Strony bolu - TROY DENNING
Szczegóły |
Tytuł |
Strony bolu - TROY DENNING |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Strony bolu - TROY DENNING PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Strony bolu - TROY DENNING PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strony bolu - TROY DENNING - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TROY DENNING
Strony bolu
DENNING TROY
SKORA TWA WIELU RAS IODCIENI,
KURCZY SIE, LUB NADYMA JAK
ZMIJA.
NIECH ROZJASNI SIE I ROZEDMIE, I ZBLEDNIE,
ZNAMY JE, I PLOMIENIE, IWEGLE.
W POCALUNKI UKASZEN I CIOSOW
RZEZBIONE.
NIEBA KLOSZ, ZAPLAMIONY
PRZEZ GWIAZDY
ORAZ KARTY GDZIE PISZESZ
LITANIE
PANI BOLU I LEZ.
-ALGERNON CHARLES SWINBURNE
PODZIEKOWANIA
Epigrafy na poczatku i koncu oraz fragmenty poezji wykorzystane w ksiazce pochodza z wiersza "Dolores" autorstwa Algernona Charlesa Swinburne'a.Chcialbym rowniez podziekowac nastepujacym osobom, ktore przyczynily sie do powstania "Stron Bolu":
Moim redaktorom, Brianowi i Philowi, za komentarze, slowa zachety, a przede wszystkim cierpliwosc, bez ktorej Pani moglaby uczynic Trassonczykowi prawdziwa krzywde.
Moim kolegom z grupy "Alliterate", za to, ze wysluchali kilku z ostrzejszych przejsc Jej Cichosci.
Dave'owi "Zebowi" Cookowi i innym, ktorzy stworzyli Klatke i podarowali Pani Bolu jej ostrza.
Mojemu trenerowi, Mistrzowi Lloydowi Holdenowi z AKF Martial Arts Academy w Janesville, w stanie Wisconsin, za uwagi w niektorych miejscach tego manuskryptu.
Oraz Andrii za znacznie wieksze niz zwykle wsparcie i cierpliwosc.
Mojemu bratu, Billowi,
Ostatniemu Dobroczyncy w Sigil
BOLE UMYSLU
Czarne wlosy i hebanowe oczy, rozciety policzek i pociemniala od slonca skora. Nie jest on moim mieszkancem. Przepycha sie przez tlumne alejki Nizszej Dzielnicy, obiema rekami obejmujac potezna amfore. Nie ma wolnej reki, aby trzymac w niej miecz. Nosi brazowa zbroje z Trassos, bez kapy, ktora ochronilaby go przed kwasna mgla, zawsze obecna w tej czesci miasta. U pasa wisi sakiewka, pekata i odslonieta, wrecz zacheca jakiegos zlodziejaszka do praktykowania zawodu. Szary tlum wiruje wokol, prawie na niego nie patrzac. Po ulicach krocza diably z Otchlani oraz niebianskie serafiny, przechodnie maja wiec co innego do roboty niz mierzyc zdziwionym spojrzeniem pielgrzymow, zbyt naiwnych by ukryc swoje pieniadze.Sprytne przebranie, ale ja rozpoznaje w tym Trassonczyku Lowce.
Te hebanowe oczy przebija sie przez najgrubsze granitowe mury, a dlugi, orli nos wyczuje zapach kropli krwi na sto krokow. Uszy - male, w ksztalcie muszli, podobne do ludzkich - te paskudne male uszy uslysza syk bolu w sasiedniej dzielnicy. Ma jeden z tych dlugich, rozdwojonych jezykow, ktore smakuja strach tych, co spojrzeli w moja twarz. A gdy dotknie dlonmi bruku, wyczuje chlod moich sladow. Wiem, ze to potrafi.
W Sigil Pani Bolu wie o wszystkim i zawsze. Slysze wszystkie klamstwa szeptane do znudzonych uszu w ciemnych sypialniach poteznych dworow. Widze kazda dlon, ktora wslizguje sie do otwartej kieszeni na tetniacej zyciem ulicy i czuje sztylet plonacy w trzewiach kazdego ufnego glupca, ktory wszedl w ciemna alejke za piekna dziewczyna. Nie potrafie juz stwierdzic, gdzie zaczyna sie Sigil, a gdzie koncze sie ja. Nie umiem juz oddzielic tego, co czuje ja, od tego, czym jest miasto. Ja jestem Sigil.
(W paskudnym pokoju, gdzie chorzy zaspokajaja swoje tajemne zadze, posiniaczona dziewczyna nago wyczolguje sie ze studni zombich. Otwiera dlon i przechodzi pomiedzy stolikami. Nie odsuwa sie, gdy gorace dlonie przesuwaja sie po jej udach. Zyje najlepiej jak potrafi. W Sigil najgodniej jest przezyc.)
Otwieram oczy i Pani Bolu tu jest - nie tylko patrzy, ale tez sledzi Lowce idacego w gore zatloczonej ulicy. Zgielk mlotow z kuzni dzwoni mi w uszach, a smrod goracej surowki pali moje nozdrza. Jest wysoka i spokojna, podobna do statui pieknosci o klasycznych rysach, siarkowych oczach i chlodnym, twardym spojrzeniu. Aureola roznie ulozonych ostrzy otacza jej glowe. Niektore z nich sa wciete i wgniecione, inne srebrne i blyszczace, ale wszystkie ostre i zakrwawione. Kraniec jej brokatowej sukni przesuwa sie po bruku, ale sam nigdy sie nie brudzi.
Moi szarzy mieszkancy spiesza obok, szczesliwie nieswiadomi, ze ona - nie, ja - ze ja krocze wsrod nich. Zauwaza mnie dopiero wtedy, gdy moje stopy straca kontakt z ziemia, a ja ostroznie trzymam je na ulicy. Lepiej, zeby ujrzeli Pania Bolu, dopiero gdy mnie obraza, poczuja jak strach pozera ich wnetrznosci i uslysza, jak bogowie smierci wypowiadaja ich imiona.
Gdy moi mieszkancy ocieraja sie o mnie, na ich skorze pojawiaja sie malutkie biale plamki. Szybko puchna i zmieniaja sie w pecherze o ksztalcie kciuka. Rosna wolniej, az w koncu wytryskaja z nich tuziny zakrzywionych cierni, ktore czepiaja sie wszystkiego, czego dotkna, a straki przechodza do nowych nosicieli. Dalej sie powiekszaja i wkrotce doczepiaja sie do kogos nowego, potem jeszcze kogos i po niedlugim czasie morze puchnacych wrzodow rozszerza sie dookola.
Moi mieszkancy dalej ruszaja do swych spraw. Nie widza strakow, nie czuja ich wagi, nie czuja nawet intensywnego smrodu, ktory czepia sie ich cial. Tylko ja wyczuwam pecherze, powoli puchnace i zmieniajace kolor na szmaragdowy, zloty, rubinowy i czarny. Tylko ja widze, jak wyplywa z nich zolta ropa i jak zaczynaja pulsowac podobnie jak serca.
W ten sposob cztery Bole rozprzestrzeniaja sie po wieloswiecie - agonia, bol, nieszczescie i rozpacz - by dojrzec i peknac, ponizajac zarowno silnych jak i slabych. Skad przychodza, nie pamietam. Moze sama je tworze, a moze wychodza z ukrytego gleboko miejsca, ciemniejszego niz najnizsza warstwa Otchlani, gdzie dym jest tak twardy jak skala, a smierc jest najslodszym wspomnieniem. Wiem tylko, ze w mojej piersi, tam gdzie kiedys mialam serce, jest pustka, z ktorej wytryska cale cierpienie wieloswiata.
Z poczatku Bole sa jak pocalunek, goracy, namietny i oczekiwany. Siegaja dlugimi, obiecujacymi palcami i sprawiaja, ze moje kosci az mrucza z rozkoszy. Wypelniam sie tym dotykiem i, pomimo iz wiem, co potem nastapi, pragne wiecej. Me cialo przechodza dreszcze, plone i drze, a czym wieksza jest moja ekstaza, tym wiecej pustki sie wylewa. Wypelnia mnie do konca, upaja slodka rozkosza, az blogosc przemieni sie w slodka agonie. Wtedy moje cialo swedzi jak plonacy wrzod, ktorego nie uleczy zadna masc. A czym wieksze moje cierpienie, tym goretszy bol wrzacy w pustej studni w srodku. Nurzam sie w swoim wlasnym zalu i nie potrafie zatrzymac strumienia. Wznosi sie w bialym oparze i wybiela moje kosci smutkiem. Plone ze wstydu za tysiac zlych uczynkow, ktorych nie potrafie sobie przypomniec, a ze studni wciaz sie wylewa. Wypelnia mnie jak ogien palenisko, az w koncu musze wybuchnac lub odrzec sie z brudu na tlocznych ulicach Sigil.
Te Bole to dar.
(Radosny handlarz, trzymajac w jednej rece najlepsze wino z Arborei, a w drugiej naszyjnik perel z Ossy, wraca wczesnie do domu, by ujrzec lezaca na podlodze swoja mloda malzonke, lodowata i sina, i jej dziecko, uczepione piersi, zawodzace i pytajace o przyczyne. Nie ma przyczyny. Tylko zycie i cierpienie, a potem przerazajaca, pozostajaca pustka i, niewazne jak mocno probuje, nie widze nic oprocz tego.)
Bol potrafi zmusic ojcow, by poswiecili swoje corki, a bohaterow do zdrady ich krolestw. Moze zmiekczyc serca tyranow albo podbic ziemie dumnych i nieuleklych wojownikow. To bol sprawia, ze zony nienawidza mezow, a niesmiertelni blagaja o smierc, i tylko on moze poddac wszystkie plany woli jednego pana.
Tak wiec bogowie wysylaja swoich Mysliwych. Pragna Bolow jak plomienie drewna. Zli uczyniliby z cierpienia bron, rozpusciliby je posrod swoich wrogow i potrzasali nad glowami przyjaciol. Dobrzy zrobiliby cos jeszcze gorszego, usuneliby calkowicie cierpienie z wieloswiata - zniszczyli nieszczescie, jesliby tylko potrafili - i skonczyli na zawsze z bolem i rozpacza.
Oszusci i glupcy, wszyscy - a ci dobrzy gorsi od zlych. Bol, jak rtec, wymyka sie z dloni, ktora go chwyta i rozstepuje przed ciosem, ktory by go przecial. Bez Bolow, wieloswiat nie wytrzymalby dluzej niz wiatr bez powietrza, w ktorym wieje. Cierpienie rodzi sile ze slabosci, oglasza nowe narodziny, prowadzi wszystkie istoty przez zycie. Martwi szybuja w zapomnienie na czarnych skrzydlach bolu, a nawet przyjemnosc ma swe zrodlo w tym samym miejscu, co agonia. Unikac bolu, to lezec bezowocnie przez wieki.
(Dziecko, ktore chcialoby jeszcze raz poplywac w brazowych wodach, lezy sliskie od potu i pokryte rozowymi plamami, a jego sztywne nogi wysychaja i zamieniaja sie w bezuzyteczne patyki. Przytulilam go do mej piersi. Bole zakorzenily sie i zakielkowaly, nie widziane i nie odczute, a teraz pekly. To nie jest ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. To jest zycie.)
Na skrzyzowaniu Lowca zatrzymuje sie i odwraca glowe w prawo, potem w lewo. Patrzy przez sciany tymi hebanowymi oczami, szukajac tego, co juz go znalazlo. Biore go w ramiona i przytulam. Sto pecherzy wciska sie pod jego zbroje, a ja wciaz trzymam go mocno, jak kochanka. Trzymam go blisko, aby nasiona zakorzenily sie w glebi jego duszy i nie zniknely.
Jego cialo tezeje.
Potezna amfora wyslizguje mu sie z rak i prawie rozbija na ulicy. On wydaje z siebie krzyk i opada na kolana. Lapie ja i wzdycha z ulga, jakby rozbicie tej kadzi bylo gorsze od smierci.
Moze tak jest. W srodku znajduje sie zlota siec, zaczarowana przez boga tylko po to, by mnie zlapac.
Trassonczyk stawia amfore na ulicy i powoli odwraca sie ze zmruzonymi oczami, trzymajac wolna dlon na rekojesci miecza. Moze poczul chlod pod swoja zbroja, jakby objal go duch, ale nie jest pewien. Dotyk byl tak nagly i ulotny, ze juz teraz zastanawia sie, czy sobie go nie wyobrazil. Tlum wiruje dookola, wymyslajac mu od glupcow albo szalencow, uwaznym okiem mierzac jego dlon spoczywajaca na broni. Oczywiscie, pomimo iz stoje nie wiecej niz krok od niego, on mnie nie widzi. Po chwili stwierdza, ze to tylko cos zaswedzialo go pod zbroja. Znowu podnosi amfore i przepycha sie przez tlum. Juz w tej chwili widze tysiac ostrych kolcow przebijajacych sie przez tylna plyte zbroi.
Nie nazywajcie tego zemsta - nigdy zemsta. Nawet bogowie zasluguja na swoj bol, a Trassonczyk go im zaniesie.
GMACH Z MARMURU
Co pomysli sobie Trassonczyk po tak wielu godzinach przemierzania tlumnych alejek Sigil, kiedy w koncu przedrze sie przez tlum i ujrzy majaczacy przed soba Blekitny Gmach? Wiem. Pani Bolu wie zawsze i opowie wam:Gmach Informacji wygladal dokladnie tak, jak opisalo go dwadziescia lub wiecej zniecierpliwionych osob dajacych mu wskazowki: imponujacy monolit z bladoniebieskiego marmuru, dach z czarnej dachowki i trzy masywne kolumny, otaczajace wiodace do drzwi wejsciowych dwie szare rampy. Na kapitelach trzech filarow wypisane byly slowa "Kooperacja", "Usluznosc" i "Kontrola", dziwnie grozne motto jak na cos, co mialo byc biurem uslug. Pajeczyna pekniec pokrywala postument "Kooperacji", ktory, pomimo podtrzymujacych go stalowych obreczy, sprawial wrazenie, ze za chwile sie zawali.
Sciskajac w ramionach swoja amfore i przepychajac sie przez strumien odzianych na szaro istot - ludzi i innych - Trassonczyk skrecil przez Aleje Krysztalowej Rosy w strone schodow pomiedzy "Usluznoscia" a "Kontrola". Czym blizej byl gmachu, tym mniej zgadzal sie ze zdaniem prostakow, ktorzy nazwali go "gmachem majestatycznej potegi". Nawet prosty robotnik mogl dostrzec, ze budynek ten cierpial na niezgrabna probe zastapienia gustu bogactwem. Proste grupki onyksowych katowek drwily z delikatnych wirow marmurowej fasady, a turkusowe ramy okienne wygladaly jak umalowane oczy taniej prostytutki. Straznicy, wraz ze swoimi szkarlatnymi napiersnikami i zardzewialymi kolcami na ramionach, stanowili krwawe plamy i razem z reszta tworzyli wulgarny balagan.
Klejnot Nieskonczonych Planow, w rzeczy samej! Jak dotad Sigil stanowilo dla Trassonczyka gorzkie rozczarowanie. Imbirowe powietrze bylo tak geste, ze przesuwalo sie po jego twarzy jak pajeczyna. Juz samo oddychanie tym paskudztwem wypelnialo jego gardlo plonacym, piekacym pylem. W niektorych dzielnicach alejki zasypano odpadkami po kostki, a w innych z trudnoscia mozna bylo przecisnac sie przez zalegajacy ulice tlum. Wszechobecna mzawka plamila ponure fasady budynkow wstazkami zoltej siarki. Kazdy podmuch goraca przynosil zapach jeszcze bardziej zjelczaly niz poprzednie, a zgielk nie milkl ani na chwile.
Trassonczyk slyszal, ze Sigil mialo ksztalt wnetrza lewitujacego kola i jesli spojrzy w gore, zamiast nieba ujrzy dachy odleglych budynkow. Jak dotad nie widzial nic poza paskudna brazowa mgla. Mowiono, ze miasto bylo osia wieloswiata, ze gdzies w jego granicach lezaly portale do kazdego miejsca w nieskonczonych planach. Wydawalo mu sie, ze kazdy z nich byl niewlasciwym koncem zsypu na smieci. Lowca chcial tylko wykonac swoje zadanie i odejsc stad.
Wspial sie po schodach i przeszedl przez portyk, nie tracac pewnosci siebie i odpowiadajac na grozne spojrzenia straznikow podobnym. Mial taka ochote dac upust swojej frustracji, ze z checia przywitalby wyzwanie. Nie dosc, ze mial trudnosci w dostarczeniu amfory, to jeszcze nikt w miescie o nim nie slyszal. Nie oczekiwal, ze rozpoznaja go z wygladu, ani nic podobnie glupiego, ale sensownie bylo przyjac, ze o jego czynach bedzie sie spiewac w najgorszym domu w Sigil. Jednakze, kiedy sie przedstawil, musial przywolac cala liste swoich wyczynow - przynajmniej tych, o ktorych pamietal - a nawet gdy opisywal, jak powalil Olbrzyma z Acheronu, wiekszosc ludzi po prostu sie odwracala, nie zwracajac na niego uwagi. Zainteresowani byli tylko zlodzieje, spogladajacy ukradkiem na jego wypchana sakiewke oraz przewodnicy, ktorzy, slyszac imie tej, ktora pragnal znalezc, szybko znikali, nie wymieniajac ceny.
Gdy zblizal sie do wejscia, straznicy otworzyli drzwi. Nie zasalutowali i milczeli, a ich twarze nie zdradzaly ani respektu, ani pogardy. Po prostu pomagali czlowiekowi obciazonemu potezna amfora.
Ten anonimowy gest sprawil, ze zoladek Trassonczyka zaplonal z ponizenia. Jednakze, poniewaz brzemie slawy wymagalo, by cierpliwie znosil ignorancje, zatrzymal sie na chwile, ktora wystarczyla mu na wypowiedzenie kilka slow podziekowania.
-Knebel, koles - odparl najwyzszy ze straznikow o kwadratowej twarzy z dwudniowym zarostem na policzkach. - Zrobilibysmy to samo dla kazdego krewniaka. A teraz ruszaj. - Skinal glowa w strone wejscia. - Madame Mok nie lubi, jak wpuszczamy przeciag.
Trassonczyk wszedl do ciemnego foyer z blekitnego marmuru, gdzie znalazl sie na koncu wijacej sie kolejki gosci. Zakrecala ona w jedna i druga strone mniej wiecej tuzin razy, az w koncu zatrzymywala przed wysokim, poteznym kontuarem z czarnego marmuru. Potezne biurko stalo dokladnie pod swiecacym zyrandolem zrobionym z niebiesko-zielonych krysztalow berylu. Po bokach znajdowala sie para srebrnych kadzidel w ksztalcie dloni, z ktorych unosily sie dwie struzki rozowego dymu o slodkim zapachu jablek.
Za wysokim kontuarem siedzial samotny urzednik w okularach, pochylony nad blatem. Przy pomocy piora i atramentu zapisywal cos w pergaminowym kodeksie. Spod meszku welny na glowie wyrastaly mu podwojnie zakrecone rogi bariaura, czegos w rodzaju koziego centaura, istot widywanych na wielu planach wieloswiata. Trassonczyk byl zaskoczony liczba tych stworzen przepychajacych sie przez zatloczone ulice Sigil. Na jego planie, Arborei, byly one wedrowna, radosna rasa, ktora wczesniej wskoczylaby do sciekow niz weszla do miasta. Ciezko mu bylo uwierzyc, ze ktorykolwiek z nich zamieszkiwal tu, a jeszcze ciezej, ze pracowal w ponurym budynku takim jak Gmach Informacji.
Trassonczyk przygladal sie kolejce tylko przez chwile, po czym zdecydowal sie, ze czekanie byloby ponizej jego godnosci. Oprocz ludzi znajdowaly sie tam slaadi o zabich twarzach, krasnoludy, zarowno z brodami jak i lyse, przystojne trio elfow, a nawet podobny do jaszczura wojownik khaasta, ale nie ujrzal nikogo, kto dorownywalby mu ranga. Gdyby dostrzegl lsniace piora niebianskich skrzydel astralnego devy, albo dymiace rogi poteznego lorda baatezu, moglby zaczekac. Jednakze, skoro sprawy przedstawialy sie w ten sposob, zdawalo sie byc oczywiste, ze jego interes ma pierwszenstwo przed wszystkimi znajdujacymi sie w tej poczekalni.
Przepchnal sie przez wijaca sie kolejke, stanowczo, aczkolwiek grzecznie zadajac, aby ustapiono mu miejsca. Ludzie oczywiscie usluchali, choc zaskoczylo go to, jak wielu z nich patrzylo na niego z wyrzutem. Nawet w Sigil z jego manier i dobrej zbroi powinno wynikac, ze jest czlowiekiem slawnym, ukochanym przez bogow i osoba, ktorej nalezy sie szacunek.
Gdy dotarl do khaasty, reptilion nagle podniosl ogon, zastawiajac droge i zawinal swoj krepy kark, by mu sie przyjrzec. Glowa wojownika byla typowo jaszczurza: plaski klin, ktory w duzej czesci skladal sie na pysk, dlugi, glupi usmiech i male oczka o waskich zrenicach, nie zdradzajace zadnych emocji.
-Szszszekaszszsz rasssem ssse wszszszysssssstkimi, krecie.
Trassonczyk przyjrzal sie ogonowi. Byl on grubosci ludzkiej nogi, opancerzony skorzanymi luskami i obwiazany falujacymi sciegnami rasy niewiele bardziej rozwinietej niz zwierzeta. Konczyna nie stanowila konkurencji dla spoczywajacego w pochwie wykutego z gwiezdnego metalu ostrza. Lowca nie chcial jednakze karac khaasty tak dotkliwie. Przerzucil noge nad ogonem, po czym opuscil go, az znalazl sie on pomiedzy jego kolanami.
-Madrze byloby z twojej strony ustapic lepszemu od ciebie.
Khaasta zaczal krecic glowa w sposob, jaki czynia to wsciekle jaszczurki, po czym jego pokryta luska dlon opadla w strone szerokiego pasa z ludzkiej skory.
Trassonczyk wyrzucil biodra do przodu, wiezac ogon pomiedzy kolanami, po czym skrzyzowal nogi. Konczyna zawinela sie z ostrym trzaskiem i opadla bezwladnie. Reptilion ryknal i z pochwy w pasie wyciagnal sztylet, ale ze zlamanym ogonem uwiezionym pomiedzy nogami przeciwnika nie byl w stanie odwrocic sie i zaatakowac.
Na czele kolejki stary bariaur zmarszczyl czolo i spojrzal znad swego kodeksu.
-Hej tam! Co to jest? - Wpatrywal sie znad swoich szkiel na bulgoczacego cos khaaste. - Ludzie tu pracuja. Jesli nie potrafisz zachowac ciszy, bede zmuszony poprosic cie, abys wyszedl.
Khaasta szybko ukryl sztylet.
-Poprosssssic mnie, szszszebym wyszszszedl? - Wskazal pojedynczym zoltym pazurem na Trassonczyka, ktory puscil jego ogon i kontynuowal przepychanie sie w kierunku kontuaru. - To ten kret jessst tym, kto ssssie wybija!
Bariaur przebiegl wzrokiem po nieuporzadkowanej kolejce, po czym zwrocil swoje spojrzenie w strone zblizajacego sie Trassonczyka.
-W tym gmachu obowiazuja ustalone procedury. Musisz stac w kolejce jak wszyscy.
-Czyzbys mnie nie znal, starcze? - Trassonczyk odepchnal na bok oburzonego krasnoluda i dalej szedl do przodu. - Nie slyszales o zabojcy Hydry z Trassos, pogromcy Krokodyla z Hebros, zguby Abudryjskich Smokow, zbawcy Dziewic z Marmara...
Dotarl do kontuaru, a bariaur pochylil sie nad blatem i spojrzal krzywo na Trassonczyka, ktory kontynuowal wymienianie swoich czynow:
-... czempionie Krolow z Ilyrii, zabojcy Chalcedonskiego Lwa...
-Nie, nie slyszalem o tobie - przerwal mu bariaur. - I wcale nie interesuje mnie, czego dokonales. Jesli nie podporzadkujesz sie zasadom, kaze cie usunac.
Urzednik rzucil znaczace spojrzenie w kierunku drzwi. Dwaj straznicy stali teraz wewnatrz foyer, wpatrujac sie w Trassonczyka, jakby caly czas oczekiwali z jego strony klopotow.
-A co sss moim ogonem? - narzekal khaasta. - Sssa prawa przeciw lamaniu ogonow, sssa!
Straznicy skineli glowami, bardziej do siebie niz w strone khaasty, po czym opuscili glewie jak do ataku i ruszyli naprzod. Tlum rozstepowal sie, ustepujac im miejsca, a bariaur spojrzal z gory na Trassonczyka.
-Czy to prawda? Czy zaatakowales tego reptiliona?
-Nie spowodowalem zadnej znaczacej szkody - odparl Trassonczyk ostro, poniewaz to khaasta go obrazil. - Odwazyl sie zastawic mi droge, a nawet ty musisz przyznac, ze moje sprawy maja tutaj pierwszenstwo.
Bariaur uniosl brwi, po czym podniosl dlon, by zatrzymac straznikow.
-Czy zglaszasz Nadzwyczajne Pierwszenstwo?
-Jesli oznacza to, ze mam prawo nie czekac, to owszem.
Bariaur oblizal usta, po czym uderzyl dlonmi w blat i oparl sie na lokciach.
-Wlasciwa procedura polega na ogloszeniu Nadzwyczajnego Pierwszenstwa straznikom, ktorzy nastepnie poswiadcza, ze posiadasz odpowiednie fundusze i odeskortuja cie na poczatek kolejki, aby czynic jak najmniej zamieszania i uniknac nieprzyjemnych incydentow takich jak zlamania ogonow. - Urzednik przybral kwasna mine i spojrzal na khaaste, po czym znowu spojrzal na Trassonczyka. - Jednakze, poniewaz juz dotarles do kontuaru, pominiemy poswiadczenie i przejdziemy bezposrednio do inkasacji. Mozesz teraz przedlozyc oplate.
-Oplate?
-Dziesiec sztuk zlota. - Oczy bariaura zza szkiel zdawaly sie wieksze i grozne. - W przeciwnym wypadku kazdy skurl, ktory przeszedl przez te drzwi zglaszalby Nadzwyczajne Pierwszenstwo, czyz nie?
Poniewaz Trassonczyk nie przedlozyl oplaty natychmiast, straznicy ponownie ruszyli w jego strone.
-Z polecenia Gmachu Mowcow falszywe oswiadczenie jest naruszeniem Porzadku Pani - rzekl wyzszy, z ktorym Trassonczyk wczesniej rozmawial. - Naruszenia Porzadku Pani karane sa wiezieniem na okres nie krotszy niz...
-Mam pieniadze!
Trassonczyk postawil amfore na podlodze i oparl ja noga o kontuar, po czym otworzyl sakiewke i odliczyl zloto. Dziesiec sztuk pozwoliloby na zakup sporej ilosci wina, ale w Trassos zawsze mogl dostac je za darmo. Podal monety bariaurowi, ktory rowniez je przeliczyl, zapisal sume do kodeksu, po czym wrzucil do otworu znajdujacego sie na powierzchni blatu.
-Czy zyczysz sobie rachunek?
-Nie, zycze sobie...
Bariaur podniosl palec, by uciszyc Trassonczyka, po czym spod blatu wyciagnal potezny zelazny dzwonek. Zadzwonil nim szesc razy. Pomimo iz uderzenia nie byly specjalnie glosne, odbijaly sie echem w poteznej sali tak czysto, jak piesn ptaka. W chwili gdy zamarlo ostatnie echo, cichy pomruk zaczal wypelniac caly budynek. Troje mlodych ludzi, ubranych w jasnoniebieskie uniformy z paskudnymi czerwonymi szarfami na ramionach, wynurzylo sie zza rogu i stanelo na bacznosc przy kontuarze. Zza przeciwnego rogu nadeszlo kolejnych szesciu straznikow, kazdy z nich w identycznej czerwonej zbroi plytowej jak ci pilnujacy drzwi. Staneli oni pomiedzy tlumem a kontuarem, trzymajac swoje glewie w gotowosci. Z glebi budynku dobiegal miarowy stukot czterech kopyt uderzajacych w marmurowa podloge.
Bariaur umoczyl pioro w kalamarzu, po czym przesunal je nad kodeks i spojrzal na Trassonczyka.
-Imie?
Trassonczyk zawahal sie, nie chcac przyznac sie publicznie do swej jedynej slabosci. W holu rozlegl sie niecierpliwy pomruk i straznicy zaczeli odpychac tlum.
-Imie?
-Ja... uch, czemu moje imie jest wazne?
Bariaur zamrugal oczami.
-Mamy swoje procedury, krecie. Imie?
-Smiesz mnie nazywac... - Trassonczyk ugryzl sie w jezyk, przypominajac sobie, ze potrzebuje wspolpracy bariaura, by dotrzymac danej obietnicy. - Ja... uch... nie moge podac mojego imienia.
Dochodzacy z glebi budynku miarowy stukot kopyt narastal. Dwaj straznicy przysuneli sie blizej Trassonczyka.
-Nie mozesz, czy nie podasz?
-Nie moge. - Pomimo iz obecnosc straznikow nie zrobila na nim wrazenia, Trassonczyk zmusil sie do uprzejmej odpowiedzi. Jego zadanie nie wymagalo od niego rozlewu krwi, a cecha prawdziwego mistrza bylo nie powodowanie niepotrzebnych szkod. - Nie znam mojego imienia. Nie moge przypomniec sobie nic, co bylo przed chwila przebudzenia na wybrzezu w okolicy Trassos, gdzie mieszkancy w swojej dobroci opiekowali sie mna do czasu, kiedy moglem im podziekowac za goscine zabijajac ogromna hydre. W niedlugi czas potem uslyszalem o poteznym krokodylu zagrazajacym rybakom na rzece Hebros, wiec wyruszylem...
-Tak, tak, juz to slyszalem - parsknal bariaur. - Ale co mam wpisac do kodeksu? Ten, ktory zabil Hydre z Trassos, po czym zgromil Krokodyla z Hebros i tak dalej? Mam tylko jedna linijke.
Trassonczyk myslal przez chwile, podczas ktorej stukot kopyt dalej narastal. W koncu podniosl wzrok.
-Mieszkancy Trassos nazywaja mnie Bohaterskim Amnezjuszem. To powinno sie zmiescic w jednej linijce.
Bariaur przytaknal, robiac madra mine.
-A zatem Bohaterski Amnezjusz. - Nabazgral to w swoim rejestrze, po czym znowu zanurzyl pioro w kalamarzu. - A czy moge wpisac Trassos, Warstwa Pierwsza, Arborea, jako twoj dom?
Amnezjusz przytaknal.
-To jedyny dom, jaki znam.
Bariaur wpisal rowniez to, po czym spojrzal na Trassonczyka.
-Przyznam, ze nie pamietanie wlasnego imienia jest sprawa powazna, jednakze nie wydaje mi sie, zeby bylo to Nadzwyczajne Pierwszenstwo. - Zanurzyl pioro w kalamarzu i prawie z sympatia powiedzial: - Coz, wniosles jednak oplate, a ja nie moge ci jej zwrocic. Gdzie zyczysz sie udac najpierw? Biuro Spraw Ludzkich, czy moze Komisja Ras Nieplanowych. Na mocy Edyktu o Nadzwyczajnym Pierwszenstwie wydanego przez Gmach Mowcow mozesz udac sie na maksymalnie dziesiec wizyt, by uzyskac odpowiedz na jedno pytanie.
Amnezjusz poczul nieoczekiwany ruch w zoladku.
-Mozecie powiedziec mi, kim jestem?
Bariaur cmoknal.
-Nie jestem upowazniony do udzielenia tej informacji. - Jego pioro caly czas znajdowalo sie nad kodeksem. - Moje obowiazki ograniczaja sie tylko do umawiania wizyt. A wiec gdzie chcialbys sie udac?
Amnezjusz prawie powiedzial, ze do Biura Spraw Ludzkich, ale w ostatniej chwili znalazl w sobie sile, aby oprzec sie pokusie. Kimkolwiek byl, z pewnoscia byl czlowiekiem slawnym, a slawni ludzie nie przedkladali swoich osobistych potrzeb ponad dane obietnice.
-Jesli nie wiesz, gdzie chcesz sie udac, jestem uprawniony do pokazania ci listy.
Stukot kopyt w glebi budynku stal sie tak glosny, ze Trassonczyk w kazdej chwili spodziewal sie ujrzec wynurzajacego zza rogu ogromnego bariaura. Sposrod niecierpliwego tlumu zaczely dobiegac sugestie, jedne bardziej, inne mniej grzeczne. Straznicy odkrzykiwali, domagajac sie od ludzi spokoju i podporzadkowania sie przepisom. Amnezjusz musial prawie krzyczec, zeby jego odpowiedz zostala uslyszana wsrod tego ryku.
-Nie przyszedlem tu, zeby dowiedziec sie o moje imie. Chce sie widziec z Pania Bolu!
Stary bariaur zerwal swoje okulary, a w pomieszczeniu nagle zapadla cisza, jesli nie liczyc poteznego echa stukotu podkow na marmurowej posadzce. Urzednik wychylil sie za kontuar i, z na wpol uniesionymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spojrzal z gory na Amnezjusza.
-Wybacz mi. Czy powiedziales Pania Bolu?
Amnezjusz przytaknal.
-Tak. - Wskazal na duza amfore, ktora wciaz opieral o kontuar. - Mam dla niej dar.
W tlumie rozlegl sie miejscami nerwowy smiech, na ktory straznicy odpowiedzieli ostrymi grozbami. Stukot kopyt po drugiej stronie kontuaru nagle ustal. Twarz bariaura przybrala barwe glebokiego szkarlatu.
-To nie jest czas na zarty, krecie! Zglosiles alarm informacyjny!
-Nie zartuje - odparl Amnezjusz. - Niose dar dla Pani Bolu. Moje pytanie brzmi: gdzie moge znalezc jej palac?
Z tylu kontuaru zabrzmial przez chwile stukot, po czym obok urzednika pojawila sie samica bariaura, najwieksza z tych, jakie Amnezjusz do tej pory widzial - a przynajmniej o tym pamietal - wyzsza o glowe od swego towarzysza. Byla tak duza, ze jej otulony w jedwab szeroki kozi przod wystawal ponad krawedz kontuaru. Jej twarz byla koscista i zaskakujaco plaska, poza dlugim, waskim nosem wiszacym jak basteja nad kreska ust. Wlosy miala ufarbowane na ten sam jasnoniebieski kolor, co marmurowe sciany gmachu i nosila je w dlugich, rozwichrzonych dredach, ktore jednak nie do konca zaslanialy zakrzywiajace sie na skroniach dwa zlote rogi.
Amnezjusz poczul, ze ma otwarte usta. Szybko je zamknal i odwrocil wzrok. Rogi byly swego rodzaju deformacja u samic bariaurow i nieprzyzwoitym byloby sie w nie wpatrywac.
Samica przez chwile rozgladala sie z dezaprobata po tlumie, po czym zwrocila swoje spojrzenie na urzednika.
-Dzwoniles na alarm, Perliczku?
Pomimo iz wymowila to "Perliczku", Erlik byl dla Trassonczyka wystarczajaco popularnym imieniem, by podejrzewac, ze obrazila go z premedytacja.
Nie patrzac w oczy samicy Erlik przytaknal.
-Tak, Madame Mok. - Urzednik spojrzal do kodeksu mruzac oczy i wskazal palcem wlasciwa linijke. - Czlowiek, niejaki Bohaterski Amnezjusz z Trassos, Arborea, Warstwa Pierwsza, zglosil Nadzwyczajne Pierwszenstwo i przedlozyl oplate.
Madame Mok spojrzala na Trassonczyka z wyrazem calkowitego niesmaku na twarzy.
-A czy ten Bohaterski Amnezjusz nie ma prawdziwego imienia, Perliczku?
-Nie pamietam zadnego. - Amnezjusz mial dosc traktowania go tak, jakby go tu nie bylo. - Nie pamietam nic przed przebudzeniem sie na wybrzezu w poblizu Trassos, gdzie dobrzy mieszkancy zaopiekowali sie mna, poki nie stalem sie wystarczajaco silny, by odwdzieczyc sie im zabijajac hydre, ktora...
-Cisza, krecie! - przerwala mu Madame Mok. - Mamy swoje procedury w tym gmachu.
Amnezjusz zjezyl sie na te odprawe, ale grzecznie odwrocil glowe i pozwolil, aby Erlik odpowiedzial za niego.
Bariaur przelknal, po czym oblizal usta.
-Amnezjusz nie potrafi przypomniec sobie swojego imienia.
-Rozumiem. A czy Bezlitosny potwierdzil jego zadanie? Czy to moze kolejna proba Gmachu Archiwum, by nas zawstydzic?
Krew odplynela z twarzy Erlika.
-N-nie m-mam u-u-upowaznien-n-nia do w-wydan-n-nia...
-Oczywiscie, ze nie. - Madame Mok odwrocila sie do Amnezjusza, po czym wskazala na jednego ze stojacych przy nim straznikow.
-Spojrzysz w oczy Bezlitosnemu i powtorzysz swoje imie.
Amnezjusz, coraz bardziej zdezorientowany, odwrocil sie w strone straznika. Pomimo iz w Arborei nie bylo wielu Bezlitosnych, Trassonczyk slyszal juz te nazwe wczesniej. Byli oni grupa fanatykow, ktorzy wymierzali "winnym" "sprawiedliwosc", chociaz nikt w Arborei zdawal sie nie miec jasnego pojecia o tym, kim byli ci winni, ani jaka sprawiedliwosc im wymierzano.
Spojrzal w oczy Bezlitosnemu, ktorego zrenice nagle zdawaly sie byc rownie blyszczace i ciemne jak podziemne jeziora. Poczul delikatny dreszcz pod czaszka i zdal sobie sprawe, ze straznik patrzy w miejsce znajdujace sie za jego oczami. Nie mialo to dla niego znaczenia. Najlepsze, co moglo sie stac, to to, ze straznik odkryje, iz zna on swoje imie.
-Nie pamietam swojego imienia - rzekl Trassonczyk. - Nie przypominam sobie nic przed przebudzeniem...
-Starczy. Nie musze sluchac historii twojego zycia. - Bezlitosny odwrocil sie do Madame Mok i skinal glowa. - Mowi prawde.
Usmiechnela sie dosc okrutnie.
-Skoro ustalilismy, kim jestes, a raczej kim nie jestes, czego zyczysz sobie od Gmachu Informacji? Zdawalo mi sie, ze slyszalam cos o jakims darze?
-Dla Pani Bolu - Amnezjusz polozyl dlon na amforze. - Moje pytanie brzmi: gdzie moge znalezc jej palac?
Z tlumu ponownie odezwal sie nerwowy chichot. Nawet Madame Mok parsknela rozbawiona.
-A ten dar, czy pochodzi od ciebie?
Amnezjusz zmarszczyl czolo.
-Czy to nie ja zaplacilem spora sume zlotem, aby odpowiedziano na moje pytania?
-Zaplaciles za przyspieszenie wizyt i tak sie stalo - poprawila go Madame Mok. - Ale tutaj ja rzadze. Jesli chcesz, aby odpowiedziano na twoje pytania, musisz zastosowac sie do moich procedur.
Amnezjusz zacisnal zeby i nic nie powiedzial.
-Czy to twoj dar? - domagala sie Madame Mok.
-Nie, ja jestem tylko poslancem. Dar pochodzi od Posejdona, Krola Morz i Dzielacego Lady.
Twarz Madame Mok zrobila sie blada jak alabaster. Przez foyer przetoczyl sie szmer zdziwienia, a ludzie czekajacy caly dzien rzucili sie do wyjscia. Straznicy odwrocili sie tylem do tlumu i utworzyli krag wokol Amnezjusza, ktory, pomimo zaskoczenia ich reakcja, byl zadowolony, ze w koncu potraktowano go z nalezytym respektem.
-Posejdona? Boga Posejdona?
-Oczywiscie. Jakiz smiertelnik odwazylby sie wyslac dar dla wladczyni Sigil?
Madame Mok zmierzyla Amnezjusza najostrzejszym ze swoich spojrzen. Trassonczyk stal dumnie, podczas gdy ona przygladala sie jego arystokratycznym rysom, bogatej czerwieni jego zbroi z brazu, wylozonej srebrem rekojesci miecza wykutego z gwiezdnego metalu, a nawet wypolerowanej skorze paskow jego sandalow. Kiedy ponownie spojrzala mu w twarz, jej spojrzenie zmienilo sie z wladczego na podejrzliwe. Cofnela sie nieco.
-Jestes wiec glosem?
-Nie bardzo. Glos to sluga. Ja jestem slawnym czlowiekiem, ukochanym przez ludzi i ulubiencem bogow, jak przystoi poslancowi niosacemu dar od Krola Morz.
Krew powoli wracala do twarzy Madame Mok.
-A zatem nie posiadasz w sobie mocy Posejdona?
-Posiadam wystarczajaco duzo swojej wlasnej. - Amnezjusz spojrzal pogardliwie na krag wymierzonych w jego piers glewii. - A teraz, jesli skierujesz mnie do palacu Pani, zaniose dar i opuszcze to zatloczone miasto.
-A ten dar, coz to jest? - Madame Mok wychylila sie za kontuar, by spojrzec na amfore. - Jakis smierdzacy sok z sosny, ktory wy, Trassonczycy, nazywacie winem?
-Nie sadze. - Posejdon powiedzial Amnezjuszowi tylko tyle, ze naczynie zawiera skarb, ktory Pani Bolu utracila przed zalozeniem Sigil. - Jednakze, poniewaz Dzielacy Lady nakazal mi nigdy nie wyjmowac korka, nie jestem w stanie powiedziec, co znajduje sie w tej amforze. Nie zrobilbym tego, nawet gdybym wiedzial. To, co przechodzi pomiedzy Posejdonem i Pania Bolu nie jest moja sprawa - ani twoja.
Madame Mok poczerwieniala i skrzywila sie.
-W tym gmachu to ja decyduje, co jest moja sprawa, a co nia nie jest!
-A wiec ty wyjmij korek. - Amnezjusz wskazal dlonia amfore. - Jesli zawartosc naprawde jest sprawa nalezaca do Gmachu Informacji, to nie bedzie przeszkadzac Pani, ze otworzylas jej dar.
Drwina Trassonczyka nie spowodowala spodziewanego smiechu straznikow. Zamiast tego Madame Mok wpatrywala sie w niego przez kilka chwil ze zmruzonymi oczami, az w koncu na jej usta wypelzl cien usmiechu.
Wzruszyla ramionami.
-Jak sobie zyczysz. Zawartosc amfory nie jest moja sprawa. Chcialam ci tylko oddac przysluge, Trassonczyku.
-Z pewnoscia masz zamiar zdradzic mi jaka.
Madame Mok przytaknela, przyjmujac sarkazm z zaskakujaca pokora.
-Powiedz mi, jak wiele pamietasz o Pani Bolu?
-Wiem tylko to, co powiedzial mi Krol Morz - przyznal sie Amnezjusz. - Jest ona urocza wladczynia Sigil, samotna, stojaca na uboczu i bardzo smutna.
-Wszystko to oczywiscie prawda, ale latwo tez ja rozgniewac. Jesli nie spodoba sie jej twoj dar, z pewnoscia cie zabije.
-Dziekuje za ostrzezenie, Madame Mok. - Uwierzyl przynajmniej w to, co powiedziala. Warunki panujace w Sigil sugerowaly, ze wladczyni byla nieczula i okrutna. Wciaz jednak mial zamiar dostarczyc amfore. Posejdon obiecal zwrocic mu pamiec, gdy Pani Bolu otrzyma swoj dar.
-My, slawni ludzie, musimy stawiac czola takim niebezpieczenstwom, wiec bede wdzieczny, jesli skierujesz mnie do palacu Pani Bolu.
Madame Mok poslala mu kwasny usmiech.
-Oczywiscie. Z przyjemnoscia pozbede sie ciebie z mojego gmachu. Ufam, ze w tej twojej grubej sakiewce znajdzie sie jeszcze piec sztuk zlota?
Trassonczyk z checia pozbylby sie monet, aby tylko poznac miejsce i ruszyc w droge, jednakze jeden z Bezlitosnych podszedl do kontuaru i wymierzyl glewie w piers Madame Mok.
-Na mocy edyktu Gmachu Mowcow: przekupstwo albo jego wymuszenie jest karane...
Madame Mok odsunela glewie na bok.
-Zatrzasnij swoja trumne! Nie poluje na ozdobki. - Odwrocila sie z powrotem do Amnezjusza. - Masz, czy nie?
Trassonczyk otworzyl sakiewke i wyciagnal piec zoltych monet, po czym podniosl dlon w strone kontuaru. Madame potrzasnela glowa i wskazala na Bezlitosnego o kwadratowym podbrodku, ktory oskarzyl ja o wymuszanie przekupstwa.
-Daj je Cwalno.
Amnezjusz podal pieniadze straznikowi, ktory trzymal monety w wyciagnietej rece i wykrzywil twarz, jakby mial tam garsc skorpionow.
-Co ja mam z nimi zrobic?
Madame Mok wskazala na drzwi.
-Wyjdz na zewnatrz i wynajmij osmiu latarnikow oraz lektyke dla Amnezjusza.
-Lektyke?
-Oczywiscie. Bedzie musial okazac odpowiedni szyk, kiedy uda sie na spotkanie z Pania. - Madame Mok spojrzala na Amnezjusza, po czym zerknela na otwarta sakiewke i parsknela. - Tak wlasciwie to jestem pewna, ze ma tam rowniez po monecie dla kazdego z was, Bezlitosnych. Czemu nie dac mu pelnej eskorty i nie upewnic sie, ze dotarl do Wiezy Bramnej z klasa?
-Czy jestes pewna, ze to wystarczy? - Amnezjusz wsunal dlon do sakiewki. - Mam wiecej zlota. Moze ty tez zechcesz pojsc?
Madame Mok usmiechnela sie i potrzasnela glowa.
-To nie jest potrzebne. Osmiu Bezlitosnych powinno wystarczyc... nawet dla ciebie, Trassonczyku.
PONURY DOM
Jak plugawe musi wydawac sie mu Gniazdo, kiedy przemierza Droge Szeptow w swojej eleganckiej lektyce, niesionej ponad blotem i mulem na poteznych ramionach czterech ogrow o bialych klach, a czterech latarnikow oswietla droge z przodu, czterech kolejnych podaza za nim, czterech Bezlitosnych po lewej i czterech nastepnych po prawej. Jak musi pogardzac brudnymi rzezimieszkami, ktorzy przeslizguja sie wzdluz zbudowanych z cegiel, z mulu mieszkan, sledzac jego lektyke, przygladajac sie sakiewce i wazac ja w myslach z nagimi ostrzami jego straznikow. Jak musi nienawidzic brzeczacych czarnych much, ktore wisza w powietrzu tak gesto jak krople podczas deszczu, zywiac sie smrodem ulicy, pokrytej po kolana zgnilizna i odpadkami. Jak musi zalowac szarych rzesz dzieci z drewnianymi widelcami i wyglodnialymi oczami oraz tlumnego polowania na szczury.Jak bardzo przeklina okrucienstwo nieczulego, brudnego Sigil, gdy w koncu dociera do Marmurowego Dystryktu, gdzie znajduja sie budynki wysokie, kamienne i czarne od sadzy. Jego tragarze skrecaja w Trakt Oblakanych w strone palacu Pani. Jak wzdycha na widok jego rozleglego, przygnebiajacego dostojenstwa.
Wieza Bramna nie jest podobna do zadnego palacu, jaki Amnezjusz kiedykolwiek widzial. Jest wystarczajaco potezna, by pomiescic samego Dzielacego Lady, a jej ksztalt przypomina przeogromna bojowa korone z dlugimi, poteznymi skrzydlami po obu stronach. Sciany sa nijakie jak glina i wysokie jak klify, a ich front podzielony na trzy pasy rzedami zwyczajnych, malych kwadratowych okien. Tym, co najbardziej uderza, jest centralna wieza, potezna, podobna do helmu, udekorowana szescioma ostrzami, zakrzywiajacymi sie w strone centralnego minaretu tak wysokiego, ze jego zwienczenie ginie w brazowej mgle. Sama brama to niesamowicie wysoka krata z pretami rozmiarow arborejskich cyprysow, pomiedzy ktorymi zmiescilby sie nawet tytan.
Dlugi sznur szarych kropek ciagnal sie od wejscia w glab, przez pol Traktu Oblakanych. Wieza tak nad nimi gorowala, ze Amnezjusz nie rozpoznal w nich ludzi, dopoki tragarze nie doniesli go wystarczajaco blisko, by dojrzal ksztalty ich glow zwieszonych na obwislych ramionach. Kolumna zajmowala prawie cala ulice, pozostawiajac tylko tyle miejsca, by okoliczni mieszkancy mogli przecisnac sie wzdluz frontow mieszkan, idac z domu albo do domu. Trassonczyk jeknal, zdajac sobie sprawe, ze byla to kolejka ubiegajacych sie o widzenie z Pania Bolu.
-Zamknij te trumne, krecie! - syknal Cwalno, maszerujacy obok lektyki. - W tej czesci miasta mazanie sie sciaga krewkie ostrza, podobnie jak blyszczace zloto przyciaga iskrzace dziewczeta.
-Nie maze sie. A jesli chodzi o twoje krewkie ostrza, to niech przyjda. Z radoscia stanalbym do walki. - Amnezjusz spojrzal na znajdujacych sie przed nim suplikantow, zastanawiajac sie, ile kosztowaloby zadeklarowanie Nadzwyczajnego Pierwszenstwa, by ich wyminac. - Czy wszedzie w Sigil sa tak potworne kolejki?
Cwalno zmarszczyl sie i spojrzal na godna pozalowania kolumne.
-Knebel. Ale jesli czekasz, ja tez czekam - i nie zostane tutaj ani chwili dluzej niz to potrzebne.
Stwierdzenie to zdawalo sie byc odwazne jak na wychodzace z ust zwyklego straznika, ale Amnezjusz wolalby uniknac placenia kolejnych lapowek. Powoli konczylo mu sie zloto, a niczego nie nienawidzil tak bardzo, jak polegania na dobrej woli innych, jesli chodzi o kupno wina.
Gdy procesja Trassonczyka dotarla do kolejki, czterech Bezlitosnych ruszylo do przodu, by zrobic przejscie. Istoty niechetnie poddawaly sie brutalnemu traktowaniu, przesuwajac sie na bok tylko na tyle, by pozwolic przejsc lektyce. Wiekszosc stanowili ludzie, jednakze Amnezjusz widzial rowniez bariaury, elfy, ogry, khaasta, githzerai i kilka innych ras, ktorych nigdy wczesniej nie spotkal - a przynajmniej o tym nie pamietal. Wszyscy mieli zapadniete, smutne twarze zniszczone glodem i rozpacza, a brudne lachmany zwisajace z ich koscistych ramion stanowczo nie przypominaly wykladanych kamieniami szat wiekszosci krolewskich suplikantow.
Trassonczyk ujrzal zaplakane kobiety wspierajace sliniacych sie starcow, ktorych szkliste oczy spogladaly gdzies w dal. Widzial samotne, nagie sieroty z wydetymi brzuchami i straznikow trzymajacych na smyczach ludzi o dzikich twarzach, zakutych w kajdany. Widzial stare i plonace goraczka, kaszlace, drzace kobiety, ale nigdzie nie dostrzegl nikogo, o kim Madame Mok moglaby powiedziec, ze jest odziany "z klasa". Nie bylo innych lektyk poza jego wlasna, ani latarnikow, czy straznikow, ani nawet jednej postaci odzianej w plaszcz wystarczajaco dobry, by mogl wisiec w chacie pasterza.
Cwalno siegnal, chcac zasunac zaslonke lektyki.
Trassonczyk schwycil material i odsunal go.
-Coz pragniesz ukryc, Cwalno? Juz widzialem, ze te biedne wraki raczej nie wygladaja na krolewskich suplikantow.
Cwalno wygladal nieco niepewnie, ale zachichotal ponuro.
- A kim innym mieliby byc? - Odsunal na bok bulgoczacego szalenca, ktorego opiekun puscil smycz. - Nie sadzisz chyba, ze ktos normalny... uch, przepraszam. To chyba dlatego Posejdon wyslal ciebie.
Amnezjusz spojrzal w oczy Bezlitosnemu.
-Mam nadzieje, ze nie usilujesz powiedziec, ze jestem oblakany.
Cwalno parsknal, jednoczesnie pospiesznie potrzasajac glowa, jakby zostal calkowicie niezrozumiany.
-Taki siepacz jak ty? Oczywiscie, ze nie! - W jego glosie slychac bylo drwine. - Mowie tylko o twoim stanie. Posejdon nie wyslalby zadnego krewniaka z pamiecia, by dostarczyl jej prezent. Kazdy kret, ktory pamieta chocby polowe z tego, co slyszal o Pani Bolu, predzej skoczylby do Otchlani niz stanal z nia twarza w twarz.
Amnezjusz z powrotem usiadl i przytaknal, zamyslony. Pomimo wyzszosci w glosie Cwalno, w tym, co powiedzial, byla prawda. Krol Morz byl z natury egoistycznym bogiem, raczej nie z rodzaju tych, co przywracaja smiertelnikowi utracona pamiec w zamian za tak proste zadanie, jakim jest przekazanie daru. Od momentu, kiedy przyjal amfore, oczekiwal, ze wpadnie w podobne tarapaty. Teraz, kiedy przynajmniej mial jakies pojecie o ich istocie, prawie odetchnal z ulga.
-Jesli tak przerazajacy jest widok Pani, to czemuz wszystkie te istoty chca ja zobaczyc? - Gdy Amnezjusz przygladal sie tlumowi bladych suplikantow, zauwazyl, ze wszyscy mieli w nadmiarze jednej rzeczy. - Czy te wraki nie obawiaja sie Pani ze wzgledu na dary, jakie jej niosa?
Cwalno spojrzal na rozbitkow z pogardliwym usmieszkiem.
-A coz Pani moglaby chciec od tych skurli?
-Ich cierpienia, oczywiscie! To dlatego nazywa sie ja Pania Bolu, prawda?
Cwalno parsknal, ale byl na tyle ostrozny, by ani nie przytaknac, ani nie zaprzeczyc.
-Juz wkrotce zobaczysz, Trassonczyku.
Bezlitosny wskazal dlonia przed siebie, gdzie jego trzej przebijajacy sie przez tlum towarzysze przedarli sie na duzy, otwarty skwer. Tuzin mezczyzn w jasnych, wielokolorowych plaszczach zabawialo w tym miejscu innych, skaczac, turlajac sie i wyrzucajac rece do przodu i do tylu, jednoczesnie wydajac z siebie smetny, gardlowy tren o slowach, ktorych Amnezjusz nie mogl rozpoznac.
W odleglej czesci skweru zialy rozwarte usta centralnej wiezy budynku. W okolicy nie bylo innych straznikow poza dziwnymi akrobatami, a mimo to tlum nie staral sie przepychac do przodu. Ludzie zdawali sie byc calkowicie zrezygnowani czekaniem na audiencje. Nawet szalencza werwa wystepujacych nie potrafila wzniecic w nich nic ponad szare, pelne braku zainteresowania spojrzenia.
Scena wzbudzila w Amnezjuszu uczucie smutnej nieuchronnosci. Wrazenie bylo czesciowo znajome, tak jakby czasem go doswiadczal w momentach wiekszej wrazliwosci, jakby wyczuwanie emocji innych poruszylo sentymentalne struny jego utraconej historii. Nie probowal on przywolywac wspomnienia, ktore wywolalo to odczucie - juz tysiac razy staral sie wylowic przeszlosc z podobnych resztek i nigdy nie udalo mu sie odnalezc nic oprocz frustracji i beznadziei.
Bezlitosni poprowadzili procesje prosto przez skwer, maszerujac przez przedstawienie akrobatow bez slowa przeprosin. Wtargniecie to nie zrobilo na nikim wrazenia, a juz najmniej na samych wystepujacych, ktorzy wlaczyli je do swojej sztuki wykonujac wymyki pomiedzy uzbrojonymi straznikami i przewroty pod lektyka. Jeden z wyjatkowo gibkich aktorow wyskoczyl wysoko ponad idacymi z przodu tragarzami i wyladowal delikatnie jak piorko przed krzeslem na kijach podtrzymujacych lektyke. Zaskrzeczal jak zaba, wpatrujac sie w Trassonczyka szalonymi, czerwonymi oczami i zaspiewal wysokim, falujacym glosem:
O wiezo nie z kosci sloniowej, wzniesiona
Przez rece, co nieba z piekiel siegaly;
O mistyczna rozo wsrod bagien wyrosla,
O domu nie ze zlota, lecz spelnienia,
O domu wiecznego plomienia,
Pani Bolu i Lez!
Amnezjusz pochylil sie do przodu, ostroznie rozwazajac slowa akrobaty o szalonych oczach. Z jego doswiadczen wynikalo, ze wykonanie jakiegos wielkiego zadania wymagalo rozwiazania zagadki, a dziwne slowa tego czlowieka nie byly niczym innym jak enigma. Wazyl kazdy element piesni: wieza zbudowana dlonmi, ktore siegaly od Planow Nizszych do Wyzszych, magiczna roza rosnaca wsrod bagien, dom spelnienia i wiecznego ognia.
-Oczywiscie! - Trassonczyk spojrzal za akrobate, zauwazajac calosc ksztaltu Wiezy Bramnej. Glowna wieza byla z pewnoscia ukoronowana glowa. Boczne skrzydla mozna by wziac za ramiona, a narozne wieze byly w pewnym stopniu podobne do zacisnietych piesci. - Wieza Bramna to Pani Bolu!
Akrobata rozesmial sie szalenczo i przytaknal, spiewajac:
Przez najdalszy portal przeszedlem
Do swiatyni, gdzie grzech jest modlitwa;
I coz z tego, ze smiertelna to sluzba?
O chwalebna Pani Tortur, coz z tego?
Wszystko Twoje, wino, ktore zaraz naleje,
Ostatnie z Twego kielicha wypije.
Ta zagadka, podzielona na czesci skladajace sie z dwoch wersow, byla jeszcze prostsza od poprzedniej i Amnezjusz byl prawie rozczarowany odpowiedzia.
-Czesto ostrzegano mnie, abym porzucil nadzieje, zanim wejde do jakiegos mrocznego miejsca. Wiele razy zapewniano mnie, ze w srodku znajde tylko bol, albo ostrzegano, ze okrutny jego mieszkaniec rozleje moja krew na kamieniach. Jednakze zawsze wracalem do swiatla i zawsze to moj miecz nosil slady parujacej czarnej posoki. - Trassonczyk spojrzal za akrobate i zauwazyl, ze prawie dotarli do poteznych pretow kraty. - Musisz lepiej sie postarac, aby przestraszyc Bohaterskiego Amnezjusza.
Akrobata usmiechnal sie ponuro i otworzyl usta, by znowu cos powiedziec, kiedy drzewce glewii Cwalno uderzylo go w glowe i poslalo w powietrze.
-Starczy tych bredni, oszolomie! - Bezlitosny wywrocil oczami, po czym zwrocil sie do Amnezjusza: - Nie zwracaj na niego uwagi. Robia to z kazdym biednym skurlem, ktorego tu przyprowadzimy. To nic nie znaczy.
W ciszy wsciekajac sie na swego straznika za uniemozliwienie mu wysluchania trzeciej zagadki, Amnezjusz patrzyl, jak akrobata sie podnosi.
-Wszystko cos znaczy.
-Nie tutaj.
Amnezjusz spojrzal przed siebie i ujrzal, ze dotarli do szczeki poteznej wiezy. Oczekiwal, ze Bezlitosni zatrzymaja sie na progu i posla go do ponurego palacu samotnie, ale oni nie wahali sie odeskortowac go do srodka. Znalazl sie na okraglym dziedzincu otoczony przez wysokie, ponure mury. Mozaika z szarego bazaltu pokrywajaca podloge byla tak ogromna, ze mogl tylko stwierdzic, iz reprezentowala ona jakies skomplikowane skupisko kosci. Garsc odzianych w jasne plaszcze czeladnikow i pograzonych w beznadziei suplikantow stala rozrzucona wzdluz zakrzywionej sciany, a ich glosy wypelnialy to miejsce cichym pomrukiem szlochu i slow pocieszenia.
Potezna krata dzielila okrag i dziedziniec na polowe. Opadajace ze sklepionej wysoko nad glowami polowy sufitu, spoczywajace w ogromnych otworach w podlodze prety wygladaly na jeszcze wieksze niz przedtem. Trassonczyk nie potrafil wyobrazic sobie potwora, ktorego ta brama miala zatrzymac, ale bylo wystarczajaco jasne, ze obecni mieszkancy nigdy jej nie podniesli. Otwory byly tak pelne rdzy, ze na podlodze u podstawy kazdego z pretow osadzil sie pomaranczowy nalot.
Procesja Amnezjusza przeszla przez brame nie potrzebujac zaciesniac szyku. Tylna polowa dziedzinca, zakryta druga polowa sufitu byla jeszcze bardziej ponura niz przednia. Kwadratowe oczy tuzinow oswietlonych przez swiece okien wygladaly z glebi cytadeli, delikatnie oswietlajac setki brazowych, sciekajacych w dol muru z przeciekajacego sufitu plam. Monotonny szmer grobowych glosow, czesto przerywany odbijajacym sie echem krzykiem dochodzacym z glebi budynku, wypelnial powietrze niemilym szumem.
Gdy jego oczy dostosowaly sie do swiatla, ujrzal, ze to miejsce bylo o wiele bardziej zatloczone niz przednia czesc dziedzinca. Po lewej stronie dluga kolejka oczekujacych stala przed zelaznymi drzwiami, cierpliwie pozwalajac kolorowo odzianej czeladzi posypywac im brudne glowy blyszczacym proszkiem. Z tylu enklawy, odziany w pokryty blyskotkami plaszcz krasnolud kleczal przed innymi zelaznymi drzwiami. Zawodzil szalenczo i pomimo wysilkow starajacych sie go powstrzymac dwoch straznikow, bil sie z zapalem po glowie. Blisko niego inna para poteznych sluzacych trzymala szeroko rozciagniete rece wiotkiej dziewczyny w czarnej kapie. Zdawala sie ona wpatrywac w sympatycznie wygladajacego elfa, stojacego w bezpiecznej odleglosci, mowiacego do niej slodkim glosem i trzymajacego otwarte dlonie. Znajdujace sie za nim trzecie zelazne drzwi prowadzily w glab palacu.
Cwalno poprowadzil procesje Amn