TROY DENNING Strony bolu DENNING TROY SKORA TWA WIELU RAS IODCIENI, KURCZY SIE, LUB NADYMA JAK ZMIJA. NIECH ROZJASNI SIE I ROZEDMIE, I ZBLEDNIE, ZNAMY JE, I PLOMIENIE, IWEGLE. W POCALUNKI UKASZEN I CIOSOW RZEZBIONE. NIEBA KLOSZ, ZAPLAMIONY PRZEZ GWIAZDY ORAZ KARTY GDZIE PISZESZ LITANIE PANI BOLU I LEZ. -ALGERNON CHARLES SWINBURNE PODZIEKOWANIA Epigrafy na poczatku i koncu oraz fragmenty poezji wykorzystane w ksiazce pochodza z wiersza "Dolores" autorstwa Algernona Charlesa Swinburne'a.Chcialbym rowniez podziekowac nastepujacym osobom, ktore przyczynily sie do powstania "Stron Bolu": Moim redaktorom, Brianowi i Philowi, za komentarze, slowa zachety, a przede wszystkim cierpliwosc, bez ktorej Pani moglaby uczynic Trassonczykowi prawdziwa krzywde. Moim kolegom z grupy "Alliterate", za to, ze wysluchali kilku z ostrzejszych przejsc Jej Cichosci. Dave'owi "Zebowi" Cookowi i innym, ktorzy stworzyli Klatke i podarowali Pani Bolu jej ostrza. Mojemu trenerowi, Mistrzowi Lloydowi Holdenowi z AKF Martial Arts Academy w Janesville, w stanie Wisconsin, za uwagi w niektorych miejscach tego manuskryptu. Oraz Andrii za znacznie wieksze niz zwykle wsparcie i cierpliwosc. Mojemu bratu, Billowi, Ostatniemu Dobroczyncy w Sigil BOLE UMYSLU Czarne wlosy i hebanowe oczy, rozciety policzek i pociemniala od slonca skora. Nie jest on moim mieszkancem. Przepycha sie przez tlumne alejki Nizszej Dzielnicy, obiema rekami obejmujac potezna amfore. Nie ma wolnej reki, aby trzymac w niej miecz. Nosi brazowa zbroje z Trassos, bez kapy, ktora ochronilaby go przed kwasna mgla, zawsze obecna w tej czesci miasta. U pasa wisi sakiewka, pekata i odslonieta, wrecz zacheca jakiegos zlodziejaszka do praktykowania zawodu. Szary tlum wiruje wokol, prawie na niego nie patrzac. Po ulicach krocza diably z Otchlani oraz niebianskie serafiny, przechodnie maja wiec co innego do roboty niz mierzyc zdziwionym spojrzeniem pielgrzymow, zbyt naiwnych by ukryc swoje pieniadze.Sprytne przebranie, ale ja rozpoznaje w tym Trassonczyku Lowce. Te hebanowe oczy przebija sie przez najgrubsze granitowe mury, a dlugi, orli nos wyczuje zapach kropli krwi na sto krokow. Uszy - male, w ksztalcie muszli, podobne do ludzkich - te paskudne male uszy uslysza syk bolu w sasiedniej dzielnicy. Ma jeden z tych dlugich, rozdwojonych jezykow, ktore smakuja strach tych, co spojrzeli w moja twarz. A gdy dotknie dlonmi bruku, wyczuje chlod moich sladow. Wiem, ze to potrafi. W Sigil Pani Bolu wie o wszystkim i zawsze. Slysze wszystkie klamstwa szeptane do znudzonych uszu w ciemnych sypialniach poteznych dworow. Widze kazda dlon, ktora wslizguje sie do otwartej kieszeni na tetniacej zyciem ulicy i czuje sztylet plonacy w trzewiach kazdego ufnego glupca, ktory wszedl w ciemna alejke za piekna dziewczyna. Nie potrafie juz stwierdzic, gdzie zaczyna sie Sigil, a gdzie koncze sie ja. Nie umiem juz oddzielic tego, co czuje ja, od tego, czym jest miasto. Ja jestem Sigil. (W paskudnym pokoju, gdzie chorzy zaspokajaja swoje tajemne zadze, posiniaczona dziewczyna nago wyczolguje sie ze studni zombich. Otwiera dlon i przechodzi pomiedzy stolikami. Nie odsuwa sie, gdy gorace dlonie przesuwaja sie po jej udach. Zyje najlepiej jak potrafi. W Sigil najgodniej jest przezyc.) Otwieram oczy i Pani Bolu tu jest - nie tylko patrzy, ale tez sledzi Lowce idacego w gore zatloczonej ulicy. Zgielk mlotow z kuzni dzwoni mi w uszach, a smrod goracej surowki pali moje nozdrza. Jest wysoka i spokojna, podobna do statui pieknosci o klasycznych rysach, siarkowych oczach i chlodnym, twardym spojrzeniu. Aureola roznie ulozonych ostrzy otacza jej glowe. Niektore z nich sa wciete i wgniecione, inne srebrne i blyszczace, ale wszystkie ostre i zakrwawione. Kraniec jej brokatowej sukni przesuwa sie po bruku, ale sam nigdy sie nie brudzi. Moi szarzy mieszkancy spiesza obok, szczesliwie nieswiadomi, ze ona - nie, ja - ze ja krocze wsrod nich. Zauwaza mnie dopiero wtedy, gdy moje stopy straca kontakt z ziemia, a ja ostroznie trzymam je na ulicy. Lepiej, zeby ujrzeli Pania Bolu, dopiero gdy mnie obraza, poczuja jak strach pozera ich wnetrznosci i uslysza, jak bogowie smierci wypowiadaja ich imiona. Gdy moi mieszkancy ocieraja sie o mnie, na ich skorze pojawiaja sie malutkie biale plamki. Szybko puchna i zmieniaja sie w pecherze o ksztalcie kciuka. Rosna wolniej, az w koncu wytryskaja z nich tuziny zakrzywionych cierni, ktore czepiaja sie wszystkiego, czego dotkna, a straki przechodza do nowych nosicieli. Dalej sie powiekszaja i wkrotce doczepiaja sie do kogos nowego, potem jeszcze kogos i po niedlugim czasie morze puchnacych wrzodow rozszerza sie dookola. Moi mieszkancy dalej ruszaja do swych spraw. Nie widza strakow, nie czuja ich wagi, nie czuja nawet intensywnego smrodu, ktory czepia sie ich cial. Tylko ja wyczuwam pecherze, powoli puchnace i zmieniajace kolor na szmaragdowy, zloty, rubinowy i czarny. Tylko ja widze, jak wyplywa z nich zolta ropa i jak zaczynaja pulsowac podobnie jak serca. W ten sposob cztery Bole rozprzestrzeniaja sie po wieloswiecie - agonia, bol, nieszczescie i rozpacz - by dojrzec i peknac, ponizajac zarowno silnych jak i slabych. Skad przychodza, nie pamietam. Moze sama je tworze, a moze wychodza z ukrytego gleboko miejsca, ciemniejszego niz najnizsza warstwa Otchlani, gdzie dym jest tak twardy jak skala, a smierc jest najslodszym wspomnieniem. Wiem tylko, ze w mojej piersi, tam gdzie kiedys mialam serce, jest pustka, z ktorej wytryska cale cierpienie wieloswiata. Z poczatku Bole sa jak pocalunek, goracy, namietny i oczekiwany. Siegaja dlugimi, obiecujacymi palcami i sprawiaja, ze moje kosci az mrucza z rozkoszy. Wypelniam sie tym dotykiem i, pomimo iz wiem, co potem nastapi, pragne wiecej. Me cialo przechodza dreszcze, plone i drze, a czym wieksza jest moja ekstaza, tym wiecej pustki sie wylewa. Wypelnia mnie do konca, upaja slodka rozkosza, az blogosc przemieni sie w slodka agonie. Wtedy moje cialo swedzi jak plonacy wrzod, ktorego nie uleczy zadna masc. A czym wieksze moje cierpienie, tym goretszy bol wrzacy w pustej studni w srodku. Nurzam sie w swoim wlasnym zalu i nie potrafie zatrzymac strumienia. Wznosi sie w bialym oparze i wybiela moje kosci smutkiem. Plone ze wstydu za tysiac zlych uczynkow, ktorych nie potrafie sobie przypomniec, a ze studni wciaz sie wylewa. Wypelnia mnie jak ogien palenisko, az w koncu musze wybuchnac lub odrzec sie z brudu na tlocznych ulicach Sigil. Te Bole to dar. (Radosny handlarz, trzymajac w jednej rece najlepsze wino z Arborei, a w drugiej naszyjnik perel z Ossy, wraca wczesnie do domu, by ujrzec lezaca na podlodze swoja mloda malzonke, lodowata i sina, i jej dziecko, uczepione piersi, zawodzace i pytajace o przyczyne. Nie ma przyczyny. Tylko zycie i cierpienie, a potem przerazajaca, pozostajaca pustka i, niewazne jak mocno probuje, nie widze nic oprocz tego.) Bol potrafi zmusic ojcow, by poswiecili swoje corki, a bohaterow do zdrady ich krolestw. Moze zmiekczyc serca tyranow albo podbic ziemie dumnych i nieuleklych wojownikow. To bol sprawia, ze zony nienawidza mezow, a niesmiertelni blagaja o smierc, i tylko on moze poddac wszystkie plany woli jednego pana. Tak wiec bogowie wysylaja swoich Mysliwych. Pragna Bolow jak plomienie drewna. Zli uczyniliby z cierpienia bron, rozpusciliby je posrod swoich wrogow i potrzasali nad glowami przyjaciol. Dobrzy zrobiliby cos jeszcze gorszego, usuneliby calkowicie cierpienie z wieloswiata - zniszczyli nieszczescie, jesliby tylko potrafili - i skonczyli na zawsze z bolem i rozpacza. Oszusci i glupcy, wszyscy - a ci dobrzy gorsi od zlych. Bol, jak rtec, wymyka sie z dloni, ktora go chwyta i rozstepuje przed ciosem, ktory by go przecial. Bez Bolow, wieloswiat nie wytrzymalby dluzej niz wiatr bez powietrza, w ktorym wieje. Cierpienie rodzi sile ze slabosci, oglasza nowe narodziny, prowadzi wszystkie istoty przez zycie. Martwi szybuja w zapomnienie na czarnych skrzydlach bolu, a nawet przyjemnosc ma swe zrodlo w tym samym miejscu, co agonia. Unikac bolu, to lezec bezowocnie przez wieki. (Dziecko, ktore chcialoby jeszcze raz poplywac w brazowych wodach, lezy sliskie od potu i pokryte rozowymi plamami, a jego sztywne nogi wysychaja i zamieniaja sie w bezuzyteczne patyki. Przytulilam go do mej piersi. Bole zakorzenily sie i zakielkowaly, nie widziane i nie odczute, a teraz pekly. To nie jest ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. To jest zycie.) Na skrzyzowaniu Lowca zatrzymuje sie i odwraca glowe w prawo, potem w lewo. Patrzy przez sciany tymi hebanowymi oczami, szukajac tego, co juz go znalazlo. Biore go w ramiona i przytulam. Sto pecherzy wciska sie pod jego zbroje, a ja wciaz trzymam go mocno, jak kochanka. Trzymam go blisko, aby nasiona zakorzenily sie w glebi jego duszy i nie zniknely. Jego cialo tezeje. Potezna amfora wyslizguje mu sie z rak i prawie rozbija na ulicy. On wydaje z siebie krzyk i opada na kolana. Lapie ja i wzdycha z ulga, jakby rozbicie tej kadzi bylo gorsze od smierci. Moze tak jest. W srodku znajduje sie zlota siec, zaczarowana przez boga tylko po to, by mnie zlapac. Trassonczyk stawia amfore na ulicy i powoli odwraca sie ze zmruzonymi oczami, trzymajac wolna dlon na rekojesci miecza. Moze poczul chlod pod swoja zbroja, jakby objal go duch, ale nie jest pewien. Dotyk byl tak nagly i ulotny, ze juz teraz zastanawia sie, czy sobie go nie wyobrazil. Tlum wiruje dookola, wymyslajac mu od glupcow albo szalencow, uwaznym okiem mierzac jego dlon spoczywajaca na broni. Oczywiscie, pomimo iz stoje nie wiecej niz krok od niego, on mnie nie widzi. Po chwili stwierdza, ze to tylko cos zaswedzialo go pod zbroja. Znowu podnosi amfore i przepycha sie przez tlum. Juz w tej chwili widze tysiac ostrych kolcow przebijajacych sie przez tylna plyte zbroi. Nie nazywajcie tego zemsta - nigdy zemsta. Nawet bogowie zasluguja na swoj bol, a Trassonczyk go im zaniesie. GMACH Z MARMURU Co pomysli sobie Trassonczyk po tak wielu godzinach przemierzania tlumnych alejek Sigil, kiedy w koncu przedrze sie przez tlum i ujrzy majaczacy przed soba Blekitny Gmach? Wiem. Pani Bolu wie zawsze i opowie wam:Gmach Informacji wygladal dokladnie tak, jak opisalo go dwadziescia lub wiecej zniecierpliwionych osob dajacych mu wskazowki: imponujacy monolit z bladoniebieskiego marmuru, dach z czarnej dachowki i trzy masywne kolumny, otaczajace wiodace do drzwi wejsciowych dwie szare rampy. Na kapitelach trzech filarow wypisane byly slowa "Kooperacja", "Usluznosc" i "Kontrola", dziwnie grozne motto jak na cos, co mialo byc biurem uslug. Pajeczyna pekniec pokrywala postument "Kooperacji", ktory, pomimo podtrzymujacych go stalowych obreczy, sprawial wrazenie, ze za chwile sie zawali. Sciskajac w ramionach swoja amfore i przepychajac sie przez strumien odzianych na szaro istot - ludzi i innych - Trassonczyk skrecil przez Aleje Krysztalowej Rosy w strone schodow pomiedzy "Usluznoscia" a "Kontrola". Czym blizej byl gmachu, tym mniej zgadzal sie ze zdaniem prostakow, ktorzy nazwali go "gmachem majestatycznej potegi". Nawet prosty robotnik mogl dostrzec, ze budynek ten cierpial na niezgrabna probe zastapienia gustu bogactwem. Proste grupki onyksowych katowek drwily z delikatnych wirow marmurowej fasady, a turkusowe ramy okienne wygladaly jak umalowane oczy taniej prostytutki. Straznicy, wraz ze swoimi szkarlatnymi napiersnikami i zardzewialymi kolcami na ramionach, stanowili krwawe plamy i razem z reszta tworzyli wulgarny balagan. Klejnot Nieskonczonych Planow, w rzeczy samej! Jak dotad Sigil stanowilo dla Trassonczyka gorzkie rozczarowanie. Imbirowe powietrze bylo tak geste, ze przesuwalo sie po jego twarzy jak pajeczyna. Juz samo oddychanie tym paskudztwem wypelnialo jego gardlo plonacym, piekacym pylem. W niektorych dzielnicach alejki zasypano odpadkami po kostki, a w innych z trudnoscia mozna bylo przecisnac sie przez zalegajacy ulice tlum. Wszechobecna mzawka plamila ponure fasady budynkow wstazkami zoltej siarki. Kazdy podmuch goraca przynosil zapach jeszcze bardziej zjelczaly niz poprzednie, a zgielk nie milkl ani na chwile. Trassonczyk slyszal, ze Sigil mialo ksztalt wnetrza lewitujacego kola i jesli spojrzy w gore, zamiast nieba ujrzy dachy odleglych budynkow. Jak dotad nie widzial nic poza paskudna brazowa mgla. Mowiono, ze miasto bylo osia wieloswiata, ze gdzies w jego granicach lezaly portale do kazdego miejsca w nieskonczonych planach. Wydawalo mu sie, ze kazdy z nich byl niewlasciwym koncem zsypu na smieci. Lowca chcial tylko wykonac swoje zadanie i odejsc stad. Wspial sie po schodach i przeszedl przez portyk, nie tracac pewnosci siebie i odpowiadajac na grozne spojrzenia straznikow podobnym. Mial taka ochote dac upust swojej frustracji, ze z checia przywitalby wyzwanie. Nie dosc, ze mial trudnosci w dostarczeniu amfory, to jeszcze nikt w miescie o nim nie slyszal. Nie oczekiwal, ze rozpoznaja go z wygladu, ani nic podobnie glupiego, ale sensownie bylo przyjac, ze o jego czynach bedzie sie spiewac w najgorszym domu w Sigil. Jednakze, kiedy sie przedstawil, musial przywolac cala liste swoich wyczynow - przynajmniej tych, o ktorych pamietal - a nawet gdy opisywal, jak powalil Olbrzyma z Acheronu, wiekszosc ludzi po prostu sie odwracala, nie zwracajac na niego uwagi. Zainteresowani byli tylko zlodzieje, spogladajacy ukradkiem na jego wypchana sakiewke oraz przewodnicy, ktorzy, slyszac imie tej, ktora pragnal znalezc, szybko znikali, nie wymieniajac ceny. Gdy zblizal sie do wejscia, straznicy otworzyli drzwi. Nie zasalutowali i milczeli, a ich twarze nie zdradzaly ani respektu, ani pogardy. Po prostu pomagali czlowiekowi obciazonemu potezna amfora. Ten anonimowy gest sprawil, ze zoladek Trassonczyka zaplonal z ponizenia. Jednakze, poniewaz brzemie slawy wymagalo, by cierpliwie znosil ignorancje, zatrzymal sie na chwile, ktora wystarczyla mu na wypowiedzenie kilka slow podziekowania. -Knebel, koles - odparl najwyzszy ze straznikow o kwadratowej twarzy z dwudniowym zarostem na policzkach. - Zrobilibysmy to samo dla kazdego krewniaka. A teraz ruszaj. - Skinal glowa w strone wejscia. - Madame Mok nie lubi, jak wpuszczamy przeciag. Trassonczyk wszedl do ciemnego foyer z blekitnego marmuru, gdzie znalazl sie na koncu wijacej sie kolejki gosci. Zakrecala ona w jedna i druga strone mniej wiecej tuzin razy, az w koncu zatrzymywala przed wysokim, poteznym kontuarem z czarnego marmuru. Potezne biurko stalo dokladnie pod swiecacym zyrandolem zrobionym z niebiesko-zielonych krysztalow berylu. Po bokach znajdowala sie para srebrnych kadzidel w ksztalcie dloni, z ktorych unosily sie dwie struzki rozowego dymu o slodkim zapachu jablek. Za wysokim kontuarem siedzial samotny urzednik w okularach, pochylony nad blatem. Przy pomocy piora i atramentu zapisywal cos w pergaminowym kodeksie. Spod meszku welny na glowie wyrastaly mu podwojnie zakrecone rogi bariaura, czegos w rodzaju koziego centaura, istot widywanych na wielu planach wieloswiata. Trassonczyk byl zaskoczony liczba tych stworzen przepychajacych sie przez zatloczone ulice Sigil. Na jego planie, Arborei, byly one wedrowna, radosna rasa, ktora wczesniej wskoczylaby do sciekow niz weszla do miasta. Ciezko mu bylo uwierzyc, ze ktorykolwiek z nich zamieszkiwal tu, a jeszcze ciezej, ze pracowal w ponurym budynku takim jak Gmach Informacji. Trassonczyk przygladal sie kolejce tylko przez chwile, po czym zdecydowal sie, ze czekanie byloby ponizej jego godnosci. Oprocz ludzi znajdowaly sie tam slaadi o zabich twarzach, krasnoludy, zarowno z brodami jak i lyse, przystojne trio elfow, a nawet podobny do jaszczura wojownik khaasta, ale nie ujrzal nikogo, kto dorownywalby mu ranga. Gdyby dostrzegl lsniace piora niebianskich skrzydel astralnego devy, albo dymiace rogi poteznego lorda baatezu, moglby zaczekac. Jednakze, skoro sprawy przedstawialy sie w ten sposob, zdawalo sie byc oczywiste, ze jego interes ma pierwszenstwo przed wszystkimi znajdujacymi sie w tej poczekalni. Przepchnal sie przez wijaca sie kolejke, stanowczo, aczkolwiek grzecznie zadajac, aby ustapiono mu miejsca. Ludzie oczywiscie usluchali, choc zaskoczylo go to, jak wielu z nich patrzylo na niego z wyrzutem. Nawet w Sigil z jego manier i dobrej zbroi powinno wynikac, ze jest czlowiekiem slawnym, ukochanym przez bogow i osoba, ktorej nalezy sie szacunek. Gdy dotarl do khaasty, reptilion nagle podniosl ogon, zastawiajac droge i zawinal swoj krepy kark, by mu sie przyjrzec. Glowa wojownika byla typowo jaszczurza: plaski klin, ktory w duzej czesci skladal sie na pysk, dlugi, glupi usmiech i male oczka o waskich zrenicach, nie zdradzajace zadnych emocji. -Szszszekaszszsz rasssem ssse wszszszysssssstkimi, krecie. Trassonczyk przyjrzal sie ogonowi. Byl on grubosci ludzkiej nogi, opancerzony skorzanymi luskami i obwiazany falujacymi sciegnami rasy niewiele bardziej rozwinietej niz zwierzeta. Konczyna nie stanowila konkurencji dla spoczywajacego w pochwie wykutego z gwiezdnego metalu ostrza. Lowca nie chcial jednakze karac khaasty tak dotkliwie. Przerzucil noge nad ogonem, po czym opuscil go, az znalazl sie on pomiedzy jego kolanami. -Madrze byloby z twojej strony ustapic lepszemu od ciebie. Khaasta zaczal krecic glowa w sposob, jaki czynia to wsciekle jaszczurki, po czym jego pokryta luska dlon opadla w strone szerokiego pasa z ludzkiej skory. Trassonczyk wyrzucil biodra do przodu, wiezac ogon pomiedzy kolanami, po czym skrzyzowal nogi. Konczyna zawinela sie z ostrym trzaskiem i opadla bezwladnie. Reptilion ryknal i z pochwy w pasie wyciagnal sztylet, ale ze zlamanym ogonem uwiezionym pomiedzy nogami przeciwnika nie byl w stanie odwrocic sie i zaatakowac. Na czele kolejki stary bariaur zmarszczyl czolo i spojrzal znad swego kodeksu. -Hej tam! Co to jest? - Wpatrywal sie znad swoich szkiel na bulgoczacego cos khaaste. - Ludzie tu pracuja. Jesli nie potrafisz zachowac ciszy, bede zmuszony poprosic cie, abys wyszedl. Khaasta szybko ukryl sztylet. -Poprosssssic mnie, szszszebym wyszszszedl? - Wskazal pojedynczym zoltym pazurem na Trassonczyka, ktory puscil jego ogon i kontynuowal przepychanie sie w kierunku kontuaru. - To ten kret jessst tym, kto ssssie wybija! Bariaur przebiegl wzrokiem po nieuporzadkowanej kolejce, po czym zwrocil swoje spojrzenie w strone zblizajacego sie Trassonczyka. -W tym gmachu obowiazuja ustalone procedury. Musisz stac w kolejce jak wszyscy. -Czyzbys mnie nie znal, starcze? - Trassonczyk odepchnal na bok oburzonego krasnoluda i dalej szedl do przodu. - Nie slyszales o zabojcy Hydry z Trassos, pogromcy Krokodyla z Hebros, zguby Abudryjskich Smokow, zbawcy Dziewic z Marmara... Dotarl do kontuaru, a bariaur pochylil sie nad blatem i spojrzal krzywo na Trassonczyka, ktory kontynuowal wymienianie swoich czynow: -... czempionie Krolow z Ilyrii, zabojcy Chalcedonskiego Lwa... -Nie, nie slyszalem o tobie - przerwal mu bariaur. - I wcale nie interesuje mnie, czego dokonales. Jesli nie podporzadkujesz sie zasadom, kaze cie usunac. Urzednik rzucil znaczace spojrzenie w kierunku drzwi. Dwaj straznicy stali teraz wewnatrz foyer, wpatrujac sie w Trassonczyka, jakby caly czas oczekiwali z jego strony klopotow. -A co sss moim ogonem? - narzekal khaasta. - Sssa prawa przeciw lamaniu ogonow, sssa! Straznicy skineli glowami, bardziej do siebie niz w strone khaasty, po czym opuscili glewie jak do ataku i ruszyli naprzod. Tlum rozstepowal sie, ustepujac im miejsca, a bariaur spojrzal z gory na Trassonczyka. -Czy to prawda? Czy zaatakowales tego reptiliona? -Nie spowodowalem zadnej znaczacej szkody - odparl Trassonczyk ostro, poniewaz to khaasta go obrazil. - Odwazyl sie zastawic mi droge, a nawet ty musisz przyznac, ze moje sprawy maja tutaj pierwszenstwo. Bariaur uniosl brwi, po czym podniosl dlon, by zatrzymac straznikow. -Czy zglaszasz Nadzwyczajne Pierwszenstwo? -Jesli oznacza to, ze mam prawo nie czekac, to owszem. Bariaur oblizal usta, po czym uderzyl dlonmi w blat i oparl sie na lokciach. -Wlasciwa procedura polega na ogloszeniu Nadzwyczajnego Pierwszenstwa straznikom, ktorzy nastepnie poswiadcza, ze posiadasz odpowiednie fundusze i odeskortuja cie na poczatek kolejki, aby czynic jak najmniej zamieszania i uniknac nieprzyjemnych incydentow takich jak zlamania ogonow. - Urzednik przybral kwasna mine i spojrzal na khaaste, po czym znowu spojrzal na Trassonczyka. - Jednakze, poniewaz juz dotarles do kontuaru, pominiemy poswiadczenie i przejdziemy bezposrednio do inkasacji. Mozesz teraz przedlozyc oplate. -Oplate? -Dziesiec sztuk zlota. - Oczy bariaura zza szkiel zdawaly sie wieksze i grozne. - W przeciwnym wypadku kazdy skurl, ktory przeszedl przez te drzwi zglaszalby Nadzwyczajne Pierwszenstwo, czyz nie? Poniewaz Trassonczyk nie przedlozyl oplaty natychmiast, straznicy ponownie ruszyli w jego strone. -Z polecenia Gmachu Mowcow falszywe oswiadczenie jest naruszeniem Porzadku Pani - rzekl wyzszy, z ktorym Trassonczyk wczesniej rozmawial. - Naruszenia Porzadku Pani karane sa wiezieniem na okres nie krotszy niz... -Mam pieniadze! Trassonczyk postawil amfore na podlodze i oparl ja noga o kontuar, po czym otworzyl sakiewke i odliczyl zloto. Dziesiec sztuk pozwoliloby na zakup sporej ilosci wina, ale w Trassos zawsze mogl dostac je za darmo. Podal monety bariaurowi, ktory rowniez je przeliczyl, zapisal sume do kodeksu, po czym wrzucil do otworu znajdujacego sie na powierzchni blatu. -Czy zyczysz sobie rachunek? -Nie, zycze sobie... Bariaur podniosl palec, by uciszyc Trassonczyka, po czym spod blatu wyciagnal potezny zelazny dzwonek. Zadzwonil nim szesc razy. Pomimo iz uderzenia nie byly specjalnie glosne, odbijaly sie echem w poteznej sali tak czysto, jak piesn ptaka. W chwili gdy zamarlo ostatnie echo, cichy pomruk zaczal wypelniac caly budynek. Troje mlodych ludzi, ubranych w jasnoniebieskie uniformy z paskudnymi czerwonymi szarfami na ramionach, wynurzylo sie zza rogu i stanelo na bacznosc przy kontuarze. Zza przeciwnego rogu nadeszlo kolejnych szesciu straznikow, kazdy z nich w identycznej czerwonej zbroi plytowej jak ci pilnujacy drzwi. Staneli oni pomiedzy tlumem a kontuarem, trzymajac swoje glewie w gotowosci. Z glebi budynku dobiegal miarowy stukot czterech kopyt uderzajacych w marmurowa podloge. Bariaur umoczyl pioro w kalamarzu, po czym przesunal je nad kodeks i spojrzal na Trassonczyka. -Imie? Trassonczyk zawahal sie, nie chcac przyznac sie publicznie do swej jedynej slabosci. W holu rozlegl sie niecierpliwy pomruk i straznicy zaczeli odpychac tlum. -Imie? -Ja... uch, czemu moje imie jest wazne? Bariaur zamrugal oczami. -Mamy swoje procedury, krecie. Imie? -Smiesz mnie nazywac... - Trassonczyk ugryzl sie w jezyk, przypominajac sobie, ze potrzebuje wspolpracy bariaura, by dotrzymac danej obietnicy. - Ja... uch... nie moge podac mojego imienia. Dochodzacy z glebi budynku miarowy stukot kopyt narastal. Dwaj straznicy przysuneli sie blizej Trassonczyka. -Nie mozesz, czy nie podasz? -Nie moge. - Pomimo iz obecnosc straznikow nie zrobila na nim wrazenia, Trassonczyk zmusil sie do uprzejmej odpowiedzi. Jego zadanie nie wymagalo od niego rozlewu krwi, a cecha prawdziwego mistrza bylo nie powodowanie niepotrzebnych szkod. - Nie znam mojego imienia. Nie moge przypomniec sobie nic, co bylo przed chwila przebudzenia na wybrzezu w okolicy Trassos, gdzie mieszkancy w swojej dobroci opiekowali sie mna do czasu, kiedy moglem im podziekowac za goscine zabijajac ogromna hydre. W niedlugi czas potem uslyszalem o poteznym krokodylu zagrazajacym rybakom na rzece Hebros, wiec wyruszylem... -Tak, tak, juz to slyszalem - parsknal bariaur. - Ale co mam wpisac do kodeksu? Ten, ktory zabil Hydre z Trassos, po czym zgromil Krokodyla z Hebros i tak dalej? Mam tylko jedna linijke. Trassonczyk myslal przez chwile, podczas ktorej stukot kopyt dalej narastal. W koncu podniosl wzrok. -Mieszkancy Trassos nazywaja mnie Bohaterskim Amnezjuszem. To powinno sie zmiescic w jednej linijce. Bariaur przytaknal, robiac madra mine. -A zatem Bohaterski Amnezjusz. - Nabazgral to w swoim rejestrze, po czym znowu zanurzyl pioro w kalamarzu. - A czy moge wpisac Trassos, Warstwa Pierwsza, Arborea, jako twoj dom? Amnezjusz przytaknal. -To jedyny dom, jaki znam. Bariaur wpisal rowniez to, po czym spojrzal na Trassonczyka. -Przyznam, ze nie pamietanie wlasnego imienia jest sprawa powazna, jednakze nie wydaje mi sie, zeby bylo to Nadzwyczajne Pierwszenstwo. - Zanurzyl pioro w kalamarzu i prawie z sympatia powiedzial: - Coz, wniosles jednak oplate, a ja nie moge ci jej zwrocic. Gdzie zyczysz sie udac najpierw? Biuro Spraw Ludzkich, czy moze Komisja Ras Nieplanowych. Na mocy Edyktu o Nadzwyczajnym Pierwszenstwie wydanego przez Gmach Mowcow mozesz udac sie na maksymalnie dziesiec wizyt, by uzyskac odpowiedz na jedno pytanie. Amnezjusz poczul nieoczekiwany ruch w zoladku. -Mozecie powiedziec mi, kim jestem? Bariaur cmoknal. -Nie jestem upowazniony do udzielenia tej informacji. - Jego pioro caly czas znajdowalo sie nad kodeksem. - Moje obowiazki ograniczaja sie tylko do umawiania wizyt. A wiec gdzie chcialbys sie udac? Amnezjusz prawie powiedzial, ze do Biura Spraw Ludzkich, ale w ostatniej chwili znalazl w sobie sile, aby oprzec sie pokusie. Kimkolwiek byl, z pewnoscia byl czlowiekiem slawnym, a slawni ludzie nie przedkladali swoich osobistych potrzeb ponad dane obietnice. -Jesli nie wiesz, gdzie chcesz sie udac, jestem uprawniony do pokazania ci listy. Stukot kopyt w glebi budynku stal sie tak glosny, ze Trassonczyk w kazdej chwili spodziewal sie ujrzec wynurzajacego zza rogu ogromnego bariaura. Sposrod niecierpliwego tlumu zaczely dobiegac sugestie, jedne bardziej, inne mniej grzeczne. Straznicy odkrzykiwali, domagajac sie od ludzi spokoju i podporzadkowania sie przepisom. Amnezjusz musial prawie krzyczec, zeby jego odpowiedz zostala uslyszana wsrod tego ryku. -Nie przyszedlem tu, zeby dowiedziec sie o moje imie. Chce sie widziec z Pania Bolu! Stary bariaur zerwal swoje okulary, a w pomieszczeniu nagle zapadla cisza, jesli nie liczyc poteznego echa stukotu podkow na marmurowej posadzce. Urzednik wychylil sie za kontuar i, z na wpol uniesionymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spojrzal z gory na Amnezjusza. -Wybacz mi. Czy powiedziales Pania Bolu? Amnezjusz przytaknal. -Tak. - Wskazal na duza amfore, ktora wciaz opieral o kontuar. - Mam dla niej dar. W tlumie rozlegl sie miejscami nerwowy smiech, na ktory straznicy odpowiedzieli ostrymi grozbami. Stukot kopyt po drugiej stronie kontuaru nagle ustal. Twarz bariaura przybrala barwe glebokiego szkarlatu. -To nie jest czas na zarty, krecie! Zglosiles alarm informacyjny! -Nie zartuje - odparl Amnezjusz. - Niose dar dla Pani Bolu. Moje pytanie brzmi: gdzie moge znalezc jej palac? Z tylu kontuaru zabrzmial przez chwile stukot, po czym obok urzednika pojawila sie samica bariaura, najwieksza z tych, jakie Amnezjusz do tej pory widzial - a przynajmniej o tym pamietal - wyzsza o glowe od swego towarzysza. Byla tak duza, ze jej otulony w jedwab szeroki kozi przod wystawal ponad krawedz kontuaru. Jej twarz byla koscista i zaskakujaco plaska, poza dlugim, waskim nosem wiszacym jak basteja nad kreska ust. Wlosy miala ufarbowane na ten sam jasnoniebieski kolor, co marmurowe sciany gmachu i nosila je w dlugich, rozwichrzonych dredach, ktore jednak nie do konca zaslanialy zakrzywiajace sie na skroniach dwa zlote rogi. Amnezjusz poczul, ze ma otwarte usta. Szybko je zamknal i odwrocil wzrok. Rogi byly swego rodzaju deformacja u samic bariaurow i nieprzyzwoitym byloby sie w nie wpatrywac. Samica przez chwile rozgladala sie z dezaprobata po tlumie, po czym zwrocila swoje spojrzenie na urzednika. -Dzwoniles na alarm, Perliczku? Pomimo iz wymowila to "Perliczku", Erlik byl dla Trassonczyka wystarczajaco popularnym imieniem, by podejrzewac, ze obrazila go z premedytacja. Nie patrzac w oczy samicy Erlik przytaknal. -Tak, Madame Mok. - Urzednik spojrzal do kodeksu mruzac oczy i wskazal palcem wlasciwa linijke. - Czlowiek, niejaki Bohaterski Amnezjusz z Trassos, Arborea, Warstwa Pierwsza, zglosil Nadzwyczajne Pierwszenstwo i przedlozyl oplate. Madame Mok spojrzala na Trassonczyka z wyrazem calkowitego niesmaku na twarzy. -A czy ten Bohaterski Amnezjusz nie ma prawdziwego imienia, Perliczku? -Nie pamietam zadnego. - Amnezjusz mial dosc traktowania go tak, jakby go tu nie bylo. - Nie pamietam nic przed przebudzeniem sie na wybrzezu w poblizu Trassos, gdzie dobrzy mieszkancy zaopiekowali sie mna, poki nie stalem sie wystarczajaco silny, by odwdzieczyc sie im zabijajac hydre, ktora... -Cisza, krecie! - przerwala mu Madame Mok. - Mamy swoje procedury w tym gmachu. Amnezjusz zjezyl sie na te odprawe, ale grzecznie odwrocil glowe i pozwolil, aby Erlik odpowiedzial za niego. Bariaur przelknal, po czym oblizal usta. -Amnezjusz nie potrafi przypomniec sobie swojego imienia. -Rozumiem. A czy Bezlitosny potwierdzil jego zadanie? Czy to moze kolejna proba Gmachu Archiwum, by nas zawstydzic? Krew odplynela z twarzy Erlika. -N-nie m-mam u-u-upowaznien-n-nia do w-wydan-n-nia... -Oczywiscie, ze nie. - Madame Mok odwrocila sie do Amnezjusza, po czym wskazala na jednego ze stojacych przy nim straznikow. -Spojrzysz w oczy Bezlitosnemu i powtorzysz swoje imie. Amnezjusz, coraz bardziej zdezorientowany, odwrocil sie w strone straznika. Pomimo iz w Arborei nie bylo wielu Bezlitosnych, Trassonczyk slyszal juz te nazwe wczesniej. Byli oni grupa fanatykow, ktorzy wymierzali "winnym" "sprawiedliwosc", chociaz nikt w Arborei zdawal sie nie miec jasnego pojecia o tym, kim byli ci winni, ani jaka sprawiedliwosc im wymierzano. Spojrzal w oczy Bezlitosnemu, ktorego zrenice nagle zdawaly sie byc rownie blyszczace i ciemne jak podziemne jeziora. Poczul delikatny dreszcz pod czaszka i zdal sobie sprawe, ze straznik patrzy w miejsce znajdujace sie za jego oczami. Nie mialo to dla niego znaczenia. Najlepsze, co moglo sie stac, to to, ze straznik odkryje, iz zna on swoje imie. -Nie pamietam swojego imienia - rzekl Trassonczyk. - Nie przypominam sobie nic przed przebudzeniem... -Starczy. Nie musze sluchac historii twojego zycia. - Bezlitosny odwrocil sie do Madame Mok i skinal glowa. - Mowi prawde. Usmiechnela sie dosc okrutnie. -Skoro ustalilismy, kim jestes, a raczej kim nie jestes, czego zyczysz sobie od Gmachu Informacji? Zdawalo mi sie, ze slyszalam cos o jakims darze? -Dla Pani Bolu - Amnezjusz polozyl dlon na amforze. - Moje pytanie brzmi: gdzie moge znalezc jej palac? Z tlumu ponownie odezwal sie nerwowy chichot. Nawet Madame Mok parsknela rozbawiona. -A ten dar, czy pochodzi od ciebie? Amnezjusz zmarszczyl czolo. -Czy to nie ja zaplacilem spora sume zlotem, aby odpowiedziano na moje pytania? -Zaplaciles za przyspieszenie wizyt i tak sie stalo - poprawila go Madame Mok. - Ale tutaj ja rzadze. Jesli chcesz, aby odpowiedziano na twoje pytania, musisz zastosowac sie do moich procedur. Amnezjusz zacisnal zeby i nic nie powiedzial. -Czy to twoj dar? - domagala sie Madame Mok. -Nie, ja jestem tylko poslancem. Dar pochodzi od Posejdona, Krola Morz i Dzielacego Lady. Twarz Madame Mok zrobila sie blada jak alabaster. Przez foyer przetoczyl sie szmer zdziwienia, a ludzie czekajacy caly dzien rzucili sie do wyjscia. Straznicy odwrocili sie tylem do tlumu i utworzyli krag wokol Amnezjusza, ktory, pomimo zaskoczenia ich reakcja, byl zadowolony, ze w koncu potraktowano go z nalezytym respektem. -Posejdona? Boga Posejdona? -Oczywiscie. Jakiz smiertelnik odwazylby sie wyslac dar dla wladczyni Sigil? Madame Mok zmierzyla Amnezjusza najostrzejszym ze swoich spojrzen. Trassonczyk stal dumnie, podczas gdy ona przygladala sie jego arystokratycznym rysom, bogatej czerwieni jego zbroi z brazu, wylozonej srebrem rekojesci miecza wykutego z gwiezdnego metalu, a nawet wypolerowanej skorze paskow jego sandalow. Kiedy ponownie spojrzala mu w twarz, jej spojrzenie zmienilo sie z wladczego na podejrzliwe. Cofnela sie nieco. -Jestes wiec glosem? -Nie bardzo. Glos to sluga. Ja jestem slawnym czlowiekiem, ukochanym przez ludzi i ulubiencem bogow, jak przystoi poslancowi niosacemu dar od Krola Morz. Krew powoli wracala do twarzy Madame Mok. -A zatem nie posiadasz w sobie mocy Posejdona? -Posiadam wystarczajaco duzo swojej wlasnej. - Amnezjusz spojrzal pogardliwie na krag wymierzonych w jego piers glewii. - A teraz, jesli skierujesz mnie do palacu Pani, zaniose dar i opuszcze to zatloczone miasto. -A ten dar, coz to jest? - Madame Mok wychylila sie za kontuar, by spojrzec na amfore. - Jakis smierdzacy sok z sosny, ktory wy, Trassonczycy, nazywacie winem? -Nie sadze. - Posejdon powiedzial Amnezjuszowi tylko tyle, ze naczynie zawiera skarb, ktory Pani Bolu utracila przed zalozeniem Sigil. - Jednakze, poniewaz Dzielacy Lady nakazal mi nigdy nie wyjmowac korka, nie jestem w stanie powiedziec, co znajduje sie w tej amforze. Nie zrobilbym tego, nawet gdybym wiedzial. To, co przechodzi pomiedzy Posejdonem i Pania Bolu nie jest moja sprawa - ani twoja. Madame Mok poczerwieniala i skrzywila sie. -W tym gmachu to ja decyduje, co jest moja sprawa, a co nia nie jest! -A wiec ty wyjmij korek. - Amnezjusz wskazal dlonia amfore. - Jesli zawartosc naprawde jest sprawa nalezaca do Gmachu Informacji, to nie bedzie przeszkadzac Pani, ze otworzylas jej dar. Drwina Trassonczyka nie spowodowala spodziewanego smiechu straznikow. Zamiast tego Madame Mok wpatrywala sie w niego przez kilka chwil ze zmruzonymi oczami, az w koncu na jej usta wypelzl cien usmiechu. Wzruszyla ramionami. -Jak sobie zyczysz. Zawartosc amfory nie jest moja sprawa. Chcialam ci tylko oddac przysluge, Trassonczyku. -Z pewnoscia masz zamiar zdradzic mi jaka. Madame Mok przytaknela, przyjmujac sarkazm z zaskakujaca pokora. -Powiedz mi, jak wiele pamietasz o Pani Bolu? -Wiem tylko to, co powiedzial mi Krol Morz - przyznal sie Amnezjusz. - Jest ona urocza wladczynia Sigil, samotna, stojaca na uboczu i bardzo smutna. -Wszystko to oczywiscie prawda, ale latwo tez ja rozgniewac. Jesli nie spodoba sie jej twoj dar, z pewnoscia cie zabije. -Dziekuje za ostrzezenie, Madame Mok. - Uwierzyl przynajmniej w to, co powiedziala. Warunki panujace w Sigil sugerowaly, ze wladczyni byla nieczula i okrutna. Wciaz jednak mial zamiar dostarczyc amfore. Posejdon obiecal zwrocic mu pamiec, gdy Pani Bolu otrzyma swoj dar. -My, slawni ludzie, musimy stawiac czola takim niebezpieczenstwom, wiec bede wdzieczny, jesli skierujesz mnie do palacu Pani Bolu. Madame Mok poslala mu kwasny usmiech. -Oczywiscie. Z przyjemnoscia pozbede sie ciebie z mojego gmachu. Ufam, ze w tej twojej grubej sakiewce znajdzie sie jeszcze piec sztuk zlota? Trassonczyk z checia pozbylby sie monet, aby tylko poznac miejsce i ruszyc w droge, jednakze jeden z Bezlitosnych podszedl do kontuaru i wymierzyl glewie w piers Madame Mok. -Na mocy edyktu Gmachu Mowcow: przekupstwo albo jego wymuszenie jest karane... Madame Mok odsunela glewie na bok. -Zatrzasnij swoja trumne! Nie poluje na ozdobki. - Odwrocila sie z powrotem do Amnezjusza. - Masz, czy nie? Trassonczyk otworzyl sakiewke i wyciagnal piec zoltych monet, po czym podniosl dlon w strone kontuaru. Madame potrzasnela glowa i wskazala na Bezlitosnego o kwadratowym podbrodku, ktory oskarzyl ja o wymuszanie przekupstwa. -Daj je Cwalno. Amnezjusz podal pieniadze straznikowi, ktory trzymal monety w wyciagnietej rece i wykrzywil twarz, jakby mial tam garsc skorpionow. -Co ja mam z nimi zrobic? Madame Mok wskazala na drzwi. -Wyjdz na zewnatrz i wynajmij osmiu latarnikow oraz lektyke dla Amnezjusza. -Lektyke? -Oczywiscie. Bedzie musial okazac odpowiedni szyk, kiedy uda sie na spotkanie z Pania. - Madame Mok spojrzala na Amnezjusza, po czym zerknela na otwarta sakiewke i parsknela. - Tak wlasciwie to jestem pewna, ze ma tam rowniez po monecie dla kazdego z was, Bezlitosnych. Czemu nie dac mu pelnej eskorty i nie upewnic sie, ze dotarl do Wiezy Bramnej z klasa? -Czy jestes pewna, ze to wystarczy? - Amnezjusz wsunal dlon do sakiewki. - Mam wiecej zlota. Moze ty tez zechcesz pojsc? Madame Mok usmiechnela sie i potrzasnela glowa. -To nie jest potrzebne. Osmiu Bezlitosnych powinno wystarczyc... nawet dla ciebie, Trassonczyku. PONURY DOM Jak plugawe musi wydawac sie mu Gniazdo, kiedy przemierza Droge Szeptow w swojej eleganckiej lektyce, niesionej ponad blotem i mulem na poteznych ramionach czterech ogrow o bialych klach, a czterech latarnikow oswietla droge z przodu, czterech kolejnych podaza za nim, czterech Bezlitosnych po lewej i czterech nastepnych po prawej. Jak musi pogardzac brudnymi rzezimieszkami, ktorzy przeslizguja sie wzdluz zbudowanych z cegiel, z mulu mieszkan, sledzac jego lektyke, przygladajac sie sakiewce i wazac ja w myslach z nagimi ostrzami jego straznikow. Jak musi nienawidzic brzeczacych czarnych much, ktore wisza w powietrzu tak gesto jak krople podczas deszczu, zywiac sie smrodem ulicy, pokrytej po kolana zgnilizna i odpadkami. Jak musi zalowac szarych rzesz dzieci z drewnianymi widelcami i wyglodnialymi oczami oraz tlumnego polowania na szczury.Jak bardzo przeklina okrucienstwo nieczulego, brudnego Sigil, gdy w koncu dociera do Marmurowego Dystryktu, gdzie znajduja sie budynki wysokie, kamienne i czarne od sadzy. Jego tragarze skrecaja w Trakt Oblakanych w strone palacu Pani. Jak wzdycha na widok jego rozleglego, przygnebiajacego dostojenstwa. Wieza Bramna nie jest podobna do zadnego palacu, jaki Amnezjusz kiedykolwiek widzial. Jest wystarczajaco potezna, by pomiescic samego Dzielacego Lady, a jej ksztalt przypomina przeogromna bojowa korone z dlugimi, poteznymi skrzydlami po obu stronach. Sciany sa nijakie jak glina i wysokie jak klify, a ich front podzielony na trzy pasy rzedami zwyczajnych, malych kwadratowych okien. Tym, co najbardziej uderza, jest centralna wieza, potezna, podobna do helmu, udekorowana szescioma ostrzami, zakrzywiajacymi sie w strone centralnego minaretu tak wysokiego, ze jego zwienczenie ginie w brazowej mgle. Sama brama to niesamowicie wysoka krata z pretami rozmiarow arborejskich cyprysow, pomiedzy ktorymi zmiescilby sie nawet tytan. Dlugi sznur szarych kropek ciagnal sie od wejscia w glab, przez pol Traktu Oblakanych. Wieza tak nad nimi gorowala, ze Amnezjusz nie rozpoznal w nich ludzi, dopoki tragarze nie doniesli go wystarczajaco blisko, by dojrzal ksztalty ich glow zwieszonych na obwislych ramionach. Kolumna zajmowala prawie cala ulice, pozostawiajac tylko tyle miejsca, by okoliczni mieszkancy mogli przecisnac sie wzdluz frontow mieszkan, idac z domu albo do domu. Trassonczyk jeknal, zdajac sobie sprawe, ze byla to kolejka ubiegajacych sie o widzenie z Pania Bolu. -Zamknij te trumne, krecie! - syknal Cwalno, maszerujacy obok lektyki. - W tej czesci miasta mazanie sie sciaga krewkie ostrza, podobnie jak blyszczace zloto przyciaga iskrzace dziewczeta. -Nie maze sie. A jesli chodzi o twoje krewkie ostrza, to niech przyjda. Z radoscia stanalbym do walki. - Amnezjusz spojrzal na znajdujacych sie przed nim suplikantow, zastanawiajac sie, ile kosztowaloby zadeklarowanie Nadzwyczajnego Pierwszenstwa, by ich wyminac. - Czy wszedzie w Sigil sa tak potworne kolejki? Cwalno zmarszczyl sie i spojrzal na godna pozalowania kolumne. -Knebel. Ale jesli czekasz, ja tez czekam - i nie zostane tutaj ani chwili dluzej niz to potrzebne. Stwierdzenie to zdawalo sie byc odwazne jak na wychodzace z ust zwyklego straznika, ale Amnezjusz wolalby uniknac placenia kolejnych lapowek. Powoli konczylo mu sie zloto, a niczego nie nienawidzil tak bardzo, jak polegania na dobrej woli innych, jesli chodzi o kupno wina. Gdy procesja Trassonczyka dotarla do kolejki, czterech Bezlitosnych ruszylo do przodu, by zrobic przejscie. Istoty niechetnie poddawaly sie brutalnemu traktowaniu, przesuwajac sie na bok tylko na tyle, by pozwolic przejsc lektyce. Wiekszosc stanowili ludzie, jednakze Amnezjusz widzial rowniez bariaury, elfy, ogry, khaasta, githzerai i kilka innych ras, ktorych nigdy wczesniej nie spotkal - a przynajmniej o tym nie pamietal. Wszyscy mieli zapadniete, smutne twarze zniszczone glodem i rozpacza, a brudne lachmany zwisajace z ich koscistych ramion stanowczo nie przypominaly wykladanych kamieniami szat wiekszosci krolewskich suplikantow. Trassonczyk ujrzal zaplakane kobiety wspierajace sliniacych sie starcow, ktorych szkliste oczy spogladaly gdzies w dal. Widzial samotne, nagie sieroty z wydetymi brzuchami i straznikow trzymajacych na smyczach ludzi o dzikich twarzach, zakutych w kajdany. Widzial stare i plonace goraczka, kaszlace, drzace kobiety, ale nigdzie nie dostrzegl nikogo, o kim Madame Mok moglaby powiedziec, ze jest odziany "z klasa". Nie bylo innych lektyk poza jego wlasna, ani latarnikow, czy straznikow, ani nawet jednej postaci odzianej w plaszcz wystarczajaco dobry, by mogl wisiec w chacie pasterza. Cwalno siegnal, chcac zasunac zaslonke lektyki. Trassonczyk schwycil material i odsunal go. -Coz pragniesz ukryc, Cwalno? Juz widzialem, ze te biedne wraki raczej nie wygladaja na krolewskich suplikantow. Cwalno wygladal nieco niepewnie, ale zachichotal ponuro. - A kim innym mieliby byc? - Odsunal na bok bulgoczacego szalenca, ktorego opiekun puscil smycz. - Nie sadzisz chyba, ze ktos normalny... uch, przepraszam. To chyba dlatego Posejdon wyslal ciebie. Amnezjusz spojrzal w oczy Bezlitosnemu. -Mam nadzieje, ze nie usilujesz powiedziec, ze jestem oblakany. Cwalno parsknal, jednoczesnie pospiesznie potrzasajac glowa, jakby zostal calkowicie niezrozumiany. -Taki siepacz jak ty? Oczywiscie, ze nie! - W jego glosie slychac bylo drwine. - Mowie tylko o twoim stanie. Posejdon nie wyslalby zadnego krewniaka z pamiecia, by dostarczyl jej prezent. Kazdy kret, ktory pamieta chocby polowe z tego, co slyszal o Pani Bolu, predzej skoczylby do Otchlani niz stanal z nia twarza w twarz. Amnezjusz z powrotem usiadl i przytaknal, zamyslony. Pomimo wyzszosci w glosie Cwalno, w tym, co powiedzial, byla prawda. Krol Morz byl z natury egoistycznym bogiem, raczej nie z rodzaju tych, co przywracaja smiertelnikowi utracona pamiec w zamian za tak proste zadanie, jakim jest przekazanie daru. Od momentu, kiedy przyjal amfore, oczekiwal, ze wpadnie w podobne tarapaty. Teraz, kiedy przynajmniej mial jakies pojecie o ich istocie, prawie odetchnal z ulga. -Jesli tak przerazajacy jest widok Pani, to czemuz wszystkie te istoty chca ja zobaczyc? - Gdy Amnezjusz przygladal sie tlumowi bladych suplikantow, zauwazyl, ze wszyscy mieli w nadmiarze jednej rzeczy. - Czy te wraki nie obawiaja sie Pani ze wzgledu na dary, jakie jej niosa? Cwalno spojrzal na rozbitkow z pogardliwym usmieszkiem. -A coz Pani moglaby chciec od tych skurli? -Ich cierpienia, oczywiscie! To dlatego nazywa sie ja Pania Bolu, prawda? Cwalno parsknal, ale byl na tyle ostrozny, by ani nie przytaknac, ani nie zaprzeczyc. -Juz wkrotce zobaczysz, Trassonczyku. Bezlitosny wskazal dlonia przed siebie, gdzie jego trzej przebijajacy sie przez tlum towarzysze przedarli sie na duzy, otwarty skwer. Tuzin mezczyzn w jasnych, wielokolorowych plaszczach zabawialo w tym miejscu innych, skaczac, turlajac sie i wyrzucajac rece do przodu i do tylu, jednoczesnie wydajac z siebie smetny, gardlowy tren o slowach, ktorych Amnezjusz nie mogl rozpoznac. W odleglej czesci skweru zialy rozwarte usta centralnej wiezy budynku. W okolicy nie bylo innych straznikow poza dziwnymi akrobatami, a mimo to tlum nie staral sie przepychac do przodu. Ludzie zdawali sie byc calkowicie zrezygnowani czekaniem na audiencje. Nawet szalencza werwa wystepujacych nie potrafila wzniecic w nich nic ponad szare, pelne braku zainteresowania spojrzenia. Scena wzbudzila w Amnezjuszu uczucie smutnej nieuchronnosci. Wrazenie bylo czesciowo znajome, tak jakby czasem go doswiadczal w momentach wiekszej wrazliwosci, jakby wyczuwanie emocji innych poruszylo sentymentalne struny jego utraconej historii. Nie probowal on przywolywac wspomnienia, ktore wywolalo to odczucie - juz tysiac razy staral sie wylowic przeszlosc z podobnych resztek i nigdy nie udalo mu sie odnalezc nic oprocz frustracji i beznadziei. Bezlitosni poprowadzili procesje prosto przez skwer, maszerujac przez przedstawienie akrobatow bez slowa przeprosin. Wtargniecie to nie zrobilo na nikim wrazenia, a juz najmniej na samych wystepujacych, ktorzy wlaczyli je do swojej sztuki wykonujac wymyki pomiedzy uzbrojonymi straznikami i przewroty pod lektyka. Jeden z wyjatkowo gibkich aktorow wyskoczyl wysoko ponad idacymi z przodu tragarzami i wyladowal delikatnie jak piorko przed krzeslem na kijach podtrzymujacych lektyke. Zaskrzeczal jak zaba, wpatrujac sie w Trassonczyka szalonymi, czerwonymi oczami i zaspiewal wysokim, falujacym glosem: O wiezo nie z kosci sloniowej, wzniesiona Przez rece, co nieba z piekiel siegaly; O mistyczna rozo wsrod bagien wyrosla, O domu nie ze zlota, lecz spelnienia, O domu wiecznego plomienia, Pani Bolu i Lez! Amnezjusz pochylil sie do przodu, ostroznie rozwazajac slowa akrobaty o szalonych oczach. Z jego doswiadczen wynikalo, ze wykonanie jakiegos wielkiego zadania wymagalo rozwiazania zagadki, a dziwne slowa tego czlowieka nie byly niczym innym jak enigma. Wazyl kazdy element piesni: wieza zbudowana dlonmi, ktore siegaly od Planow Nizszych do Wyzszych, magiczna roza rosnaca wsrod bagien, dom spelnienia i wiecznego ognia. -Oczywiscie! - Trassonczyk spojrzal za akrobate, zauwazajac calosc ksztaltu Wiezy Bramnej. Glowna wieza byla z pewnoscia ukoronowana glowa. Boczne skrzydla mozna by wziac za ramiona, a narozne wieze byly w pewnym stopniu podobne do zacisnietych piesci. - Wieza Bramna to Pani Bolu! Akrobata rozesmial sie szalenczo i przytaknal, spiewajac: Przez najdalszy portal przeszedlem Do swiatyni, gdzie grzech jest modlitwa; I coz z tego, ze smiertelna to sluzba? O chwalebna Pani Tortur, coz z tego? Wszystko Twoje, wino, ktore zaraz naleje, Ostatnie z Twego kielicha wypije. Ta zagadka, podzielona na czesci skladajace sie z dwoch wersow, byla jeszcze prostsza od poprzedniej i Amnezjusz byl prawie rozczarowany odpowiedzia. -Czesto ostrzegano mnie, abym porzucil nadzieje, zanim wejde do jakiegos mrocznego miejsca. Wiele razy zapewniano mnie, ze w srodku znajde tylko bol, albo ostrzegano, ze okrutny jego mieszkaniec rozleje moja krew na kamieniach. Jednakze zawsze wracalem do swiatla i zawsze to moj miecz nosil slady parujacej czarnej posoki. - Trassonczyk spojrzal za akrobate i zauwazyl, ze prawie dotarli do poteznych pretow kraty. - Musisz lepiej sie postarac, aby przestraszyc Bohaterskiego Amnezjusza. Akrobata usmiechnal sie ponuro i otworzyl usta, by znowu cos powiedziec, kiedy drzewce glewii Cwalno uderzylo go w glowe i poslalo w powietrze. -Starczy tych bredni, oszolomie! - Bezlitosny wywrocil oczami, po czym zwrocil sie do Amnezjusza: - Nie zwracaj na niego uwagi. Robia to z kazdym biednym skurlem, ktorego tu przyprowadzimy. To nic nie znaczy. W ciszy wsciekajac sie na swego straznika za uniemozliwienie mu wysluchania trzeciej zagadki, Amnezjusz patrzyl, jak akrobata sie podnosi. -Wszystko cos znaczy. -Nie tutaj. Amnezjusz spojrzal przed siebie i ujrzal, ze dotarli do szczeki poteznej wiezy. Oczekiwal, ze Bezlitosni zatrzymaja sie na progu i posla go do ponurego palacu samotnie, ale oni nie wahali sie odeskortowac go do srodka. Znalazl sie na okraglym dziedzincu otoczony przez wysokie, ponure mury. Mozaika z szarego bazaltu pokrywajaca podloge byla tak ogromna, ze mogl tylko stwierdzic, iz reprezentowala ona jakies skomplikowane skupisko kosci. Garsc odzianych w jasne plaszcze czeladnikow i pograzonych w beznadziei suplikantow stala rozrzucona wzdluz zakrzywionej sciany, a ich glosy wypelnialy to miejsce cichym pomrukiem szlochu i slow pocieszenia. Potezna krata dzielila okrag i dziedziniec na polowe. Opadajace ze sklepionej wysoko nad glowami polowy sufitu, spoczywajace w ogromnych otworach w podlodze prety wygladaly na jeszcze wieksze niz przedtem. Trassonczyk nie potrafil wyobrazic sobie potwora, ktorego ta brama miala zatrzymac, ale bylo wystarczajaco jasne, ze obecni mieszkancy nigdy jej nie podniesli. Otwory byly tak pelne rdzy, ze na podlodze u podstawy kazdego z pretow osadzil sie pomaranczowy nalot. Procesja Amnezjusza przeszla przez brame nie potrzebujac zaciesniac szyku. Tylna polowa dziedzinca, zakryta druga polowa sufitu byla jeszcze bardziej ponura niz przednia. Kwadratowe oczy tuzinow oswietlonych przez swiece okien wygladaly z glebi cytadeli, delikatnie oswietlajac setki brazowych, sciekajacych w dol muru z przeciekajacego sufitu plam. Monotonny szmer grobowych glosow, czesto przerywany odbijajacym sie echem krzykiem dochodzacym z glebi budynku, wypelnial powietrze niemilym szumem. Gdy jego oczy dostosowaly sie do swiatla, ujrzal, ze to miejsce bylo o wiele bardziej zatloczone niz przednia czesc dziedzinca. Po lewej stronie dluga kolejka oczekujacych stala przed zelaznymi drzwiami, cierpliwie pozwalajac kolorowo odzianej czeladzi posypywac im brudne glowy blyszczacym proszkiem. Z tylu enklawy, odziany w pokryty blyskotkami plaszcz krasnolud kleczal przed innymi zelaznymi drzwiami. Zawodzil szalenczo i pomimo wysilkow starajacych sie go powstrzymac dwoch straznikow, bil sie z zapalem po glowie. Blisko niego inna para poteznych sluzacych trzymala szeroko rozciagniete rece wiotkiej dziewczyny w czarnej kapie. Zdawala sie ona wpatrywac w sympatycznie wygladajacego elfa, stojacego w bezpiecznej odleglosci, mowiacego do niej slodkim glosem i trzymajacego otwarte dlonie. Znajdujace sie za nim trzecie zelazne drzwi prowadzily w glab palacu. Cwalno poprowadzil procesje Amnezjusza obok tej grupy, po czym zatrzymal sie. Pietnascie krokow przed nim, przed jeszcze jednymi zelaznymi drzwiami, stal drugi elf, bardzo podobny do pierwszego. Wraz z mala grupa jasno odzianych czeladnikow przygladal sie otumanionemu mezczyznie z czubkiem jezyka wystajacym mu z kacika ust. Cwalno zwrocil sie do Amnezjusza: -Zorganizuje audiencje z Pania Bolu. Poczekaj tutaj. Gdy ten przytaknal na znak zgody, Cwalno pomaszerowal w strone grupy drugiego elfa i przepchnal sie pomiedzy czeladnikami. Trassonczyk przygladal mu sie, dopoki Bezlitosny nie zaczal szeptac elfowi do ucha, po czym zwrocil swoje spojrzenie na odziana w czarna kape kobiete trzymana obok jego lektyki. To oczywiscie podstep. Przygladajac sie kobiecie slucha kazdego slowa, ktore wypowiada Cwalno. Bezlitosny nie zdaje sobie z tego sprawy. Tylko ja wiem, ze Trassonczyk jest Lowca, obdarowanym przez bogow tymi paskudnymi malymi uszkami, dzieki ktorym slyszy westchnienie pajaka w rogu pomieszczenia. -Madame Mok przyslala dla ciebie specjalnego bzika, Tyvoldzie. - Bezlitosny wskazal na lektyke, ale Amnezjusz, jak zwykle przebiegly, udaje, ze nie zauwazyl. Dalej wpatruje sie w kobiete, jakby byl nia bardziej zainteresowany niz dyskusja o jego losie. - Skurl twierdzi, ze nie pamieta swojego imienia. Tyvold parska i nie patrzy w strone Amnezjusza. -Czy czekal w Kolejce Zbawienia? -Co ty sobie wyobrazasz? Ze bede tutaj obozowal przez dwadziescia dni? Tyvold wzrusza ramionami. -To oczywiscie twoj wybor. - Odwraca sie od Cwalno. - Wiesz, to nie jest Wiezienie. Bezlitosni musza czekac, tak jak wszyscy. -Taak? - pyta Cwalno. - A moze Frakcyjny Lhar zechce pokazac mi pozwolenia na wyrastajace w calym miescie jadalnie Ponurej Kliki? Jesli wszystko nie bedzie sie zgadzac co do litery, mozesz byc pewien, ze on nie bedzie musial czekac w kolejce u nas. Delikatne rysy twarzy Tyvolda przerodzily sie w maske gniewu. Wie, ze dla gory Ponurej Kliki okazywanie irytacji jest oznaka wewnetrznej slabosci - sugeruje, ze on sam zbliza sie do Nieublaganego Odwrotu - ale nic na to nie jest w stanie poradzic. Bezlitosni ze swoim slepym oddaniem "sprawiedliwosci" i "porzadkowi" sa najgorsi z Omamionych. Nie tylko sadza, ze wieloswiat ma znaczenie, ale jeszcze sa przekonani, ze ich obowiazkiem jest narzucic je wszystkim innym. Oczywiscie, tak naprawde nic nie ma znaczenia, a w szczegolnosci wieloswiat. Ale sprobuj powiedziec to Bezlitosnemu, a spedzisz nastepne dziesiec lat na Kole Oswiecenia z odnawiajacym sie ladunkiem Drwiny. W chwili, kiedy z niego zejdziesz, bedziesz tak szalony jak Cwalno i jemu podobni. Lepiej sie nie sprzeczac. Klotnia nadaje znaczenie, a jako Frakcjowy Skrzydla Uleczalnych Domu Opieki Wiezy Bramnej, Tyvold widzial wystarczajaco wielu szalencow, by wiedziec, co sie dzieje, jesli pozwoli sie znaczeniu zakrasc do swojego umyslu. Elf gestem dloni oddaje stojacego przed nim bzika pod opieke dwoch pomocnikow, po czym zwraca sie do Bezlitosnego: -A wiec dobrze, Cwalno. Opisz stan swojego podopiecznego. Sama zwykla utrata pamieci nie upowaznia go do siedzenia w celi w Domu Opieki. -Nie obawiaj sie. Ma wystarczajacego bzika. Na poczatek, szuka Pani Bolu. Mowi, ze ma dla niej dar od Posejdona. -Naprawde? To jest interesujace. - Po raz pierwszy Frakcjowy Uleczalnych patrzy w kierunku nowo przybylego. - Kontynuuj, prosze. Nie ma watpliwosci, ze Amnezjusz stara sie ukryc swoj gniew, podczas gdy Cwalno, z trudnoscia powstrzymujac smiech, opisuje jak Madame Mok podstepem sklonila Trassonczyka, by szukal Pani Bolu w Wiezy Bramnej. Nawet wtedy, gdy Bezlitosny wysmiewa opis, w jaki sposob naklonila go do wynajecia lektyki i pelnej eskorty na podroz, nie pokazuje po sobie furii, ktora z pewnoscia kotluje mu sie w zoladku. Jest na to zbyt madry. Gdy Cwalno chichocze z sugestii swego jenca, ze ludzie na zewnatrz przybyli, by zaoferowac swoje cierpienie Pani Bolu, nie zdradza sie zadnym gestem, ze podsluchuje swoimi paskudnymi malymi uszkami. Opiera podbrodek na dloni i dalej wpatruje sie w kobiete, a jego samokontrola jest tak wielka, ze nawet jego policzki nie czerwienieja z gniewu. Z tego, co mogl dojrzec, rysy twarzy kobiety byly delikatne i czarujace, jednak nie wystarczajaco ostre na elfie. Jej wlosy zwisaly luzno, daleko za ramiona, jak falujacy czarny polcien, mogacy pochodzic z samej Otchlani. Z ogromnymi, ciemnymi oczami i malutkim noskiem nad lukiem anielskich ust, byla opetana przez mroczne piekno, ktore zdawalo sie raczej parodiowac wdziek niz go celebrowac. Kiedy spojrzenie kobiety przesunelo sie w jego strone, ciemnosc skrywajaca jej twarz zdawala sie przesuwac wraz z nia. Cokolwiek rzucalo ten cien, Trassonczyk zdal sobie sprawe, nie bylo to nic w Sigil. Byla ona prawdopodobnie diabelstwem, dzieckiem narodzonym z czlowieka i... coz, z czegos jeszcze. Juz w Arborei Amnezjusz nauczyl sie, ze lepiej nie pytac. Pomimo iz nie bylo dwoch takich samych diabelstw, wszystkie charakteryzowaly sie porywczoscia i wrazliwoscia na punkcie swojego pochodzenia. -Na co sie patrzysz, pieknisiu? Chcesz sie ze mna pocalowac? - Kobieta wydela usta i cmoknela kilka razy. - Ostatnia szansa, zanim nas zamkna, tak? Opiekun diabelstwa stal blisko. -Jayk, dosc. Czy to nie dlatego tu wyladowalas? Jayk obojetnie wzruszyla ramionami, ale dalej wpatrywala sie swoimi ogromnymi oczami w Amnezjusza. -Co to zmieni, jesli sie z nim pocaluje, Tessali? On juz jest martwy, tak? -Gdybym byl na twoim miejscu, nie bylbym tego taki pewien - rzekl Trassonczyk. Wyskoczyl z lektyki i wyladowal lekko na szarej podlodze, po czym zaczal isc w strone diabelstwa. Jego eskorta Bezlitosnych ruszyla, by zagrodzic mu droge, ale on przepchnal sie miedzy nimi, nie zwracajac na nich uwagi. Podczas wykonywania kazdego ciezkiego zadania, bohater zawsze musial stanac do jakiejs proby, czy to charakteru, czy intelektu, a w zachowaniu Jayk wiele sugerowalo, ze ona byla takim testem. -Walczylem z Hydra z Trassos, zmagalem sie z Krokodylem z Hebros, scigalem Abudrianskie Smoki, walczylem ze zbyt wielu wrogami, by ich tu wszystkich wymienic i zawsze to ja bylem tym, ktory opuszczal krwawy boj zywy i caly. -Albo tak ci sie wydawalo. - Jayk obdarzyla go pogardliwym usmiechem, po czym przebiegla mrocznym spojrzeniem w dol jego odzianego w zbroje ciala. - Zal aby ktos taki jak ty myslal, ze zyje. - Odwrocila sie do Tessali i spytala: - Smutne, smutne zludzenie, czyz nie? Amnezjusz zmarszczyl sie, ale dalej szedl w strone diabelstwa. Arborea byla miejscem namietnosci i wigoru, gdzie zycie bylo wiecznym cyklem swiat, a smierc jego nieuchronnym, ale znienawidzonym koncem. Nigdy nie spotkal nikogo, kto nazywal zycie smutnym zludzeniem i nie mogl sie zdecydowac, czy kobieta nalezy do jakiejs dziwnej frakcji wyznawcow smierci, czy tylko cierpi na jakis obled wlasciwy planotknietym. Opiekun diabelstwa, Tessali, schwycil Trassonczyka za ramie. -Nie mozesz podchodzic zbyt blisko. Ona jest jedna z... Amnezjusz strzasnal dlon elfa. -Jesli zycie jest zludzeniem, to na pewno nie smutnym. - Dalej wpatrywal sie w Jayk. - I, jesli bedziesz na tyle mila, by powtorzyc Trzecia Zagadke Wiezy Bramnej, mam nadzieje pozostac omamionym nawet po tym, jak zobacze Pania Bolu. Jayk odrzucila do tylu glowe i rozesmiala sie koscistym, diabelskim klekotem, ktory zmrozil Trassonczyka. Nie cofnal sie on jednak, ani nie odsunal. -Trzecia Zagadke Wiezy Bramnej? - rechotala Jayk. - Martwi wchodza i martwi wychodza, a wciaz sa tak zbzikowani jak ty! Teraz sie pocalujemy, tak? Amnezjusz blyskawicznie zdal sobie sprawe, ze zagadka diabelstwa, nie posiadajac poetyckiej formy dwoch poprzednich, nie jest ta, ktorej szuka. Wciaz wahal sie przed udzieleniem odpowiedzi, starajac sie zdecydowac, czy w tym tescie mial wykazac sie odwaga, calujac Jayk, czy tez okazac wstrzemiezliwosc, nie dajac sie skusic. Wykorzystujac przerwe, Tessali wslizgnal sie pomiedzy Amnezjusza i diabelstwo. -Cofnij sie! Ona jest jednym z Niebezpiecznych Szalencow. -Ja? - drwila Jayk. - To ty trzymasz sie zludzen jak sutka matki! Po czym jej glowa wystrzelila do przodu, zrenice oczu przybraly ksztalt dwoch wydluzonych diamentow. Amnezjuszowi zdawalo sie, ze dojrzal pare podobnych do igiel klow wysuwajacych sie z podniebienia, ale jej usta nagle sie zamknely, kiedy silni straznicy szarpneli ja do tylu. Tessali odszedl i odwrocil sie, pocierajac kark, jakby wciaz czul na swojej skorze jej oddech. Jayk przeniosla spojrzenie na Trassonczyka, a jej zrenice powoli wrocily do pierwotnego kolistego ksztaltu. Poslala mu prowokacyjny usmiech, po czym przesunela jezykiem po sliwkowych ustach. -Chodz do mnie. Jeszcze duzo czasu minie, zanim pocalujesz sie z kobieta, nie? -Nie. - Wydawalo sie teraz jasne, ze ten test byl testem wstrzemiezliwosci. - W Trassos jest wystarczajaco wiele kobiet i wybiore sobie ktoras z nich po mojej audiencji z Pania Bolu. Jayk ponownie odrzucila glowe do tylu i wydobyla z siebie ten koscisty smiech. -Nie rozwiazales Trzeciej Zagadki, nie? Pani Bolu, nie znajdziesz jej tutaj! To jest Dom Bzikow, rozumiesz? I ty, i ja jestesmy ich wiezniami! Amnezjusz zmarszczyl sie. -Teraz to ty zostalas omamiona. Rozwiazalem Pierwsza Zagadke, a takze Druga i widzialem wasalow Pani czekajacych z darami... -Martwi Ktorzy Zbladzili, tak, majacy nadzieje na poslanie ze slomy i miske kaszy, glupcy walczacy ze swoim nastepnym stadium! - Jayk sflaczala, pozwalajac, aby jej cialo zwisalo na rozciagnietych ramionach. - Chcialabym byc jedna z nich, ty rowniez... ale jestesmy tutaj, wiezniowie Ponurej Kliki, ktorych zamkna, dopoki nie staniemy sie tak zbzikowani jak oni, tak? Amnezjusz potrzasnal glowa. -Nie! To jest palac Pani Bolu! -Oczywiscie, ze tak! - warknal Cwalno. Bezlitosny podchodzil wraz z Tyvoldem i tuzinem asystentow z tylu. - Czy wygladam na takiego, co nie slucha rozkazow? Slyszales, jak Madame Mok mowila, zeby zabrac cie do Pani Bolu. Amnezjusz spojrzal uwaznie na Bezlitosnego i nic nie powiedzial, a Cwalno zesztywnial. Jednakze Trassonczyk gral dotychczas swoja role tak doskonale, ze nawet Tyvold, ktory zwabil tysiace przebieglych jak diabli szalencow do mrocznej krolikarni za zelaznymi drzwiami, nie odgadl, ze jego podopieczny dawno temu dowiedzial sie o klamstwie. Wyszedl do przodu, podnoszac plaszcz z szarego plotna, przyniesiony mu przez asystenta z glebin jego komnat. -To jest Ceremonialna Szata Bolu. - Potrzasnal nia, odwijajac tuzin rzemieni, lancuchow i paskow przyczepionych do rekawow i bioder. - Zanim zobaczysz sie z Jej Cichoscia, musisz zdjac zbroje i zalozyc to zamiast niej. Cwalno gestem wydal Bezlitosnym rozkaz. Przysuneli sie nieznacznie w strone Amnezjusza. Ich klykcie zbladly wokol drzewcow glewii. Oczy Trassonczyka rozszerzyly sie. Rzucil spojrzenie diabelstwu, ktore mrugnelo i obdarzylo go krzywym usmiechem. -Moze pocalujemy sie teraz, he? Dlon Amnezjusza opadla w strone miecza. Bezlitosni opuscili glewie, ale Tyvold ostrym gestem nakazal im sie wycofac, po czym niezauwazenie zblizyl sie do Trassonczyka. -Co z Trzecia Zagadka? - spytal elf. - Nie chcesz jej uslyszec? Amnezjusz zatrzymal sie prawie dotykajac miecza. -Chce, jesli potrafisz ja zadac. -I wtedy zmienisz zbroje na Ceremonialna Szate? -Oczywiscie. - Amnezjusz obrzucil spojrzeniem Bezlitosnych, prawie parskajac na widok pewnosci w ich postawie. - Jesli zagadka bedzie dobra. Tyvold wykrzywil twarz w zamysleniu i, pomimo ze Amnezjusz musial wiedziec, ze elf nie zna Trzeciej Zagadki, byl zbyt przebiegly, by juz wtedy przerwac swoja gre. Poczekal jeszcze chwile, po czym schwycil rekojesc swego miecza. -Znasz Trzecia Zagadke, czy nie? -Oczywiscie - zachnal sie Tyvold. - Chodze na czterech nogach rano, dwoch w poludnie i trzech w nocy! Tak powszechna byla ta zagadka i tak znane rozwiazanie, ze Amnezjusz nie marnowal czasu na odpowiedz. Po prostu wyciagnal miecz i, zanim Bezlitosni mogli go powstrzymac, przystawil jego czubek do gardla Cwalno. -Zaplacilem zlotem w Gmachu Informacji i oczekuje, ze zobacze sie z Pania Bolu! Zabierzcie mnie do niej natychmiast! Nie okazujac troski o bezpieczenstwo swojego towarzysza, kompani Cwalno ruszyli do przodu, tnac Trassonczyka w gardlo albo probujac przebic twarda stala miekki braz pokrywajacy jego tors. Oczywiscie, ataki nie byly skuteczne. Zbroje wykul sam bog Hefajstos. Kiedy Amnezjusz mial ja na sobie, zadna bron nie mogla go zranic. Ostrza wymierzone w kark uderzyly i zlamaly sie na jego naramiennikach, a te wycelowane w piers po prostu roztrzaskaly sie o kirys. Amnezjusz odwrocil sie w strone atakujacych, przeciskajac sie pomiedzy drzewcami najblizszej pary bezuzytecznych glewii. Uderzyl mieczem w opancerzony zoladek jednego, po czym obrocil nadgarstek i trafil drugiego uderzajac do tylu. Gwiezdne ostrze przecielo ich zbroje, jakby byl to zwykly material, pozostawiajac glebokie ciecie w boku kazdego z wojownikow. Dwaj mezczyzni krzykneli i padli na kolana, a krew wyplynela spod strzaskanych zbroi. Przeskoczyl za nich i znalazl sie za plecami dwoch ich towarzyszy. Opuscil ostrze i cial lekko wzdluz ud dwoch kolejnych Bezlitosnych. Ponownie gwiezdna stal przeciela zbroje tak latwo jak jedwab, a przeciwnicy rzucili sie na ziemie, krzyczac raczej ze strachu niz z bolu. Trassonczyk zdazyl zaledwie podniesc ostrze, zanim Cwalno i trzech pozostalych straznikow rzucilo sie na niego murem opancerzonych cial. Amnezjusz nie odpieral szarzy. Opadl na podloge i slizgiem ruszyl w ich strone. Jego miecz wszedl gleboko w lydki dwoch z jego przeciwnikow. Odtoczyl sie na brzuchu i wybijajac sie, wstal za ostatnia para atakujacych, wgniatajac helm najblizszego glowica miecza i powalajac go na miejscu. Cwalno odwrocil sie, trzymajac w dloni toporek. Trassonczyk odcial uzbrojona reke, po czym poslal Bezlitosnego w powietrze poteznym kopnieciem w piers. Rana Cwalno byla najpowazniejsza, jaka Amnezjusz zadal, ale nie pozwolil, aby go to rozproszylo. Ten niezdara odegral wazna role w tej maskaradzie. Moze w przyszlosci zastanowi sie, zanim pomoze Madame Mok wysmiewac sie z tych, ktorzy przyszli do niej po pomoc. Amnezjusz wykorzystal chwile na to, by przyjrzec sie Bezlitosnym. Pomimo iz nie zanosilo sie, aby ktorykolwiek z nich umarl, to zdawali sie byc pod wrazeniem szybkosci porazki do tego stopnia, ze nie powinni sprawiac mu dalszych klopotow. Skupil swoja uwage na Tyvoldzie, ktory z otwartymi ustami wpatrywal sie w rzeznie na podlodze. -Teraz ja mam dla ciebie zagadke, elfie: Chlodne powieki, ktore klejnot kryja, Twardy wzrok, co zlagodnial na chwila; Blade czlonki, i usta czerwienia przepojone, Jak kielich trujacej rosliny. -Nie powiedziales, ze on jest jednym z Niebezpiecznych! - zaskrzeczal Tyvold, patrzac na jeczaca postac Cwalno. Elf cofnal sie, trzymajac Ceremonialna Szate Bolu, jakby byla ona tarcza, i spojrzal w strone Tessali. - To ktos do twojego skrzydla, bracie. Tessali poslal bratu wsciekle spojrzenie, ale szybko rozkazal: -Oczyscic miejsce! Elfy i ich pomocnicy zaczeli sie ostroznie wycofywac w strone zelaznych drzwi prowadzacych w glab skrzydel domu opieki. Trzymajacy Jayk rowniez zaczeli sie cofac, ciagnac za soba miotajaca sie kobiete. -Czekajcie! - krzyknal Amnezjusz. - Ja chce tylko odpowiedzi! Ignorujac go, Tessali dotarl do zelaznych drzwi i otworzyl je na osciez. -Sprowadzcie sieciarzy i usypiaczy! - Jego glos odbil sie echem w dlugim, mrocznym, kamiennym korytarzu. - I pospieszcie sie! Mamy tutaj uzbrojone Zagrozenie, ktore wie, jak poslugiwac sie bronia! Puste echa krzykow podnoszacych alarm zaczely sie wylewac przez drzwi, powodujac, ze Amnezjusz wsciekle zaklal. -Na gromy Zeusa, co z wami jest, ludzie? Po prostu powiedzcie mi, jak znalezc Pania Bolu i juz mnie nie ma! -Ja ci pomoge, tak? - zawolala Jayk. - Tylko musisz mnie ze soba zabrac! -Cicho! - Jeden ze straznikow diabelstwa uderzyl ja dlonia w twarz, po czym wciagnal ja przez zelazne drzwi. Byli zaledwie pol kroku za progiem, kiedy Amnezjusz zauwazyl jak zrenice Jayk zwezaja sie w specyficzny sposob. Mezczyzna krzyknal i oderwal dlon. Konczyna obficie krwawila i juz zaczela puchnac. Otworzyl usta, by cos powiedziec, po czym wywrocil oczy do tylu. Martwy upadl na ziemie, a jego puste spojrzenie utkwilo w mroku powyzej. Jayk odwrocila sie w strone drugiego straznika z ustami otwartymi na tyle, by ukazac ostre jak igla kly. Ten madrze ja puscil i rzucil sie na ziemie. Diabelstwo rozesmiala sie, po czym poslala mu pocalunek i, porzucajac trzesacego sie Tessali za jego zelaznymi drzwiami, zaczela sie skradac w kierunku Amnezjusza. -Chodz, ty i ja, odejdziemy stad razem. - Jej zrenice wciaz byly waskie i mialy ksztalt diamentow, a po brodzie w dwoch struzkach skapywala jej ciemna krew. - Wtedy pokaze ci, jak znalezc Pania Bolu, tak? Amnezjusz nie odpowiedzial od razu. Zamiast tego wyczyscil i wlozyl do pochwy swoj miecz, jednoczesnie przygladajac sie rzezi dookola. Czemu tak wielu ludzi wybralo raczej walke z nim, niz odpowiedz na proste pytanie dotyczace Pani Bolu? Gdy nie znalazl zadnej rozsadnej odpowiedzi, niechetnie spojrzal z powrotem na Jayk i przytaknal. -Jak sobie zyczysz. Zgadzam sie na taka wymiane. - Podniosl swoja amfore, ktora jego nerwowi tragarze madrze zostawili stojaca na podlodze, po czym skierowal sie w strone wyjscia. - Wyglada na to, ze potrzebuje przewodnika. PROCHY W jaki sposob Jayk dorobila sie tego krwawiacego obficie ciecia na udzie, nie wiem. Nie moge rowniez opowiedziec o tym, jak ona i Trassonczyk znalezli sie w waskiej, slepej alejce, z trudnoscia chwytajac oddech, otoczeni przez czarne powoje ostrorosli i scigani przez siedmiu odzianych w zbroje githyanki. Wiem tylko, ze gdy opuscili Wieze Bramna, cialo diabelstwa blyszczalo srebrna aura rozkoszy, a widok radosci moich mieszkancow to wiecej, niz jestem w stanie zniesc. Za moimi oczami cos blyska, a potem pojawiaja sie surowe, iskrzace gwiazdy - sypiaca iskrami meka, jak ostrze topora w mozgu - i wtedy nie widze juz nic, tylko mrugajace plamki. Ta oszalamiajaca slepota to moja slabosc. To falszywy ogien, jasno plonaca obecnosc, ktora blyska i znika, pozostawiajac po sobie czarny kontur. W taki sposob stracilam na pewien czas Amnezjusza i jego przewodniczke.Gdy odzyskalam wzrok, znalazlam ich w tym slepym zaulku, z trudem chwytajacych powietrze i szukajacych twardych murow, by uciec. Kazde zabarykadowane drzwi i zamurowane okno byly ukryte za grubymi powojami ostrorosli, ktorej nawet Amnezjusz nie zamierzal dotykac. Pod blyszczacymi, czarnymi liscmi spoczywaly wyzlobione lodygi z krawedziami ostrymi jak miecze, a zwoje byly tak geste, ze kazdy probujacy sie po nich wspiac, zaplatalby sie w nie calkowicie. Istnialo tylko jedno wyjscie z pulapki. Trassonczyk postawil amfore na ziemi, po czym obnazyl swoje gwiezdne ostrze i stawil czolo githyanki. Wygladaly jak zepsute elfy. Ich twarze byly smukle i delikatne, o ostrych i wykrzywionych rysach, piaszczystej skorze i lsniacych jak wypolerowany wegiel oczach. Szare usta otwarte w wezowych, pelnych klow parsknieciach, a ich plaskie nosy tak male, jakby w ogole ich nie bylo. Cala siodemka miala na sobie czarne, bogato zdobione zbroje plytowe i wysokie stozkowate helmy. Kazdy byl uzbrojony w zebaty dwureczny miecz. Z miejsc, gdzie znajdowaly sie platki lub faldy skory, ktore mozna by przebic, zwisaly zlote lancuszki. Byl to jasny znak, ze byli zarowno bardziej drapiezni i lepsi od wielu ostrzy, ktore chetnie zabralyby bizuterie z ich martwych cial. -Nie zywimy... do was urazy. - Amnezjusz wciaz mial zadyszke po dlugim biegu od Wiezy Bramnej. - Odstapcie, a nie skrzywdze... zadnego z was. -Tessali powiedzial, ze byliscie zbzikowani - parsknal najwyzszy githyanki. - Chodzcie spokojnie. Jestescie warci wiecej zywi niz martwi. Amnezjusz zazgrzytal zebami slyszac wynioslosc w glosie mowiacego, ale powstrzymal swoj zapal i pomyslal o cichym sposobie na pozbycie sie siedmiu przeciwnikow. Szczek stali z pewnoscia przyciagnie uwage wielu grup przeczesujacych ulice Gniazda w poszukiwaniu jego i Jayk, a wtedy poleje sie jeszcze wiecej krwi. Westchnal gleboko. -Dobrze. Wyglada na to, ze nas pojmaliscie. - Odwrocil miecz i polozyl jego rekojesc na wolnej rece, po czym zrobil krok do przodu. - Nie zycze sobie walki. Githyanki cofnal sie. -Starczy, krecie. - Wskazal na ziemie. - Rzuc swoj kozik tutaj. -Jak sobie zyczysz. - Amnezjusz zatrzymal sie i delikatnie rzucil swoj miecz w piach. Pomimo iz tak zle traktowanie broni irytowalo go, mial nadzieje, ze uciszy to podejrzenia githyanki. Gdyby mogl wziac przywodce jako zakladnika, moze udaloby mu sie zakonczyc konfrontacje bez halasu i rozlewu krwi. - Poddajemy sie. -Poddajemy? - krzyknela Jayk. Stala za Amnezjuszem i nie mogl on widziec, co robila. - Nigdy! -Magia! - Krzykneli jednoczesnie trzej githyanki i razem rzucili sie na diabelstwo. Przeklinajac niecierpliwosc Jayk, Amnezjusz okrecil sie na piecie i kopnal pierwszego wojownika z obrotu w bok. Napiersnik uchronil ofiare od zlamanych zeber, ale cios poslal go na drugiego githyanki, ktory wyladowal w zwoju ostrorosli. Trzeci przebiegl obok, opuszczajac juz swoj dwureczny miecz na diabelstwo. Trassonczyk wyrzucil dlon do przodu i zlapal go za kolnierz, po czym zwalil z nog. Helm githyanki uderzyl w ziemie pierwszy z glebokim, metalicznym odglosem. Dwa kroki za stopami wojownika, Jayk rzucala w powietrze garsc twardej welny i wymawiala mroczne sylaby zaklecia. Zanim Amnezjusz odwrocil sie, by zmierzyc sie z pozostalymi wrogami, cztery potezne miecze uderzyly go w plecy. Ostrza zlamaly sie na wykutej przez boga zbroi, co jednak nie zlikwidowalo sily ciosow, ktora rzucila go na kolana. Wyladowal twarza na ziemi i posmakowal palacego kurzu Sigil. Zgielk bitwy stal sie nagle daleki i przytlumiony. Amnezjusz obawial sie, choc tylko przez krotka chwile, ze ostrze wroga w jakis sposob przedarlo sie przez magie Hefajstosa i trafilo go w glowe. Jednakze, gdy nie stracil przytomnosci, ani nie poczul rozdzierajacego bolu w czaszce, szybko zdal sobie sprawe, ze tak nie moglo sie stac i stanal na nogi. Znalazl sie twarza w twarz z czterema zaskoczonymi githyanki, trzymajacymi zlamane miecze. Zdawali sie na siebie krzyczec, ale jedynym dzwiekiem w alejce byl ginacy, nierowny szum, nie glosniejszy niz bzyczenie muchy - najwyrazniej efekt rzuconego przez Jayk zaklecia. Opierajac sie pokusie spojrzenia na swoj miecz, ktory wciaz lezal na ziemi za czterema wrogami, rzucil sie do przodu. Przywodca popchnal swoich towarzyszy do walki i wycofal sie. Trzej githyanki zaczeli okladac Amnezjusza, ale ich zlamane miecze roztrzaskiwaly sie na naramienniku albo odbijaly od karwaszy. Trassonczyk uderzyl lokciem pod brode i jeden z przeciwnikow padl. Schwycil za gardlo, scisnal aorte i drugi legl na ziemi. Przechwycil dzikie uderzenie, po czym wylamal ramie ze stawu. Ostatni z atakujacych padl na ziemie, a krzyk dochodzacy z jego otwartych ust uciszyly czary Jayk. Pomimo iz blyskawicznie uporal sie ze swoimi przeciwnikami, nie byl wystarczajaco szybki, by dosiegnac swego miecza. Ich przywodca zdazyl porwac go z ziemi. Tym razem Trassonczyk nie ruszyl do ataku, gdyz nawet jego boska zbroja nie mogla go obronic przed gwiezdnym ostrzem. Zamiast tego spojrzal w kierunku Jayk i stwierdzil, ze znajduje sie ona na wojowniku, ktorego wczesniej kopnal, rozdrapujac mu pazurami oczy i robiac cos krwawego ze sztyletem. Niecale trzy kroki od niej jeden githyanki rzucal sie uwieziony w ostrorosli, zaplatujac sie jeszcze bardziej i krwawiac w miejscach nie okrytych czarna zbroja. Inny, ktorego helm zadzwonil, gdy Amnezjusz obalil go na ziemie, potrzasal glowa i powoli wstawal na kolana. Trassonczyk doskoczyl do niego, kopiac go w helm z sila wystarczajaca, by zmiazdzyc mu twarz o ziemie. Gdy cialo wojownika sflaczalo, schwycil jego miecz i odwrocil sie, automatycznie podnoszac bron, by odbic ostrze, ktorego jednak tam nie bylo. Przywodca, dbajacy bardziej o bezpieczenstwo swoje niz swoich podwladnych, nie ruszyl do ataku. Stal trzy kroki dalej, szalenczo starajac sie obudzic powalonych wojownikow kopiac ich w helmy. Amnezjusz podniosl pozyczony miecz nad glowe i ruszyl do przodu. Githyanki cofnal sie kilka krokow, po czym zatrzymal sie i przyjal pozycje bojowa. Pomimo iz gwiezdny miecz byl tak lekki jak piorko, brutal trzymal go oburacz, znak swiadczacy o tym, ze bardziej byl przyzwyczajony do walki silowej niz szermierki. Amnezjusz zatrzymal sie dwa kroki od przeciwnika, udajac, ze nie zauwazyl, ze stoi pomiedzy powalonymi wrogami. Usmiechnal sie, po czym opuscil swoj ciezki miecz w gescie salutu. Przywodca skoczyl do przodu, chcac wykorzystac moment nieuwagi ofiary. Trassonczyk wzniosl ostrze do gornej zastawy, specjalnie pozwalajac atakujacemu sie zblizyc. Odziany w zloto wojownik parsknal i z cala sila zamachnal sie na przeciwnika. Amnezjusz stal w miejscu do chwili, w ktorej zderzyly sie ostrza, po czym z gracja odsunal sie na bok, gdy jego gwiezdny miecz przecial toporna bron, ktora teraz walczyl. Zaskoczony przywodca przechylil sie do przodu, potykajac sie o lezacych kamratow i wyladowal na kolanach. Trassonczyk blyskawicznie na niego wskoczyl, uderzajac glowica zlamanego miecza w nieopancerzona podstawe karku. Githyanki padl na stos. Amnezjusz zabral swoj miecz, katem oka dostrzegajac Jayk. Odwrocil sie i ujrzal ja pochylajaca sie nad powalonym githyanki, z jedna stopa na wylamanym ramieniu, by przytrzymac go na ziemi, podnoszaca jego glowe za zebrany na gorze kuc grubych wlosow. Zanim do konca zrozumial sytuacje, objela wolna reka kark wojownika i spokojnie przeciela sztyletem gardlo ofiary. -Jayk! - krzyknal. - Co robisz? Jego slowa byly oczywiscie ledwo slyszalne. Jej zaklecie jeszcze nie przestalo dzialac, wiec wszystkie dzwieki w alejce byly wytlumione. Diabelstwo podeszla do kolejnego z nieprzytomnych githyanki i podniosla jego glowe. Amnezjusz ruszyl do niej i schwycil jej dlon trzymajaca sztylet. Jayk odwrocila sie w jego strone tak szybko, ze pomyslal, iz zaraz zaatakuje, ale ona tylko przekrzywila glowe i poslala mu niewinny usmiech. Zimny dreszcz przeszedl mu kregoslup. Wskazal na zakrwawione ostrze i pokrecil glowa, by dac znac, ze nie ma potrzeby zabijac przeciwnikow. Diabelstwo wysunela do przodu dolna warge, po czym wetknela noz za pas, nie oczyszczajac go z krwi. Trassonczyk wypuscil ja, po czym ujrzal, ze zdazyla juz poderznac gardla czterem wojownikom. Piaty wisial bez ruchu w ostrorosli, a pomiedzy jego oczami znajdowala sie rekojesc noza do rzucania. Zniesmaczony tym niepotrzebnym zabijaniem, Amnezjusz oczyscil ostrze i wsunal je do pochwy, po czym podniosl amfore i odwrocil sie, by odejsc. Ujrzal przed soba diabelstwo, ktora przy pomocy kikuta zlamanego miecza githyanki przebijala sie przez kark przywodcy. On umarl ostatni. Poprzedniego ocalalego juz zdekapitowala. Widok porazil Amnezjusza tak mocno, ze nie byl on w stanie uwierzyc w to, co widzi. Inne ataki mozna bylo zlozyc na karb bitewnej goraczki. Zabijanie unieruchomionych wrogow, aby powstrzymac ich przed pozniejszym udzialem w walce mialo sens - ale to bylo morderstwo. Odstawil amfore, po czym schwycil reke Jayk i wydostal z niej zakrwawiony miecz. -Jestes maniaczka! Jedyny dzwiek jaki przeszedl pomiedzy nim a diabelstwem, byl przytlumionym szumem. Jayk poruszyla zakrwawionymi palcami w szybkim gescie kontrzaklecia, jednoczesnie podnoszac wzrok, by spojrzec na Amnezjusza. Jej czarne oczy byly duze i okragle, a jej usta zlozyly sie w male, pelne zaskoczenia o. Wyraz jej zasnutej cieniem twarzy wygladal bardziej jak parodia niewinnosci niz jak prawdziwe uczucie, ale nie okazala zadnego znaku winy czy zalu. Diabelstwo wskazala na powalonych githyanki. -Sadzisz, ze ich zabijam, tak? -Ty ich juz zabilas. - Zoladek Amnezjusza zaczal sie burzyc i poczul, ze wziecie Jayk za przewodnika bylo potworna pomylka. - Tessali mial racje. Powinno sie ciebie zamknac w celi. Twarz diabelstwa jeszcze bardziej pociemniala. -Mnie? Mnie sie nie wydaje, ze Pani Bolu mieszka w domu bzikow, he? - Odwrocila sie na piecie i ruszyla w strone konca alejki, utykajac od ciecia na udzie, ktore zebrala, gdy zaskoczyli ich githyanki. - Ty nic nie wiesz! Amnezjusz odwrocil glowe, by spojrzec na martwych githyanki. -Wiem, ze musialem wylaczyc tych wojownikow z walki. - W jego glosie wyraznie slychac bylo reprymende. - Nie bylo powodu, aby ich zabijac. -Byl powod - dobry powod. - Jayk stanela na koncu alejki. - Poza tym, zycie, ono jest tylko iluzja. -Iluzja czy nie, zabijanie bezbronnych wrogow nie jest chwalebne. - Amnezjusz zmierzyl ja kamiennym spojrzeniem. - Lepiej pozwolic im zyc, aby mogli opisac bitwe i wyspiewac twoja slawe. -Phi! Slawa jest omamem. -Dla tych, ktorym jej brak, zapewne. - Trassonczyk podniosl amfore i gestem pokazal wylot alejki. - Chodzmy. Obiecalas pokazac mi droge do Pani Bolu. -Nie. Lepiej ukryc sie tutaj. - Zamachala w przeciwna strone, gdzie ostrorosl byla tak gesta, ze zakrywala mury otaczajacych ich budynkow. - Jesli ktos przyjdzie, bo widzial lub slyszal walke, to nie bedzie nas tam szukal. Trassonczyk zmarszczyl sie. -Nie ma sensu sie zatrzymywac. Jesli mnie oklamalas... Jayk podniosla dlon. -Nie zatrzymuje sie. - Wskazala na githyanki. - Nie powinnismy sie pokazywac. Lowcy nagrod juz nas szukaja na wszystkich ulicach i alejkach Gniazda, tak? Ale nie spodziewaja sie znalezc nas tutaj. O wiele lepiej poczekac, zobaczysz - ale pospiesz sie! Zdecydowawszy, ze mordercze diabelstwo ma wiecej doswiadczenia w tego typu sprawach niz on, Amnezjusz przytaknal niechetnie. Wycinajac sciezke w ostrorosli uzyl zebatego miecza githyanki, by odsunac na bok odciete pnacza. Tylko chwile zabralo mu oczyszczenie ich kryjowki. Potem wlozyl do srodka amfore i zaciagnal rosline z powrotem nad wejscie. Otwor byl szeroki dokladnie na tyle, by oboje mogli przycupnac obok siebie nie dotykajac otaczajacych ich lisci, a z zewnatrz dochodzilo bardzo niewiele swiatla. Trassonczyk wiedzial, ze blizsza inspekcja zdradzi ich kryjowke, ale poznal Sigil na tyle dobrze, by zdac sobie sprawe, ze jego mieszkancy instynktownie unikali ostrorosli. Jesli ktos przybylby, aby zbadac miejsce walki, to ostatnim miejscem, w ktorym by szukal, byly czarnolistne powoje. Amnezjusz przy pomocy miecza utworzyl sobie niewielki otwor, przez ktory mial widok na alejke. -Ufam, ze wiesz, co robisz, Jayk. -Nie zajde z tym daleko. - Wskazala na ranne udo. - A jesli mialbys mi pomagac, to ludzie zauwazyliby to i zawolali lapaczy Tessali, tak? Trassonczyk przytaknal. -Tak mi sie wydaje. Lapacze zaatakowali w momencie, w ktorym Jayk i Amnezjusz starali sie przepchnac pomiedzy Kolejka Zbawienia na zewnatrz Wiezy Bramnej. Stalowe sieci byly nadzwyczaj skuteczne. Jak tylko opadly na ofiare, rzucajacy ciagnal sznurek, ktory zaciskal zewnetrzna petle i przyciskal rece jenca do zeber. Pomimo zaczarowanej zbroi, Trassonczyk zostal na chwile zlapany. Zaciagnieto by go z powrotem do Tessali, gdyby Jayk nie uratowala go, tworzac chmure smierdzacego, magicznego gazu, ktory przyprawil atakujacego o mdlosci i poslal cala Kolejke Zbawienia w poszukiwaniu oslony. Dwojka uciekinierow wlaczyla sie w to stampede i uciekla z Marmurowego Dystryktu, po czym zanurzyla sie w waskich uliczkach, chcac umknac poszukiwaczom z Wiezy Bramnej. Gdyby nie natkneli sie na githyanki, mogliby uciec z Gniazda calkiem niezauwazenie. Dostrzeglszy, ze Jayk nie uczynila nic, by zatrzymac krwawienie, Amnezjusz wskazal na jej rane. -Nie zamierzasz nic z tym robic? Jayk dalej wpatrywala sie w swoja noge, z dziwna fascynacja przygladajac sie wyplywajacej z rany krwi. -Po co? Amnezjusz wywrocil oczami. -Zeby nie wykrwawic sie na smierc, zanim nie zobacze Pani Bolu. Wyciagnal sztylet i rozcial jej spodnie wokol rany. Gdy to robil, u wylotu alejki zaczal narastac szum cichych glosow. Wyjrzal przez wyciety otwor i ujrzal grupe rozczochranych zebrakow, ciagnacych zza rogu wozek na nieregularnych kolach. Zaden z nich nie wygladal na wiecej niz osiem, dziewiec lat, byli strasznie chudzi i mieli zapadniete twarze, i trudno bylo miec co do tego pewnosc. Gdy ujrzeli martwych githyanki, najstarszy, albo przynajmniej najwiekszy, podniosl dlon, aby zatrzymac pochod. Szybko rozejrzal sie po okolicy, po czym poslal pojedynczego straznika do wylotu alejki. Reszte poprowadzil w strone cial. Gdy sie zblizyli, Amnezjusz nie ujrzal na ich dzieciecych twarzach zadnych oznak szoku, strachu, czy nawet niesmaku. Najmlodszy, z twarza ubrudzona sadza, nie wyzszy niz miecz Trassonczyka, usmiechal sie i dumnie maszerowal obok przywodcy. -Widzisz, Pajak? - Dopiero gdy uslyszal jej glos, Amnezjusz poznal, ze to byla dziewczyna. - Ja mowila ci, ze oni tu biegli. Slyszalam szczek! -Tak, dobrze sie spisalas, Sally. - Pajak rzucil okiem na slepy koniec alejki, zatrzymujac sie, by obejrzec kazde zamurowane okno i zarosniete drzwi. - Ale chcialbym wiedziec, co sie stalo z tamtym diabelstwem i jej krewniakiem. Moga nie chciec, bysmy zdusili ich zdobycz. Zdegustowany mysla o dzieciach okradajacych martwych, Amnezjusz zaczal sie podnosic. Jayk schwycila jego ramie i potrzasnela glowa. Niechetnie pozostal na miejscu i dalej patrzyl. Gdy nikt nie pojawil sie, aby odegnac zebrakow, Pajak gestem nakazal innym zajac sie cialami. -Swistajmy! I obejrzyjcie im zeby! Przywodca i jeszcze jeden chlopak uzyli miecza githyanki, by uwolnic wojownika z ostrorosli, po czym cala paczka zabrala sie do rozbierania cial. Zabrali ich zbroje i bron, potem buty, sakiewki, a takze bielizne. Wyrywali kolczyki z uszu i zrywali pierscienie, cwieki z nosow, warg i jezykow, wybijali zeby i roztrzaskiwali ich w poszukiwaniu plomb, scinali kuce na liny. Mala Sally nawet wyciela tatuaz weza z ramienia przywodcy, oznajmiajac swoim zdegustowanym towarzyszom, ze moze go sprzedac za dwa miedziaki. Gdy zebracy zapakowali sie na wozek, umieszczajac najwartosciowsze skarby w ukrytych kieszeniach swoich lachmanow, ciala lezaly nagie i jeszcze bardziej zmasakrowane niz poprzednio. Zoladek wywracal sie Amnezjuszowi zarowno na ten odpychajacy widok, jak i z zalu. Trassonczyk przygladal sie dzieciakom, az w koncu ich wozek zniknal za rogiem. -Co to za miejsce? - Odwrocil sie do Jayk, szukajac na delikatnych rysach jej cienistej twarzy jakichkolwiek emocji. - Czyzbym przeszedl przez portal i wyladowal w Otchlani? -Nie badz taki glupi. - Jayk wsunela swoja dlon w zaglebienie jego lokcia i obdarzyla go czarujacym polusmiechem. - Wiedzialbys, gdybys znalazl sie w Otchlani. To wciaz jest Sigil. -Tego sie wlasnie obawialem. - Amnezjusz potrzasnal glowa, po czym zaczal rozsuwac ostrorosl. - Nie czekam tu juz dluzej. Zabierz mnie do Pani Bolu. Jayk sprowadzila go z powrotem na kolana. -Badz cierpliwy. Te ciala, one warte sa siedem miedziakow. Dzieci o nich doniosa i niedlugo pojawi sie nasz transport. Podczas gdy bedziemy czekac, mozesz powiedziec mi o sobie, tak? Kim jestes i dlaczego chcesz walczyc z Pania Bolu? -Kto powiedzial, ze chce z nia walczyc? Diabelstwo wzruszyla ramionami. -To nie ma znaczenia. I tak przegrasz. -Staram sie tylko dostarczyc jej dar. - Trassonczyk wskazal na amfore. - Czemu mialoby to ja obrazic? -A kto powiedzial, ze to ja obrazi? - spytala Jayk. - A teraz opowiedz mi o sobie. Jesli bede gotowa, wszystko potoczy sie szybciej w Kostnicy. -W Kostnicy? -Czy nie powiedziales, ze chcesz zobaczyc Pania Bolu? -Oczywiscie, ale... -A zatem musze o tobie wiedziec wiecej. Amnezjusz zmarszczyl brwi. -Mozesz zabrac mnie do Pani Bolu? Jesli jestes kolejnym z tutejszych szarlatanow... -Pokaze ci, jak znalezc Pania! Ale najpierw musimy poczynic przygotowania, tak? Powiedz mi, kim jestes. Amnezjusz zawahal sie, po czym zmusil sie, by dumnie podniesc podbrodek. -Jestem zabojca Hydry z Trassos, poskromicielem Krokodyla z Hebros, zguba Abudryjskich Smokow, zbawca Dziewic z Marmara, czempionem Krolow z Ilyrii, zabojca Lwa z Chalcedonu... Jayk schwycila jego przedramie. -Juz jestem pod wrazeniem twoich umiejetnosci wladania mieczem. Tylko twoje imie, tak? Trassonczyk spuscil wzrok. -Nie znam go. Cienista twarz Jayk zafalowala z zaklopotania. -Jak to mozliwe? Twoja matka, czy ona nie potrafila mowic? -Oczywiscie, ze potrafila! - Amnezjusz poczerwienial, po czym poprawil sie. - Przynajmniej tak mi sie wydaje. Nie pamietam. Ciemne oczy Jayk rozszerzyly sie. Wpatrywala sie w Trassonczyka i nic nie powiedziala. -Obudzilem sie na wybrzezu niedaleko Trassos, na pierwszej warstwie Arborei. Nic przed tym nie pamietam. Jayk zdawala sie nie moc oderwac od niego ciemnych oczu. -Nie masz polaczenia ze swoja przeszloscia? Amnezjusz odwrocil wzrok. -Czasami katem oka dostrzegam twarz kobiety, ktora wydaje mi sie, ze kiedys znalem, ale ona zawsze znika, zanim moge z nia pomowic. - Nie dodal, ze przewaznie wtedy pil. - Ale jestem pewien, ze jestem slawnym czlowiekiem. To wynika z moich manier. -I twoich umiejetnosci w mieczu, tak? -Tak. - Trassonczyk usmiechnal sie i cieplej spojrzal na diabelstwo. - Musialem stracic pamiec walczac z jednym z morskich potworow Posejdona. To by wyjasnialo, czemu znaleziono mnie na brzegu morza arborejskiego i czemu on zgodzil sie przywrocic mi pamiec w zamian za dostarczenie tego. Uderzyl lekko w amfore. Jayk opadla szczeka. -Chcesz z powrotem swoja pamiec? Ale jestes w polowie do nastepnego stadium! -Stadium? -Smierci! Przypomniec sobie, to sie cofnac! Jestes jak zombie. - Wymowila to zumbii. - Nie moze przypomniec sobie swiatla za soba, jednakze boi sie stanac naprzeciw mrocznej prawdzie przed nim. -Jayk, swiatlo jest wciaz dla mnie rzeczywiste. Nie jestem zadnym zombie. -Jestes, moj drogi. Tak wlasnie bede cie nazywac, tak? -Nie! -Zumbii! To brzmi tak milo, tak... kuszaco. Twarz Jayk przysunela sie do jego twarzy, jej ciemne usta rozsunely sie lekko. Amnezjusz smakowal oczywiscie ust wielu arboreanskich kobiet, jednakze przysuwajac swoja glowe do jej glowy czul cos potezniejszego, o wiele glebszego i brutalnie pierwotnego. Slawni ludzie nie powinni poddawac sie rozkoszom cielesnym - niektore z ich najwiekszych wyczynow polegaly na opieraniu sie takim pokusom - ale Trassonczyk nie mogl zapomniec o wystajacych z podniebienia klach i o tym, ze zrenice diabelstwa mialy zwyczaj zwezac sie w czarne diamenty. -Pozniej. - Nagle sie cofnal. - Moze gdy swiatlo nie bedzie takie jasne. Jayk przekrzywila glowe i spuscila powieki na tyle, ze Trassonczyk nie mogl stwierdzic, czy jej zrenice byly okragle, czy mialy ksztalt diamentu. -Kiedy tylko bedziesz gotowy, Zumbii. - Poslala mu porozumiewawczy usmiech. - Ja tez bede gotowa. Amnezjusz - Zumbii - przelknal nerwowo, po czym sie odwrocil. -Jestes piekna, Jayk, ale nie sadze, ze naszym przeznaczeniem jest... calowac sie. -Ale czemu nie, Zumbii? Poniewaz jestem diabelstwem? -Nie wolno ci tak myslec. - Trassonczyk spojrzal na Jayk i stwierdzil, ze wykrzywila usta w pogardliwym usmiechu. Poczul, jak sie czerwieni, byl wsciekly, ze z niego drwiono. - Poniewaz jestes morderczynia... i poniewaz musze myslec o innych sprawach. Pamietasz Pania Bolu? Twarz diabelstwa opadla w nieszczerym smutku. -Wkrotce, Zumbii. Sadze, ze wlasnie przybywa nasz transport. Amnezjusz wyjrzal przez otwor. Ujrzal tylko martwych lowcow nagrod, ale poczul narastajacy w alejce paskudny odor. Z poczatku myslal, ze smrod pochodzi od martwych cial githyanki, ale gdy fetor zaczal sie wzmagac, zdal sobie sprawe, ze tak nie jest. Nawet w Sigil siedem cial nie moglo rozlozyc sie tak szybko, by juz teraz tak przerazliwie smierdziec. Trassonczyk potarl dlonia twardy piasek, po czym zakryl usta i nos. Jayk odsunela jego dlon od twarzy. -Lepiej teraz sie przyzwyczaic do zapachu. Jesli potem bedziesz sie dusil, ktos cie uslyszy, tak? Wolny, rytmiczny skrzyp zaczal odbijac sie od pobliskich murow, podkreslony wzmagajacym sie bzyczeniem chmury insektow. Amnezjusz z calych sil staral sie oddychac ustami i zatykac nos, ale proba byla skazana na niepowodzenie. Z kazdym wdechem stwierdzal, ze walczy z nudnosciami, a z kazdym wydechem blagal Apolla, by nie musial juz oddychac. Jego modlitwy pozostaly bez odpowiedzi, gdyz to jest Sigil i bogowie nie maja tu mocy. Trassonczyk dalej wdychal cuchnace powietrze. Poczul, ze jest mu goraco i ma nudnosci. Z kazdym zaczerpnietym haustem czul sie coraz gorzej i wkrotce nogi drzaly mu ze slabosci. Chmura czarnych much wynurzyla sie zza rogu, wirujac ponad czyms, co zdawalo sie byc podskakujaca na wybojach, unoszaca sie sterta cial. Amnezjusz westchnal na jej widok i, duszac sie smrodem, pozalowal tego. Potem zauwazyl pare wysokich desek utrzymujacych sterte w miejscu i zdal sobie sprawe, ze ciala lezaly na dnie poteznej taczki. Woz byl tak potezny, ze ocieral sie o mieszkania po obu stronach alejki, zrywajac z ceglanych scian dlugie powoje ostrorosli. Na wzgorzu rozkladajacych sie cial stala pojedyncza postac w czarnej kapie, podobnej do tej, ktora Jayk miala na sobie, a roj wirujacych dookola much czasami ja zaslanial. Odwrocila sie do tylu i przez ramie krzyknela cos do woznicy. Potezne, skrzypiace kolo pojawilo sie w zasiegu wzroku i zazgrzytalo o budynek ponizej, po czym przewodnik wydal ostry rozkaz. Pojazd zatrzymal sie. -Czy to nasz transport? - Amnezjusz z calej sily staral sie, aby zabrzmialo to bardziej jak zainteresowanie niz obrzydzenie. Ta prosta wycieczka stawala sie czyms w rodzaju wielkiego czynu, a podczas dokonywania wielkich czynow prawdziwi slawni ludzie zgadzali sie z gracja nawet na najbardziej znienawidzone sytuacje. - Widze, ze mezczyzna nosi kape podobna do twojej. -Tak, oboje jestesmy Prochami. - Jayk pochylila sie blizej i wyjrzala przez otwor, podczas gdy przewodnik szybko zszedl na ziemie, by podniesc githyanki. - Ale nie mozemy pozwolic mu nas zobaczyc, gdy bedziemy sie tam wspinac. Amnezjusz skrzywil sie. -W jaki sposob to zrobimy? Czy on nas nie zauwazy... jak bedziemy... siedziec... - Trassonczyk pozwolil, aby pytanie odplynelo, z ledwoscia powstrzymujac sie przed zwymiotowaniem, gdy zdal sobie sprawe, gdzie beda jechac. - Mozemy znalezc dla mnie kryjowke gdzies w tym balaganie. Stanowczo wolalbym jechac z przodu. -To nie jest mozliwe, drogi Zumbii. Musisz byc silny i jechac ze mna, tak? -Z pewnoscia pozwola ci jechac z przodu! Moze jeden z nich jest twoim przyjacielem. -Przyjazn to omam! - syknela Jayk, nie odrywajac wzroku od dwoch Prochow, ktorzy ciagneli na woz juz druga pare githyanki. - Poza tym musimy myslec o Bezlitosnych. Jesli woznica nie wie o nas, latwiej mu klamac, tak? -Tak - westchnal Amnezjusz, przypominajac sobie, jak straznik Bezlitosnych w Gmachu Informacji wdarl sie do jego umyslu, by sprawdzic jego oswiadczenie. - Ufam, ze bede mial mozliwosc zmycia z siebie tego smrodu przed moja audiencja z Pania Bolu? -Ale po co, Zumbii? Odor smierci spodoba sie jej! Patrzyli, jak Prochy wrzucaja ostatniego githyanki na woz. Potem, gdy para wspiela sie na przod poteznego wehikulu, Amnezjusz przy pomocy amfory odsunal ostrorosl. W momencie, w ktorym on i Jayk wyczolgali sie z kryjowki, w alejce echem odbil sie trzask bicza woznicy. Trassonczyk wrzucil amfore na ramie, po czym, starajac sie ignorowac niskosc swego czynu, pobiegl w strone wozu smierci. RZECZNA BRAMA Amnezjusz zauwazyl, ze znalezli sie w Dystrykcie Kostnicy. Poznal to po rownomiernym toczeniu sie wozu smierci, po tym, ze juz nie wjezdzal w kazda boczna uliczke w poszukiwaniu nie zebranych cial, po sposobie, w jaki jeczaly osie uginajace sie pod ciezarem straconych zyc. Wehikul byl przeladowany, sterta cial wystawala ponad burty i woznica kierowal sie do domu. Przez platanine ramion, karkow i martwych, wylupiastych oczu Trassonczyk dostrzegl przesuwajacy sie obok dlugi rzad ponurych pomnikow: granitowe kule zacisniete w zardzewialych, zelaznych pazurach, gorujace obeliski bialego marmuru, czarne mury z wygrawerowanym na nich tysiacem imion i setka bezwartosciowych kamieni wzniesionych ku pamieci kogos, o kim ktos inny kiedys myslal, ze warto zachowac o nim wspomnienie. Jayk lezala obok, oddychajac szybko i plytko. Jego wlasne serce bilo jak miecz o tarcze. Wkrotce woz wtoczy sie na teren Kostnicy, prawdziwego palacu Pani Bolu, a on wreczy jej amfore Posejdona.Woz przetoczyl sie obok kolejnego tuzina pomnikow, po czym woznica nagle sciagnal lejce. Amnezjusz myslal, ze zwalniali, by przejechac przez brame Kostnicy, dopoki gardlowy glos nie warknal: Stac! Gdy woz zatrzymal sie ze zgrzytem, Jayk przeklela cicho i zaczela szukac po kieszeniach. Amnezjusz przecisnal swoja dlon przez platanine oslizglych cial, zlapal ja za ramie, po czym scisnal, az w koncu przestala sie ruszac. O ile nieprzewidywalne diabelstwo nie zrobi czegos, co przyciagnie uwage, unikna wykrycia. Byli pogrzebani pod kilkoma warstwami cial i juz wiele razy udalo im sie pozostac niezauwazonymi, podczas gdy Prochy wspinaly sie na stos powyzej. Woz zakolysal sie i przez platanine cial ujrzal mezczyzne o szerokiej szczece, wygladajacego ponad burte. Jego helm byl pomaranczowy, a nie szkarlatny, ale brazowe oczy byly rownie kamienne jak te nalezace do Bezlitosnych, eskortujacych poprzednio Trassonczyka. Jayk musiala rowniez go ujrzec, gdyz starala sie uwolnic ramie. Chwyt byl jednak mocny. Straznik nie mogl ich widziec, gdyz byli zagrzebani gleboko i Amnezjusz nie pozwoli diabelstwu na dalszy rozlew krwi. Z przodu wozu doszedl ich znajomy glos. -Mielismy dzisiaj ucieczke w Wiezy Bramnej. - To byl elf, Tessali. - Sadze, ze znacie Jayk Weza? -Oczywiscie. - Glos woznicy byl pozbawiony emocji i zainteresowania. - Kazdy w Kostnicy ja zna. -Sadzimy, ze wroci po swoja ksiege czarow. Zoladek Amnezjusza wywrocil sie, a on sam stwierdzil, ze dusi sie bliskoscia cial. Skora trupow byla zimna i oslizgla, brzeczenie much uroslo do stopnia nie do zniesienia, a on sam stwierdzil, ze zastanawia sie, czy przypadkiem Jayk nie przywiodla go tutaj tylko po to, by odzyskac swoja zagubiona wlasnosc. Tessali kontynuowal: -Bedzie z innym bzikiem, Niebezpiecznym w zbroi z brazu. - Gdy elf mowil, straznik wychylajacy sie z boku badal stos cial ostrym koncem wloczni. - Jej towarzysz jest wysoki i ma ciemna skore. Jest o wiele bardziej niebezpieczny od niej. -Niebezpieczenstwo to zludzenie - odparl asystent woznicy glosem rownie apatycznym. - Ale ich nie widzielismy. -Czyzby? - warknal inny glos. - Spojrzyj na mnie i powiedz to. -To nie bedzie potrzebne, Raq - powiedzial Tessali. - On nie ma powodu klamac. -Kazdy ma powod, aby klamac - mruknal Bezlitosny. -Nie, jesli o to chodzi. Sekretarz Trevant pierwszy ja wydal. Ogien wezbral w Amnezjuszu, a on sam stwierdzil, ze sciska wiotkie ramie Jayk tak mocno, ze prawie peklo. Wszelkie watpliwosci odnosnie motywow diabelstwa zniknely. Zwazywszy na jej pragnienie krwi wystarczajaco jasne bylo, ze bardziej interesowala ja wlasna zemsta na Sekretarzu Trevancie niz pomoc Trassonczykowi w odnalezieniu Pani Bolu. Gdyby nie przypadek, ze wyladowal w Wiezy Bramnej obok niej, sam by ja wydal. Straznik w pomaranczowym helmie odsunal wlocznia githyanki ze stosu nad ich glowami, po czym wepchnal ostrze pomiedzy ciala. Jego czubek trafil Amnezjusza w przedramie i zlamal sie na karwaszu. Straznik przesunal bronia dookola, chwytajac garsc cienistych wlosow Jayk i owijajac je wokol drzewca. -Znalazles cos, Mateus? - zawolal Tessali. Straznik potrzasnal glowa. -Robale i smrod. - Wycofal bron, wyrywajac Jayk garsc wlosow. Amnezjusz poczul, jak jej ramie sztywnieje, ale diabelstwo nie krzyknela. - Jesli twoje bziki tu sa, to sa rownie martwi jak pozostali. -A zatem ten przepuscimy. - Do Prochow Tessali rzekl: - Przepraszam, ze zmarnowalem wasz czas. -Martwi nie potrzebuja przeprosin. - Woznica strzelil z bicza i kola zaczely skrzypiec. - A czas jest iluzja. Mateus zeskoczyl z wozu. Na wloczni powiewalo pasmo cienistych wlosow. Amnezjusz puscil diabelstwo i cicho zaczal wychodzic na powierzchnie, kopiac i przepychajac sie, aby uwolnic sie z cial. Nie byl pewien, czy Tessali rozpozna, do kogo nalezal ten kosmyk, ale chcial byc gotowy. -Co robisz, Zumbii? - syknela Jayk. - Oni cie slysza! Amnezjusz zignorowal ja i przepchnal sie obok rozkladajacego sie bariaura, brudzac sobie zbroje jakims dziwna brazowa substancja, ktora kiedys mogla byc skora. Wyszedl w chmure wirujacych much, po czym pochylil kark w strone tylu wozu. Przez buczacy, czarny oblok ujrzal Tessali stojacego na srodku ulicy. Sciagal pasmo cienia z wloczni Mateusa. Elfa otaczali dwaj kolejni straznicy w pomaranczowych helmach, kolejna para mezczyzn odziana w szkarlat Bezlitosnych i odziana w szate z cekinami Ponuraczka z wiadrem piachu w dloniach. Trassonczyk siegnal w dol i wciagnal Jayk na gore przez stos cial. -Przygotuj swoja magie... ale nie zabijaj nikogo, albo rzuce ciebie elfowi! -Jesli to zrobisz, to jak odnajdziesz... -Wiem, czemu przywiodlas mnie do Kostnicy, diabelstwo! - Amnezjusz pracowal dlonmi, by wydostac sie na szczyt stosu. - Nie obrazaj mnie wiecej, albo wyrzuce cie w tej chwili! Jayk wysunela ciemna warge. -Zle mnie oceniasz, Zumbii. Tylko dlatego, ze dostaje, co chce... Przerwal jej krzyk Tessali: -Czekajcie! Zatrzymac woz! Amnezjusz wyplatal sie i odwrocil w strone przodu wehikulu. Pomocnik patrzyl ponad stosem cial na Tessali, ale jego spojrzenie szybko padlo na Trassonczyka. W jego matowych oczach zalsnila iskra zaskoczenia, po czym zniknal z pola widzenia i zaczal majaczyc o tym, ze cos powstaje z martwych. Amnezjusz zerwal sie na nogi i wspial sie na szczyt stosu, slizgajac sie na bladym ciele. Z kazdym krokiem wylatywaly dookola gejzery much. Czul, jakby mial na twarzy maske, a ich malutkie skrzydla draznily jego oczy. Oddychal przez zacisniete zeby, by nie polknac zadnego z odrazajacych stworzen i mial jedno z tych nieuchwytnych wrazen, ze juz kiedys to robil. Zadrzal na mysl, gdzie to moglo byc. Poza krolestwem Hadesa nie potrafil wyobrazic sobie innego miejsca, w ktorym wspinalby sie na gore rozkladajacych sie cial. Woz zatrzymal sie. Za Amnezjuszem narastajacy zgielk zapowiadal poscig Tessali i jego straznikow. Jayk z pewnoscia nie rzucala zaklecia. Trassonczyk slyszal ciche uderzenia, gdy kopala w burte gdzies z tylu. Dotarl na szczyt i ujrzal dwoch Prochow czekajacych na niego na kozle. Pomocnik trzymal prosta drewniana maczuge, podczas gdy woznica byl uzbrojony w dlugi, wijacy sie bicz. -Z-zatrzymaj sie, bziku. - Woznica podniosl bicz w strone Trassonczyka. - N-nie boimy sie ciebie. Zdecydowawszy, ze Proch klamal, Amnezjusz wskoczyl na lawke. Pomocnik zeskoczyl z wozu nie probujac nawet podniesc maczugi. Woznica mial troche wiecej odwagi, blyskawicznie schodzac z linii ataku i uderzajac w nie opancerzona twarz przeciwnika. Trassonczyk przyjal cios na przedramie. Owinal sobie bicz wokol dloni i wyrwal go, po czym zepchnal oponenta z wozu. Z tylu wozu doszedl go glosny skrzyp. Jayk przeklela i wysyczala dziwnie brzmiaca inkantacje. Kilku ludzi krzyknelo ze strachu, a Tessali warknal: -Nie stojcie tak na ulicy, tanczac! Obetnijcie im glowy! Nie marnujac czasu na zerkniecie do tylu i sprawdzenie, co zrobila Jayk, Amnezjusz strzelil z nowo zdobytego bicza nad czterema marnymi szkapami pociagowymi. Potwory pochylily sie w uprzezach i podniosly kopyta, jakby chcialy isc do przodu, ale woz nie puscil. Parsknely zirytowane i spokojnie postawily stopy na ulicy. -Hey, Zumbii! Czy sadzisz, ze kilka wezy powstrzyma ich na dlugo? - Stlumiony stukot z powrotem odezwal sie z tylu wozu. - Jesli nie chcesz, abym ich skrzywdzila, to jedziemy, tak? Trassonczyk przez chwile przygladal sie kozlowi i ujrzal lejce owiniete wokol dlugiej drewnianej dzwigni obok deski na nogi. Uwolnil rzemienie, po czym odciagnal drzewce. Cos zaskoczylo na dole w okolicy kol. Konie parsknely ze zmeczenia i same zaczely ciagnac. Amnezjusz strzelil im z bicza nad glowami raz i drugi. Przestraszone potwory jeknely zaskoczone i ruszyly stepa. -Galopujcie, biedne potwory! - Trassonczyk uderzyl w zad konia znajdujacego sie na przedzie, po czym uczynil to samo jego partnerowi. - Galopujcie jak przez Pola Elizejskie! Konie ruszyly zmeczonym klusem. Amnezjusz dalej szalenczo strzelal biczem, zmuszajac je do niezgrabnego wolnego galopu. Wiedzac, ze zmarnowane bestie nie pociagna wozu szybciej, ani tez nie utrzymaja tego tempa przez dlugi czas, odrzucil bicz. Schwycil lejce i krzyczac na przechodniow, aby ustapili mu miejsca, robil co w jego mocy, by prowadzic turkoczacy wehikul srodkiem ulicy. Aleja przed nim byla szeroka, ale zatloczona, a po obu jej stronach stal dlugi rzad mrocznych kamiennych pomnikow. Za kazdym ich szeregiem znajdowala sie waska galeryjka pelna zniszczonych straganow, w ktorych sprzedawano suszone kwiaty, male fiolki masci, gotowane szczury i inne ofiary dla zmarlych. Kramy te graniczyly z szarymi mieszkaniami tej dzielnicy o dachach-kopulach podobnych do cebuli, w wiekszosci pokrytych gesta platanina ostrorosli. Sto krokow przed nimi nad ulica wznosil sie wysoki luk ze zniszczonych kamieni, za ktorym znajdowal sie dziedziniec niskiej, groznie wygladajacej kopuly otoczonej garscia wiezy bez okien. Pomimo braku znakow, ponura aura tego miejsca nie pozostawiala watpliwosci, ze byla to Kostnica. -Skrecaj w prawo! - Glos Jayk byl ledwo slyszalny wsrod klekotu i jeku kolyszacego sie wozu. - Skrecaj ostro! Amnezjusz spojrzal na prawa strone ulicy, szukajac szerokiej drogi. Znalazl cos niewiele szerszego od alejki. W najlepszych warunkach wprowadzenie tam wozu byloby zadaniem trudnym. W momencie, w ktorym woz toczyl sie z predkoscia wieksza niz wiekszosc biegnacych ludzi, a wychudzone konie juz zaczynaly sie potykac, jego szanse na wypadek zdawaly sie o wiele wieksze niz to, ze uda mu sie skrecic za rog. -Skrec teraz, Zumbii! - Krzyknela Jayk. - Elf jest za szybki! Amnezjusz zmarszczyl sie, ale zaczal skrecac woz w strone szybko zblizajacej sie alejki. -Jak sie skreca... -Zrob to, albo pomoge Tessali przejsc do nastepnego stadium! Amnezjusz przeklal, po czym zaparl sie i mocno pociagnal za lejce. Konie po wewnetrznej skrecily prawie z gracja, ale prowadzacy po zewnetrznej nie mogl dotrzymac im kroku. Potknal sie i niechybnie by upadl, gdyby inne nie pociagnely go za soba w uprzezy. Zwierzeta skrecily w strone jedynego mozliwego otworu, ciemnej alejki, ktorej przygladal sie Trassonczyk. Przednie kola skrecily i wtedy zadzialala bezwladnosc wozu. Amnezjusz poczul, jak deska pod nim przekrzywia sie i puscil lejce, aby schwycic sie gornej czesci. Okrutny trzask zabrzmial z tylu, po nim rozlegl sie cichy rumor przesuwajacych sie cial i dziki, radosny krzyk Jayk. Trassonczyk stwierdzil, ze trzyma sie skraju siedzenia i podciaga sie do gory, modlac sie, by w jakis sposob jego mala masa wystarczyla, by powstrzymac wehikul przed wywroceniem sie. Ciala zaczely wypadac, odciazajac czesc polozona wyzej i dodajac wagi nizszej. Woz smignal obok szarego obelisku, uderzajac go kolem. Rozleglo sie niemilosierne lup!, po czym wehikul odbil sie od niego. Amnezjusz sadzil, ze spadaja, ale konie, czujac nieuchronna zaglade, zarzaly i wystrzelily do przodu. Pojazd przyspieszyl na zakrecie i znalazl sie w waskiej alejce z dwoma kolami wciaz wirujacymi w powietrzu. Ogluszajacy huk wstrzasnal alejka. Trassonczyk poczul, jak jego rece traca uchwyt na siedzeniu, po czym odbil sie od deski i spadl przez lejce i uprzaz, ladujac na dyszlu. Konie rzaly w panice, a ich jeki odbijaly sie od murow jak glosy wielu banshee. Woz drzal od ich wysilku, by ciagnac go do przodu, ale zaklinowal sie pomiedzy murami mieszkan i nie chcial puscic. Amnezjusz wyplatal sie, po czym wspial z powrotem na koziol. Przed nim konie staly, bijac kopytami w ziemie mrocznej alejki, zmuszone przez dyszel do opierania sie o siebie pod dziwnymi katami. Po stronie wozu znajdujacej sie wyzej, kola byly zaczepione o mur domu. Po nizszej, jeden z pretow, do ktorego przyczepione byly burty, zaklinowal sie w waskiej bramie, uniemozliwiajac wehikulowi poruszanie sie do przodu. Ladownia byla w dwoch trzecich pusta. Wiekszosc trupow lezala rozrzucona za nimi, przy koncu alei, w stercie glebokiej na cztery, piec cial. Tessali znajdowal sie na ulicy i wlasnie zaczynal przedzierac sie przez platanine, a jego towarzysze byli tuz za nim. -Nazywasz to prowadzeniem wozu, Zumbii? - Glowa Jayk wynurzyla sie spomiedzy dwoch cial znajdujacych sie w tylnym rogu, niedaleko zlamanej burty. - Znam szkielety, ktore robia to lepiej! -I zycze ci z nimi szczescia... jak sie rozstaniemy. - Amnezjusz wspial sie na ladownie i zaczal skopywac zwloki. - Gdzie jest moja amfora... a moze ja rowniez wyrzucilas? -Nie, oczywiscie. Wiem, ze potrzebujesz jej, aby ujrzec Pania Bolu, tak? - Jayk wstala i wyciagnela na zewnatrz szyjke naczynia. - Trzymam ja dla ciebie bardzo mocno. -Zatem przynajmniej za to dzieki ci wielkie. Amnezjusz przedarl sie, by wziac amfore, ale Jayk pozwolila jej spasc z powrotem pomiedzy ciala. -Martw sie o nia potem, Zumbii. - Wskazala na pret zaklinowany w bramie. - Teraz musisz nas uwolnic. Ja spowolnie scigajacych. Jayk oderwala palec z rozkladajacego sie ciala. Odwrocila sie i obojetnie rzucila go w strone Tessali, wyspiewujac kolejna dziwna inkantacje. Elf skulil sie i podniosl dlon, jakby oslaniajac sie od ciosu, ale nie pojawily sie ani czarne blyskawice, ani trujace chmury dymu. Nie stalo sie nic poza tym, ze ramie trupa okrecilo sie wokol jego nog. Tessali otarl czolo i podniosl stope, by znowu ruszyc do przodu... i wtedy upadl na twarz, gdy martwa dlon schwycila go za kostke. Kilku pomocnikow ruszylo przez platanine cial, by mu pomoc i skonczylo w podobny sposob, gdy konczyny innych zwlok zaczely czepiac sie ich stop. Tylko kobieta w pokrytej cekinami szacie byla na tyle madra, ze zostala w miejscu. -Ruszaj, Zumbii, odetnij nas! - Jayk wspiela sie na przod, by schwycic lejce. - Myslalam, ze chcesz ujrzec Pania Bolu! Amnezjusz mial pewne watpliwosci co do prawdziwych intencji Jayk - zaczynal sie zastanawiac, czy ona w ogole wie, jak znalezc Pania - ale diabelstwo przynajmniej miala plan jak uciec Tessali. Wyciagnal miecz i jednym ciosem odcial przeszkadzajacy pret. Gdy woz zakolysal sie do przodu, na wszelki wypadek odcial tez pozostale. Jayk skierowala konie w strone nizej polozonej czesci wehikulu, ktory po chwili zaczal sie prostowac. Trassonczyk dobrnal do przodu i schwycil koziol, ale zanim zaczal sie wspinac, w alejce za nimi odbil sie echem kobiecy glos. Jayk trzasnela lejcami, pospieszajac wyczerpane szkapy i zmuszajac je do klusa. Amnezjusz opadl na kolana i odwrocil sie, oczekujac nadlatujacej kuli ognia albo pioruna. Zamiast tego ujrzal, jak kobieta w cekinowym plaszczu, wciaz stojac poza alejka, siega do wiadra z piaskiem. Tessali i jego pomocnicy wciaz starali sie wyczolgac z objec zwlok. -Nie ma sie czego bac - oznajmil Amnezjusz. - Tessali i jego ludzie musza jeszcze uciec trupom, a ta kobieta... -Nie wolno ci patrzec, Zumbii! - krzyknela Jayk. - Ona jest... Ostrzezenie diabelstwa nadeszlo za pozno. Usypiacz Tessali juz wyciagnela dlon z wiadra i sypnela piaskiem w strone Trassonczyka. Cos wpadlo mu do oka. Skrzyp kol wozu stal sie odlegly, obraz przed oczami zwezil sie i zamglil. Amnezjusz ziewnal i poczul, jak nogi sie pod nim uginaja. Ciemna mgla wypelnila jego umysl i gdy zapadal w nicosc, mial tylko nadzieje, ze nikt nie pomyli go z trupem i nie ukradnie jego boskiej zbroi. Snil o labiryntach, o wielu ich rodzajach. Z ciemnosci wyskakuje kolumna zebrakow o twarzach ubrudzonych sadza, trzymajac sie za dlonie i spiewajac glebokimi glosami ponury tren. Gdy przechodza obok, rzad sie rwie i dwie rece siegaja po niego. Stwierdza, ze znajduje sie pomiedzy Pajakiem a Sally, zlodziejami cial z alejki. Ich twarze sa szare, bez wyrazu, podobnie jak u Prochow, ich dlonie blade jak martwe cialo. Rzad podaza, zauwaza on, za wzorem widocznym na ziemi. Sciezka skreca tu i tam, krzyzuje sie ze soba, czasem biegnie przez dlugi czas, zanim zawroci, a czasem nie, ale zawsze zmierza do srodka, idac za krzywizna ograniczajacego okregu. Powietrze nagle gestnieje i ociepla sie. Tren zmienia sie w ryk. Dlon Sally drzy w jego dloni, a on wie, ze tancza w strone ponurego srodka ciemnosci, straty i rozpaczy. Trassonczyk, zawsze bohaterski, sunie noga przez granice w kurzu, po czym przechodzi przez nia i ciagnie za soba dzieci. Rozbrzmiewaja za nim dwa odlegle, bolesne zawodzenia, po czym dostrzega, ze trzyma w dloniach kikuty dwoch malych rak. Odwraca sie przerazony i stwierdza, ze jest sam i stoi naprzeciw czarnego lustra, ktore odbija wszystkie gwiazdy w niebiosach. Migoczace punkciki lacza swiecace srebrne nici oswietlajace droge do kazdego miejsca w wieloswiecie. Wciaz slyszy krzyk dzieci, lamentujacych nad utraconymi dlonmi. Stara sie podazyc za jedna z nici i dotrzec do nich. Z kazdym krokiem ich glosy zmieniaja miejsce i oddalaja sie. Odwraca sie w ich strone i przechodzi przez linie. Teraz stoi pomiedzy dwoma krzewami ostrorosli i juz w ogole nie slyszy zebrakow. Wola ich. Odpowiada mu dluga cisza. Po chwili, po sciezce przetacza sie gleboki pomruk. Musi jeszcze spotkac potwora, ktorego nie moze zabic, wiec puszcza ramiona dzieci i wyciaga miecz. Dopiero wtedy wsrod gromu rozpoznaje wlasny glos nawolujacy Pajaka i Sally. Trassonczyk, gracz w zagadki, rozwiazujacy wszelkie enigmy i czlowiek o niemalym umysle, od razu rozumie, kim sie stal: katem sierot i zlodziejem rak. Prawdziwym potworem. Ryczy z gniewu i tnie ostrorosl gwiezdnym mieczem. Tnac, przecinajac i odsuwajac odciete pnacza, nie zwaza na zakrwawione cialo. Gdy w koncu przebija sie przez zywoplot, stwierdza, ze znalazl sie w mrocznej jaskini. Stoi samotny w ponurej pustce, glos jego oddechu niesie sie szeptem przez niewidzialne korytarze przed nim, za nim i po obu stronach, a on sam zastanawia sie, w jaki sposob znalazl sie w najciemniejszym ze wszystkich labiryntow. Wszedl tam z wlasnej woli. Wszyscy tak czynimy. To, czy rysujemy mapy nieba, czy przekradamy sie ulicami podziemnego swiata, czy polujemy na uwiezionego diabla, czy sami stajemy sie potworami, czy szukamy tego, co stracone albo ukrywamy, co nie moze nigdy zostac znalezione, wszyscy przechodzimy za ten pierwszy rog z wlasnej woli - i wtedy sie gubimy. Ty takze. Musisz decydowac, co jest falszem, a co prawda, co jest prawda dla mnie, ale nie dla ciebie. Przemierzamy labirynty, wszyscy, i nie mozemy miec nadziei na ucieczke, dopoki nie nauczymy sie odrozniac tego, co jest prawdziwe i tego, co prawdziwe dla kogos innego. Tu lezy szalenstwo, a takze i prawda. Ale teraz sen sie skonczyl. Tam, w jaskini, gdy Amnezjusz uderzyl o podloge pokryta twardym zwirem i obudzil sie, by stwierdzic, ze jest skulony u podstawy zaniedbanej chaty zbudowanej z luznych kamieni. Jego cialo wciaz okrywala zbroja z brazu i czul sie wyjatkowo wypoczety, jakby wlasnie obudzil sie z dlugiego i glebokiego snu. Przez chwile dziwil go ten nieoczekiwany wigor. Pomyslal, ze moze ta cala zalosna wyprawa do Sigil - a moze i cale jego zycie od momentu przebudzenia na wybrzezach Trassos - byla nieprzyjemnym snem. Jednakze porazajacy smrod rozkladu szybko rozwial jego nadzieje, podobnie jak cichnacy rumor wozu smierci. Trassonczyk zmusil sie do wstania i ujrzal, ze znajduje sie w dzielnicy zniszczonych, szarych chat podobnych do tej, ktora stala za jego plecami. Kilka zgarbionych postaci przemykalo z jednego cienia do drugiego, w ich dloniach lsnily nagie ostrza. Poza tym ulica byla w duzej czesci opustoszala. Jayk Waz stala kilka krokow dalej, strzelajac dlugim biczem woznicy ponad glowami potykajacych sie szkap. -Czekaj! - Amnezjusz zerwal sie na nogi i rzucil sie w strone wozu. - Amfora! Jayk schwycila go za ramie. -Mam ja, Zumbii! Diabelstwo wskazala na wejscie do rozpadajacej sie chaty, gdzie cienie byly zbyt glebokie, by ukazac to, co moglo opierac sie o sciane. Gdy sie odwrocila, Amnezjusz dostrzegl w jej wlosach znajomy perlowy blysk grzebienia ze skorupiakow. Opuscil dlon i stwierdzil, ze jego sakiewka zniknela. -A moja sakiewka? -Ja tez. Jesli diabelstwo byla rozczarowana, ze to zauwazyl, to nie zdradzila sie z tym. Siegnela pod kape i wyciagnela sakiewke, teraz pobrudzona krwia i posoka. Wyrwal ja i otworzyl, zagladajac do srodka. Wciaz bylo tam duzo zlota, ale trzy pozostale przedmioty zniknely. -Jestes takim kretem, Zumbii! Sakiewka, ona spadla z wozu. Nie pozadam twojego zlota. To nic, tylko zludzenie. Jayk odwrocila sie w strone wejscia do chaty, ale Amnezjusz schwycil ja za ramie. Wskazal na grzebien w jej wlosach. -Oddaj go. Diabelstwo wywrocila oczami, ale niechetnie wyciagnela grzebien i zwrocila go. -Nic i zwierciadlo rowniez - powiedzial. -To kobiece rzeczy, tak? - Pomimo protestu siegnela za pazuche i wyciagnela srebrne lusterko i motek zlotej nici. - Czemu taki mezczyzna jak ty je nosi? -Nie wiem. - Amnezjusz wlozyl przedmioty do sakiewki i zaciagnal ja. - Bylo to wszystko, co mialem, gdy obudzilem sie na wybrzezach Trassos. Jayk zastanawiala sie nad tym przez chwile, po czym rzekla: -Zatem nie maja dla ciebie zadnego znaczenia. Lepiej by bylo, gdybym to ja je zatrzymala. Z tymi slowy przeszla przez prog i w jednej chwili zniknela w cieniu. Amnezjusz zatrzymal sie na chwile, by przywiazac sakiewke do pasa podwojnym wezlem. -Wchodzisz, Zumbii? Czy czekasz na Tessali i jego usypiacza? Podoba ci sie ten odpoczynek umyslu, tak? Zanim zdazyl odpowiedziec, drzwi otwarly sie ze skrzypem, zalewajac korytarz srebrem ciemno fioletowego swiatla, z ledwoscia oswietlajac opierajaca sie o sciane amfore. Trassonczyk schwycil naczynie i podazyl za diabelstwem do pozbawionego okien pomieszczenia, oswietlonego - w niewielkim stopniu - przez trzy waskie swiece. Nie widzac nic oprocz migoczacych plomieni, Amnezjusz stal na progu, sluchajac jak konczy sie klekot dziwnej uczty. Pokoj wypelnial zapach spalonego miesa, plonacych rur z siarka i jakiejs cieczy, ktora smierdziala jak zasniedziala miedz. -Co tam masz, Jayk? Mowiacy zdawal sie znajdowac gdzies z przodu, po ktorejs ze stron od wejscia, chociaz niemozliwe bylo dokladne ustalenie miejsca. Jego glos byl tak gleboki i ostry, ze dobiegal z ciemnosci ze wszystkich stron. -Dwa srebrniaki to wszystko, na co pojde - zaskrzeczal. - Moze jeszcze dwa, jesli dorzucisz jego rzeczy. -Masz mnie za nieporadka? - Jayk ruszyla do przodu, znikajac w fioletowej ciemnosci jak duch. - Nawet bez rzeczy wart jest co najmniej dwa zlocisze! Przeklinajac zdrade diabelstwa, Amnezjusz siegnal po miecz, jednoczesnie schylajac sie, by odstawic amfore na ziemie. Z ciemnosci przed nim doszedl go odglos nog krzesla drapiacych o mokre drewno. -Siadajcie, przyjaciele. - Jayk byla rozbawiona. - On sprawilby wam wiecej klopotow, niz jest wart. Zatrzymam go dla siebie. Amnezjusz raczej poczul, niz uslyszal westchniecie, ktore przetoczylo sie po pokoju. Kilka krzesel zaszuralo, a w miare jak jego wzrok przyzwyczajal sie do ciemnosci, ujrzal dwanascie mrocznych ksztaltow wracajacych na swoje miejsca. Mialy wysokie, szpiczaste glowy i niskie plecy, a kilku zdawalo sie trzymac duze kosciane maczugi w znieksztalconych rekach. Pomimo iz wielu siedzialo twarzami do siebie przy tych samych stolikach, ani jedno slowo nie zostalo wypowiedziane. Glos, ktory przywital Jayk, rozesmial sie radosnie, po czym spytal: -Masz dzwonki? -Alez oczywiscie, Brill. Z ciemnosci przed nim doszlo go uderzenie paznokcia o metal, po czym Trassonczyk ujrzal blysk zlota w ciemnosciach. Rozlegl sie ostry trzask i moneta zniknela w powietrzu. Amnezjusz ujrzal czarny powoj zwijajacy sie z powrotem w strone sciany, gdzie za siegajaca do piersi zaslona ciemnosci, bedaca prawdopodobnie kontuarem, stala potezna okragloglowa sylwetka. Postac, najprawdopodobniej Brill, wyplul zloto na mala dlon o dlugich palcach. Odlozyl monete - Trassonczyk nie mial watpliwosci - gdzies pod kontuar. -Twoj przyjaciel ma imie? -Zumbii. I mamy za soba problemy. -Jasne - mruknal Brill. - Po coz innego tu przychodzic, gdy ma sie dzwonki? Z poteznym jekiem istota podniosla swoje cielsko i przetoczyla sie do jednej z fioletowych swiec. Przez chwile grzebala pod kontuarem, po czym wyciagnela druga swiece i przytrzymala ja w plomieniu. Knot zaplonal, zalewajac pomieszczenie migotliwym zoltym swiatlem, ktore pozwolilo Amnezjuszowi lepiej obejrzec Brilla i pozostale istoty znajdujace sie w srodku. Prawie upuscil amfore. Brill byl slaadem, jedna z poteznych, zabiopodobnych istot znanych z tego, ze przemierzaja pola bitew Planow Nizszych w poszukiwaniu lupow. Amnezjusz nigdy osobiscie nie spotkal zadnego z nich - przynajmniej nie przypominal sobie tego - ale slyszal wiele opowiesci o tym, ze lubia krew. Ten byl Zielony, mial plaska glowe, brwi wystajace nad szeroko rozstawionymi oczami i usta wystarczajaco duze, by polknac dzika. Amnezjusz nie potrafil zidentyfikowac ras klientow Brilla, ale byli bardziej paskudni niz sam oberzysta. Nie starali sie zakryc swojej nagosci, moze ze wzgledu na to, ze byli czesciowo pokryci sztywnymi wlosami, ktore podarlyby wiekszosc materialow na strzepy. Ksztalt ich cial w pewnym stopniu przypominal ludzki, chociaz byli zbyt chudzi, jakos wykrzywieni. Mieli waskie talie, wybitnie wystajace zebra, konczyny z przerosnietymi stawami, stanowczo zbyt dlugie w porownaniu do cial i zakrzywione palce o zoltych pazurach, ktore wygladaly tak, jakby mozna nimi wyciagnac niedzwiedzia z jaskini. Stoly przed nimi uginaly sie pod stosami spieczonych udzcow i ramion, z ktorych duza czesc wygladala na ludzkie. Wszyscy klienci w tej samej chwili spojrzeli swoimi szarymi oczami na Amnezjusza i wybuchli sykiem, jakby smiejac sie z jakiegos zartu, ktorego on nie uslyszal. -Co to za miejsce? - westchnal Trassonczyk, zastanawiajac sie po raz kolejny, czy nie zgubil sie i nie znalazl sie w Otchlani. Zwrocil sie do Jayk. - Dokad mnie zabralas? Odpowiedzial mu Brill. -Nazywam to miejsce Rzeczna Brama. - Slaad podal swiece Jayk, po czym rzekl: - Wiesz, gdzie sie schowac. Diabelstwo przytaknela, po czym pochylila sie nad kontuarem i przysunela swoje usta do twarzy Brilla. Ku zaskoczeniu Trassonczyka, slaad pozwolil jej pocalowac sie dlugo i mocno. Pozostali w objeciach przez kilka chwil. Gdy w koncu sie wycofala, jej zrenice byly okragle i nic nie wskazywalo na to, ze ukazaly sie jej kly. Amnezjusz nie mogl przestac myslec o tym, jak prawie go pocalowala i zastanawial sie, czy jemu rowniez oszczedzilaby ugryzienia. -Zumbii, nie badz zazdrosny - skarcila go Jayk. - Nie pocalujesz sie ze mna. Brill postawil na kontuarze zakurzony dzban i dwa czarne kufle. -Idzcie zatem... zanim pojawia sie tu wasze klopoty. Wiecie, jaki balagan robia rutterkin, gdy juz zabiora sie do zabijania. Jayk napelnila oba kufle, po czym zakorkowala dzban i wsunela go pod ramie. Zostawiwszy jeden puchar na kontuarze, ruszyla w glab tawerny, zartujac i flirtujac, gdy tanczyla pomiedzy stolikami. Pomimo iz Amnezjusz nie slyszal, aby choc raz jej odpowiedzieli, dwukrotnie nastawila swoje dlugie uszy i odrzucila glowe, by sie rozesmiac. Ruszyl za nia, nie podnoszac kufla, ktory dla niego zostawila. Kochal wino tak samo jak kazdy czlowiek - moze nawet troche bardziej - ale jego zoladek mogl nie wytrzymac miedzianego octu, ktory tu czul. Ledwo przeszedl obok jednego ze stolikow, gdy cos schwycilo jego napiersnik i poderwalo do gory. Chwytajac amfore mocniej jedna reka, odwrocil sie, by ujrzec dlugi, waski jezyk wracajacy z powrotem do ust Brilla. Slaad wskazal na kufel na kontuarze. -Zapomniales napitku. Amnezjusz staral sie nie pokazac zdegustowania na twarzy. -Ja, uch... nie chce mi sie pic. Brill zaskrzeczal, co zapewne mialo oznaczac smiech. -Nie marnowalbym krwawego wina na zadnego czlowieka, ale sadze, ze i tak pewnie wolalbys rubinowe arborejskie. Wez i wypij, albo bedziesz mial powod, zeby zalowac, ze tego nie zrobiles. Decydujac sie zaakceptowac grozbe Brilla jako cene za dobra kryjowke, Amnezjusz siegnal po kufel i dolaczyl do Jayk z tylu pokoju, gdzie przez szczeliny w krzywych drzwiach wylewaly sie pasma czarnej mgly. Diabelstwo otworzyla portal ramieniem i przeszla przez niego, wychylajac zawartosc kufla. Trassonczyk zaczal isc za nia, wciaz trzymajac swoj puchar w dloni. -Pij, Zumbii! - ponaglila Jayk. - Inaczej poplyniesz z pradem Styksu. Amnezjusz zatrzymal noge nad progiem. -To jest portal? -Tak. Jesli przejdziesz przez niego nie pijac, to plusk - wyjasnila. - Klucz jest na powrot. To dlatego to dobre miejsce na kryjowke, rozumiesz? Trassonczyk nie rozumial, ale byl zbyt dumny, by sie do tego przyznac. Podniosl kufel i wszedl do pokoju. Wino bylo nieco ostrzejsze i mialo wyrazniejszy aromat owocow od jego ulubionych arborejskich, ale przynajmniej dalo sie je wypic. Wychylil caly puchar jednym haustem, po czym oblizal usta. -Nie mialem pojecia, jak bardzo chcialo mi sie pic. Podal go Jayk, by go napelnila, po czym znalazl bezpieczny rog, w ktorym mogl postawic amfore. Skladzik cuchnal plesnia i kwasnym miedzianym winem, ktore, wedle wszelkich znakow, bylo ulubionym napitkiem rutterkin. Beczki i pudla staly przy kazdej scianie, jedne na drugich, miejscami siegaly az do sufitu i czesto niknely za jedwabnymi welonami pajeczyn. Na srodku pokoju znajdowalo sie kilka stolkow i beczka z garscia klykci przeznaczonych do gry. Amnezjusz zamknal drzwi i siegnal po stolek, po czym usiadl i przycisnal oko do szczeliny. Bez swiecy glowna sala znowu pograzyla sie w polmroku i fiolecie. Brill i rutterkin byli zaledwie niewyraznymi czarnymi ksztaltami, bardziej wyobrazonymi niz widzianymi, poza tymi, ktore akurat znalazly sie niedaleko niewielkiego plomyka swiecy. Poza stalym dzwiekiem przezuwania i okazjonalnymi sykami w tawernie panowala cisza. Jayk wsunela Trassonczykowi do reki kufel. -Gdy przyjdzie Tessali, musisz mi powiedziec, zebym mogla zgasic swiece. Inaczej ujrzy swiatlo przez szczeliny, tak? Amnezjusz nie zadal sobie trudu, by spytac ja, dlaczego Tessali mialby szukac ich w Rzecznej Bramie. Trassonczyk spotkal w Arborei wystarczajaco wiele elfow, by wiedziec, ze tropienie mialy we krwi. Pociagnal dlugi lyk z kufla, po czym cmoknal i pociagnal nastepny. -Co powstrzyma Tessali od wysledzenia nas spod drzwi Rzecznej Bramy tutaj? Boje sie, ze zapedzi nas w kozi rog. -Niepotrzebnie. - Jayk byla rozbawiona. - Brill i rutterkin palaja pewna, jakby to powiedziec, luboscia do elfow i ludzi. Tessali i jego straznicy nie zostana tu dlugo. -O ile nie bedzie zabijania. Moga nas scigac, ale niezrozumienie to raczej nasza wina, niz ich. - Amnezjusz nie dodal, ze w wypadku Jayk poscig byl calkowicie uzasadniony. - Nie zasluguja na to, by wyladowac na talerzu rutterkin. -Czemu caly czas nawijasz o tym "zabijaniu"? - domagala sie Jayk. - Nawet jesli wierzysz, ze zycie jest prawdziwe, czemu tak bardzo zzera cie zawisc, gdy inni zmierzaja w strone Jedynej Smierci? -Nie zzera mnie zawisc! - Odwrocil sie od szczeliny i spojrzal na siedzaca na stolku diabelstwo, nieobecna myslami, bawiaca sie klykciami. - Ale morderstwo, a szczegolnie bezsensowne morderstwo jest wrogiem cywilizacji. Nawet twoje Prochy to rozumieja, albo watpie, czy oddaliby cie do Wiezy Bramnej. -Moja praca nie miala z tym nic wspolnego! - Jayk rzucila klykcie w zakryty pajeczyna rog. - To byl Komosahl Trevant! Jest zazdrosny o moje dary. -Twoje dary? Oczy Jayk zwezily sie i przybraly grozny wyraz. -Wiem, ze je widziales, Zumbii. Dlatego nie pocalujesz sie ze mna, tak? -Masz na mysli twoje kly? - Ukryl swoja twarz za wychylanym kuflem, ale gdy pil, uwaznie przygladal sie mrocznej twarzy diabelstwa. - I sposob, w jaki twoje zrenice zmieniaja sie w diamenty? -Oczywiscie. - Jayk usmiechnela sie, po czym podeszla i odsunela mu pusty kufel od ust. - To sie zdarza tylko wtedy, gdy jestem podekscytowana. Przestraszona albo wsciekla, wiesz, ale szczegolnie wtedy, gdy jestem rozanielona, Zumbii. Trassonczyk poczul, jak zasycha mu w ustach. -I t-ty to nazywasz darem? -Alez tak! - Jayk zabrala jego pusty kufel i wrocila na srodek pomieszczenia. - Moim przeznaczeniem jest pomagac ludziom osiagnac Jedyna Smierc. Ale Trevant, on tego nie rozumie. Mowi, ze mam w sobie zbyt wiele emocji, by byc Prochem. Jayk odwrocila sie do Trassonczyka rozchlapujac nalewane wino. -Pytam cie, jak moge miec zbyt wiele emocji? W ten sposob pomagam innym, czyz nie? -Coz... -Ale Trevant jest tchorzem. Mowi, ze inne frakcje wyrzucilyby Prochy z miasta, gdybym tak bardzo pomagala. - Wsunela wino Trassonczykowi z powrotem w dlon. - Mowie ci, on jest oszustem. Jak moze twierdzic, ze zna sie Jedyna Smierc i bac sie czegokolwiek? To niemozliwe! -I to jest prawdziwa przyczyna, dla ktorej zabieralas mnie do Kostnicy - podsumowal Amnezjusz. - Chcialas, abym pomscil zdrade Trevanta. -Zrobisz to, Zumbii? - Diabelstwo opadla obok stolika i, kladac dlonie na jego udach, spojrzala na niego z dolu. Chyba tylko nie zatrzepotala powiekami. - Dla mnie? -Moze... ech, nie! - Zawsze wrazliwy na uwielbienie Amnezjusz w ostatniej chwili sie opanowal. - Czy nie mialas zabrac mnie do Pani Bolu? Jayk wstala i cofnela sie, a jej czarne oczy byly teraz tak zimne i twarde jak obsydian. -Mam zamiar zrobic obie te rzeczy. Mozemy wezwac ja, gdy tylko zechcesz. - Jej usta wykrzywily sie w przebieglym usmiechu, po czym wzruszyla ramionami. - A wiec coz ci szkodzi, jesli stanie sie to w biurze Sekretarza Trevanta? Amnezjusz zmarszczyl brwi. -Nie rozumiem, w jaki sposob mialoby to cie pomscic. Jayk podniosla kufel do ust i wziela dlugi lyk, patrzac na niego znad krawedzi. -Jestem pewien, ze inni moga mi powiedziec, jak ja wezwac - ostrzegl Trassonczyk. -Ale czy to uczynia? Zastanawiales sie, dlaczego wszyscy sadza, ze jestes bzikiem, poniewaz chcesz sie z nia zobaczyc? - Jayk postawila kufel na beczce i spojrzala Trassonczykowi w oczy. - Pani, ona nie obchodzi sie grzecznie z tymi, ktorzy ja wzywaja... i tymi, ktorzy pomagaja. Dlatego mnie potrzebujesz. Tylko ja ci pokaze. Prosze - nie, domagam sie - tylko jednej rzeczy w zamian: Komosahl Trevant musi byc w poblizu, tak? -Zawarlismy umowe w Wiezy Bramnej. - Amnezjusz odwrocil sie w strone szczeliny, zaczynajac czuc wino. - Nic wtedy nie mowilas na temat Trevanta. -Dokladnie. Pomimo iz nie byl w stanie stwierdzic dlaczego, Trassonczyk mial nieprzyjemne uczucie, ze Jayk wlasnie uznala sie za zwyciezce tej dysputy. Pociagnal znowu wina i cicho przeklal ciemnosci Rzecznej Bramy. Spogladanie na mroczny pokoj powodowalo, ze czul sie nieswojo, jakby szpiegowal krolestwo samego Hadesa i mogl w kazdej chwili zostac zlapany. W pokoju rozleglo sie irytujace skrzypienie, po czym promien szarego swiatla przedostal sie przez fioletowy polmrok. Mruzac oczy od niespodziewanego blasku, Amnezjusz ujrzal w drzwiach zarys klockowatego ksztaltu uzbrojonego mezczyzny. Wojownik spojrzal przez ramie za siebie. -Bedziemy potrzebowac pochodni. - Glos nalezal do Mateusa. Amnezjusz spojrzal w strone Jayk, szepczac: -Zgas swiece. Sa tutaj. W momencie, w ktorym ponownie spojrzal przez szczeline, Mateus prowadzil reszte grupy do Rzecznej Bramy. Bezlitosny wszedl za nim z zapalona pochodnia, potem pojawil sie Tessali, usypiacz i pozostali straznicy. Weszli na tyle gleboko, zeby pochodnie rozswietlily mroczne katy pomieszczenia. Tessali oparl dlonie na biodrach i, ostroznie omijajac wzrokiem stosy na stolach, stanal w centrum swiatla. -Scigamy czarownice-diabelstwo oraz wojownika w zbroi z brazu. Jeden z rutterkin wstal, wyrywajac kawal miesa z udzca, wystarczajaco smuklego, aby nalezec kiedys do elfa i wpatrzyl sie prosto w oczy Tessali. Nie bylo innej odpowiedzi. -Jesli powiecie nam, gdzie sa, wydostaniemy ich i odejdziemy - rzekl Tessali. - To sa bziki, oboje, i to dosc niebezpieczne. Na to podniosl sie chor cichych zgrzytow. Jeden z Bezlitosnych wyciagnal miecz i zaslonil soba Tessali, przyciskajac ostrze do gardla rutterkin, ktory wstal, by zadrwic z elfa. -Frakcjowy zadal ci pytanie, krecie. Rutterkin spokojnie podniosl znieksztalcona reke i polozyl gola dlon na ostrzu. -Uch... et ur... nas-troj... ut got... uczta. Slowa rutterkin byly tak wolne i niskie, ze zajelo chwile Amnezjuszowi rozszyfrowanie ich. W chwili, gdy Bezlitosny rowniez sie zastanawial, Tessali odsunal go i popchnal go z powrotem w strone drzwi. -Jestesmy tutaj dla dobra wszystkich - rzekl elf. - Nie szukamy guza. -To wyjdzcie - zaskrzeczal Brill. Mateus obrocil sie na piecie w strone slaada. -Na pierwszy rzut oka czesc z tego miesa wyglada na ludzkie. Nie chcialbys, abym przyjrzal mu sie blizej, prawda? Brill skulil swoje potezne ramiona. -Importowane. Sam zlupilem je z Wojny Krwi. -I podejrzewam, ze masz zaswiadczenia, by to udowodnic? Brill przelknal sline na tyle glosno, ze bylo go slychac nawet przez drzwi skladziku. Jego oczka wystrzelily w kierunku malego pomieszczenia. Mateus wzial pochodnie i ruszyl z procesja w te strone. Amnezjusz wysyczal ciche przeklenstwo. -Co jest? - szepnela Jayk. -Brill nas zdradzil - odparl rownie cicho Trassonczyk. - Przygotuj sie. Siegnal po miecz i poczul na swoim ramieniu dlon Jayk. -Brill nie zjelenial. To czesc stukniecia. Diabelstwo przeciagnela go przez ciemnosc do odleglego kata pomieszczenia, kierujac go do kryjowki pomiedzy dwiema poteznymi beczulkami. W chwile potem krzywe drzwi otworzyly sie i Mateus wraz z drugim Bezlitosnym idacym tuz za nim zaszarzowali przez prog. Ich pochodnia zasyczala i od razu zgasla. Amnezjusz uslyszal krotki szum wody, potem dwa pluski i pare bulgoczacych krzykow. Zapach rzeki wypelnil skladzik, ale nawet on zniknal w chwili, w ktorej Trassonczyk go rozpoznal. -Co sie stalo? - To byl Tessali. - Swiatlo! Usypiacz wymowila krotka inkantacje, po czym tawerna utonela w blasku szafirowego swiatla dochodzacego z ostrza jej sztyletu. Ciezko bylo stwierdzic, czy bardziej zaskoczony byl Tessali, czy Amnezjusz, gdy ujrzeli rutterkin otaczajacych to, co zostalo z druzyny elfa. -Lut... pa-lec... gryzc! Rutterkin wyrwal swiecacy sztylet z dloni usypiacza i rzucil go do skladziku. Tym razem drzwi wypelnily sie przez chwile wirujaca czarna woda i znowu szum i intensywny zapach rzeki pojawil sie w powietrzu. -Czas, abys wyszedl, elfie - zaskrzeczal Brill. Amnezjusz wyjrzal zza beczki i ujrzal jak mroczne sylwetki rutterkin odsuwaja sie, by pozwolic Tessali przejsc. Elf poprowadzil swoja druzyne z powrotem do drzwi, gdzie udalo mu sie zebrac sie na odwage i zatrzymac. Jego twarz byla ledwo widoczna w fioletowym swietle swiec. -Wiem, ze tu weszli - czlowiek i diabelstwo. Nie odejde, dopoki nie dowiem sie, co sie z nimi stalo. Ramie Brilla zatoczylo luk w polmroku i wskazalo na skladzik. -Przeszli przez te drzwi, podobnie jak twoi straznicy. - Zaskrzeczal kilka razy, rechoczac. - Dalej, sprawdz. Fala syczacego smiechu przetoczyla sie po tawernie. -Twoj dowcip nie zostal doceniony. - Pomimo tych slow elf spojrzal zamyslony na skladzik. - A ty mozesz byc pewien, ze Harmonia wroci, by zbadac twoje licencje. -Nie ma potrzeby. - Glos, nalezacy do ludzkiej kobiety, spowodowal, ze Amnezjusz odczul jeden z tych dziwnych znajomych momentow, ktore czasem go nawiedzaly. Krzeslo zaszuralo w ciemnym kacie, po czym kobieta kontynuowala. - Siedze tu juz od kilku godzin i zapewniam was, ze tych, ktorych szukacie, tu nie ma. Tessali odwrocil sie w strone glosu, ktory zdawal sie zblizac do kontuaru. -A kim ty jestes, milady? -Samotna i bolejaca kobieta. Wysoka, majestatyczna pieknosc odziana w prosta biala suknie weszla w krag swiatla. Blyszczaca oliwkowa skora, wysokie policzki i dumne szmaragdowe oczy, jej twarz tak krolewska i porazajaca - byla to ta, ktora Amnezjusz znal tak dobrze, jak swoja wlasna. -Moze bylibyscie na tyle laskawi, by odeskortowac mnie w bezpieczniejsze miejsce w tym miescie? - Kobieta rozejrzala sie po ciemnym pokoju, jakby zaskoczona, ze znajduje sie w tym miejscu. - Wydaje mi sie, ze sie zgubilam. Amnezjusz wyslizgnal sie z kryjowki i podkradl do przodu, z ledwoscia trzymajac zamkniete usta. Jayk schwycila go za ramie i pociagnela do tylu, po czym delikatnie zamknela drzwi do skladziku. -Zumbii, co ci sie stalo? - syknela. - Jestesmy prawie bezpieczni! Trassonczyk przycisnal oko do szczeliny. -To ona! Kobieta, ktora pojawia sie... - Prawie wyszeptal "kiedy pije wino", ale powstrzymal sie i rzekl zamiast tego: - Ta, ktora znam z przedtem. -Phi! Nie moze byc. W glownym pomieszczeniu Tessali podrapal sie po brodzie i przygladal sie kobiecie z zaduma. -To zla dzielnica dla kobiety o twoim... wygladzie. Jak tu sie znalazlas? Kobieta potrzasnela glowa, jej twarz przybrala zaskoczony raz. -Nie moge... Naprawde nie wiem. Bylam w domu, a potem to. -Tak, moze powinnas pojsc ze mna. - Tessali polozyl jej reke na ramieniu, po czym spojrzal na Brilla. - Czy jej rachunek jest uregulowany? Nawet slaad nie potrafil myslec wystarczajaco szybko, by skorzystac z jej nieoczekiwanego pojawienia sie. Potrzasnal tylko glowa, skrzeczac: -Nie wiedzialem, ze tu jest. -Dobrze. - Tessali gestem nakazal pozostalym straznikom, by wyszli. - Wychodzimy. -Nie - steknal Amnezjusz. Staral sie otworzyc drzwi, ale stwierdzil, ze blokuje je Jayk. -Zumbii, nie badz glupcem! -Nie moge pozwolic mu ja zabrac! - wyszeptal Trassonczyk. - Ona wie, kim jestem! -Co ona tu robi? Jak cie znalazla? - nalegala Jayk. - Ta kobieta, ona musi byc sztuczka usypiacza. -Zejdz mi z drogi! Trassonczyk odepchnal Jayk, po czym przypomnial sobie o portalu i miotal sie przez chwile w ciemnosciach w poszukiwaniu wina. Wrocil do drzwi i otworzyl je szarpnieciem, ale wtedy Tessali juz zabral kobiete i wyszedl. Amnezjusz podniosl dzban do ust, po czym ruszyl przez prog, zostawiajac za soba zarowno amfore, jak i diabelskiego przewodnika. DABUS Polmrok zalegl nad miastem. Niewlasciwe byloby nazywanie go zmierzchem. Z nieba nie rozprzestrzeniaja sie promienie slonca, srebrne chmury nie wisza nisko nad horyzontem, na niebieskim sklepieniu nie rozposcieraja sie coraz glebsze odcienie granatu. Jest tylko zanikajacy szary polmrok, wylewajacy sie z alkow i nisz stu tysiecy mieszkan w miescie, rozciagajacy sie ponad pokrytym odpadkami brukiem, wznoszacy sie jak mgla z ziemi, by wypelnic alejki gestniejaca popielata ciemnoscia. W Sigil nie ma zachodow przed wschodem, koncow zwiastujacych nowe poczatki, smierci powodujacych nowe narodziny. Mamy tylko wieczna popielata chwile, ktora jest za tym, co bylo i poprzedza to, co bedzie, te falujaca szara zaslone, ktora oddziela umierajacych i smierc.Gdy Amnezjusz ominal stoly z rutterkin, przebiegl obok mrocznego kontuaru Brilla i wypadl przez drzwi Rzecznej Bramy, wypadl na ten szary wieczor. Ulice juz wypelnily sie przemykajacymi sie nocnymi mieszkancami: szybkimi postaciami w ciemnych plaszczach, ktore znikaly tak nagle, jak sie pojawialy. Tlum juz pochlonal Tessali i odziana w biala suknie pieknosc, niosac ich w popielaty mrok, i ukryl ich. Trassonczyk juz zgubil swoja ofiare, a takze zdrowy rozsadek. Pojdzie za kobieta, odnajdzie ja w wijacych sie alejkach, ktorymi nigdy nie przechodzil. Wciaz trzymajac dzban wina z Rzecznej Bramy i szukajac wzrokiem blysku bialej sukni, Amnezjusz ruszyl biegiem w dol ulicy. Gdy znalazl tylko skulone postaci okryte szaro-nocnymi plaszczami lub odziane w kolczaste zbroje, odwrocil sie i ruszyl w przeciwnym kierunku. Bruk zazgrzytal glosem pazurow na kamieniu, a powietrze zapachnialo zracym, niskoplanowym potem. Sporadyczne krzyki bolu rozlegaly sie i ginely w odleglej ciemnosci. Dzwiek uderzen stali o stal stal sie czesty, a zgielk warkliwych glosow przerodzil sie w jednostajne buczenie. Zmierzch zapadl w dzielnicy krwi. Zdajac sobie sprawe, ze prawie juz zapomnial droge powrotna do Rzecznej Bramy, Trassonczyk przestal biec. -Tessali! Gdyby elf faktycznie odpowiedzial, Amnezjusz moglby odzyskac zdrowy rozsadek i pomyslalby nad tym, co robi. Co moglby zrobic? Probowac wyjasnic, ze nie jest "bzikiem", po czym domagac sie zwrotu kobiety, ktorej imienia nie mogl sobie przypomniec? Ale glos Trassonczyka po prostu zniknal w ogolnie panujacym zgielku. Stwierdzil, ze stoi samotnie i jest ignorowany na ulicy pelnej poteznych istot, jego umysl jest wciaz zamglony po mocnej libacji w Rzecznej Bramie, nie do konca jest w stanie zrozumiec, w jaki sposob stracil jedyna kobiete, ktora moze mogla powiedziec mu, jak sie nazywa. Skupil spojrzenie na przechodzacych obok ciemnych postaciach. Gdyby widzial juz jednego z tych szkaradnych brutali przemierzajacych ulice Trassos, z miejsca wyciagnalby miecz i wygnal z miasta. Teraz znalazl sie w sytuacji, w ktorej potrzebowal ich pomocy i gotow byl o nia prosic. Zastanawiajac sie, jak nisko upadl, pociagnal z dzbana i wszedl w droge jednemu z cieni o ognistych oczach. -Jesli bylbys laskawy zaoferowac mi swoja poblazliwosc... -Z drogi, jabolcu! - Gdy istota mowila, jej usta oswietlal delikatny, ognisty poblask z glebi jej trzewi. - Spale cie! Obeszla Trassonczyka, uderzajac go ciemnym skrzydlem, ktore nagle odwinelo jej sie z plecow. Amnezjusz przyjal obraze z nietypowa dla siebie pokora, bardziej zainteresowany odnalezieniem kobiety w bialej sukni niz uczeniem dobrych manier. Schwycil kolejna postac, wysoka, o obwislych ramionach, w luskowej zbroi i zatrzymal ja. -Chwila twej... Cos dlugiego i wezowatego smignelo ponad ramieniem istoty i brzeknelo o zbroje Amnezjusza. Trassonczyk dostrzegl odsuwajacy sie gruby luskowaty ogon i poczul czubek sztyletu przycisniety ponizej szczeki. -Z'staw-i-z'jdz z dr'gi, krecie. - Glos byl gardlowy, a oddech smierdzial. - Moze cie nie z'bije. Amnezjusz spokojnie puscil ramie istoty i schwycil dlon, w ktorej trzymala noz. Szybkim ruchem wykrecil ja i rzucil swojego przeciwnika na kolana. Stwierdzil, ze patrzy na koscista, pokryta luskami twarz z zapadnietymi oczami, nosem w ksztalcie strzaly i rzedzie niewielkich klow wystajacych zza wysunietej dolnej wargi. Byl to jeden z barbazu, rasy pomniejszych diablow, ktore Trassonczyk spotkal, gdy Apollo wyslal go, by dostarczyl wiadomosc Wladcy Cuchnacego Mokradla. -Nie masz powodu sie niepokoic. - Amnezjusz wykrecil mu nadgarstek, az sztylet wypadl z dloni i brzeknal o bruk. - Ani nie potrzebujesz broni. Tlum rozsunal sie i dalej ruszyl do swoich spraw, szerokim lukiem omijajac miejsce konfrontacji. Czlowieka, ktory potrafil powalic barbazu na kolana nie nalezalo niepokoic - szczegolnie w tej czesci Sigil, gdzie sila to jedyne prawo. -Chce tylko spytac o Tessali - powiedzial Amnezjusz. -Kogo? - Ogon diabla pojawil sie nad jego ramieniem, ale wisial tam i nie uderzal. Nie bylo sensu, skoro kosciany kolec zlamal sie, gdy za pierwszym razem uderzyl w zbroje. - Czy sadzisz, ze znam kazdego... -Elfa. Ma ze soba czlowieka, piekna kobiete. Spojrzenie barbazu przeslizgnelo sie po dzbanie z winem, ktory Amnezjusz wciaz trzymal w wolnej dloni, potem po reszcie ciala Trassonczyka. -Zbroja tego elfa jest czerwona? - Glos diabla byl wciaz chrapliwy, ale mniej gwaltowny. -Obawiam sie, ze nie. - Trassonczyk byl rozczarowany. W tej odpychajacej dzielnicy nie moglo byc wiele elfow, a to tylko jego pech, ze barbazu widzial tego nieodpowiedniego. - Mial na sobie wyszywany cekinami plaszcz. Kobieta byla w bieli. -Ach, tak, smaczny kasek. - Barbazu spojrzal przez ramie. - Widzialem ich. Kleila sie do tego elfa. -Gdzie? - Trassonczyk spojrzal ponad diablem w poglebiajacy sie mrok. - Jak dawno temu? -Piec zlociszy - odparl barbazu. - Sadzac po tobie, to warte tyle dzwonkow. -Pytanie jest proste - Amnezjusz nacisnal mocniej na nadgarstek wieznia i obrocil sie, zmuszajac diabla do polozenia sie twarza na bruku. - Odpowiedz na nie, a nie zlamie ci nadgarstka. To powinna byc wystarczajaca zaplata. Barbazu przytaknal. -Dwie alejki w tamta strone, po prawej. - Jego glos stal sie pelen jadu. - Szukala miejsca, by mu zrobic dobrze. Mam nadzieje, ze wlasnie to robi. Amnezjusz okrecil sie, jednoczesnie barbarzynsko wykrecajac nadgarstek barbazu, zmuszajac go do przetoczenia sie. Trassonczyk mogl z latwoscia zlamac mu reke, ale zadowolil sie rozbiciem dzbana z winem na grubej czaszce diabla. -Powinienes byc milszy w swoich zyczeniach dla innych. - Trassonczyk polozyl jedna dlon na rekojesci miecza, po czym, rozwazajac glebokosc swego gniewu, ostroznie sie wycofal. - W przyszlosci sugeruje, zebys powstrzymal swoj jezyk. -Szpicuj to, jabolcu. - Barbazu zebral sie, wstal i rownie ostroznie jak Trassonczyk wycofal sie w przeciwnym kierunku. - Ty juz swoje dostales. Ten smaczny kasek, ona nigdy juz nie wroci do takiego zapijaczonego sturla jak ty... Z tymi slowy diabel wtopil sie w tlum i zniknal. Amnezjusz zwrocil sie w strone alei, przekonany swoimi silnymi emocjami, ze ta kobieta byla dla niego faktycznie kims wyjatkowym. Gdy ja znajdzie - i wyzwoli spod czulej opieki Tessali - z pewnoscia odnajdzie swoja przeszlosc. Niestety, wciaz byl zwiazany slowem, ze dostarczy amfore. Niewazne, jak bardzo Posejdon umniejszyl trudnosc tego wyczynu, dla slawnego mezczyzny cofniecie obietnicy danej Dzielacemu Lady bylo rownie niewygodne, co glupie. Dotarl do poczatku drugiej alejki i zatrzymal sie, by zorientowac sie, gdzie jest. Pomimo iz pamietal, gdzie ma skrecic, ponowne odnalezienie Rzecznej Bramy moglo byc trudne. Nie potrafil odroznic chat w tej dzielnicy. Wszystkie byly pozbawionymi okien stosami luznych kamieni, do ktorych wejsc mozna bylo tylko przez podobne tunelom otwory. Gdy uratuje tajemnicza kobiete, bedzie musial popytac o wskazowki, co oznaczalo, ze bedzie musial pozbawic scigajacych przytomnosci, przynajmniej na pewien czas. Majac nadzieje, ze nie zostanie zmuszony do zabicia kogos, Amnezjusz wyciagnal miecz i ruszyl w glab mrocznego przejscia. Jak wiele z bocznych uliczek Sigil, ta byla cicha i opuszczona. Oczywiscie, wiekszosc ludzi unikala takich miejsc, a ci, ktorzy tego nie robili, woleli je opuscic lub ukryc sie, niz dac sie zauwazyc. Alejka byla zasmiecona plaskimi kamieniami, ktore spadly z ogradzajacych ja po bokach zniszczonych murow. Intensywny zapach gliny wisial w wilgotnym powietrzu. Kilka krokow przed nim duza kaluza blota zalsnila niewyraznie w szarym polmroku. Chcac podjac slad mokrych stop po drugiej stronie, Amnezjusz wystrzelil do przodu i przeskoczyl nad blotnista dziura. Pomimo iz jego boska zbroja wazyla niewiele wiecej niz skorzany kaftan, kaluza byla spora. Jego tylna noga opadla na ziemie za blisko, tonac w szlamie z dlugim cmoknieciem. Zanim zdazyl sie wydostac, bloto zacisnelo sie mu wokol kostki i przygwozdzilo w miejscu. Stracil rownowage i upadl na ziemie. Przeklal swoja niezdarnosc i sprobowal podciagnac noge. Stwierdzil, ze zsuwa sie z powrotem w kierunku kaluzy. Wpijajac sie gleboko palcami w ziemie, podciagnal sie do przodu i szarpnal mocniej noge. Poczul, jak cieple bloto sunie w gore po jego kostce. W jego uszach zadzwieczalo nieznane mu dudnienie. Czyzby on faktycznie sie bal? Trassonczyk wyciagnal szyje, by spojrzec przez ramie, stwierdzil, ze nic nie widzi, po czym zerknal pod reka i skonstatowal, ze ma powod, aby sie niepokoic. Wezowata macka blota otoczyla jego stope i caly czas wynurzala sie z kaluzy, wijac sie jak wegorz i nieprzerwanie przesuwala swoje usta po jego nodze w kierunku biodra. Amnezjusz pociagnal swoj korpus, po czym cial mieczem wokol. Ku swemu przerazeniu ujrzal, ze z ledwoscia moze dotknac dziwnego potwora. Jego noga zdawala sie rozciagac w kierunku kaluzy, a, przynajmniej tam, gdzie nie zakrywala go zbroja, jego cialo stawalo sie rownie szare jak ow szlam. Nie dostrzegal juz roznicy pomiedzy macka a wlasnym kolanem. Bloto zabralo juz wszystko ponizej, a on czul martwe dreszcze w swoich palcach u nog. Zanurzyl w blocie czubek swego miecza na tyle, na ile mogl dosiegnac. Gwiezdna stal z latwoscia przeciela macke, ale szlam po prostu przeplynal za ostrzem. Odtoczyl sie na bok, po czym skulil i zaatakowal podstawe macki. Cios odcial ja czysto, ale jego stopa pozostala przyczepiona do kaluzy przez bloto skapujace z golenia. W chwili, gdy je przecial, podstawa macki zdazyla ponownie sie przyczepic. Nie czul juz palcow u nog. Jego udo stalo sie szare jak perla, a kolano zmienilo w nieforemna blotnista mase. Nie mogl uwierzyc, ze zwyklej kaluzy udalo sie to, czego nie potrafila dokonac Hydra z Trassos ani Olbrzym z Acheronu. Trassonczyk spojrzal w dol alei, starajac sie dostrzec swoje ofiary. -Na pomoc! Tessali! Brak odpowiedzi. -Tessali, tu Amnezjusz! Nie skrzywdze cie. Moze nawet sie poddam! Nic nie drgnelo w ciemnosciach. Trassonczyk poczul, jak zeslizguje sie w strone kaluzy i wtedy zdal sobie sprawe, ze na ziemi przed soba nie widzi zadnych sladow. Kaluza pochlonela tez druzyne Tessali. Amnezjusz wbil swoj miecz pomiedzy kamienie w scianie jednego z domow, unieruchamiajac sie w miejscu. Kazda zwykla bron zlamalaby sie, ale zeby zlamac czy nawet wygiac gwiezdne ostrze, potrzeba bylo czegos wiecej. Bloto dotarlo do krawedzi nabiodrnika. Trassonczyk poczul, jakby jego kostka, wszystko co w tej chwili czul ze swojej nogi, znajdowala sie w odleglosci dwa razy wiekszej niz normalnie od biodra. Moglby sie uratowac, odcinajac konczyne gwiezdnym ostrzem, ale nie chcial nawet rozwazac tak tchorzliwego postepku. Kto kiedykolwiek slyszal o jednonogim slawnym czlowieku? Lepiej scierpiec teraz ponizajaca smierc. Amnezjusz odwrocil swoja twarz w strone ziemi. -W jaki sposob obrazilem cie, o Wielki i Okrutny Hadesie, ze tak mnie traktujesz? Zasluguje na smierc w pelni chwaly, a nie na to! -Ale Zumbii, mowilam ci... Juz jestes martwy. -Jayk? - Amnezjusz obrocil glowe, by ujrzec w dole alei niosace amfore diabelstwo. - Zaprawde, bogowie nade mna czuwaja. -Nie wolno ci byc tak absurdalnym, Zumbii! - zrugala go Jayk, - Slyszalam, jak wolales Tessali. Trassonczyk zaczerwienil sie. -Zdajesz sobie sprawe, ze nie mialem tak naprawde zamiaru sie poddac? -Alez oczywiscie, Zumbii. - Jayk usmiechnela sie glupkowato, po czym oparla ciezka amfore o pobliski mur. -Kto by sie poddawal, kiedy moze pozwolic, aby szlamowy portal wessal go do Planu Parazywiolu? Jeden z kamieni trzymajacych Trassonczyka w miejscu wysunal sie. Amnezjusz ponowil swoja powolna wedrowke w strone kaluzy. -Jayk, prosze, czy uwolnisz mnie od tego blota? -Sprobuje, Zumbii. - Diabelstwo siegnela pod kape. - Moze to byc bardzo trudne. Moze moja magia zadziala lepiej, jesli pomozesz mi z Trevantem, tak? Trassonczyk poczul, jak jego druga noga ociera sie o powierzchnie kaluzy. Staral sie ja podniesc, ale bylo za pozno. Dlugi lancuch blota podniosl sie wraz z jego palcami. Amnezjusz spojrzal z powrotem na diabelstwo. -Jesli sadzisz, ze wykupie swoje zycie kosztem niewinnego... -Jak mozesz twierdzic, ze Trevant jest niewinny? On mnie zdradzil! -Niewazne, jak to bylo. Nie pomoge ci. - Zlapany za obie nogi Amnezjusz zaczal sie zsuwac szybciej. Spojrzal w bloto. - Pomozesz mi, czy nie? -Chyba musze. - W glosie Jayk brzmiala zarowno ostrosc jak i rezygnacja. - Jestes zbyt przystojny, by zjednoczyc sie ze szlamem. Diabelstwo wrzucila male srebrne zwierciadlo do blota, jednoczesnie wypowiadajac slowa prostej inkantacji. Szlam zaczal gestniec, macki przestaly sie wic, a na powierzchni kaluzy roztoczyl sie szklisty poblask. Gleboki, przenikajacy chlod przeszedl przez noge Trassonczyka, po czym Amnezjusz przestal sie zeslizgiwac. -Na co czekasz, Zumbii? Odetnij sie! Amnezjuszowi, majacemu obie nogi w pulapce, trudniej bylo dosiegnac mulu. Jednakze gdy przecial lodowata maz, pozostala ona odcieta i wkrotce uwolnil swoja niedawno schwytana konczyne. Po tym wyciecie sporego bloku z kaluzy bylo proste. Ciagnac za soba druga stope dwa razy dluzsza od normalnej, przeczolgal sie kawalek w glab alejki, po czym zaczal uderzac w zamarznieta maz. Po kilku ciosach udalo mu sie odlupac najgorsza czesc lodowatego blota. W polmroku nie mogl stwierdzic, jak szybko wracaly kolory jego zmarznietemu cialu. Poczul delikatny, plomienny bol, gdy jego noga wrocila do normalnych rozmiarow, po czym jego skora zaczela go kluc, jakby po zamarznieciu. Wciaz nic nie czul ponizej kostki, a sama stopa swiecila ta sama delikatna poswiata, ktora wczesniej ujrzal na powierzchni mulu. Trassonczyk wstal i pokustykal na skraj kaluzy, zarowno sprawdzajac swoje nogi, jak i szukajac wskazowek co do losu Tessali i odzianej na bialo kobiety. -Zumbii, czego szukasz? -Sladow Tessali i kobiety, ktora widzielismy w Rzecznej Bramie. Mieli przechodzic ta alejka. -Kto naopowiadal ci takich rzeczy? Amnezjusz zatrzymal sie i podniosl wzrok. -Barbazu. -I ty mu uwierzyles? Widze Tessali na ulicy... szukajacego tej jasnej dziewczyny w bieli. - Jayk potrzasnela smutno glowa. - Biedny Zumbii, ufa nawet diablom. Trassonczyk zaczerwienil sie ponownie, czujac sie glupio, ze pozwolil swoim emocjom przeslonic zdrowy rozsadek. -Znajdowal sie w gorszej pozycji. - Mimo tych slow schowal miecz do pochwy i, nie widzac innej drogi do Jayk, podszedl na skraj portalu. - Moge po tym przejsc? -Dopoki sie nie roztopi. Amnezjusz przekustykal przez lod, po czym zatrzymal sie obok Jayk. -Mam u ciebie dlug. Moze moge pomoc ci odzyskac ksiegi czarow, ale nie... -Skrzywdze Trevanta, wiem. W porzadku. Musisz zyc zasadami swoich zludzen. - Jayk spojrzala na jego obute w sandaly stopy i dodala: - Teraz musimy isc. Musimy znalezc uzdrowiciela, zanim twoja stopa sie roztopi. Trassonczyk zmarszczyl sie i spojrzal na blyszczaca stope. -Co wtedy sie stanie? -Prawdopodobnie nie ma to znaczenia, jesli chcesz spotkac Pania Bolu. - Jayk odwrocila sie w strone wejscia do alejki. - Ale byles w szlamie zbyt dlugo. Zabral twoja stope. Jesli uzdrowiciel nie przywroci jej, zanim mul sie roztopi, to portal dokonczy swoje dzielo. Amnezjusz spojrzal z niepokojem na blyszczaca stope, po czym podniosl amfore i pokustykal za Jayk. Dwa kroki dalej diabelstwo zatrzymala sie i wpatrzyla w cztery smukle postaci z chmurami bialych wlosow na glowach. Mieli male nosy w ksztalcie monet, gleboko osadzone oczy i krotkie luki brwiowe oraz dwie pary rogow - jedna prosta a druga zakrzywiona. Wszystkie cztery istoty spokojnie ustawialy kamienie w stosy u wylotu alejki. Czynnosc ta wygladala dziwnie nie na miejscu, szczegolnie w polaczeniu z ich powiewajacymi, misternie wyszywanymi szatami. Jayk podniosla dlon do ust i zaczela sie wycofywac, uderzajac plecami w Amnezjusza. Zatrzymala sie, ale nie odwrocila, nic tez nie powiedziala. -Co tu sie dzieje? - spytal Trassonczyk. - Czemu sie tak boisz? -Dabusy! Gdy Jayk nie udzielila zadnych dalszych wyjasnien, Amnezjusz wlozyl jej w rece amfore. Kladac dlon na rekojesci miecza zrobil krok do przodu i wskazal na mur. -Co tu robicie? Jednoczesnie dabusy pochylily sie, jakby chcialy cos podniesc. Pomimo iz Amnezjusz nie widzial na ziemi zadnych kamieni, gdy sie wyprostowaly, kazdy z nich trzymal w dloniach plaski kawalek skaly. Polozyly kamienie na murze, po czym pochylily sie, by wziac nastepne. -Odpowiedzcie mi. Trassonczyk podszedl do przodu i uderzyl pieta o mur, wybijajac niewielki otwor. Normalnie nie bylby tak nieuprzejmy, ale zastanowila go reakcja Jayk. Dabusy po prostu podniosly kopniete kamienie i z powrotem wstawily je na miejsce. Amnezjusz ponownie kopnal w kamienie. -Odpowiedzcie mi. Dabusy przestaly pracowac i, wciaz ignorujac Trassonczyka, odwrocily sie do siebie. Ich usta zaczely sie poruszac, wypluwajac w powietrze dlugie strumienie symboli. Nie bylo zadnego dzwieku, tylko dziwne kombinacje obrazkow i znakow, ktore wisialy nad ich glowami jak kanarki. Po krotkiej konsultacji dwa dabusy pochylily sie i z tego samego tajemniczego miejsca, z ktorego wyciagaly kamienie, wydobyly pare toporow bojowych. Gdy przechodzily ponad murem, Amnezjusz po raz pierwszy zauwazyl, ze ich stopy - o ile dabusy by je mialy pod faldami ich dlugich szat - nie dotykaly ulicy. Trassonczyk cofnal sie i wyciagnal miecz. Jayk w jednej chwili znalazla sie obok niego. -Nie, Zumbii! Nie wolno ci ich uderzyc! - Wsunela mu w rece amfore, uniemozliwiajac mu te akcje. - Mamy juz wystarczajace klopoty! -Klopoty? -One buduja labirynt. Powinienes wezwac Pania Bolu teraz, kiedy jeszcze mozesz. Amnezjusz przebiegl wzrokiem po alejce. -A zatem ona jest w poblizu? -Pani jest zawsze w poblizu - odparla Jayk. - Wszystko, czego potrzebujesz, to sie do niej pomodlic. -Pomodlic? -Tak. Ona zawsze objawia sie tym, ktorzy sie do niej modla. -I co wtedy? Twarz Jayk przybrala perlowo-szary kolor. -Wtedy ona nas obedrze ze skory - zywcem, tak? -Nie, nie nas. - Amnezjusz nie marnowal czasu na pytanie, czemu Pani mialaby chciec ich obedrzec ze skory. Probujac wiele razy wyjasnic, ze on przybyl tylko po to, aby wreczyc jej dar, zaczynal zdawac sobie sprawe z tego, ze mieszkancy Sigil nie rozumieli swojej krolowej. - Nie ma potrzeby, abys tu byla. Pomodle sie sam. Te zbroje wykul sam Hefajstos i nie moga jej przebic nawet strzaly Apolla. Watpie, czy naruszy ja gniew Pani Bolu. Cien powrocil na twarz Jayk, ale ona nie poruszyla sie. -Lepiej przyjac nasz bol tutaj niz przez wieki tkwic w pulapce labiryntu. -Phi! W Arborei bawimy sie w labiryntach dla zabawy. - Trassonczyk oparl amfore o sciane uliczki. - I nie ma powodu, abys zostawala. To nie twoja sprawa. Jayk usmiechnela sie i spojrzala w strone wylotu alejki, gdzie dabusy zbudowaly mur w tej chwili siegajacy juz do wysokosci biodra. Potrzasnela glowa. -Nie ty bedziesz o tym decydowal. -Moze nie, ale Pani juz chce mnie uwiezic. Coz moge stracic, zmuszajac jej dabusy, aby cie uwolnily? Trassonczyk ruszyl do przodu i stanal naprzeciw dwoch uzbrojonych dabusow. Wskazal na Jayk koncowka swego miecza. -Ona nie jest czescia tej sprawy. Jako ludzi... ehm, istoty... honorowe prosze was, abyscie ja wypuscili. Dabusy trzymaly swoje topory przed soba i przygladaly im sie ostroznie, ale w zaden inny sposob nie odpowiedzialy. Amnezjusz gestem nakazal Jayk ruszyc do przodu. Gdy wyraz twarzy slug Pani nie zmienil sie, wsunal miecz do pochwy i odwrocil sie do nich tylem. -Poczekaj na mnie na zewnatrz. - Pochylil sie blizej, by ja objac, jednoczesnie wyluskujac z sakiewki zlota nic. Wcisnal ja w jej dlon i wyszeptal: - Gdy uslyszysz, jak sie modle, zlap za koniec i rzuc klebek za mur. Nie minie wiele czasu, a wroce i pomoge ci odzyskac twoje ksiegi czarow. -Zumbii! Jayk odsunela sie i uniosla brode, lekko rozchylajac usta. Pomimo ogromnej pokusy, Amnezjusz nie przyjal zaproszenia. Oczy diabelstwa byly zamkniete, a jej usta nie otwarte na tyle, by mogl stwierdzic, czy wystawila swoje kly. Schwycil ja za biodra i odwrocil w strone muru, przenoszac ja ponad nim plynnym ruchem. Nie gubiac rytmu, jeden z dabusow odebral ja od niego i postawil na ziemi. Amnezjusz westchnal z ulga. Przed podjeciem wyzwania tak smiertelnie niebezpiecznego jak wezwanie Pani Bolu, prawdziwi slawni ludzie zawsze dopilnowywali, by ich piekne panny znalazly sie w bezpiecznym miejscu. Wzial amfore, po czym ruszyl na srodek uliczki i kleknal, zamyslony, starajac sie znalezc modlitwe odpowiednia dla wladczyni Sigil. Poniewaz wiedzial o niej tak niewiele, zadanie to bylo trudne. Oczywiscie, blaganie o litosc nie wchodzilo w rachube, podobnie wychwalanie bolu. Z doswiadczenia wiedzial, ze najgorsza prosba byla ta nieszczera. Do momentu, w ktorym przypomnial sobie dziwne zagadki z Wiezy Bramnej i uswiadomil sobie, co ma powiedziec, mur dabusow siegal mu juz do piersi. Amnezjusz polozyl przed soba amfore, ostroznie umieszczajac ja tak, by lezala rownolegle do sciany, po czym siadl po turecku i skrzyzowal dlonie na piersi. Przez drapiezny glod zmian i emocji, Przez pragnienie uczynkow bezkarnych, Poprzez rozpacz, oddania blizniaczke, Poprzez rozkosz, co zadli i pali, Rozkosz, ktora pragnienie pozera, I pragnienie co rozkosz przeslania, Okrucienstwo jak ogien nieczule I jak noc otepiale. Przez zglodniale zeby w krtan wbite, Przez warg pierwsze zetkniecie niesmiale, Przez kwiat ust wykrzywionych, zszarpanych Az biel piany zabarwia czerwienia, Poprzez rytm ciaglych wzniesien i spadkow, Przez skurcz rak, co za chwile opadna, Wzywam Cie, spojrzyj na mnie z oltarza Pani Bolu i Lez! Modlitwa jest, jak sadze, najpiekniejsza, jaka kiedykolwiek wypowiedziano w Sigil. Jak o mnie mowi! O nierozwaznych pragnieniach, za ktorymi sie dazy az do nieszczescia, o tajemnych zadzach, ktore same w sobie sa niemozliwym do zniesienia cierpieniem. Rozkosz i bol, one sa jednym. Nadzieja zywi rozpacz, milosc rodzi strate, radosc powoduje smutek - ten Trassonczyk widzi we mnie to, czym jestem. Przebaczylabym mu jego piekne slowa, gdybym mogla. Ale to jest Sigil. Tutaj nie moze wejsc zaden bog - a jesli Trassonczyk do mnie sie modli, to czym sie staje, jak nie bogiem? Nie wolno tak. Drzwi zostalyby otwarte, samo miasto zawaliloby sie i stanelabym tam ja, samotna przeciwko wszystkim bogom wieloswiata. Z lancuchami ze swiatel gwiazd i ognistymi toporami przyszliby po mnie, zli i dobrzy, i rozpetaliby wojne, by podzielic same plany. Co wtedy? Z Bolem uwiezionym w najglebszej Otchlani i zwiazanym wola Demogorgona czy Diinkarazana albo innego nikczemnego boga, co wtedy? Powiem wam: tyrania i tchorzostwo, ciemnosc w kazdym planie i strach w kazdym oddechu. Jeden wladca sam rzadzony przez glod, zepsuty ponad wszelkie wyobrazenie, caly wieloswiat jego, by mogl go spladrowac i gwalcic, gdy tylko sobie zazyczy. Albo gorzej, gdy przewazy dobro: nieskonczone swiaty niekonczacego sie spokoju, bez cierpienia, ktore buduje sile, bolu, co rodzi odwage, strachu wyksztalcajacego przebieglosc, wieloswiat odleglych zadz i delikatnych pragnien, gdzie nic sie nie ryzykuje, poniewaz nic sie nie traci, gdzie zaden gniew nie zzera, zadna milosc nie plonie, a zycie nie jest warte zycia. Nie mam tu wyboru. Dla dobra wieloswiata musze ukarac Trassonczyka - ale nie sadzcie, ze zapomnialam o diabelstwie. Nauczyla go modlic, a za to sie zemszcze. Otwieram oczy i Pani Bolu jest tam, przed nim. Jej stopy wciaz dotykaja ziemi, wiec on jej nie widzi. Czeka z rekami skrzyzowanymi na piersiach i amfora lezaca przed nim na ziemi. Jest madry, ten Lowca. Jesli wybacze mu jego modlitwe - najpiekniejsza, jaka wypowiedziano w Sigil - jego pan bedzie pierwszym, ktory ruszy na moje drzwi. A jednak w chwili, w ktorej go ukarze, otworzy swoj sloj i uwolni te zaczarowana siec, ktora znajduje sie w srodku. Ale zapomnial o moich dzieciach. Wystarczy, ze czegos zapragne, a dabusy to wykonaja. Juz w tej chwili dwaj topornicy dryfuja do przodu, by odsunac amfore. Zatrzymuja sie obok niej. -Zostawcie ja! - Oczy Amnezjusza rozszerzaja sie jak monety. - Posejdon przysyla to dla Pani Bolu! Moje dzieci zaszczycaja go odpowiedzia, ale nawet jesli Trassonczyk potrafi odczytac ich rebusy, nie obchodzi go, ze dzialaja na moje zyczenie. Wstaje i siega po miecz. Jeden z dabusow podnosi amfore, a drugi podnosi topor, by walczyc. Podnosza z ziemi jedna stope, potem druga i... ... nagle Pani Bolu tam jest. Podobnie jak dabusy unosi sie w powietrzu, faldy jej dlugiej, brokatowej sukni lewituja centymetry nad ziemia. Amnezjusz zapomnial o mieczu - a takze o dabusach i swojej amforze - i pozwolil opasc swojej szczece. Pani byla uderzajaca pieknoscia, wysoka i smukla, o klasycznych rysach, otoczona aura niczym niezakloconego spokoju. Miala rowniez aureole stalowych ostrzy zamiast wlosow, usta czarne jak sadza i nieruchome zolte oczy, ktore wzbudzily w piersi Trassonczyka uczucie chorego, goraczkowego strachu. Wciaz kleczac, Amnezjusz polozyl dlonie na kolanach i sklonil sie gleboko. Jego dlonie byly gorace i wilgotne w porownaniu z brazowymi nagolennikami. -Witaj. Jestem Bohaterski Amnezjusz z Trassos, niose dar od boga Posejdona, K-krola Morz i D-dzielacego Lady. - Wskazal za siebie, gdzie dabusy odsunely sie w strone muru z amfora. - Za twoim p-pozwoleniem... Pani podniosla dlon i Amnezjusz zamilkl. Spojrzala na niego swoim pelnym siarki wzrokiem i, po raz pierwszy, naprawde zdawala sie go widziec. Sadzac, ze zaraz przemowi, Trassonczyk trzymal glowe nisko. Pomimo iz pozostawal w absolutnym bezruchu, palce u nog trzymal zgiete, aby w razie czego mogl blyskawicznie stanac na nogi. Gdyby zaatakowala, co, jak sadzili wszyscy, zrobi, mial zamiar sie bronic. Pani zwinela palce w pazur o czarnych paznokciach, ktorym przeciela powietrze z gory na dol. Glosny, metaliczny jek rozlegl sie za Trassonczykiem i cos przycisnelo jego twarz do ziemi. Podparl sie dlonmi i obejrzal przez ramie. Nie bylo zanim nikogo poza dabusami, stojacymi kilka krokow dalej jak nieruchome statuy, wciaz trzymajac amfore. Ich dwaj towarzysze prawie skonczyli budowac mur. Jego szczyt znajdowal sie na wysokosci glowy Amnezjusza. Trassonczyk poczul, jak kanty brazu wciskaja mu sie w plecy, po czym zrozumial, ze jego boska zbroja wygiela sie. Spojrzal z powrotem na Pania Bolu. Kilka z jej paznokci bylo zlamanych, a jej brew lekko uniesiona. Trassonczyk zdal sobie sprawe, ze wlasnie przezyl atak strasznej wladczyni Sigil. Ku swemu zaskoczeniu stwierdzil, ze byl mniej przerazony, niz skonfundowany co do tego, co powinien teraz zrobic. Gdy Pani nie okazala checi kontynuowania ataku, zdecydowal sie podniesc dlonie do gory i rozsunac je szeroko, by okazac, ze nie ma zamiaru uczynic krzywdy. -Prosze, milady, nie obawiaj sie mnie. Cien usmiechu przebiegl przez jej usta. Wyciagnela jeden palec. -Przychodze w pokoju. - Trassonczyk ponownie wskazal na amfore. - Pragne tylko wreczyc ci ten dar od Posejdona. Pani przesunela palcem w powietrzu i ponownie zgrzyt gnacego sie metalu odbil sie od scian ulicy. Trassonczyk odskoczyl do tylu, poddajac sie okrutnemu naciskowi na piers. Spojrzal w dol i ujrzal dlugie ciecie wzdluz napiersnika, jakby jakas zaczarowana bron zadala mu potezny cios. Pomimo pokojowej natury swojej misji, w jego zoladku zaczal wzbierac gniew. -Do tej chwili staralem sie zachowywac pokojowo. - Trassonczyk zerwal sie na nogi, opuszczajac dlon do rekojesci gwiezdnego miecza. - Ale ostrzegam cie, ze te zbroje zrobil sam Hefajstos. Nie scierpie kolejnego uszkodzenia. Pani lekko zmruzyla oczy, po czym zwinela dlon w piesc. Chrzest zgniatanego metalu zadzwonil Trassonczykowi w uszach. Jego piers wypelnila sie przerazliwym bolem, a on spojrzal w dol i ujrzal, jak jego koncerz przeksztalca sie w klepsydre. Tylko cierpienie przekonalo go, ze widzi cos, co sie dzieje naprawde. Zaden przeciwnik jeszcze nie wygial jego boskiej zbroi, a on z ledwoscia mogl uwierzyc, ze Pani Bolu miazdzy ja bez zadania ciosu. Jego cialo wierzylo. Bolace zebra wydaly z siebie delikatne trzaski, stracil oddech i nie mogl go odzyskac. Bol byl tak ogromny, ze nie byl w stanie krzyczec. Opadl na kolana i wyciagnal sztylet z pochwy. Wsunal czubek pod pierwsza sprzaczke i odcial pasek. Jego pluca wypelnily sie powietrzem, ale miazdzacy bol w zoladku poglebil sie. Nie martwiac sie o to, ze ostrze moze zeslizgnac sie i go skaleczyc, Amnezjusz przesunal sztylet w dol pogietej krawedzi i odcial dwa pozostale rzemienie. Zbroja odpadla, brzeczac cicho o ziemie. Jeszcze zanim bol zaczal ginac, Amnezjusz byl na nogach i siegal po miecz. Nie wygra zadnej walki z Pania Bolu - czy kimkolwiek, kto jak sami bogowie uzywa magii nie rzucajac czarow - ale Hades uslyszal jego modlitwe o smierc w pelnej chwale, a Trassonczyk nie zmarnowalby tego zaszczytu, umierajac inaczej. Tak wlasciwie to stwierdzil, ze oczekuje tej bitwy, odwazny wyczyn zapewnilby jego imieniu - a raczej jego legendzie - miejsce w piesniach bardow spiewanych w calym wieloswiecie. Nie mialo tak byc. Jego miecz nie opuscil nawet pochwy, gdy z odleglej strony muru dal sie slyszec glosny loskot. -Zumbii! - Zlota nic wpadla lukiem w aleje, odwijajac sie w locie, po czym kamienie w murze dabusow zaczely drzec. Pani Bolu odwrocila swoja otoczona ostrzami glowe w strone tego dzwieku. Trassonczyk obnazyl miecz, ale powstrzymal swoja chec ataku. Pomimo tego, co widzial, byl prawie pewien, ze jego potezny wrog nie zapomnial o nim. Jayk podciagnela sie na szczyt muru, po czym zamarla przerazona, stwierdziwszy, ze patrzy z gory na Pania Bolu. -Na Jedyna Smierc! Pani podniosla dlon, jakby chcac pomoc diabelstwu przejsc na druga strone. Jayk zbladla, po czym kamienie ponownie zadrzaly. Spojrzala za siebie i zmarszczyla brwi, po czym steknela i zaczela wierzgac nogami. -Nie opieraj mi sie! - Glos nalezal do Tessali. - To dla twojego wlasnego... uch! Jayk kopnela celnie, po czym wspiela sie cala na mur i, jak ktos wprawiony w chodzeniu po linie, przebiegla po jego szczycie. Dlon elfa schwycila ja za kostke i diabelstwo spadla z muru, wpadajac na dwa dabusy. Amfora wypadla im z rak i uderzyla o ziemie, toczac sie, gdy diabelstwo i one upadly za nia na ziemie. Amnezjusz ruszyl w strone kadzi, w ciszy dziekujac Apollinowi, ze sie nie roztrzaskala... i wtedy zauwazyl ryse na szyjce. Kawalek pieknej, zlotej nici przecisnal sie przez niewielkie pekniecie i zdawal sie chciec uwolnic. Trassonczyk przykleknal i wolna dlonia zatkal pekniecie. Nic przedostala sie pomiedzy palcami i dalej starala sie wydostac na zewnatrz. -Obawiam sie, ze twoj dar zostal uszkodzony. - Wciaz trzymajac miecz odwrocil sie w strone Pani Bolu. - Jakiekolwiek sa twoje intencje co do mnie, chyba powinnas go teraz otworzyc. Faldy jej sukni zafalowaly na zewnatrz, jakby szla do przodu. Zdawalo sie, ze schodzi nizej, po czym jej suknia wydela sie raz jeszcze, a ona zniknela z widoku. -Milady? Od strony muru rozlegl sie kolejny rumor, po czym glos Tessali krzyknal: -Potrzebuje kolejnej sieci. Oboje sa tutaj! Amnezjusz odwrocil sie i ujrzal siec na bzikow wirujaca w powietrzu i lecaca w strone jego glowy. Siegnal do gory i schwycil w dlon kilka splotow, po czym, zanim Tessali zdazyl ja zaciagnac, sciagnal go z muru. Elf zdazyl zaledwie dotknac ziemi, gdy miecz Trassonczyka pocial sznurki na kawaleczki. Gdy odwrocil sie w strone amfory, zlota nic uwolnila sie z pekniecia. Uniosla sie w powietrze i zaczela krazyc. $$BOLE CIALA Przed tym zlotym wloknem nie ma ucieczki. Nieruchoma jak kamien stoje przed Amnezjuszem, obie stopy gladko na ziemi. On i jego towarzysze sadza ze odeszlam, ale ta lniana nic wie lepiej. Jak robak do ciala, tak ona przychodzi do mnie i zatacza swoje kregi. Jest jeszcze czas, mysle. Przekradam sie do przodu, stopy tak miekkie jak piora na mglisto-brazowym niebie. Prosba Trassonczyka, te boskie wersy, nie moga pozostac: on musi sie wycofac. Musi zaprzeczyc, musi sie poddac, musi przeklinac moje imie i szlochac, jeczec i blagac o smierc. Musi cierpiec za to, co uczynil. Dla dobra wieloswiata, musi zalowac godziny, w ktorej wypowiedzial te piekna modlitwe. Nie dosiegam go. Ponownie nic okraza mnie i cos - nie wiem co - drzy w pustce, gdzie kiedys mialam serce. Nic takiego nigdy wczesniej nie czulam: powiewanie, uczucie, rownie delikatne i samotne jak lament zalobnego golebia. To jest jak dlon kochanka: ciepla, kojaca i w jakis sposob znajoma, tak bardzo obiecujaca i tak bardzo niebezpieczna. Sam Dedalus, najprzebieglejszy z ludzi, tkal te zlota nic. Jest silniejsza niz jakikolwiek lancuch wykuty przez Hefajstosa. Sprzeciwiac sie jej, to czynic ja silniejsza. Przeciac, to zlozyc wpol, rozdzielic, to rozciagnac ja we wszechogarniajaca siec. Trassonczyk zarzucil siec Posejdona, jesli moze nia byc pojedyncza nic, a ja nie odwazam sie jej dotknac. Zamykam oczy, a gdy nic okraza mnie po raz trzeci, zadne wlokno nie przesuwa sie po skorze, zaden material nie zaciska wokol gardla, zaden szpagat nie wiaze nadgarstkow. Pani odeszla z tej mrocznej uliczki. Trassonczyk stoi niezlomny, obok niego nie ukarane diabelstwo. Klucz obrocono, zamek zaskoczyl. Drzwi wisza odryglowane, a skarb lezy niestrzezony. Moglabym pojsc za nim do labiryntow, ale sa tam mroczne rzeczy i niezliczone korytarze, rozgaleziajace sie, wijace i pozerajace nawzajem w niemozliwej do uproszczenia plataninie. Gina w nich wszyscy wedrowcy, albo od krwawych pazurow, albo od drzacych nog, ale zawsze majac pewnosc, ze wyjscie znajduje sie tuz za nastepnym rogiem. Moze to jest wystarczajaca kara. I, szczerze mowiac, nie odwaze sie pozwolic Trassonczykowi otworzyc amfory i rzucic we mnie kolejnych nici z sieci Posejdona. Juz teraz pierwsza znowu mnie znalazla. Czuje narastajaca fale w tej pustce, gdzie kiedys mialam serce, rytmiczny ryk, ktory rosnie i opada, po czym urasta ponownie, mocniejszy niz przedtem. Zapach morskiej wody i soli wypelnia powietrze, a mocna bryza szepcze ponad woda. Niezaleznie jak bardzo sie staram, nie potrafie odciac dzwiekow ani zignorowac zapachow. One sa wewnatrz, podobnie jak koszmary wynurzajace sie z mrocznej studni w mojej piersi. Stojac ponad spienionymi falami widze Pania Bolu odziana w biala chmure i opasana zlotym swiatlem. Jej usta sa rownie turkusowe jak Morze Arborejskie. Sznur perel, czarnych i lsniacych jak lzy sukuba, wisi wokol jej szyi. Na glowie blyszczy diadem z blekitnej blyskawicy, a w miejscu aureoli splamionych czerwienia ostrzy powiewa szargana wiatrem grzywa zoltych wlosow. Pasma nikna w powietrzu i nie maja konca. To setki tysiecy zlotych nici prowadzacych do setek tysiecy nieskonczonych planow wieloswiata. W powietrzu obok niej - mnie? - wisi podobny duchowi wizerunek stworzony przez wiatr i potezny jak slonce: Krolowa Zywiolu Powietrza. Pomimo iz jej rysy sa przezroczyste i zmienne jak wiatr, widze cos w rysach jej twarzy, w kacikach jej owalnych oczu i ksztalcie wysokich policzkow: matczyne podobienstwo do Pani Bolu. Po mojej drugiej stronie stoi olbrzym z trojzebem, po biodra zanurzony w falach, pachnacy wodorostami i slonym powietrzem, z piana morska zamiast wlosow, skora iskrzaca jak swiatlo ksiezyca na wodzie. Na jego ustach tkwi zaklopotany usmiech ojca. Wyciaga w moja strone odwrocona do gory dlon i spoglada na morze. Nie moze byc! Gdybym miala rodzicow, pamietalabym. To wspomnienie - ta iluzja - to jakas sztuczka Posejdona, przyneta, by uzyskac moje zaufanie i nic wiecej. Zbliza sie dzonka o czarnych zaglach, sterowana przez kapitana w czarnym kapturze. Na pokladzie spoczywaja cztery czarne kufry, cena, ktorej potezny Posejdon zazadal za serce swojej zlotowlosej corki. W skrzyniach znaj duja sie agonia, bol, nieszczescie i rozpacz - cztery Bole, ktore rzadza wieloswiatem - ale skad o tym wiem, nie wiem. Jest to dla mnie rownie ciemne jak twarz pod kapturem. Teraz prad sie zmienia. Fale rycza ciszej za kazdym razem, gdy sie podnosza, zapach wody staje sie kwasny i odlegly, twarz Krolowej Zywiolow znika w drzeniu stojacego, goracego powietrza. Posejdon tonie pod falami. Balwany gina, moze cichnie i staje sie podobne do turkusowego zwierciadla, a powietrze ucieka z czarnego zagla dzonki. Sternik odwraca w moja strone swoja zakapturzona twarz i pod jego okretem otwiera sie wir. W dol go ciagnie, w dol wiruje do tej pustki w mojej piersi ten obcy w nocnym plaszczu, ktory zaplacil cene za moje serce. MIASTO Z ZELAZA Amnezjusz stal w polmroku, z ostroznoscia wypatrujac przyjemnosci Pani Bolu. Pomimo iz chwile wczesniej zniknela, powietrze wciaz bylo dziwnie geste. W alejce nagle stalo sie goraco i wilgotno, a zgnily zapach gliny zdawal sie byc silniejszy, moze dlatego, ze pozostale odrazajace zapachy Sigil ulotnily sie. Nawet ponure swiatlo zdawalo sie byc w jakis sposob glebsze - nie ciemniejsze, ale ciezsze i wytrzymalsze. Od sciany za nim doszlo go przestraszone stekniecie i chrobot obcasow kopiacych w poszukiwaniu oparcia. Sadzac, ze Pani Bolu w koncu sie pokazala, Trassonczyk podniosl miecz i odwrocil sie.Ujrzal Jayk pochylona nad Tessali, starajaca sie umknac wierzgajacemu elfowi i schwycic go za ramie. Podszedl do niej, schwycil za kolnierz i rzucil o sciane chaty. Jej zrenice mialy ksztalt diamentow, a kly byly calkiem odsloniete. -Czy nie ostrzegalem cie, Jayk? Zanim mogla odpowiedziec, Tessali zerwal sie na nogi i zaczal wspinac sie na mur. -Tutaj! Na pomoc! Jedna reka Amnezjusz zrzucil go na dol i przycisnal do ziemi. -Bedziesz ty cicho! Tessali rzucil okiem na szczyt muru, po czym przymknal je, rozczarowany. -Co tak dlugo? - krzyknal. - Jestem sam z tymi bzi... arrrgh! Narzekanie ustalo nagle, gdy Amnezjusz postawil stope na gardle Tessali. Trassonczyk spojrzal na mur, ale nie ujrzal zadnych oznak nadchodzacej pomocy. Jayk pozbierala sie, wciaz patrzac na Tessali zrenicami w ksztalcie diamentow. -Pocaluje sie z nim, tak? Gdy przejdzie do nastepnego stadium nie bedzie takim problemem. -Nie - rzekl Amnezjusz. - Potrzebujemy go zywego, by wymienic go na moja winna kobiete. -Winna kobiete? - spytal Tessali. -Te w bieli. - Amnezjusz nie wyjasnil, ze nazywal ja winna kobieta dlatego, ze pojawiala sie tylko wtedy, gdy pil wino. - Zwrocila sie do was w Rzecznej Bramie. Tessali zmarszczyl brwi. -Byliscie tam! -Bedzie twoim okupem. - Trassonczyk nie zawracal sobie glowy potwierdzeniem domyslu elfa. -Ale Zumbii! Czy mnie nie slyszales? Mowilam ci, ze on szuka tej "winnej kobiety"! Tessali przytaknal. -To prawda. Zgubilismy ja. -Zgubiliscie? Jak? - Trassonczyk stanal nieco silniej na gardle elfa. - Jesli cos sie jej stalo... -Nie wiem, co sie z nia stalo - wydusil Tessali. - Bylismy zaledwie kilka krokow od drzwi, kiedy ona ucie... ahem, kiedy zniknela. Amnezjusz nie potrzebowal pytac o szczegoly. To samo przydarzylo sie jemu wiele razy. Przechodzil przez pokoj w jej strone albo scigal ja przez zatloczona alejke, kiedy przeslanial mu ja rog albo kolumna. Wtedy zawsze znikala. -Przykro mi - powiedzial Tessali, zdajac sie wyczuwac rozczarowanie Trassonczyka. - Ale jesli ona jest dla ciebie wazna, wroc do Wiezy Bramnej. Wczesniej czy pozniej znajdziemy... -Nie zlapiecie jej - odparl Amnezjusz. - Niewazne jak bardzo bedziecie szukac, nawet jej nie zobaczycie. -A zatem elf jest bezwartosciowy. - Jayk ruszyla w strone Tessali. Spod jej anielskich usteczek wystawaly koncowki klow. - Pocaluje sie z nim, tak? -Nie. - Amnezjusz zaczal ganic diabelstwo, po czym zastanowil sie nad tym i spojrzal na Tessali. Zabral stope z gardla wieznia, po czym rzekl: - Twoje zycie jest w twoich rekach. Jesli bedziesz sprawial dalsze problemy, pozwole jej zrobic to, co jej sie podoba. Tessali zbladl, po czym rzucil okiem w kierunku diabelstwa. Jayk usmiechnela sie kokieteryjnie, ale Amnezjusz powstrzymal chec ostrzezenia jej przed zbyt pochopnym osadem. W tej chwili czym bardziej elf bedzie przestraszony, tym mniejsza szansa na to, ze bedzie sprawial klopoty. Amnezjusz odsunal sie od niego i stanal niedaleko srodka nowo wzniesionego muru. Nie mogl dostrzec ukrytych w cieniu rogow, w ktorych laczyl on sie z chatami, ale swiatla bylo wystarczajaco duzo, by ujrzec kazdego, kto wspinalby sie na szczyt. Nikt sie nie pojawil. Ulica po drugiej stronie stala sie groznie cicha, a ziemia przestala drzec pod niekonczacym sie rzedem stop. Trassonczyk schowal miecz do pochwy. -Wydaje sie, ze jestesmy sami. -Tak - jeknela Jayk. - Mur, on jest juz skonczony. Teraz jestesmy w pulapce. -W pulapce? - Tessali wstal, spogladajac ostroznie na diabelstwo. - To niemozliwe! Usta Jayk przecial cienisty polusmiech. -Czemu nie? Pani, ona nigdy nie wysyla Ponurakow do labiryntow? Elf zmarszczyl brwi. -Oczywiscie, ze wysyla. - Obejrzal kamienny mur, jakby zastanawiajac sie, co lezy po jego drugiej stronie. Jego twarz nagle rozjasnila sie, po czym rzekl: - Tak, wlasciwie to sam bylem tam juz kilka razy. Amnezjusz uniosl brwi. -Ponuracy bawia sie w labirynty? -Nie bawia. - Twarz Tessali byla nieprzenikniona. - Ale ludzie czasami zostaja zlapani w labirynt bez zadnej winy. Ponura Klika stara sie pomoc im odnalezc wlasna droge. -A Ponura Klika nie gubi sie? - nalegal Trassonczyk. Tessali potrzasnal glowa. -Uwolnilismy nasze umysly od zludzen. Nie omamia nas falszywe sciezki. - Z twarzy elfa bila pewnosc siebie. - Jesli mi pozwolicie, to wyprowadze was z labiryntow. -Prosto do jednej z twoich cel, nie? Tessali odpowiedzial na sceptycyzm Jayk usmiechem. -Z pewnoscia jest to lepsze, niz bycie zagubionym w labiryncie? - Wskazal na mroczne sciany wokol nich. - Poza tym nie zatrzymamy was na stale. Zostaniecie wypuszczeni, gdy tylko uwolnicie sie ze zludzen. -Gdy bedziemy takimi bzikami jak ty, tak? - Jayk potrzasnela energicznie glowa, az krople trucizny z czubkow klow polecialy w powietrze. - Ty nawet nie wiesz, kiedy trafiles w slepaki. Jestes takim kretem! Tessali przyjal te obelge z wyrazem nieskonczonej cierpliwosci. Odwrocil sie do Amnezjusza, rozkladajac rece w gescie pojednania. -To wy dwoje trafiliscie w slepaki. Czy nie pozwolicie mi pokazac wam drogi do wyjscia? Amnezjusz wskazal na mur, ktory zbudowaly dabusy. -To wyglada mi na prawdziwe. -To jest prawdziwe, ale nie kazdy mur jest murem labiryntu. Niektore to zwykle mury. -Po co dabusy budowalyby tutaj nowy mur? - spytal Trassonczyk. Tessali wyciagnal luzny kamien i rzucil go na ziemie. -Ten nie wyglada mi na az tak nowy. -Jest. Dabusy zbudowaly go, gdy staralem sie wreczyc Pani Bolu dar od Posejdona. Tessali uniosl brwi z politowaniem. -Nie bylo tu zadnych dabusow. -Widzialem je. - Amnezjusz wskazal na Jayk. - Podobnie jak ona. Elf potrzasnal smutno glowa. -Ale ja nie. Gdy dwoje nieszczesnikow spedza ze soba czas, czesto karmia sie wlasnymi zludzeniami. Amnezjusz rzucil Jayk pytajace spojrzenie. Diabelstwo szybko wyjasnila: -Nie widzial dabusow. Zniknely, zanim on sie pojawil. Tessali obdarzyl ja pelnym wyzszosci usmiechem. -Mozesz tlumaczyc sobie wszystko. Taka jest natura zludzen. Amnezjusz spojrzal na swoj zgnieciony kirys. -A co z tym? Czy wyobrazilem tez sobie to, ze Pani Bolu to miazdzy? Elf spojrzal na zbroje, ale jego pewnosc siebie nie zostala zachwiana. -Zbroje z brazu nie sa najmocniejsze. W tej dzielnicy jest spora liczba mieszkancow, ktorzy mogliby ja zgniesc. -Nie te zbroje, Tessali. To ty wymyslasz wytlumaczenia. - Trassonczyk kleknal obok peknietej amfory. - Nie doprowadzisz nas nigdzie, tylko w kolejne klopoty. -Tessali probowal nas oszukac. - Jayk przysunela sie do elfa. - Teraz sie z nim pocaluje, tak? -Nie. Pusc go. - Amnezjusz podniosl kawalek pocietej sieci na bzikow. - Jesli Tessali odnajdzie swoich pomocnikow, to wtedy z nim pojdziemy. Tessali opadla szczeka, ale szybko zaczal wspinac sie na mur. -Trzymam cie za slowo, wiesz o tym. Amnezjusz nawet nie podniosl glowy. -Dotrzymuje danego slowa, Tessali. Trassonczyk odcial kawalek liny z sieci i okrecil go dookola szyjki amfory, po czym zuzyl reszte do zrobienia uprzezy, aby mogl nosic naczynie na plecach. Nawet w najprostszych labiryntach madrze bylo miec obie rece wolne. W chwili, gdy Amnezjusz skonczyl, Tessali usiadl na szczycie muru, gapiac sie z otwartymi ustami na to, co znajdowalo sie po drugiej stronie. -Co mowisz, elfie? - Amnezjusz wyszczerzyl zeby w kierunku Jayk, ktora odzyskala motek zlotej nici i byla zajeta rozwiazywaniem supla. - Czy wracamy do milej cieplej celi w twojej Wiezy Bramnej? Tessali powoli odwrocil glowe w ich strone. -Sigil zniknelo! Nie ma tu nic, nawet ziemi! -A zatem madrze by bylo pozostac w granicach labiryntu, czyz nie? - Amnezjusz przerzucil pas uprzezy przez ramie. - Jesli nic nie widzisz, to zejdz i przestan marnowac czas. Elf nie ruszyl sie. -Co wyscie zrobili! - Jego oczy byly pelne strachu. - Wasze szalenstwo zgubilo nas wszystkich! -Na Jedyna Smierc, badz cicho albo sama cie ucisze! - Grozba Jayk byla prozna, poniewaz jej kly zniknely. - Zumbii nas wydostanie. -Wydostanie nas? - zaskrzeczal Tessali. - To sa labirynty Pani! Nikt nie moze nas wydostac! -Zumbii moze. - Jayk wlozyla motek w dlonie Amnezjusza. Poza pojedyncza nicia idaca do ciemnego kata, zlota wloczka byla ladnie nawinieta. - Zumbii ma plan. Ignorujac Tessali, Amnezjusz skupil calkowita uwage na Jayk. -Przyczepilas drugi koniec na zewnatrz? - Raczej nie watpil, ze to zrobila, ale madrze bylo miec pewnosc. - Czy jest bezpiecznie przywiazany? -Alez oczywiscie, Zumbii. - Odpowiedz Jayk byla lekka i wesola, jakby bycie zagubiona w labiryntach Pani bylo niewiele wiecej jak tylko drobna niedogodnoscia. - Przeciagnelam ja pomiedzy chata a murem, gdzie nikt jej nie zobaczy, tak? Potem zawiazalam dwa razy wokol kamienia na dnie. -Spisalas sie dobrze. Powinnismy za chwile wrocic do Sigil. - Trassonczyk machnal na Tessali, aby ten zszedl z muru. - Chodz. Nie skrzywdzimy cie, a ty mozesz opowiedziec mi o Pani Bolu. Chce wiedziec o niej wiecej, zanim znowu wrecze jej dar Posejdona. Przerazone spojrzenie Tessali przeszlo w wyraz niedowierzania. Opadla mu szczeka. -Jestes tak zbzikowany jak dretch w Kanii. - Zszedl z muru, powoli potrzasajac glowa. - A ja musze byc oszolomem, by dotrzymywac ci towarzystwa. Nawijajac nic w trakcie marszu, Amnezjusz ruszyl za nia do mrocznego rogu. Gdy szli, ciemnosc zdawala sie przed nimi gestniec i pochlaniac wszystko za nimi. Tylko kilka krokow zajelo im dotarcie do rogu i odkrycie, ze mur juz nie dotyka chaty. Zamiast tego pomiedzy nimi otworzylo sie waskie przejscie. Zlota nic biegla prosto w glab tego korytarza i znikala w cichym polmroku przed nimi. -To nie moze tak byc - wyszeptal Tessali. - Powinna tu byc zatloczona ulica. -Powinien tu byc mur. - Jayk stala przy chacie, spogladajac w glab ponurego korytarza biegnacego wzdluz czegos, co kiedys bylo frontem budynku. Teraz byl to po prostu mur z luznych kamieni, podobny do tego, wzdluz ktorego biegla zlota nic. Uklekla i zaczela drapac kamien paznokciami. -To tutaj przywiazalam nic. -To wlasnie tajemnica labiryntow - rzekl Amnezjusz. - Nie mozna ufac temu, co sie pamieta. Nalezy pokladac zaufanie w nici, niewazne jak dziwny moze sie wydawac jej bieg. Tessali potrzasnal stanowczo glowa. -Przeszedlem tylko przez jeden mur, zanim was znalazlem i nie byl on grubszy niz dlugosc mojej stopy. Musimy isc w zlym kierunku. -Myslac w ten sposob, gdy wspiales sie na mur, powinienes byl na drugiej stronie ujrzec ulice. - Amnezjusz dalej nawijal nic. - Czy widziales? -Nie widzialem nic poza... nic. -Zatem zaufaj nici. To miejsce nie ma sensu i tylko ona moze doprowadzic nas z powrotem do swiata, ktory znamy. Udzieliwszy tej rady Amnezjusz ruszyl korytarzem, kustykajac glucho zamarznieta stopa po twardej jak skala ziemi. Zapomnial o niej podczas swojej audiencji z Pania Bolu, ale teraz przypomnial sobie, ze potrzebuje odnalezc uzdrowiciela, zanim ona sie rozpusci. Przyspieszyl kroku, nawijajac nic na motek z taka furia, ze zaczal mu sie meczyc nadgarstek. Przeszli obok kilku rozgalezien, az w koncu nic skierowala ich w jedno z nich, po czym rozpoczeli wedrowke zygzakiem przez wilgotne korytarze. Trassonczyk nie pytal Jayk jak dlugo utrzyma sie jej zaklecie. Nawet gdyby naprawde chcial to wiedziec, nie moglby tego do niczego wykorzystac. Poza przyspieszeniem kroku nie mogl zrobic wiecej, by przyspieszyc ich ucieczke. Majac nadzieje, ze odsunie to jego mysli od stopy, Trassonczyk gestem poprosil Tessali, aby ten do niego podszedl. -Mozesz opowiedziec mi o Pani Bolu. -Co chcesz wiedziec? Elf nie mial problemu z dotrzymaniem kroku Amnezjuszowi. Nawet w najlepszym wypadku Trassonczyk nie mogl nawijac nici szybciej niz szli jego towarzysze. Jesli jego stopa zacznie sie roztapiac, bedzie musial porzucic nawijanie i po prostu podazac za nia do wyjscia, ale bardzo niechetnie myslal o porzuceniu jednej z niewielu rzeczy laczacych go z jego przeszloscia. -Musze wiedziec o niej wszystko - rzekl Amnezjusz. - Kim ona jest? Tessali zmarszczyl sie. -A co to za pytanie? -Szczere, oczywiscie - powiedziala Jayk. - Jest tak wiele rzeczy, ktorych Zumbii nie wie. Stracil pamiec. Tessali wzniosl jedna ze swych brwi. -Naprawde? To jest interesujace. - Podrapal sie po brodzie, po czym spojrzal z powrotem na Trassonczyka. - Przy odrobinie pracy moze uda nam sie odkryc, co starasz sie zapomniec. -Nie staram sie nic zapomniec. Tessali spojrzal z powatpiewaniem. -Skad mozesz to wiedziec nie wiedzac, co zapomniales? Wiekszosc tego typu przypadkow spowodowana jest zwyklym brakiem sily umyslu... -Moj umysl jest rownie silny jak moja reka. - Amnezjusz spojrzal z gory na elfa. - Po prostu powiedz mi, w jaki sposob moge sklonic Pania Bolu, by przyjela dar od Posejdona. Poradze sobie. Tessali wywrocil oczami. -Widzisz, to jest dokladnie to, o czym mowie. Gdybys tylko pozwolil mi sobie pomoc, nie potrzebowalbys zadawac takich oszolomiarskich pytan. Wiedzialbys, dlaczego nie mozna tego zrobic. Amnezjusz prawie zatrzymal sie, by stanac twarza w twarz z elfem, po czym pomyslal o zamarznietej stopie i ruszyl za nicia, skrecajac w ciemny rog. Ubita ziemia ustapila brukowi, a kamienie w murach korytarza przytrzymywala w miejscu spora ilosc mieszanki murarskiej. Mogl ulec pokusie i przyjac oferowana przez Tessali pomoc, gdyby nie podejrzewal, ze elf nalegalby na pozostanie w Wiezy Bramnej po tym, jak uciekna z labiryntow. -Po prostu opowiedz mi o Pani Bolu - rozkazal Amnezjusz. - Posejdon obiecal przywrocic mi pamiec po tym, jak dostarcze jej te amfore. -Nigdy nie bedzie musial dotrzymac tej obietnicy, o czym wiedzialbys, gdyby nie twoj nieszczesliwy - i najprawdopodobniej uleczalny - stan. Amnezjusz zdal sobie sprawe, ze Tessali byl zdradziecko przebiegly. Nawet unikajac pytan o Pania Bolu elf umiejetnie staral sie naklonic go do przyjecia pomocy. -Ostrzegam cie, Tessali, ze unikanie odpowiedzi na moje pytania uwazam za jednakie ze sprawianiem problemow. - Nie zwalniajac kroku Amnezjusz rzucil znaczace spojrzenie w kierunku Jayk. - Sugeruje, zebys zaczal odpowiadac. -Pozwol mi go wziac teraz, Zumbii. - Mowiac to, Jayk przesunela sie za Tessali i wysunela glowe nad jego ramie. - Juz unikal zbyt wielu pytan, tak? -Nie! - Tessali skoczyl do przodu, po czym spojrzal przez ramie na Amnezjusza. - Sugerowalem tylko, ze moge pomoc ci samemu sobie przypomniec. Trassonczyk gestem nakazal Jayk powrot na miejsce, po czym rzekl do elfa: -Chwilowo, Tessali, wolalbym, abys powiedzial mi to, co chce wiedziec. -Czemu nie spytasz mnie, Zumbii? - rzekla Jayk zranionym tonem. - Kazdy Proch wie wiecej o Pani niz ten sztyletouchy skoroglowy. Amnezjusz zauwazyl znajome zwezenie sie zrenic diabelstwa. O ile nie uczyni czegos, by poskromic jej zazdrosc, elf wkrotce padnie ofiara jej trucizny. -To, ze go pytam, nie oznacza, ze mu ufam, Jayk. - Trassonczyk poczul, jak slona kropla splywa mu po czole, po czym dostrzegl, ze Tessali rowniez ciezko oddycha. Tylko Jayk zdawala sie nie pocic, chociaz jej skora byla na tyle ciemna, ze nie mozna bylo byc tego pewnym. - Mam swoje powody, by chciec uslyszec to, co on ma mi do powiedzenia. -Tak? Prawda wygladala tak, ze Amnezjusz uwazal stwierdzenia Tessali za bardziej koherentne i wiarygodne, ale nie odwazyl sie powiedziec tego Jayk. Spojrzal na elfa, ktory powoli sie cofal, jednoczesnie majac oko na diabelstwo i starajac sie nie potknac o nierowna podloge korytarza. -Chce wiedziec, czy mozna mu zaufac. - Trassonczyk myslal szybko. - Licze na to, ze powiesz mi, jesli on czegos zapomni albo sklamie. -To byloby trudne. - Tessali zdawal sie byc jeszcze bardziej chetny niz Amnezjusz, by popchnac rozmowe do przodu. - Pani Bolu jest zagadka nawet dla mieszkancow jej miasta. -Nie o to pytal Zumbii - ostrzegla Jayk. Na twarzy Tessali pojawil sie wyraz ulgi. -Masz racje. - Teraz, gdy byl juz pewny, ze diabelstwo nie zaskoczy go od tylu, zaczal patrzec, dokad idzie. - Zaczynajac od poczatku, nikt nie wie, kim jest Pani Bolu, ale moge powiedziec ci, ze ona nie lubi bogow. Oni zawsze staraja sie wedrzec do miasta, a... Wiele z tego, co mowi Tessali jest oczywiscie nieprawda. Mieszkancy Sigil rozumieja mnie w stopniu tylko nieco mniejszym niz rozumieja prawdziwa istote wieloswiata, a to oznacza wystarczajaco malo. Pomimo tego Jayk przerywa tylko czasami, gdy elf mowi, co wie, czym nie pragne sie dzielic, bojac sie, ze bedziecie mnie postrzegac jako osobe swiadomie was zwodzaca - niewazne, czy nia jestem, czy nie - i wkrotce Trassonczyk rozumie mnie nie lepiej niz ci, ktorzy zamieszkuja moje zatloczone budynki. Caly czas ida za zlota nicia - bardzo madry pomysl - glebiej do labiryntu. Przeszli obok setki ciemnych korytarzy, z ktorych kazdy doprowadzilby ich do tego samego miejsca, ktorym krocza, i skrecili rowniez sto razy. Czasami zbaczaja tuzin razy w tym samym kierunku. Nie potrafia zrozumiec, w jaki sposob udaje im sie nie przeciac swojej sciezki, ale zlota nic nigdzie sie nie krzyzuje, a pewny siebie Trassonczyk zawsze mowi im, zeby nie ufali swoim zmyslom - w tym przynajmniej rozumie mnie lepiej niz dowolny z tych, co nazywaja moje wijace sie uliczki domem. W tej chwili moglabym zerwac jego skore z kosci, spowodowac, ze pozaluje tej pieknej modlitwy. W tej chwili moglabym pozbawic diabelstwa jej Jedynej Smierci, obdarzyc ja nieskonczona, bolesna niesmiertelnoscia, rownie zalosna jak moja. W tej chwili moglabym zwrocic spojrzenie Tessali do srodka, pokazac mu w jego sercu te sama ciemnosc, ktorej tak gorliwie szuka u innych. W tej chwili moglabym uwolnic siec Posejdona, zerwac kaptur temu sternikowi w czarnym plaszczu i spojrzec w oczy mrocznej postaci, ktora wykupila moje mroczne serce zony. Nadejdzie czas, kiedy bede musiala. Ale teraz otaczajace Trassonczyka i jego towarzyszy mury zmienily sie w zelazne sciany. Podloga jest zrobiona z cegiel, powietrze tak gorace jak dym z kuzni, a pomaranczowy poblask rozswietla polmrok. Ich gardla wypelnione sa palacym popiolem, a kazdy chrapliwy oddech drapie jak rozbite szklo. Od glownego korytarza odchodza tuziny mrocznych odgalezien, kazde swieze, wieje z niego wilgotna, chlodna bryza, a nic wciaz nie skreca. Przeszla pomiedzy dwoma plonacymi murami z rozgrzanego do czerwonosci zelaza. Amnezjusz ruszyl do przodu truchtem, kaszlac za kazdym razem, gdy wciaga do pluc gorace powietrze i nawijajac zlota nic na reke, poniewaz byl to jedyny sposob, by ja zebrac tak szybko, jak sie poruszali. Ciche skrzypienie rozlegajace sie przy kazdym kroku nie pozostawialo watpliwosci, ze stopa zaczynala sie roztapiac. Zastanawial sie, czy w Planie Parazywiolu Szlamu bedzie spragniony. Z checia oddalby cale zloto z sakiewki za dzban wina, ktory rozbil na glowie barbazu. Okrutny grzmot wstrzasnal korytarzem, uderzajac z gory z taka sila, ze zanim Amnezjusz zdal sobie sprawe z tego, ze lezy, znalazl sie na podlodze z twarza na gorejacych ceglach. Wstal na kolana, po czym podniosl oczy w gore i ujrzal wychylajaca sie z ciemnosci zaslone lodowatych perlowych kulek. Uderzyly one z gwaltownoscia skrzydla Abudrianskiego Smoka, powalajac go z powrotem na ziemie i powodujac okrzyki zdziwienia u obojga jego kompanow. Pomacal reka w poszukiwaniu amfory. Gdy znalazl ja w calosci, ruszyl naprzeciw bijacemu gradowi i wstal na nogi. Lod padal pod ostrym katem, bijac w sciany z przodu, zmieniajac sie w pare w chwili, w ktorej dotykal goracego zelaza, i wypelnial powietrze ogluszajacym, syczacym rykiem. Nawet kule, ktore uderzyly o podloge odbijaly sie raz i roztapialy, zanim spadly ponownie. Podnosila sie rdzawa, pachnaca spalenizna mgielka, stale czerwieniejac i gestniejac. Amnezjusz spojrzal na dol, chcac przyjrzec sie swojej zamarznietej stopie. Pomaranczowa chmura byla juz tak gesta, ze nie widzial wlasnej kostki, ale ujrzal smuzki srebrnej pary unoszace sie z okolic palcow. -Musimy isc dalej! - Ruszyl ponownie do przodu, krzyczac w biegu przez ramie. - Czy wciaz jestes ze mna, Jayk? -Alez oczywiscie, Zumbii! Tylko nie przestawaj krzyczec, abym cie nie zgubila. -Tessali? Delikatna dlon schwycila Amnezjusza za ramie. -Zatrzymaj sie! - Tessali szarpnieciem zmusil go, by stanal. - Musimy... zawrocic! Trassonczyk zerknal przez ramie i ujrzal, ze za nimi burza byla o wiele lzejsza. -Nie. Ponownie ruszyl do przodu tylko po to, by poczuc, jak elf ciagnie uprzaz z amfora. -To jest szalenstwo! - Tessali obrocil Trassonczyka. Ledwo mogli sie dostrzec przez bijaca biala zaslone. - Nie masz... pojecia dokad idziemy. Maszerujemy juz wiele godzin! -Tak by sie zdawalo, ale czas nic nie znaczy w labiryncie. - Trassonczyk musial krzyczec, aby uslyszano go wsrod ryku burzy. - Musimy zaufac nici. -Zaufac nici! - Elf wskazal na spora platanine zakrywajaca lewa reke Trassonczyka. - Masz tu dwie ligi. Ile jeszcze nici pomiesci twoj motek? -Tyle, ile bedzie potrzeba - odparl Amnezjusz. - Nigdy jeszcze sie nie skonczyla. Tessali potrzasnal glowa. -Nie moze byc. Czy tego nie widzisz? To iluzja! Jedna z tortur Pani. -Wierz w co chcesz. Mialem te nic na dlugo przed tym, zanim wkroczylem do Sigil. -Tak ci sie wydaje, ale to zludzenie. - Pomimo iz Tessali rowniez krzyczal, jego glos brzmial wyniosle i wybitnie cierpliwie. - Prosze, sprobuj zrozumiec. Jayk oderwala jego reke. -Nie, to ty zrozum! Jestes teraz w swiecie bzikow, wiec to ty bedziesz robic, co my ci mowimy, a nie my tak jak ty mowisz. Tak? Szczesliwie dla Tessali udalo mu sie nie odskoczyc, gdy spojrzal w diamentowe zrenice diabelstwa. -Staram sie pomoc nam wszystkim. -Mozesz zawrocic, jesli chcesz. - Mowiac to, Amnezjusz spojrzal na stopy. Mgla siegala juz do bioder, ale on wciaz widzial grube struzki srebrnej pary unoszace sie z jego palcow. - Ale nie klopocz nas wiecej. Nie mam czasu, by sie o to spierac. -Twoja stopa, Zumbii? - Jayk przepchnela sie obok elfa, ze skulonymi ramionami przeciw gradowi. - Moge ja ponownie zamrozic. Amnezjusz potrzasnal glowa. -Obawiam sie, ze w tym goracu nie bedzie to warte trudu. Tessali spojrzal na srebrzysta pare unoszaca sie z palcow Trassonczyka. -Zauwazylem, ze utykasz. Co sie stalo? -Wszedlem w cos, co nazywa sie szlamowym portalem, i teraz moja noga zamienia sie w bloto. Elf nastroszyl brwi. -Ale jesli uciekles, powinienes teraz odzyskiwac... -Stopa Zumbii byla zlapana przez dlugi czas - stwierdzila Jayk. - Juz sie zmienila, gdy zamrozilam kaluze. -Czemu mi nie powiedzialas? - Tessali opadl na czworaka i zniknal w pomaranczowej mgle, po czym zaczal ciagnac Amnezjusza za noge. Trassonczyk wyrwal stope. -Co robisz? Tessali podniosl glowe. -Jestem uzdrowicielem. -Jestes macicielem umyslow! - poprawila go Jayk. Spojrzala na Amnezjusza. - Nie ufaj mu, Zumbii. On ukradnie twoje mysli. -Gdybym mial zamiar to uczynic, Jayk, czy nie pracowalbym nad drugim koncem? - Twarz Tessali zdradzala bol, jaki elf odczuwal wystawiwszy swoje plecy na grad, ale nie wstal i nie uciekl nawale. Spojrzal z powrotem na Amnezjusza. - Staram sie tylko zatrzymac szlam. W ten sposob mozemy podjac decyzje nie martwiac sie o twoja stope. -Nie przekonasz mnie, abym zawrocil, jesli to jest cena twojej pomocy. - Amnezjusz przesunal sie obok elfa. - Raczej obrocilbym sie w bloto niz zgubil droge w tych labiryntach. Tessali uniosl dlon, by go powstrzymac. -Ponura Klika nie stawia warunkow, gdy pomaga. Zaufamy nici. Tylko pozwol mi zrobic, co jestem w stanie. Amnezjusz przytaknal, zadowolony ze szczodrosci elfa. Rozejrzal sie za miejscem, w ktorym mogliby uciec od burzy. Nie znalazlszy zadnego, cofnal sie w glab korytarza, gdzie grad nie byl tak gesty, odwijajac podczas marszu zlota nic. Oparl dlon na ramieniu Jayk, po czym Tessali przykleknal i podniosl jego stope z mgly. Cienkie struzki pary unosila sie z topniejacego ciala - ale nie byly wystarczajaco grube, by ukryc jej oslizgla, gliniasta fakture. Tessali wyciagnal sztylet z pochwy, czym sciagnal na siebie podejrzliwe spojrzenie Jayk. -Ostrzegam cie, macicielu umyslow, ze jesli sprobujesz ktorejs z twoich sztuczek... -Dopilnujesz, zebym tego pozalowal, wiem. - Mowiac to Tessali nawet nie spojrzal w gore. - Jayk, doskonale zdaje sobie sprawe, ze Amnezjusz jest tym, ktory stoi pomiedzy toba i moja smiercia. Ostatnia rzecza jaka mam zamiar zrobic, to uczynic mu krzywde. To rzeklszy, Tessali zaczal nakluwac topniejace cialo. Ku uldze Amnezjusza sztylet nigdzie nie zatopil sie w perlowym szlamie pokrywajacym jego stope na wiecej niz grubosc monety. Tessali skinal glowa z uznaniem. -Dobrze. Topi sie od zewnatrz. Nie ma szans, aby szlam przedarl sie do twoich kosci. - Wyczyscil ostrze o ziemie, po czym schowal bron do pochwy. - Nie moge przywrocic ci twojej stopy - wymagaloby to lepszego uzdrowiciela ode mnie - ale moge powstrzymac szlam od pozarcia reszty twego ciala. Oczy Amnezjusza zwezily sie. -Nie chcesz chyba jej odciac... Tessali usmiechnal sie i potrzasnal glowa. -Nie, nic takiego. - Przez chwile macal ziemie, po czym wstal, trzymajac nieregularny kawalek skruszonej cegly. - To powinno byc odpowiednie. -Do czego? - domagala sie wciaz pelna podejrzen Jayk. -Zmienic jego stope w kamien... lub w tym wypadku cegle - wyjasnil Tessali. - Gdy pacjent okazuje wybitne talenty w uciekaniu, czasami jestesmy zmuszeni uzyc tego zaklecia, by go powstrzymac. Trassonczyk zmarszczyl sie. -Nie podoba mi sie bycie powstrzymywanym. -Nie bedziesz - zapewnil go Tessali. - Ciebie nie mam zamiaru przymocowywac do podlogi. -Wciaz nie podoba mi sie ten pomysl - odparl Amnezjusz. - Nie mozesz zrobic czegos innego? Jesli wpadniemy w klopoty, ceglana stopa mnie spowolni. -Nie tak bardzo jak to, ze zamienisz sie w kaluze szlamu. Przykro mi, ale to wszystko, co moge uczynic. Poza tym, juz teraz utykasz. Jedyna roznica, jaka zauwazysz to to, ze twoja stopa stanie sie nieco ciezsza. A gdy znajdziemy kogos, kto bedzie mogl ci ja przywrocic, natychmiast odwroce zaklecie. Amnezjusz wpatrywal sie przez kilka chwil w topniejace cialo, po czym w koncu przytaknal. Elf wcisnal kamien w stope, ale oderwal rece, gdy w korytarzu przetoczyl sie gleboki, huczacy ryk. Nie byl on na tyle glosny ani nagly jak grzmot, ktory poprzedzil grad. Raczej narastal stopniowo, zdajac sie dobywac jednoczesnie ze wszystkich bocznych korytarzy. Duze oczy Jayk wedrowaly od jednego korytarza do drugiego, po czym spoczely na Tessali. -To ty tworzysz ten dzwiek! Tylko mocny uscisk Amnezjusza powstrzymal ja przed rzuceniem sie na elfa. -Zostaw go w spokoju. Tessali nie ma z tym nic wspolnego. Ryk rozlegl sie ponownie, tym razem nieco glosniej niz poprzednio, po czym zamarl. Jayk przekrecila glowe, by spojrzec z powrotem w glab korytarza. -Zumbii, jesli nie Tessali wydaje ten dzwiek, to kto? -Potwor labiryntu, oczywiscie. - Dalej trzymajac stope nad mgla, Amnezjusz gestem nakazal Tessali, aby kontynuowal. - Zaczynalem sie obawiac, ze nie ma tu zadnego. Tessali wepchnal odlamek cegly glebiej w miekka stope. -Sadzilbym, ze madrzej byloby martwic sie, ze taki tu jest. -Pomimo tego, co stwierdziles wczesniej, nie bawiles sie w wiele labiryntow, prawda? - Amnezjusz nie czekal na odpowiedz. - Jesli jest tu potwor, nalezy go karmic. A jesli trzeba go karmic, to musi byc jakis sposob na umieszczenie w labiryncie jedzenia. Czyz nie jest to prawda? -Oczywiscie. Amnezjusz podniosl lewa dlon, cala pokryta niezgrabna platanina zlotego wlokna. -Sadze, ze nic prowadzi nas teraz do tego miejsca. Tessali zmarszczyl brwi w zadumie, po czym nagle zbladl. -Masz na mysli, ze to my jestesmy jedzeniem! Trassonczyk przytaknal, po czym obnazyl miecz. -Sugeruje, zebys sie pospieszyl. Z mojego doswiadczenia wynika, ze potwor rzadko oddala sie od bramy zjedzeniem. ZNAK JEDNEGO Ponowny ryk przetoczyl sie przez tysiace korytarzy labiryntu, zagluszajac nawet dzwiek uderzajacego w sciany gradu. Podobnie jak wczesniej, dochodzil naraz ze wszystkich stron, z lewej, prawej, z przodu i z tylu. Mroczne niebo trzaskalo z furia, a wykladana ceglami droga drzala od jego potegi. Amnezjusz pochylil sie, jakby to moglo pomoc mu przebic wzrokiem gesta mgle. Nie widzial nic poza kaskadami bialego gradu wyparowujacymi na rozgrzanym do czerwonosci zelazie.-Ten byl glosniejszy - wyszeptal Tessali. By zapobiec rozdzieleniu grupy w grubej mgle, zarowno ona jak i diabelstwo trzymali sie uprzezy, w ktorej spoczywala amfora Trassonczyka. - Zbliza sie. -Dobrze. - Gotujace sie powietrze oslabilo glos Amnezjusza do skrzeku. Za kazdym razem, gdy zakrecali za rogiem zelazne mury zdawaly sie swiecic jasniej. - Musimy znajdowac sie blisko wyjscia. Amnezjusz dalej kustykal do przodu, na pol podnoszac, na pol ciagnac kulawa noge. Pomimo zapewnien Tessali cegla przeszkadzala mu w marszu bardziej niz zamrozony szlam. Trassonczyk nie byl w stanie stwierdzic, czy ten martwy przedmiot spoczywal na ziemi, a od wielokrotnego podnoszenia ciezaru jego noga plonela zmeczeniem. Gdy w koncu spotkaja potwora, bedzie musial go szybko zabic. Jesli istota sprobowalaby porwac jednego z jego towarzyszy, nie bylby w stanie ruszyc za nia w poscig. Zatrzymal sie i spojrzal przez ramie. -Moze powinienem ruszyc sam, upolowac bestie i ja zabic. Zostawie czesc nici, abysmy mogli ponownie sie odnalezc. -Nie! - powiedzieli jednoczesnie Tessali i Jayk. -Przynajmniej w czyms sie zgadzamy, Jayk. - Palaca goraczka spowodowala, ze Tessali ledwo dyszal. - Wszyscy mamy wieksze szanse bedac razem. -Nie zostawie cie, Zumbii. Ani na chwile. -Jak chcecie. Ale trzymajcie sie blisko. Jesli potwor zabierze ktores z was, nie bede w stanie go zlapac. - Amnezjusz spojrzal krzywo na Tessali i dodal. - Ta ceglana stopa nieco mnie spowalnia. -W kazdej chwili moge ja odciac - odparl elf. Nie zaszczyciwszy go odpowiedzia, Amnezjusz pokustykal dalej. Maszerujac, powoli krecil lewym nadgarstkiem, nawijajac nic na reke, zostawiwszy prawa dla miecza. Juz w tej chwili motek stal sie na tyle gruby, ze Trassonczyk nie mogl podrapac sie w ucho. Jesli nie dotra do wyjscia po nastepnej lidze, przestanie moc ruszac konczyna. Ruszyli za nicia w serie krotkich, ostrych zakretow, po czym znalezli sie w obszarze szerokich korytarzy o czarnych podlogach. Zelazne mury zdawaly sie tu wyzsze niz przedtem, a grad padal mocniej. Przez pomaranczowa mgle Amnezjusz od czasu do czasu dostrzegal ciemne, podobne do okien kwadraty umieszczone wysoko na zelaznym froncie sciany, ale ksztalty byly zawsze zbyt odlegle, by zbadac je dokladniej. Od czasu do czasu z jednego z nich wydostawalo sie cos, co moglo byc jezykiem plomieni. Staral sie isc srodkiem alei, wolac pozostawic czarne ksztalty niezbadane - o ile bylo to mozliwe. Przeszli w tym obszarze moze tysiac krokow, gdy Amnezjusz poczul, jak cos delikatnie szarpie jego lewa reke. Pociagniecie bylo na tyle delikatne, ze wydawalo mu sie, iz je sobie wyobrazil. Wtedy pojawilo sie ponownie. Trassonczyk nie rzekl nic, tylko szedl dalej, starajac sie przekonac siebie, ze to wrazenie bylo rezultatem zmeczenia. Mimo wszystko nawijal nic przez niezliczone godziny, zbierajac rosnace obciazenie. Wczesniej czy pozniej ten wysilek zbierze swoje zniwo. Znowu pociagniecie. Wsrod gradu i mgly trudno bylo miec pewnosc, ale tym razem zdawalo mu sie, ze nic zadrzala. Amnezjusz poczul, jak jego serce podchodzi mu do gardla. Od razu domyslil sie, ze potwor znalazl ich nic, ale nie powiedzial nic swoim towarzyszom. Od poczatku Tessali nie mial nadziei na znalezienie wyjscia z labiryntow i nawet Jayk znaczaco ucichla przez ostatnie kilka godzin. Gdyby powiedzial im, co sie stalo, zanim wymysli sposob na poradzenie sobie z porazka, straciliby wiare i poddali beznadziei. -Zumbii, co sie dzieje z nicia? -Co masz na mysli? - Trassonczyk w duszy przeklal percepcje Jayk. -Ja tez to widze! - dodal Tessali. - O, drgnela. Amnezjusz kustykal do przodu, starajac sie szybko myslec. -Coraz ciezej sie ja nawija. - Podniosl dlon, by pokazac potezna platanine, po czym skurczyl sie, gdy nic naprezyla sie i wydala z siebie ostry bzyk. - I od czasu do czasu odbija sie od niej kula gradu. -Zumbii, nie lubie, gdy mnie oklamujesz - ostrzegla Jayk. - Cos ciagnie za nic, tak? Czujac, ze ukrywanie prawdy nie zdaloby sie na nic, Amnezjusz westchnal i przestal maszerowac. -Tak, ale nie rozpaczajcie. Wciaz mozemy odnalezc wyjscie. -Jak? - spytala Jayk. -Ja, uch... znamy ogolny kierunek... -Mozemy o to martwic sie potem - rzekl autorytatywnie Tessali, zadziwiajaco przytomny w obliczu zaglady. - Jesli cos idzie za ta nicia, to zgaduje, ze jest to potwor. Odetnij sie i ucieknijmy. -Odciac zlota nic? Nigdy! - Amnezjusz byl przerazony tchorzostwem elfa. - Zrobimy zasadzke i odpowiednio sie z nim rozprawimy. Ja bede, oczywiscie, przyneta. Bestia pojdzie po nitce prosto w moje lapy. -A wtedy my zaatakujemy ja od tylu! - wywnioskowala Jayk. -Jesli okaze sie to konieczne. - Gardlo Trassonczyka, poranione od oddychania goracym powietrzem, rozbolalo go od tak dlugiej przemowy. - Po zabiciu Hydry z Trassos sadze, ze poradze sobie z pojedynczym potworem z labiryntu. Amnezjusz pokustykal do muru i zaczal sie wycofywac, pozwalajac zlotej nici odwijac sie z reki podczas marszu. Jayk i Tessali szli obok niego, wciaz trzymajac sie uprzezy i ogladajac przez ramie, jakby faktycznie spodziewali sie nadejscia potwora. Mgla byla gesta jak noc, a grad dalej syczal i ryczal uderzajac w sciany labiryntu. Gdy przeszli pod jednym z oknopodobnych ksztaltow umieszczonych wysoko w scianie, jezyk zoltego plomienia wystrzelil i trzasnal nad nimi, kapiac ich glowy w blyszczacym goracu i wypelniajac powietrze ostrym zapachem popiolu. Odsuneli sie nieco od sciany. Nic dalej drgala w nieregularnych odstepach, a ryk potwora przetaczal sie przez labirynt. Byl on jeszcze glosniejszy niz przedtem, ale nikt o tym nie wspomnial. Na twarzy Tessali dalej panowal wyraz ponurego strachu. Jayk zdawala sie byc bardziej wsciekla niz przestraszona. Trassonczyk wyobrazal sobie, ze mniej obawiala sie smierci niz uwiezienia w labiryncie i nie zemszczenia sie na Komosahlu Trevancie. Po pewnym czasie dotarli do jednego z bocznych korytarzy. Pomimo iz zdawal sie on rownie szeroki jak ten, ktorym podrozowali, Amnezjusz sadzil, ze nada sie na zasadzke. Poslal swoich towarzyszy dalej, kazac im liczyc kazdy krok, az w koncu przestali sie widziec. Juz po pieciu ich sylwetki calkowicie zniknely w gradzie i mgle. -Stac! - Musial krzyczec, aby uslyszeli go wsrod ryku burzy, jeszcze bardziej meczac swoje spalone gardlo. - Czekajcie tam, az zawolam. Rozumiecie? Odpowiedz byla ledwo slyszalnym skrzekiem, ktory Amnezjusz uznal za potwierdzenie. Cofnal sie piec krokow w strone skrzyzowania i zatrzymal sie, czekajac na przeciwnika. Grad wybijal nierowny rytm na tym, co pozostalo z jego zbroi, ale on watpil, by potwor uslyszal to w tym halasie. Wsunal miecz do pochwy i schwycil kilka grudek gradu w dlon, po czym wcisnal je do ust, by zaspokoic pragnienie. Lodowe grudki smakowaly paskudnie, ale pozwolil im sie rozpuscic i zmusil sie do przelkniecia niesmacznej wody. Gdyby walka miala trwac dluzej niz kilka chwil, nie chcial, aby suche gardlo przeszkadzalo mu w oddychaniu. Nic dalej naprezala sie na jego lewej rece. Potwor nawijal ja, co sugerowalo, ze byla to istota myslaca. Czy zatrzyma sie na rogu, by sprawdzic, czy nie ma tam zasadzki? Amnezjusz schwycil kolejna garsc gradu i wlozyl ja do ust, po czym z powrotem wyciagnal miecz. Jesli poczuje nagla zmiane w sile naciagu linki, ruszy - czy raczej powlecze sie - do ataku. Przypomnial sobie, aby byc ostroznym. Teraz, gdy jego zbroja zostala zmiazdzona, jego najwrazliwsze miejsca beda narazone na kontrataki. Priorytetem bedzie zniszczenie broni przeciwnika. Nastepny atak wymierzy w noge, zarowno po to, aby sprowadzic potwora do swojego poziomu, a takze uniemozliwic mu ucieczke z jednym ze swoich towarzyszy. Trzeci cios bedzie smiertelny. Amnezjusz w jednej chwili skonczyl snuc plany, gdy we mgle pojawila sie wysoka, czlekoksztaltna postac. Oslaniajac sie przed bijacym gradem wybitnie nie wygladala ona na potwora. Miala potezna glowe, zakonczona raczej plasko, smukla budowe, wysokie ramiona oraz pare blyszczacych, kozich nog. Trzymala spojrzenie utkwione mocno w ziemi, nawijajac jednoczesnie zlota nic na drzewiec dlugiej lancy, najwyrazniej nieswiadoma istnienia zasadzki. Potwor sztuczek i uludy, stwierdzil Amnezjusz. One byly najgrozniejsze. Skoczyl do przodu, ladujac na ceglanej nodze, by przeciwstawic bestii swoj opancerzony bok, po czym uderzyl lance w polowie drzewca. Istota wydala z siebie suchy krzyk zdziwienia i nagle podniosla sie do gory, unoszac nogi ponad mieczem Trassonczyka. Para twardych jak kamien kopyt uderzyla jedno za drugim w naramienniki Amnezjusza, obalajac go, zanim zdazyl odwrocic ostrze, by ciac do gory. Nie mogac przesunac ceglanej nogi do tylu wystarczajaco szybko, by zlapac rownowage, przewrocil sie i upadl na gorejace cegly. Stwierdzil, ze patrzy na podbrzusze czegos, co zdawalo sie byc stojaca na tylnych nogach koza. -Bariaur? - sapnal. "Potwor" opadl przednimi kopytami na cegly i Trassonczyk ujrzal, ze faktycznie, byl to bariaur - i to do tego stary. Jego rogi, ukruszone i bezbarwne, byly zakrecone dwa razy. Oczy zamglone, a szara, podobna do mchu broda, pokrywala wszystko od policzkow az po piers. Welniana siersc przypominala krzaczasta platanine koltunow i kedziorow i prawie calkowicie zaslaniala znoszone juki polozone na jego plecach. Amnezjusz podniosl miecz, aby sie zaslonic, ale nie ruszyl sie z goracych cegiel. -Blagam o wybaczenie. W tej mgle pomylilem cie z potworem z labiryntu. Spojrzenie bariaura powedrowalo do zlotej nici nawinietej na reke Trassonczyka. Stworzenie westchnelo, rozczarowane. -Tak byc nie moze. - Jego glos lamal sie ze starosci. - Nie pozwole na to. -Przepraszam za moja pomylke. - Trassonczyk zebral sie, poruszajac sie powoli, aby nie wystraszyc starego bariaura. - Ale slyszales te ryki? Gdy poczulem jak cos szarpie moja line... -Nie! Badz silny, ty glupcze! Amnezjusz zamarl w polprzysiadzie. -Prosze, nie chce cie skrzywdzic! -Nie chce skrzywdzic! - Slowa te byly czyms pomiedzy parsknieciem a smiechem. - On musi odejsc! Bariaur uniosl tepy koniec swojej peknietej lancy. Amnezjusz przygotowal miecz i zaczal sie zamierzac, ale nie bylo potrzeby wyprowadzac ciosu. Starzec zamknal swoje workowate powieki i uderzyl sie drzewcem prosto w czolo. -On musi odejsc! Amnezjusz, zmieszany, pomyslal, ze najlepiej bedzie poczekac. Bariaur przez chwile stal w bezruchu, po czym otworzyl swoje zamglone oczy. -Wciaz tutaj. - Bariaur zamknal oczy i uderzyl sie. -Co robisz? Bariaur ponownie uderzyl sie w czolo, tym razem nie otwierajac oczu. -Przestan! Zrobisz sobie krzywde! Z kazdym slowem bariaur ponawial uderzenia, jednoczenie mruczac: -On musi odejsc. Musi odejsc. Zdajac sobie sprawe, ze jego slowa tylko pogarszaja sprawe, Amnezjusz schowal miecz do pochwy, po czym pokustykal do przodu, by powstrzymac szalonego bariaura. Po otrzymaniu niezamierzonego ciosu drzewcem, kiedy istota wznosila je do kolejnego uderzenia, schwycil je i wydarl z uscisku starca. -Potrzymam ci to. - Ostatnia rzecza, jakiej zyczyl sobie Amnezjusz bylo to, by bariaur pozbawil sie przytomnosci - przynajmniej dopoki mogl doprowadzic ich do miejsca, w ktorym znalazl drugi koniec nici. - Bicie sie nie spowoduje, ze znikne. Bariaur zaslonil uszy dlonmi i, nie otwierajac oczu, ruszyl w strone bocznego korytarza, gdzie wlasnie pojawili sie Jayk i Tessali. Oboje mieli w dloniach sztylety. -Nie czyncie mu krzywdy! - ostrzegl Amnezjusz. Zatrzymali sie dwa kroki od bariaura, ktory dalej zakrywal sobie uszy i mial zamkniete oczy. -Co tu robicie? - spytal Trassonczyk. - Nie wolalem was. -Slyszelismy krzyki. - Jayk gestem dloni wskazala niebo. - W calym tym halasie myslelismy, ze to ty, tak? -To nie bylem ja. To nasz potwor. - Amnezjusz wskazal na bariaura. - Sadze, ze on jest tym, kogo nazwalibyscie bzikiem. Starzec ciagle sie bije i powtarza, ze musze odejsc. Tessali uniosl brwi, po czym spojrzal na skurczonego bariaura. Po chwili zacisnal usta i przytaknal ponuro. Trassonczyk wzial zlamana lance i pokazal im zlota nic owinieta na drzewcu. -Jesli przekonacie go, by pokazal nam, gdzie zaczal to zwijac, to moze uda nam sie znalezc wyjscie. Elf przylozyl palec do ust, po czym schowal sztylet. Trzej towarzysze patrzyli cicho wsrod padajacego gradu. W koncu bariaur odslonil uszy i podniosl wzrok. Gdy ujrzal przed soba Tessali i Jayk, zaszlochal z rozpaczy i opadl na przednie kolana. -Silverwind, ty stary glupcze! - krzyknal. Zaczal ponownie uderzac sie w glowe. Amnezjusz ruszyl, by go powstrzymac, ale Tessali gestem nakazal mu, zeby sie cofnal. -Prawie juz sie wydostales i znowu straciles kontrole - narzekal Silverwind. Przebiegl nieprzytomnym spojrzeniem po nieoczekiwanych kompanach, po czym skoczyl przed siebie we mgle. Rozlegl sie ostry trzask, po czym jego glowa na chwile pojawila sie na powierzchni i zaraz potem znowu zniknela. Uslyszeli kolejny trzask, potem jeszcze nastepny i Trassonczyk zdal sobie sprawe, ze Silverwind uderza rogami o ziemie. Tak potezne byly te uderzenia, ze gdy starzec podnosil je, lecialy odlamki cegiel. Tessali wciaz jednak nie pozwalal Amnezjuszowi wkroczyc do akcji. W koncu, gdy odlamki zmienily sie w pyl, bariaur przestal. Pozostal z glowa we mgle i pomimo zapachu przypalonego futra wypelniajacego powietrze wokol jego przednich nog, nie uczynil nic, aby wstac na nogi. Tessali przycupnal i cierpliwie czekal. Gdy Silverwind w koncu podniosl wzrok, elf dotknal palcami jego piersi. -Jestem Tessali. - Wskazal na Jayk, a potem Trassonczyka. - Moi przyjaciele... -Nie pozwalaj sobie! - syknela Jayk. - Nie jestem twoim przyjacielem. Elf nie zareagowal na to wtracenie, tylko kontynuowal: -Moi... towarzysze to Jayk Waz oraz Amnezjusz. - Wyciagnal dlon w strone bariaura. - Czemu nie wstaniesz? Twoje futro zaczyna sie przypalac. Silverwind spojrzal na swoje kolana i pozwolil, aby elf pomogl mu wstac. -Mowiles, ze musimy odejsc - stwierdzil Tessali. - Czemuz to? -Poniewaz nie chce, zebyscie tu byli. - Odpowiedz Silverwinda byla cicha. - Stoicie mi na drodze. -Na drodze do czego? - spytal elf. Bariaur odwrocil sie bokiem, przygladajac mu sie katem oka. -Nie ma ich tu. - Zamknal workowate powieki. - Badz silny, Silverwind. -Mozesz trzymac oczy zamkniete tak dlugo, jak chcesz, Silverwindzie. Gdy je otworzysz, wciaz tu bedziemy. Silverwind ponownie zakryl oczy. Zdajac sobie sprawe, ze moze to zajac troche wiecej czasu, Trassonczyk zaczal odwijac nic z reki na wlocznie bariaura. Jesli chcial uniknac jej przecinania, nawiniecie na wlasciwa szpulke bedzie trudnym zadaniem. Po chwili Tessali siegnal do jednej z dloni bariaura i delikatnie ja odciagnal. Silverwind sapnal i wzdrygnal sie od dotyku, po czym spojrzal na niego, jakby elf byl diablem z otchlani. -Widzisz? - rzekl Tessali. - Wciaz tu jestesmy. Nie mozesz sprawic, zebysmy odeszli. Z zadziwiajaca, jak na bariaura w jego wieku, szybkoscia, Silverwind opuscil glowe i ubodl Tessali w piers. Cios powalil elfa, ktory ladujac na ziemi wydal z siebie glosny jek. Amnezjusz ruszyl, by powstrzymac bariaura, ale, ze swoja ceglana noga, nie byl tak szybki jak Jayk. Zanim Trassonczyk zrobil drugi krok, diabelstwo znalazla sie obok Silverwinda, pchajac sztylet w kierunku jego gardla. -Jayk, nie! Diabelstwo zatrzymala sie. Jej reka byla na wpol wyprostowana, a czubek noza dotykal grubej aorty. Kly wystawaly, a zrenice wygladaly jak diamenty. Silverwind stal bez ruchu jak pomnik, utkwiwszy swoje zdziwione spojrzenie w czubku jej glowy. -Ale on nas zaatakowal, Zumbii! - narzekala Jayk. Amnezjusz wiedzial, ze nie ma sensu odwolywac sie do wspolczucia. Podniosl czubek lancy, pokazujac nic, ktora bariaur zebral. -Nie wiemy, gdzie Silverwind to zaczal. Jesli pomozesz mu w przejsciu do nastepnego stadium, to w jaki sposob odnajdziemy wyjscie? Jak zemscisz sie na Trevancie? Jayk przewrocila oczami. -Nie potrzebujesz mi kadzic, Zumbii. Jesli mowisz nie ciac, to nie tne. -Wiec badz tak dobra i cofnij sie. - Tessali wstal, pocierajac zebra, ale poza tym nie wygladal specjalnie zle. -Jestem pewien, ze Silverwind zdaje sobie teraz sprawe, ze nie pozbedzie sie nas atakujac. Jayk zignorowala go i nie odstapila, zanim Amnezjusz nie przytaknal. Gdy odsunela noz od gardla bariaura, ten zamknal oczy i smutno potrzasnal glowa. -Byles tak blisko. Tak blisko. -Tak blisko czego? - spytal Tessali. - Powiedz mi, Silverwindzie. Bariaur otworzyl oczy i spojrzal na niego. Przeniosl wzrok dalej na Jayk, po czym odwrocil sie do Amnezjusza. -Czemu musiales ich sobie wyobrazic, stary glupcze? Tak blisko byles ucieczki. Miales zlota nic. Wkrotce dotarlbys do wyjscia. -Wspaniale - jeknela Jayk. - Znakowiec. -Znakowiec? - spytal jak echo Amnezjusz. -Znak Jednego. - Tessali potarl brode, dalej skupiajac sie na Silverwindzie. - Uwazaja sie za centrum wieloswiata i twierdza, ze tworza wszystko, co sie w nim znajduje moca swego umyslu. Wyglada na to, ze izolacja Silverwinda przekonala go, ze jest on jedyna rzeczywista istota w labiryncie - albo nawet w calym wieloswiecie. Silverwind wyrwal Amnezjuszowi z dloni czubek zlamanej lancy, po czym odwrocil sie i zaczal odchodzic. Tessali potrzasnal mocno glowa, po czym wskazal na reke bariaura i zakrzywil palce, jakby cos chwytal. Trassonczyk przytaknal, po czym zlapal starca za ramiona. -Silverwind, powinienes to wiedziec - stwierdzil Tessali. - Nie mozesz odejsc od tworow twojego umyslu nie bardziej niz od tego wyobrazonego gradu. Jesli chcesz sie nas pozbyc, musisz najpierw sie z nami ulozyc. Ramiona bariaura opadly. -Sadze, ze musze. - Odwrocil sie w ich strone. - Dobrze. Powiedzcie mi jeszcze raz swoje imiona. Elf usmiechnal sie. -Bedziesz zadowolony ze swojej decyzji. Mow do mnie Tessali. Okrutny ryk przetoczyl sie przez labirynt, tak gleboki i glosny, ze cegly pod stopami Trassonczyka zadrzaly. Pomaranczowa mgla zawirowala, jakby pobudzona wiatrem, ktorego nie czuli i wydawalo sie, jakby przez chwile nawet grad zatrzymal sie. -Myslalam, ze to on jest potworem - narzekala Jayk. -Ja... Jestem. - Dlonie Silverwinda trzesly sie, a jego krzaczaste brwi byly uniesione ze strachu. - To, co slyszycie, to moja ciemna strona. -Zatem powiedz jej, by sie... Rozkaz Jayk ucichl nagle, gdy potezna szara lapa wynurzyla sie z gradu i zakryla jej twarz. Trassonczyk dostrzegl za diabelstwem niewyrazny kontur poteznej, niedzwiedziej sylwetki, po czym niespodziewany napastnik odciagnal ja i zniknal wsrod burzy. -Jayk! Amnezjusz schwycil zlamana lance Silverwinda i rzucil ja za znikajacym potworem, po czym siegnal po miecz i pokustykal za nim tak szybko jak tylko mogl. Tessali przemknal obok, a po chwili rozlegl sie jego przerazajacy krzyk. Szara sylwetka elfa uniosla sie wysoko w powietrze i opadla na ziemie, uderzajac z cichym trzaskiem. Zaledwie poltora kroku dalej Trassonczyk ujrzal potwora ponownie. Bestia byla o wiele wieksza od niedzwiedzia, miala wysoka, szpiczasta glowe, plaska twarz i okragla szczeke, z ktorej wystawaly szerokie, ostro zakonczone zeby. Dlugie platy lodowo-szarego futra zwisaly z calego ciala, nadajac mu dziwny ksztalt i czyniac trudniejszym odroznienie go od padajacego gradu. Nogi Jayk, dziko wierzgajace, wystawaly spod wyjatkowo duzego kawalka futra. To wszystko, co ujrzal, zanim potwor nie zniknal wsrod burzy. Amnezjusz uslyszal jeki lezacego na ziemi Tessali i ledwo udalo mu sie podniesc na czas ceglana noge, by go nie rozdeptac. Zauwazyl, ze zlota nic nie odwija sie, tylko prowadzi w dol. Lanca Silverwinda nie wbila sie w potwora. Nie mogl w zaden sposob sledzic go, a sadzac po szybkosci, z jaka zniknal, szansa na jego wyprzedzenie byla jeszcze mniejsza. Z boku rozlegl sie stukot kopyt, po czym Silverwind przegalopowal obok. Stary bariaur opuscil glowe i zniknal we mgle. Po chwili rozleglo sie gluche... prask! - ogluszajacy ryk i stlumiony trzask. Silverwind krzyknal, potem Jayk ryknela z wscieklosci. Amnezjusz podszedl trzy kroki do przodu i ujrzal przed soba plecy podnoszacego sie z ziemi potwora, jakby ten staral sie wstac na czworaki. Nie dostrzegl ani bariaura ani diabelstwa, dopoki bestia nie zagrzmiala i nie podniosla reki. Jayk trzymala sie nadgarstka, a jej twarz byla zatopiona gleboko w splatanym futrze. Potwor ryknal przeciagliwie, po czym machnal dlonia w kierunku sciany. Gdy wlochata reka dotarla do konca luku, diabelstwo zdawalo sie jeszcze przez chwile trzymac, po czym oderwala sie i uderzyla w goracy zelazny mur. Amnezjusz dotarl do potwora i cial go mieczem w reke, ktora ten przed chwila wyrzucil Jayk. Tak twarde bylo jego cialo, ze nawet gwiezdne ostrze z ledwoscia przecielo miesnie. Gdyby cios nie wyladowal dokladnie na stawie, konczyna by ocalala. Jednakze uderzenie, jak zwykle doskonale celne, odrabalo potezne ramie. Z rany nie wyplynely gejzery czerwonej krwi. Istota nie ryknela z wscieklosci ani nie padla w szoku. Zamiast tego, z miejsca po odcietej konczynie zaczela wyciekac substancja podobna do czarnej posoki, a potwor odwrocil sie, by spojrzec na atakujacego. Trassonczyk podniosl miecz i ujrzal pedzaca w jego kierunku szara smuge. Odwrocil sie do ciosu, oslaniajac sie ramieniem. Uderzenie wyladowalo dokladnie na jego naramienniku, wbijajac Amnezjusza w biodro potwora z taka sila, ze gdyby nie przyjal go na boski braz, z pewnoscia by zginal. Trassonczyk tylko jeknal, po czym stwierdzajac, ze znajduje sie kolo bestii, cial go w odsloniete podbrzusze. Ponownie jego gwiezdny miecz wbil sie gleboko, jednak nie na tyle, by przeciac ogromna istote na pol. Bestia uderzyla piescia wielkosci kamienia w naramiennik Trassonczyka bez widocznego efektu. Staral sie dokustykac i zaatakowac ponownie, ale ujrzal, ze znajduje sie przy boku potwora. Sprobowal wyciagnac swoj miecz i stwierdzil, ze ten tkwi w jego brzuchu, w ociekajacej posoka ranie. Istota rozwarla piesci, ukazujac na koncu kazdego palca dlugi zolty pazur. Gdyby Amnezjusz nie patrzyl juz wiele razy smierci w twarz - a czasem nawet blizej niz teraz - moglby wpasc w panike lub rozpaczac. Ale wiedzial doskonale, ze zbawienie czesto przychodzi w ostatniej chwili, gdy okrutny wrog, wyczuwajac zwyciestwo, staje sie nieostrozny i zbyt szybko rusza, by zabic. Gdy potwor siegnal po niego, Trassonczyk zmienil chwyt i popchnal jelce miecza do przodu. Ostrze obrocilo sie na brzegu rany, wbijajac czubek gleboko w trzewia potwora. Amnezjusz nie slyszal ryku - poczul go w drgajacym mieczu. Schwycil rekojesc z calej sily, po czym skulil sie pomiedzy naramiennikami i staral sie nie krzyczec, gdy pazury bestii zamknely sie wokol jego brzucha. Z dzwiekiem podobnym temu, jaki wydaje darte plotno, potwor oderwal Trassonczyka od swego biodra. Amnezjusz poczul, jak jego miecz wyslizguje mu sie z dloni i podwoil wysilki, by utrzymac rekojesc. Przez chwile zdawalo sie, ze mu sie nie uda, po czym z dlugim, oslizglym cmoknieciem ostrze wyszlo z ciala. Amnezjusz stwierdzil, ze zegluje tylem przez grad i niezaleznie od tego, czy uderzy w ziemie, czy w mur, amfora uderzy pierwsza. Wyrzucil nogi nad glowe, wykonujac w powietrzu pol salta, po czym uderzyl twarza w goraca zelazna sciane. Rozdzierajacy bol przyszedl na chwile przed bolesna agonia, a potem Trassonczyk opadl glowa na ziemie. Skulil sie przed ladowaniem i w ten sposob udalo mu sie obrocic na bok i powstrzymac przed wyladowaniem calym ciezarem na amforze. Mimo tego uslyszal cichy zgrzyt dwoch polowek zmiazdzonej szyjki tracych o siebie nawzajem. Nie wiedzial, czy bardziej boli go skora od krotkiego zetkniecia z rozzarzonym zelazem, czy tez kosci od upadku, ale nie mial czasu, by sie nad tym zastanawiac. Wstal na nogi, po czym odwrocil sie w kierunku srodka korytarza i ujrzal truchtajacego do niego Silverwinda. Bariaur trzymal w ramionach jeczacego Tessali. Plaszcz elfa byl porwany i zakrwawiony. Pomimo iz jedno kolano mial wygiete pod niemozliwym katem, a jego oczy byly zamglone od bolu, pozostawal przytomny. -Na moje imie, jak sie ciesze, ze sobie ciebie wyobrazilem! - oznajmil Silverwind, stajac obok Trassonczyka. - Mimo to wolalbym, zebys nie pojawil sie na drugim koncu zlotej nici. -Mojej zlotej nici. - Amnezjusz obszedl bariaura, bezskutecznie wypatrujac wsrod burzy potwora labiryntu. - Co sie stalo z bestia? -Wyobrazilem sobie, ze jej nie ma - wyszczerzyl sie dumnie Silverwind. -Podejrzewam, ze bedzie nieco trudniejsza do zniszczenia. - Trassonczyk przebiegl spojrzeniem wzdluz muru w poszukiwaniu Jayk. - Czy widziales, co sie stalo z diabelstwem? -Zumbii, tu jestem. Amnezjusz obrocil sie i ujrzal jak calkiem niedaleko Jayk wynurza sie z mgly, trzymajac sie obiema dlonmi za skronie. Jej zrenice byly okragle, a kly ukryte. Ciemna cera diabelstwa utrudniala poszukiwanie zranien, ale poza zmarszczonym czolem nie ujrzal zadnych zewnetrznych obrazen. -Czy nic ci nie jest, Jayk? - spytal. -Moja glowa, boli jakby byla stluczonym jajkiem. -Ale czy mozesz biec? - dodal Silverwind. -Myslalam, ze przechodze do Jednej Smierci - odparla Jayk. - Ale nie mam az tyle szczescia. Moge biec, o ile zrobie to delikatnie. -A zatem sugeruje, zebysmy udali sie w dalsza droge. - Bariaur wskazal glowa skrzyzowanie. - Obawiam sie, ze nie mam zbyt duzej kontroli nad moja ciemna strona. Ma ona sposob na dochodzenie sila swoich praw w najgorszych mozliwych momentach. WIATRY POPIOLOW Nawijajac nic na nadgarstek podczas kulawego marszu, Amnezjusz podazyl za Silverwindem w strone skrzyzowania, gdzie spotkali sie zaledwie kilka minut temu. Pomimo mozliwosci, ze potwor, ranny i wsciekly, moze ich scigac, Trassonczyk nie mial zamiaru pozostawienia luznego jej konca lezacego w mglistym labiryncie. Jako jedna z niewielu rzeczy laczacych go z jego przeszloscia, nic byla zbyt cenna, by traktowac ja tak nieostroznie.Po wrzawie bitwy, lomot gradu zdawal sie byc cichy. Bol w jego kosciach powoli mijal, ale poparzona klatka piersiowa wciaz palila w miejscach, gdzie zetknela sie z goracym murem. Powietrze zdawalo sie byc jeszcze goretsze. Zadna ilosc grudek gradu o paskudnym smaku nie mogla zaspokoic jego pragnienia, a jego wysuszone gardlo chcialo spuchnac i zatkac sie. W duchu pomodlil sie do Hermesa, blagajac boga podrozy, by pomogl staremu bariaurowi szybko odtworzyc swe kroki. Jesli wkrotce nie uciekna z labiryntu, Trassonczyk umrze z pragnienia. Obok niego szla Jayk. Palce trzymala przycisniete do skroni, jakby starajac sie powstrzymac swoj mozg od obijania sie w srodku czaszki i zdawala sie byc troche nieprzytomna. Trassonczyk wolalby sie zatrzymac i pozwolic diabelstwu pozbierac rozrzucone mysli, ale dopoki nie znajda bezpiecznego miejsca, w ktorym beda mogli odpoczac, nie wchodzilo to w rachube. Byla przynajmniej w lepszym stanie niz Tessali, ktorego jeki od czasu do czasu byly glosniejsze nawet od gradu. Gdy dotarli do skrzyzowania, kat, pod ktorym zlota nic ginela we mgle, stopniowo sie zwiekszal. Wkrotce wskazywal dokladnie w dol i Trassonczyk zdal sobie sprawe, ze stoi prawie na drugim koncu. -Silverwind, poczekaj chwile. - Zatrzymal sie i pochylil, by podniesc lance, wokol ktorej bariaur owinal swoj koniec nici. - Nie chce cie zgubic w tej burzy. -Dopoki sie z wami nie ulozylem, nie sadze, aby to bylo mozliwe. - Silverwind odwrocil sie, by spojrzec, co robi Amnezjusz. - Ale naprawde musimy... och! Bariaur spojrzal w glab korytarza, po czym jego pokryta zmarszczkami twarz przybrala wyraz samooskarzenia. -Nie, ty stary glupcze! Nie trac teraz kontroli! Nie podnoszac sie, Trassonczyk obrocil sie na dobrej stopie. Przez zaslone gradu ujrzal niewyrazny kontur, ledwo widzialny, wynurzajacy sie z mgly. Kamuflaz istoty byl tak dobry, ze Amnezjusz mogl stwierdzic, ze potwor stoi do nich tylem tylko po brakujacej rece. -Zumbii, czemu Silverwind odchodzi? - Glos Jayk byl niski i pelen zdziwienia. Bariaur uciekal. - Powiedziales mu, zeby zaczekal. Pocaluje sie z nim, tak? -Nie! Dobrze czyni. Chce, zebys z nim poszla. - Trassonczyk popchnal ja w strone bariaura. - Ale trzymaj swoje usta z dala od niego. Jayk westchnela, po czym jeknela, ruszajac za Silverwindem. Skupiajac swoj wzrok na potworze, Amnezjusz przycupnal na pietach i przesunal dlonia po ukrytych we mgle ceglach. Gdy nie znalazl zlamanej lancy, schwycil nic i zaczal ciagnac. Bestia powoli odwrocila sie w jego strone, trzymajac odcieta reke w zdrowej dloni. Przycisnela koniec konczyny do miejsca, w ktorym kiedys sie znajdowal i ostroznie go tam przytrzymala. Trassonczyk zerknal za siebie i ujrzal, jak Jayk znika za Silverwindem wsrod burzy. Pociagnal mocno za nic i poczul, jak wibruje, gdy motek toczyl sie po ceglach, ale samej lancy nie znalazl. Potwor z labiryntu odsunal dlon od odcietej reki. Pomimo iz konczyna zwisala, to jednak nie odpadla. -Na Zeusa, naprawde ciezko bedzie cie zabic. - Nawet tak cichy szept sprawil, ze suche gardlo zaczelo go palic. Bestia spojrzala w kierunku Silverwinda i zaczela sunac przed siebie. Amnezjusz po raz ostatni przesunal po ceglach i nic nie znalazl. Wstal i pokustykal kawalek, wyciagajac miecz i ostroznie ogladajac sie przez ramie. Potwor nie wyrazal checi, by dopasc go jakos specjalnie szybko. Podobnie jak on sam, stwierdzil zapewne, ze te bitwe wygra cierpliwosc i przewidywanie, a nie brutalna sila czy cichosc. Bedzie podazal za swoimi ofiarami w pewnej odleglosci, gotow zaatakowac w momencie nieuwagi, albo gdy padna z pragnienia. Trassonczyk dotarl do skrzyzowania, gdzie odnalazl czekajacego Silverwinda. Bariaur trzymal w ramionach zmarnowanego Tessali, a Jayk stala obok niego. -Nie widze potwora. - Bariaur odetchnal glebiej, niz pozwalala na to sytuacja. Amnezjusz odwrocil sie i ujrzal, ze bestia zniknela za zaslona gradu. -On tam jest, badz tego pewien. Nie mozesz sobie wyobrazic, ze go nie ma. -Oczywiscie, ze moge. - Silverwind obrocil sie i obrzucil go krzywym spojrzeniem, czym wydobyl jek z ust trzymanego elfa. Teraz, kiedy Amnezjusz byl blizej, dostrzegl, ze cios zadany przez potwora otworzyl w boku Tessali kilka ran, miejscami odslaniajac zebra. -Jak sie miewa Tessali? -Potrzebuje mojej niepodzielnej uwagi jesli ma nie zniknac. Pomysle o nim, gdy tylko znajdziemy osloniete miejsce, by sie zatrzymac. -Ruszajmy zatem. - Amnezjusz odwrocil sie w strone, z ktorej przyszedl Silverwind tylko po to, by stwierdzic, ze bariaur stoi zwrocony w przeciwna strone. - Co robisz? Pokaz mi, gdzie znalazles nic. Bariaur potrzasnal glowa. -Ruszalem w przeciwnym kierunku. -To nie ma znaczenia. - To mowiac okrecil sie na ceglanej piecie, ostroznie wypatrujac potwora labiryntu. - Wyjscie lezy tam, gdzie po raz pierwszy znalazles nic. -To niedorzeczne! Czemuz mialbym wyobrazac sobie zlota nic prowadzaca od wejscia? Amnezjusz zmarszczyl czolo, niepewny tego, co ma odpowiedziec. Tessali zdawal sie odnosic najwieksze sukcesy udajac, ze akceptuje logike bariaura, ale on nie mial wprawy w tego typu zagrywkach. -Nie wiem, czemu mialbys cos takiego robic. Ale gdy ja pojawilem sie w labiryncie, mialem motek ze soba. - Wydawalo mu sie, ze za plecami Silverwinda ujrzal przemykajaca postac. Zrobil krok w tamtym kierunku, ale nic nie ujrzal. Podniosl reke z owinieta na niej nicia. - Jest on teraz w tej plataninie. Gdybysmy mieli czas, pokazalbym ci go. Jayk zmruzyla oczy, patrzac na Amnezjusza, jakby miala problemy z dostrzezeniem go. -Mosze jesztes jego droga... - mowila wolno i niewyraznie. - Jego droga na szewnatsz. W oczach Silverwinda nagle zaplonely ogniki zrozumienia. -Tak, oczywiscie. Ty jestes moja droga do wyjscia. Czemuz tego nie dostrzeglem wczesniej? -Musisz pokazac mi, gdzie znalazles nic. - Glos Amnezjusza byl niewiele glosniejszy od grobowego skrzypienia. Cala ta rozmowa sprawila, ze jego gardlo bylo zdarte jak otarte kolano. - Wyjscie tam jest, nawet jesli go nie zauwazyles. -Jak moglem, skoro wtedy jeszcze cie nie odnalazlem? Mowiac to, Silverwind zatanczyl dookola i ruszyl stepa w glab korytarza. Pomimo iz dla niego bylo to wystarczajaco wolne tempo, to zarowno Jayk, jaki Amnezjusz z ledwoscia dotrzymywali mu kroku. Trassonczyk kustykal nieco za nim, w jednej rece trzymajac miecz, druga ciagnac nic. Robil co w jego mocy, by byc czujnym, ale za kazdym razem, gdy ogladal sie przez ramie, zwalnial kroku. Jego gardlo z kazdym oddechem stawalo sie mniejsze, a noga podnoszaca ceglana stope zaczela pulsowac tepym, glebokim bolem. Jayk szlo lepiej niz jemu. Biegla obok bariaura stalym, plynnym krokiem. Czesto narzekala na bolaca glowe, a takze na ciagle wstrzasy, zwiekszajace jej bol. Po pewnym czasie przestala pomagac sobie w biegu rekami i przycisnela palce do skroni. Niedlugo potem zaczela sie potykac. Ich przewodnik wciaz jednak biegl naprzeciw burzy. Amnezjusz nie potrafil zrozumiec, w jaki sposob Silverwind przemierzal wszystkie zakrety z taka pewnoscia. Z trudnoscia dostrzegal jego zakrzywione rogi, a tymczasem starzec biegl przez grad i mgle, jakby widzial przed soba co najmniej na sto krokow. Skrecal nagle w glab szerokiego korytarza ukrytego za zaslona szarego gradu, po czym zmierzal w strone zelaznej sciany tylko po to, by skrecic w ukryta odnoge i zapuscic sie w siec waskich, wijacych sie przesmykow. Nigdy nie znalezli sie w slepym zaulku, ani, na tyle, na ile Amnezjusz mogl to stwierdzic, nie wrocili na droge, ktora juz przemierzali. Zlota nic zwisajaca z nadgarstka Trassonczyka zawsze byla napieta, ale niewazne jak bardzo ich trasa sie wila, nigdy o nic nie zahaczyla. Amnezjusz pomyslal, ze oznacza to, iz ciagnie za soba zlamana lance, aczkolwiek mogly byc tez inne wyjasnienia tego faktu. Nic byla, na przyklad, w oczywisty sposob magiczna, co rowniez moglo zapobiegac plataniu. W koncu stalo sie nieuniknione: Jayk potknela sie i zniknela we mgle. Rozlegl sie tez jek i dwa uderzenia, po czym zaczela krzyczec. Silverwind zatrzymal sie i odwrocil, a Amnezjusz przykleknal obok niej. -Jayk, cicho! - Trassonczyk obawial sie, ze jej krzyk przyciagnie potwora labiryntu. - Jestem tu. -Zumbii! Plamy, zbyt wiele ich przed oczami! Amnezjusz postawil diabelstwo na nogi. Jej czarne oczy dalej byly wpatrzone w dal i szkliste, nawet gdy dotknal ich palcami. -Stracila wzrok - rzekl Silverwind. - Moge ja poniesc. Poloz mi ja na grzbiecie. Trassonczyk nie ruszyl sie, by zrobic to, czego zadal bariaur. -Jej bol glowy sie pogarsza. -Oczywiscie, uderzyla sie w czaszke - dodal Silverwind. - Ale nie moge nic z nia zrobic tutaj. Gdy dotrzemy do spokojnego miejsca, zajme sie tym. Jayk schwycila Amnezjusza za ramie i przytaknela. -Mam na tyle sily, by trzymac sie jego bioder, Zumbii. Wpadlam w panike, bo poczulam sie zagubiona. Tak dlugo jak wiem, ze nie zostawisz mnie w tym miejscu, wszystko bedzie w porzadku. -Nigdy! Obiecuje, Jayk. Diabelstwo zdobyla sie na slaby usmiech. -Zatem sie nie martwie. Trassonczyk pomogl jej wsiasc na grzbiet Silverwinda i mala kompania ruszyla dalej. Amnezjusz kustykal obok bariaura, czesto ogladajac sie przez ramie i oczekujac, ze ich przewodnik za chwile doprowadzi ich do jakiejs kryjowki. On jednak dalej szedl stepa, lawirujac po korytarzach i skrzyzowaniach bez cienia watpliwosci. Amnezjusz, po pewnym czasie, ktory dla niego zdawal sie byc wiecznoscia, nie mogl juz wytrzymac dluzej. Opuchniete gardlo sprawialo wrazenie, ze zaraz buchnie plomieniami, nawet jego sprawna noga drzala ze zmeczenia, a te ceglana mogl tylko za soba ciagnac. -Silverwind, stoj! - zaskrzeczal, bardziej jak slaad niz jak czlowiek. - Nie moge... tak szybko. Bariaur nie zwolnil. -Jeszcze tylko kawalek. Juz prawie widze to skrzyzowanie. Trassonczyk potknal sie i upadl. Przez chwile pozwolil sobie wierzyc, ze byl zbyt zmeczony, aby wstac - i wtedy poczul szarpanie zlotej nici i pomyslal o potworze. Jesli za nimi szedl, teraz nadszedl dla niego doskonaly czas do ataku. Wzial w pluca gleboki, ognisty oddech i, okrutnie jeknawszy, podniosl sie na nogi. Silverwind stal kilka krokow dalej, niecierpliwie czekajac. Amnezjusz odwrocil sie od niego, na pol oczekujac ujrzec szarzujacego na nich potwora. Nie bylo nic, tylko grad. Bariaur podszedl do niego. Jayk siedziala, opierajac sie na jego grzbiecie, z zamknietymi oczami i twarza calkowicie nieprzenikniona. Tylko jej rece, wciaz zacisniete na biodrach Silverwinda, sugerowaly, ze wciaz jest przytomna. Nie bylo natomiast watpliwosci, co do stanu Tessali. Wylewajacy sie ciagle z jego ust lament spowodowal, Ze Amnezjuszowi ciarki przeszly po plecach. Silverwind niezadowolony potrzasnal glowa jednoczesnie na niego spogladajac. -Czemu zawsze mi sie to zdarza? Prawie mam w umysle to skrzyzowanie i znowu trace koncentracje. -Zbyt...zmeczony - zaskrzeczal Amnezjusz. - Boje...sie o... potwora. Bariaur spojrzal w burze, po czym parsknal i potrzasnal glowa. -Nie zaczynaj znowu go sobie wyobrazac. - Mowil do siebie, nie do Trassonczyka. - On juz odszedl. -Przes... tan! - Cierpliwosc Amnezjusza byla podobnie wyczerpana, jak jego cialo. - Nie wyobrazasz sobie tego! To sie naprawde przytrafia tobie - nam! Krzaczaste brwi Silverwinda zmarszczyly sie. -Oczywiscie, ze to sie dzieje naprawde. To sie naprawde dzieje, poniewaz naprawde sobie to wyobrazam. -Nie! Czy czujesz to? - Amnezjusz uderzyl bariaura plazem w noge. - Ja to zrobilem - nie twoja wyobraznia. Oczy Silverwinda zaszly mgla. -Znowu mi sie to przytrafia! - Opuscil Tessali we mgle, co spowodowalo, ze elf krzyknal z bolu, po czym zaczal bic sie w glowe. - Czemu nie potrafie kontrolowac swoich mysli? -Poniewaz nie jestesmy twoimi myslami! Amnezjusz schowal miecz do pochwy, po czym pomogl Tessali wstac. Silverwind dalej bil sie po glowie. Tessali nachylil sie do ucha Trassonczyka. -Nie... utrudniaj... sprawy. - Elf krzywil sie z kazdym slowem. - Musisz... zaakceptowac... to, co on... mowi. Amnezjuszowi opadla szczeka. -Wierzysz, ze jestesmy wytworami jego wyobrazni? Oczy elfa stezaly. -Jego zludz... ach... teoria... jest rownie sensowna... jak wszystkie. Jesli... wydostanie nas... przyjme... wszystko. Amnezjusz wywrocil oczami i spojrzal z powrotem w glab korytarza. Gdy nie ujrzal czajacej sie wsrod gradu pokrytej futrem postaci, wzruszyl ramionami i wrocil do Silverwinda. Ujrzal, jak Jayk powoli zsuwa sie z jego grzbietu. Diabelstwo spadla na ziemie z gluchym tapnieciem, ale nie wydala z siebie zadnego dzwieku. -Jayk? Nie bylo odpowiedzi. Amnezjusz posadzil Tessali na grzbiecie Silverwinda, po czym pochylil sie i, raczej niezrecznie, podniosl Jayk. Oddech diabelstwa zwolnil i stal sie plytszy. Nie bylo oznak swiezej rany, ale ciemne wlosy z tylu glowy kleily sie od zeschlej krwi. Amnezjusz podszedl blizej do bariaura, ktory wciaz bil sie po glowie. -Jak sobie zyczysz, Silverwindzie. Bariaur przestal. -Co? -Nie rob trudnosci. Odzyskales kontrole nad swoim umyslem. - Przekazal mu Jayk. - Teraz uczyn to, o czym myslisz. Obawiam sie, ze Jayk moze niedlugo odejsc. Silverwind westchnal i siegnal w jej strone. Jednakze zamiast wziac ja w ramiona, podniosl jej powieki. Nawet Trassonczyk widzial, ze byla w kiepskim stanie. Jej zrenice byly malutkimi plamkami, jedna kwadratowa, druga trojkatna. Okrzyk zaskoczenia wymknal sie bariaurowi z ust, po czym siegnal do tylnej czesci glowy Jayk i zaczal cos do siebie mruczec, przesuwajac palcami po zaplamionych krwia wlosach. -Jak ona sie czuje? - spytal Amnezjusz, jeszcze bardziej szorstko. - Co sie jej stalo? Silverwind dalej mruczal i nie odpowiedzial. Tessali, spogladajacy mu przez ramie, wyszeptal: -Peknieta czaszka... jesli Silverwind jej nie ocali... ja moglbym... ale potrzebuje... spokoju. Postaraj... sie nie... - Elf zmarszczyl brwi, a jego wzrok przesunal sie ponad ramieniem Amnezjusza. Zanim zdazyl powiedziec cos wiecej, Trassonczyk wcisnal Jayk w rece bariaura. Wyciagajac miecz z pochwy obrocil sie i ujrzal tylko szary grad. -Gdzie ona jest, Tessali? -Za toba... teraz - westchnal elf. - Ale nie boj sie... widzialem jak cos powiewa... to czarna... wstazka. -Wstazka? - Amnezjusz obrocil glowe i ujrzal czarna materie powiewajaca na wietrze. - Co ona tam robi? -Wychodzi... z amfory - odpowiedzial Tessali. - Szyjka... -Jest peknieta. Wiem. - Amnezjusz podszedl do Silverwinda, po czym odwrocil sie, by Tessali mial do niej latwy dostep. - Wloz ja z powrotem. Boje sie tego, co mogloby sie stac, gdyby ta wstazka sie wydostala. -Czemu? - elf jeknal z bolu, po czym Trassonczyk poczul, jak naciska na amfore. - Wyglada jak... zwykly len. -Czymkolwiek by to nie bylo, jest to... - slowa utknely Amnezjuszowi w bolacym gardle. Musial przerwac, by naplynelo do niego wystarczajaco duzo sliny, po czym kontynuowal. - Jest to dar Posejdona dla Pani Bolu. Watpie, zeby bylo w nim cos zwyklego. -Na moje krzywe rogi! - Silverwind bez ostrzezenia zaczal odchodzic. - Jak slaby stal sie moj umysl! Amnezjusz ujrzal pokryta futrem postac brnaca przez grad, ciagnaca zlota nic i zwijajaca ja w potezna kule. -Przetnij nic! - Rozkaz Tessali nadszedl, gdy Silverwind zaczal uciekac. -Predzej przetne ciebie! - Amnezjusz pokustykal za swoimi towarzyszami, zastanawiajac sie dlaczego, stanawszy wczesniej z potworem do walki Silverwind nagle zdecydowal sie go opuscic. - Ta nic jest magiczna. -Martwi nie maja pozytku z magii! Silverwind i reszta znikali juz w gradzie. Amnezjusz obejrzal sie i ujrzal podazajacego za nim w bezpiecznej odleglosci potwora. Nawijal on nic uzywajac obu rak z ta sama latwoscia. Trassonczyk nie ujrzal ani sladu slabosci, czy nawet zesztywnienia w uprzednio odcietej konczynie. Ku jego rozczarowaniu, jedyna oznaka zranienia byla ostroznosc. Bestia sledzila go na skraju widocznosci, mozliwa do zauwazenia tylko dlatego, ze trzymana w dloniach nic swiecila zlotym blaskiem. Gdy Amnezjusz obrocil sie, by ponownie spojrzec do przodu, uderzyl glowa w pekate juki Silverwinda. -Tedy. Bariaur potruchtal za wystep w zelaznym murze, prowadzac go do miejsca, w ktorym korytarze byly waskie i krete, a na kazdym zakrecie rozgalezialy sie. Gardlo Amnezjusza wyschlo tak, ze zdawalo sie sklejac pomiedzy oddechami. W waskich przejsciach grad odbijal sie echem od scian glosniej niz poprzednio, ale najwyrazniej mniej lodu przedostawalo sie na dno waskich przesmykow. Sztorm przycichl do poziomu zwyklej burzy. Widocznosc zwiekszyla sie na mniej wiecej odleglosc lotu strzaly i Trassonczyk ujrzal, ze w scianach, zarowno nisko, jak i wysoko, znajduja sie takie same okna jak te, ktore zauwazyl w szerszych czesciach labiryntu. Kilka razy gejzery ognia wytryskiwaly z jednego z ciemnych otworow, wypelniajac waski korytarz wirujacymi kulami ognia. Silverwind zdawal sie posiadac szosty zmysl, gdyz zawsze udawalo mu sie zatrzymac albo ruszyc do przodu tak, aby jego towarzysze unikneli przypalenia. Majac nadzieje, ze odkryje jego sekret, Amnezjusz czesto probowal zajrzec w glab czarnych otworow. Nigdy nie ujrzal nic poza bariera ciemnosci. Potwor zostal daleko z tylu, pozostajac na skraju widocznosci, czesto kompletnie znikajac, gdy Amnezjusz i jego towarzysze skrecali za rog. Gdy jednak zwalniali chocby troche kroku, bestia poganiala ich, ryczac tak, ze az trzesly sie sciany i zmuszajac ich do szybkiego biegu. Trassonczyk wiedzial, ze chciala ich zmeczyc i udawalo jej sie to. Jego jezyk byl tak spuchniety, ze on sam z trudnoscia lapal oddech. Dawno juz wypocil z siebie resztki wody. Teraz jego krew stawala sie gesta i kleista, a serce musialo pompowac jak miech kowalski, by zmusic ja do krazenia w zylach. Amnezjusz zaczekal, az skreca za kolejny rog, po czym schwycil Silverwinda za ogon. Bariaur obrocil sie, a w oczach blyszczaly ogniki irytacji. -Co znowu? Trassonczyk probowal odpowiedziec, ale jego jezyk byl zbyt spuchniety, by wytworzyc slowa - albo pozwolic przejsc powietrzu, ktore nadalyby im dzwiek. Udalo mu sie tylko wydobyc bulgoczace westchnienie, po czym wskazal na swoj miecz i na korytarz, z ktorego przyszli. -Nie, to sie nie uda. - Silverwind rezolutnie potrzasnal glowa. - Zabicie mrocznej strony jest niemo zli we. Ona zawsze wraca silniejsza niz przedtem. Trassonczyk chcial odwarknac, ze nie maja wyboru, ale udalo mu sie wydobyc zaledwie wsciekly skrzek. Silverwind obejrzal go od gory do dolu. -Coz, nie moge niesc jeszcze i ciebie. Nie z tym, co juz mam. - Uniosl nieco Jayk, zeby podkreslic swoje slowa i Amnezjusz ujrzal, ze jej twarz zmienila kolor na alarmujaco niebieski. - Wydaje mi sie, ze bedziemy musieli sie ukryc. Bariaur pogalopowal kilkanascie krokow w glab korytarza, po czym odwrocil sie w strone jednego z otworow w scianie. Amnezjusz na wpol oczekiwal, ze Silverwind i niesieni przez niego towarzysze zatrzymaja sie na zaslonie ciemnosci, ale oni po prostu przez nia przeszli, jakby wchodzili przez ciemne drzwi do Rzecznej Bramy. Trassonczyk zaczal isc w tamtym kierunku, po czym ledwo udalo mu sie uniknac usmazenia, gdy z okna wystrzelil gejzer plomieni. Najpierw zaskrzeczal, wstrzasniety, potem zabulgotal z bolu, rozpaczajac nad tym, jak szybko mozna bylo umrzec w labiryntach. W chwile pozniej pojawil sie ponownie Silverwind, wciaz trzymajac Tessali i Jayk. Bariaur i jego towarzysze nie tyle wyszli z czarnego otworu, co pojawili sie obok niego. -Chodzmy, Trassonczyku! - warknal bariaur. - Jesli pozwolimy mrocznej stronie dogonic nas na tym skrzyzowaniu, to bedziemy biec do konca tego wieku. Wciaz w szoku, Amnezjusz zaczal kustykac do przodu. Staral sie zapytac o plomienie, ktore widzial, ale nie potrafil wydobyc slow z gardla. -Przetnij... nic. - Przez caly czas jadac na grzbiecie Silverwinda, Tessali nie stracil jeszcze glosu. - Jesli bestia pojdzie... za nami... zgubieni. Trassonczyk niechetnie przytaknal i zatrzymal sie przy kolejnym otworze. Majac zamiar rzucic nic przez skrzyzowanie i zmylic potwora, owinal nic na rekojesci sztyletu, po czym przecial ja gwiezdnym mieczem. Ledwo wlokno zdazylo sie podzielic, zniknela cala nic, w tym takze ta owinieta wokol ramienia i drewnianej szpulki. Zoladek podszedl mu do gardla z rozpaczy, ale nie mial czasu, by poddac sie temu uczuciu. Ogluszajacy ryk rozlegl sie w labiryncie, a potem uslyszeli ciezkie uderzenia stop. Amnezjusz podszedl do Silverwinda i wszyscy razem przeszli przez okno ciemnosci. Slyszy glosny ryk i na poczatku wydaje mu sie, ze spada: wiatr chloszcze mu wlosy, swiszczy w uszach, drazni spalona piers. Teraz popiol zaczyna wciskac mu sie do oczu, wsysa go przez nos, smakuje, gdy pokrywa jego napuchniety jezyk i wierzy, ze zostal spalony przez jeden z tych gejzerow wystrzeliwujacych z czarnych okien. Wtedy jego stopy znajduja oparcie na czyms mialkim, ale trwalym. Widzi stojacego przed nim Silverwinda, prawie swiecacego dziwnym, perlowym swiatlem. Powoli jego oczy zaczynaja odrozniac chmure popiolu wirujaca w powietrzu od rzeki tegoz wirujacej pod nogami i podobnych walow po bokach. Cieszy sie, ze wciaz jest w labiryntach. Glupiec. Tak, wciaz patrze. Nawet w labiryntach Pani Bolu zawsze patrzy, tak samo jak przygladam sie czarnemu materialowi, ktory wystaje z peknietej amfory Trassonczyka. Wiatr popiolu juz go schwycil i wkrotce wiatr popiolu go wydostanie, a co wtedy? Czy bedzie przez wieki przemierzal labirynty, zawsze szukajac tego, czego nie moze znalezc? Czy przejdzie do tej pustki w mej piersi, gdzie kiedys mialam serce? Nie zdecydowalam sie. Nie zdecydowalam sie. Nie zdecydowalam sie, czy wlokno sieci Posejdona schwytalo mnie na dobre, czy na zle, czy ten skrawek snu (nie odwazam sie nazwac go wspomnieniem) czyni mnie slabsza, czy silniejsza: moze lepiej znac zrodlo Bolow. Na pewno lepiej wiedziec, jaka jest przyczyna tej pustki w mojej piersi - ale to, co wiem, to tylko polowa. A tam spoczywa niebezpieczenstwo, czyz nie? Jesli ignorancja to szczescie, a wiedza to moc, coz przyslal mi Krol Morz? Co najwyzej polowe prawdy, nie ma na to rady. Widzialam, co widzialam. Szczelina jest otwarta, a ja nie potrafie powstrzymac tej czarnej materii od wyrwania sie, nawet gdybym chciala - i wybaczcie mi wszyscy, wszedzie - nie chce! -Czy chcesz oznaczyc nasz szlak? - Silverwind schwycil Amnezjusza za ramie i zaczal ciagnac w dol korytarza, w strone mrocznego skrzyzowania przed nimi. - Odejdz od tej koniunkcji. Nie widziales, jak plona? Trassonczyk, wciaz niezdolny do wypowiedzenia chocby slowa, zmarszczyl brwi i zerknal przez ramie. Koniunkcja zdawala sie byc taka sama po tej stronie, jak po drugiej: czarny kwadrat, tak plaski i nijaki, ze wygladal raczej jak obraz niz drzwi. Wisiala bez ruchu w chmurze popiolu bez jakiegokolwiek widocznego podparcia, jedyna rzecz, jakiej wyjacy wiatr nie byl w stanie poruszyc. Korytarze za oknem pozostaly ukryte za zaslona ciemnosci. Potwor labiryntu - albo sama Pani Bolu - mogl stac po drugiej stronie, a Amnezjusz by tego nie zauwazyl. Gdy przygladal sie koniunkcji, czarna wstazka uwolnila sie w koncu z peknietej szyjki amfory. Probowal ja zlapac, ale nie trafil. Sprobowal ponownie, gdy wirujacy wiatr popiolu zmienil kierunek i owinal material wokol jego glowy. Tasiemka wydostala sie spomiedzy jego palcow, jakby byla zywa, okrazyla go jeszcze dwa razy, zanim w koncu przeplynela obok Silverwinda. Zawisla w polowie drogi do skrzyzowania i zostala schwytana w kolejny wir powietrzny. Majac nadzieje, ze uda mu sie ja zlapac zanim calkiem zniknie, Amnezjusz przecisnal sie obok towarzyszy i ruszyl do przodu. Nie mial pojecia, co zrobi, nawet gdy ja schwyci, ale wiedzial, ze skapy Posejdon wykorzysta kazda sposobnosc, by wycofac obiecana zaplate. Trassonczyk przyrzekl sobie, ze gdy wroci do Arborei, bedzie mogl przekazac, ze Pani Bolu otrzymala cala zawartosc amfory. Pokustykal do przodu i odetchnal z ulga, gdy ujrzal w szarym popiele wiru wirujacy czarny strzepek tkaniny. Po chwili pasek stal sie spora opaska, opaska zaczela sie rozszerzac zarowno w dol, jak i w gore i wkrotce cala chmura popiolu stala sie czarna jak cien. Wir zaczal zwalniac, przyjmujac postac poteznego olbrzyma. Ceglana stopa Amnezjusza opadla jak kotwica i sprawila, ze stanal w miejscu z otwartymi ustami. Poczul, jakby wyjacy wiatr popiolu zawrocil mu w glowie. Nie do konca rozumial, co stalo sie z czarna materia, ani jak ma odzyskac cien i wlozyc go z powrotem do amfory. -Kto zyczy sobie przejsc ta droga? - Pytanie bylo tak glosne, ze ze scian posypaly sie male lawiny popiolu. -Ajajaj! - krzyknal Silverwind. - Co tez znowu wynurzylo sie z glebin twego zatrutego umyslu, stary glupcze? Olbrzym podszedl krok do przodu, zostawiajac cien za soba. Stanal przed Amnezjuszem, ktorego glowa znajdowala sie na wysokosci jego pasa. Byl on tak szeroki jak korytarz, para pelnych wszy lwich skor otaczala jego ledzwie, a w dloni spoczywala zelazna maczuga rozmiarow wiosla galery. Nogi mial wielkie jak drzewa, skore szorstka jak pumeks, a owlosiony brzuch tak potezny, ze zwisal nad glowa Trassonczyka jak nadety zagiel. -Kto zyczy sobie przejsc droga Perifetesa? Gardlo Amnezjusza, pokryte popiolem, bylo zbyt suche, aby mogl on udzielic jakiejs odpowiedzi - ale wiedzial doskonale, ze zadna nie zadowolilaby olbrzyma. Walczyl z wystarczajaco wieloma lotrami, zeby zdawac sobie sprawe, ze Perifetes zaraz bedzie domagal sie oplaty za przejscie i ze bedzie to cos, czego nie beda chcieli zaplacic. Trassonczyk uderzyl Perifetesa rekojescia miecza w rzepke kolanowa, po czym zgrabnie odchylil sie, gdy olbrzym trzepnal sie dlonia, by odgonic natrectwo. Zanim zdazyl ja podniesc, Amnezjusz dotknal ostrzem srodkowego klykcia, uzywajac tylko tyle sily, ile potrzeba bylo na ostrzegawcze uklucie i przyszpilenie poteznej konczyny - slawni ludzie nie powalali nawet najbardziej chciwych gigantow nie ostrzegajac ich przedtem, by zachowywali sie przyzwoicie. Perifetes opuscil glowe, by spojrzec ponad swoim poteznym brzuchem, ukazujac potezna twarz w ksztalcie ksiezyca z brudna szczecina zarostu oraz gigantycznym nochalem. Gdy ujrzal swoja dlon przyszpilona do rzepki kolanowej, uniosl swoja maczuge nad glowa Trassonczyka. -Nie zmuszaj mnie, bym cie zgniotl, czlowieczku. Trassonczyk potrzasnal palcem wolnej reki na Perifetesa, po czym delikatnie nacisnal na miecz. Gwiezdne ostrze przecielo gruba skore olbrzyma az do krwi, ukazujac jak latwo moglo przebic zarowno dlon, jak i kolano. Olbrzym ryknal, ale madrze powstrzymal sie od opuszczenia maczugi. -Odsun... sie. - Glos Tessali zdradzal jego bol, ale w jakis sposob udalo mu sie mowic wystarczajaco glosno, by zwrocic uwage olbrzyma. - Ten miecz... tnie... stal. -Czyzby? Twarz Perifetesa byla zbyt duza, by udalo mu sie ukryc chytry blysk, ktory przez nia przemknal. Jego oczy przemknely od Tessali, ktory wciaz siedzial na grzbiecie Silverwinda, do Amnezjusza i z powrotem. Gdy potezna maczuga olbrzyma zaczela sie przesuwac w strone elfa, Trassonczyk od razu wiedzial, ze przeciwnik chce uczynic zakladnikow z jego towarzyszy. Zanurkowal mu pomiedzy nogami i cial mieczem po wierzchu dloni olbrzyma. Palec wskazujacy, gruby jak drzewce lancy, odpadl i, ciagnac za soba kaskade ciemnej krwi, upadl w popiol. Perifetes ryknal, a maczuga zmienila kierunek. Amnezjusz przeskoczyl za udo olbrzyma, jednoczesnie podnoszac ostrze do wewnetrznej strony poteznego kolana przeciwnika. Gwiezdna stal przeciela gleboko sciegna. Gdyby ceglana stopa nie ograniczala jego ruchow, moglby dalej tanczyc wokol Perifetesa, zmieniajac jego noge w niewiele wiecej jak tylko krwawy kosciany slup. W tym jednak wypadku Trassonczyk musial zadowolic sie pojedynczym, okrutnym uderzeniem w tyl kolana. Ostrze wbilo sie gleboko, po czym prawie wypadlo mu z dloni, gdy noga olbrzyma odskoczyla. Wiedzac, ze Perifetes bedzie musial sie obrocic, by kontratakowac, Trassonczyk zanurkowal pod niego i zaatakowal druga noge silnym cieciem z obrotu. Uslyszal wiele mowiace trzasniecie sciegien, po czym rzucil sie do przodu, zanim maczuga przeciwnika zdazyla zmiazdzyc mu czaszke. Nie tyle wyladowal na ziemi, co zatonal w mialkiej warstwie popiolu. Usta wypelnily sie ostrym, metalicznym smakiem, po czym stwierdzil, ze kaszle i z kazdym skurczem wdycha jeszcze wiecej pylu do gardla. Na pol plynac, na pol przepychajac sie, wydostal sie z gorzkiej substancji i odwrocil w strone Perifetesa - a przynajmniej w strone miejsca, gdzie podejrzewal, ze olbrzym sie znajduje. Popiol wypelniajacy powietrze byl tak gesty, ze Trassonczyk nie widzial juz swojego wroga. Wciaz kaszlac i starajac sie zlapac oddech, Amnezjusz wydostal sie z falujacej mgly popiolu i znalazl sie z boku Perifetesa. Olbrzym byl piec krokow od niego, kleczal na okaleczonych kolanach, trzymajac maczuge w gorze i smial mu sie w twarz. Nie bylo czasu na unik. Amnezjusz podniosl miecz do gornej zaslony i trzymal go oburacz, starajac sie jednoczesnie odrzucic na bok ceglana stope. Cios wyladowal z okrutnym brzekiem. Kazda inna bron rozpryslaby sie, ale gwiezdne ostrze wytrzymalo. Amnezjusz poczul, jak najpierw pod uderzeniem uginaja sie jego ramiona, potem kolana i ujrzal jak zelazna maczuga przechodzi obok na ostrzu jego miecza. Nie mogl pozwolic sobie na upadek. Gdyby to zrobil, nie mialby sily, by ponownie wstac, zanim nie zlapalby oddechu. A w chwili, gdy oczyszczalby gardlo, Perifetes uderzalby ponownie. Poteznemu obuchowi przeciwstawil cala swoja wage, jednoczesnie wyciagajac spod niego miecz. Maczuga wyladowala w miekkim popiele, wzbijajac do gory kolejna szara chmure. Trassonczyk rzucil sie w nia, opuszczajac miecz w miejsce, w ktorym podejrzewal, ze znajduje sie nadgarstek przeciwnika. Ostrze weszlo z ostrym szarpnieciem i cielo dalej, az zatonelo w popiele. Gesty, miedziany zapach wypelnil mu nozdrza, a on sam dojrzal w szarej chmurze wznoszacy sie w gore czerwony kikut monstrualnego nadgarstka. Potezny, rozdzierajacy kaszel wydostal sie z glebi pluc Amnezjusza, wyrzucajac ze spuchnietego gardla mnostwo popiolu. Ignorujac potrzebe ciala, by zatrzymac sie i nabrac powietrza, przebil sie przez szara chmure i ujrzal kleczacego Perifetesa. Olbrzym przyciskal kikut do nadgarstka w pozycji, ktora chronila jego lewa pache przed atakiem z flanki. Nie majac mozliwosci zakonczenia tej walki szybko, Amnezjusz obrocil mieczem, by sprobowac drugiego w kolejnosci sposobu. Perifetes, sparalizowany utrata dloni, odwrocil sie, by spojrzec, dopiero gdy ostrze wciskalo sie pomiedzy jego masywne zebra. Trassonczyk popchnal miecz z calej sily, zaglebiajac go az po rekojesc i obracajac, by powiekszyc rane. Dlugi, glosny jek wydobyl sie z ust Perifetesa. Potem, prawie z rezygnacja, olbrzym opuscil lokiec i odepchnal przeciwnika od swego boku. Gdy Trassonczyk wylecial w powietrze, jego miecz wydostal sie na zewnatrz i z rany wystrzelila pojedyncza struga spienionej czerwonej krwi. Amnezjusz uderzyl lekko w mur z popiolu, po czym pozbieral sie i odczolgal, gdy jeki bolu giganta rozlegly sie w korytarzu. Gdy znajdowal sie juz poza zasiegiem ciosow przeciwnika, opadl na kolana. Swiat pociemnial. Dlonia pozbyl sie popiolu z ust i gardla, ale nawet wtedy mial problemy z nabraniem powietrza. Jego oddech przyspieszyl, stal sie plytki i swiszczacy. Chwycil go suchy kaszel, ktory nie oczyscil gardla, a tylko zwiekszyl jego cierpienie, rozrywajac piers spazmami rownie bolesnymi, co nie kontrolowanymi. Jego agonia byla okrutna, ale Trassonczyk wiedzial, ze Perifetes cierpi bardziej. Smierc od przebitego pluca byla zarowno wolna, jak i bolesna i gdyby tylko mial sile, oszczedzilby olbrzymowi tak przykrego konca. Silverwind podszedl do niego, wciaz trzymajac w ramionach Jayk. Trassonczyk przestraszyl sie, widzac waska struzke krwi plynaca z nosa diabelstwa. -Zaprawde, jestes moja droga wiodaca do wyjscia z labiryntow - rzekl bariaur. - Niewazne, jaka nikczemnosc moj umysl postawi na drodze, ty zawsze ja pokonasz. -Dobra... robota - zaskrzeczal Tessali, gdy olbrzym wydobyl z siebie wyjatkowo glosny i bolesny jek. - Choc... nieco... laskawsza... smierc... Amnezjusz odpowiedzial dluga seria bolesnych kaszlniec, po czym wydobyl z siebie urwane sapniecie prawie tak zalosne jak jedno z tych dochodzacych z ust olbrzyma. Krzaczaste brwi Silverwinda uniosly sie z niepokoju. -Cos nie tak? Czy jestes ranny? Trassonczyk potrzasnal glowa po czym schwycil sie za gardlo. -Cos sie zaklinowalo? Ponownie potrzasnal glowa. Zgial palce tak, jakby trzymal puchar, po czym podniosl go do ust i odchylil glowe. -Oczywiscie, jestes spragniony! - Silverwindowi ulzylo. - Wyobrazam sobie, ze mam w swoich jukach cos, co ci pomoze. Tessali zaczal probowac rozwiazac troki, ale Amnezjusz nie mial nastroju na czekanie na niezgrabne palce rannego elfa. Schowal miecz do pochwy, po czym rozerwal wezly dlonmi. W srodku znalazl bulgoczacy buklak. Schwycil go i wyrwal z niego korek, po czym odchylil glowe i zaczal pic. Plyn, ktory wyplynal, czerwony i cieply, nie byl woda. Wino, slodkie wino. WIZJA W GORACZCE Wino, cieple i zbawcze dla pokrytego popiolem jezyka Amnezjusza, rozmoczylo kurz w jego ustach. Wyplul go i pil dalej. Tym razem zamiast popiolu poczul ambrozje. Napitek byl slodkim jak sliwa, bogatym w cynamon, slodzonym miodem nektarem, ktory zlagodzil suchosc w krtani. Wzial dlugi, glosny oddech i na powrot widzial juz jasno. Zwilzyl spuchniete gardlo kolejnym lykiem, po czym usmiechnal sie, gdy znajome ozywcze cieplo wypelnilo jego zoladek.-Silverwindzie, z tego wina bylby dumny sam Dionizos. - Glos Trassonczyka wciaz byl chrapliwy, a on wciaz czul, ze twarz ma nabiegnieta krwia, ale stwierdzil, ze ma duzo szczescia, ze w ogole moze teraz mowic. - Nie wyobrazam sobie, jak udalo ci sie je znalezc w tych labiryntach. -W ten sam sposob, w jaki znalazlem was, oczywiscie. Wy... Okrutny jek przetoczyl sie po korytarzu i reszta wypowiedzi bariaura umknela Amnezjuszowi. Obrocil sie on i ujrzal jak Perifetes upada do przodu. Glowa olbrzyma uderzyla w sciane, uwalniajac lawine pylu. Ochryple parskniecie wydobylo sie z jego poteznych nozdrzy, zmieniajac unoszacy sie w powietrzu popiol w wirujaca szara chmure. Przewrocil sie na bok i legl w pozycji plodowej, blokujac korytarz do tego stopnia, ze wyjacy wiatr ucichl. Jego skora zaczela twardniec i stawac sie ziarnista. Ciemna bladosc wykwitla na jego calym ciele, szybko przechodzac w matowa czern. Twarz zastygla w wyrazie bolu, a wszelkie oznaki tego, ze kiedykolwiek zyl, zniknely z jego oczu. -Po... wszystkim. - Glos Tessali byl tak slaby, ze slowa te zabrzmialy, jakby mialy byc ostatnimi, jakie elf wypowiedzial. Amnezjusz odwrocil sie w strone swoich towarzyszy. Teraz krew plynela z uszu i nosa Jayk silniej, a sposob, w jaki jej konczyny zwisaly spomiedzy przytrzymujacych ja ramion Silverwinda, nie rokowal dobrze. Tessali wygladal lepiej tylko dlatego, ze pozostal przytomny. Jego twarz zbladla od utraconej krwi, a oczy spogladaly w dal, jak u kogos oszalalego z bolu. -Silverwindzie, nadszedl czas, by zajac sie rannymi. - Amnezjusz przewiesil buklak przez ramie, po czym zdjal Tessali z grzbietu bariaura. Pomimo, iz elf byl lekki, Trassonczykowi krew nabiegla do twarzy. - Ufam, ze to miejsce jest na tyle spokojne, ze bedziesz mogl wykorzystac swoja magie. Silverwind przytaknal, po czym ukleknal i polozyl Jayk na jej kapie. -Kto pierwszy? Tessali podniosl dlon i wskazal palcem diabelstwo. Pomimo iz Jayk moglaby uwazac ten gest za przeszkode w jej dazeniu do Jedynej Smierci, Amnezjusz pochwalil bezinteresownosc elfa. -Jestes szlachetny, jak na Sigilianina. Podal mu buklak. Tessali jednak, zbyt slaby, by odmowic nawet najmniejszym ruchem glowy, po prostu zamknal oczy. Silverwind juz zajal sie Jayk: odwrocil ja na brzuch i przesunal delikatnie palcami po jej potylicy. Zaczal do siebie mruczec, jednoczesnie badajac podobny do gwiazdy wzor pekniecia. Po pewnym czasie odchrzaknal, najwidoczniej zadowolony, ze znalazl koniec jej rany. Po czym, ku zdziwieniu Trassonczyka, pochylil sie do przodu i zaczal rozpylac sline na zakrwawionej glowie pacjentki. Pomimo iz Amnezjusz zaczal sie obawiac, ze powierzyl Jayk opiece podstarzalego szarlatana, powstrzymal sie przed odepchnieciem starca. Tu, w labiryntach, rzeczy dzialaly inaczej i niewazne jak dziwne zadawalo sie byc zachowanie Silverwinda, nie bylo ono niebezpieczne. Poza tym, Tessali ponownie otworzyl oczy i nie okazal zdziwienia widzac ten sposob leczenia. Gdy glowa Jayk byla cala zmoczona, Silverwind polozyl dlon na ranie diabelstwa i wypowiedzial cos, co zabrzmialo jak magiczna inkantacja. Bariaur skrzywil sie, jakby odczuwal ogromny bol, ale nie bylo zadnej blyszczacej aury, zadnego cudownego dzwonienia, zadnej palonej siarki. Krew diabelstwa dalej skapywala z nosa i uszu, i z tego, co widzial Trassonczyk, to wszystko, co sie stalo. -Co sie stalo? - Amnezjusz otarl brew. Pocil sie teraz bardziej niz podczas walki z Perifetesem. - Wyglada rownie zle, jak poprzednio. Silverwind otworzyl oczy i zrobil dziwna mine, widzac stan pacjentki. -To moja wina - westchnal, potrzasajac glowa. - Nie powinienem byl nigdy dawac im wolnej woli. Zawsze wedruja w dziwnych kierunkach. -O czym ty mowisz? Kto zawsze wedruje? Silverwind zmarszczyl sie. -Wy, oczywiscie: moje mysli. Trassonczyk byl gotow schwycic starego bariaura za gardlo i udusic go. -Jayk nie wedruje. Ona jest ranna. -Ale ona nie chce wrocic - rzekl Silverwind. - Jest zadowolona z tego, ze odchodzi w nicosc. -Nie mozesz jej na to pozwolic! - rozkazal Amnezjusz. - Sprobuj czegos innego, rzuc inne zaklecie! Stare oczy Silverwinda nagle rozblysly. -Racje masz - mam! Czemu o tym wczesniej nie pomyslalem? - Pochylil sie do ucha Jayk, po czym zaczal wrzeszczec: - Diabelstwo, namascilem cie moja woda, woda zycia, widzialem twoja rane, czulem twoj bol i pomyslalem, ze odeszly - a ty wciaz myslisz, ze umarlas. Kimze jestes, by zaprzeczac mojej rzeczywistosci? Jestes zywa. Rozkazuje ci, zebys mi uwierzyla! Byl to najwiekszy nonsens, jaki Amnezjusz kiedykolwiek slyszal, jednakze krew natychmiast przestala plynac z uszu i nosa Jayk. Z jej ust wydobyl sie pojedynczy, sapiacy bulgot. Piers zaczela sie podnosic i opadac w rownym, glebokim rytmie snu i Trassonczyk stwierdzil, ze wstrzymuje oddech, czekajac az jeknie i podniesie glowe. Jayk dalej oddychala, jednak nic wiecej sie nie stalo. Silverwind obrocil ja na plecy. Mroczny kolor wracal na jej twarz, a struzki krwi pod nosem i ustami zdazyly zaschnac i pobrudzic popiolem. Bariaur otworzyl jej oczy, pokazujac pare duzych, okraglych zrenic. -Moje skupienie wraca. - Usmiechnal sie dumnie. - Jeszcze sobie wyobraze droge do wyjscia! -Zbyt sie spieszysz - odparl Amnezjusz. - Zanim ponownie ruszymy w strone wyjscia, Jayk musi byc gotowa do walki. Podobnie Tessali. Brwi Silvewinda zwezily sie. -To niemozliwe. Nawet ja nie potrafie przywrocic im pelni sil tak szybko! To bedzie wymagac medytacji. Amnezjusz jeknal. -Jak dlugo? -Tak dlugo, jak to potrzebne - odpowiedzial krotko bariaur. - Jakie to ma znaczenie? Mamy tyle czasu, ile potrzebujemy - w koncu czas jest tylko wytworem mojej wyobrazni. -Podobnie jak potwor labiryntu, ktory z pewnoscia teraz nas szuka. - Trassonczyk pozwolil, aby jego spojrzenie powedrowalo od Perifetesa zagradzajacego droge do przodu, z powrotem wzdluz korytarza do okna, ktorym tu weszli. Nie bylo zadnych odnog. - Predzej czy pozniej bestia znajdzie nasza koniunkcje. Jesli nie chcemy zostac zlapani w pulapke, to musimy przejsc na druga strone Perifetesa. Powiesil buklak na szyi i ruszyl w strone kamienia. -Nie! - Silverwind ruszyl do przodu, by zablokowac mu droge. - Czy wypiles zbyt duzo wina, czy jestes najglupsza mysla, jaka kiedykolwiek mialem? -Masz podzielone kopyta - odparowal Amnezjusz. - Z niewielka pomoca powinno ci sie udac wspiac na gore. -Wiem, ze mi sie to uda! Ale dokad? Czy ty nic nie wiesz o labiryntach? Jesli bedziemy probowac sie wydostac gora z tego, to wpadniemy w inny - a to nie jest jak koniunkcja. Nie wiadomo, gdzie skonczymy. Jak wtedy wroce do miejsca, w ktorym znalazlem nic? Amnezjusz zmarszczyl sie, przypominajac sobie to, co Tessali twierdzil, ze widzial - nic - po tym, jak wspial sie na mur ich wlasnego labiryntu. Nie byl przekonany, ze pokonanie tego kamienia bylo tym samym, co wspinanie sie na mur, ale konsekwencje pomylki byly zbyt duze, by odwazyl sie zaryzykowac. Wolal szybka smierc z rak potwora, niz spedzenie wiecznosci w palacych korytarzach labiryntow Pani. -Co z przesunieciem kamienia? - spytal. - Czy to byloby to samo, co przejscie ponad? Silverwind zmarszczyl sie, widzac kamienne cialo Perifetesa. -Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie. Nie wyobrazam sobie przesuniecia kamienia tych rozmiarow. Amnezjusz rzucil okiem na zelazna maczuge, ktora wypadla z odcietej dloni olbrzyma. -A ja tak. Bariaur myslal przez chwile, po czym wzruszyl ramionami. -Jak chcesz, to sprobuj, ale najpierw to zdejmij. - Wskazal na amfore. - Potrzasanie tym nie jest dobrym pomyslem. Nie chcemy tu kolejnych olbrzymow. Gdy Amnezjusz zdjal amfore z plecow, Silverwind zmarszczyl sie i podszedl do niego, by przyjrzec sie jego bokowi. -Jak dlugo to masz? -Co mam? Amnezjusz podniosl lokiec i spojrzal pod ramie. Ledwo widzial krotkie ciecie biegnace w dol boku jego zeber. Rana byla zasklepiona spalona krwia i poparzonym cialem, ale spomiedzy poszarpanego szwu jej napuchnietych, czerwonych ust wydostawaly sie grudki bialej ropy. Pomimo iz Trassonczyk nie pamietal, kiedy otrzymal to zadrapanie, czul, ze stalo sie to na pewno podczas walki z potworem labiryntu. -Nic dziwnego, ze jestes tak zaczerwieniony! - Silverwind siegnal po buklak wiszacy na szyi Trassonczyka. - Pozwolilem ci pic wino, a ty masz goraczke! Amnezjusz odepchnal jego dlon. -Wciaz chce mi sie pic! -Zbyt wiele wina moze byc dla ciebie niebezpieczne. Nie powinienes pic wiecej, dopoki nie uda mi sie wyobrazic wody. -Chce mi sie pic teraz. - Trassonczyk odwrocil sie, zanim bariaur zdazyl ponownie siegnac po buklak. - Zrob, co mozesz dla Jayk i Tessali. Ja dopilnuje, abysmy znalezli bezpieczna kryjowke. Amnezjusz podszedl do zelaznej maczugi Perifetesa. Byla ona w polowie tak dluga, jak wysoki byl Silverwind. Na jednym koncu miala srednice kostki czlowieka, dalej rozszerzala sie, by na koncu osiagnac rozmiary niedzwiedziego lba. Warstwa pokrywajacej ja rdzy byla tak gruba, ze Trassonczyk obawial sie, iz moze ona peknac od tego, co dla niej zaplanowal. Przykleknal obok grubszego konca i objal ja oburacz, po czym podniosl z popiolu i zaczal ciagnac w strone nog olbrzyma. Nosil juz ciezsze rzeczy - na przyklad, gdy wynosil skrzynie ze skarbami Krola Minarosa z gniazda Ragarianskich Zlodziei - ale wtedy mial trwalsze podloze i bylo chlodniej, niz tu. Zanim dociagnal niewygodna bron do Perifetesa, potknal sie i przewrocil tyle razy, ze cale jego spocone cialo pokryl popiol. Opuscil maczuge obok biodra olbrzyma, po czym odkorkowal buklak i zwilzyl usta. Po zaspokojeniu pragnienia zamknal go i pod biodrem Perifetesa wykopal gleboki, podobny do studni tunel. Gdy skonczyl, pot lal sie z niego strumieniami. Potrzebowal znowu sie napic. Gdy odzyskal oddech, wcisnal grubszy koniec maczugi do wykopanej dziury. Potem podszedl do wezszego i podniosl go. Z poczatku, gdy gora kolysala sie w otworze, bylo to latwe. Zmienilo sie to jednak, gdy drzewce doszlo do wysokosci jego bioder, a drugi koniec zetknal sie z brzuchem olbrzyma. Biorac gleboki oddech przykucnal i wsunal ramiona pod rekojesc. Wstal, uzywajac sily swoich ud, by podniesc dzwignie i monstrualne cialo Perifetesa zaczelo sie obracac. Trassonczyk naciskal dalej, a jego nogi slizgaly sie w popiele, jakby staral sie przepchnac woz przez bagno. Olbrzym przetoczyl sie jeszcze kawalek i ciezar na ramionach Amnezjusza podwoil sie. Pot splywal mu ciurkiem z czola, gardlo ponownie zaczelo sie zamykac, ale mysl o poddaniu sie nawet nie przeszla mu przez glowe. Slawni ludzie nie wahali sie. Udawalo im sie, albo gineli, ale nigdy sie nie poddawali. Rozleglo sie gigantyczne cmokniecie. W tej samej chwili Perifetes przetoczyl sie na plecy i caly ciezar zniknal z ramion Amnezjusza. Uderzenie wyjacego wiatru wdarlo sie do korytarza. Trassonczyk podniosl wzrok i ujrzal chmure popiolu wirujaca w okolicy kamiennych nog olbrzyma, zastyglego w skulonej pozycji. Krztuszac sie i kaszlac zrzucil maczuge z ramienia i odwrocil sie od pylu, i wtedy zauwazyl miecz i sandaly. Blyszczac ta zolta aura wlasciwa zakletemu zlotu, lezaly wcisniete w popiol tam, gdzie spoczywal potezny brzuch Perifetesa. Miecz, zarowno krotszy, jak i szerszy od tego, ktory posiadal, mial zlota rekojesc i zlota pochwe, ozdobiona pojedynczym pasem szafirow. Podeszwy sandalow byly zrobione z najlepszej krokodylej skory, a rzemienie skrecone z nici ze szczerego zlota. Olbrzym bez watpienia ukradl ten wspanialy lup jakiemus niefortunnemu podroznikowi. Prawem zwyciestwa, nalezal on teraz do Amnezjusza, jednak on wahal sie przed ich zabraniem. Olbrzyma stworzyla magia Posejdona - magia przeznaczona dla Pani Bolu. Po tym, jak uslyszal relacje Tessali na temat stosunkow pomiedzy Pania a bogami, obawial sie, ze Krol Morz zaklal w owe przedmioty jakies pulapki. Nie mial jednak innego wyboru, niz je podniesc. Obiecal, ze dostarczy amfore Pani Bolu i nie sadzil, ze Posejdon wybaczy mu to, ze zostawil czesc jej zawartosci, by zniknela w popiele. Wypil kolejny lyk wina, po czym przykleknal i ostroznie schwycil rzemien jednego z sandalow dwoma palcami. Nic sie nie stalo. Wyciagnal sandal z popiolu. Nic nie blysnelo, nie huknelo, ani nie zasmierdzialo. Westchnal z ulga, domyslajac sie, ze but trzeba zalozyc, by uaktywnic zawarta w nim magie. Starajac sie nie dotknac podeszwy, przywiazal rzemienie do pasa. Wydostal drugi sandal i przymocowal go obok pierwszego. Miecz schwycil za pochwe. Magiczny poblask zniknal ze zlota i dziwny dreszcz przeszedl w gore jego ramienia. Krzyknal i chcial rzucic bron, ale stwierdzil, ze nie jest w stanie. Przed jego oczami zaczela tworzyc sie zolta mgla, wypelnila jego glowe, podobnie jak chmura wypelnia gorska doline. Zapach popiolu ustepowal przed milym zapachem slonej sosny, suche powietrze zwilgotnialo na jego skorze, a ponad szumem odleglych fal mowil do niego glos: -Jeden z twoich ojcow zostawil je dla ciebie. - We mgle pojawia sie postac wysokiej, przystojnej kobiety. Jej miodowo-brazowe loki podtrzymuje diadem ksiezniczki, a smutna twarz porusza w Trassonczyku znajoma strune, jak jeszcze zadna inna. - Jak bardzo modlilam sie, zebys ich nie znalazl. Hero, pomoz mi, teraz musze cie odeslac! -Dokad? - wydusza z siebie Trassonczyk. Widzi tylko kobiete i nie wie, czy znajduje sie ona w jego umysle, czy tez poza nim. - Kim jestes? Lzy wypelniaja jej oczy. Rozklada dlonie i obejmuje Amnezjusza. -Czy to mozliwe? Czy syn moze zapomniec wlasna matke? To niemozliwe. Ta kobieta nie jest moim wspomnieniem. Co ona robi w amforze, ktora Posejdon przysyla mnie? Amnezjusz ukradl mi ja, ot co. Perifetes mial byc moj, ale on go ukradl i zabil, ot co. Wspomnienie stalo sie jego, ot co, i teraz jest dla mnie na zawsze stracone, a moze jest ono tym, ktore mowi, kto zaplacil cene za moje serce? Czy bylabym wtedy stracona, czy bezpieczna? Zadna malzonka nie moze dlugo opierac sie temu, ktory zdobyl jej serce. Niech przyjdzie cicho w nocy, a z pewnoscia otworzy sie przed nim, kimkolwiek by nie byl, by ja posiadl lub spladrowal, jak tylko mu sie podoba. A potem, co wtedy? Wiecznosc ciezkiej pracy i sluzby, jesli jest okrutny; zapomnienie, pewne i szybkie, jesli nie. Lepiej poznac potwora teraz, by przygotowac obrone, zanim podejdzie, bijac w moje bramy. Moze byc czas, aby zmienic to, co sie stalo. Moze byc czas, jesli odwaze sie ukrasc to, co kupiono, zamknac, co otwarto, ocalic stracone. A co z Trassonczykiem, stojacym tam w objeciach swojej matki? Jego sila odpowie. On wie, co jest sluszne, a co zle. Sam wybierze swoja kare. -Matko, kim jestem? - pyta. Zolta mgla wypelniajaca wczesniej jego umysl wiruje teraz wokol jego glowy. Stracila kolor i zmienila sie w oblok niesionego wiatrem pylu. Popiol przylgnal do jego ciala, mieszajac sie z potem goraczki, a powietrze wyschlo i stalo sie gorzkie. - Powiedz mi, jak mam na imie. Zgubilem sie i nie pamietam. -Nie jestem twoja matka, Zumbii. - Glos byl slaby i swiszczacy. - Moja glowa, stanowczo za bardzo mnie na to boli. Wciaz trzymajac miecz znaleziony pod poteznym cialem Perifetesa, Trassonczyk odsunal kobiete z powrotem na odleglosc ramienia. Zamiast dostojnej twarzy swojej matki ujrzal mroczny wizerunek Jayk Weza. -Co sie z nia stalo? - Puscil diabelstwo i obrocil sie dookola, desperacko szukajac sylwetki swojej matki. Ujrzal Silverwinda kleczacego nad zgietym kolanem Tessali, ale zadnego znaku kobiety, ktora powiedziala mu o sandalach i mieczu. - Gdzie ona poszla? -Kto? - spytala Jayk. -Moja matka! - Trassonczyk potrzasnal w jej kierunku zlotym mieczem. - Przyszla do mnie, gdy tego dotknalem. -Przerazasz mnie, Zumbii. - Jayk cofnela sie z dlonmi przycisnietymi do bokow glowy. Jej nogi drzaly i zdawalo sie, ze zaraz upadnie. - Ja do ciebie podeszlam. Obudziles mnie swoim krzykiem. -Wybacz mi, nie chcialem. Wciaz czujac, ze twarz ma nabiegla krwia, Amnezjusz otworzyl buklak i pociagnal dlugi lyk. Rece mu drzaly, serce walilo, a mysli wirowaly. Znal kobiete, ktora do niego przyszla. Czy w rzeczywistosci stala tam przed nim, czy tez nie, rozpoznal zapach jej miodowo-brazowych wlosow, cieplo jej ramion otulajacych jego cialo, cmokniecie ust calujacych jego policzek. Pamietal ja. -Moze nie bylo jej tu, w tym korytarzu - rzekl. - Ale widzialem swoja matke. Jayk wywrocila oczami i, nie odsuwajac dloni od bolacej glowy, rzucila mu pelne sceptycyzmu spojrzenie. -Myslalam, ze nie pamietasz swojej przeszlosci, Zumbii. -To byla wizja... albo wspomnienie. - Amnezjusz wsunal zloty miecz za pas, po czym wskazal na amfore wciaz lezaca obok Silverwinda i Tessali. - Nadeszla stamtad, razem z olbrzymem. -Jak to mozliwe? - nalegalo diabelstwo. - Posejdon nie wyslalby twoich wspomnien dla Pani Bolu. To musialo byc przeznaczone dla niej. -Nie! Pamietam te kobiete. Ona byla moja matka. Z dalszej czesci korytarza doszedl ich ostry trzask nastawianego kolana Tessali. Wrzask, ktory potem nastapil, zagluszyl nawet wyjacy wiatr. Amnezjusz zaczal sie obawiac, ze przedostanie sie przez koniunkcje. Pokustykal w strone bariaura. -Powinnismy ruszac, jesli to bedzie bezpieczne dla Tessali. -Juz czuje... sie lepiej. - Elf mowil nieco glosniej, ale twarz mial blada z bolu. - A ruch jest lepszy od czekania tu na potwora. Silverwind podniosl Tessali. -Wyobrazam sobie, ze on przezyje krotki spacer. Amnezjusz przytaknal, po czym pochylil sie, by podniesc amfore. -Nie potrzebujemy... wiecej olbrzymow - wysapal Tessali. - Zostaw ja! -Tego uczynic nie moge. Posejdon obarczyl mnie odpowiedzialnoscia dostarczenia tej amfory Pani Bolu. - Trassonczyk podniosl naczynie i zamocowal na plecach. Nawet ten wysilek sprawil, ze zrobilo mu sie goraco i poczul pragnienie. - A, co rownie wazne, sadze, ze sa tam moje utracone wspomnienia. -Phi! Te wspomnienia naleza do Pani. - Jayk podeszla, dolaczajac do nich, zataczajac sie tak, jakby w kazdej chwili miala pasc nieprzytomna. - Tylko wydaje ci sie, ze sa twoje. Amnezjusz podtrzymal ja. -Znam swoja matke. -Zatem opowiesz nam o niej, tak? -Oczywiscie. - Wciaz podpierajac chwiejace sie diabelstwo Trassonczyk poprowadzil ich w strone przejscia pod zgietymi kolanami Perifetesa. - Jest piekna ksiezniczka o oliwkowej skorze i miodowo-brazowych wlosach. -I? -I co? Widzialem ja tylko przez chwile. -Obawiam sie... ze Jayk ma racje. - Tessali, wciaz niesiony przez Silverwinda, znajdowal sie blisko Amnezjusza. - Jesli to naprawde twoje wspomnienie, to powinienes przypomniec sobie wiecej. Na przyklad jej imie. Dotarli do Perifetesa. Wiatr przeciskal sie pod nogami olbrzyma z ogluszajacym rykiem, posylajac popiol w ich twarze i grozac, ze zwali ich z nog. Trassonczyk wzial Jayk na rece, po czym zamknal oczy i przeszedl pod lukiem. Nie wazne jak mocno probowal, nie byl w stanie wylowic imienia swojej matki z glebin swojego umyslu. Przypomnial sobie tylko to, co ujrzal w wizji. Kilka krokow dalej huragan opadl do poziomu zawiei. Amnezjusz otworzyl oczy, zamrugal, by odgonic powodz potu i przez unoszaca sie przed nim chmure ujrzal ciemny otwor odnogi. Wciaz nie pamietal imienia swojej matki. -Co z... imieniem? - spytal Tessali. -Gdy mowie, ze widzialem moja matke, to tak bylo! - Amnezjusz zmarszczyl sie, patrzac przez ramie. - A nawet jesli sie myle, to wciaz mam dostarczyc te amfore Pani Bolu! Tessali mogl tylko potrzasnac glowa. -Nic dziwnego... ze jestesmy w labiryntach. -Nie zycze nikomu bolu, elfie, ale wolalem, jak na tyle cierpiales, by nie moc mowic. Bylo mu zbyt goraco i zbyt byl zmeczony, by dalej niesc Jayk. Postawil ja na ziemi i, wciaz podtrzymujac ja na ramieniu, pokustykal w boczna odnoge. Korytarz wygladal tak samo jak ten, z ktorego przyszli. Wysokie, pyliste sciany i wirujaca chmura popiolu, ktora czasami zmniejszala widocznosc na dlugosc ramienia. Starajac sie pozostac w polu widzenia Silverwinda ruszyl wzdluz sciany, skrecajac dwa razy w prawo, po czym przeszedl na druga strone korytarza i trzy razy zboczyl w lewo. W koncu zatrzymali sie, by odpoczac w krotkim slepaku, w ktorym nie wial wiatr, a popiol spoczywal na ziemi. Amnezjusz otarl pot z twarzy tylko po to, by poczuc jak swieze jego strugi splywaja, zanim skonczyl. Pociagnal dlugi lyk z buklaka - wino zdawalo sie byc chlodniejsze niz przedtem - po czym zaoferowal go towarzyszom. -Czy ktos chce troche, zanim pojde? -Pojdziesz? - Jayk schwycila sie jego ramienia. - Dokad? Amnezjusz wskazal dlonia wyjscie z alejki, wyznaczone przez zaslone popiolu. -Ktos musi trzymac warte. -Ja... dziekuje - rzekl Tessali. - A ty nie powinienes... -Juz mu to mowilem. - Silverwind nie podniosl wzroku, zajety badaniem jednej z ran elfa. - Ale on jest uparty. Nie ma sie jednak czym martwic. Wyobrazam sobie, ze goraczka powali go wkrotce. -Zle sobie wyobrazasz, Silverwindzie. - Trassonczyk odwrocil sie i zaczal kustykac w strone skrzyzowania. - Gdy skonczysz z Tessali, bede czekal. -A ja z nim - dodala Jayk. - Moze troche wina uwolni mnie od tego bolu glowy. -Lepiej byloby poczekac, az wyobraze sobie troche wody. - Silverwind podniosl wzrok znad rany Tessali. - Obawiam sie, ze wino mogloby ci zaszkodzic na te rane glowy. Jayk zachnela sie. -Zycie to iluzja, ale bol nie! - Wydela usta i splunela mokrym popiolem w strone podkow bariaura. - Pluje na twoja wode. Amnezjusz podal jej buklak. -Jayk, dobrze jest miec ciebie z powrotem. Razem ruszyli do skrzyzowania. Trassonczyk zsunal amfore z plecow i oparl ja o sciane, po czym usiadl wsrod popiolu docierajacego z glownego korytarza. Czul sie bardziej przegrzany niz jakby mial goraczke i zdawalo mu sie, ze slabosc jego miesni wynika bardziej z pragnienia niz z choroby. Tak czy inaczej, gdy siegnal skaleczenia na boku, byl zaskoczony, czujac jak bardzo go zabolalo i jak gorace zdawalo sie pod opuszkami palcow. Diabelstwo usadowila sie obok i siedzieli tak w ciszy, podajac sobie wino, zmywajac kurz dlugimi lykami slodkiej ambrozji. Gdy oboje sie napili, Jayk zakorkowala buklak. Polozyla pomiedzy nimi swoja sakwe, po czym objela kolana lokciami i przytrzymala glowe pomiedzy dlonmi. Po pewnym czasie powiedziala: -Tessali, moze on ma racje. - Podniosla grudke popiolu i rzucila nia w amfore. - Powinienes wyrzucic to naczynie za sciane. Trassonczyk cieszyl sie, ze akurat w tej chwili nie pil, poniewaz z pewnoscia wyplulby sporo dobrego wina na ziemie. -Jayk, co sie z toba dzieje? Ty sama lepiej niz ktokolwiek inny powinnas wiedziec, czemu nigdy tego nie zrobie. Diabelstwo rzucila ponure spojrzenie na amfore. -Jestes taki prosty, Zumbii. Posejdon cie oszukal. -Tak czy inaczej, obiecalem mu, ze dostarcze amfore Pani Bolu, a nie porzuce ja w labiryntach. -Co znaczy tu twoja obietnica? - Jayk wyrzucila reke w niebo. - Pani Bolu nie chce naczynia, a ono tylko nam przeszkadza. -Dla mnie to cos wiecej. -Phi! Ta wizja byla przeznaczona dla Pani. Czemu Posejdon mialby wkladac twoje wspomnienia do daru dla kogos innego? -Nie wiem. Obiecal mi, ze przywroci mi pamiec po tym, jak dostarcze amfore. - Trassonczyk stwierdzil, ze wpatruje sie w sloj i zmusil sie, by z powrotem patrzec w korytarz. - Moze chcial, zeby wrocily do mnie, gdy Pani Bolu ja otworzy. Bogowie lubuja sie w takich pokazach, wiesz. Jayk wywrocila swoimi ciemnymi oczami, po czym skrzywila sie z bolu, jaki to spowodowalo. -Jesli Posejdon chce kogos zadziwic, to wydaje mi sie, ze jest to Pani, nie ty. Nie potrafiac zbic jej argumentu, Amnezjusz siegnal po buklak. -Nie potrafie wyjasnic, dlaczego wizja przyszla do mnie z amfory, ale wiem, ze to byla moja matka. - Napelnil usta winem i przelknal. - Moze to, co sie w niej znajduje to nie wspomnienia, ale zaklecia je przywolujace. -Albo takie, ktore sprawiaja, ze wydaje ci sie, ze pamietasz, albo moze sa to sztuczki dzinow, albo sa tym, co moglo byc, ale nie jest - drwila Jayk. - Nie wiemy. Musimy wyrzucic te amfore, zanim uwolni sie kolejny olbrzym. Mamy wystarczajaco duzo klopotow. -Nigdy nie pomyslalbym, ze bedziesz mowic jak Tessali. - Amnezjusz uniosl spocone brwi, uwalniajac kaskade slonych kropel, gromadzacych sie nad oczami. - Ty sie boisz! Jayk zaczela pocierac czolo dlonmi, ale nie uczynila tego na tyle szybko, by ukryc blysk w oczach. -Boje sie? Czego, Zumbii? -Ty mi to powiedz. Wiem, ze nie boisz sie smierci. - Wskazal na amfore. - To cos tam w srodku. Diabelstwo odsunela dlonie od twarzy i nieco zbyt mocno utkwila spojrzenie w Trassonczyku. -To, co znajduje sie w amforze, nie ma dla mnie znaczenia. Jesli sadzisz, ze sa to wspomnienia, to czemu jej nie otworzysz? - Wstala i podeszla do naczynia. - Ja to zrobie za ciebie, tak? -Nie! - Trassonczyk zerwal sie na nogi. Jayk bala sie, wiedzial to, ale nie byl tego az tak pewien, jak tego, ze wyciagnelaby korek tylko po to, by udowodnic mu, ze sie myli. Schwycil ja za rece i odciagnal na bok. - Nie wolno ci jej otwierac. -Czemu nie, Zumbii? - Usmieszek Jayk byl wystarczajaco szeroki, by zdradzic jej ulge. - Sadzilam, ze chciales wiedziec, kim jestes. -Wiesz, czemu nie mozesz jej otworzyc - warknal Amnezjusz. - Nie wazne, co ona zawiera, nie nalezy ona do mnie. -Tym gorzej. - Jayk wydela usta w gescie przesadzonej pogardy, ktory zdradzil mu jej ukryty strach. - Wiem, jak wazne jest dla ciebie dowiedzenie sie, kim jestes. -A czemuz cie to przeraza? - nalegal. - Czy obawiasz sie, ze gdy przypomne sobie, kim jestem, to zapomne o tobie? Jayk nie potrafila ukryc, jak bardzo celne bylo to pytanie. Jej zrenice natychmiast przybraly ksztalt diamentow, a czubki klow pojawily sie w ustach. Mroczna twarz jeszcze bardziej pociemniala, choc niemozliwym bylo stwierdzic, czy z gniewu, czy smutku, a ona sama opadla na ziemie. -Jayk, nie masz sie czego obawiac. Obiecalem, ze pomoge ci wrocic do Sigil. - Gdyby Amnezjusz nie widzial smiertelnych rezultatow jej ugryzienia, ukleknalby i objal ja. - Teraz juz chyba wiesz, ze jestem czlowiekiem slownym. -Zumbii, nie obawiam sie, ze o mnie zapomnisz. Zanim dotrzemy do Jedynej Smierci, musimy zapomniec o wszystkim. - Diabelstwo spojrzala do gory. Z jej oczu splywaly szmaragdowe lzy. - Jest mi smutno, poniewaz idziesz w zla strone! DZIEWCZYNA ZE SNU Sadzilam, ze jest silniejszy i nie bedzie siedzial z zaczerwieniona twarza, tylem do sciany z popiolu, goraczka od rany plonaca w oczach i pragnieniem zlodzieja palacym mu dusze. Przez godzine (albo dzien, tydzien, czy minute, cokolwiek to znaczy dla nas i dla niego) siedzial tam, wpatrujac sie w te zlote sandaly i zloty miecz, zastanawiajac sie: czy sie odwaze? czy sie odwaze? Przemierzal waskie uliczki i oddychal zolta mgla. Skruszyl kadz wspomnien, podzielil bramy Sigil i odwazyl sie przeszkodzic wieloswiatowi, a teraz uzala sie nad lupem olbrzyma?Jak chcecie, nazywajcie go honorowym, etycznym. Dla mnie nie ma to znaczenia. Trassonczyk przywiodl do miejsca, w ktorym jest tylko pragnienie, dzialanie i konsekwencje, a teraz zaszedl w slepy zaulek, poszukujac wlasciwego i niewlasciwego, i zgubil droge. W labiryntach nie ma przykazan ani kodow. Szaleniec, ktory szuka wskazowek, gubi sie bardziej, niz glupiec, ktory tego nie robi. Wyobraza sobie przyczyny, by skrecic w jedna strone, ale nie w druga. Czeka na znaki, ktore nie maja znaczenia. Nie robi nic w strachu przed bostwami, ktore go nie widza i nie obchodziloby to ich, gdyby moglo. Ja nazywam go tchorzem. W koncu Amnezjusz zalozy sandaly i dowie sie imienia swojego rodzica, ale najpierw musi walczyc ze swoimi skrupulami. Musi rozwazyc swoj honor i poprosic bogow o przewodnictwo, porownac zabicie giganta z obietnica dostarczenia amfory i znalezc wytlumaczenie, by zawlaszczyc sobie lup. Zanim tego nie uczyni, musimy czekac, podczas gdy on sie zastanawia, musimy przygladac sie przez umysl otumaniony goraczka i winem, jak siedzi i zmaga sie - a ja nie znosze takiej dziecinady. Powiem wam wiec, co sie stanie. Trassonczyk postawi sandaly na ziemi, po czym obnazy jedna stope i postawi ja na chropowatej podeszwie. Poczuje niewygodne cieplo w podbiciu. Para dloni z popiolu pojawi sie obok jego kostki. Schwyca one rzemienie i zawiaza mu je wokol lydek, a mglisty glos dobiegnie go z wiatrem: -Dam ci te rade, synu: gdy dotrzesz do palacu Krola Egeusza, nie mow mu od razu, czyja krew plynie w twoich zylach. Zamiast tego powiedz, ze przynosisz wiesci i pozdrowienia od jego przyjaciela z Troi, Krola Piteusza. Jesli stwierdzisz, ze jest to czlowiek dobry i honorowy, mozesz powiedziec mu, jak je znalazles. W ten sposob sam odkryje, ze jestes jego synem i nie bedzie watpil w twoje prawa do tego miasta. Ale jesli Krol Egeusz zda ci sie czlekiem zazdrosnym i zapatrzonym w siebie, musisz powiedziec mu, ze jestes podarunkiem zareczynowym od wnuczki Krola Pitteusa. Bedzie sadzil, ze powilam mu corke i nie uczyni ci krzywdy, a wtedy bedziesz mogl wrocic do domu, nie obawiajac sie krzywdy ni zdrady. W ten sposob Trassonczyk odkryje imie jednego ze swoich ojcow. Krzyknie z radosci. Bedzie trzasl sie tak bardzo, stawiajac ceglana stope na drugim sandale, ze prawie straci rownowage - ale musicie poczekac, by dowiedziec sie, co sie wtedy stanie. Teraz Amnezjusz siedzi oparty o sciane z popiolu, szukajac przyzwolenia na to, o czym wiemy, ze z pewnoscia to uczyni. Jayk opiera sie o jego bok, rownie bezczynna i cicha jak trup. Tessali utykajac idzie w ich strone. Jedno kolano ma napuchniete i rownie czerwone i okragle jak krwawy melon. -Dalej. - Elf powiesil swoj podarty plaszcz na ramionach, choc zniszczone ubranie nie bylo w stanie zakryc ran przecinajacych jego smukly tors. - Nic cie nie powstrzymuje. -Powstrzymuje przed czym? - Glos Amnezjusza w koncu z powrotem stal sie normalny, a jesli mowil nieco grubiansko, to z pewnoscia przyczyna tego lezala glownie w goraczce, niz w winie, ktore wypil. Przesunal wzrok z powrotem na skrzyzowanie i wpatrywal sie w wirujaca chmure popiolu. - Ja tylko pilnuje. -Tak - ich. - Tessali podniosl dlon i, krzywiac sie z bolu, jaki wywolal ten ruch, wskazal na sandaly lezace na podolku Trassonczyka. - Chcesz je zalozyc i dowiedziec sie, co sie stanie. -Skad mozesz to wiedziec? - Amnezjusz bardziej byl poirytowany, niz zaprzeczal. - Czy czlowiek nie moze miec odrobiny prywatnosci nawet we wlasnych myslach? -Nie, kiedy jego twarz zdradza je wszystkim innym. Poza tym, jesli sadzisz, ze widziales swoja matke... -Widzialem swoja matke. -Oczywiscie - Tessali przytaknal, jakby nigdy w to nie watpil. - Wiec jest jak najbardziej naturalne, ze powinienes chciec dowiedziec sie, co sie stanie, gdy zalozysz sandaly. Nie widze zadnej przyczyny, dla ktorej nie powinienes tego robic. -Poza tym, ze to nie ja mam je zalozyc. -Skad mozesz to wiedziec, jesli tego nie sprobowales? Amnezjusz zmruzyl oczy. -Bardzo chcesz, zebym to zrobil. Tessali wzruszyl ramionami. -Nie rozwiazemy tej tajemnicy, dopoki tak bedziesz siedzial. - Elf rzucil ostrozne spojrzenie na amfore, ktora Trassonczyk staral sie zalatac, pokrywajac zmoczonym winem popiolem. - I lepiej byloby znac prawde, zanim znowu wyruszymy. Zakladajac, ze wyjscie jest blisko miejsca, w ktorym Silverwind znalazl nic... -Jest. Jego przekonanie nie przywrocilo Tessali pewnosci. -Tak... coz, w tym wypadku ostatnia rzecza, jakiej pragniemy, jest kolejna niespodzianka z twego naczynia. Amnezjusz usmiechnal sie pod nosem. -Wiem, co sobie myslisz, elfie. -A wiec nie jestem jedynym, ktory potrafi czytac w myslach? Ignorujac sarkazm Amnezjusz odparl: -Twoj plan nie podziala. - Wytarl krople potu, ktore splynely mu do oczu i spojrzal na Tessali. - Nawet jesli zaloze te sandaly i nie przypomne sobie nic wiecej o mojej matce, to nie bede wystarczajaco zadowolony, by wyrzucic amfore za mur - ani nikomu na to nie pozwole. Elf podniosl brwi na tyle, by Amnezjusz zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem jego domysly byly sluszne. -A wiec czego sie boisz? -Niczego! - W chwili, gdy Trassonczyk wyrzucal z siebie to slowo zdal sobie sprawe, ze zdradzila go szybkosc odpowiedzi. Jego mysli byly zmacone przez goraczke i zmeczenie - a takze przez wino - i moze nie byl to najlepszy czas, by zmagac sie z Tessali. - Ale zlozylem przysiege, a dla mnie jest ona bardzo wazna. -Wiem, ze tak jest - westchnal elf, raczej z ulga niz z rozczarowaniem. - Jesli nie mozna cie przekonac, to moze lepiej przyjrze sie Jayk. -Moze powinnismy pozwolic zrobic to Silverwindowi. - Coraz trudniej bylo mu wyczuc, w co gra Tessali, a on nie chcial, by stan diabelstwa stal sie czescia jego manipulacji. - To on wyleczyl jej czaszke. -Wybacz mi. Wyobraziciel Wieloswiata zmeczyl sie, naprawiajac swoje stworzenia. - Tessali skinal w glab korytarza, gdzie Silverwind lezal na boku. Oczy starego bariaura byly zamkniete, a zebra unosily sie w rownym rytmie kogos, kto spi gleboko. - Miejmy nadzieje, ze o nas sni. Wolalbym nie zniknac tylko dlatego, ze on spi. Amnezjusz nie pozwolil, aby dowcip elfa go rozbroil. -Mozemy poczekac. Tessali potrzasnal glowa. -Nie chcemy, aby spala zbyt dlugo. To niebezpieczne dla osob z ranami glowy. Nie wdajac sie w dalsza dyskusje, elf obszedl Amnezjusza i podszedl do Jayk. Gdy przy niej kucal, skrzywil sie i opuscil dlon do swych zeber. -Mam nadzieje, ze potwor nie znajdzie nas zbyt szybko. Nie bede w stanie uciekac - jeknal. - Silverwind twierdzi, ze je wyleczyl, ale ja wciaz mam wrazenie, ze sa one polamane. -Dobrze. Bede wiedzial, gdzie cie uderzyc, gdy znowu sprobujesz jakichs sztuczek. Tessali przyjal ostrzezenie z dobrotliwym usmiechem. -Wypatrujesz mnie, tak? Z powrotem odwrocil sie do Jayk, wymawiajac jej imie i delikatnie potrzasajac za ramie. Nie drgnela. Tessali zmarszczyl sie i odciagnal od Amnezjusza, potrzasajac mocniej. Diabelstwo dalej bylo bezwladne jak puste ubranie. -Jak dlugo tak spi? - nalegal Tessali. -Moze z pol godziny. - Amnezjusz nie sadzil, ze elf chcial nim manipulowac. Potrzasnal on Jayk tak silnie, ze powinna byla sie obudzic. - Co z nia? -Sen Otchlani. Czasami ktos, kogo trafiono w glowe, zapada w sen tak gleboki, ze nie moze sie obudzic. Podniosl kciukami powieki Jayk i przeklal, po czym popchnal ja w strone Amnezjusza. -Potrzasnij nia. Mocno! Trassonczyk polozyl sandaly i miecz z boku i usluchal polecenia. Tessali zaskoczyl go, uderzajac diabelstwo po twarzy i krzyczac: -Jayk! Gdy nie odpowiedziala, uderzyl ja ponownie, po czym spojrzal na Amnezjusza. -Potrzasnij nia! Trassonczyk ponowil swoje wysilki - po czym prawie ja puscil, gdy Jayk rzucila sie w strone gardla elfa. Ten, zaskoczony, upadl w tyl w popiol i odczolgal sie. Oczy mial okragle jak monety. Nagle napiecie opadlo z ciala diabelstwa. Jeknela raz i schwycila sie za glowe. -Ach, Zumbii! Ona tak mnie boli. Ledwo wymowila te slowa, a jej broda opadla mu na piersi. Amnezjusz zaczal ponownie ja trzasc. -Starczy. - Tessali podczolgal sie do przodu i ostroznie podniosl powieke. - Trzeba ja budzic tylko na chwile. -Czy czuje sie dobrze? -Przezyje, ale nie wydobrzeje, dopoki nie spedzi troche czasu w Wiezy Bramnej. Wiesz o tym. Amnezjusz zamilkl i oparl sie o sciane. Nawet pomimo ze jego umysl byl zacmiony goraczka i otumaniony winem, rozumial, ze Tessali ma racje. Szczegolne przekonania Jayk o jej powinowactwie ze smiercia czynily ja niebezpieczna dla niej samej oraz dla innych - szczegolnie dla innych. I moze przyznalby sie do tego, gdyby jego wlasne doswiadczenia nie udowodnily, ze Ponura Klika ma sklonnosci do zamykania ludzi o calkowicie zdrowym umysle. W takiej sytuacji uwazal, ze diabelstwo moglo miec racje, mowiac, iz jedynym sposobem na opuszczenie Wiezy Bramnej bylo stac sie Ponurakiem. Przyciagnal ja blizej i otulil ramieniem. -Podejrzewam, ze dasz nam sasiednie cele? Tessali szybko potrzasnal glowa. -Ty jestes wystarczajaco zdrowy... albo bedziesz, gdy w koncu uda mi sie pomoc przywrocic ci pamiec. Amnezjusz zmierzyl go ostroznym spojrzeniem. -Nie prosilem cie o pomoc, elfie. -Nie ma sie czego obawiac. Najtrudniejsza czescia bedzie dowiedzenie sie, w jakich okolicznosciach ta strata zaszla. Jest wiele sposobow, w jakie mozna stracic pamiec. Trassonczyk nie potrafil udawac nie zainteresowanego. -Tak? Tessali przytaknal. -Cios w glowe, szkodliwe emocje, przezycie zbyt przerazajace, by je przywolac, picie z Rzeki Styks... - elf zamilkl i wskazal na plaski buklak. - Albo, co w twoim wypadku jest bardziej prawdopodobne, zbytnie zamilowanie do wina. -Nie miluje wina. - Amnezjusz spojrzal w odnoge i wpatrywal sie w unoszacy sie popiol. - Bylem spragniony. Tessali polozyl mu dlon na czole. -Nic dziwnego, skoro jestes tak rozpalony. - Siegnal do kieszeni podartego plaszcza i wyciagnal dwa liscie ostrokrzewu. Oba byly poplamione krwia od jego ran. - Nie mam takich umiejetnosci jak Silverwind, ale moge zbic ci goraczke i zajac sie rana. Amnezjusz dalej wpatrywal sie w popiol. Ostatnim razem, gdy pozwolil Tessali rzucic na siebie zaklecie, skonczyl z ceglana stopa. Twierdzil on, ze byla to jedyna rzecz, jaka mogl uczynic, by uratowac mu zycie, ale Trassonczyk zdal sobie rowniez sprawe z tego, ze byla to wygodna metoda, by utrudnic pacjentowi ucieczke. -Najlepiej bedzie jak pozwolisz mi zrobic tyle, ile potrafie - rzekl elf. - Leczenie ran jest meczacym zajeciem, a Silverwind bedzie mial wiele do roboty, zanim ktorekolwiek z nas bedzie ponownie moglo biec. Moja pomoc moze oznaczac roznice miedzy wyruszeniem tam, gdzie on znalazl nic, a czekaniem tu az potwor nas znajdzie. Amnezjusz nie puscil stwierdzenia Tessali mimo uszu. Juz teraz byl zaskoczony tym, jak dlugo zajmuje potworowi znalezienie ich. Jego czesc obawiala sie, ze bestia znajduje sie w tej chwili w sasiednim korytarzu, czekajac ukryta w wirujacym popiele, az on zasnie. Tylko staly ryk zawiei upewnial go, ze tak nie jest. Tak duza istota nie moglaby isc korytarzem nie powodujac naglych zmian w podmuchach wyjacego wiatru. Przytaknal niechetnie. -Zrob dla mnie, co mozesz. Ale jesli jest to jedna z twoich sztuczek... -Naprawde, nie masz zadnych powodow do obaw. Nawet stane na strazy, podczas gdy ty bedziesz spal. -Spal? -Oczywiscie. Wszyscy potrzebujemy odpoczynku, a ty po tak dlugim biegu bardziej niz ktorekolwiek z nas. - Tessali podniosl buklaki potrzasnal nim. Resztka wina zachlupotala na dnie. - Poza tym, zwazywszy na twoja goraczke i to, ile juz wypiles, to cud, ze jeszcze nie zemdlales. -Jesli to ma mnie uspic, to mozesz odlozyc ostrokrzew z powrotem do swojej kieszeni. Nie jestem glupcem. Jak tylko zamkne oczy, wyrzucisz moja amfore za sciane. -I podaze jej sladem, gdy sie obudzisz? Musisz miec mnie za szalenca. -Nie jestem morderca - zjezyl sie Amnezjusz. - Niewazne jak wsciekly... Tessali uciszyl go gestem dloni. -Przepraszam. Wiem, ze nigdy nie zrobilbys czegos takiego. Ja podobnie nie wyrzucilbym niczego, co do ciebie nalezy. Ale nie wiem, czemu az tak mi nie ufasz. - Elf przerwal na chwile, po czym rzekl: - Zawrzyjmy umowe: jesli amfory tu nie bedzie, gdy sie obudzisz, przyjme dowolna kare, jaka mi wyznaczysz. -Czemu jestes tak zainteresowany moim zdrowiem? - spytal Amnezjusz. -Czysta chec przetrwania. Jestes w rownym stopniu droga do wyjscia z labiryntow dla Silverwinda, jak i dla mnie. Jesli ponownie spotkamy sie z potworem, w co nie watpie, jestes jedynym, ktory ma szanse go pokonac. -Czy zapomniales, co sie stalo ostatnim razem? - Trassonczyk wskazal na rany elfa. - Nie poszlo mi zbyt dobrze. -Zyjemy, czyz nie? A olbrzyma powaliles pieknie. Gdy pojawi sie nastepnym razem, moze Jayk i ja bedziemy mieli pod reka jakas magie. Wszyscy mamy wieksze szanse wydostania sie stad, jesli bedziemy dzialac razem. -To najprawdziwsza rzecz, jaka od ciebie kiedykolwiek uslyszalem. - Amnezjusz przerwal, rzucajac okiem na lezace obok miecz i sandaly. - A jesli juz jestes w nastroju do mowienia prawdy, to powiedz mi, czemu chcesz, zebym zalozyl te sandaly. -Nie chce. Sadze, ze musisz - odparl elf. - Nie robi mi roznicy, czyje zalozysz, czy wyrzucisz. Ale ty nie bedziesz szczesliwy, dopoki ich nie przymierzysz, a lepiej byloby dla nas, zeby mysl o nich teraz cie nie rozpraszala. Wyjasnienie zdawalo sie jednoczesnie wystarczajaco praktyczne i podobnie bezinteresowne, by przekonac Amnezjusza, ze Tessali byl szczery. -To, co mowisz jest prawda, ale zapominasz, ze one moga nie byc moje. -Knebel! To ty powaliles Perifetesa, a nie Pani. Prawem walki to czyni je twoimi. -Moze, ale ta sprawa nie jest jasna. - Amnezjusz bardzo pragnal zgodzic sie ze slowami elfa, ale bardziej obawial sie, ze mogloby to byc uszczerbkiem na honorze. - Jesli byk mojego sasiada uwolni sie i wejdzie na moje ziemie, z pewnoscia moge go zabic, by obronic krowy. Ale czy mam prawo zabic go i zjesc? -Lepiej to zrobic, niz zostawic go, by gnil, gdy sasiad wyjechal - odparowal Tessali. - Jesli mozesz dac mu potem troche swojego miesa dlatego, ze zjadles jego byka, to bedzie on bardziej zadowolony, niz gdybys przeciagnal go na jego ziemie, by tam zgnil. Z pewnoscia najlepiej dla wszystkich byloby, gdyby byk zostal na swoim miejscu, ale tak sie nie stalo i teraz twoim obowiazkiem jest zrobic tak wiele dla twojego sasiada, jak tylko mozesz. Amnezjusz zmarszczyl czolo, starajac sie na prozno przez mgle w umysle zrozumiec przenosnie. -Nie widze, co byk ma wspolnego z moimi sandalami. -Jesli ich nie zalozysz, to bedziesz rozkojarzony, a my wszyscy zginiemy - wyjasnil Tessali. - Byk Pani zgnije na polu. -To prawda. - Amnezjusz zaczal rozwiazywac rzemien swojego sandala. - Robie to dla jej dobra, prawda? Co za bezsensowna rzecza jest umysl smiertelnika. Z wezowatymi scianami, niezliczonymi skrzyzowaniami i nieskonczonymi wijacymi sie w kolko przejsciami, to labirynt, ktory sam sie buduje - labirynt, gdzie kazda sciezka prowadzi tam, gdzie zyczy sobie tego uwieziony. Gdzie w tym jest wyzwanie? Czy kiedykolwiek byly jakies watpliwosci, ze Trassonczyk zalozy sandal? Powiedzialam, ze to uczyni i w tej chwili jego naga stopa staje na podeszwie. Przypominacie sobie, co dzieje sie dalej: rece z popiolu, ktore zawiazuja rzemienie, glos na wietrze udzielajacy rady, wspomnienie o Krolu Egeuszu, jednym z jego dwoch ojcow. Nie bedziecie wiec zaskoczeni, gdy ujrzycie lzy radosci splywajace po jego zaczerwienionych policzkach, ani gdy uslyszycie, jak krzyczy: -Jestem synem Krola Egeusza! Jestem wnukiem Piteusza! Jestem synem... Wtedy Amnezjusz zda sobie sprawe, ze nie zna imienia swojej matki. Spojrzy w dol i stwierdzi, ze nie moze zdjac sandala z ceglanej nogi i z jego gardla wydobedzie sie krzyk rozpaczy. Tessali polozy drugi but na ziemi i zasugeruje, ze moze jego magia tez zadziala. Nogi Trassonczyka zaczna sie trzasc tak bardzo, ze z ledwoscia bedzie mogl stac. Podeprze sie chwytajac Ponuraka za ramie - mocny to dotyk - i zacznie opuszczac stope. Wszystko to staloby sie juz dawno, gdyby Amnezjusz nie spedzil tak wiele czasu na rozwazaniach, co jest wlasciwe, a co nie. Ale on zastanawial sie i roztrzasal te sprawe, marnujac cenne godziny na szukanie usprawiedliwienia na to, o czym wiedzial, ze na pewno to uczyni. A wiec jeszcze nie uslyszal glosu na wietrze, nie dowiedzial sie imienia ojca, ani nie stwierdzil, ze dalej nie zna matki. Dopiero teraz rece z popiolu wznosza sie, by zawiazac mu rzemienie na nodze. Musimy czekac, az kobieta przemowi, Trassonczyk zakrzyknie z radosci i zda sobie sprawe z tego, czego nie wie, a w tym czasie przez szara, ryczaca zawieje w sasiednim korytarzu przekrada sie postac. Z pewnoscia sprawy mialyby sie inaczej, gdyby Amnezjusz nie obawial sie dyshonoru (nazwalam go tchorzem, a kazdy tchorz sie czegos obawia), gdyby nie zmarnowal bezcennego czasu na bezsensowne rozwazania, dzialal bez czekania na zezwolenie od wygadanego elfa. Ale w jego naturze lezy dzialac, gdy powinien sie zastanowic i zastanawiac sie, gdy powinien dzialac, i odebranie mu jego niepewnosci byloby krzywda dla jego charakteru. Lepiej niech zmaga sie ze swoim honorem i powoli porzuca zasady moralne, nieswiadomie osuwajac sie w otchlan nieprawosci, niz pozwolic mu ukazac sie jako patetyczny szarlatan. A teraz dotarl do tego miejsca w naszej historii: jego ceglana stopa opada na podeszwe ze skory krokodyla, dlon chwyta ramie elfa, oczy czekaja na dlonie, ktore wynurza sie z popiolu. Mam nadzieje, ze nie bedziecie rozczarowani tym, co sie stanie: Nic. Amnezjusz stal na drzacych nogach, czekajac az zadziala magia drugiego sandala. W umysle juz slyszal glos swojej matki, szepczacej zarowno swoje imie, jak i jego slowami zbyt znieksztalconymi przez wiatr, by je zrozumiec. Ale zadna magia nie rozpalila jego stopy, rece nie wynurzyly sie z popiolu, by zawiazac mu rzemienie, nie nadeszly zadne slowa matczynej rady. Jego ceglana stopa pozostala nieczula jak kamien. Zoladek stal sie ciezki i lodowaty, a kolana prawie sie pod nim ugiely. Wcisnal stope w podeszwe, jakby moglo to przywolac dlonie. Nic sie nie stalo, oprocz tego, ze jego rozpacz i frustracja poglebily sie. -To ta przekleta ceglana stopa! - Staral sie, aby nie zabrzmialo to tak, jakby obwinial za to elfa, choc oczywiscie tak bylo. Nie mogl sie powstrzymac. - Magia nie przechodzi przez cegle. -Watpie, czy przeszlaby tez przez szlam. - Tessali ukleknal u stop Amnezjusza. - Ale powyzej kostki masz cialo. Moze gdy zawiaze rzemienie... -Elf skrzyzowal dwa rzemienie na przedniej czesci stopy Amnezjusza, przekladajac jeden pod drugim, aby sie nie zsunely, po czym przeciagnal je za lydka. Gdy je wiazal, Trassonczyk poczul jak wpijaja mu sie w noge. Powstrzymal sie od spojrzenia w dol, wiedzac, ze bedzie rozczarowany widokiem paskow, ktore wciaz lsnily magicznym blaskiem. Elf ponownie skrzyzowal rzemienie i przewiazal je po raz trzeci, zanim Amnezjusz zauwazyl niewielka zmiane w tonie wycia wiatru. W chwili, gdy obracal sie, by zobaczyc, co nadchodzi z sasiedniego korytarza, wyciagal z pochwy gwiezdne ostrze. Tessali, wstajac zbyt szybko, prawie stracil ucho, gdy miecz mignal obok jego glowy. -Co jest? - wyszeptal. -Klopoty w wybitnie zla godzine. - Trassonczyk nie widzial nic poza unoszacym sie w korytarzu popiolem, ale szamotanie grubych kawalkow futra dochodzilo do jego uszu wystarczajaco wyraznie. - Obudz Jayk i Silverwinda. I nie obawiaj sie go dobyc - wskazal na zloty miecz lezacy obok diabelstwa. -Wrocimy, jak tylko ich rozbudze. - Tessali zgarnal miecz i Jayk z jekiem bolu, po czym pokustykal na koniec slepego korytarza. - Postaraj sie wytrzymac, az wrocimy. Amnezjusz nie powiedzial tego, ale watpil, czy ma jakikolwiek wybor. Potwor labiryntu juz udowodnil, ze jest przebieglym lowca. Z pewnoscia dostrzeglby korzysci ataku, podczas gdy jego przeciwnicy byli pograzeni w letargu i tkwili w slepym korytarzu. Najwieksze szanse mieli, czy to na zwyciestwo, czy walke, gdyby udalo mu sie powstrzymac bestie, podczas gdy elf obudzi reszte. Wszedl w boczny korytarz, po czym, stajac blisko sciany, gdzie bedzie trudniej go zauwazyc, ruszyl do przodu, by zasadzic sie na przeciwnika. Wino i goraczka mialy wiekszy wplyw na jego cialo, niz mu sie zdawalo. Po kilku koslawych krokach zakrecilo mu sie w glowie i caly byl pokryty potem i popiolem. Oddech mial urywany i goracy, a gwiezdny miecz ciazyl mu w dloniach podobnie jak zelazne ostrza lowcow nagrod githyanki. Nie bedac zdatnym do dlugiej walki wiedzial, ze najlepsza taktyka bedzie odciecie jednej z nog istoty i ucieczka do swoich towarzyszy. Amnezjusz opadl na brzuch, po czym przeczolgal sie na srodek korytarza. Wygrzebal sobie plytka dziure, w ktorej sie polozyl, po czym przykryl sie cienka warstwa popiolu. Przy odrobinie szczescia potwor nie zauwazy go, dopoki on sam sie nie podniesie i nie zaatakuje, a wtedy bedzie za pozno. Zamknal powieki, by je oslonic przed pylem - tak blisko ziemi byl on na tyle gruby, ze kleil sie do oczu jak maka do mokrych owocow - i zaufal uszom, by powiedzialy mu, gdy pojawi sie potwor. Minela zaledwie chwila, gdy odglosy szamotania staly sie na tyle glosne, by stwierdzil, ze potwor idzie przy jednej ze scian korytarza. Zmienil nieco swoja pozycje. Wtedy, zalujac, ze nie ma wina, by zmyc narastajacy w jego gardle kaszel, podniosl sie na kolana i uniosl swoj miecz. Zamiast poteznej, na wpol widzialnej sylwetki pokrytego skorami potwora, Amnezjusz stwierdzil, ze wpatruje sie w podobny duchowi ksztalt pieknej kobiety. Jej postac byla tak rozmazana przez popiol i biala suknie szarpana na wietrze, ze wydalo mu sie, iz ja sobie wyobraza - co, jak zapewne wyjasnilby Silverwind, wcale nie czyni jej mniej rzeczywista - i zaczal sadzic, ze popadl w maligne. Wtedy wiatr odsunal jej jedwabne czarne wlosy z policzka, ukazujac gladka oliwkowa skore i krolewski nos, i Amnezjusz wiedzial, ze jego goraczka nie ma nic wspolnego z jej pojawieniem sie. To byla ta sama kobieta, ktora widzial w Rzecznej Bramie oraz setce innych gospod, jego winna kobieta. Przyszla do niego nawet w labiryntach Pani. Jej szmaragdowe oczy spojrzaly w strone Trassonczyka i wtedy wlasnie, jesli byla ona iluzja, stracil kontrole nad swoja wyobraznia. Z jej ust wydobyl sie okrzyk zaskoczenia. Spojrzenie przebieglo szybko po wzniesionym mieczu, po czym odwrocila sie i uciekla droga, ktora przyszla. -Stoj! - Amnezjusz zerwal sie, czy raczej ostroznie wstal, na nogi. - Nie chce uczynic ci krzywdy! Kobieta nie zwolnila. Trassonczyk kustykal za nia tak szybko, jak tylko mogl, sapiac i splywajac potem. Musial biec z mieczem w dloni, poniewaz nie mial czasu, by schowac go do pochwy. Kobieta byla juz teraz zaledwie biala plama w szarosci przed nim, a on sam staral sie nie mrugac, obawiajac sie ja zgubic. Wiecej razy niz mogl to zliczyc zniknela w krotkiej chwili nieuwagi i wiedzial, ze staloby sie podobnie, gdyby zerknal na pochwe. Skrecila w boczny korytarz. Amnezjusz podazyl za nia, pewien ze jej nie bedzie, gdy skreci za rog. Byla tam, biala plama stojaca na srodku korytarza. -Poczekaj! Kobieta odwrocila sie i wystrzelila w kierunku kolejnego korytarza, ktorego Trassonczyk wczesniej nie dostrzegl w chmurze popiolu. Poczul, jak cos peka na jego nodze powyzej ceglanej stopy i przypomnial sobie, ze Tessali nie dokonczyl sznurowania magicznych sandalow. Rozwiazal sie najwyzszy wezel. Biegl dalej. Ona zniknie wystarczajaco szybko, by mogl zajac sie swoim butem. Obraz przed jego oczami rozmyl sie i zdawalo mu sie, ze goracy pot roztapial jego cialo. Pluca bolaly go, miesnie palily, glowa wirowala, a on wciaz kustykal za kobieta. Skrecila za kolejny rog, a on stwierdzil, ze stara sie sobie przypomniec, czy byl to trzeci, czy czwarty zakret i czy pierwszy byl w lewo, a pozostale wprawo. Potknal sie, prawie pozwalajac sobie na upadek, pewien, ze nie bedzie jej, gdy on skreci za nia. Tylko ten zakret, powiedzial sobie, a ona zniknie. Wtedy bedzie czas, zeby odpoczac. Rozwiazal sie kolejny wezel. Jeszcze jeden i straci sandal - a tym razem nie poczuje, jak rozluzniaja sie rzemienie. Skrecil za rog i po naglej ciszy rozpoznal, ze znalazl sie w slepym zaulku. Wydostal sie z nawalnicy, krztuszac sie i kaszlac, z zawrotami glowy. Tam, kilka krokow przed nim, stala kobieta, wpatrujac sie w czarny kwadrat koniunkcji. Nie patrzyla na niego. Dlonie miala zlozone na podolku jakby przebierala palcami. Zatrzymal sie i nie odrywajac oczu od plecow kobiety, odnalazl pochwe i schowal do niej swoj miecz. Dopiero wtedy przemowil, swoim najdelikatniejszym i najcichszym sapnieciem: -Prosze, nie musisz... mnie sie... obawiac. Kobieta odwrocila sie i, ku jego zaskoczeniu, nie uciekla. Otworzyla usta, a jej rece powedrowaly do policzkow. Podeszla krok do przodu, wpatrujac sie w Trassonczyka, jakby wygladal jak trup, ktorego, jak przypuszczal, w tej chwili przypominal. -Czy to mozliwe? - westchnela. - Szukalam cie tak dlugo! Jego nogi wybraly akurat te chwile, by ugiac sie pod nim. Opadl kolanami w popiol. Otworzyl usta, ale gdy chcial cos powiedziec, stwierdzil, ze serce podeszlo mu do gardla. Nie potrafil wydobyc z siebie ani slowa. Kobieta powoli podeszla do niego, jej dlonie niepewnie siegnely w j ego kierunku. -Myslalam, ze po mnie wrocisz. Serce Amnezjusza wrocilo na miejsce, a on sam dotknal palcami swoich policzkow. -A wiec znasz te twarz? - spytal. - I ten glos? Wiesz, kim jestem? Kobieta stanela, a w jej szmaragdowych oczach blysnela ostroznosc. -Oczywiscie, ze cie znam! Ukradles mnie mojemu okrutnemu ojcu i wywiozles za morze. Nie pamietasz? -Nie. - Amnezjusz zapomnial sie i zamknal oczy. - Stracilem pamiec. Obudzilem sie na plazy w Trassos i nie pamietam nic przedtem. Nawet swojego imienia. Jedyna odpowiedzia byla dluga cisza. Trassonczyk przeklal swoja glupote i otworzyl szeroko oczy. Kobieta wciaz tam byla. -Jak mogles o mnie zapomniec? Lzy zaczely plynac po jej policzkach, a ona sama odwrocila sie od niego. Sadzac, ze zaraz ucieknie, Amnezjusz wstal na jedno kolano i zaczal sie podnosic. Kobieta ukryla twarz w dloniach. -Nie! - krzyknela. Byla to bardziej prosba niz rozkaz. - Jak mogles zapomniec? Kiedys sie kochalismy! -I z pewnoscia dalej cie kocham. Pomoz mi sobie przypomniec! Amnezjusz oparl dlonie na kolanie i wstal. Gdy zaczal isc do przodu, jego ceglana stopa w cos sie zaplatala. Potknal sie i opadl z powrotem na kolana. Spojrzal w dol i ujrzal, ze luzne rzemienie drugiego sandala dostaly sie pod jego sprawna noge. Przeklinajac, zaczal ponownie wstawac, tym razem sprawna noga do przodu. -Piekna pani, jesli kochalas mnie i wciaz mnie kochasz, zatem zaprawde jestem czlowiekiem blogoslawionym przez bogow - rzekl. - Gdy wrocimy do Arborei, mieszkancy Trassos obsypia nas platkami rozy. Gdy podniosl wzrok, stwierdzil, ze mowi tylko do siebie. Kobieta zniknela ponownie. $$BOLE SERCA Stoja jak slupy tam, posrod popiolu - szalony bariaur, bombastyczny elf, kochajace krew diabelstwo - wszyscy wpatruja sie w ryczaca szarosc korytarza, szukaja nieobecnego Trassonczyka, pewni, ze zamiast niego ujrza potwora. Maja na koncu jezyka zaklecia, a w reku przygotowana bron i wiedza, ze bez Amnezjusza nie przezyja. On jest ich droga do wyjscia, ich sila, pewnoscia siebie i pomimo iz nie zdaja sobie z tego sprawy, ich przeklenstwem. Dobrze karmil swoje gleboko zakorzenione Bole i niektore z nich zaokraglily sie, staly ciezsze i przeszly na jego towarzyszy. Grube wrzody mocno wisza na ich cialach. Niektore juz pekly u Jayk i Tessali, a jeszcze wiecej tylko na to czeka. Przestaly pulsowac, a ich skora jest waska, napieta i przezroczysta. Nie trzeba duzo, by je przerwac - nieostrozny gest, czy ostre slowo - wiec musimy uwazac, a nawet sie strzec. Bole, tak duze jak teraz, moga peknac wszystkie naraz, a to byloby cos, czego nie wolno przegapic. Nie wolno wam mowic, ze jestem okrutna - nigdy! Cierpienie innych nie przynosi mi radosci - ani wyrzutow sumienia - robie tylko to, co musi zostac zrobione. Jesli, wiedzac, jakie Bole nosza obawiacie sie o Amnezjusza i jego przyjaciol, nie rozpaczajcie. Pomyslcie nad tym: tylko przez ciezkie doswiadczenia uczymy sie zdecydowania, dzieki probom stajemy sie silniejsi, dzieki klopotom przybywa nam odwagi, a przez rozterki otrzymujemy madrosc. Tak, beda cierpiec niewyobrazalne tortury, ich smutek bedzie w stanie zmiazdzyc boga - a mimo to, gdy zostanie zadany ostatni cios i wypowiedziane ostatnie slowo, wszystko skonczy sie dobrze. Beda razem, zywi, zwyciezcy, silniejsi niz przedtem - to wam obiecuje. Ale teraz nadszedl czas, by ujrzec twarz pod czarnym kapturem i spojrzec w oczy, ktore beda mna wladaly, poznac imie tego, kto kupil moje serce. Podnosze jedna stope z ziemi, potem druga i Pani Bolu jest tam, przed nimi, stojac wsrod zawiei popiolu. Kraniec jej szaty unosi sie tuz ponad pylem, ostrza jej aureoli swiszcza na wietrze. Ich zaklecia roztapiaja sie jak sol na jezyku. Uzbrojone dlonie opadaja do bokow. Jayk, najmadrzejsza ze wszystkich, ucieka na koniec slepego korytarza. Silverwind podchodzi do przodu, odwazajac sie myslec, ze mnie sobie wyobrazil. Przekrecam dlon, on uderza bokiem w ziemie, wypuszczajac powietrze ze swoich poteznych bariaurzych pluc i traci oddech. Tessali otrzasa sie z szoku i odwraca, by uciec, ale Bol wybiera te chwile, by peknac. Elf przypomina sobie o amforze. Wklada zloty miecz za pas i rusza w strone naczynia. Przecinam powietrze paznokciem i dlonie, ktore mnie obrazily spadaja w popiol. Elf nie krzyczy. Jest zbyt sparalizowany, albo zbyt przerazony tym, ze moglby mnie jeszcze bardziej obrazic. Po prostu odwraca sie. Oba kikuty splywaja czerwienia, a on rusza za Jayk. Zaczynam plynac w strone amfory, co powoduje, ze zblizam sie do sapiacego Silverwinda. Pomimo iz dalej nie odzyskal on oddechu, wstaje i odgalopowuje. Bol peka, wylewajac zielona posoke na jego klab, a on nie zatrzymuje kroku, docierajac do konca korytarza. Zamiast tego wyskakuje w powietrze i znika za murem. Jego tylne kopyta naruszaja jego szczyt, gdy znika z pola widzenia i dopiero wtedy zdaje sobie sprawe z tego, co porzucil. Jayk patrzy na mnie spod muru. Jej ciemna skora staje sie nagle blada jak perla, po czym diabelstwo chwyta Tessali za lokiec i ciagnie go w strone dwoch kupek popiolu, ktore znacza miejsce, gdzie Silverwind opuscil korytarz. Splata razem palce, by podsadzic elfa, ktory poza zalosnym spojrzeniem na zostawione za soba dlonie, nie waha sie ani chwili, by na nie wejsc. Przerzuca go ponad murem i wspina sie za nim, po czym zostaje sam na sam z amfora. Jak dlugo wpatruje sie w dzban, nie potrafie powiedziec. W Sigil smiertelnicy wchodza do swoich malych gospod na nogach, a wychodza na czworaka. Zelazo wlewa sie gorace do form i wyciaga zimne. Kieszonkowca zlapano, osadzono i zaraz zamknieto, a ja wciaz sie wpatruje. Gleboko w srodku mnie wiruje zimno. Czuje, jak drze i boleje slaboscia smiertelnikow. Amfora nie moze niesc dla mnie nic dobrego, inaczej Krol Morz nigdy by jej nie przyslal, mimo to musze ja otworzyc. Niezaleznie od tego, czy siec w srodku jest spleciona z prawdziwych, czy falszywych lin, pozostaje prawda o pustce w mojej piersi i, niewazne jak malo prawdopodobne, fakt ze bog moze posiadac to, co tam przynalezy, jest zagrozeniem dla Sigil zbyt wielkim, bym mogla na nie pozwolic. Ide do amfory, ale nie wyciagam korka. Tego wlasnie pragnalby Posejdon. Wspomnienia naplynelyby wszystkie naraz, w przerazajacej ilosci i sile, a wtedy bylabym zgubiona. Lepiej niech przychodza do mnie pojedynczo, by je posegregowac, osadzic i poznac rozmiary oszustwa Krola Morz. Wycieram popiol z szyjki dzbana, po czym trzymam go na boku, dopoki zlota nic nie wyjrzy ze szczeliny. Pasmo jest zolte i piekne jak moje powiewajace na wietrze wlosy, gdy stalam z Posejdonem i moja matka. W tej chwili nie potrafie powiedziec, co to za magia, czy iluzja, przyzwanie, czy leczenie, ale nie moze to byc przypadek, ze z amfory wydobywaja sie zlote nici dla mnie i czarne wstegi dla Trassonczyka, a to jest juz jakas wiedza. Stawiam dzban z powrotem, po czym odchodze. Pasmo uwalnia sie i podlatuje do mnie. Okraza moja glowe po raz pierwszy. Moj oddech przyspiesza, a niski, syczacy wiatr wieje na ulicach Nizszej Dzielnicy. Material okraza mnie po raz drugi i gorzka mzawka spada w Gniezdzie. W ten sposob Pani Bolu zdradza swoj niepokoj. Jestesmy jednoscia, Sigil i ja. Wlokno okraza mnie po raz trzeci i z pustki w mojej piersi zaczyna sie cos wylewac, zryw powietrza, ktory szarpie, faluje i staje sie coraz bardziej przytlaczajacy. Czuje, jak moje stopy sie ruszaja, cialo sie kreci, a rytm radosnych dud satyra dosiega mych uszu. Zapach pieczonego dzika wypelnia nozdrza. Stwierdzam, ze znajduje sie w uscisku poteznych dloni wielkiego ogra o glowie byka. Moje zlote wlosy wiruja dookola, gdy tanczymy. -Nie, nie poslubiaj tego paskudnika. - Jego szept jest niski i gleboki, oddech slodki od wina. - Ucieknij ze mna, a oszczedze ci wiecznego cierpienia. Tanczymy obok wysokiego stolu, gdzie zasiadl Posejdon, a przed nim znajduje sie caly dzik i puchar z winem. Razem z nim siedzi moj narzeczony, sternik czarnej dzonki w czarnym plaszczu. Poza dwoma zoltymi oczami plonacymi w stygijskiej glebi pod jego kapturem, nie mozna ujrzec jego twarzy. Na srodku stolu spoczywa moje serce, wciaz bijace w srodku zielonej szklanicy. Obok niego jego cena, zamknieta w czterech hebanowych pudelkach. -Nie obawiaj sie - szepcze moj partner. - Ukradne twoje serce, zeby Set nie mial nad toba mocy i ukradne Bole, by uczynic z nich twoj dar zareczynowy. Set uderza piescia w stol i przez pomieszczenie przetacza sie grom. Mroczny bog podnosi sie z krzesla i pochyla nad stolem, i w swietle swiecy po raz pierwszy go widze. Ma przerazajaca twarz szakala z dlugim pyskiem, poteznymi uszami i pelnymi pogardy oczami tchorza. -Skoncz swoje szepty i tance, Bafomecie! - zawyl jak stal na kamieniu. - Nie pozwole ci zatruwac mojej zony swoim brudnym, byczym jezykiem. Muzyka w jednej chwili cichnie, ale Bafomet okreca mnie ostatni raz. -Badz gotowa - szepcze. - Dzis w nocy. Puszcza mnie i ponownie znajduje sie w labiryncie, unoszac sie przed amfora. Gorzki popiol plonie w moich nozdrzach, wyjacy wiatr wdziera mi sie do uszu, a w umysle klebi sie tysiac pytan. Dobrze Posejdon zaplotl swoja siec, gdyz jedna odpowiedz rodzi dwa nastepne pytania. Ponownie musze podniesc naczynie. Kolejne wlokno wynurza sie ze szczeliny. Cofam sie i czekam, az okrazy mnie po raz pierwszy. Moje przerazenie narasta i gromy przetaczaja sie przez Dzielnice Urzednikow. Teraz czekam na drugi i Dzielnica Handlowa drzy od mego strachu. Zlota nic wykonuje trzecie okrazenie i z pustki w mojej piersi wylewa sie chlodny wir, otepiajacy prad, ktory plynie, pieni sie i staje sie coraz zimniejszy. Smierdzaca, bagnista chmura wisi w powietrzu, a wiatr przedostaje sie pod skore. Klecze na skraju ogromnej, slonej rowniny, wpatrujac sie w czarne plycizny szerokiej, gestej rzeki. Ciemne niebo huczy i wyje rykiem mojego ojca i zawodzeniem Seta. -Wypij, a bedziesz bezpieczna. - Bafomet stoi obok mnie, z jego ramienia zwisa czarna sakwa. Nie widzialam, co jest w srodku, ale dno zwisa nisko, ujawniajac ciezki i okragly ksztalt. - Wypij i zaden z nich nie bedzie mial nad toba wladzy. Ale ja nie pije. Pomimo iz niose w mojej wlasnej sakwie cztery hebanowe pudelka, Bafomet wciaz mi nie oddal mojego serca. Pomimo iz temu zaprzecza, podejrzewam, ze wlasnie to niesie w owym czarnym worku, a ja wiem, ze jest to rzeka Lete - niektorzy nazywaja ja inaczej, ale ci, co z niej wypili nigdy nie przypomna sobie jej prawdziwej nazwy. Jesli przelkne jej mroczne wody, nie bede pamietac ani Seta, ani mojego ojca, a wtedy tylko ten, kto posiada moje ukradzione serce, bedzie mial nade mna wladze. -Zlodzieje! - huczy Posejdon. - Oddajcie, co zescie ukradli! -Zonokrady! - wyje Set. Oczy Bafometa rozszerzaja sie, poniewaz nie jest on w stanie stawic czola furii mojego ojca. -Pij! Dopoki pamietam imie mojego ojca, Posejdon zawsze bedzie mogl mnie znalezc. Pomimo tego wciaz odmawiam. Czemuz mialabym zamienic jednego pana na innego? Lepiej niech zabija sie na slonej rowninie, a ich krew uczyni mnie wolna. W tej chwili Bafomet przejrzal moj plan. -Podstepna kobieta! - Okreca moje wlosy wokol swojego nadgarstka, chwyta je w potezna dlon i ciagnie mnie do przodu. - Wypijesz! Moja dlon szybko dosiega sztyletu. Jeszcze szybciej sztylet dosiega moich wlosow i pojedynczym cieciem ostrze przecina moje zebrane w garsc loki. Opadam na plecy. Bafomet krzyczy i wpada glowa do rzeki. Ciemne wody szybko zamykaja sie nad jego cialem. Majac w uszach gromy Posejdona i wycie Seta, przygladam sie czarnemu pradowi na dlugi czas, zanim Bafomet wynurzy sie w dole rzeki. Krztusi sie, bulgocze i pluje ciemna woda ze swoich byczych nozdrzy. Jego ramiona uderzaja w powierzchnie. Czarna sakwa juz nie zwisa mu z ramienia, a gdy oczy padaja na mnie, jest w nich tylko pustka i zdziwienie. Wstaje i biegne wzdluz brzegu. W koncu dostrzegam czarny worek unoszacy sie sto krokow przede mna i dryfujacy szybciej, niz jestem w stanie biec. Z czarnego nieba ryczy glos mojego ojca. -Tam, Paskudniku, na brzegu Styksu! Pospiesz sie, albo ja stracimy! Odwracam sie w strone rzeki, ale zamiast czarnych wod widze amfore. Wiatr wieje z sasiedniego korytarza, wzbijajac w powietrze chmury szarego popiolu, a moje usta wyschly z rozpaczy. Gdzie jest teraz moje serce: Tartar, Avalas, Malbolga? Czy musze wyciagnac kolejne wlokno, by poznac odpowiedz, a potem kolejne, by dowiedziec sie jeszcze wiecej? Z pustki pod moja piersia wznosi sie gorace, niespokojne wrzenie. Niewazne, czy bede wyciagac wlokna jedno po drugim, czy wszystkie razem, nigdy nie poznam odpowiedzi, dopoki nie oproznie sloja - a teraz zdaje sobie sprawe, ze nawet wtedy nie! Jesli skoczylabym za sakwa, zapomnialabym, po co to uczynilam! Okrutna burza wstrzasa Sigil: grad pada tak duzy jak piesci, przebijajac dachy i zabijajac ludzi na miejscu. Nawalnica przetacza sie przez alejki, wbijajac lektyki w mury, a mury jeden na drugi. Blyskawice tancza od fontanny do fontanny, roztrzaskujac baseny i zawalajac studnie. Sama ziemia drzy od mojego gniewu, pekniecia przecinajac ulice, konkurujac miedzy soba, ktora zawali wiecej budynkow. W ten sposob chciwy Posejdon chce ponizyc Sigil: pobudzajac mnie do takiego stanu, ze zniszczeje sama, tak aby mogl przechadzac sie wsrod ruin i uczynic ze mnie niewolnice bez zadnej walki. Moze, gdybym byla na tyle glupia, by wyciagnac korek, plan by podzialal. Wspomnienia wyplynelyby ze sloja i schwytaly mnie jedno za drugim. W goraczce chwili moglabym uwierzyc, ze wskoczylam do rzeki Lete za moim sercem, ze pilam jej ciemne wody, by uciec Setowi, memu narzeczonemu oraz Posejdonowi, mojemu ojcu. Ale jesli wtedy wypilam, w jaki sposob moge teraz nazwac rzeke jej prawdziwym imieniem? Lete. W ten sposob zdrada Posejdona zostala pokonana i ziemia w Sigil przestaje sie trzasc. Blyskawice przeradzaja sie w niewielkie iskry, grad zmienia sie w zimny deszcz, wiatr zaledwie jeczy. Miasto jest ponownie bezpieczne i takie pozostanie, dopoki perfidne sztuczki Krola Morz pozostana nienaruszone w srodku amfory. A kto moze to uczynic, jesli nie Pani Bolu? Napelniam dlon popiolem, po czym mocze go w krwi wycisnietej z odcietych dloni Tessali. Klejaca sie masa jest brazowa, pachnie miedzia i z pewnoscia przyciagnie potwora labiryntu. KARFHUD Naprawde, nie bylo innego wyboru, jak tylko wejsc w koniunkcje. Jedynym miejscem, przez ktore kobieta mogla uciec byl czarny kwadrat, wiec Amnezjusz przymocowal niesforny sandal do pasa i ruszyl za nia. Tym razem, w przeciwienstwie do poprzedniego, nie mial wrazenia, ze spada, nie poczul wiatru wdzierajacego sie w jego wlosy ani popiolu wzerajacego w twarz. Po prostu wszedl w ciemnosc i stal tam, czekajac - zdawalo sie, ze przez wieki - az wynurzy sie po drugiej stronie.Wtedy przypomnial sobie gejzer ognia, ktory prawie spalil go na popiol wczesniej, gdy Silverwind wchodzil z zelaznego labiryntu do tego z popiolu. Kula ognista wybuchla w chwili, gdy bariaur przechodzil przez koniunkcje: potezna, jasna i zbyt goraca, by jej nie zauwazyc. A pozniej, po drugiej stronie, ostrzegl Trassonczyka, by nie stal zbyt blisko czarnego kwadratu, poniewaz "zapalilby sie" i przyciagnal uwage potwora. Gdy zniknela kobieta, nie bylo zadnej kuli ognistej. Amnezjusz stal, wpatrujac sie w ciemnosc. Jego umysl wirowal od goraczki, a spocone cialo drzalo ze slabosci. Kobieta nie mogla odejsc w inne miejsce. Koniunkcja byla jedynym wyjsciem ze slepaka - przynajmniej z tego, co widzial. Rozwazal zawrocenie i sprawdzenie, czy czegos nie przegapil, po czym stwierdzil, ze zastanawia sie, czy potrafi wrocic. Prawdopodobnie czarny kwadrat wisial dokladnie za nim, ale jesli sie poruszal? W zoladku nie czul szarpniec, powietrze nie ocieralo sie o jego skore, nie bylo zadnych wrazen sugerujacych ruch - a jednak stal tam przez spory czas pograzony w ponurych rozmyslaniach. Musial sie poruszac. Nie potrafil wyobrazic sobie innej przyczyny opoznienia. Lepiej zatem dalej czekac. Mogl tylko zastanawiac sie, co by sie stalo, gdyby podczas przechodzenia przez koniunkcje probowal pojsc w jedna albo druga strone - czy wyszedlby w innym miejscu, niz powinien? Na zawsze blakalby sie w ciemnosciach? Zginal w otchlani zapomnienia? Wszystkie te mozliwosci zdawaly sie katastrofalne. Co wiecej, nawet gdyby kobieta zniknela w bocznym korytarzu, dawno juz by jej nie bylo. Mogl tylko miec nadzieje, ze ta koniunkcja, podobnie jak roznila sie dlugoscia przechodzenia, rowniez nie wypluwala gejzerow ognia, gdy ktos przez nia przechodzil. Amnezjusz nie czul jednak potrzeby stania w grobowych ciemnosciach. Wyciagnal gwiezdny miecz z pochwy i podniosl jego ostrze w powietrze. -Swiatlo gwiazd niech rozdzieli noc - rozkazal. Blyszczaca blekitna poswiata wytrysnela z czubka, tworzac mala kule, ktora skapala otoczenie w dziwnym szafirowym swietle. Po dlugim wpatrywaniu sie w ciemnosc, nagly rozblysk porazil oczy Trassonczyka. Wciaz staral sie on mruganiem odgonic slepote, gdy katem oka spostrzegl uciekajacy z jasnego kregu przypominajacy kobiete ksztalt. -Blagam cie, poczekaj! Z na wpol zamknietymi oczami Amnezjusz ruszyl za uciekajaca sylwetka i zorientowal sie, ze kustyka w dol waskiej, piaszczystej alejki. Po obu jej stronach stal rzad pozbawionych okien mieszkan z cegly z mulu, a otwarte drzwi byly tak nieruchome i czarne jak kwadraty koniunkcji. Trassonczyk przeklal swoja glupote, zastanawiajac sie, jak dlugo stal w ciemnosciach sadzac, ze znajduje sie pomiedzy labiryntami. To byl cud, ze kobieta wciaz znajdowala sie w poblizu, gdy zapalil miecz. -Prosze... poczekaj! - wystekal. - Jestem zbyt... chory, by dotrzymac... kroku. Znalazl sie za rogiem i katem oka ujrzal odwracajaca sie do ucieczki kobieca postac. W blekitnym swietle jej suknia zdawala sie byc raczej szara niz biala, a ramiona nieco bardziej obwisle, niz pamietal, ale nie bylo czasu, by rozwazac roznice. Rzucil sie w alejke i wyciagnal rece, by ja schwycic. Jej ramie zdawalo sie byc miekkie i gabczaste, a material je okrywajacy mial zakurzona, krucha fakture starego lnu. Suknia nie byla juz przepasana w biodrach, tylko zwisala jak worek, brudna i poplamiona ponizej kolan. W blekitnym swietle miecza jej wlosy stracily kolor i polysk. Byly rowniez sztywne jak sloma i tak cienkie, ze z ledwoscia przykrywaly jej skalp pokryty czerwonymi plamami. -Pani? Czy to... ty? Zamiast odpowiedzi kobieta pochylila sie i sprobowala wyrwac. Amnezjusz scisnal jej ramie - po czym jeknal z obrzydzeniem, gdy jej cialo wybuchlo pod naciskiem. Smierdzacy, zbyt slodki zapach wypelnil powietrze, a jego palce pokryla ciepla, obslizgla ciecz. Odsunal reke, wciaz trzymajac garsc rozpadajacego sie ze starosci materialu i troche brazowej substancji, ktora prawdopodobnie byla kiedys cialem. Amnezjusz wgapil sie w swoja dlon. -Ja... - Nie potrafil znalezc slow, zeby przeprosic. - Pani, prosze wybacz mi moja niezdarnosc. Nie chcialem uczynic nic zlego. -A co chciales? - Glos kobiety byl zmeczony. Odwrocila sie w jego strone, podnoszac opuchniety, nieregularny ksztalt na koncu pokrytej luska reki. Wyciagnela palec wskazujacy, jedyny jaki jej pozostal i wskazala na swoja glowe. - Spojrzec na to? Czy to chciales? Amnezjusz ze wszystkich sil staral sie powstrzymac wymioty. Twarz kobiety byla zapadnieta masa pomarszczonego ciala i gorejacych wrzodow, tak groteskowo znieksztalcona, ze z trudnoscia przypominala ludzka. Para czarnych klejnotow wygladala spod opuchnietych brwi, nos zniknal w poteznej ciemnej guli, ktora wyrosla na srodku twarzy. Tylko usta, szeroka szczelina otoczona czerwonymi, spekanymi ustami, przypominaly jeszcze pierwowzor. -Blagam... blagam o... wybaczenie. - Amnezjusz nagle poczul sie strasznie slaby i oparl dlon na scianie. Dwa razy odwazyl sie przemierzyc Tredowate Miasta Acheronu, by uratowac Dziewice Marmaryjskie i nigdy nie napotkal tak odpychajacego, zalosnego widoku. - Myslalem, ze jestes... Szukalem mlodej kobiety w bieli... Moze widzialas ja... jak tedy szla? -Skad wiesz, ze juz jej nie znalazles? - Tak gleboki i grzmiacy byl ten nowy glos, ze Trassonczykowi zdawalo sie, iz uslyszal go w otchlani swego zoladka. - W tym miejscu wszyscy zyczymy sobie byc kims innym. Za kobieta pojawila sie gigantyczna ciemnosc, nie tyle wkradajac sie w szafirowe swiatlo, co odpychajac blask. Ponura postac byla co najmniej poltora raza wyzsza od czlowieka, a jej tors tak szeroki, ze wypelnial spora czesc waskiej alejki. Gdy oczy Amnezjusza przyzwyczaily sie do patrzenia na cos, co tak wlasciwie bylo ciemniejszym cieniem stojacym w mroku, ujrzal - albo sobie to wyobrazil - dwoje brunatnych oczu blyszczacych gdzies pod para zakreconych rogow. Za poteznymi ramionami istoty zdawala sie czerniec para skrzydel wznoszacych sie dobre dwa metry ponad jej glowe, zakonczonych dwoma koscianymi szponami. Nowo przybyly pochylil sie ponad kobieta, zblizajac glowe do swiecacego miecza, co podkreslilo zakrzywione rogi i brunatne oczy, ktore Amnezjusz zauwazyl wczesniej. Pomimo tego, dopiero w chwili, gdy mroczna postac calkowicie weszla w krag swiatla, szafirowy blask oswietlil jej twarz. Pod workowatymi faldami i czarnymi guzami, podobnymi do tych pokrywajacych twarz kobiety, ukryte byly ociekajace trucizna kly i, nieco przypominajacy malpi, pysk poteznego tanar'ri. Amnezjuszowi nagle zrobilo sie strasznie goraco. W uszach zaczelo mu dzwonic, obraz pociemnial na skraju, a on sam poczul, ze uginaja sie pod nim kolana. Diabel przysunal twarz blizej i Trassonczyk musial sie cofnac, by nie dotknac ognistych czarnych ust. -To dziewcze, ktore straciles, jak ja nazywaja? - Oddech diabla cuchnal spalenizna i rozkladem. - Karfhud jest ulubiencem wszystkich dziewczat. Czyz tak nie jest, Do...? Amnezjusz nie uslyszal imienia kobiety, poniewaz dzwonienie w uszach bylo zbyt glosne. Ciemnosc naplynela, parna i gesta, po czym jego nogi sflaczaly, a on poczul, ze pada. Spada w dol, w dol, w bezgraniczna, wieczna ciemnosc, w dol do ciemnej lodowatej pustki, gdzie wylegaja sie i pelzaja potwory, w dol do zepsutej, syczacej czerni, ktora we wszystkich z nas wiruje jak powoli gotujaca sie smola. Gdyby Jayk byla tam i mogla go schwycic, upadek nie zdawalby sie tak nieskonczony. Ale ona jest gdzies pod niskim, miedzianym niebem, zagubiona na piaszczystej sciezce otoczonej z lewej i prawej strony ciernistymi krzewami, rozgladajac sie dookola - ze strachu przede mna, w nadziei na ujrzenie Trassonczyka - skraj jej szaty postrzepiony jest w miejscu, gdzie bariaur oderwal pasy, by obwiazac nadgarstki Tessali. I elf: wpatruje sie szklistymi oczami, skolowany, w pustke na koncach swoich nadgarstkow. Jego ramiona pulsuja az do ramion, kosci bola - ale nie jego dlonie. Te nie bola wcale. Wciaz czuje, jak zwisaja z jego nadgarstkow, czuje poruszajace sie palce, gdy stara sie je zacisnac w piesc, klykcie ocierajace sie o piers bariaura, gdy starzec pracuje - ale ich nie widzi. Z jakiejs przyczyny nie rozumie, ze staly sie niewidzialne. Jest jak duchy, ktore, ukrywajac sie w cieniu rzeczy minionych, przeslizguja sie przez Chwile Nie Do Zniesienia. Powinien wiedziec lepiej. Ponura Klika nazywa Nieublaganym Odwrotem takie ukrywanie sie w mrocznych miejscach. Z kazdym oddechem Tessali wchlania coraz wiecej tej ciemnosci. Z kazdym oddechem szare swiatlo coraz bardziej ginie w jego oczach. Jesli zostanie w cieniu zbyt dlugo, mrok wypelni go calkowicie. Zatraci sie w swojej slepocie podobnie, jak to sie stalo z Jayk - a raczej jak mogloby sie stac, gdybym nie przejrzala zdrady w podarunku Posejdona. Gdy Silverwind konczy obwiazywac kikuty Tessali, czarne bandaze sa mokre od krwi. Zmeczony bariaur nie moze juz nic na to poradzic. Juz rzucil zaklecia, by zmniejszyc bol elfa i spowolnic krwawienie, ale nie bedzie wiecej magii uzdrawiajacej, dopoki nie odpocznie. Tessali rozklada swoje kikuty, patrzy pomiedzy nie. -Nie widze moich dloni. - Marszczy sie na widok czerwonych kropel spadajacych z bandazy. Jego oczy staja sie puste, patrzy z powrotem na Silverwinda i pyta: - Czemu nie widze moich dloni? -Pani je zabrala - odpowiedz bariaura jest zmeczona, niecierpliwa, nawet niegrzeczna. - Nie pomoze ci teraz oszukiwanie sie. Widzialem, co widzialem i tego nie zmienisz. One odeszly. Elf szalenczo kreci glowa. -Ja je czuje! -Wyobrazasz sobie, ze je czujesz. Ale ja wyobrazam sobie, ze ich nie ma, a poniewaz to ja jestem Jednym, to ich nie ma. - Silverwind dotyka dlonmi obu kikutow, pociera je wystarczajaco mocno, az elf wyda z siebie westchnienie bolu. - Widzisz? Tessali mruzy oczy, pochyla sie do przodu i wpatruje w dlonie bariaura zakrywajace jego nadgarstki, podczas gdy on sam wciaz czuje swoje rece. Powoli elf przedziera sie przez ciemnosc, z powrotem do szarego swiatla. Szklisty blask znika z jego oczu. Usta otwieraja sie szeroko. -Pani zabrala moje dlonie! - Wydziera kikuty z uscisku Silverwinda i krzyzuje je na piersi. - Co mam robic? Bez dloni nie moge leczyc! Jayk kleka obok niego i otacza go wspolczujaco ramieniem. Glowa ja boli, ale ona wie, kiedy ja sie wzywa. -Nie obawiaj sie, przyjacielu. Moge ci pomoc, tak? -Mozesz? - Tessali wyglada jakby odzyskal nadzieje, a nawet jakby mu ulzylo, niz na pelnego ostroznosci. - Jak? Jayk usmiecha sie. Jej zrenice wydluzaja sie w diamenty. Przytula sie do elfa. -Pocalujemy sie, tak? Tessali zrywa sie na nogi, wyrywajac z jej uscisku. -Nie! Jayk wydyma wargi, kly ociekaja trucizna. -Nie ma potrzeby sie obawiac. Juz jestes martwy. Jesli sie do tego przyznasz, nic cie nie bedzie niepokoic. -Nie jestem gotow do niczego sie przyznac - a w szczegolnosci do tego! Tessali odsuwa sie od diabelstwa i skupia spojrzenie na Silverwindzie, ktory patrzy w dol korytarza. Przejscie ciagnie sie przez jakies trzydziesci krokow, po czym ostro skreca. Za nimi znajduje sie skrzyzowanie. -Silverwindzie? Bariaur odwraca sie, ale nic nie mowi. Tessali podnosi kikuty przed jego twarz. -Jestes Jedynym Stworzycielem. Mozesz dac mi nowa pare dloni. Silverwind potrzasa glowa. -Nie, nie moge. -Oczywiscie, ze mozesz. - Twarz Tessali przybrala przebiegly wyraz. - Jesli naprawde jestes Jedynym Stworzycielem, to mozesz uczynic cokolwiek chcesz. Stary bariaur obdarza go pelnym wyrzutu parsknieciem. -Stosujac te logike, tworzylbym tylko to, czego chce - co, poniewaz nigdy nie zamierzalem stworzyc was ani waszych przyjaciol, nie byloby dla was dobre. - Odpycha kikuty Tessali. - Ciesz sie, ze mam swoje ograniczenia. Lepiej nie miec dloni niz wcale nie istniec. Elf ponownie podnosi okaleczone rece. -Nie rozumiesz. Bez dloni nie moge rzucac zaklec. Nie moge powstrzymywac bzikow, ani chronic sie przed Niebezpiecznymi. Jestem niczym! -A zatem jestes niczym. - Wzrusza ramionami Silverwind. - Jesli mialbym z czym pracowac, moze moglbym przywrocic cos, co straciles. Ale nawet ja nie potrafie stworzyc czegos z niczego. Oczy Tessali rozszerzaja sie. Spoglada w gore zywoplotu, widzi dwa wglebienia, gdzie kopyta Silverwinda otarly sie o szczyt. -Jayk - mowi, odwracajac sie do diabelstwa. - Jesli wrocisz i przyniesiesz mi moje dlonie, nikt nigdy nie bedzie probowal ponownie zamknac cie w Wiezy Bramnej. Dopilnuje tego. Diabelstwo mruzy podejrzliwie oczy. -Jak? -To nie ma znaczenia - przerywa Silverwind. - Nie mozesz wrocic - nie wspinajac sie tam. Nie wiadomo, gdzie skonczysz, ale na pewno nie w labiryncie z popiolu. Powiedziawszy to parska i odwraca sie w strone, w ktora biegnie korytarz. -Czekaj! - wola Tessali. - Dokad idziesz? -Jesli jestes tak zdeterminowany, by odzyskac swoje dlonie, bedziemy musieli ich poszukac, czyz nie? -Znasz droge? -Jestem podobnie zagubiony jak ty. - Silverwind dalej zmierza do rogu. - Ale teraz, gdy nie ma Trassonczyka, coz innego nam pozostalo? -Musimy tu czekac! - Jayk tupie noga i zatrzymuje go. - Jesli nas nie bedzie, gdy Zumbii przeskoczy przez mur, to co on sobie pomysli? Ze go zostawilismy, tak? -Jayk, chodzmy. - Tessali marszczy czolo. - Amnezjusz nie przeskoczy przez mur. On jest martwy. -Tak jak ty. - Patrzy na nadgarstki elfa. - A czy ciebie zostawilam? Nie! -Wiesz, ze to co innego. - Tessali przyjal swoj cierpliwy glos uzdrowiciela umyslow. - Mnie Pani tylko okaleczyla. Natomiast Amnezjusza zab... ehm, unicestwila. -Skad mozesz to wiedziec? Widziales to? -Coz innego moglo sie stac? - Elf wyciaga w jej strone kikut, jakby wciaz mial na jego koncu dlon. - Amnezjusz nie chcialby tego. Poswiecil sie, zebysmy my mogli uciec. Jayk splata ramiona. -Wlasnie dlatego bedziemy czekac. Zasluguje na to, tak? -Byloby tak, gdyby mial nadejsc. Ale... -Tessali, labirynty maja swoich padlinozercow - przerywa Silverwind. - Czy chcesz odnalezc swoje dlonie, czy nie? -Jayk, chodzmy. - Elf nie moze powstrzymac sie przed odwroceniem glowy w strone bariaura. - Nie ma sensu tu czekac. -Ty martwisz sie tylko o swoje dlonie. - Jayk odwraca spojrzenie. - Ja czekam na Zumbii. -Zrobisz, jak zechcesz, ale zdajesz sobie sprawe z tego, ze gdy odejdziemy, zostaniesz sama? Mozemy nigdy wiecej sie nie zobaczyc. -Nie chcialam, zebysmy sie w ogole spotkali. -Jak sobie zyczysz, Jayk. - Po przywroceniu zmyslow tysiacom szalencow Tessali poznaje blef - albo tak mu sie wydaje. Odwraca sie i z pomoca Silverwinda wspina sie na jego grzbiet. - Bede za toba tesknil. Elf, pewien, ze Jayk podazy za nimi, gdy ujrzy, ze mowi powaznie, kiwa glowa, po czym bariaur odwraca sie i truchta w glab korytarza. Gdy skrecaja za rog, Jayk wciaz stoi tam, gdzie ja zostawili, z ramionami na piersi i spojrzeniem utkwionym w szczycie zywoplotu. Minie troche czasu, zanim ujrzy Trassonczyka przeskakujacego ponad cierniami. W tej chwili on wciaz spada przez gorejace ciemnosci. Serce podchodzi mu do gardla, zoladek ma lekki jak piorko. W uszach dzwoni mu glos kobiety, ostry i wysoki. Spiewa caly czas jedno imie. Sylaby plyna i zagluszaja sie, jak rytmiczna aria wodospadu. Stara sie zrozumiec, co slyszy, jakby uchwycenie sie jej glosu moglo oszczedzic mu uderzenia na koncu tego upadku, ale zeby go ocalic, trzeba bedzie wiecej. Trassonczyk wciaz spada, gdy otwiera oczy i stwierdza, ze lezy na brudnej ulicy. Nie pamieta uderzenia w ziemie, a jego wnetrznosci dalej sie buntuja, ale albo on przestal sie poruszac, albo wszyscy poruszaja sie wraz z nim - nie moze sie zdecydowac. Patrzy w gore na krag zapadnietych, pomarszczonych twarzy oswietlonych szafirowym swiatlem jego gwiezdnego miecza podniesionego wysoko przez tanar'ri Karfhuda, jakby na otoczony mgla ksiezyc w ciemnosciach. Amnezjusz nie potrafi odnalezc kobiety, ktora najpierw ujrzal. Wszystkie twarze nad nim sa okragle, pokryte opuchnieta masa pomarszczonej skory i ciemnych wrzodow. Niektore, te w najwczesniejszym stadium choroby, zachowaly cos z oryginalnych rysow: brwi, policzki i szczeki wciaz rysowaly sie wyraznie pod platami bialej, martwej skory. Inne oblicza, na ktore nie mozna patrzec, stanowily zaledwie blyszczaca od posoki bezksztaltna mase, co sprawialo, ze Trassonczyk czul sie winny swego wlasnego szczescia. Gleboki smiech wydobyl sie z okraglego pyska Karfhuda. -Nieznajomy, nie masz az tak wiele szczescia! Gwiazda, ktora cie tu przywiodla, byla zaprawde okrutna. - Diabel odwrocil sie do innych. - Moi przyjaciele, mamy tu szlachetna osobe. On naprawde nam wspolczuje. -Zatem zostaw go, Karfhud. - Chrapliwe slowa wydostaly sie z ust jednego z ludzi o nierozpoznawalnych rysach. - On nie chce uczynic nam krzywdy. -Zaprawde, nie chce! - Amnezjusz podparl sie na lokciu. Zaskoczyly go czarne plamy, jakie pojawily mu sie przed oczami po tym niewielkim wysilku, a takze to, jak dobrze diabel potrafil czytac jego mysli. - I zrobie... co w mojej mocy... by wam pomoc. Czlowiek potrzasnal glowa. -Nie mozesz zrobic nic, obcy przybyszu. -Nie... spiesz sie. Jestem slawnym czlowiekiem... zabojca Hydry z Trassos, poskromicielem Krokodyla z Hebros... zguba Smokow Abudrianskich... - Amnezjusz z kazda deklaracja czul, jak rosnie mu goraczka i wysycha gardlo. Po raz pierwszy chcial, zeby sluchacze mu przerwali, ale mieszkancy wioski mieli czas w wieloswiecie, by go wysluchac. - Czempionem Krolow z Ilyrii... zabojca Chalcedonskiego Lwa... kara przeciwnikow zbyt licznych, by ich wymieniac... i zawsze dokonalem tego, co obiecalem. -Zatem nigdy nie obiecales tego, czego nie mozna dokonac. - Czlowiek podniosl glowe i rozejrzal sie po swoich towarzyszach. - Najlepiej bedzie zostawic go tu, gdzie lezy. Cofnal sie i zniknal w ciemnosciach. Pozostali mieszkancy podazyli zanim, przeciskajac sie obok Karfhuda i znikajac w glebi mrocznej uliczki. -Czekajcie! - Trassonczyk wiedzial, ze nie jest w stanie wyleczyc ich choroby, ale Tessali albo Silverwind mogliby moze pomoc. - Nie jestem sam... -Powinienes oszczedzac sily - mruknal Karfhud. - Krzyki nie zmienia ich zdania. -Ale sa... -Uwiad Labiryntu jest nieuleczalny - przerwal mu diabel. - Magia twoich uzdrowicieli nic tu nie pomoze. Amnezjusz zmarszczyl sie. -Czy slyszysz wszystko, o czym mysle? -Tak - przytaknal Karfhud. - A tobie nie wolno sie wsciekac na moich towarzyszy. Trassonczyk podniosl brwi. Nie zdawal sobie jeszcze sprawy z tego, ze byl wsciekly, poniewaz go opuszczono, ale oczywiscie diabel mial racje. Pomimo tego, ze widac bylo, iz potrzebowal wody i odpoczynku, mieszkancy wioski zostawili go, by umarl na ulicy. -Wyswiadczaja ci przysluge. Lepiej szybko umrzec z goraczki, niz tu zyc. Komus z twoim zdrowiem gnicie tutaj zabraloby ze sto lat. -Zawsze to samo... wole sprobowac szczescia... za sto lat... bede i tak... martwy. Czarne usta diabla wygiely sie do gory. -Z pewnoscia bedziesz chcial, by tak bylo. Nie czekajac na odpowiedz, Karfhud obejrzal bok Amnezjusza, gdzie zainfekowana rana napuchla i nabiegla krwia tak, ze niedlugo ponownie by sie otworzyla. Dreszcze przeszly Trassonczykowi po plecach. Zlapal sie na tym, ze wpatruje sie w zapadniete czolo diabla pomiedzy jego rogami, zastanawiajac sie, czy tanar'ri mial na mysli to, ze juz zarazil sie Uwiadem Labiryntu. Z pewnoscia choroba nie mogla byc az tak zarazliwa, ze chwytala kazdego, kto po prostu wszedl do wioski. -Czy zapomniales, co sie stalo, gdy schwyciles Dorat za ramie? - spytal Karfhud, ponownie wdzierajac sie do mysli Trassonczyka. - Ale tak naprawde, to zadne z nas nie moze powiedziec, w jaki sposob zostalo zarazone. Jest pewna bestia... Potwor z labiryntu! - pomyslal Trassonczyk. Pomiedzy ustami Karfhuda pojawilo sie nieco wiecej klow. Opuscil miecz Amnezjusza i zaczal przygladac sie swiecacemu ostrzu. Blekitne ostrze odbijalo sie w jego brunatnych oczach, wypelniajac alejke brazowymi blyskami. -Wybitnie cudowna bron. - Diabel potarl kciukiem o ostrze, zeskrobujac kaskade malutkich czarnych platkow. - Metal z gwiazd, prawda? -Znasz sie na broni. - Amnezjusz nie mial watpliwosci, ze diabel zamierza mu go ukrasc... -Wrecz przeciwnie! - Karfhud ukleknal, otaczajac poteznymi nogami piers Trassonczyka i odwrocil bron, chwytajac ja za nagie ostrze. - Mialem nadzieje, ze mi go sprezentujesz. Po tym, jak umrzesz, oczywiscie. -Nie... nie mam zamiaru... umierac. -Nie? Zatem jeszcze bardziej mi cie zal. - Diabel polozyl rekojesc w dloni Amnezjusza, po czym wstal. - Ciagle, i mam nadzieje, ze nie wezmiesz mi za zle, ze ci to wypominam, nie wygladasz dobrze. Jakbys przez przypadek nas opuscil, czy prosba o slowa uaktywniajace magie to zbyt wiele? Oczywiscie, w chwili, gdy pomyslal, aby o tym nie myslec, to zdanie pojawilo sie w jego umysle: swiatlo gwiazd niech rozdzieli noc. -Jedno zaklecie! - warknal Karfhud. - Jak na tak wspaniala bron, to raczej malo. -To wszystko... co odkryjesz! Wiedzac, co Karfhud z pewnoscia teraz uczyni, Amnezjusz cial okrutnie, mierzac w zoladek diabla. Karfhud, oczywiscie, zdal sobie sprawe z jego intencji w chwili, gdy sie pojawila. Gdy smignelo ostrze, byl juz poza zasiegiem. -Poniewaz jestes chory i skolowany, wybacze ci te pomylke. - W ciemnych zrenicach tanar'ri pojawily sie malutkie ogniki. - Ale ostrzegam cie, nie zniose ponownie podobnej obrazy. -Nie obchodza... mnie twoje ostrzezenia. Nie jestem glupcem... by ufac lordowi tanar'ri. Amnezjusz wstal z trudem, celowo udajac bardziej niezdarnego, niz byl w rzeczywistosci w nadziei sprowokowania ataku. Podstep zawiodl, podobnie jak poprzedni i Trassonczyk stwierdzil, ze stoi naprzeciw wyjatkowo poteznego lorda tanar'ri w bardzo waskim przejsciu. Biorac pod uwage swoj stan, sam fakt, ze byl zywy sugerowal, iz zle ocenil intencje Karfhuda. -Teraz zaczynasz myslec z sensem. - Diabel podszedl blizej. Wyciagnal nadgarstek i, uzywajac wlasnego pazura, otworzyl zyle. - Daj mi swoja dlon. Amnezjusz zaczal sie wycofywac. -Po co? -Moja krew mnie zobowiazuje. - Karfhud jednym krokiem znalazl sie przy nim. - Przyrzekam, ze nie ukradne twojego miecza, nie skrzywdze cie, poki zyjesz i pomoge ci na tyle, na ile bede w stanie. Widzac, ze cofanie sie nie pomoze mu, Trassonczyk stanal. -A co w zamian? -Prosze o mniej, niz przyrzekam. - Karfhud zdawal sie nie przejmowac strumieniem czarnej, syczacej krwi, wyplywajacej z otwartego nadgarstka. - Tylko tyle, zebys nie krzywdzil mnie, poki zyjesz oraz, gdy umrzesz, zeby twoj miecz i wszystkie nalezace do ciebie rzeczy staly sie moje. Pomimo iz Amnezjusz bardzo potrzebowal pomocy, wiedzial, ze diablom ufac nie nalezy. Szczegolnie jednemu z tanar'ri, ktore wierzyly bardziej w sile zla niz w sile prawa. -A jesli odmowie? Skrzydla tanar'ri wypelnily alejke i sprawily, ze diabel zdal sie byc jeszcze wiekszy. -Nie chcesz odmowic. -Jesli nie mam innego wyboru niz smierc, to sie zgadzam. Opuscil miecz i wyciagnal dlon. Nie mial skrupulow, poniewaz w obliczu smierci taka wymiana przysiag nie byla dyshonorem - ani w oczach bogow nie byla wiazaca. Tanar'ri schwycil wyciagnieta dlon ruchem szybkim jak blyskawica. Wykrzywil pysk w odrazajacej parodii usmiechu, po czym przytrzymal nad nia krwawiacy nadgarstek. Pojedyncza kropla czarnej krwi wyladowala na jej srodku. Rozlegl sie glosny syk. Ramie Trassonczyka zapieklo, jakby zanurzono je w gotujacym sie oleju. Krzyknal i sadzac, ze diabel juz go zdradzil, sprobowal podniesc miecz i zaatakowac. Gdy tylko ta mysl zaswitala mu w glowie, bron wypadla mu z reki i opadla na ziemie. Amnezjusz wpatrywal sie w swiecace ostrze i staral sie zignorowac przeszywajacy bol i okropne, ogarniajace go uczucie, ze wlasnie popelnil blad gorszy od smierci. W koncu syczenie ucichlo, a przyprawiajacy o mdlosci zapach kwasu zniknal z nozdrzy Trassonczyka. Bol wycofal sie z jego reki, a Karfhud puscil jego nadgarstek. Amnezjusz odwrocil dlon do swiatla i ujrzal wytatuowany na dloni wizerunek krepego tanar'ri. -To bylo przed uwiadem. - Karfhud mial prawie rozmarzony glos. - Ale to wiele wiekow temu, a my mamy o wiele pilniejsze sprawy, czyz nie? Wez swoj miecz i ruszajmy. Nie widzac nic innego do roboty, Amnezjusz uczynil zadosc poleceniu diabla. -A dokad idziemy? -By zabrac nasze zapasy, oczywiscie! - Karfhud zdawal sie byc calkowicie zaskoczony pytaniem. - A wtedy wrocimy do twoich przyjaciol! -Moich przyjaciol? - Trassonczykowi nie podobala sie mysl o powrocie do swoich kompanow w towarzystwie chorego na Uwiad Labiryntu tanar'ri. - Moze lepiej by bylo, gdybym wrocil sam. -W twoim stanie? Nigdy by ci sie to nie udalo! - Karfhud podniosl Amnezjusza jedna reka. - I czy nie przysiegalem pomagac ci, jak tylko potrafie? DLONIE Przemierza labirynty jak krewkie ostrza w swoich poszukiwaniach, wygladajac zza rogow, przyciskajac sie do scian, wpatrujac sie w niesiony wiatrem popiol. Prawie niewyczuwalny zapach wina, kwasnego potu i zaschnietej krwi staje sie z kazdym krokiem coraz wyrazniejszy. Zatrzymuje sie, wsysa do pluc spora ilosc pylistego powietrza, podnosi pysk w gore. Z jej gardla wydostaje sie niski pomruk, ktory urasta do glebokiego ryku i rozprzestrzenia sie jak piorun po ciemnym niebie. Wiatr cichnie wobec furii grzmotu. Kaskady popiolu splywaja ze scian, ziemia mieknie od wstrzasow - i odbija echem huk z powrotem do niej, pusty, bezbarwny i bez strachu. Jest sama w tym labiryncie. Ofiary porzucily ja, idac za wlasnym tropem. Jej matowe futro jezy sie w lodowatym gniewie, a pragnienie zwieksza sie, poniewaz je odebrano.Ty, ja i potwor, wszyscy mamy te same mroczne pragnienia. Wszyscy chcemy zaspokoic ten sam apetyt, ktorego nie odwazamy sie nazwac. To ta sama pustka tkwi w nas wszystkich. Wpatrujemy sie w te sama ciemnosc, wrzucamy swoje skarby w te sama bezdenna otchlan i w koncu wszyscy dochodzimy do tego samego ledwo wystarczajacego pocieszenia: spokoj cieplej krwi, towarzystwo jekliwych glosow, intymnosc klekotu smierci. Nie przeklinajcie potwora. Zanim nie spojrzymy do wewnatrz siebie, nie odwazymy sie. Ona tylko szuka i nie jest wazne, ze nigdy nie znajdzie tego w amforze Posejdona. Dobrze, ze wydaje jej sie, iz moze jednak jej sie uda. Kleczy teraz przed kadzia, z plaska i zarosnieta twarza przycisnieta blisko szyjki, a podobne do jaskin nozdrza rozszerzaja sie, gdy wacha late z popiolu. Pachnie ona krwia, strachem i bolem, ktore zaspokajaja jej apetyt rownie dobrze, jak wszystko inne, ale takze czyms wiecej, duma, nadzieja, a nawet dobrze zamaskowana pod cala reszta zdrada. Amfora nie bedzie kopac, krzyczec, czy bic, gdy ona zacznie sie nia cieszyc, ale moze dostarczyc troche nowej zabawy - jesli nie, powroci po swoje ofiary. Nie mogly uciec daleko. Potwor wsuwa amfore pod ramie - to samo, ktore wczesniej zostalo odciete - po czym wchodzi w wirujacy pyl i w chwili, gdy Amnezjusz prowadzi Karfhuda w strone slepaka, ona opuszcza labirynt z popiolu i udaje sie w strone swojego legowiska. Trassonczyk siedzial w zaglebieniu lokcia tanar'ri, jedna reka obejmujac gabczasty kark diabla, a druga opieral o jego gigantyczny biceps. Goraczka nie spadla, ale czul sie juz w miare dobrze. Niedlugo po tym, jak pozwolil, aby krew Karfhuda naznaczyla jego dlon, zawroty glowy zniknely, mgla wyparowala z umyslu, ulotnilo sie nawet zmeczenie. Poza niezaspokojonym pragnieniem i pulsowaniem zainfekowanego zadrasniecia - i niepokojacym podejrzeniem, ze zawdziecza swoj stan diabelskiemu znakowi - nie mial na co narzekac. Tak wlasciwie, to pozwalal sie niesc tylko dlatego, ze ceglana stopa czynila niemozliwym dotrzymanie kroku poteznemu kompanowi. Karfhud skrecil za rog i zatrzymal sie u wejscia do slepaka. Konczacy sie korytarz wygladal jak miejsce, w ktorym Trassonczyk zostawil swoich towarzyszy. Ten sam kurz wirujacy na skrzyzowaniu. Mial tak samo trzydziesci krokow glebokosci i wznoszace sie po bokach sciany z popiolu. Jedyna roznica byla pustka: brakowalo Jayk, Tessali i Silverwinda, a takze amfory. -Postaw... postaw mnie na ziemie! - Stekniecie Trassonczyka bylo raczej spowodowane wstrzasem niz pragnieniem. Karfhud wyprostowal ramie, pozwalajac Amnezjuszowi opasc na ziemie. -Jestes pewien, ze to tu ich zostawiles? W labiryntach wiele miejsc moze wygladac tak samo. -Nieobce sa mi labirynty! Karfhud zmruzyl oczy, ukrywajac swoje brunatne zrenice pomiedzy faldami opuchnietej twarzy i nie odpowiedzial. Lordowie tanar'ri nie byli znani ze swojej powsciagliwosci, ale Amnezjusz martwil sie bardziej o swoich zaginionych towarzyszy niz o to, ze moze rozwscieczyc diabla. Pokustykal do miejsca, w ktorym zostawil amfore. W pylistej ziemi znalazl plytki dolek, w ktorym spoczywalo jej dno. W popiele przed nim byla odcisnieta para wglebien. Mialy one rozmiary meskiego torsu, byly nieco wydluzone i odlegle o prawie dwa kroki. Cos tu kleczalo - cos wiekszego niz Karfhud. -Potwor tu byl - rzekl tanar'ri, wypowiadajac na glos wniosek Trassonczyka w chwili, gdy on do niego doszedl. - I zabrala twoja amfore. -Ona? Karfhud przytaknal. -Potwor jest samica - czyz nie jest tak zawsze? Zastanawiam sie, co zawieralo twoje naczynie, ze ja tak zainteresowalo? -Ja rowniez. - Po raz pierwszy Amnezjusz nie znal odpowiedzi, ktora diabel moglby wyluskac z jego umyslu. Ziemia nie byla rozgrzebana, czego mozna sie bylo spodziewac gdyby miala tu miejsce walka, a pomimo iz wirujace powietrze pokrywalo caly obszar popiolem, dwa zaglebienia w miejscu, gdzie siedzieli razem z Jayk i rozmawiali byly calkowicie wypelnione, podczas gdy slady po amforze i kolanach potwora pokrywala tylko jego delikatna warstwa. -Masz racje, Trassonczyku. - Karfhud rozejrzal sie po korytarzu. - Slady na tym polu bitwy nie maja sensu. -Czy pozwolisz mi na odrobine prywatnosci w moich wlasnych myslach? -Czemuz chcialbys ja miec - chyba, ze starasz sie cos ukryc? - Karfhud pochylil swoja twarz nad Trassonczykiem, rozsuwajac napuchniete czarne usta na tyle, by odslonic czubki zoltych klow. - Z pewnoscia nie troszczysz sie o ich poprawnosc. Jeszcze zadna mysl, ktora zrodzila sie w ludzkim umysle nie byla w stanie obrazic uczuc tanar'ri. -Watpie, zeby tanar'ri mialy jakies uczucia - mruknal Trassonczyk. - I z pewnoscia nie mam nic do ukrycia. Potrafisz czytac w myslach. Z pewnoscia znasz juz moje zdanie o tobie. Odwrocil sie, by sprawdzic, czy nie bedzie w stanie dowiedziec sie wiecej o losach swoich towarzyszy. Widzac, jak czesto wiatr dostawal sie do srodka korytarza, by pokryc wszystko swieza warstwa popiolu, nie sadzil, ze znajdzie wiecej wskazowek na ziemi. Zamiast tego przeszedl wzdluz muru w obu kierunkach, szukajac czegokolwiek, co mogloby sugerowac, ze odbyla sie tu bitwa: sladow niecelnych ciosow, grudek przesiaknietych krwia, wglebien zostawionych przez rzucane ciala. Nie znalazl nic, co, jak stwierdzil, nic nie oznaczalo. Bitwe mozna z latwoscia stoczyc nie pozostawiajac ani sladu na scianach. Jego towarzysze mogli uciec bez walki. Albo, gdy dotarli do wyjscia z korytarza i stwierdzili, ze go nie ma, mogli umknac, zanim pojawil sie potwor. -Nie, to nie moglo sie stac. Intruzja Karfhuda wstrzasnela Amnezjuszem tak mocno, ze az podskoczyl. Wyladowal z na wpol wyciagnietym mieczem i odwrocil sie w strone diabla, wsciekly na tyle, ze czul goraco plomieni w swoich oczach. Karfhud nie okazal po sobie, zeby zauwazyl furie Trassonczyka. -Twoi towarzysze spieszyli sie, gdyz inaczej zabraliby ze soba twoja amfore. -Niekoniecznie. - Amnezjusz nie wiedzial, dlaczego w ogole mowil, moze poza tym, ze sprawialo to, iz mniej czul sie jak przyszly diabel. - Dla nich nie byla ona niczym wiecej, jak tylko klopotem. Pomimo iz nie raczyl on rozwinac tematu, Karfhud przytaknal. -Ach, tak: olbrzym. Amnezjusz zazgrzytal zebami, ale opadl na czworaka blisko miejsca, w ktorym siedzieli z Jayk. Karfhud poddal mu pomysl. Zaczal przesuwac dlonmi przez popiol w poszukiwaniu buklaka z winem, ktory zostawil na ziemi. Jesli jego towarzysze uciekli w poplochu, to najprawdopodobniej znajdowal on sie gdzies w poblizu. Otarl sie o cos zimnego i o wiele zbyt gladkiego jak na buklak Silverwinda. Stracil z tym kontakt, wiec rozcapierzyl palce i zanurzyl je gleboko w popiele. Tym razem schwycil te rzecz dosc mocno. Krew dudnila mu w uszach. Oczekiwal, ze cokolwiek to bylo, ugryzie go i odbiegnie, ale przedmiot pozostal mu w garsci. Mial dziwna fakture. Delikatna zewnetrzna czesc owinieta byla wokol twardego srodka. Z jednej strony wystawalo kilka dlugich, ruchliwych odrostow... Zoladek Amnezjusza zakotlowal sie, a on sam stwierdzil, ze krzyczy z obrzydzenia, gdy wyciagnal z popiolu dlon o dosc delikatnych kosciach. -Przeklety Hadesie! - Trassonczyk potrzasnal rzecza za kciuk. - Tu odbyla sie walka. Wezbralo w nim niezdrowe poczucie winy. Podczas gdy on scigal swoja winna kobiete, nadszedl potwor i pozarl jego towarzyszy. -Czy musisz tak histeryzowac? To tylko dlon! Tanar'ri wyrwal ja z uchwytu Trassonczyka, po czym wytarl popiol z ucietego nadgarstka i podniosl go do pyska. Z ust diabla wysunal sie dlugi, ostro zakonczony jezyk pokryty bialym grzybem. Jego czubek kilka razy przesunal sie po konczynie i gdy Karfhud zaczal pocierac nia o kubki smakowe, Amnezjusz ze wszystkich sil staral sie nie odwrocic. Ciecie bylo wybitnie czyste. Nawet jego gwiezdne ostrze nie moglo przeciac kosci tak gladko. Kilka przyprawiajacych o mdlosci chwil potem Karfhud opuscil dlon i westchnal, zadowolony do glebi. -Elf. Nieco stary, ale tak czy inaczej elf. -Tessali - przytaknal Amnezjusz. - Jeden z moich towarzyszy. Karfhud opadl na cztery lapy i zaczal weszyc, pozwalajac Trassonczykowi po raz pierwszy przyjrzec sie poteznej sakwie, ktora diabel zabral po wymianie przysiag. Przymocowany dokladnie przy pomocy ciezkich pasow, zapietych wokol mocnych stawow skrzydlowych tanar'ri, worek wykonany byl z jakiejs gladkiej, prawie bezbarwnej skory, ktora kiedys mogla nalezec do swini albo do czlowieka. Byl wystarczajaco duzy, zeby zmiescil sie tam Amnezjusz razem ze stojacym obok Tessali, chociaz siegalby im tylko do piersi. Gore zaciagnieto mocnym rzemieniem, a po bokach przyszyto kilka otwartych kieszeni na rozne drobiazgi. -Jesli interesuje cie moj plecak, to dobrze by bylo, gdybys pamietal, ze to moj plecak. - Karfhud ukleknal i, zanim Amnezjusz mogl spytac o przyczyne grozby, pokazal druga dlon Tessali. - To nie jest sprawka potwora. Amnezjusz doszedl juz do tego samego wniosku. Ciecie bylo stanowczo zbyt czyste, a zwazywszy na przebieglosc bestii, nie potrafil sobie wyobrazic, dlaczego zostawila ona obie dlonie. -Zatem czyja? Karfhud wzruszyl ramionami, po czym ponownie pochylil sie nad popiolem. Wciaz niosac dlonie Tessali zaczal weszyc w kierunku sciany konczacej korytarz, z kazdym wydechem wzbijajac w powietrze potezna chmure szarego pylu. Amnezjusz pokustykal za nim, starajac sie odgadnac, co sie stalo. Cos - nie mogl nawet domyslac sie, co - przybylo i odcielo dlonie elfa, po czym sploszylo cala trojke. Jakis czas pozniej, nie az tak dawno temu, sadzac po niewielkiej warstwie popiolu w miejscach, gdzie spoczywaly kolana, cos innego, najprawdopodobniej potwor, przybylo i zabralo amfore. Karfhud dotarl do konca korytarza i zaczal weszyc w gore sciany, po czym nagle zatrzymal sie i przekrzywil glowe, prawie zahaczajac czarnym rogiem o policzek Trassonczyka. -W waszej druzynie znajduje sie marilith? -Marilith? -Samica tanar'ri! Szesc ramion, ogon weza. - Karfhud przylozyl rece do klatki piersiowej. - Trzy albo cztery duze... -Nie! Nie wsrod moich towarzyszy. Na twarzy diabla pojawil sie szczery usmiech. -Dobrze zatem. Sadze, ze wiem, kto je odcial. - Pokazal dlonie Tessali, po czym siegnal za skrzydlo, zgial ramie w sposob, w jaki nie powinno sie ono zginac i wsunal konczyny do jednej z zewnetrznych kieszeni plecaka. - Mam wyjatkowe szczescie. -Szczescie? Karfhud sprobowal mrugnac, na chwile ukrywajac jedno oko pod faldami twarzy. -Nie wyobrazasz sobie wiekow, jakie minely od czasu, kiedy ostatni raz zmagalem sie z samica tanar'ri! Z tymi slowy diabel schwycil szczyt muru i podciagnal sie. Amnezjusz spojrzal z powrotem do wyjscia ze slepego korytarza, rozdarty pomiedzy ruszeniem za Karfhudem a poszukiwaniami amfory. Obietnica dana Posejdonowi - a takze, prawde mowiac, ciekawosc swojej przeszlosci - naklaniala go, by podazyl za naczyniem. Obowiazek wobec kompanow wymagal, by udal sie za nimi. Nie mogl uczynic obu tych rzeczy. Gdy juz wespnie sie na sciane, odnalezienie drogi powrotnej moze okazac sie trudne, a kazda chwila dzielaca go od rozpoczecia poszukiwan amfory zmniejszala szanse powodzenia. -Moglem cie zle ocenic, Trassonczyku. Wzialem cie za glupca, ktory uwaza, ze zycie jego kompanow jest wiecej warte niz wlasne pragnienia. - Karfhud, siedzac juz na szczycie sciany, przelozyl nogi na druga strone. - Zdecyduj sie szybko, nie bede na ciebie czekal. Diabel odepchnal sie i zniknal z widoku jeszcze zanim spadl na druga strone. Amnezjusz parsknal sfrustrowany, po czym podskoczyl, schwycil sie muru i podciagnal sie na szczyt. Pomimo iz bardzo cieszylby sie, gdyby mogl uwolnic sie od Karfhuda - choc podejrzewal, ze nigdy nie bedzie wolny, dopoki ohydna twarz tanar'ri byla wytatuowana na jego dloni - wiedzial, ze diabel ocenil go slusznie. Zaden slawny czlowiek nie mogl opuscic swoich towarzyszy w tak wielkiej potrzebie - nawet jesli oznaczaloby to zlamanie przyrzeczenia danego bogu. Wspial sie na gore, przerzucil nogi na druga strone i odepchnal. To nie bylo podobne do podrozy przez koniunkcje. Zoladek podchodzi do gardla. On sam obraca sie, nogi dryfuja mu nad glowa. Wydaje mu sie, ze spada. A potem nie, zdaje sobie sprawe, ze sie unosi. W chwile pozniej stwierdza, ze jest zawieszony jak mucha w bursztynie, w syropie nicosci. W nozdrzach nie czuje nic, nawet zapachu swojego wlasnego niemytego ciala. W uszach ryczy mu cisza, skora swedzi od dotyku nicosci, jezyk szuka smaku wlasnych zebow. Widzi to, co widza martwi: nie ciemnosc, ale ocean nieskonczonych, bezbarwnych glebin. Cos sie rozluznia i Trassonczyk ma wrazenie, jakby cos w srodku sie odwijalo. Jego dusza, umysl i cialo dryfuja, kazde w strone wlasnego, oddzielnego spokoju. Wtedy okrutny wstrzas sprawia, ze jego kolana leca w strone podbrodka. Amnezjusz stwierdza, ze kuca, w uszach mu dzwoni, jakby ktos w nie uderzyl, kosci drza. Nieslusznie byloby powiedziec, ze wyladowal. To sugerowaloby, ze przedtem spadal. Blizsze prawdy bedzie stwierdzenie, ze przesunal sie jego paradygmat. Teraz widzi siebie kleczacego pomiedzy dwoma rzedami zywoplotu o kolcach jak sztylety, przygladajacego sie ze zdziwieniem jak Karfhud weszy w poszukiwaniu marilith, przyciskajac swoja opuchnieta twarz do piaszczystej ziemi. Madre jest to, jak Amnezjusz unika myslenia, jakim bufonem jest ten porazony zadza tanar'ri. Trassonczyk wie lepiej niz kazdy z nas, ze nie ma zadnej marilith. Czy jego nos Lowcy nie wyczulby jej odoru tam, w slepaku? Czy te bystre oczy nie dostrzeglyby pod najwyzsza warstwa popiolu jej wijacego sie sladu, a palce nie wyczuly oslizglej wilgotnosci pozostalej po jej przejsciu? Krew, ktora tak pobudzila pragnienia Karfhuda nalezy do Jayk, poczetej w chwili smierci i wyklutej ze skorzastego jaja marilith, ale on rozwaznie o tym nie mysli. Przyglada sie weszacemu tanar'ri, majac umysl zajety myslami o swoich towarzyszach i strategiami walki z kobietami-wezami. Madrzej jest grac glupca, ukrywajac swoja nature, dopoki nie nadejdzie czas, by zdradzic nowego opiekuna i okielzac diabla. Z pewnoscia jest to niebezpieczna gra - i jedyny sposob na pokonanie potwora labiryntu - ale w jaki sposob Trassonczyk posiadl te wiedze? Ja na pewno mu tego nie powiedzialam. A kto jeszcze mogl to uczynic oprocz was? Obawiam sie, ze ktos ma zbyt dlugi jezyk i ten ktos za to zaplaci. Ale nie niepokojcie sie teraz. To i tak nic nie zmieni, a oczekiwana kara nie sluzy niczemu dobremu. W tej chwili Karfhud zmienil kierunek. Diabel weszy w kierunku Amnezjusza, stojacego na srodku przejscia. W jakis sposob udaje sie Trassonczykowi nie myslec o cichym oddechu Jayk dochodzacym od skrzyzowania, jakos twierdzi, ze uszy Lowcy nic nie slysza. Tego, co sie stanie, gdy tanar'ri zatrzyma sie u jego stop, nie mozna przegapic. -To nie moze byc prawda! - Diabel oderwal twarz od piasku i wskazal na ciagnacy sie korytarz w przeciwna strone od skrzyzowania. - Krwawy szlak wiedzie za ten rog, ale marilith odeszla w druga strone - z czlowiekiem. Amnezjusz zmarszczyl sie. -Nie moze byc. Bylem jedynym czlowiekiem w mojej druzynie. -Moj nos moze jest pokryty uwiadem, Trassonczyku, ale nie klamie. Karfhud odwrocil sie, by podejsc do skrzyzowania, pozostawiajac kustykajacego Amnezjusza tak daleko z tylu, jak tylko potrafil. Pomimo iz nie bylo to daleko, dotarl tam kilka krokow wczesniej. Rozejrzal sie i spojrzal najpierw w lewo, potem wprawo. Jego potezne skrzydla rozlozyly sie, zaciagajac nad korytarzem zaslone ciemnosci. Z gardla wydobyl sie donosny pomruk, tak niski, ze brzmial prawie jak drzenie ziemi. -Diabelstwo! Zza rogu dobiegl glos Jayk, wysoki i przenikliwy, lamiacy sie ze strachu, wypowiadajacy inkantacje. Okrutny grzmot przetoczyl sie przez korytarz, a potezne skrzydla Karfhuda otulily jego plecak w chwili, gdy chmura ognia wystrzelila z bocznego korytarza i pochlonela go. Przejscie wypelnilo sie zoltym dymem, smierdzacym siarka i palonym cialem. Trassonczyk zatrzymal sie i odwrocil, oslaniajac twarz, odwazajac sie miec nadzieje, ze diabelstwo uwolnila go od diabla. Zar bijacy od plomieni narastal. Amnezjusz polozyl sie na piasku i staral sie nie oddychac. Paskudny dym juz wypelnil jego pluca, a on sam nie mogl przestac kaszlec. Z kazdym wdechem polykal wiecej oparow, ktore powodowaly dalsze konwulsje. Czul, ze zaraz sie udusi. Pomimo iz zdawalo sie to trwac cale zycie, plomienie opadly po kilku sekundach. Wciaz kaszlac Amnezjusz odepchnal sie od palacego piasku i spojrzal w gore korytarza. Karfhud wygladal nieco ciemniej niz zwykle, o ile to w ogole mozliwe, ale stal dokladnie tak samo, jak w chwili, gdy otoczyla go kula ognia. -Teraz bedziesz miala powod do lamentu, diabelstwo! - Diabel rozlozyl ogromne skrzydla, ukazujac sczernialy plecak. Z kieszeni, w ktorych znajdowaly sie dlonie Tessali unosily sie smuzki brazowawego dymu, ale poza tym worek zdawal sie byc nienaruszony. - Za te kule ognista i wzniecenie mojego apetytu tym swoim falszywym zapachem! -Karfhud, czekaj! - Amnezjusz ruszyl w gore korytarza, ale diabel juz ginal za rogiem. - To nie jej wina! -Zumbii? - krzyknela Jayk. - Pomoz mi! Amnezjusz wyciagnal miecz i pokustykal za rog. Skrzydla Karfhuda calkowicie zaslanialy przejscie. Pomiedzy jego nogami Trassonczyk ujrzal lezaca na plecach Jayk, goraczkowo usilujaca odpelznac w glab korytarza. Rzucila garsc piasku w twarz diabla i wykonala palcami gesty potrzebne do rzucenia zaklecia, ale byla tak wystraszona, ze nie mogla wykrztusic inkantacji. -Karfhud, stoj! - Gdy diabel nie posluchal, Amnezjusz ruszyl do przodu z mieczem uniesionym do uderzenia. Gdy tylko zaczal opuszczac ostrze, bron wyslizgnela mu sie z dloni. Nie mogl pogwalcic slowa danego tanar'ri. Karfhud pochylil sie, by schwycic Jayk w swoje szpony. Diabelstwo rzucila przerazone spojrzenie pod jego nogami, po czym probowala zawolac Trassonczyka. Wydobyla z siebie niewiele wiecej niz skrzek. Amnezjusz opadl na kolana i schwycil swoj miecz. Wtedy, majac nadzieje, ze udalo mu sie znalezc sposob na uwolnienie sie od diabla, polozyl dlon z tatuazem na piasku. Podniosl gwiezdne ostrze nad nadgarstek, wzial gleboki oddech i zaczal je opuszczac. Potezna dlon o czarnych szponach schwycila jego nadgarstek. Amnezjusz podniosl wzrok i ujrzal masywna glowe Karfhuda spoczywajaca na szerokich ramionach. Brunatne oczy tanar'ri, gorejace przytlumiona furia, patrzyly znad nadpalonej sakwy. -Ona jest twoja? -Ona jest moja przyjaciolka. - Amnezjusz uwolnil swoja uzbrojona reke, wciaz zdecydowany odciac sobie dlon, jesli byloby to konieczne do obronienia Jayk. - Ale jej krzywda jest moja krzywda. -To wlasnie udowodniles. - Karfhud obrocil sie i stanal przodem do Amnezjusza. - Mogles mi o tym wspomniec, zanim sie tak... podekscytowalem. -Nie dales mi zadnej szansy! Poza tym powinienes byl to wiedziec - o ile zapach Jayk nie przeszkadza ci w czytaniu mysli, ani ocenie. - Amnezjusz mial nadzieje, ze wlasnie tak bylo. -Powinienes miec tyle szczescia - zauwazyl Karfhud. Poddajac sie rozczarowaniu tanar'ri wykrzywil swoje ramie w ten sam niemozliwy sposob i wyciagnal z sakwy jedna z dloni Tessali. Kula ognista Jayk sprawila, ze konczyna byla ciemna i spieczona, ale osmalenie nie przeszkodzilo diablu odgryzc jednego z palcow i zaczac go glosno przezuwac. -Jest rownie dobry. - Rzekl w czasie przekaski. - Z takim malenstwem jak ona zmagania nie trwalyby dlugo. Pomimo iz silil sie na obojetny ton, jego napiecie zdradzalo prawdziwe uczucia. Przepchnal sie obok Amnezjusza, prawie wpychajac go na kolczasty zywoplot, po czym zniknal za rogiem. Wciaz przezuwal opalony palec Tessali. Jak tylko diabel zniknal, Jayk wyrzucila rece na boki i rzucila sie na Amnezjusza. -Zumbii! Ocaliles mi zycie! Trassonczyk dostrzegl jej diamentowe zrenice, po czym puscil miecz i powstrzymal ja w odleglosci reki. Jej szeroki usmiech niszczyly - przynajmniej w jego mniemaniu - dwa zakrzywione kly wystajace ponad nizsza warge. -Moge kiepsko wygladac, Jayk, ale nie jestem gotow na twoj pocalunek. -Zumbii, nigdy nie jestes gotowy! - Diabelstwo przesadnie wydela usta, po czym szybko przybrala chytry usmieszek. - I nie masz racji, ze sie obawiasz. Jestes juz... -Juz martwy. Wiem. - Amnezjusz puscil Jayk, po czym podniosl miecz. - Ale zdaje mi sie, ze nie tylko ja obawiam sie smierci. Czy przed chwila nie podziekowalas mi, ze uratowalem ci zycie? Twarz Jayk stala sie rownie mroczna jak twarz Karfhuda. -Tak sie tylko mowi, Zumbii. - Podniosla podbrodek. - Sadze, ze on chcial ukrasc moja dusze, tak? To dlatego ci podziekowalam. -Nie spotkalem jeszcze diabelstwa, ktore nie byloby klamca. - Glos Karfhuda dotarl do nich zza rogu, rozwiewajac tym samym ulotna nadzieje Amnezjusza, ze diabel musi widziec osobe, zeby moc czytac jej mysli - Myslalas, ze mam zamiar cie zabic i balas sie smierci. Amnezjusz uniosl brwi. -Karfhud potrafi czytac w myslach, Jayk. Pozalowal tego komentarza w chwili, w ktorej opuscil on jego usta. Szczeka diabelstwa pracowala cicho, probujac znalezc slowa, by zaprzeczyc temu, o czym wszyscy wiedzieli, ze jest prawda. W koncu Jayk poddala sie i odwrocila, ukrywajac twarz w dloniach. -Nie, nie placz Jayk. - Amnezjusz schowal miecz do pochwy, po czym wzial ja w ramiona. - Nie jest niczym zlym kochac zycie. Diabelstwo probowala sie wyrwac, ale on trzymal mocno. -Na twoim miejscu, Trassonczyku, puscilbym ja - ostrzegl Karfhud. - Jestes bardzo blisko odkrycia prawdy o Jedynej Smierci. Amnezjusz dalej trzymal Jayk, pewien, ze nawet dla niej istnieje roznica miedzy mysla a dzialaniem. -Jayk, bylas przerazona... i mialas powod. Nie win siebie za jedna chwile watpliwosci. Karfhud wychylil sie zza rogu, a jego pofaldowane brwi byly wzniesione ponad brunatnymi oczami tak wysoko, jak nigdy do tej pory. Trzymal w reku osmalony plecak, zasznurowujac gorny rzemien po sprawdzeniu zawartosci. Sadzac po tym, ze jego twarz nie wygladala bardziej wsciekle niz zazwyczaj, mozna bylo powiedziec, ze zawartosc pakunku przetrwala ognista burze bez szwanku. -Trassonczyku - mruknal Karfhud. - Ostrzegam cie, ona... Pisk strachu wydostal sie z ust Jayk, a ona sama schowala sie za Amnezjuszem. Trassonczyk siegnal, by poglaskac jej dlon. -Nie ma powodu sie teraz ukrywac, Jayk. On cie nie skrzywdzi, dopoki ja tu jestem. -To prawda, diabelstwo. - Karfhud zawiazal gorny rzemien, po czym zarzucil plecak pomiedzy skrzydla i ponownie wygial rece do tylu pod tym dziwnym katem, by przymocowac go na miejscu. - Jak dlugo Trassonczyk zyje, jestes wystarczajaco bezpieczna. Jayk wysunela sie zza swojej tarczy. -On... Zumbii jest juz martwy... jak my wszyscy. - Glos diabelstwa byl cichy i pelen desperacji, a slowa nie do konca na miejscu. - Ale czemu mialoby to miec dla mnie znaczenie? Ja... nie obawiam sie smierci. Ani ciebie. -To dobrze, bo zdaje sie, ze bedziemy wedrowac razem. - Karfhud wykrzywil swoje spekane usta z powrotem w ponurym usmieszku. Kilka kawalkow przypieczonej dloni Tessali utkwilo mu miedzy zebami. - Ruszajmy w tej chwili. Schwytanie bariaura bedzie wystarczajaco trudne nawet jesli nie damy mu czasu, by mogl sie oddalic jeszcze bardziej. SEN Karfhud poprowadzil ich z powrotem do miasta z zelaza. Pomimo iz gromy przetaczaja sie gdzies po odleglym niebie, nie ma gradu, ktory by zlagodzil zar wylewajacy sie z zardzewialych scian, ani pary by zwilzyla suche powietrze, szepczace w kretych korytarzach. Palaca suchosc maluje plamy atramentowej rosy na powierzchni ciemnej skory diabelstwa. Skora Trassonczyka pali, swedzi i pozostaje sucha jak sol. Od momentu przypieczetowania umowy z diablem nie stracil ani kropli wody. Powinno go to martwic, ale tak naprawde, to jest zadowolony ze swojej nowej przyjazni z goracem. Nie wysysa ono juz z niego sil, nie przyprawia o bol stawow, ani nie wypelnia umyslu mgla. Teraz go zywi, wypala bol, a nawet wypelnia zmeczone miesnie dawno utraconym wigorem.W ten sposob zaczyna sie zepsucie, nie samym okropnym aktem przemiany, ale darem, za ktory nie trzeba placic i obietnica dalszych. Nie ma przymusu, zadnej sily, nikogo nie mozna oskarzac. Ofiara sama dokonuje wyboru, sadzac, ze bedzie tym madrym i silnym szczesliwcem, ktory ujrzy w oddali czajaca sie przepasc i... Ale o tym moze innym razem. Nie ma to nic wspolnego z Trassonczykiem i tym, co sie zdarzy na skrzyzowaniu. Jedna odnoga prowadzi do dzielnicy waskich, kretych alejek, gdzie powietrze zalamuje sie i drzy od goraca jak kiepsko dmuchane szklo. Druga ma tylko kilka krokow i potem dochodzi do ulicy tak szerokiej i zapraszajacej, ze odlegla sciana zdaje sie byc tylko mirazem. Karfhud stanal w przejsciu prowadzacym do szerokiej alei, przykucnal, by zdrapac krag zaschnietej brazowej substancji z bruku, po czym zlizal ja z czarnego pazura. -Elf. - Diabel cmoknal i, nie podnoszac sie, obrocil glowe do tylu, spogladajac na Jayk. - Czy nie mowilas, ze Silverwind wraca do labiryntu z popiolu? Jayk przytaknela, po czym niezgrabnie cofnela sie o krok. -Silverwind, on mowi, ze potrzebuje dloni Tessali, by je naprawic. A wiec wracaja. Amnezjusz nie wiedzial, czy Jayk zauwazyla, jak Karfhud wczesniej jadl spalona dlon - ani czy polaczyla to z elfem - ale mowienie jej teraz o tym bylo bezcelowe. Wciaz zdawala sie byc w szoku po ataku diabla, a on nie chcial, zeby cokolwiek sprawilo, ze zaczelaby sie go bac jeszcze bardziej. Karfhud dalej wpatrywal sie swoimi brunatnymi oczami w Jayk, ale nie powiedzial nic. Amnezjusz postapil krok do przodu, stajac pomiedzy nimi. -Przestan sie gapic. Odpowiedziala na twoje pytanie. -Blagam o wybaczenie. Nie chcialem wygladac groznie. - Cien pogardy przemknal po pysku Karfhuda. - Zastanawialem sie tylko, dlaczego, jesli chcieli wrocic do labiryntu z popiolu, zawrocili od wejscia. -Silverwind nie wie, jak je znalezc. - Szybkosc odpowiedzi Jayk zdradzila jej niepewnosc. - Powiedzial, ze moga tylko... -Odwroccie sie. - Karfhud wstal i wykrzywil rece tak, by mogl rozwiazac rzemien plecaka. - Ty tez, Trassonczyku. Dlon Jayk opadla w strone sztyletu, a strach ujawnil sie w ostrym wdechu. Amnezjusz schwycil ja za nadgarstek, po czym objal ja jedna reka i odwrocil. -Nie boj sie. Karfhud nas nie skrzywdzi. -Skad mozesz to wiedziec, Zumbii? -Poniewaz jesli tego by chcial, bylibysmy teraz... - Trassonczyk prawie powiedzial "martwi", ale ugryzl sie w jezyk. Biorac pod uwage kryzys wiary Jayk moze lepiej nie mowic o smierci. - Poniewaz jesli Karfhud chcialby nas skrzywdzic, to juz by to zrobil. Za nimi rozleglo sie ostre lupniecie, gdy Karfhud opuscil plecak na ziemie. Jayk zadrzala i prawdopodobnie zaraz by uciekla, gdyby reka Trassonczyka nie przytrzymala jej za ramie. -Zumbii, czego on od nas chce? - wyszeptala, najwyrazniej zapominajac, ze diabel potrafi odczytac kazda mysl, ktora zaswita jej w glowie. - To nie jest naturalne, ta przyjazn, ktora z toba zawarl. -Nie nazywalbym tego przyjaznia! - Amnezjusz poczul sie obrazony. Jak Jayk mogla w ogole pomyslec o tym, iz bralby za przyjaciela cos tak z piekla rodem jak tanar'ri. - To raczej cos w rodzaju umowy. On twierdzi, ze chce mojego miecza. -A ty mu wierzysz? Trassonczyk skulil sie, poniewaz bylo to jedno z pytan, ktorego chcial uniknac, dopoki nie znajdzie sposobu na osloniecie swoich mysli przed Karfhudem. Nie bylo jednak sensu unikanie go teraz. Odpowiedz juz pojawila sie w jego umysle. -Tylko glupiec ufalby temu, co mowi tanar'ri. Amnezjusz uslyszal cichy szelest, jakby Karfhud przebieral w stosie pergaminow. -Trassonczyku, madrzej byloby skoncentrowac sie na pytaniu diabelstwa. Ostrzegalem cie co do mojego plecaka. -Nie wiem, czego tak naprawde chce Karfhud - rzekl szybko Amnezjusz, starajac sie powstrzymac swoj ciekawski umysl od zastanawiania sie nad tym szelestem. - Jesli byl to moj miecz, moglby go dostac wystarczajaco latwo. Biorac pod uwage moj stan, nie mialby wtedy najmniejszych trudnosci z zabiciem mnie. -A zatem on chce czegos od ciebie, Zumbii. Zza nich doszedl ich szelest rozwijanego pergaminu. Nawet nie starajac sie, Amnezjusz odgadl, co diabel ma w swojej sakwie: mapy. Dreszcz przeszedl mu po plecach, a on sam zaczal sie zastanawiac, czy to odkrycie sprowokuje Karfhuda do ataku. Siegnalby po swoj miecz, gdyby nie wiedzial, iz wysunie on mu sie z dloni. Gdy zaden atak nie nadszedl, Trassonczyk odwazyl sie obejrzec przez ramie. Jak oczekiwal, ujrzal Karfhuda kleczacego nad rozwinietym pergaminem. Diabel mial w oczach biale plomienie i wpatrywal sie w niego. Przez chwile mierzyli sie spojrzeniem, po czym tanar'ri z powrotem skupil sie na swojej mapie. Amnezjusz spojrzal z powrotem na Jayk. -Czegokolwiek chce Karfhud, wydaje mi sie, ze chce tego od nas. Wydaje sie, ze jest zdeterminowany, by odnalezc Tessali i Silverwinda. -Tak. I czyz nie jest to rowniez twoja wina? - Jayk zepchnela jego reke ze swoich ramion. - Czy moze sadzisz, ze zasluguja na to, by polowal na nich diabel? -Nie! - rzekl. - Czemuz mialbym tak myslec? -Poniewaz porzucili twoja amfore, oczywiscie! - glos Jayk stawal sie z kazda chwila bardziej piskliwy. - To, co sie stalo Tessali, nie ma dla ciebie najmniejszego znaczenia! Ty tylko chciales, zeby ocalil twoja amfore, nawet jesli kosztowalo go to utrate dloni! Dopiero teraz Amnezjusz uslyszal, w jaki sposob elf stracil dlonie i co sie stalo z amfora. Unikal zadawania pytan na ten temat, obawiajac sie, ze pogorszylyby one delikatny stan diabelstwa. Swiadomosc, ze mial racje wcale mu nie pomogla. -Jayk, nie winie Tessali za to, ze zgubil amfore. - Schwycil diabelstwo za ramiona i odwrocil ja przodem do siebie. - Nie winie rowniez ciebie. Gdy przybyl potwor... -Jaki potwor? To byla Pani! Odchodzisz, scigajac te swoja winna kobiete i zostawiasz nas, zebysmy ratowali amfore przed Pania Bolu! - Jayk splunela mu pod nogi. - Pluje na twoja amfore. To twoja wina, jesli ja stracisz! Pomimo iz wersja wydarzen przedstawiona przez diabelstwo nie pasowala do znalezionych przez Amnezjusza dowodow, sadzil on, iz madrze bedzie nie poruszac dalej tej kwestii. -Jayk, jesli Pani przyszla, gdy mnie nie bylo, przykro mi - ale nie winie nikogo za pozostawienie amfory. Przybylem do Sigil, by jej ja dostarczyc. Nie pamietasz? Szczeka diabelstwa opadla, po czym Jayk wziela krotki oddech i wywrocila oczami. -Tak, zapomnialam! -Musze przyznac, Trassonczyku - rzekl zza nich Karfhud - ze zaskakuje mnie fakt, iz slysze jak ty klamiesz. Ty i ja obaj wiemy, ze amfora zostala... -Dosc! - Amnezjusz puscil Jayk i odwrocil sie, by spojrzec na diabla. - Jayk ma racje. Niewazne, co sie stalo z amfora, nie moge winic za to nikogo, tylko siebie. Gleboki rechot wydobyl sie z gardla Karfhuda. -Och, Trassonczyku. Wiesz, ze tlumienie swoich uczuc nie prowadzi do niczego dobrego! Amfora byla twoja najwieksza nadzieja na dowiedzenie sie, kim jestes, a teraz czujesz sie zdradzony, poniewaz twoi kompani ja porzucili. -Zumbii! Czy to prawda? - Zrenice Jayk wydluzaly sie, a jej kly wysuwaly spod warg. - Gdy osiagniesz Jedyna Smierc, nie bedziesz potrzebowal wspomnien! -Uspokoj sie, Jayk - rzekl Amnezjusz. Zaczal sie wycofywac, rzucajac ponad nia wsciekle spojrzenia Karfhudowi, ktory smial sie tak mocno, ze jego twarz stopila sie w jedna mase fald. -Jest roznica miedzy sentymentem a rozsadkiem - kontynuowal. - Jestem rozczarowany, ale... Jayk skoczyla, odslaniajac kly i rzucajac sie z pazurami na jego twarz. Trassonczyk odstapil na bok, unikajac jej ataku, jednoczesnie zwijajac rece w piesci. Oszczedzono mu ogluszania diabelstwa, gdy Karfhud schwycil ja z tylu. -Starczy, Maly Cieniu! - Diabel podniosl ja z ziemi, wciaz smiejac sie z rozkoszy. - Nie moge pozwolic ci ugryzc Trassonczyka. On i ja zawarlismy przymierze krwi. W jednej chwili Jayk zamarla jak kamien - poza drzacymi miesniami i ustami. -Coz - stwierdzil Karfhud. - Zawsze lepiej miec jasny obraz sytuacji, prawda? Diabelstwo pozostalo nieruchome, dopoki jej zrenice znowu sie nie zaokraglily, po czym skierowala spojrzenie na Amnezjusza. -Co ty sobie myslales, prowadzac do nas tanar'ri? - Szarpnela glowa, ogladajac sie przez ramie, choc starala sie nie patrzec bezposrednio w strone diabla. - Odkryjesz, czego on chce, zanim to odnajdzie, tak? -To, czego chce, to ocalic waszych przyjaciol. - Pergamin zaszelescil, gdy Karfhud go zwijal. - A w tej chwili przyczyna nie jest tak wazna, jak pospiech. Jesli Sheba... -Kto? - spytal Amnezjusz. -Krolowa labiryntu - ta, ktora zaatakowala ciebie i twoich towarzyszy - odparl Karfhud. - Jesli Sheba zabrala amfore... -Nie mowilam ci! - Jayk odwrocila sie. - To Pani po nia przyszla. Amnezjusz odwrocil sie i ujrzal Karfhuda wciskajacego pergamin pomiedzy dziesiatki innych znajdujacych sie w plecaku. Tanar'ri najwyrazniej zrezygnowal z ukrywania swej tajemnicy przed nimi, poniewaz nie okazal zdenerwowania, gdy ujrzeli zawartosc sakwy - co zaniepokoilo Trassonczyka bardziej niz uczynilyby to wszelkie jego grozne spojrzenia. Nie zaufalby on im na tyle, gdyby nie mial zamiaru pozniej ich zabic. Jesli Karfhud zdawal sobie sprawe z tego, o czym myslal Trassonczyk, to jego znieksztalcona twarz tego nie zdradzila. Utkwil spojrzenie w Jayk. -Moze i Pani odegnala was od amfory, ale to ktos o wiele wiekszy od niej ja zabral. - Diabel zaciagnal rzemienie sakwy i zawiazal je, niezgrabnie przebierajac pokrzywionymi przez uwiad pazurami. - Znalezlismy dwa duze zaglebienia w miejscu, gdzie ktos kleknal i podniosl amfore. A z tego, co z pewnoscia wiecie, Pani Bolu nie pozostawia po sobie zadnych sladow. Gdy Jayk nie zaprotestowala, Karfhud zarzucil sakwe na plecy i zaczal zapinac paski. -Jesli dobrze sie domyslam, to Silverwind ma zamiar ruszyc Wielka Droga do alejki z oknem popiolu... -Oknem popiolu? - spytal Trassonczyk. -Z pewnoscia je pamietasz? Musiales przez nie przejsc, by dotrzec do labiryntu z popiolu! Amnezjusz przytaknal. -Silverwind nazywal je koniunkcjami. -A to ciekawy sposob na opisanie go. - Pomarszczone czolo Karfhuda drgnelo na srodku, po czym tanar'ri potrzasnal glowa. - Ale to niewazne. Istotne jest to, ze najprawdopodobniej spotkaja idaca z naprzeciwka Shebe. Musicie dogonic ich, zanim ona to uczyni. I powstrzymac ja. -Czemu my? - Nalegala Jayk. Perspektywa ponownej konfrontacji z potworem sprawila, ze mniej obawiala sie juz diabla. - Co z toba? Tanar'ri odslonil dlugi rzad klow. -Ja bede za nia. - Wskazal na krotka uliczke wiodaca do glownej alei. - Gdy dotrzecie do Wielkiej Drogi, musicie postrzegac ja jako prosta linie. Ignorujcie rogi, gdziekolwiek by ona nie skrecala, i liczcie tylko skrzyzowania. Miniecie dwadziescia osiem alejek, liczac tylko te po prawej i skrecicie w dwudziesta dziewiata, ktora bedzie po waszej lewej. Pojdziecie nia az dotrzecie do skrzyzowania w ksztalcie litery T, gdzie skrecicie w lewo. Potem przejdziecie nastepne jedenascie skrzyzowan liczac tylko te po lewej i skrecicie w dwunaste, ktore bedzie po prawej. Czwarte okno po lewej stronie prowadzi do labiryntu z popiolu, ale wtedy spotkacie albo Shebe, albo mnie. -Co sie stanie, gdy zgubimy droge? - spytala Jayk. -Wtedy bede bardzo zly. Ale zawsze mozecie mnie wezwac, wymawiajac moje imie. - Tanar'ri spojrzal na Amnezjusza. - Powtorz moje wskazowki. -Odliczyc dwadziescia osiem alejek po prawej i skrecic w dwudziesta dziewiata, ktora bedzie z lewej. Dojsc nia do T i skrecic w lewo, po czym odliczyc jedenascie korytarzy z lewej i skrecic w dwunasty, ktory bedzie po prawej. Czwarte okno po lewej prowadzi do labiryntu z popiolu, ale tego akurat nie musimy wiedziec. Wtedy albo bedziemy martwi, albo z powrotem spotkamy sie z toba. Karfhud przytaknal z uznaniem. -Jak na czlowieka, ktory nie pamieta swojego imienia, masz doskonala pamiec. -Podejrzewam, ze moze dlatego, iz nie jest zasmiecona - odparl Trassonczyk. - Ale mam pytanie. -Mozesz pytac. Amnezjusz spojrzal w strone szerokiej alei. -Czy skrecamy w lewo, czy w prawo w Wielka Droge? Karfhud zmarszczyl sie. -A jak ci sie wydaje? - Odwrocil sie, wchodzac w otwierajace sie przed nim gorace, wijace sie alejki. - W lewo! Diabel oddalil sie szybkim krokiem, pozostawiajac Amnezjusza samego z Jayk i jego instrukcjami. Trassonczyk ruszyl w glab alejki i przekustykal kilkanascie krokow, zanim zauwazyl, ze diabelstwo nie idzie za nim. Zatrzymal sie, odwrocil i ujrzal ja, jak wpatruje sie w strone, z ktorej przyszli. -Jayk? Diabelstwo popatrzyla na niego tylko przez chwile, po czym z powrotem zwrocila swoj wzrok tam, gdzie skierowala go poprzednio. Przez chwile Trassonczyk myslal, ze wystrzeli do przodu, ale potem jej ramiona opadly i weszla za nim w uliczke. -Zumbii, w jaki sposob on wie? -Co wie, Jayk? -Ze zrobimy to, co on nam kaze. - Przeszla obok niego nie zatrzymujac sie, po czym wyszla na Wielka Droge. - Sadze, ze nigdy sie od niego nie uwolnimy. Ona nie ma, oczywiscie na imie Sheba. Karfhud nazywaja tak, poniewaz przypomina mu ona o pewnym sukubie, ktory kiedys pokonal go w walce. Ale potwor labiryntu nie ma imienia. Ona nawet nie zrozumialaby, czym jest imie, poniewaz nie potrafi myslec o nikim innym, jak tylko sobie. Jest w tym podobna do Silverwinda - czy kazdego z nas, jesli spojrzymy wystarczajaco gleboko - poza tym, nigdy nie rozpacza, a to czyni ja o wiele silniejsza - wystarczajaco silna, by pokonac nawet lorda tanar'ri. O tym wlasnie mysli Amnezjusz, gdy kustyka w dol Wielkiej Drogi, starajac sie dotrzymac kroku Jayk. W przeciwienstwie do niej, przestaje sie bac Karfhuda, poniewaz zaczyna rozumiec, czego on od nich chce. Przez wieki - byly to milenia, ale zaden smiertelnik nie jest w stanie wyobrazic sobie tak dlugiego czasu - przez niezliczone wieki, diabel byl zagubiony w labiryntach. Trassonczyk nie jest tanar'ri, ale zna te podla rase na tyle, by zrozumiec, ze dla poteznego lorda, jakim jest Karfhud, uwiezienie jest mniejsza obelga niz niemoznosc stania sie panem wiezienia. To, czego pragnie diabel, to zabicie potwora. Trassonczyk zaczyna ukladac swoj plan. Mysli oczywiscie o amforze i mapach Karfhuda, a jest wystarczajaco madry, by wiedziec, ze jego mysli sa znane. Ale tam odbedzie sie bitwa, a w bitwach rodzi sie zamet i gdy ten zamet przejdzie, to ten, ktory jeszcze stoi, bedzie mial i mapy, i amfore, i swoje zycie. I tak, zostawiajac Jayk ignorowanie rogow i postrzeganie Wielkiej Drogi jako prostej linii, odliczanie alejek po prawej i poprowadzenie ich w dwudziesta dziewiata po lewej, Amnezjusz planuje, knuje intrygi i zamysla sie tak gleboko, ze nie zauwaza, jak diabelstwo doprowadza ich do skrzyzowania w ksztalcie litery T i skreca w lewo, a takze nie dostrzega narastajacego grzmotu ani parnej bryzy, nie slyszy tez stukotu galopujacych kopyt odbijajacego sie echem od zelaznych scian, ani nie zwraca uwagi na ryk potwora, dopoki nie rozpostrze sie on nad labiryntem jak potezny mlot Hefajstosa uderzajacy w kowadlo. W chwili, gdy Amnezjusz zdaje sobie sprawe z tego, co sie dzieje i wyciaga miecz, zza rogu wypada w pelnym galopie Silverwind. Budzace odraze kikuty Tessali obejmuja mu biodra, za plecami ryczy burza gradowa. Bariaur rzuca jemu i Jayk krotkie spojrzenie, jakby oczekiwal, ze spotka ich dokladnie w tym miejscu, i biegnie dalej. -Uciekajcie, jesli wam zycie mile! - Silverwind przysunal sie do jednej ze scian korytarza. - Och, przywolalem was w zlym momencie! -Potwor jest tuz za nami! - Tessali wygladal na zbyt przerazonego, by byc zaskoczonym powrotem Amnezjusza. - Uciekajcie! Widzac, ze nie ma czasu na przekonywanie przyjaciol, by zostali i walczyli, Trassonczyk wyciagnal ceglana stope i podcial bariaurowi kopyta. Silverwind krzyknal i pochylil sie do przodu, po czym oboje z Tessali odbili sie od zelaznej sciany i potoczyli sie po podlodze. -Zumbii? - Jayk byla raczej zaciekawiona niz zaniepokojona. - Czemu... Amnezjusz popchnal ja za siebie. -Przygotuj zaklecia. I powiedz Silverwindowi, zeby uczynil to samo. - Chmura pary o kolorze rdzy wychynela zza rogu przed nimi, a za nia nadeszla sciana padajacego gradu. - Moze masz cos, zeby zwiekszyc widocznosc? Tessali za nim jeknal i zaczal przeklinac go, wyzywajac od niebezpiecznych i kretow. Amnezjusz zignorowal go i pokustykal do przodu, przesuwajac sie w strone wewnetrznej czesci zakretu. Wiedzial, ze nie zaskoczy potwora - Sheba byla zbyt przebiegla, by skrecic za niewidoczny rog po wewnetrznej - ale potrzebowal zatrzymac ja tylko do chwili, zanim nie przybedzie Karfhud. Zatrzymal sie dwa kroki od zakretu. Schwycil miecz w obie rece i przycisnal sie tak blisko palacego zelaza, jak tylko mogl. Za nim stali blisko siebie jego towarzysze, zaledwie cienie wsrod bijacego gradu. Zarowno Jayk, jaki Silverwind poszukiwali komponentow, ale ich uwaga byla niepokojaco podzielona. Tessali opieral sie o grzbiet bariaura, dziko gestykulujac kikutami i zasypujac diabelstwo pytaniami. Ona tylko wzruszyla ramionami i potrzasnela przeczaco glowa, mniej przejmujac sie nadchodzaca bitwa, niz uspokajaniem elfa. Wciaz byla wstrzasnieta atakiem Karfhuda. Z pewnoscia, nigdy przedtem nie zwracalaby na takie rzeczy uwagi. Amnezjusz poczul, jak struzka potu splywa mu po plecach. Spojrzal przed siebie i ujrzal jak lodowo-szary ksztalt wynurza sie zza rogu. Jej dlugie futro czynilo ja prawie niewidzialna wsrod gradu. Zdawala sie byc tylko czescia burzy, niewidoczna masa dryfujaca powoli do przodu przez pomaranczowa pare. Tylko szyjka amfory wystajaca ponad jej jednym ramieniem sprawiala wrazenie materialnej. Trassonczyk przeklal swojego pecha, widzac naczynie na plecach potwora, po czym wyskoczyl na srodek korytarza, tnac Hebe po nodze. Gdyby mogl ja okulawic, moglby czekac, az Karfhud przybedzie i dokonczy dziela. Potem kwestia przezycia - i polozenia lap na mapach diabla - wymagalaby od niego tylko uratowania glowy, podczas gdy tanar'ri i potwor zabiliby sie nawzajem. Ceglana stopa opadla obok Sheby, gwiezdne ostrze juz wbijalo sie jej w noge. W nastepnej chwili w korytarzu rozlegl sie ogluszajacy ryk i potezna dlon pojawila sie znikad, rozbijajac sie na ramieniu Amnezjusza. Stracil on swoj miecz, przetoczyl sie po ceglach i po wykonaniu trzech obrotow uderzyl w palacy mur. Rozlegl sie glosny syk i powietrze wypelnilo sie smrodem palonego ciala, a mimo to Trassonczyk czul tylko lekkie mrowienie w miejscu, gdzie nagie cialo dotknelo goracego metalu. Odepchnal sie od sciany i opadl na kolana, po czym stwierdzil, ze wpatruje sie w zaslone gestego futra. Potezna dlon o czarnych szponach siegala w dol, by go schwycic. Przetoczyl sie przez ramie, ale Sheba odwrocila sie, zanim zdazyl wstac na nogi. Dojrzal pas wyciekajacej czarnej posoki w miejscu, gdzie gwiezdne ostrze weszlo w kolano, ale konczyna wydawala sie byc dalej cala. Nigdzie nie zauwazyl swojej broni, musiala lezec gdzies wsrod pary. Potwor siegnal po niego ponownie i Amnezjusz zaczal sie zastanawiac, czy jego towarzysze przypadkiem go nie opuscili. -Jayk? Odpowiedzia na jego krzyk byly przytlumione przez grad sylaby inkantacji. Para zoltych smug zablysla w pomaranczowej parze, uderzajac potwora w ramie, po czym rozprysnela sie w gaszcz zlotych iskier i srebrnego futra. Sheba jeknela i cofnela sie o krok. Amnezjusz ruszyl na czworaka, przechodzac za potwora i szalenczo przeczesujac dlonmi mgle w poszukiwaniu miecza - i majac nadzieje, ze nie znajdzie go, odcinajac sobie palce. Sheba wydala z siebie pomruk frustracji, po czym zaczela kiwac glowa tam i z powrotem, szukajac go. Silverwind rzucil swoje zaklecie, wypelniajac korytarz grzmiaca inkantacja, glosniejsza nawet od bijacego gradu. Pochlonal ich ryczacy wiatr, spychajac pare za rog i odganiajac burze tam, skad przyszla. Gdy nawalnica sie uspokoila, Sheba patrzyla dokladnie na miecz Trassonczyka, lezacy nie dalej jak trzy kroki od jej stopy. Amnezjusz, znajdujacy sie nieco za nia i po jej prawej stronie, stwierdzil, ze potwor nie jest w stanie go zobaczyc - przynajmniej taka mial nadzieje. Amfora znajdowala sie pod ramieniem bestii po jego stronie. Zastanawial sie nad proba wykopania jej i zanurkowania po miecz, ale zdecydowal, ze ma wieksze szanse na utkniecie w jej gumowatym futrze, niz zdobycie broni czy naczynia. Potwor obrocil sie z glowa pochylona do przodu, szukajac przeciwnika. Amnezjusz zaczal obchodzic ja na czworaka, majac nadzieje, ze uda sie ja okrazyc i dopasc miecza. Wtedy wlasnie zauwazyl wynurzajacy sie zza rogu potezny czarny cien. W koncu. Amnezjusz pozwolil swojej ceglanej stopie stuknac o ziemie za potworem, po czym rzucil sie w przeciwnym kierunku, nurkujac po miecz. Sheba juz sie odwracala. Jej szpony rozoraly mu grzbiet, ale Trassonczyk znajdowal sie o wiele nizej, niz sie tego spodziewala i poruszal sie w przeciwnym kierunku. Opadl brzuchem na ziemie i podczolgal sie do ostrza, po czym odwrocil na sponiewierane plecy, podnoszac na wszelki wypadek bron, gdyby bestia zaatakowala jego, zamiast zajac sie Karfhudem. Sheby nie bylo nigdzie w zasiegu wzroku. Trassonczyk stwierdzil, ze patrzy prosto na diabla, ktorego gorejace oczy byly skupione na czyms w glebi korytarza. Przetoczyl sie raz jeszcze i ujrzal potwora z amfora zatknieta pod pacha, przemykajacego obok jego towarzyszy. Byli oni tak przerazeni, ze zdawali sie nie zauwazac, iz plecy maja przycisniete do palacych zelaznych scian. Amnezjusz podniosl sie na nogi i pokustykal w ich strone w najlepszej imitacji sprintu. Potezna dlon Karfhuda schwycila go za ramie. -Za pozno. - Brak emocji w glosie diabla byl zaskakujacy. Z pewnoscia potrafiacy czytac mysli tanar'ri wiedzial, w jaki sposob Trassonczyk probowal wykorzystac Shebe przeciwko niemu, jednakze w jego slowach nie bylo slychac zlej woli. - Teraz musimy zrobic to w trudniejszy sposob. -Co zrobic w trudniejszy sposob? - spytal Amnezjusz. -Tylko to, co obaj chcemy uczynic - upolowac Shebe. Karfhud patrzyl, jak potwor znika za rogiem, po czym zwrocil spojrzenie na Tessali i Silverwinda. Obaj gapili sie na niego i wygladali na jeszcze bardziej przerazonych niz wtedy, gdy scigala ich Sheba. -Ale najpierw, Trassonczyku, musimy zrobic cos z twoja ceglana noga - stwierdzil Karfhud. - Obaj bedziemy musieli byc w pelni sil. Zawolaj swoich przyjaciol. Przydadza sie. -Nie skrzywdzisz ich? Diabel potrzasnal glowa. -Powiedzialem ci, ze sie przydadza. Amnezjusz, mniej lub bardziej upewniony w ten sposob, gestem przywolal swoich towarzyszy. Podeszli na kilka krokow, Jayk pierwsza, po czym sie zatrzymali. Silverwind od razu zaczal besztac sie za to, ze nie potrafi utrzymac lepszej kontroli nad swoja zla strona. -Wszyscy jestesmy zmeczeni - rzekl Karfhud, zagluszajac narzekania bariaura, blyskawicznie uciszajac starego kleryka i przejmujac dowodzenie nad malutka kompania - Tutaj odpoczniemy. Tessali, zawsze sklonny do kwestionowania autorytetu innych, potrzasnal glowa. -Musimy dotrzec do labiryntu z popiolu tak szybko, jak to mozliwe. - Podniosl rece, ukazujac zabandazowane kikuty. - Odcieto mi dlonie i musimy... -Twoich dloni tam nie ma. Jedna z nich juz zjadlem. - Karfhud siegnal do plecaka i wyciagnal druga dlon elfa. - I obawiam sie, ze diabelstwo nieco przypalila te druga. -Co zrobiles? -To byla pomylka. - Karfhud wzruszyl ramionami. - Ale ostrzegam cie, ze zjem druga, jesli sie nie uciszysz. Tessali zamilkl, ale zrobil blad, siegajac po spalona dlon. Diabel popchnal go tak, ze elf upadl na ziemie, po czym schowal konczyne z powrotem do sakwy. -Zatrzymam ja, by zapewnic sobie twoja wspolprace - i milczenie. - Nie czekajac na odpowiedz zwrocil sie do Silverwinda. - Bariaurze, przygotuj swoje zaklecia leczace. Jego rozkaz najwyrazniej wyrwal bariaura z jego skonfundowania, przynajmniej na chwile. -Zaklecia leczace... po co? -Musimy zmienic ceglana stope Trassonczyka na prawdziwa. - Karfhud sciagnal plecak, otworzyl go i wyciagnal ze srodka potezny buklak z winem. Podal go Amnezjuszowi. - Mozesz pic, az juz nie bedziesz mogl. Jayk szybko przechwycila buklak. -Ten pomysl jest bardzo kiepski. Gdy on pije... -Wiem, co sie dzieje. - Karfhud wyrwal jej buklak, po czym wcisnal w dlonie Trassonczykowi. - Pij, wyczyszcze dla ciebie twoj miecz. Amnezjusz przyjal buklak i podal mu miecz, wciaz pokryty krwia Sheby. Wyciagnal korek i wzial gleboki lyk. Napitek smakowal jak woda z bagien, ale byl mocny i zaspokajal pragnienie. Nie pytajac o pozwolenie napoil potem Tessali, po czym podal worek Jayk i Silverwindowi. Karfhud nie skomentowal jego szczodrosci. Zamiast tego otworzyl jedna ze swoich zyl i skropil wlasna krwia gwiezdny miecz Trassonczyka. Smierdzaca ciecz zasyczala i zagotowala sie, w jednej chwili rozkladajac pokrywajaca prawie cale ostrze kleista, czarna maz. -Krew tanar'ri: najlepsza substancja oczyszczajaca w calym wieloswiecie. - Wysuszyl gwiezdne ostrze, po czym zabral buklak z rak Jayk i podal z powrotem Amnezjuszowi. - Pij, to bedzie bolalo. -Co? - nalegal Trassonczyk. Karfhud zignorowal go, zamiast tego nakazal Jayk, by siadla na srodku korytarza. - Diabelstwo, przytrzymasz Trassonczyka. I zadnego gryzienia. Amnezjusz zaczal rozumiec plan diabla. -Karfhud, nie mam zamiaru... Diabel odwrocil sie w jego strone. -Czy nie przysiegalem, ze nie uczynie ci krzywdy? -Tak, ale... -Ostrzegam cie, ze jesli wkroczysz kulawy do legowiska Sheby, nigdy juz z niego nie wyjdziesz. - Gleboko odetchnal, po czym uspokoil sie i cofnal o krok. - Ale wybor nalezy do ciebie, nie bede cie zmuszal. Amnezjusz myslal przez chwile, po czym podniosl buklak i zaczal pic. -Dobrze. - Karfhud zwrocil sie do Silverwinda. - Czy jestes gotowy? Bariaur przytaknal, po czym ukleknal obok Jayk i zaczal rozkladac komponenty do zaklec. -Czy jest cos, co ja moge uczynic? - Tessali rzucil ponure spojrzenie na swoje kikuty, po czym dodal: - Bylem kiedys uzdrowicielem. Karfhud przez chwile przygladal sie mu, po czym gestem nakazal mu, zeby do niego podszedl. -Moze zaszczycisz mnie, stajac obok. Moge potrzebowac porady. Powiedzial to z takim wspolczuciem, ze gdyby nie byl to tanar'ri, Amnezjusz przysiaglby, ze chce on pomoc Tessali. Jednakze w zaistnialej sytuacji jego slowa tylko zdziwily i zmartwily Trassonczyka. -Karfhud, jestem pewien, ze wiesz... -Pij, Trassonczyku! - Oczy Karfhuda blysnely jak plomienie. - I nie obawiaj sie o Tessali. Pomoc tylko mu wyjdzie na dobre. -Z pewnoscia tak bedzie. - Elf podszedl do diabla. - Chetnie podziele sie tym, czym moge. Amnezjusz podniosl buklak i napil sie z niego. Wino juz wypelnilo jego glowe slodkimi oparami, ale nie do tego stopnia, zeby go omamilo tak, jak czule slowka diabla omamily elfa. Karfhud ukleknal obok Trassonczyka. Potem, gdy Tessali podszedl do niego, schwycil ceglana stope i bez dalszych ceremonii opuscil miecz. Amnezjusz nie oczekiwal, ze bedzie go to bolalo - nie tak naprawde - ale nigdy w swoim zyciu nie pomylil sie az tak bardzo. Jeszcze zanim jego ceglana stopa stuknela o ziemie, niemilosierny bol wystrzelil w gore jego nogi do samego serca, tak paralizujaco dotkliwy, ze Trassonczyk nie mogl nawet krzyczec. Zauwazyl, jak palce Jayk wpijaja sie w jego ramiona, poczul swoje paznokcie drapiace ziemie, po czym zaczal krzyczec o jeszcze wiecej wina. Silverwind podniosl buklak, wlal mu do ust spory lyk i wlasnie wtedy Karfhud schwycil Tessali za kostke. Szybkim szarpnieciem obalil go na ziemie, po czym wzniosl miecz, by odciac mu stope. Amnezjusz odepchnal buklak. -Nie! Karfhud obrocil glowe. -Musisz miec stope! -Nie... nie czyjas! - Trassonczyk uwolnil sie z uscisku Jayk i usiadl - po czym prawie zemdlal, gdy ujrzal szlamiasta substancje wyciekajaca z kikuta jego kostki. -Nie... Tessali! -Ale z niego nie bedzie pozytku w legowisku Sheby! - sprzeciwial sie Karfhud. - Nie moze walczyc. Nie rzuca zaklec. Nie moze nawet nosic naszej broni. Tessali, lezac sztywno na ziemi, nie powiedzial nic. -Nie... przyjme jej! - Trassonczyk odwrocil wewnetrzna strone dloni w kierunku diabla. - Predzej... umre. Po raz pierwszy Jayk nie powiedziala Amnezjuszowi, ze juz i tak jest martwy. Zamiast tego pochylila sie i polozyla usta na jego krtani, po czym szepnela: -Umrzemy razem, Zumbii. -To nie bedzie konieczne. - Karfhud puscil przerazonego jenca, po czym z bocznej kieszeni plecaka wyciagnal poczerniala dlon elfa. - Mozemy to zrobic z tym. -Dlon? - steknal Silverwind. -Zdaje sie, ze to wszystko, co mamy. - Karfhud rzucil konczyne bariaurowi. - Jak sadze posiadasz zaklecie zwiekszajace? IMIE Podczas snu Trassonczyka dwie odciete dlonie - zweglone, z dlugimi czarnymi szponami i odpadajacymi czarnymi kawalkami skory, ukazujacymi pod spodem rozowe cialo - ocieraja sie o jego skore. Sa chlodne, pokryte luska i zostawiaja po sobie slad w postaci zapachu zgnilizny, gdzie tylko go dotkna: na policzkach, karku i ramionach, pod pachami, na brzuchu, biodrach i dalej, w miejscu mrocznych pulapek i mroczniejszych pragnien, wzdluz ud przez kolana do stop, a nawet palcow u stop. Gdziekolwiek zawedruja, jego cialo pokrywaja wrzody, puchnace do pecherzy o rozmiarach kciuka, ktore wypuszczaja malenkie, zakrzywione kolce i zaczynaja pulsowac. Rosna i staja sie tak duze jak melony. Zmieniaja kolor na szmaragdowy, zloty, czarny i podobny ropie, oraz pulsuja w rytmie serca. Tak bardzo ciaza Amnezjuszowi, ze nie moze on wstac. Nie jest w stanie usiasc, by spojrzec na swoje pokryte naroslami cialo. Nie moze podniesc nawet palca, by odegnac smierdzace pecherze.Na tym polega piekno snow, ze pokazuja to, co prawdziwe, nie zdradzajac, co jest rzeczywiste - tak przynajmniej slyszalam. Tak naprawde, o ile nieustanne czuwanie nie jest koszmarem, nie jestem w stanie tego stwierdzic. Od tak dawna nie odwazylam sie zasnac, ze zapomnialam, co to znaczy snic, czy nawet odpoczywac. Zawsze musze byc gotowa, w obawie ze jakis bog pomysli o szturmowaniu moich wrot. Zawsze musze przypatrywac sie tym, co przychodza i odchodza, na wypadek, gdyby okazalo sie, ze ktorys z nich jest szpiegiem, co pozostawi otwarta brame. Zasnac, to poddac sie, poniewaz wtedy moi wrogowie z pewnoscia przyjda i zwycieza. Podobnie z Trassonczykiem. Gdy odsypial wino i bol, nadeszla Ruina, podkradajac sie, by przytrzymac jego glowe na swoim lonie i przesuwac swoim delikatnym dotykiem po jego ciele. Zlozyla go delikatnie w ramionach i przytulila mocno, a on sni teraz o jej dloniach, ktorych kazda pieszczota wydobywa kolejne ciazace mu pecherze, ktore powoli dojrzewaly od chwili, kiedy po raz pierwszy znalazl sie w Sigil. We snie z ucietych czarnych dloni wyrasta para rak o barwie kosci sloniowej. Ramiona zaczynaja rosnac, powoli rozciagaja sie i dolaczaja do barkow i korpusu nagiej kobiety. To wszystko, co widzi Trassonczyk, poniewaz jest przygnieciony ciezkimi, pulsujacymi wrzodami - ale to wystarcza. Kobieta ma pelna figure bogini i gladka skore statui, a jej zmyslowy glos jest slodki jak trele fletu. Powoli wszystko do niego wraca: okrutny szok po tym, jak Karfhud odcial mu ceglana stope, niemilosierne pieczenie, gdy Silverwind przytwierdzal potezna czarna dlon do jego kostki, mroczny, czarny przyplyw wznoszacy sie, by go pochlonac, cieniste palce wpijajace mu sie w ramiona, gdy Jayk stara sie go utrzymac na ziemi. -J-jayk - Stara sie wyciagnac szyje, by ujrzec jej twarz, ale napuchniete pulsujace wrzody nie pozwalaja mu na to. Jednak pomimo mgly spowodowanej winem i bolem zdaje mu sie, ze cos jest nie tak z kolorem jej skory. - Jayk? To ja... Zumbii. -Zombie? Nie wolno ci mowic takich rzeczy. - Glos nalezy do kobiety i jest mu znajomy, ale nie jest to glos diabelstwa. - Daleko ci do smierci, moj ukochany. Jego winna kobieta! Kladzie mu dlonie na policzkach, przysuwajac swoja twarz do jego piersi, splaszczajac napuchniete wrzody pokrywajace jego tors. Amnezjusz widzi klasyczna, waska twarz, orli nos, zimne, twarde spojrzenie... aureole wielu ostrzy. Sni, ze kobieta jest mna. Szmaragdowy pecherz, scisniety zbyt mocno pomiedzy cialami, peka. Zielona ropa wylewa mu sie z boku, tlusta, o gorzkim zapachu. Gdziekolwiek go dotknie, on czuje swedzenie. Chlodne igly agonii przebijaja sie przez jego skore, po czym wchodza glebiej z okrutna powolnoscia. Tak wolno tona, ze cierpi, jeszcze zanim zacznie cierpiec. Jego strach zwieksza sie szybciej niz bol. Stara sie odepchnac kobiete, ale nie moze podniesc rak. Krzyczy, przerazony niemoznoscia poruszenia sie. Wszystkie zielone wrzody pekaja, a ropa zabarwia go na zielono od stop do glow. Plonie tym powolnym, okrutnym ogniem, wrzeszczy i jeczy, a boli go raczej to, czego sie obawia, niz to, co czuje. Amnezjusz poddal sie pierwszemu bolowi. -Szzzzz! Nie wolno ci przyciagnac do nas innych. Zbyt dlugo na to czekalam. - Glos dalej nalezy do kobiety. Ucisza jego krzyki pocalunkiem, po czym szepce trzy sylaby: - Tezeusz. Slowo pobudza strune w piersi Trassonczyka i sprawia, ze caly zaczyna drzec. Nagle przestaje snic. Tezeusz to bylo czyjes imie, przypomina sobie. To bylo jego imie. Jego oczy otwieraja sie blyskawicznie i Trassonczyk stwierdza, ze lezy na twardych ceglach, wpatrzony nie w twarz Pani Bolu, ale w winna kobiete. Jest tak piekna jak zawsze, z oliwkowa skora, szmaragdowymi oczami i wysokimi, dumnymi policzkami. -Tezeusz? - zaskrzeczal. - Jestem Tezeusz? -Pamietasz! Kobieta obdarzyla go szerokim usmiechem i przytulila mocno do piersi. I wtedy Trassonczyk - nie, Tezeusz - wtedy Tezeusz przypomnial sobie o pulsujacych wrzodach przyciskajacych sie do jego piersi. -Nie, czekaj... Pekaja trzy zolte pecherze, wypelniajac powietrze odorem zepsutego miesa. Kleista zolta ropa rozlewa sie na piersiach Trassonczyka. Pasy miazdzacej agonii zaciesniaja sie wokol jego torsu. Bol zaczyna tonac w jego ciele, przechodzac przez mostek, przeciskajac sie miedzy zebrami, osadzajac gleboko w srodku. Zaslona mrocznego bolu otacza jego pluca i Tezeusz stwierdza, iz walczy o kazdy bolesny oddech. Czul wokol serca zaciskajace sie lodowate palce, hamujace puls tak, ze cala piers boli go przy kazdym uderzeniu. Gdy bol sie poglebial, odor zoltej ropy stawal sie silniejszy i bardziej gorzki, az w koncu stal sie tak przytlaczajacy, ze Tezeusz nie mogl powstrzymac sie od jekow. Konwulsje spowodowaly, ze pekly kolejne zolte wrzody i jeszcze wiecej zlotej ropy rozlalo sie po jego ciele. Pasy agonii zaczely zaciskac sie wokol brzucha, nog, a nawet gardla. Smrod zgnilizny stal sie nie do zniesienia, a on wiedzial, ze nie powstrzyma nudnosci. Kobieta z ledwoscia miala czas, zeby zepchnac jego glowe ze swojego lona. Zerwala sie na nogi i spojrzala na niego, a jej usta wykrzywily sie w wyrazie niesmaku. -Czy to zapach mojego lona napawa cie takim niesmakiem, Tezeuszu? - Jej szmaragdowe oczy nie zdradzaly niczym, ze czula odor paskudnej ropy pokrywajacej jego cialo, ani nie widziala wrzodow. - Czy nasza milosc stala sie dla ciebie odpychajaca? Tezeusz potrzasnal glowa i w jego czaszce odezwalo sie bolesne dzwonienie. -Nie. Nasza milosc ma sie dobrze - jestem pewien. -Zatem udowodnij to. - Kobieta uniosla podbrodek. - Powiedz mi. Teraz, gdy pekly juz zielone i zolte pecherze, Tezeusz nie czul az takiego ciezaru. Udalo mu sie podniesc glowe na tyle, zeby mogl spojrzec kobiecie prosto w twarz. -Kocham cie. Lzy wezbraly w jej oczach. -Klamiesz! Jak mozesz twierdzic, ze mnie kochasz, skoro nawet nie znasz mojego imienia? - Zaczela sie wycofywac, usta jej drzaly. - Sadzilam, ze sobie przypomnisz, jesli powiem ci twoje imie. Ale ty o mnie zapomniales. -Nie! - Tezeusz wyciagnal dlon, powodujac, ze pekl ostatni z zoltych pecherzy. Jego reka zwiotczala i opadla na ziemie, jakby Karfhud nastapil mu na lokiec. - Nie widzisz? Boleje! -Ja tez! Z tymi slowy kobieta odwrocila sie i odbiegla, znikajac mu z oczu. -Poczekaj! Tezeusz zebral sily i przetoczyl sie na bok, zamierzajac wstac i ruszyc za nia. Zamiast tego zmiazdzyl dwa czerwone wrzody przyczepione do boku. Pecherze pekly, wypelniajac powietrze zapachem tak przepelniajacym i slodkim, ze az go zemdlilo. Czerwona ropa nie wyplynela na ziemie, tylko ruszyla w gore, przyciagana do jego ciala jak knot przyciaga olej lampy. Skora zaczela go piec, po czym stracil w niej czucie. Nagle poczul sie wewnatrz strasznie pusty i zlamany. Delikatne nudnosci wezbraly gleboko w jego trzewiach, a resztka sil, jaka udalo mu sie zebrac, nagle wyparowala z jego czlonkow. Przetoczyl sie na plecy, miazdzac kolejne czerwone bable. Poczul jak rubinowa ropa tonie w jego piersi, zadlac go ta dziwna plonaca niemoca. Pomyslal, ze uczucie pustki ogarnie go ponownie, oczekiwal, ze oslabnie, poczuje sie jeszcze bardziej zalamany. Zamiast tego doswiadczyl okrutnej tesknoty, by potrzymac winna kobiete w ramionach, wypelnic znajdujaca sie w nim pustke i poczuc jej usta przycisniete do jego ust, jej piersi przyciskajace sie do jego piersi, jej lono trace o jego lono. Nie potrafil myslec o niczym innym, jak tylko o niej, o tym, ze jej pragnie i jak niesprawiedliwie postapila, opuszczajac go. Bedzie ja mial. Upoluje ja i schwyta, sprawi, ze zrozumie iz to, ze o niej zapomnial, nie bylo jego wina. Sily z powrotem naplynely do jego czlonkow. Trassonczyk wstal i ujrzal, ze kobieta odciagnela go od jego towarzyszy. Korytarz byl otoczony zardzewialymi czerwonymi scianami labiryntu z zelaza i wybrukowany ta sama ciemna cegla, ale on siedzial w niewielkim kretym przejsciu, ktorego nie poznawal i nie dostrzegl nigdzie sladu po swoich czterech kompanach. Nie mialo to znaczenia. Nic nie mialo znaczenia oprocz tego, by zlapac winna kobiete. Tezeusz zaczal prostowac nogi i wtedy zauwazyl dlon. Hustala sie na koncu jego nogi, tuz ponizej zaczerwienionego, niechlujnego szwu, ktory laczyl ja z kostka. Mniej wiecej dwukrotnie wieksza od zwyczajnej dloni, konczyna byla dalej paskudna, zweglona i pokryta czarnymi platkami, spod ktorych przebijaly sie plamy golej skory. Maly palec byl tam, gdzie powinien byc duzy, a kciuk tam, gdzie maly. Dlugie palce, smukle i nadpalone, sprawialy, ze stopa wygladala raczej jak szpony demona. Tezeusz sprobowal zgiac duzy palec. Drgnal sczernialy maly palec i wtedy pekl ostatni z czerwonych wrzodow. On sam nie uczynil nic, nie scisnal go, ani nie nacial. Po prostu pecherz stal sie zbyt pelen, wylewajac rubinowa rope na jego piers. Ponownie poczul ten przepelniajacy slodki zapach i dziwny brak czucia tonacy w jego skorze. Cos w nim peklo i wypelnil go potezny, przygniatajacy zal. Nigdy nie schwyta kobiety majac te odrazajaca rzecz zamiast stopy! A nawet jesli by mu sie udalo, to jak moze ona odwzajemnic jego milosc? Jesli nawet nie stal sie potworem, to z pewnoscia byl wynaturzeniem - niewart adoracji kogos tak pieknego jak jego winna kobieta. Pozwolil swojemu cialu opasc na ziemie, prawie nie zauwazajac, jak czaszka uderzyla o twarde cegly. -Karfhudzie! - krzyknal. - Cozes ty mi uczynil? Ledwo zdazyl wypowiedziec imie diabla, kiedy szeroki, rogaty cien padl na jego twarz. -Tu jestes. Juz zaczynalem sie obawiac, ze nie zawolasz mnie po imieniu. - Ziemia zadrzala pod krokami diabla, po czym nad Tezeuszem pojawil sie pelen zoltych klow pysk Karfhuda. - Nie potrafie sobie wyobrazic, w jaki sposob udalo ci sie dotrzec tak daleko. Silverwind powiedzial, ze bedziesz zbyt cierpial, zeby chodzic. -To byla moja ukochana - wyjasnil Trassonczyk. - Ona mnie tu sprowadzila. -Niemozliwe. Jayk wciaz... - Karfhud umilkl, odczytujac jego nastepna mysl, zanim jeszcze do konca sie wyksztalcila. - Bede uwazal na te winna kobiete. Rzadko sie zdarza porywacz, ktory moze ukrasc wiez... ehm... towarzysza, gdy jestem odwrocony tylem. -Ona mnie nie ukradla. - Gdy Trassonczyk spojrzal na twarz Karfhuda, zauwazyl, ze cala jest grubo pokryta zolta ropa, a na jego karku znajduje sie pulsujacy, podobny do grdyki, zloty wrzod. - Gdybym byl przytomny, z pewnoscia poszedlbym z wlasnej woli. -I opuscil bitwe z Sheba? - zadrwil Karfhud. - Sadzilem, ze chcesz odzyskac swoja amfore i ukrasc moje mapy - czy moze porzuciles swoje ambicje teraz, gdy juz pamietasz swoje imie? -Wciaz jest wystarczajaco duzo rzeczy, ktorych nie pamietam. - Tezeusz byl zaskoczony, widzac kolejny zolty wrzod, o wiele mniejszy, za szpiczastym uchem diabla. Zastanawial sie, czy Karfhud zdaje sobie z nich sprawe. - A czy odzyskam amfore, czy nie, nigdy nie przestane szukac wyjscia z tego miejsca. -Zatem powrocmy do pozostalych. Silverwind musi przygotowac cie do bitwy i wtedy zaatakujemy. Karfhud podszedl do Trassonczyka i ukleknal, by go podniesc. Jego cialo pokryte bylo zolta ropa i zwisalo z niego przynajmniej dziesiec zlotych pecherzy, wahajacych sie rozmiarami od kciuka do glowy Sheby. Tezeusz nie ujrzal babli w zadnym innym kolorze. Zanim diabel wzial go w ramiona, zawahal sie i przyjrzal sie swemu cialu. -Na co sie gapisz? Nie widze zadnych pecherzy! -Tutaj. Tezeusz sprobowal oderwac babel od jego ciala. Mogl rownie dobrze probowac schwytac banke mydlana. W chwili, gdy dotknal go palcami, ten natychmiast pekl i swieza warstwa zlotej ropy splynela w dol torsu tanar'ri. Karfhud syknal z bolu, po czym spojrzal na Trassonczyka, a w jego brunatnych oczach tanczyly zolte ogniki. -Cokolwiek zrobiles, nie probuj tego wiecej. Z tymi slowy porwal Tezeusza w ramiona i ruszyl w glab korytarza. Trassonczyk usmiechnal sie, znalazlszy nowa bron, po czym spojrzal na swoje cialo i zmarszczyl czolo. Wciaz mial dwa razy wiecej babli niz Karfhud i wszystkie z nich byly czarne. $$BOLE DUCHA Mgla zaslania moja twarz, jest gruba i kwasna jak wilgotna welna, ciezka od zapachu krwi, odcietej kosci i wnetrznosci rozciagnietych wzdluz szarych wod. Ulice szumia dzwiekiem szlochajacych dzieci i skrobnieciami malych pazurow rozdrapujacych naga kosc przy akompaniamencie pelnych niewiary jekow - powolnych, glupich, i pechowcow. Nocne powietrze jest chlodne w Sigil. Oddychajac wypuszczam z ust zolc i pare, a z czubkow mojej stalowej aureoli zwisaja purpurowe sople. Jestem rozczarowana, przyznaje to szczerze, ale tylko soba, dzieki porazce dostrzegajac to, co bylo oczywiste. Winna kobieta caly czas mu pomagala: to ona wywabila Tessali i jego straznikow z Rzecznej Bramy, to ona doprowadzila go do Karfhuda i - pomimo iz nie potrzebuje wam mowic - to tylko ona mogla pokazac mu wrzody. Wino ma te moc nad mezczyznami, wiem. Pokazuje im jasno to, czego nigdy by nie zauwazyli. Wciaz jednak musze spytac was, czemu. Sympatie do Trassonczyka rozumiem. On jest Bohaterskim Amnezjuszem, a wy, smiertelnicy, zawsze poszukujecie bohaterow. Ale co z Posejdonem? Czy pomoc temu sponiewieranemu wyrzutkowi... (Nie sadzcie, ze jestem na tyle glupia, by nazywac go Tezeuszem, gdyz dobrze znam te legende: w jaki sposob narodzil sie z Etry, majac jednoczesnie dwoch ojcow, Krola Egeusza i boga Posejdona. Jak odnalazl sandaly Egeusza i jego miecz pod kamieniem i oczyscil droge ze zbojcow, maszerujac do Aten, by odzyskac prawa nalezne mu z urodzenia. Jak z ledwoscia uniknal otrucia z rak zazdrosnej krolowej jego ojca. Jak pozeglowal do ziemi Krola Minosa i, z pomoca jego wlasnej corki, Ariadny, wkroczyl do labiryntu i zabil okrutnego Minotaura. Jak zapomnial o Ariadnie na wyspie Naksis i w roztargnieniu nie zasygnalizowal swojego szczesliwego powrotu, tak zasmucajac swojego ojca, ze ten rzucil sie z klifu - madry sposob na przejecie tronu, prawda? Jak przekazal demokracje swojemu miastu... Znam cala legende, te i wiele wiecej, wiec nie sadzcie, ze dam sie wrobic w nazywanie tego oszolomowatego, rekonogiego wyrzutka Tezeuszem!) ... jest pomaganiem Krolowi Morz? Jesli Amnezjusz i Tezeusz to jedna osoba, to czyz jego matka nie jest Etra? Czy wspomnienia z amfory nie sa prawdziwe, a jesli prawdziwe dla niego, to czy nie sa rowniez prawdziwe dla mnie? Musicie dostrzec, dokad to doprowadzi: z powrotem na brzeg rzeki Lete, mrocznych zlodziejskich wod, a pytanie musi pozostac bez odpowiedzi. Wiec musze spytac was ponownie, czy to wy ja przyslaliscie, i dlaczego? SZARE WODY Obtarta dlonia klapiac w kamienna podloge i z noga wciaz pulsujaca bolem od kostki do biodra, Trassonczyk kustyka przez skaliste wawozy najlepiej jak moze, sapiac z kazdym oddechem przez zacisniete zeby i trzymajac mocno w reku gwiezdne ostrze. Na wszystkich swoich towarzyszach widzi wrzody i rope: zielona posoka splywa z kikutow Tessali, szmaragdowe i rubinowe bable pulsuja na piersi Jayk, maz w kolorze kosci sloniowej i biale pecherze czepiaja sie calego Silverwinda, zolte wypustki wystaja spod plecaka Karfhuda, czarne pedy czepiaja sie jego wlasnego torsu. Pomimo bolu, pomimo wszystkich bolow przyczepionych do jego towarzyszy, nie mysli o niczym innym, jak tylko o powrocie winnej kobiety, o wzieciu jej w ramiona i...Najpierw trzeba wygrac bitwe, odzyskac amfore, wspomnienia, przypomniec sobie imie kobiety, powalic diabla i ukrasc mapy. Po zwyciestwie bedzie czas na picie, radowanie sie i milosc, tego Trassonczyk jest prawie pewien. Pokonac lorda tanar'ri, uratowac utracona milosc, uciec z labiryntow Pani, wszystko jednego dnia, wszystko to z reka zamiast stopy oraz kalekami i bzikami do pomocy, bedzie jego najwiekszym, jak do tej pory, wyczynem. Sami bogowie beda slawic imie Tezeusza! Dusza bohatera, mowia, nigdy sie nie lamie. Ale czy sie nie skruszy? Karfhud od pewnego czasu zwalnial kroku, a teraz stanal przed nierownym kregiem ciemnosci unoszacym sie z boku wawozu. Czarny obszar mogl byc jaskinia, gdyby nie znaki spalenizny na przeciwleglej scianie. Diabel zwinal mape i wepchnal ja do sakwy. -Przygotujcie sie - powiedzial, wyciagajac nie oznaczony pergamin. - Wchodzimy do legowiska Sheby. To rzeklszy, wszedl w usta ciemnosci. Jezyk plomieni wytrysnal na chwile, lizac przeciwlegla sciane, po czym zniknal. Tezeusz ruszyl do przodu, blokujac przejscie i stajac twarza do reszty kompanii. -To wasza szansa, zeby umknac tanar'ri, przyjaciele. - Przebiegl niepewnym spojrzeniem po wrzodach na cialach towarzyszy, zastanawiajac sie, czy mogl powstrzymac je przed peknieciem, oszczedzajac im nadchodzacej bitwy. - Walka zacznie sie wkrotce i Karfhud bedzie zbyt zajety, by po was wrocic. -A co z toba, Zumbii? To pytanie go zaskoczylo. Od chwili, w ktorej opuscili labirynt z zelaza, Jayk i Tessali zostawali razem z tylu i szeptali cos do siebie tak intensywnie, ze kilka razy prawie sie zgubili. Trassonczyk przyjal - moze nawet mial nadzieje - ze kryzys wiary diabelstwa spowodowal zmiane w jej uczuciach. Najwyrazniej konwersacja byla o wiele mniej romantyczna, niz to sobie wyobrazal. -Z moich wlasnych przyczyn chce zabic potwora rownie chetnie, co tanar'ri. - Podniosl dlon, pokazujac odpychajaca twarz wytatuowana na jej spodzie. - Poza tym tak dlugo, jak to mam, wybor nie lezy w moich... rekach. Jayk podeszla o krok. -Zatem ja tez ide, Zumbii. -Byloby be... - Trassonczyk ugryzl sie w jezyk i nie powiedzial "bezpieczniej", niepewny tego, w jaki sposob Jayk moglaby zareagowac na sugestie, ze boi sie o swoje zycie. - Moze byloby lepiej, gdybys poczekala tutaj. Diabelstwo przekornie pokrecila glowa. -Moje miejsce jest z toba. -A ja z pewnoscia nie mam zamiaru pozwolic ci wyslizgnac sie z moich mysli - stwierdzil Silverwind. - Jestes nicia, ktora mnie stad wyprowadzi. Tezeusz spojrzal na stojacego na koncu Tessali, ktory wygladal na niezadowolonego i bardziej niz troche przestraszonego. -Nie mam zamiaru pozostac tutaj samemu, jesli na to masz nadzieje. Bedziesz musial po prostu na mnie uwazac. - Elf zerknal na stope Trassonczyka. - Mimo wszystko masz tam moja dlon. -Jak sobie zyczycie - zwrocil sie do calej trojki Tezeusz. - Ale nie obawiajcie sie odwrocic i uciec. Latwiej bedzie zabic potwora, gdy bede wiedzial, ze jestescie bezpieczni. Podniosl miecz przed siebie, po czym odwrocil sie i skoczyl przez koniunkcje. Nie rozlegl sie plusk, nie bylo tez zadnych fal rozchodzacych sie po srebrnej powierzchni z miejsca, w ktorym stal. Trassonczyk po prostu znalazl sie po szyje w mglistych, szarych wodach waskiego bagnistego kanalu. Palce jego nowej stopy wczepialy sie w sliskie muliste dno. Perlowe opary lezaly na wodzie jak dym i byly tak geste, ze z trudnoscia udalo mu sie dostrzec splatane pajeczyny na korzeniach, wznoszacych sie wzdluz brzegu, podpierajacych nieprzebyte gaszcze krztuszacych sie winoroslami bagiennych drzew. Jakies cztery kroki w glab korytarza stal Karfhud, czarny ksztalt wznoszacy sie z wody jak potezny cyprys. Patrzyl w kierunku jednego z korytarzy wychodzacego z poczwornego skrzyzowania. Trzymajac w jednej rece mape, rysowal na niej linie szponem drugiej. Powietrze stalo w miejscu, bylo gorace i tak ciche, ze Tezeusz slyszal skrzypienie diablego pazura na pergaminie. -Inni nie chca czekac. - Karfhud nie pytal. - Sadza, ze bedziesz ich zbawieniem, ale nie mozesz pozwolic im, by cie rozpraszali. W labiryntach kazdy musi sie troszczyc o siebie. -Oczekuje, ze bedziesz ich chronil tak samo, jakbys chronil mnie. - Tezeusz pozostal przy koniunkcji, aby wystrzeliwujace po drugiej stronie plomienie powstrzymaly jego przyjaciol przed przejsciem, dopoki on sam nie zaznajomi sie z okolica. - Jesli ci sie nie uda, nie oczekuj ode mnie jakiejkolwiek pomocy. -Co sprawia, ze sadzisz, iz oczekuje jej teraz? - Karfhud zanurzyl pazur w ranie, ktora otworzyl na drugim nadgarstku, po czym swoja krwia namalowal linie na pergaminie. - Dojdziesz do wniosku, ze musisz sie bronic, a to wystarczy. -Wystarczy do czego? Zamiast odpowiedziec, Karfhud gestem nakazal Trassonczykowi ruszyc do przodu. -Wpusc swoich przyjaciol. Czym dluzej sie spieramy, tym mniej mapy uda mi sie narysowac, zanim zaatakuje Sheba. Tezeusz pozostal na miejscu, zastanawiajac sie, czy potrafi zmusic diabla, by powiedzial, co takiego waznego bylo w narysowaniu mapy legowiska potwora. -Powiedzialbym ci - rzekl Karfhud, odczytujac jego mysli. - Ale wtedy musialbym cie zabic, a przysieglem juz tego nie czynic. -Obaj znamy wartosc tej przysiegi. Karfhud blyskawicznie obrocil glowe w jego strone. Jego brunatne oczy plonely tak goraco, ze przez mgle zdawaly sie przebiegac male promienie szkarlatu. -To problem z wami, istotami honorowymi. W swojej arogancji sadzicie, ze znacie umysl tanar'ri. Nie wiecie nic. Gdybyscie wiedzieli, nie mielibyscie o sobie tak wysokiego mniemania. -Moze... ale to nie zmienia okolicznosci. Obaj wiemy, ze przynajmniej jeden z nas zginie, zanim ta bitwa sie skonczy. Niski pomruk zagrzmial z nieba, szybko narastajac do okrutnego ryku, ktory spowodowal, iz liscie na drzewach zadrzaly. Karfhud rzucil nerwowe spojrzenie w glab kazdego z korytarzy, po czym spojrzal z powrotem na Tezeusza. -Nie ma potrzeby, zeby sprawy skonczyly sie tak, jak mowisz. Moje mapy nie wyprowadza cie z labiryntow. -Moze bym ci uwierzyl, gdybys powiedzial mi, dlaczego je robisz. Mgla zaczela gestniec i Karfhud wysyczal przeklenstwo. -Uwolnij mnie z mojej przysiegi, a wtedy ci powiem. Tezeusz uniosl brwi wstrzasniety zadaniem diabla. Czemuz tanar'ri chcialby zostac uwolniony z przysiegi, gdyby nie byl zobowiazany jej dotrzymac? -Albo gdyby chcial, zebys tak myslal. - Karfhud wpatrywal sie w gestniejaca mgle, udajac, ze oglada boczna odnoge. - Twoja arogancja jest zalosna, naprawde. Gdy juz dowiesz sie, co robie, stracisz zainteresowanie. -Pozwol, ze ja o tym zadecyduje. Kolejny ryk przetoczyl sie po bagnisku, tym razem wstrzasajac drzewami tak mocno, ze kilka suchych galezi zlamalo sie i spadlo. Karfhud spojrzal w gore na korony, prawie ukryte we mgle, po czym wzruszyl ramionami. -Powiem ci tyle: ten jest ostatni. -Ostatni co? -Labirynt - odparl diabel. - Naszkicowalem juz wszystkie pozostale. Gdy juz skoncze ten, mapy beda w komplecie. -To niemozliwe. Klamiesz. Karfhud opuscil rogata glowe w kierunku Trassonczyka. -Twoja arogancja przekracza wszelkie wyobrazenie. -Nie mozesz narysowac mapy wszystkich labiryntow. Silverwind mowi, ze powstaje nowy dla kazdej osoby, ktora... -Silverwind ma racje - przerwal Karfhud. - Ale ty wszedles do labiryntow w towarzystwie Jayk i Tessali i wszyscy jestescie razem. Jesli Silverwind ma racje, czyz kazdy z was nie powinien byc w oddzielnym labiryncie? Tezeusz zmarszczyl sie, starajac sie znalezc slowo-klucz, ktore pomogloby mu rozwiazac te zagadke. -Milenium nie wystarczyloby, zebys rozwiazal te enigme - stwierdzil diabel. - Wy, honorowi, nie jestescie w stanie zrozumiec Mnogosci. Odpowiedz jest prosta: jest tylko jeden labirynt i jest wiele labiryntow. Trassonczyk skrzywil sie. -Teraz mowisz bez sensu. -Czyzby? - Karfhud zerknal w jedna z odnog, po czym odwrocil sie i zaczal brnac w przeciwnym kierunku. - Jesli sobie tego zyczysz, wyjasnie ci to, pracujac, ale skonczylem z czekaniem. Na nic mi sie nie przydasz, jezeli Sheba cie tu zabije. Bede musial ponownie sie wycofac. Diabel zniknal za rogiem, zostawiajac Tezeusza samego na koncu kanalu. Trassonczyk szybko ruszyl naprzod, gdyz potrzebowal pomocy Karfhuda w rownym stopniu, co tanar'ri potrzebowal jego pomocy. Tylko razem mogli miec nadzieje na zabicie potwora labiryntu - albo przynajmniej na powstrzymanie go wystarczajaco dlugo, by odzyskac amfore i narysowac mape labiryntu. Tezeusz dotarl zaledwie do skrzyzowania, gdy z koniunkcji wyszedl Silverwind, niosac na grzbiecie Tessali a w ramionach Jayk. Rozlegl sie glosny plusk, gdy bariaur opuscil nogi diabelstwa do wody. W chwile pozniej kolejny z rykow Sheby przetoczyl sie po bagnach. -Zumbii! - Jayk rzucila sie przez kanal i zaczela plynac w kierunku Tezeusza. Silverwind, wciaz niosac Tessali na grzbiecie, brnal przez wode tuz za diabelstwem. Trassonczyk czekal, az do niego dolacza, zdziwiony nietypowym dla niej okazywaniem strachu. Byl wielce szczesliwy widzac, ze ceni ona swoje zycie, ale mial niemile wrazenie, ze przypisuje to jemu - a on myslal o winnej kobiecie. Jayk zatrzymala sie u jego boku i postawila nogi na dnie. -Zumbii, strasznie dlugo stales w koniunkcji. - Siegnela po jego ramie. - Sadzilismy, ze walka juz sie zaczela! -Bez was? Nigdy! - Tezeusz uwolnil reke z uscisku diabelstwa, po czym zerknal na Silverwinda i Tessali. - Przygotujcie sie i bardzo uwazajcie. Odwrocil sie i poprowadzil ich za Karfhudem. Dogonili tanar'ri na nastepnym skrzyzowaniu, gdzie zatrzymal sie, by cos naszkicowac. Tezeusz szybko przydzielil kazdemu z kompanow kierunek do pilnowania, samemu wybierajac przod. Przecisnal sie obok tanar'ri, aby zajac stanowisko. -Karfhud, miales zamiar cos wyjasnic? Diabel podniosl wzrok i przekrzywil glowe. -Bardzo cicho. - Ruszyl w glab jednego z korytarzy, ktore wlasnie zaznaczyl. - Ona po nas idzie. -Nie zmieniaj tematu. - Tezeusz zerknal do tylu, upewniajac sie, ze jego towarzysze ida za nimi, po czym ustawil sie przed diablem. - Jak moze jeden labirynt... -Czego ty szukasz? - przerwal Karfhud. - W labiryntach, mialem na mysli. -Tylko jednej rzeczy: wyjscia. -I dlatego nigdy go nie znajdziesz. - Przeszli przez delikatny zakret i wkroczyli do dlugiego, kretego kanalu, gdzie drzewa byly tak niskie, ze Karfhud zawadzal o nie rogami. - Szukasz tez czegos jeszcze... czegos, o co jestes gotow walczyc z Sheba. Pomysl. -To nie wymaga myslenia. - Tezeusz odgial glowe do tylu tak, aby mogl patrzec na nisko wiszace korony przy posuwaniu sie przez wode, polegajac na przyszytej zweglonej dloni. - Chce amfory. -Poniewaz? -Poniewaz obiecalem dostarczyc ja Pani Bolu. -Dosc juz na ciebie zmarnowalem oddechu! - sapnal Karfhud. - Moglbym dac ci moje mapy, a ty nigdy nie odnalazlbys swojego wyjscia! Tezeusz zerknal przez ramie na pokryta uwiadem labiryntow twarz diabla. -Jesli jestes taki madry, to czemu wciaz tu jestes? Czemu nie znalazles swojej drogi na zewnatrz? Oczy Karfhuda staly sie czarne. -Czemu uwazasz, ze tego chce? Gdzies daleko przed nimi rozleglo sie pluskanie, powodujac, ze z ust Tessali i Jayk wydobyly sie westchnienia zaskoczenia. Tezeusz skupil swoja uwage przed soba. -Moze powinnismy sprobowac innego korytarza. -Ona tego wlasnie chce - stwierdzil Karfhud. - Inaczej nic bysmy nie slyszeli. Idzie nam lepiej, niz sie spodziewalem. -Lepiej? Zamiast odpowiedzi, Karfhud przecisnal sie obok Trassonczyka i dalej szedl korytarzem, swoja krwia zaznaczajac na pergaminie kazdy zakret i zakrzywienie. Tezeusz z zadowoleniem pozwolil mu podjac ryzyko prowadzenia, samemu idac za nim, od czasu do czasu zerkajac w tyl, sprawdzajac jak miewaja sie jego towarzysze. Nie bylo to konieczne. Jayk i Silverwind nie odrywali wzroku od brzegow kanalu ani na chwile, podczas gdy Tessali, siedzac tylem na grzbiecie bariaura, wpatrywal sie we mgle za nimi. Sheba byla zbyt przebiegla, by atakowac, gdy druzyna byla tak czujna. Poza powtarzajacym sie grzmotem jej rykow i okazyjnym odleglym pluskiem, nie klopotala w inny sposob dziwnej kompanii. Karfhud byl w stanie narysowac mape wiekszej czesci labiryntu, niz sie spodziewal, a Tezeusz mial duzo czasu na zastanowienie sie nad ich wczesniejsza rozmowa. Prawdziwa przyczyna, dla ktorej chcial on odzyskac amfore, bylo to, iz pragnal dowiedziec sie wiecej o swojej przeszlosci. Nawet jesli w tej chwili natknalby sie na wyjscie, nie odszedlby bez ukrytego w naczyniu skarbu. Widzicie, jak delikatnie zepsucie zakrada sie do duszy? Jak gladko niespelnione zyczenie staje sie odmowionym prawem? Pokazcie mi czyste serce, a ja pokaze wam serce kamienne. Wszyscy mamy swoich Karfhudow, nasze niezaspokojone pragnienia, tajemne zdrady. Wszyscy mamy logiczne uzasadnienia i nasze nieszczesliwe przypadki, ale to nie zmienia tego, co uczynilismy. Wszyscy zawarlismy nasze umowy. Udawanie, ze nie mielismy wyboru, nie czyni nas tragicznymi, szlachetnymi, czy cnotliwymi - to tylko czyni nas slabymi. -Glebiej. Karfhud zatrzymal sie na przecieciu pieciu kanalow i ostroznie zagladal do kazdego z nich, zaznaczajac je jednoczesnie krwia. Tezeusz rozejrzal sie wokol. Srebrzyste wody wciaz siegaly Karfhudowi tylko do bioder, kanaly przed nimi byly rownie blyszczace i gladkie jak lustro, a splatane korzenie bagiennych drzew dalej otaczaly korytarze. Nie widzial zadnych oznak tego, aby bagno sie poglebialo. -Nie bagno - ty. - Karfhud wybral najwyrazniej losowo jedna z odnog, po czym ruszyl nia do przodu. - Spojrzyj glebiej. Tezeusz zmarszczyl brwi, niezbyt chcac zaufac Karfhudowi, jednak niepewny tego, w jaki sposob tak prosta rada tanar'ri mogla byc niebezpieczna. -Czemu mi pomagasz? -Czyz nie przysieglem pomagac ci jak tylko jestem w stanie? -Mozesz to zrobic, odnajdujac amfore. -A jak ci sie wydaje, co teraz robie? - Karfhud skrecil w odnoge, ktorej Trassonczyk nawet nie zauwazyl. Mgla gestniala. - Ale odnalezienie amfory nie pomoze ci, o ile nie bedziesz wiedzial, czego szukasz. Tezeusz ruszyl za diablem w zwezajacy sie kanal, po czym zerknal przez ramie, upewniajac sie, ze jego towarzysze rowniez skrecili. Jayk pojawila sie za rogiem nie dalej niz trzy kroki od niego, cienista glowa i ramiona brnace przez powierzchnie srebrzystej wody. Chwile pozniej nadszedl Silverwind, ktorego zasloniety przez mgle tors wznosil sie nad kanalem rownie wysoko, co Karfhud. Tessali byl rozmazana plama na jego grzbiecie. -Skupcie sie troche bardziej - rozkazal Tezeusz. - Ledwo was tam z tylu widze. Odwrocil sie z powrotem do przodu, by odkryc, ze Karfhud prawie zniknal w oparach przed nimi. Ruszyl przed siebie, wczepiajac sie palcami zaimprowizowanej stopy gleboko w gladkie dno kanalu. Gdy dogonil diabla, rzekl: -Szukam swoich wspomnien. Coz jeszcze by to moglo byc? -Tylko ty mozesz odpowiedziec na to pytanie. -Czemu mi nie pomozesz? - Glos Tezeusza byl bardziej gorzki, niz wyzywajacy. - Mozesz czytac w myslach. -Nawet ja nie moge odczytac tego, czego w nich nie ma. Zapomniales, czym jest to, czego szukasz. - Karfhud podniosl pysk, jakby weszac w powietrzu, po czym gestem nakazal Amnezjuszowi, zeby sie zblizyl. - Pokaz mi swoj miecz. Mam cos, co nie pozwoli futru Sheby ci go wyrwac. Pamietajac, jak wczesniej tanar'ri uzyl swojej krwi, by pozbyc sie czarnej posoki z ostrza, Tezeusz stanal obok niego. Nie oddal jednak broni, tylko po prostu trzymal ja wystarczajaco wysoko, by diabel mogl pokryc nia stal. Karfhud parsknal na widok nieufnosci Trassonczyka, ale nie narzekal w zaden inny sposob. Przelozyl mape do wolnej reki, po czym przesunal przecietym nadgarstkiem w gore i w dol glowni miecza, rozsmarowujac po jego obu stronach gruba warstwe czarnej, kwasnej krwi. -Od czasu do czasu zanurzaj ostrze w wodzie, by spowolnic wysychanie - doradzil. - Ale nawet wtedy nie wytrzyma to dlugo. Powiedz mi, jesli zacznie krzepnac zanim zaatakuje Sheba. -A zatem ona jest blisko? Karfhud spojrzal ponad Silverwindem w gestniejaca mgle. -Nigdy nie byla daleko. Ale ucichla. Tezeusz zmarszczyl czolo, poniewaz diabel mial racje. Potwor nie ryczal, ani nawet nie pluskal od czasu, gdy weszli do waskiego przesmyku. Otworzyl usta, chcac to powiedziec, ale Karfhud nagle odwrocil sie i ruszyl w dol korytarza, juz nie troszczac sie o wytyczanie jego szlaku na pergaminie. Jasne bylo, ze w najblizszym czasie spodziewa sie ataku Sheby. Diabel opuscil dlon i gestem przywolal Tezeusza. -Ale moze moge byc ci pomocny, Trassonczyku. Wiedza o tym, czego szukaja inni, moze pomoc ci w odkryciu tego, co musisz znalezc. Tezeusz podszedl do niego. -Slucham. - Byla to polprawda. Bardziej byl skupiony na przeszukiwaniu mgly przed nimi, ale ujrzal madrosc w kontynuowaniu dyskusji. Nagla cisza wyjawilaby potworowi ich czujnosc, a on chcial, aby bitwa odbyla sie, zanim kompania zmeczy sie jeszcze bardziej, niz byla juz teraz. - Wciaz jednak nie widze, w jaki sposob wyjscie moze sluzyc jednej osobie, a innej nie. -Mnogosc - odparl Karfhud. - Czyz prawem wieloswiata nie jest, ze dla kazdego faktu jest tysiac znaczen? -Nie! - Odpowiedz nadeszla z tylu kolumny, gdzie Silverwind najwyrazniej zwracal na nich wieksza uwage, niz sadzil Tezeusz. - To nie w ten sposob sobie to wyobrazilem, wcale nie! To, o czym mowisz, byloby chaosem... -Dokladnie. Chaos! - Karfhud zatrzymal sie i odwrocil, zwijajac w trakcie swojej wypowiedzi nowa mape. - To jest prawo wieloswiata. Nikt nie ma racji i wszyscy maja racje. Tessali jeknal. -Chaosyta. - Elf zerknal ponad ramieniem Silverwinda na Tezeusza i dodal: - Powinienem byc rozsadniejszy i nie ufac ci w doborze przewodnika. -Pilnuj swojej czesci! - Tezeusz wskazal na niego mieczem. - To nie jest czas na klocenie sie o... Szpony Karfhuda wpily sie w ramie Trassonczyka. -Czyz nie prosiles mnie o pomoc, Tezeuszu? -Tak, ale... -Zatem sluchaj - i ucz sie. - Karfhud przecisnal sie obok Jayk i podszedl do Silverwinda, ktory nie cofnal sie i spojrzal diablu prosto w oczy. - Czyz nie jestes wyobrazicielem labiryntow? -Jestem wyobrazicielem wszystkich rzeczy - przytaknal bariaur. Mgla zgestniala do momentu, w ktorym Trassonczyk z ledwoscia mogl dostrzec ich dwie wysokie sylwetki. Otaczajace ich drzewa byly troche ciemniejszymi, poteznymi cieniami i niemozliwym bylo odroznienie powierzchni wody od unoszacych sie nad nia oparow. Karfhud wcisnal mape z powrotem do plecaka i Tezeusz zrozumial, czemu wybral on ten moment na rozpoczecie debaty z Silverwindem. Sheba nadchodzila z tylu. Karfhud dalej rozmawial z bariaurem. -Stworzyles labirynty, a mimo tego nie potrafisz znalezc wyjscia? Silverwind potrzasnal glowa. -Nie, jestem rownie zagubiony jak ty. Tezeusz przeslizgnal sie obok Jayk, delikatnie ja tracajac i machajac palcami na podobienstwo rzucania czaru. Schwycila go za ramie i nie pozwolila przejsc. Zmarszczyl sie, po czym wyrwal i ponownie pokiwal palcami. Diabelstwo zagryzla wargi, ale niechetnie przytaknela i zanurzyla rece w wodzie, by wydostac potrzebne komponenty. Trassonczyk ruszyl w strone pozostalych. Karfhud dalej dyskutowal z Silverwindem, jakby roznice w ich prywatnych wierzeniach byly o wiele bardziej istotne od jakiegokolwiek scigajacego druzyne potwora. -Jestes wyobrazicielem labiryntow, a mimo to sie w nich zgubiles - mowil diabel. - A zatem twoje poszukiwanie wyjscia jest poszukiwaniem wewnetrznej prawdy o twojej istocie, czyz nie? Oczy Silverwinda zalsnily. -Alez... alez oczywiscie! - Bariaur nagle jakby odmlodnial o pol wieku, ale nie umknelo Tezeuszowi, ze dwa z wrzodow starca przestaly pulsowac i nabrzmialy, jak gotowe do pekniecia melony. - Patrzylem na to caly czas ze zlej strony: wcale nie jestem uwieziony w labiryntach! Karfhud przytaknal ponuro. -A zatem poszukujesz... -Rzeczywistosci mojej wlasnej istoty. Silverwind byl tak podekscytowany, ze stanal na tylnych nogach, zrzucajac Tessali do wody. Tezeusz podszedl z boku do bariaura i, starajac sie dalej pilnowac tylow, siegnal po elfa. Tessali wyszedl, plujac i wpatrujac sie w Karfhuda. -Bziki w moim skrzydle mowia z wiekszym sensem niz ty! -Niewatpliwie - zgodzil sie Karfhud. - W swej madrosci juz odkryles glowne znaczenie wieloswiata, czyz nie? Ze nie ma on znaczenia? To stwierdzenie zdawalo sie uspokoic Tessali, ale nie Tezeusza. Klotnia byla ta chwila nieuwagi, na ktora czekal potwor. -Postaraj sie nie byc taki podenerwowany, Tezeuszu - stwierdzil diabel. - Czasami wszystko, co mozna uczynic, to byc cierpliwym. Rzucil Trassonczykowi ostrzegawcze spojrzenie i zwrocil sie z powrotem do Tessali, ktory, gdy jego madrosc zostala uznana, zdawal sie podchodzic do niego z nowo odkrytym szacunkiem. -Tessali - kontynuowal diabel. - Widze, ze jestes jednym z tych niewielu elfow, ktore naprawde siebie rozumieja - a ja przeczytalem wystarczajaco wiele mysli, by to wiedziec. Opiszmy zycie jako labirynt, a twoj ratunek jako wyjscie. Jestem pewien, ze mozesz powiedziec mi, czego szukasz. -Z pewnoscia. - Spojrzenie Tessali stalo sie niepewne i odbieglo w bok. - Ale nie rozumiem, co to ma wspolnego z mnogoscia wieloswiata. Glos Karfhuda stal sie bardziej szorstki. -Nie wyjasniam chaosu. Dotrzymuje slowa danego Trassonczykowi. Biorac pod uwage twoj zawod, sadzilem, ze chcialbys mi pomoc. Tanar'ri zachowywal sie raczej jak niebianski serafin, niz jak diabel z Otchlani, co spowodowalo, ze Tezeuszowi ciarki przeszly po plecach. Pulchne usta Karfhuda zaczely drgac - niewatpliwie staral sie on nie parsknac smiechem z absurdalnej mysli Trassonczyka - ale cala swoja uwage skupil on na Tessali. -No i, elfie? Czy pomozesz temu czlowiekowi, czy nie? -To nie bedzie potrzebne - wtracil Tezeusz. - W cokolwiek Karfhud gra, moze to doprowadzic tylko do zlego. -Nie, on ma racje - rzekl Tessali. - Powinienem znac siebie na tyle dobrze, by moc odpowiedziec na jego pytanie. Elf zamyslil sie, pozostawiajac jedynie Tezeuszowi wypatrywanie Sheby. Oczy Karfhuda skupily sie calkowicie na rozmowcy, jakby calkowicie zapomnial on o potworze. Silverwind mruczal do siebie o podstawowych rzeczywistosciach i poznaniu swojego umyslu, a Jayk ukrywala sie gdzies we mgle. Niepokojaca mysl przeszla Trassonczykowi przez glowe i powoli zatoczyl on krag, przepatrujac pokryta mgla powierzchnie kanalu w poszukiwaniu ciemnej plamy glowy i ramion diabelstwa. Nie widzial nic, tylko szarosc. Mial juz zawolac ja po imieniu, kiedy Tessali podniosl wzrok, unoszac w gore kikuty. -Zbyt dlugo pozwalalem moim dloniom nadawac sens mojemu zyciu! - Jego oczy lsnily z podniecenia, podobnie jak Silverwinda, i podobnie jak u starego bariaura, jeden z pecherzy pokrywajacych jego cialo przestal pulsowac i przybral wyglad, jakby zaraz mial peknac. - Ale nie ma znaczenia na zewnatrz nas! Moje leczace dlonie tylko mnie rozpraszaly. Bez nich moge spokojnie zajrzec do wnetrza. -A zatem lepiej ci bez twoich dloni niz nam bez Jayk - rzekl Tezeusz. Zanurzyl miecz w wodzie, by zamoczyc krew Karfhuda, po czym zawolal: - Jayk? -Diabelstwo wie, jak znalezc swoje wyjscie - stwierdzil Karfhud. - Zawsze wiedziala, ale nie chce jeszcze odchodzic. Tezeusz obrocil sie na piecie. -O czym ty mowisz? -Sadze, ze wiesz. - Oczy Karfhuda zablysly purpura. - Co ona zawsze powtarza? "Zycie jest zludzeniem"? Trassonczyk bardzo nie chcial wiedziec tego, co mial na mysli diabel. Jako Proch, Jayk szukala sciezki do Jedynej Smierci. -Tak - Karfhud sie teraz usmiechal. - Ale ona obawia sie dotrzec do konca, poniewaz wie, ze ty z nia nie pojdziesz. -Gdzie ona jest? - Tezeusz wpatrzyl sie we mgle. - Jesli pozwoliles, aby cos sie jej stalo... -Ja? - zbesztal go Karfhud. - To ty odwrociles sie do niej plecami. Tezeusz przepchnal sie obok tanar'ri. -Jayk! -Nie odpowie. Potwor jest zbyt blisko niej. Tezeusz rzucil sie we mgle, brnac przez wode i strasznie pluskajac - glosno, ale nie tak glosno, by zagluszyc gwizdzacy chichot Karfhuda. Piers scisnela mu sie z gniewu, choc mniej na diabla, a bardziej na siebie, za to, ze pozwolil diabelstwu i innym wejsc do legowiska Sheby. Jedna rzecza jest zawiazywanie umow z tanar'ri na wlasna odpowiedzialnosc, a czym innym wciaganie w to bagno swoich przyjaciol. Gdy nie znalazl diabelstwa po kilkunastu krokach, zatrzymal sie, by rozejrzec sie po okolicy. Pomimo iz kanal nie byl szerszy niz cztery jego ramiona, z ledwoscia dostrzegal splatane brzegi. Byly tylko nieco ciemniejszymi kawalkami mgly. Za nim perlowa zaslona zakryla calkowicie Karfhuda i pozostalych. Wygladalo to tak, jakby przeszedl przez koniunkcje i wszedl do calkowicie innego labiryntu. -Jayk? Odpowiedz nadeszla z kanalu za nim, pod postacia krzyku, ktory nagle zmienil sie w pisk bolu. Zanim Tezeusz mogl zidentyfikowac glos, ogluszajacy ryk przetoczyl sie przez mgle, zagluszajac go i sprawiajac, ze poczul sie, jakby ktos wbil mu w bebenki uszu igly. Odwrocil sie i ruszyl z pluskiem w glab korytarza, przeklinajac zdrade Karfhuda, ktory nie powiedzial mu, skad nadchodzi potwor. W chwili, gdy dzwonienie w jego uszach zaczelo zamierac, ujrzal czarna, rozmazana sylwetke diabla na srodku kanalu. Tanar'ri uwijal sie szalenczo, wyszarpujac pazurami kawalki futra z mgly, bijac skrzydlami w wode. Trassonczyk skrecil do brzegu, chcac wkroczyc do walki z boku potwora. Nawet po przejsciu obok zaslony stworzonej przez skrzydla Karfhuda mial problemy z odnalezieniem samej Sheby. Tak dobrze jej barwa stapiala sie z perlowymi oparami, ze gdyby nie platanina bijacych ramion i kopyt pod pacha, Tezeusz wcale nie ujrzalby bestii. Czy Karfhud walczyl, by ocalic Silverwinda? To nie moglo byc mozliwe. Ostry trzask zasyczal w glebi kanalu. Jasny blysk rozswietlil mgle za potworem, tworzac wokol jego pokrytej futrem sylwetki widowiskowa aureole. Zza ramienia buchnal deszcz dymiacego futra i czarnych kropli. Sheba nagle rzucila sie do przodu, twarza i piersia uderzajac w wode jak szeroka strona wiosla. Karfhud skoczyl na nia, wdzierajac sie w rane pazurami i wbijajac kly gleboko w gardlo. Tezeusz przeszedl obok Tessali, bezradnie stojacego kilka krokow od rozgrywajacej sie bitwy i wkroczyl w kipiaca chmure dymu, smierdzacego spalonym futrem i zgnilym, spalonym miesem. Ujrzal twarz i rece Silverwinda wynurzajace sie z wody tylko po to, by po chwili zniknac, gdy Karfhud wepchnal glowe potwora pod powierzchnie. Nigdzie nie bylo widac Jayk. Znajdowala sie gdzies za potworem, bez watpienia przygotowujac dalsze zaklecia. Mial nadzieje, ze nie zostanie trafiony przez pomylke. Od pewnego uderzenia w glowe Sheby dzielily go tylko trzy kroki wody. Podniosl miecz, wyobrazajac juz sobie bulgoczacy trzask, ktory spowoduje przecinajace kark potwora ostrze. Silverwind nagle wynurzyl sie z wody, wciaz uwieziony pod ramieniem Sheby. Potem pojawila sie jej glowa, wypluwajac z ust potezny kawal skrzydla Karfhuda. Pomimo iz Tezeusz byl tylko dwa kroki dalej, bestia podczas obrotu zdawala sie go nie zauwazac. Rozlegl sie glosny trzask, po czym jej ramie, teraz schwytane w pazury i kly tanar'ri, zostalo wyrwane ze stawu. Sheba odrzucila glowe i wydala z siebie kolejny ogluszajacy ryk, tym straszniejszy, ze w jej glosie brzmialo teraz cierpienie. Tezeusz odszedl na bok, nie chcac trafic Karfhuda - nie martwilby sie o to, gdyby doswiadczenie nie nauczylo go, ze stracilby w ten sposob swoj miecz - po czym ruszyl przed siebie, tnac gwiezdnym ostrzem ramie Sheby. Stal, wciaz czarna od krwi diabla, przeciela skore potwora i grube chrzastki, jakby to byl jedwab. Ryk Sheby nie tyle brzmial w uszach Trassonczyka, co w nie bil. Wszystko poczernialo, cos chlodnego i mokrego splamilo mu twarz. Tezeusz instynktownie uskoczyl, ale nie nadszedl zaden kontratak. Gdy wzrok mu sie poprawil, ujrzal unoszace sie na wodzie ramie potwora i wciaz w nie wczepionego, rowniez ogluszonego rykiem, Karfhuda. Sheba byla ponownie szara plama uciekajaca przez mgle. Tezeusz ruszyl za nia, wpatrujac sie w czarny krag posoki splywajacej z jej odcietego ramienia. Pod jej zdrowa reka proby uwolnienia sie Silverwinda byly z kazda sekunda coraz slabsze - choc, na szczescie, bariaur nie ciagnal za soba strumienia czerwonych kropel, towarzyszacych krwi, ktora potwor zostawial za soba na powierzchni kanalu. Ku zaskoczeniu Tezeusza, znajdujaca sie przed jego zdobycza sciana bagiennych drzew zdawala sie z kazdym krokiem ciemniec i stawac wyrazniejsza. Juz teraz mogl wyodrebnic ksztalty pojedynczych galezi, a ponizej splatane korzenie. Trassonczyk mial nadzieje, ze Sheba kieruje sie do jakiegos tajnego przejscia, ktorego nie widzial. Jesli wspielaby sie na sciane, musialby wybierac pomiedzy opuszczeniem Silverwinda a skokiem w nieznane, bez gwarancji, ze Karfhud - czy nawet Jayk - podaza za nim. Powod jego zmartwien zmienil sie, gdy uslyszal przerazony glos diabelstwa recytujacy inkantacje. Zdal sobie sprawe, ze Sheba wcale nie uciekala. Ona tylko zabezpieczala sobie tyly. Potwor wydal z siebie kolejny ryk, po czym stanal przed platanina porytych winorosla drzew. Tezeusz brnal przez wode tak szybko, jak tylko mogl. Zastanawial sie nad tym, czy nie sprobowac poplynac, ale z mieczem w dloni byloby to zapewne wolniejsze od przedzierania sie. Jayk skonczyla zaklecie. Kolejny trzask przecial powietrze, dlugi strumien futra i czarnej, kleistej krwi wystrzelil z boku Sheby i z pluskiem utonal w kanale. Bestia nie upadla. Podniosla z wody jedna noge, po czym odchylila sie nieco od brzegu, przygotowujac sie do zdeptania ofiary. Tezeusz myslal, czy nie rzucic mieczem, ale byl to ruch desperacki, do uzycia tylko w ostatecznosci i wtedy, gdy cios bylby smiertelny. Zdawal sobie sprawe, ze o ile potwora w ogole mozna bylo zabic, to z pewnoscia nie dokonalby tego jednym uderzeniem. Poza tym, jeszcze tylko dwa kroki... Sheba opuscila stope, przebijajac sie przez platanine korzeni. Skads daleko, spoza dzwoniacych uszu Trassonczyka, doszedl go pojedynczy, urwany krzyk - potem znalazl sie juz na niej. Uderzyl, zaglebiajac miecz po rekojesc tam, gdzie u czlowieka znajdowala sie nerka. Tym samym ruchem uwolnil ostrze i odwrocil atak, uderzajac w gore, w zebra, starajac sie dotrzec do pluc. Gdy wydostal swoj miecz, gotujac sie do trzeciego ataku, Sheba odwrocila sie, wbijajac tylna czesc Silverwinda w jego naramiennik. Boska zbroja przyjela najgorsze na siebie, ale sila ciosu powalila go i poslala na dno kanalu. Tezeusz pomyslal tylko i wylacznie o swoim mieczu. Wciaz czul rekojesc w dloni i skupil sie tylko na tym, zeby tam pozostala. Niewazne, co jeszcze sie stanie, bez swojej broni bylby zgubiony. Gdy chwile pozniej osiadl w mule, bolal go caly bok. Glowa mu pekala, mial konwulsje, a pluca pragnely powietrza - ale miecz pozostal w jego dloni. Zgial nogi pod siebie i odepchnal sie z dna, wystawiajac glowe ponad wode. Dokladnie przed nim znajdowala sie platanina korzeni, w ktorej ziala dziura wielkosci piersi mezczyzny. Mala, cienista dlon uniosla sie z pomiedzy nich, by schwycic nisko wiszaca winorosl, a woda powoli nabierala czerwonego odcienia. Wciaz kaszlac woda, Tezeusz ruszyl w te strone. Jayk lezala gleboko w plataninie, z glowa oparta o brzeg i na wpol zanurzonym zmiazdzonym cialem. Srebrzysta woda byla pokryta zielona i czerwona ropa z peknietych pecherzy. Nisko, w okolicach jej biodra, pojedynczy czerwony wrzod wciaz unosil sie na powierzchni. Diabelstwo krwawilo z nosa, ust i pol tuzina miejsc, w ktorych zlamane zebra przedarly sie przez jej tors. Zrenice miala waskie, w ksztalcie diamentow, a z czubkow dlugich klow na podbrodek splywala krew. -Zu... bii. Puscila winorosl i siegnela po Tezeusza, osuwajac sie nieco bardziej w wode. Trassonczyk sprobowal jej dosiegnac, ale dziura byla zbyt gleboka, a on nie chcial czolgac sie do srodka, w obawie, ze ja potraci. Szybko wycial mieczem otwor, po czym zaczal w niego wchodzic. Potezna szponiasta lapa schwycila go za ramie. -Zostaw ja - powiedzial Karfhud. - Diabelstwo odnalazla to, czego szukala. Ty nie. Tezeusz staral sie wyrwac, ale diabel trzymal mocno. -Tessali z nia zostanie - rzekl tanar'ri. - My musimy wytropic potwora. -Spojrz na nia! - syknal Tezeusz. - To nie zajmie dlugo. -Dluzej, niz ci sie wydaje, Trassonczyku. Karfhud odciagnal go, po czym wskazal na struzke czarnych kropel krwi unoszacych sie na wodzie. Jedna z nich zatonela na ich oczach. -Poza tym jej slad nie przetrwa dlugo - stwierdzil. - Nawet jesli nie masz zamiaru ocalic Silverwinda, wciaz musisz rozwazyc amfore. -Zumbii... zostan ze mna... nie? -Nie, Jayk. Nie moge. Gdy Tezeusz sie odwracal, nie widzial, jak pekl ostatni wrzod. Poczul to. WYSPA ROZPACZY Brna w glab wijacych sie kanalow, Trassonczyk i diabel, w glab alei szemrzacych pomiedzy scianami z lisci, gorujacymi, mrocznymi i zanurzonymi w oparach, w glab meandrow srebrnych wstazek, gdzie kleiste struzki czarnych paciorkow unosza sie na wodzie. W powietrzu unosi sie ostry smrod potwora: cierpki odor jej ciemnej krwi i splesnialy fetor jej futer. Dookola biale opary sycza jej szybkim, plytkim oddechem. Widza ja, jak ucieka po falach biegnacych po kanale. Czuja jej strach w kwasnej zolci narastajacego pragnienia. Zapal Trassonczyka pulsuje mu mocno w glowie. Powala potwora i ocala Silverwinda - jesli mozna go jeszcze ocalic - ale co z Jayk? Jej serce stanelo, krew zmienila kolor na fioletowy i osunela sie do wody, wszystkie bole odeszly.W zoladku Trassonczyka jest gniew, gorzki i gotujacy sie, goracy i czarny jak smola. Moglby sprawic, ze uwierzymy, iz wscieka sie na Karfhuda, czy nawet na siebie, ale kogo tym oszuka? Jego szal jest klamstwem - parszywym wiarolomstwem, plama na imieniu tak wstydliwa, ze nie przyzna sie do niej nawet sobie - a ja znam prawde. Pani zawsze wie. Ten Trassonczyk nie jest slawnym czlowiekiem. Jest dalece zbyt egoistyczny, zbyt zazdrosny. Raczej zamiast zalowac Jayk jej wolnosci, powinien cieszyc sie z jej odejscia. Powinien celebrowac ujawnienie jej labiryntu i czuc lekkosc w sercu - wy rowniez. Nie ma powodu, by lamentowac, zadnej przyczyny do gniewu. Nie zlamalam slowa. Prawda jest, ze diabelstwo cierpiala niewyobrazalne cierpienia i przetrzymala bol wystarczajacy, by zmiazdzyc olbrzyma, nosila rozpacz, ktora zmiazdzylaby boga, wszystko jak obiecalam, ale czy rowniez nie uciekla ze swojego labiryntu i nie odnalazla nagrody? Jesli Jedyna Smierc nie jest triumfem, na ktory mieliscie nadzieje, to nie oskarzajcie o to mnie. Powiedzialam, ze jest Prochem i nie jest moja sprawa, jesli zywicie tajemny pociag do martwych. Skrecaja w calkiem zamglony korytarz, Trassonczyk i diabel, wciaz podazajac za unoszaca sie na wodzie struzka czarnej krwi i falami, wciaz wdychajac smrod potwora i wciaz szukajac w perlistej bieli jej szarego ksztaltu. Gorujace drzewa ustapily scianom z popielato-brazowego granitu, ledwo dostrzegalnym w stojacych oparach, a muliste dno stwardnialo i stalo sie bardziej nierowne pod dlonia-stopa Amnezjusza. Niski cokol pojawil sie na koncu korytarza, widoczny tylko ze wzgledu na czarne pekniecia pomiedzy poteznymi blokami wapienia i male przejscie z nadprozem posrodku. Nie zatrzymujac sie ani na chwile, Karfhud podszedl do bramy. -Tonacy palac. - Schylil sie pod nadprozem i ruszyl dalej. Srebrne strugi splywaly z jego zmasakrowanych skrzydel, gdy wspinal sie po zanurzonych w wodzie schodach. - Jak bardzo bym chcial miec czas na zrobienie mapy. -Bedzie czas potem - gdy zabijemy Shebe. - W ciszy Tezeusz dodal: jesli nie sprawisz, ze bede musial zabic rowniez ciebie. -Jestes bardzo pewny siebie. - Tanar'ri dotarl do szczytu schodow, gdzie woda siegala mu tylko do kostek i zatrzymal sie. - To dobrze. Szczegolnie jesli mamy przejsc przez jej pulapke. Karfhud oparl sie o mur i gestem nakazal Trassonczykowi stanac obok siebie. Przyciskajac sie do pokrytej uwiadem klatki piersiowej diabla bardziej, niz mu sie to podobalo, Trassonczyk wcisnal sie w otwor i stwierdzil, ze wpatruje sie w waski korytarz. Woda plynela bardzo powoli, tworzac wiry wokol warstwy kamiennych odlamkow, ktore odpadly od starozytnych scian palacu. Mgla byla tutaj rzadsza. Widzial przed soba na dwanascie krokow. Dluga, obracana brama stala do nich bokiem na srodku skrzyzowania, od ktorego odchodzily cztery odnogi. Tezeusz bral udzial w atakowaniu wystarczajaco wielu fortec, by rozpoznac w tej pancernej bramie turniket, przeznaczony do zwabienia atakujacych w mylacy labirynt bocznych przejsc i morderczego ognia. Po jednej stronie turniketu lezal Silverwind, zakrwawiony i bez ruchu, z wyjatkiem unoszacych sie zeber. O druga opierala sie amfora. Sheba czekala na koncu przelazu, jej ogromne cielsko wystawalo po obu stronach grubej bramy. Wila sie niespokojnie, a w miejscu, gdzie ostrze Trassonczyka odcielo jej reke, zial otwor, z ktorego wyplywala czarna posoka. -Stara sie nas rozdzielic. Karfhud potrzasnal glowa. -Bez watpienia uczyniloby ja to wystarczajaco szczesliwa, ale nie to ma na mysli. Oferuje ci wybor: bariaur albo amfora. - Diabel spuscil wzrok i wykrzywil pysk w usmiechu, obnazajac zolte kly. - Teraz musisz zadecydowac, czy jestes bohaterem. Czy wybierzesz zycie swojego przyjaciela, czy stracone wspomnienia? -Kazdy czlowiek moze wybierac. Bohater bierze wszystko. - Tezeusz zebral garsc ciemnej krwi z jednej z wielu ran na ciele Karfhuda, po czym rozsmarowal ja na ostrzu. - Ja uratuje Silverwinda. Ty odzyskasz amfore. Czerwony blask strzelil z paciorkowatych oczu Karfhuda. -Jesli sadzisz, ze bedziesz wydawac mi rozkazy... Tezeusz przecisnal sie obok diabla, jednoczesnie uderzajac mocno w jeden ze zlotych pecherzy zwisajacych z boku tanar'ri. Wrzod pekl, wylewajac strumien zoltej ropy na potezne biodro. Karfhud opadl na kolano, a z jego ust wydobyl sie syk bolu. -Nie chce tracic czasu na klotnie. - Trassonczyk polozyl dlon na kolejnym wrzodzie. - Bedziemy... -Mozesz zadac mi tyle bolu, ile chcesz - mruknal Karfhud. - Jesli sie rozdzielimy, cierpienie bedzie znacznie wieksze. Nawet bez reki Sheba zywcem obdarlaby cie ze skory - a gdyby mi udalo sie uciec, zrobilbym to samo z twoimi przyjaciolmi. Diabel zerknal na dlon Trassonczyka, ale nie uczynil nic, aby ja odsunac. Tezeusz skrzywil sie. Czy Sheba naprawde mogla byc tak potezna, ze nawet bez jednej reki wywolywala strach w sercu lorda tanar'ri? -Serca tanar'ri nie znaja strachu. - Karfhud powoli wyprostowal sie, po czym spojrzal w glab korytarza. - Jesli nie troszczysz sie o swojego przyjaciela, to zrobmy z niego uzytek. Jesli nie odzyskamy amfory, zanim on umrze, Sheba zmieni zdanie jesli chodzi o zabranie jej. -Bede mial obie te rzeczy. Tezeusz przy pomocy nowej stopy znalazl pod woda zdatny do rzucania kamien, po czym podniosl go do prawej reki, uprzednio przelozywszy miecz do lewej. Nie tak dawno stracilby cenny czas na zastanawianie sie nad prawoscia tego, co chcial uczynic. Bolalby nad slowem danym Posejdonowi, pytajac sie, czy zostal z niego zwolniony w chwili, gdy Pani Bolu odegnala jego przyjaciol od amfory. Spedzilby drogie minuty zastanawiajac sie, czy miala ona zamiar porzucic dzban, a jesli tak, to czy dawalo mu to prawo do jego zawartosci. Teraz Trassonczyk po prostu wszystko to zalozyl. -Przyjacielu, zaczynasz myslec jak tanar'ri - stwierdzil Karfhud. Jesli diabel mial mu za zle zadany mu bol, jego glos tego nie zdradzal. - Podoba mi sie to. -Zatem z pewnoscia jestem w niebezpieczenstwie utraty mojego honoru. Tezeusz odwrocil sie i ruszyl w glab korytarza. Karfhud podazal blisko za nim. Podbiegli srodkiem, nie zdradzajac, ktora strone przelazu wybiora. Gdy zblizali sie do bramy, biala mgla zaczela sie wznosic wokol kostek Sheby. Potwor dalej sie zwijal, ale nie obrocil sie i nie patrzyl, jak nadchodza. Jej powsciagliwosc zaniepokoila Trassonczyka. Byla zbyt przebiegla, by sadzic, ze jest dobrze ukryta. W chwili, gdy Tezeusz zblizyl sie do bramy na odleglosc kroku, mgla podniosla sie do poziomu kolan potwora i zaczela sie wylewac na pozostala czesc korytarza. Trassonczyk udal, ze skacze po Silverwinda, po czym nagle wrocil na druga strone korytarza. Karfhud, jak zwykle czytajac jego mysli, przecisnal sie obok, ruszajac w strone bariaura. Sheba pozostala na koncu bramy. Trassonczyk wypchnal swoja reke do przodu. Kamien uderzyl w amfore z glosnym, pustym brzekiem i zniknal w zrobionym przez siebie otworze. Strumien podartych czarnych wstazek i jedwabnych zlotych nici wyplynal ze szczeliny, wijac sie i szarpiac jak platanina mlodych wezy starajacych sie wydostac z jamy, w ktorej sie urodzily. Na koncu skrzyzowania bok Sheby wciaz wystawal z jego strony bramy. -Na wszelkie ciemnosci! - Po przeklenstwie Karfhuda rozlegl sie glosny dzwiek darcia i diabelski ryk bolu. - Ona... Reszte zdania pochlonal niski, bulgoczacy ryk. Tezeusz rzucil okiem na potwora przed nimi i ujrzawszy, ze wciaz sie nie poruszyl, zdal sobie sprawe z tego, co sie dzialo. Zaczal sie cofac i okrazac brame, by pomoc Karfhudowi, po czym wpadl na lepszy pomysl i ruszyl do przodu przez skrzyzowanie. Potezny brzdek przeszedl przez brame, jakby uderzylo w nia ciezkie cialo. Tezeusz dotarl do amfory, ktorej dolna czesc byla juz ukryta w podnoszacej sie mgle. Pomimo ogromnej pokusy, jaka czul, by ja schwycic i uciec, nie mogl zdradzic Karfhuda. Jak do tej pory, diabel robil dokladnie to, co przysiagl, a Trassonczyk wciaz mial na tyle dumy i honoru, ze nie ponizylby sie bardziej niz tanar'ri. Poprzestal na kopnieciu naczynia, gdy przebiegal kolo niego. Zamiast peknac, mocny dzban tylko sie przewrocil. Kawalek brzydkiego, czarnego materialu uniosl sie z nowego otworu, ktory zrobila stopa Tezeusza i schwytal go za kostke. Trassonczyk probowal ja strzasnac, ale wstazka tylko zaciesnila sie i zaczela wedrowac w gore jego nogi. Po drugiej stronie bramy zgielk bitwy - ryczenie, syczenie i uderzenia - dalej rozlegal sie z pelna moca. Tezeusz wybiegl ze skrzyzowania, pozwalajac sobie na rzucenie okiem na potezny szary ksztalt wijacy sie na koncu przelazu. Gdy przechodzil obok, ujrzal, ze byla to faktycznie sylwetka Sheby - a raczej jej skora. Zwisala ona z bramy, trzymajac sie na miejscu dzieki kleistemu futru, calkiem pusta, lecz wciaz drgajaca. Oczy i usta byly ciemne, a dziura w lewym ramieniu dokladnie spieta. Trassonczyk wiedzial, co znajdzie w srodku i nie zatrzymywal sie, by przeciac futro. Powietrze juz wypelnial siarczany zapach krwi tanar'ri, a ryki Karfhuda brzmialy bardziej desperacko niz wsciekle. Ostatnia rzecza, jakiej pragnal, byla samotna walka z potworem. Okrazyl szybko brame i potknal sie o unoszacy sie na wodzie kawal skory. Podparl sie dlonia, by odzyskac rownowage i ujrzal, ze bylo to jedno z poteznych skrzydel Karfhuda. Poza tym, ze nie wisialo juz dluzej na plecach diabla, wygladalo z grubsza na nienaruszone. Potezne uderzenie rozleglo sie w przejsciu. Tezeusz podniosl wzrok i ujrzal jak potezny lord tanar'ri zostaje wbity w brame przez obslizgle czerwone... nie bylo slowa na opisanie bestii innego niz cos. Istota miala tylko jedna reke, byla podobnego wzrostu co Sheba i wygladala mniej wiecej na dwunozna - ale tu konczylo sie jakiekolwiek podobienstwo do potwora, z ktorym do tej pory walczyli. To cos skladalo sie z samych miesni i sciegien, cialo przecinala mu pajeczyna czarnych zyl, a skora byla przezroczysta sluzowata membrana. Cala sylwetka pulsowala szybkim, mocno-delikatnym rytmem, ktory sprawial, ze wygladalo to, jakby drgalo samo powietrze. Tezeusz podniosl sie i zaszarzowal przez skrzydlo, modlac sie, by Karfhud wytrzymal wystarczajaco dlugo, aby odwrocic uwage przeciwnika, dopoki go nie zaatakuje. Tanar'ri jak zwykle wiedzial, o czym mysli Trassonczyk. Gdy Sheba ponownie uderzyla nim o brame - w przejsciu rozlegl sie stlumiony trzask pekajacego zebra - znalazl w sobie na tyle sily, by podniesc rece i zatopic szpony w chrzastkowatej glowie potwora. Ona tylko potrzasnela glowa. Ruch oderwal po obu stronach twarzy dlugie pasy czerwonej tkanki, ale udalo jej sie uwolnic. Pochylila sie do przodu i zatopila pysk w gardle przeciwnika. To bylo wszystko, czego potrzebowal Tezeusz. Gdyby byl wystarczajaco wysoki, odcialby glowe potwora i skonczylby z tym. W tej sytuacji jednak nie mial wyboru, jak uderzac w serce. Odwrocil ostrze tak, by miec reke w gorze i zanurzyl je az po rekojesc w plecach Sheby. Gejzer goracej, gumowatej posoki wytrysnal z rany i pokryl mu twarz. Z ledwoscia udalo mu sie na czas odsunac glowe, by uniknac oslepienia. Sheba powinna byla co najmniej wydac z siebie zaskoczony bulgot i pasc na kolana. Karfhud wydostalby sie z jej uchwytu i odszedl na bok, potykajac sie, kaszlac i krztuszac, z jedna reka przycisnieta do zranionego gardla. Potwor mial pochylic sie do przodu i polozyc twarza w plytkiej wodzie z przecietym rdzeniem kregowym i sercem przebitym gwiezdnym ostrzem Trassonczyka. Zamiast tego Tezeusz ujrzal jak jej lokiec smiga w powietrzu w strone jego glowy. Mial zaledwie tyle czasu, zeby zacisnac druga dlon na rekojesci miecza i ukryc sie pod naramiennikami. Poczul, jak pekaja rzemienie jego zbroi, po czym jego cialo eksplodowalo bolem, a on stwierdzil, ze odlatuje od Sheby. Jego rece prawie zostaly wyrwane ze stawow, ale nie wypuscil miecza. Poczul, jak gwiezdne ostrze obraca sie w ranie i przecina tors potwora i zaczal sie zastanawiac, w jaki sposob ona jeszcze moze stac. Teraz z pewnoscia prawie przecial ja na polowe. Miecz Trassonczyka wyslizgnal sie z ciala potwora. On sam uderzyl w zelazna brame. Powietrze opuscilo jego pluca z ostrym okrzykiem. Opadl do wody jeczac, zbyt oszolomiony, by czuc bol. Wtedy ujrzal tornado bijacych czarnych szponow odciagajace Shebe od przelazu. Potwor, krwawiac kaskadami czarnej posoki z dlugiego ciecia w plecach, zostal zmuszony do desperackiej obrony. Jej pojedyncza reka byla w stanie jedynie zbijac pazury Karfhuda i powstrzymywac je przed oderwaniem jej glowy z ramion. Czujac, ze kazdy atak przelamie jej obrone, Tezeusz przetoczyl sie na kolana - i wtedy zauwazyl czarna materie z amfory otaczajaca jego piers. Nie potrafil powiedziec, ile razy wstazka juz go okrazyla, ale wiedzial, ze w tej chwili kazda przeszkoda moze okazac sie smiertelna w skutkach. Wciaz cierpiac od pierwszego ciosu potwora, skoczyl na nogi - a raczej na stope i dlon - i ruszyl do bitwy. Sheba ujrzala, jak sie zbliza i kopnela Karfhuda w brzuch. Gdy diabel opuscil rece do bloku, postawila noge i cofnela sie w strone dalszego konca przelazu, zrecznie utrzymujac tanar'ri pomiedzy soba a Trassonczykiem. Zaczela sie wycofywac ze skrzyzowania. Czarna wstazka okrazyla Tezeusza po raz drugi. Zignorowal to i, zdajac sobie sprawe z tego, co Sheba ma zamiar zrobic, ruszyl sprintem do przodu. W jego glowie kolatala sie tylko jedna mysl: Rzuc sie na jej nogi. Tylko chwile zajelo Karfhudowi zrozumienie, ze mysl ta byla skierowana do niego, ale w momencie, w ktorym rzucil sie na nogi Sheby, Tezeusz juz byl na nim. Zanim wybil sie w powietrze, musial na jedno bicie serca sie zawahac, a to bylo zbyt wiele. Potwor odskoczyl daleko poza zasieg szponow Karfhuda. Potem, gdy Tezeusz i jego gwiezdny miecz nadlecieli zza diabla, wynurzyla obslizgla, czerwona stope z plytkiej wody. Cios trafil Trassonczyka prosto w piers. Ujrzal, jak czarna wstazka okraza go po raz kolejny, a potem nie widzial juz nic. BRAMA NIEDOLI Ryk fal piesci delikatnie jego uszy, morze jest chlodne w dotyku, gwiazdy slodko mrugaja przed oczami. Kobieta - ta kobieta, wysoka pieknosc o oliwkowej skorze i szmaragdowych oczach - lezy mloda i naga w zaglebieniu jego ramienia. Swiat jest taki, jaki powinien byc dla herosow i ich dziewic: wygrane bitwy, wypite wino, przespane godziny - ale oni popelnili blad i to smiertelny. Polozyli sie nadzy przed pelnymi pozadania oczami bogow, a co bogowie widza, to bogowie beda mieli.Delikatna jak pocalunek struzka wina drazni usta Trassonczyka, wypelnia slodycza jego jezyk, plynie goraca i oczekiwana jak ambrozja przez gardlo. On sni i nie sni: ponad nim stoi przystojny mlodzieniec, wlewajacy ze srebrnego dzbana slodki nektar do jego ust. Twarz chlopca nie jest zwyklym cialem naciagnietym na kosc. Wyrzezbiono ja z marmuru i ma rysy o wiele doskonalsze niz jakikolwiek smiertelnik oraz skore, ktora lsni jak perly. Oczy boga sa fioletowe jak winogrona. Na glowie ma wieniec z kwitnacych winorosli, a jego usta rozszerzyly sie w przebieglym usmiechu. -Wielki Tezeuszu, czy wiesz, kto zaszczyca cie ta libacja? Trassonczyk przytakuje. -Dionizos. Bog wina, ucielesnienie zabawy, radosci i towarzystwa - a takze szalenstwa, delirium i halucynacji. Oddaje ci czesc. Fioletowe oczy boga roziskrzyly sie. -Podobnie, jak bogowie tobie, Tezeuszu - o ile uczynisz tak, jak ci rozkaze. Trassonczyk nie mowi nic, gdyz zna niebezpieczenstwa czekajace na tych, ktorzy ida sciezka Dionizosa - jak rowniez wie, jakim szalenstwem jest odmawianie bogom. -Dobrze uczyniles, ratujac corki Krola Minosa. - Dionizos patrzy w dal, gdzie male statki stoja na piasku z pojedynczym czarnym zaglem zwinietym na rei. - Ich ojciec byl tyranem nawet dla swoich dzieci i wszyscy bogowie pragneli, by je uwolniono. -Oby moje uczynki zawsze cieszyly bogow. -Zatem musisz zostawic swoja zdobycz, wielki Tezeuszu. - Krzywy usmiech czail sie na ustach Dionizosa. Przesunal spojrzenie na pieknosc spiaca bezpiecznie w zaglebieniu ramienia Trassonczyka. - Zostaw ja na tym brzegu, a ja bede sie nia opiekowal. Dla ciebie przeznaczylismy mloda ksiezniczke Fedre. -Nigdy! Nie porzuce... -Wez Fedre i wraz z nia moje blogoslawienstwo. - Bog schwycil garsc piasku i uniosl ja przed soba. - Pomimo iz zasadzisz swoje winorosle na piaszczystej plazy, zawsze obrodza one najpiekniejszymi owocami na ziemi. Za wino bedziesz mogl kupic wiecej palacow, niz jestes w stanie ich zliczyc i wypelnic je wszystkie skarbami. Podczas wojny bedziesz mogl za nie zakupic najlepsza bron i nigdy nie zaznasz porazki. Twoje imie tak dlugo bedzie tkwic na jezykach ludzi, dopoki beda oni mieli jezyki. -A jesli odmowie? Dionizos pozwolil piaskowi przesypac sie przez dlon. -Wtedy twoje winorosle zmarnieja, nawet jesli posadzisz je na zboczach samego Olimpu. Twoi ludzie zaznaja glodu i pragnienia, wrogowie zabija twoich glodnych wojownikow, twoje imie bedzie przeklenstwem na ustach twoich ludzi i szybko o nim zapomna, gdy wrzuca twe nagie cialo do morza. Jestem pewna, ze to ta ostatnia grozba sprawia, ze Trassonczyk porzuca swoja ksiezniczke. Nie kocha niczego tak bardzo jak slawy i za to wszyscy musimy cierpiec: Czyz nie widzialam peknietej amfory, wsteg czarnego zagla i wlokien moich zlotych wlosow wynurzajacych sie z przebitej dziury? Jaki mam teraz wybor, jesli nie nazwac ich rzeczywistymi? Zbyt wiele wyjasniono, zbyt wiele cegiel polozono i polaczono, bym dalej zaprzeczala istnieniu muru. Posejdon wyslal mi wspomnienia, ale Dionizos kobiete, a ci dwaj predzej dzieliliby loze, niz zwyciestwo. Niebo jest ciezkie, niski pomruk rozlega sie pod ulicami, jak jeki lewiatana. W powietrzu czuc, jakby kruszyla sie jakas epoka, a przed mlynskim kolem stoje tylko ja. Dionizos przechyla srebrny dzban i wino ponownie splywa do ust Trassonczyka. Tym razem smakuje ohydnie, jakby bylo splesniale, ale Tezeusz pije. Wie, ze nie nalezy obrazac bogow, a pragnienie jego jest wielkie jak jezioro. Fioletowe oczy zmieniaja kolor na brunatny. Czolo marszczy sie i tezeje, twarz ciemnieje i przybiera brutalne rysy, jak u bestii. Para dlugich, zakrzywionych rogow wyrasta z glowy, a usta wydluzaja sie w malpi pysk. -Nie czas na sny! - warknal wsciekle Karfhud. - Obudz sie albo przyrzekam, ze zostawie cie tu, bys utonal. Grozba nie wzruszyla Tezeusza, ktory zaczynal czuc, jak zimny waz winy wije sie w jego trzewiach. Niewazne, czym grozil mu Dionizos, nie mogl on zostawic swojej ukochanej na tym samotnym wybrzezu! Byl slawnym czlowiekiem, a slawni ludzie zawsze znajdowali madry sposob na unikniecie okrutnego wyboru. Z pewnoscia wrocil po zmroku na wybrzeze, pokonal boga w zawodach picia albo sprobowal czegos, by ja odzyskac! -Jak sie tego dowiesz, Tezeuszu? - Wino dalej plynelo, juz nie z dzbana Dionizosa, ale z brudnego buklaka Karfhuda. - Jesli przestaniesz czuc sie winny i wstaniesz, wciaz mozemy odzyskac amfore. Sheba ucieka i musimy jedynie ja zlapac. -I co wtedy? - Tezeusz odepchnal buklak. Lezal na oderwanym skrzydle diabla, wciaz unoszacym sie w miejscu, w ktorym walczyli z Sheba. Przelaz byl zamkniety w miejscu, gdzie przedtem bylo poczworne skrzyzowanie, tworzyl pojedyncze przejscie. - Jesli nie moglismy jej zabic... -Zabic ja? - Karfhud wstal, krzywiac sie z bolu. Jego cialo bylo pokryte ranami i zlota ropa, ale kilka malych wrzodow jakos przetrwalo bitwe nie pekajac. Z kazdym uderzeniem serca pecherze rosly. - W jaki sposob mozemy ja zabic? Prosciej byloby splaszczyc same labirynty! Tezeusz zmarszczyl sie. Jesli diabel nie chcial zabic potwora, to czemu go scigal? -Mam swoje powody, podobnie jak ty - czy moze boisz sie przypomniec sobie, co zrobiles na tej wyspie? - Diabel poderwal Tezeusza na nogi, po czym wcisnal mu w dlonie jego gwiezdny miecz. - A teraz pomoz mi z brama. Jesli sie pospieszymy, zlapiemy Shebe i skonczymy z tym wszystkim. Gdy tanar'ri odwracal sie w strone pancernej bramy, Tezeusz przypomnial sobie o przynecie Sheby. Mial wrazenie, ze tonie. Obrocil sie i ujrzal futro Sheby lezace na plyciznie, na odleglym koncu bramy. Juz sie nie wilo. -Karfhud, zapomnielismy o Silverwindzie. Diabel zerknal za siebie. -Nie mamy czasu, by go marnowac na umarlych. Od czasu, gdy uciekla, minely juz minuty. -Jesli on jest naprawde martwy, to nie zajmie to dlugo. - Tezeusz zamoczyl miecz w krwi diabla, po czym doszedl do kleistego futra i wsunal ostrze do pustego otworu na usta. -Silverwind? Jestes tu? Gdy nie otrzymal odpowiedzi, a futro sie nie poruszylo, ostroznie je rozcial. W srodku, z oczami zamknietymi i zwiniety w pozycji plodowej lezal stary bariaur. Jego krotka niewola sprawila, ze byl pokryty slina i brudem, ale jego piers unosila sie w regularnych odstepach, podkowy drgaly, jakby snil, a poza tym wciaz byl pokryty pulsujacymi wrzodami bolu. -Silverwind, obudz sie. - Tezeusz siegnal do srodka i delikatnie nim potrzasnal. - Musimy sie spieszyc. Oczy Silverwinda otworzyly sie blyskawicznie, a on drgnal, zaskoczony. -Tezeusz? - Stary bariaur podniosl glowe i rozejrzal sie po otoczeniu. - Myslalem, ze implodowalem! Czy mozesz to sobie wyobrazic? Musialbym to wszystko wyobrazac sobie jeszcze raz - calosc! -Jeszcze mozesz - jeknal Karfhud, czekajac w odleglym koncu bramy. - Czy juz skonczyliscie z przedluzaniem? Tezeusz pomogl Silverwindowi wydostac sie z pustej skory potwora, po czym obaj dolaczyli do Karfhuda. Jakis czas przedtem, niewatpliwie zanim zdecydowal, ze potrzebuje jego pomocy, diabel probowal odepchnac na bok ciezkie drzwi, ale udalo mu sie tylko je przebic - pomimo faktu, ze Sheba, powaznie ranna i w pospiechu, zamknela je tylko jedna reka. Trassonczyk zaczal sie zastanawiac, kto tu na kogo poluje. -Czy to ma znaczenie? - Karfhud polozyl dlonie na zelaznych sztabach i naparl na brame. - Ona ma twoja amfore. Tezeusz naparl na brame ramieniem. -A czego ty od niej chcesz, jesli nie masz nadziei na jej zabicie? Karfhud zmierzyl go spojrzeniem. -Jestem zaskoczony, ze jeszcze tego nie odgadles, Trassonczyku. Od osi bramy dobieglo ich glosne skrzypienie. Ciezkie wrota powoli zaczely sie otwierac. Chwile pozniej Silverwind w pelnym galopie uderzyl w nie rogami. Rozleglo sie glosne lup! i Tezeusz wraz z Karfhudem prawie upadli, gdy brama skoczyla do przodu. Ruszyli biegiem, by za nia nadazyc i gladko dopchneli ja z powrotem do pierwotnej pozycji. W sasiedniej odnodze stal Tessali, trzymajac w ramionach obwisle cialo Jayk. Serce Tezeusza na chwile podskoczylo, gdyz sadzil, ze ona moze wciaz zyc - potem zauwazyl wygiety kregoslup w druga strone i krag, jaki konce zlamanych zeber tworzyly wokol srodka jej piersi. Nie widzial zadnej ropy na jej ciele. Przynajmniej skonczyl sie jej bol. -Tezeuszu, umarla z twoim imieniem na ustach. - Tessali podszedl blizej, mierzac go oskarzycielskim spojrzeniem. - Poprosila, abys spalil jej cialo i nosil ze soba jej prochy. Tezeusz podszedl, by zabrac cialo, ale Karfhud wepchnal sie przed niego. -Nie mamy czasu na fajerwerki, Trassonczyku. Jesli pozwolimy Shebie z powrotem sie zebrac, zginie wiecej z nas. Tezeusz spojrzal w ogniste oczy diabla, wiedzac, ze powiedzial on prawde, i w ciszy przeklal go za to. -Nie oskarzaj o to mnie. To ty jestes bohaterem, Tezeuszu. Ty musisz niesc to brzemie: czy zaryzykujesz zycie czterech, by spelnic zyczenie jednej? - Karfhud przerwal, delikatnie drapiac sie zlamanym szponem w podbrodek. - Zdaje mi sie, ze twoj wybor jest podobny do tego, ktory przedstawil ci Dionizos. W ten, czy inny sposob kogos zdradzasz. Jaka szkoda, ze nie mozesz sobie przypomniec, jak rozwiazales tamten dylemat. -Badz przeklety, Karfhudzie! Diabel uniosl pomarszczone brwi i rozejrzal sie po waskim korytarzu. -Tutaj? Raczej nie. - Zachichotal i potrzasnal glowa. - Labirynty sa niczym w porownaniu z Otchlania. Tezeusz skrzywil sie na drwiace parskniecie tanar'ri, ale gestem przywolal Tessali. -Chodz ze mna. Mozemy owinac ja w skrzydlo Karfhuda do czasu, az skonczy sie bitwa. Elf spojrzal na ciemna rane, znaczaca miejsce, gdzie znajdowalo sie oderwane skrzydlo, po czym zmarszczyl sie i z powrotem przeniosl spojrzenie na Trassonczyka. -A co jesli nie... -Wtedy zgnijemy wraz z nia! - ucial Tezeusz. - Nie podejrzewam, zeby miala o to do nas pretensje. Zanim Trassonczyk ruszyl wokol bramy, przerwal na chwile, by rozejrzec sie po okolicy i upewnic, ze potwor zabral amfore - zabral. Wyciagnal poszarpane skrzydlo Karfhuda z wody, wsunal do srodka cialo Jayk, po czym wcisnal pakunek z powrotem w ramiona Tessali i ruszyl, by odciac kilka kawalkow z futra Sheby. Elf szedl blisko niego, trzymajac kokon, podczas gdy Tezeusz owijal ja w kleiste pasy. -Uleczylbym ja, wiesz - rzekl Tessali. - Nawet bez moich dloni i moich zaklec zaczynalem sprawiac, ze rozumiala. Nie sadze, by chciala umrzec, przynajmniej nie tam. Tezeusz podejrzewal, ze zmiana w przekonaniach Jayk miala wiecej wspolnego z jej bliskim spotkaniem z Karfhudem, niz jakakolwiek madroscia Ponuraka, ktora usilowal wtloczyc jej Tessali, ale nic nie powiedzial. Elf stracil juz wystarczajaco wiele. Jesli znajdowal pocieszenie w takich zludzeniach, nie do niego nalezalo go rozczarowywac. Po opleceniu kokonu Jayk futrem potwora, Tezeusz schwycil go i przykleil do bramy, przymocowujac tak wysoko, jak tylko byl w stanie. Pomimo iz nie widzial w labiryntach zadnych padlinozercow, nie dostrzegl tez zadnych szczatkow, czy szkieletow, a martwe ciala musialy gdzies sie znajdowac. Zanim Tezeusz i Tessali wrocili do reszty, Karfhud wyjal juz ze sponiewieranego plecaka mape i oznaczyl krzyzujace sie korytarze. Gestem nakazal Trassonczykowi isc blisko za soba, po czym ruszyl bez slowa w przeciwnym kierunku. Pomimo jego stanu - wyraznie utykal i zginal sie nad peknietym zebrem - przechodzil zakrzywionymi, waskimi korytarzami prawie bezglosnie, szkicujac podczas marszu skrzyzowania i odnogi. Nie bylo mgly, wiec dostrzegali regularnie rozmieszczone w scianach okienka dla lucznikow, wszystkie znajdujace sie za wysoko nawet dla Karfhuda. Dosc czesto widzieli w gorze ciezkie drewniane okiennice, czy debowe drzwi strzegace jakiegos portalu, ale nigdy nie spotkali takich przejsc na ich poziomie labiryntu. Podobnie jak przedtem, nie mieli wiekszych problemow z podazaniem tropem potwora. Pomimo iz we wszystkich korytarzach woda siegala im do kostek, to prad byl bardzo delikatny i wolny. Czarna krew Sheby znaczyla jej trase tak jasno, jak na bagnach. Znajdowali krople gumowatej substancji wszedzie: przyczepione do scian, w rogach, na kamieniach pokrywajacych podlogi. Sheba miala rowniez problemy z utrzymaniem zawartosci peknietej amfory. Od czasu do czasu natrafiali na wiszace w powietrzu pasma zlotych wlosow i dwa razy napotkali wstegi czarnego plotna zaglowego. Pierwsza wstazka okrazyla Tezeusza trzy razy. Ujrzal siebie czeszacego zlotym grzebieniem - tym samym, ktory mial ze soba, gdy obudzil sie na brzegu w okolicach Trassos - kasztanowe wlosy swojej martwej zony, Antiopii. Zginela ona z rak swego ludu za to, ze go kochala. Gdy okrazyla go druga wstazka, Trassonczyk ujrzal siebie, o wiele starszego, trzymajacego srebrne zwierciadelko - to samo, ktore znalazlo sie w jego sakiewce wraz z grzebieniem - nad ustami i nosem innej martwej zony, Fedry. To wspomnienie zaniepokoilo go bardziej niz pierwsze, gdyz Fedra byla siostra... nawet teraz Tezeusz nie potrafil sobie przypomniec imienia swej ukochanej ksiezniczki, tylko glos Dionizosa nalegajacy, aby ja porzucil. Staral sie uspokoic, mowiac sobie, ze w tym drugim wspomnieniu byl o wiele starszy, niz wtedy, gdy bog do niego przemowil. Wiele lat minelo pomiedzy tymi dwoma wydarzeniami. To, ze poslubil Fedre, wcale nie oznaczalo, ze porzucil jej siostre. Gdy podazali za mrocznym sladem Sheby w glab palacu, od kamiennych scian zaczal odbijac sie echem odlegly odglos ssania. Karfhud przekrzywil glowe i gestem nakazal Trassonczykowi isc przodem, ale sam dalej zanurzal pazur we krwi i rysowal mape labiryntu. W gorze widzieli coraz wiecej drzwi i okiennic, wiele z nich otwartych i wypaczonych. Woda zaczela plynac szybciej, sprawiajac, ze podazanie za potworem stalo sie trudniejsze. Kilka razy musieli zatrzymac sie na skrzyzowaniach, gdy Tezeusz szukal w bocznych korytarzach krwawych sladow Sheby. Przynajmniej sie do niej zblizali. Kazda czarna kropla zdawala sie byc nieco cieplejsza i bardziej kleista. Echo odglosow ssania stale narastalo, a woda plynela jeszcze szybciej. Wkrotce prad wirowal im wokol kostek, ciagnac ich za stopy i czyniac kazdy krok po zasmieconej podlodze niebezpiecznym. Krwisty slad Sheby zniknal, choc to przestalo miec znaczenie. Tezeusz juz zdal sobie sprawe, ze potwor podrozowal z nurtem, ktory z kazdym krokiem przybieral na sile. Po pewnym czasie skrecili za rog i weszli do malego westybulu, gdzie laczylo sie razem kilka mniejszych korytarzy. Na jednym koncu zwezenia, ponizej ogromnego kamiennego luku wisiala para przekreconych i na wpol otwartych poteznych debowych wrot. Spod trzecich dawno juz zgnil, pozwalajac wodzie plynac na potezny dziedziniec ponizej. Odglos ssania przestal odbijac sie echem. Teraz byl to staly, na wpol przytlumiony dzwiek, wystarczajaco glosny, by zagluszyc szmer strumienia. Karfhud wcisnal sie do pomieszczenia obok Tezeusza i razem zaczeli sie skradac, by wyjrzec przez debowe bramy. Stwierdzili, ze patrza przez zalany dziedziniec na potezny palac o ciemnych oknach, plaskim suficie, z odpadajacymi od bladych wapiennych scian platami bogatych, jasnych farb. Sam dziedziniec prawdopodobnie stanowil wspanialy zatopiony ogrod, poniewaz powierzchnie wody przecinaly glowy starozytnych statui i pachwiny ozdobnych lukow. W poblizu srodka skweru znajdowal sie wir, zrodlo ssacego dzwieku, srebrny i prawie tak szeroki jak skrzydla Karfhuda - gdyby diabel wciaz mogl je rozpostrzec. Chwile zabralo Tezeuszowi zauwazenie Sheby, niedaleko od kranca wiru. Czaila sie przy zatopionym luku, po szyje zanurzona w wodzie i otoczona sliska plama jej czarnej krwi. Jej czerwona, zylasta glowa pokryta siatka czarnych zyl i wciaz blyszczaca sluzowata membrana, pozostawala nieruchoma jak posag. Trassonczyk jeknal w duchu. Woda siegalaby mu ponad glowe, a on naprawde nienawidzil plywac w trakcie walki. Sheba wycofala sie zza luku. Potem, trzymajac oczy utkwione w bramie, gdzie ukrywali sie lowcy, zaczela unosic sie na plecach. Trzymala amfore w zaglebieniu ramienia, potezna reka zakrywajac oba otwory zrobione przez Tezeusza. Przez chwile Trassonczyk myslal, ze po prostu z nich drwi, ale potem zaczela kopac nogami, popychajac sie w kierunku wiru. -Nie wierze w to, co sobie wyobrazam! - westchnal Silverwind. -Wie, ze ja pokonalismy - rzekl Tessali. - Topi sie. -Powinienem byc tak szczesliwy, jak ty jestes glupi, elfie. - Karfhud zwinal pergamin, nad ktorym pracowal. - Ucieka do innego labiryntu - a mnie skonczyly sie skory. Diabel wsunal zwinieta mape do sakwy, jednoczesnie rzucajac spojrzenie na blada skore elfa. -Karfhud, wiesz lepiej - ostrzegl Tezeusz. -A wiec teraz i ty potrafisz czytac w myslach? Sheba zaczela poruszac sie po okregu, gdy schwycil ja prad na krancu wiru. Karfhud przeszedl przez luk i zaczal zbiegac po zanurzonych schodach. Tezeusz ruszyl za nim, po czym zatrzymal sie i spojrzal na ciezkie debowe bramy. Zapukal w drewno. Wygladaly na wystarczajaco solidne, przynajmniej na wysokosci jego piersi. -Karfhud, czy mozesz wyrwac jedna z tych bram? Diabel odwrocil sie, patrzac na zardzewiale zawiasy, po czym odslonil swe zolte kly i wrocil do gory. Schwycil te po prawej, wiszaca na pojedynczym skrawku pogietego metalu i zaparl sie noga o sciane. -Nie myslisz chyba o wplynieciu na tym czyms na dno wiru! - steknal Tessali. Tezeusz przytaknal. -Tak wlasnie mysle. - Odszedl od Karfhuda, ktory staral sie wyrwac brame i wstrzasal calym westybulem swoimi niskimi pomrukami. - Dawno temu stwierdzilem, ze to latwiejsze niz plywanie. -Czy nie sadzisz, ze utoniemy? - Pytanie Silverwinda bylo raczej upewnianiem sie, niz obiekcja. Tezeusz spojrzal na srodek stawu, gdzie Sheba wlasnie znikala w centrum wiru. -Tylko, jesli potwor utonie pierwszy. Karfhud wydal z siebie ostatni donosny pomruk, po czym z wielkim trzaskiem brama puscila. Diabel zachwial sie pod jej waga, z ledwoscia obracajac sie w strone stawu, zanim ciezkie drewno zaczelo sie przechylac. Puscil je i cofnal sie, pozwalajac mu glosno plusnac. Ich nowa tratwa od razu zaczela sie oddalac, wiec Tezeusz schowal miecz do pochwy i poczlapal w dol zanurzonych schodow, by ja schwycic. Byla tak ciezka, ze zaczela go odciagac od brzegu. Udalo mu sie ja prawie zatrzymac, wczepiajac paznokcie w pradawne drewno i wciskajac palce swej zaimprowizowanej stopy w waska szczeline w stopniu. Mimo tego stwierdzil, ze prad sciaga go w strone srodka stawu. Jego wrzody dryfowaly wokol niego jak roj kolczastych, czarnych gabek. Uslyszal za soba ostry trzask i odwrociwszy glowe ujrzal jak Karfhud wylamuje dluga deske z krawedzi drugiej bramy. Silverwind i Tessali stali nieco w glebi korytarza, wpatrujac sie w te demonstracje diablej sily. -Moze moglbym was prosic o odrobine pomocy? - zawolal Trassonczyk. Wszyscy jego trzej towarzysze obrocili glowy w jego strone. Tessali podszedl do szczytu schodow, ale zdawal sie nie wiedziec, co moze uczynic. Silverwind pogalopowal do przodu i wskoczyl na tratwe - przy ladowaniu prawie zmuszajac Tezeusza, by ja puscil. Karfhud po prostu wyrwal deske do konca, rzucil ja obok bariaura i ruszyl przez wode. -Moze powinnismy zamienic sie miejscami. - Diabel siegnal za Tezeusza i zatopil swoje szpony w tratwie, po czym przyciagnal ja blizej brzegu. - Ty pomoz elfowi. Tessali cofnal sie. -Nie mozecie mowic powaznie. Plyniecie tratwa w dol wiru to szalenstwo! -To maly wir. - Tezeusz wspial sie na tratwe, ale nie podal elfowi reki. - Ale jesli chcesz, mozesz tu zostac. -Oczywiscie! - Glos Karfhuda zdradzal tylko odrobine drwiny. - Znajdziemy cie, gdy wrocimy, by spalic diabelstwo. Tessali rzucil diablu spojrzenie tak ostre, jak strzala, ale wzruszyl ramionami i niechetnie wszedl na schody. Tezeusz pomogl mu wskoczyc na tratwe, po czym podniosl rzucona przez Karfhuda dluga deske i wsunal jej koniec do wody, trzymajac drzwi w miejscu, podczas gdy na nie wchodzil. Ulozyli sie tak, by rozlozyc wage rowno - potezny tanar'ri mial dla siebie caly przod, natomiast Tezeusz odpychal. Karfhud zdjal swoj plecak i zajal sie szczelnym jego zaciagnieciem. Pozostali po prostu czekali, sluchajac jak zasysanie wiru narasta. Czekali dlugo. Prad schwycil ciezka tratwe i zaczal ja ciagnac w strone srodka stawu. Gdy stalo sie jasne, ze nie potrzeba juz jej odpychac, Tezeusz polozyl deske na krawedzi - skad w razie czego mogl ja skopac - i wyciagnal miecz. Pomimo iz nie mial najmniejszego pojecia, gdzie prowadzil wir, byl pewien, ze Sheba bedzie oczekiwac ich po drugiej stronie. Chciala, zeby za nia ruszyli, w przeciwnym wypadku nie czekalaby, zanim nie rzucila sie w wir. Tratwa przeplynela obok luku, gdzie czail sie potwor i nabrala szybkosci. Zaczela zakrecac w strone wiru i wlasnie wtedy Tezeusz uslyszal ledwo slyszalny w szumie wody odlegly, znajomy krzyk z tylu. -Tezeuszu, moj ukochany! - Rozpoznal po tym przytlumionym glosie swoja ukochana winna kobiete. - Czy o mnie zapomniales? Trassonczyk odwrocil sie i spojrzal w strone wielkiego luku wejsciowego. Tam na schodach, do pasa w wodzie, stala na bialo odziana kobieta. Jej ciemne wlosy splywaly luzno na ramionach, a pod szmaragdowymi oczami mogl dostrzec rzezbiace jej policzki slady po lzach. Tezeusz schowal miecz do pochwy. -Musimy wracac! -Dobra mysl - wydusil Tessali. - Niech bedzie blogoslawiony Wielki Brak Sensu! Tezeusz schylil sie, by siegnac po deske i poczul, jak tratwa przechyla sie, gdy Karfhud rusza ku niemu. -Nie. Podjales juz decyzje - zagrzmial diabel. - Nie mozesz jej teraz cofnac. Na schodach kobieta wyciagnela ku niemu rece. -Moj kochany, w jaki sposob cie obrazilam? Czemu mnie porzucasz? Tezeusz schwycil deske i wsunal jej koniec do wody, opierajac sie na niej z calej sily. -Zawracamy. Tratwa obrocila sie dookola deski, po czym zakrecila wraz z pradem, plynac tylem. Bez diabla obciazajacego przod, powierzchnia pochylala sie w strone Trassonczyka pod niebezpiecznie ostrym katem. -Prad nas schwycil. - Karfhud cofnal sie w strone swojej czesci bramy. - Nie mozesz juz nic uczynic. Tezeusz spojrzal na schody. Kobieta z kazda chwila malala, ale widzial ja jeszcze na tyle dobrze, by stwierdzic, ze z rozpaczy darla szaty i wyrywala sobie wlosy. -Musze sprobowac. Zanurzyl deske w wodzie, z calej sily opierajac sie pradowi. Tym razem tratwa obrocila sie w przeciwna strone, kierujac sie do serca wiru. Wody ustapily, zwijajac sie w dol w dzikiej, szalenczej spirali. Przod tratwy przez chwile wisial na krawedzi, po czym nagle zanurzyl sie i opadl. Poklad zatrzasl sie pod stopami Tezeusza. Trassonczyk puscil deske i padl, starajac sie schwycic wysoka krawedz tratwy. Powierzchnia podniosla sie, uderzyla go w twarz i obrocila na plecy. Zaczal sie zsuwac w strone wiru, a wtedy palce jego nowej stopy schwycily kraniec bramy. Zacisnal je mocno i trzymal, by uratowac zycie. Spojrzal w strone dziobu i ujrzal lezacego obok niego z zamknietymi oczami Silverwinda, trzymajacego sie bramy obiema rekami. Po drugiej stronie bariaura znajdowal sie Karfhud. Szpony jednej dloni mial wbite gleboko w debowy poklad, druga reka sciskal jeden z kikutow Tessali. Tanar'ri podniosl glowe i napotkal jego spojrzenie, po czym jego brunatne oczy zaplonely szkarlatem. Parsknal i puscil nadgarstek elfa. Jesli Tessali krzyknal, Tezeusz nigdy sie o tym nie dowiedzial. Elf po prostu zniknal w wirze, po czym tratwa przewrocila sie na bok i ruszyla za Ponurakiem w wirujace wody. SERCE PROBLEMU W kolo i w kolo, i w dol sie kreca, przycisnieci do tratwy plasko jak kraby. Smigaja obok nich kamienne luki, na wpol zatopione kolumny i krzyczaca kobieta: luk-kolumna-kobieta, luk-kolumna-kobieta. Serca podeszly im do gardel jak bijace kamienie, wirujacy szary lej wznosi sie ponad ich glowami, uszy dzwonia od ryku, ponura otchlan znajduje sie ponizej, coraz szersza i szersza, az w koncu odchodza - gdzie, wie tylko Pani.Bedzie czekac tam, w ciemnosciach ponizej. Nie czuli, ze tona. W zoladku Tezeusza z oszolomienia i gniewu wezbraly nudnosci, a jego puls dudnil mu w skroniach, ale nie poczul tego lekkiego uczucia przewracania do gory nogami. Tratwa tylko dalej wirowala wokol, az zawroty glowy staly sie zbyt mocne i musial zamknac oczy. W chwile pozniej woda zabulgotala i pochlonela tratwe, a oni wciaz wirowali, nie przez prad, ale wraz z nim. Trassonczyk poczul, jak jego cialo zaczyna sie unosic. Zacisnal palce stopy mocniej na krawedzi i wczepil sie mocniej palcami dloni w niewielkie szczeliny pomiedzy debowymi deskami. Jego pluca zaczely pragnac powietrza. Otworzyl oczy i ujrzal ciemnosc. Wirowanie zdawalo sie ustawac. Przebili sie przez powierzchnie. Tezeusz czul jak wilgotne powietrze ociera sie o jego twarz, a cialo pragnie oderwac sie od tratwy, ale nie mogl pojac tego, co mowily mu zmysly. Teraz czul sie, jakby wirowali na zewnatrz kolumny wody, jakby przeszli przez wir i wynurzyli sie w rynnie. Sadzac, ze nieco swiatla powinno pomoc, siegnal po miecz - i w chwili, gdy oderwal palce zrzucilo go prawie z tratwy. Wpil sie z powrotem i czekal. Powietrze zwolnilo nieco, a sila grozaca zrzuceniem jego ciala z tratwy powoli malala. Po pewnym czasie, dziwny prad zwolnil na tyle, ze Tezeusz uslyszal odbijajacy sie od niewidocznych kamiennych murow szmer wody. Dzwiek zdawal sie dochodzic ze wszystkich stron, jakby krecili sie wokol dlugiego, mrocznego tunelu. W koncu Trassonczyk mogl wyciagnac miecz bez ryzyka zrzucenia z tratwy. Podniosl ostrze nad glowe i rozkazal gwiezdnej stali rozswietlic ciemnosci. Gdy szafirowy blask wytrysnal z czubka, Tezeusz ujrzal, ze faktycznie unosza sie na powierzchni wirujacej kolumny wody, obracajacej sie jak swider stolarza w dol ciemnego, okraglego tunelu. Nie bylo zadnych brzegow. Strumien plynal przez powietrze. Z poczatku Trassonczyk pomyslal, ze musza pedzic prosto w dol do otworu, ale wtedy ujrzal jak powoli mijaja obok odnoge. Poruszali sie zbyt wolno, by spadac prosto w dol. -I coz ja znowu narobilem? - wykrztusil Silverwind. - Wyobrazilem sobie pewne zasady, pewne prawa, ktore strzega wieloswiata. To nie ma sensu! -To ma tyle sensu, co wszystko inne. Wkroczylismy do serca labiryntow - miejsca, w ktorym rodzi sie Mnogosc! - Karfhud rozgladal sie dookola z szeroko otwartymi oczami, wpatrujac sie z tesknota w kazda odnoge, ktora mijali. - Jak bardzo potrzebuje skory na mape! Tezeusz odwrocil sie na czas, by ujrzec jak diabel siega w strone Silverwinda. -Zostaw go w spokoju - ostrzegl. - Jesli skrzywdzisz kolejnego z moich przyjaciol, przysiegam na swoje zycie, ze znajde sposob, by cie zabic. -Kolejnego? - parsknal Karfhud. Z jednego z jego groteskowych nozdrzy wydobyla sie chmura czerwonej pary, ale cofnal reke. - Nie skrzywdzilem zadnego z nich. -Pozwoliles wirowi zabrac Tessali! Karfhud wzruszyl ramionami i odwrocil wzrok. -Sadzilem, ze juz sie dla ciebie nie liczy. Tezeusz skrzywil sie, zbyt rozwscieczony jawnym klamstwem tanar'ri, by mu odpowiedziec. -Naprawde! - zaprotestowal Karfhud. - Jesli bys o nim myslal - czy o ktorymkolwiek z nas - nie probowalbys wrocic po winna kobiete. -Oczekiwales, ze ja porzuce? Karfhud wywrocil oczami. -My, tanar'ri, jestesmy na tyle madre, zeby nie oczekiwac - szczegolnie od ludzi. Mowie tylko, ze nie mozesz miec obu rzeczy, bohaterze. - Ostatnie slowo wymowil, jakby bylo ono obsceniczne. - Probowales tego w bramie palacu i kosztowalo mnie to skrzydlo. Od tej chwili musisz wybierac, czy chcesz zadowolic siebie, czy zrobic to, co najlepsze dla twoich towarzyszy. Nie obchodzi mnie, co wybierzesz, ale nie chce miec nic wspolnego z probami uzyskania obu tych rzeczy. -Jesli oznacza to, ze nie chcesz miec ze mna nic wspolnego, to prosze bardzo - warknal Tezeusz. -Naprawde? - Karfhud zerknal w gore tunelu. - Zatem nie chcesz mojej pomocy w walce przeciwko Shebie? Czyzbys tez zdecydowal sie porzucic Tessali? -On zyje? -Czy chcesz mojej pomocy, czy nie? - Karfhud mowil z przesadna niecierpliwoscia. - Czym dluzej sie decydujesz, tym trudniej bedzie ja wytropic. Juz jestesmy wystarczajaco daleko od miejsca, gdzie ich widzialem. Tezeusz pomyslal, ze diabel moze blefowac, ale stwierdzenie to mialo w sobie sporo sensu. Bez tratwy elf i potwor zostaliby wyrzuceni ze strumienia jak tylko wydostaliby sie z wiru - na dlugo przedtem, zanim udalo mu sie wydobyc miecz. Przyjmujac, ze Karfhud widzial w ciemnosciach... -Widze - przerwal diabel. - Oczywiscie, tylko cieplo cial, ale Tessali i Sheba prawie ploneli. Podniecenie polowania, jak mi sie wydaje. -Jesli to jest sztuczka... -Tezeuszu! Czy kiedykolwiek ci sklamalem? Nie czekajac na odpowiedz, Karfhud odepchnal sie od tratwy i wyladowal na czyms, co Tezeusz z poczatku wzial za mur. Silverwind szybko ruszyl za nim, stajac naprzeciwko diabla, tam gdzie byl sufit. Pod nogami bariaura wygladal on na podloge, podobnie jak powierzchnia, na ktorej stal tanar'ri. Trassonczyk odepchnal sie od pokladu i stanal pomiedzy nimi. Kamien pod jego stopami z pewnoscia zdawal sie byc "dolem". Wszystko wskazywalo na to, ze obaj jego towarzysze stali na scianach, podczas gdy strumien plynal przez powietrze ponad ich glowami - co zupelnie nie mialo sensu. Nawet jesli "dol" byl tam, gdzie staly czyjes stopy, to woda powinna plynac wzdluz murow, zamiast po srodku przejscia. -Po prostu zaakceptujcie to, co widzicie. - Karfhud ruszyl w gore tunelu, okrazajac przy okazji rzeke. - Jesli bedziecie probowali zrozumiec Mnogosc, staniecie sie rownie szaleni jak... ale podejrzewam, ze to nie jest mozliwe. Nigdy nie moglibyscie byc rownie szaleni jak baatezu. -Obawiam sie, ze juz jestem - wyszeptal Silverwind. Tezeusz podazyl za swoimi towarzyszami w gore tunelu, omijajac odnogi i starajac sie przelknac gniew. Lord tanar'ri, czy nie, Karfhud nie mial prawa go pouczac. Gdyby utrzymal Tessali, proba zawrocenia po winna kobiete nie wyrzadzilaby nikomu zadnej krzywdy. Jesli chodzi o Trassonczyka, to wina za nieszczescie elfa nie spoczywala na jego barkach, ale jasno i wyraznie na Karfhudzie. Oczywiscie, Tezeusz nie oczekiwal, ze tanar'ri bedzie zalowac swojej zdrady. Z pewnoscia mial on swoje powody, dla ktorych chcial upolowac Shebe i niewatpliwie wypuszczenie Tessali jakos pomoglo mu w realizacji jego planow. To, ze Trassonczyk nie rozumial w jaki sposob, tylko podkreslilo jego potrzebe odkrycia tego, co naprawde robil diabel: z pewnoscia rysowal mapy labiryntow, tylko po co? Jesli Karfhud podsluchiwal, to zaniedbal zwrocic uwage Trassonczykowi, by zajal sie swoimi sprawami. Odlegly fetor gnijacego miesa bil z wilgotnego tunelu, a u jego wyjscia znajdowaly sie struzki kleistej czarnej krwi. -Sadze, ze to ten. - Karfhud usiadl na skraju przejscia i zwiesil nogi do srodka, po czym rzucil teskne spojrzenie w strone wirujacych wod powyzej. Pomimo iz strumien przemykal z zapierajaca dech predkoscia, wydawal z siebie tylko cichy bulgot i nie zaklocal glosu diabla. - Jak bardzo chcialbym miec skore! Z tymi slowy wkroczyl na sciane bocznego korytarza i szybko wszedl glowa w ciemnosc. Z szybu dobieglo krotkie, grobowe przeklenstwo, po czym diabel zniknal. Tezeusz opadl na brzuch, siegajac mieczem do otworu, by go rozswietlic. Jakies dziesiec krokow ponizej korytarz zaczynal skrecac, ale nie mozna bylo stwierdzic, dokad podaza. -Karfhud? Gdy nie nadeszla odpowiedz, Silverwind zasugerowal: -Moze zostal zabity. Tezeusz potrzasnal glowa. -Nie mozemy miec tyle szczescia. Trassonczyk ponownie sprobowal zawolac diabla. Gdy nie otrzymal odpowiedzi, przelozyl swoje nogi przez krawedz, po czym odwrocil sie i powoli opuscil sie do studni. Sciany korytarza byly rownie chropowate jak w kazdej jaskini. Mial niewiele problemow ze znalezieniem oparcia dla stop, a znalazlszy je, jeszcze mniej wciskajac w nie palce pozyczonej stopy. Pomimo iz kamienie byly wilgotne i oslizgle w dotyku, dlon Tessali sprawiala, ze Tezeusz czul sie tak bezpiecznie, ze nawet nie oddal miecza Silverwindowi, zanim zaczal opuszczac sie w dol szybu. Z czterema podzielonymi kopytami i dwoma rekami podazajacy za nim bariaur trzymal sie jeszcze pewniej. Wilgotne powietrze zgestnialo smrodem rozkladu i zepsutego miesa. Tezeusz znal ten zapach wystarczajaco dobrze. Czul go w legowiskach wiekszej ilosci zywiacych sie ludzmi potworow niz mogl sobie przypomniec. Na dnie szybu znalezli czekajacego tuz za zakretem Karfhuda. Cialo porazonego uwiadem diabla wygladalo na obtarte, a jego pozostale skrzydlo zwisalo skurczone i zlamane na plecach, ale upadek nie wyrzadzil mu wiekszych szkod. -Czemu nie... Diabel odwrocil sie dookola ze szponem przycisnietym do czarnych, spekanych ust. -Widze cieplo przed nami. - Szept tanar'ri byl tak cichy, ze Tezeusz mial problemy z doslyszeniem go przez dudniaca mu w uszach krew. - Jakies dziesiec krokow stad. Dochodzi zza rogu. -Zatem ujrzala juz nasze swiatlo. - Tezeusz wykrzywil dlon w jedna i w druga strone, posylajac promienie szafirowego blasku tanczace wzdluz wejsc do kilku odnog. - Rownie dobrze mozemy isc. Silverwind wyciagnal garsc bialego piasku z sakiewki. -Jestem gotow. Karfhud przytaknal i ruszyl w glab korytarza, ale Tezeusz schwycil go za ramie i przejal prowadzenie. W waskim przejsciu latwiej bedzie tanar'ri siegnac ramieniem ponad jego glowa, niz jemu uderzyc obok jego poteznego ciala. Podbiegl dziesiec krokow i odwrocil sie w pierwsza odnoge, gdzie zatrzymal sie tak nagle, ze Karfhud wpadl na niego od tylu i poslal go na ziemie prosto w strone tego, co spowodowalo, ze stanal. Mnie. Stoje, jak stalam od momentu, gdy Karfhud spadl w dol szybu, czekajac w ciemnosciach tak jak obiecalam. Moja aureola ostrzy drapie o sufit, suknia zwisa spokojnie w wilgotnym powietrzu, stopy plasko na kamieniu, niewidzialna, pajak czekajacy na swoja zdobycz. Powinien byl wpasc prosto w moje ramiona, z zapachem starej smierci w nozdrzach i bijaca w piersiach troska o elfa, krwia gotujaca sie w bitewnej goraczce, nerwami klujacymi od ostroznosci - ale gdy wyszedl za rog, jego usta sie otworzyly, zatrzymal sie, a tanar'ri uderzyl go w plecy. Teraz lezy tu, u moich stop, wpatrujac sie w moje oblicze, blady ze strachu. W jaki sposob mnie widzi, chce wiedziec. Jego usta zaczynaja sie poruszac, a on podnosi sie na stope oraz trzy dlonie i odpelza tylem. -P-p-pani! Tanar'ri i bariaur marszcza sie na widok jego przerazenia i patrza prosto przeze mnie, nie okazujac zadnych oznak strachu, i stad wiem, ze mnie nie widza. -Ona jest tylko w twoim umysle. - Bariaur przeciska sie obok Karfhuda i potrzasa Trassonczykiem. - Przestan ja sobie wyobrazac - zanim my tez ja zobaczymy! Tanar'ri odciaga starego kleryka do tylu. Diabel nie widzi mnie bezposrednio, ale wie, co jest w umysle Trassonczyka i podejrzewa, ze jestem kolejna sztuczka Sheby. My wiemy lepiej, prawda? Ktos ostrzegl Trassonczyka, ze bede czekac, podobnie jak ktos pokazal mu, jak dostrzec Bole. Za te druga zdrade powinnam go zabic na miejscu. Teraz byloby to proste, gdy jego boska zbroja lezy zgnieciona i bezuzyteczna gdzies w labiryntach, a on plaszczy sie przede mna na ziemi jak kazde pospolite krewkie ostrze na tyle prozne, by sadzic, ze mnie nie obchodzi - a jaka kara jest bardziej odpowiednia, niz pozbawic was tak blisko zwyciestwa lub porazki waszego bohatera? Nigdy nie dowiedzielibyscie sie, czy udalo mu sie zabic potwora, ocalic Tessali, odzyskac wspomnienia i - wyglada to na watpliwe - poznac znaczenie swojego labiryntu? Na taka kare zaslugujecie, za to zescie zdradzili moje zaufanie i za wiele, wiele wiecej. Posuwam paznokiec w strone jego torsu i otwor wielkosci drzewca strzaly pojawia sie w jego piersi. Ciemna krew bluzga poteznym, pulsujacym lukiem, ochlapujac sciany i dodajac do panujacego w korytarzu fetoru delikatny posmak miedzi. Trassonczyk nie krzyczy, ani nie rzuca sie w agonii. Wszystkie jego zlote bable juz dawno zniknely i pozostaly tylko czarne. Juz od pewnego czasu oczekuje, ze pekna, ale tym tez jestem rozczarowana. On tylko steka zdziwiony i wciskajac palec do rany tamuje uplyw krwi. Co za zuchwalstwo! Zaden zwyczajny slawny czlowiek nie przeciwstawi sie mojej woli. Przeciagam palcem w powietrzu. Czerwona linia otwiera sie wzdluz jednego boku jego gardla, wylewajac strumienie krwi na jego piers. Zaskoczony tanar'ri chwyta go pod ramiona, chcac podac go bariaurowi do wyleczenia. Podchodze krok do przodu, podnoszac najpierw jedna, potem druga stope z ziemi i ukazuje sie niedoszlym ratownikom Trassonczyka. Karfhud pozwala, by na jego spekane usta wypelzl jek. Spotkalismy sie juz raz, dawniej niz moge sie doliczyc, gdy Wojna Krwi zalala Sigil i stworzyla Zuzlowiska. Jestem jedyna rzecza w wieloswiecie, ktorej sie obawia bardziej niz nienawidzi. Puszcza Trassonczyka i biegiem ucieka z korytarza, nie ogladajac sie za siebie. Co sie stalo z bariaurem, nie wiem. Zniknal jeszcze przed diablem. Trassonczyk szybko wstaje na nogi i odwraca sie, by pobiec za nimi. Nie wolno mi okazywac litosci. Mrugam i gdy czyni pierwszy krok za diablem, biegnie w moje ramiona. Pomimo iz jestem wsciekla na was za wasza zdrade, nie zabijam go. Widzialam, ze jest czlowiekiem przeznaczonym, aby nosic Bole, a nie jest moja rola obrabowywanie przeznaczenia, tylko ukaranie was. Przyciskam go mocno do mojej piersi, jak matka przyciskalaby dziecko. Chce podniesc swoj gwiezdny miecz, ale jest juz za pozno. Zaden smiertelnik nie ma sily, aby uwolnic sie z moich objec. Trzymam go, az poczuje, ze Bole unosza sie z tej pustki w mojej piersi. Az ekstaza wypelni mnie do syta, zaspokoi miodowa radoscia, a rozkosz przemieni sie w slodka agonie. Az cialo zacznie kluc palacy bol, az zaczne gotowac sie w swoim wlasnym chorym poczuciu winy, a ja wciaz go trzymam. Ze studni sie wylewa, wypelnia mnie ona cierpieniem jak ogien wypelnia kuznie, a ja wciaz go trzymam. Mam tylko jedna szanse i teraz cala nadzieja Sigil lezy w Amnezjuszu. Lecz nie myslcie, ze wybaczylam wam wasza zdrade. Uczyniliscie sie tego czescia, wiec daje wam ten sam przywilej, ktory dalam Karfhudowi: idzcie i wedrujcie samotnie po labiryntach, nigdy nie widzac juz Trassonczyka, zostawcie go krwawiacego i bez przyjaciol w moich czulych ramionach, z Bolami zakorzeniajacymi sie gleboko w jego duszy - albo pozostancie lojalni. Idzcie dalej razem z nim i cierpcie tak samo jak ci, co nazwali Tezeusza swoim przyjacielem. Wybor nalezy do was, a to jest dla mnie wystarczajaca zemsta. ODWET Kto moze powiedziec, jak dlugo Trassonczyk lezal skulony w cuchnacym, wilgotnym mroku, z kolanami, lokciami i twarza na chlodnej ziemi? Wystarczajaco dlugo, by smrod strachu wypelnil tunel, wystarczajaco dlugo, by pryszcze staly sie bablami, by te z kolei urosly i zaczely pulsowac, wystarczajaco dlugo, by ciernie wypuscily swoje czarne straki i zakrzywily swoje czubki w chwytliwe haczyki.Obejrzyjcie sie. Wiecie, czego szukac: preg, babli, rosnacych czyrakow, czy czerwonych plamek, ropieni, wrzodow, ktorych wolelibyscie nie miec. Jestescie teraz tego czescia, jednymi z przekletych i przeklinajacych, jednymi z wedrowcow, ktorzy przynosza cos jeszcze ze swojej wyprawy, jednymi z Sigilianskich jasno swiecacych aniolow bolu. Spytacie sie, gdy natraficie na ulicy na jakiegos szalonego bezdomnego o szklistych oczach albo uslyszycie jeczacego z bolu przyjaciela, czy to wy byliscie tymi, ktorzy przeniesli na niego wrzody. Bedziecie z kazdym biednym wrakiem troche cierpiec. W ciszy bedziecie wdzieczni, ze pecherz, gdy pekl, nie znajdowal sie na was. Mozecie mnie oskarzac, jesli chcecie, ale zasluzyliscie na te Bole. Mam nadzieje, ze bedziecie nosic godniej te kilka nalezacych do was niz Trassonczyk swoj tysiac. Wciaz zwija sie tam, na podlodze, masa ciernistych, pulsujacych babli, wyglada raczej jak worek jaj bebilith, niz jak czlowiek. Jak dlugo to trwa? Dluzej niz minuty, moze dluzej niz godziny, moze nawet dni. Moze chce sie zaglodzic, choc watpie, czy nawet on jest w stanie to stwierdzic z cala pewnoscia: nigdy zaden wir nie pedzil tak szybko, jak ten, ktory wiruje w jego umysle. Poniewaz trzyma glowe na ziemi, nie widzi mrocznej reki siegajacej do tunelu. Nie dostrzega czarnej wstazki wyslizgujacej sie spomiedzy jej palcow i lecacej w jego strone, ani nie zauwaza jak skrawek materialu okraza go trzy razy, przechodzac przez bable jak wlocznia przez mgle. Przypomina sobie tylko siebie, jak skulony szlocha, wygladajac z okna swego palacu w strone odleglego wybrzeza. Tam lezy jego syn, Hipolit, zmiazdzony pod kolami rydwanu, poniewaz potwor morski wystraszyl konie. -Smierc twojego syna jest moim dzielem, Krolu. - Zalamujacy sie glos slugi dochodzil zza plecow Tezeusza. - Gdybym powiedzial ci, jaka wsciekloscia zapalala Fedra, gdy twoj syn odrzucil jej zaloty, nigdy nie rzucilbys na niego klatwy Posejdona. W swoich rekach Tezeusz trzyma wiadomosc, znaleziona pod wiszacymi nogami swojej zony, Fedry, oskarzajaca jej pasierba Hipolita o zbezczeszczenie jej kobiecej czci. Trassonczyk zgniata pergamin i czuje, jak cos wywraca sie w jego wnetrznosciach. -Nie! W koncu podniosl glowe z chlodnej podlogi tunelu. Pekl pierwszy czarny wrzod, pokrywajac jego piers blyszczaca kaskada hebanowej ropy. -Nie zniose tego! -Moj dar cie nie zadowala? - Karfhud wszedl do tunelu. Zwijal nowy pergamin z mapa, a z jego palca wskazujacego skapywala krew. - Zatem prosze o wybaczenie. Sadzilem, ze chcesz odzyskac swoje wspomnienia. Tezeusz wstal i rzucil ostrozne spojrzenie na pergamin. Skora wygladala na zbyt wilgotna i rozowa, by przelezala zapomniana gdzies w odmetach sakwy Karfhuda. Trassonczyk wskazal ja swiecacym czubkiem swojego miecza. -Skad to masz? -Watpie, czy naprawde chcesz to wiedziec - odparl Karfhud. - Ale nie obawiaj sie. Nie zabilem zadnego z twoich przyjaciol, by to dostac. -A skad jeszcze moglby pochodzic? - nalegal Trassonczyk. Moze Karfhud w ogole nie widzial Sheby. - Czy o tym myslales, gdy pozwoliles Tessali utonac? Karfhud potrzasnal glowa. -Tessali nie utonal - a twoi przyjaciele nie sa jedyna zwierzyna w labiryntach. -Ale najprawdopodobniej jedyna zwierzyna tutaj. - Tezeusz powachal zepsute powietrze i dodal. - Przynajmniej jedyna, ktorej skora wciaz sie do czegos nadaje. -Teraz zaczynasz mowic jak Silverwind. Twoja wyobraznia zajela miejsce rozumu. -A zatem uspokoj moja wyobraznie. - Tezeusz wyciagnal dlon. - Pozwol mi zobaczyc pergamin. Karfhud wyrwal pergamin i odsunal go na bok, a w jego brunatnych oczach zablysly pomaranczowe ogniki. -Nikt nie moze dotykac moich map! Gniew wezbral w Tezeuszu, plonac jak zolc w gardle. Gdyby nie wiedzial, ze rekojesc wysunie mu sie z reki w chwili, gdy podniesie miecz, zaatakowalby diabla. Zamiast tego skupil spojrzenie na dwoch zoltych wrzodach wciaz znajdujacych sie na ciele tanar'ri, zastanawiajac sie, czy zemscic sie w ten sposob. Gdy spojrzal na siebie i ujrzal wszystkie wiszace bable, zdecydowal, ze madrze byloby odlozyc odwet na pozniej. Zwykle ranienie Karfhuda ani nie pomsci Tessali, ani go nie zwroci. -Madry wybor. - Karfhud podszedl krok do przodu i spojrzal z gory na Trassonczyka. - Jestem pewien, ze moglibysmy zadac sobie ogromna ilosc bolu i nie pogwalcic naszych przysiag, ale to nie pomogloby w ocaleniu Tessali ani odzyskaniu twoich wspomnien. Tezeusz zmarszczyl sie. -Czy mowisz... -Tak. - Karfhud podniosl mape. - Znalazlem leze Sheby. -I Tessali jest w srodku? Zywy? Diabel wzruszyl ramionami. -Klamalbym, gdybym stwierdzil, ze zajrzalem do srodka. Ale nie widzialem go nigdzie indziej, a to nie nalezy do niego. - Karfhud potrzasnal swoim nowym pergaminem. - Ale badz pewny, ze potwor ma twoja amfore. To wspomnienie, ktore ci wreczylem, ucieklo z jej leza, gdy tam wchodzila. Tezeusz ostroznie przyjrzal sie tanar'ri. -Skad moge wiedziec, ze to nie jest sztuczka? -Jestes jedynym z nas dwoch, ktory kiedykolwiek pomyslal o sztuczkach - odparowal Karfhud. -Nie mam sposobu, by sie tego dowiedziec. - Tezeusz milczal przez chwile, po czym rzekl: - Pojde za toba, gdy powiesz mi, czemu chcesz zaatakowac Shebe. Karfhud potrzasnal pergaminem w strone Tezeusza. -Poniewaz potrzebuje czasu, zeby je skonczyc! - W glosie diabla slychac bylo fanatyzm. - A dopoki nie zostanie ona rozrzucona na cztery rogi labiryntow, nie bede go mial. -To juz zauwazylem. Ale z pewnoscia znalazles juz wyjscie z labiryntow? -Oczywiscie. Czy sadzisz, ze nikt w Otchlani przez tak wiele tysiecy lat nie wezwal mojego imienia? -Zatem czemu nie odpowiedziales na ich wezwania? - spytal Tezeusz. - Co jest takiego waznego w ukonczeniu rysowania tych map? Diabel odwrocil wzrok. -Lepiej zrobilbys, zajawszy sie odnalezieniem wlasnego sensu. - Zlozyl ramiona, po czym opadl na ziemie. - Ale jesli nie pojdziesz, dopoki nie odpowiem na to pytanie, to poczekamy tutaj. Nie ma to dla mnie znaczenia. Sheba w koncu po nas przyjdzie - gdy skonczy juz z pozostala zwierzyna. Lodowaty dreszcz przeszedl Tezeusza, po czym nagle poczul on skurcz w piersiach i nudnosci w zoladku. Doswiadczyl tych wrazen juz kilka razy, wystarczajaco jednak wiele, by rozpoznac w nich objawy glebokiego, instynktownego uczucia, nad ktorym panowac potrafilo niewielu ludzi. -Boisz sie? - steknal Karfhud. - Potwora? -Jestem przerazony - przyznal sie Tezeusz. Tak naprawde to bal sie wrzodow. Stawal dzielnie twarza w twarz ze smiercia zbyt wiele razy, zeby je zliczyc, ale zwykle wspomnienie tego, jak ostatnim razem bable pekly wystarczylo, by kolana sie pod nim ugiely. Zacisnal zeby i gestem nakazal Karfhudowi, zeby wstal. - Zalatwmy to. Pomimo swoich ran, diabel skoczyl na nogi z gracja akrobaty. -Zawsze mowilem, ze bogowie nienawidza tchorzy. - Rozejrzal sie po tunelu i dodal: - Chociaz wydaje mi sie, ze w tym miejscu nie ma to specjalnego znaczenia. Karfhud rozwinal mape i ruszyl w glab korytarza, wykrzywiajac pysk w pozadliwym usmiechu. Gdy tanar'ri przeciskal sie obok, Tezeusz sprobowal rzucic ukradkiem blizsze spojrzenie na pergamin. Nie ujrzal nic poza kawalkiem prostej linii i grudka swiezego miesa. -Co z Silverwindem? Karfhud nawet nie podniosl wzroku. -Jesli chcesz ocalic Tessali, sugeruje, zebysmy nie marnowali czasu na szukanie bariaura. Starajac sie nie myslec, czego nie jest w stanie uczynic, jesli odpowiedz diabla oznaczala to, co mu sie wydawalo, Tezeusz ruszyl za Karfhudem przez dluga platanine przejsc. Od czasu do czasu tanar'ri zatrzymywal sie na skrzyzowaniu i obracal mape w te i w druga strone, cos do siebie mruczac. Wiekszosc czasu spedzil nie podnoszac w ogole wzroku, gdy mijal kolejny rog i przemierzal jeden ciemny tunel za drugim. Trassonczyk nie staral sie zapamietac trasy, jaka szli. Nawet jesli w jakis sposob pozniej uda mu sie odnalezc droge z powrotem do wiru, nie byl w stanie wspiac sie na wodna kolumne - ani nie mial pomyslu, gdzie moglby pojsc, gdyby dotarl do zalanego ogrodu. Wiekszosc czasu spedzil starajac sie domyslic, czego szukal Karfhud. Diabel chcial dokonac na pierwszy rzut oka niemozliwego: narysowac mapy wiecznie rozszerzajacych sie labiryntow, jednakze twierdzil, ze ucieczka nie zalezala od powodzenia jego misji. Tylko jedna rzecz byla w stanie wytworzyc takie oddanie u tanar'ri: moc. Ale jaka? Czy staral sie wyznaczyc trase dla sil inwazyjnych? Czy labirynty byly w jakis sposob powiazane z niezliczona liczba portali laczacych Sigil z reszta wieloswiata? Trassonczyk sapnal ze zmeczenia. Sam fakt, ze Karfhud nie narzekal na ten tok rozumowania mogl oznaczac, ze nie zblizyl sie nawet do prawdy. -Oczywiscie, moje milczenie moze byc rowniez mylace. - Karfhud podniosl wzrok znad mapy i parsknal na Trassonczyka. - Ale watpie w to. Lepiej spedzilbys swoj czas martwiac sie o siebie. -Dzieki za rade. - Trassonczyk prawie udusil sie, wypowiadajac te slowa. Pomimo iz zauwazyl, ze gdy zaglebiali sie w legowisko smrod zepsutego ciala stale narastal, otwierajac usta nie spodziewal sie, ze go posmakuje. - Ale obaj wiemy, czego ja szukam. Karfhud uniosl pomarszczona brew. -Czyzby? Diabel skrecil w krety korytarz, pozostawiajac Tezeuszowi zastanawianie sie nad tym pytaniem. Trassonczyk nie potrafil sobie wyobrazic, co mogl odnalezc w labiryntach, czego latwiej nie odnalazlby w Arborei. Pomimo tego, co powiedzial Karfhud na bagnach, zdawalo mu sie, ze poszukuje jedynie swoich wspomnien. Lepiej niz ktokolwiek inny, Trassonczyk wiedzial, ze ktos bez przeszlosci to pusta skora, twarda skorupa nawykow polozona na szkielecie zwierzecych instynktow. Karfhud wygial reke do tylu w ten niemozliwy sposob, wciskajac mape do sakwy, po czym wskazal na podloge przed nimi. Na szarym kamieniu lezal dywan z kosci, niektorych starych i pylistych, innych pokrytych smugami krwi i z resztkami sciegien wciaz trzymajacymi sie stawow - choc zadna nie wygladala na wystarczajaco swieza, by zapewnic diablu jego nowy pergamin. Tezeusz zaczerwienil sie, a jego zoladek zaczal sie wywracac. Nudnosci sie nasilaly, ale nie byl w stanie stwierdzic, czy to ze wzgledu na okrutny smrod, odrazajacy fetor, czy tez na wzmagajacy sie strach. Aby pozbyc sie wiszacej masy babli, dalby sie obedrzec ze skory. Tylko mysl, ze moglyby peknac, powstrzymywala go przed ta proba. -Mozesz to zrobic? - spytal Karfhud. -Jesli nie, zabij mnie tutaj. -Jesli nie mozesz, nie bede mial ku temu okazji. Ostroznie stawiajac swoje kroki pomiedzy koscmi, diabel poprowadzil Tezeusza do miejsca, w ktorym w scianie otwierala sie mala szczelina. Biorac ja za wejscie do leza Sheby, Trassonczyk przeslizgnal sie do przodu i zajrzal do niej - wtedy Karfhud cicho schwycil jego glowe i przesunal jego spojrzenie w gore przejscia. Jakies trzy kroki przed nimi tunel przechodzil w duza wezowata komnate otaczajaca potezna kolumne z naturalnego kamienia. Filar byl kwadratowy i prawie tak szeroki jak dom, a jego szczyt znajdowal sie tak wysoko, ze ginal w ciemnosciach powyzej. Oprocz dywanu splatanych kosci rozwinietego wokol jego podstawy, jedyna ozdoba byly udekorowane postumenty wyrzezbione w kazdym z jego rogow. Nie bylo zadnego wejscia, przynajmniej z tych dwoch stron, ktore mogl dojrzec Trassonczyk. Pozwoliwszy Tezeuszowi obejrzec miejsce bitwy, Karfhud wskazal pazurem szczeline. -Czekaj tam - ze schowanym mieczem. Nie byloby dobrze, gdyby Sheba zauwazyla jego swiatlo, zanim uderzysz. Tezeusz ponownie zajrzal w waskie przejscie. Bylo do polowy wypelnione rozpadajacymi sie szkieletami tych, ktorzy zgineli w jego waskich scianach, niewatpliwie gdy potwor czail sie na zewnatrz. Mogl z latwoscia sie tam wslizgnac, ale jego pecherze z pewnoscia sie tam nie zmieszcza. -Czego sie boisz? - jeknal Karfhud, zauwazajac jego wahanie. - Po prostu wyobraz sobie, ze te bable sa na tyle miekkie, zeby nie peknac. One i tak istnieja tylko w twoim umysle. -Jesli tak, to czy ty tez je sobie wyobraziles - a moze zapomniales, jak bola? Diabel parsknal z niesmakiem. -Moglibysmy zamienic sie miejscami, ale ty raczej bylbys kiepska przyneta. Sheba schwytalaby cie w jednej chwili. Tezeusz zerknal do wezowatej komnaty i stwierdzil, ze Karfhud mowi madrze. Nogi diabla, zarowno dluzsze, jak i mocniejsze od ludzkich, byly o wiele lepiej przystosowane do przedzierania sie przez sterty kosci. Wzial gleboki oddech, po czym ostroznie wcisnal sie do szczeliny. Wiekszosc babli, wciaz pulsujacych w rytm jego serca, po prostu przeniknela przez kamien jak duchy. Kilka z wiekszych scisnelo sie jak winogrona miedzy palcami, przestalo pulsowac i przetoczylo po jego ciele. Ale pekl tylko jeden. Byl to duzy szmaragd, ktory wypelnil jego umysl szczypiaca zielona mgla. Gdy ropa rozlala sie po jego ramieniu, jego serce zaczelo szybciej bic, a szczeki zabolaly od checi wymiotowania Zamknal usta i sprobowal wmowic sobie, ze przeszkadza mu tylko zapach splesnialych kosci. Karfhud wcisnal swoja ciemna glowe w szczeline i skupil swoje spojrzenie na twarzy Trassonczyka. -Szalenstwo, ktore cie ogarnelo, stanowi dla mnie zagadke. Ale wiedz to, Trassonczyku: Karfhud delga' Talator nie zawiera przymierza krwi z tchorzami ani skurlami. - W porownaniu z odpychajacym fetorem jaskini, siarczany oddech diabla przynosil ulge. - Gdy nadejdzie czas, postapisz tak, jaki naprawde jestes - albo obaj zginiemy. Tezeusz przytaknal - chociaz nie za mocno, gdyz nie chcial, aby pekly dalsze pecherze. -Mozesz na to liczyc. -Dobrze. - Karfhud wyciagnal glowe ze szczeliny i zerknal na filar. - Pozostan w ukryciu, dopoki nie uslyszysz, jak przechodzimy obok tego tunelu. Stane tuz przy wyjsciu i poprowadze Shebe na ciebie. Nie jestem w stanie toczyc z nia dlugiej bitwy, wiec zajmij sie od tylu jej nogami i zrob to szybko. Potem bedziemy mogli posiekac ja jak nam sie bedzie zywnie podobac. Karfhud nacial nadgarstek i pozwolil Trassonczykowi pokryc gwiezdne ostrze swoja krwia. Potem, raz jeszcze napomknawszy, by byl gotowy, diabel odwrocil sie. Pomimo iz w sasiedniej sali kosci siegaly kolan, poruszal sie przez nie w calkowitej ciszy. Tezeusz wsunal miecz do pochwy, pograzajac szczeline w ciemnosciach i starajac sie nie myslec, co sie stanie, gdy wyskoczy ze swojej kryjowki. Moze tanar'ri mial racje. Moze tylko wyobrazal sobie te pecherze - ale jesli tak, to wyobrazal sobie rowniez Pania Bolu, a nikt zdawal sie nie watpic w jej istnienie. Tezeusz ostroznie staral sie nie myslec o Karfhudzie, dopoki nie zacznie sie bitwa, co stalo sie dosc szybko. Rozpoczela sie spokojnie, niskim drzacym pomrukiem, ktory przetoczyl sie po jaskini jak trzesienie ziemi, sprawiajac ze kosci zatanczyly, wypelniajac przejscie klekotem tysiecy uderzajacych o siebie zeber. Nastepnie tanar'ri wydal z siebie ogluszajacy ryk, rownie wsciekly, co pelen strachu - i Trassonczyk wiedzial, ze nadszedl czas, by zaczac knuc. W glebi wezowatej komory rozleglo sie kilka gluchych uderzen, po czym odlegle trzaski, gdy Karfhud ciezkimi stopami miazdzyl stosy kosci. Tezeusz ani przez chwile nie rozwazal mozliwosci, ze diabel mial zamiar pozwolic mu zyc po bitwie. Trassonczyk wiedzial o mapach niewiele, ale tanar'ri z pewnoscia wolalby, zeby nie wiedzial nic - a lordowie Otchlani mieli zwyczaj otrzymywac dokladnie to, czego pragneli. Do tunelu dotarl najpierw ostry dzwiek darcia, potem przeklenstwo tanar'ri i glosne, mokre plasniecie. Potwor zaryczal, Tezeuszowi zaczelo dzwonic w uszach i nie byl juz w stanie uslyszec trzasku kosci pekajacych pod stopami obu poteznych istot. Trassonczyk zaczal wysuwac sie ze szczeliny, modlac sie, zeby nie peklo zbyt wiele z jego pecherzy. Nie przydalby sie na wiele, lezac na ziemi i zwijajac sie z bolu. A Karfhud, czegokolwiek by nie planowal po bitwie, mowil prawde przynajmniej w tej sprawie: jesli nie zniszcza potwora razem, to razem zgina. Ciezkie stopy Karfhuda przebiegly obok wejscia. Sheba ruszyla tuz za nim. Tezeusz wysunal noge ze szczeliny - i poczul pekniecie. Cos cieplego i gestego splynelo mu z uda. Prawie przegryzl jezyk, starajac sie nie krzyknac, a jego noga opadla, martwa i bezuzyteczna. Kolano ugielo sie pod nim, a on sam wytoczyl sie z otworu na ciemna, usiana koscmi podloge. Tezeusz nie byl w stanie powiedziec ile, ani ktore bable pekly. Po prostu wpadl we wrzacy ocean bolu. Przez chwile - nie moglo to byc dluzej, choc zdawalo mu sie, jakby minela godzina - lezal tam, starajac sie nie krzyczec, nie wic, nie uderzac stopami w ziemie, ani nie uczynic nic, co przyciagneloby uwage potwora. Slyszal, jak kilka krokow od niego szaleje bitwa: ryki, uderzenia, darcie, parskanie, pekanie, trzaskanie, lamanie i stlumione kruszenie. Karfhud grzmial, Sheba ryczala, on piszczal, ona zawodzila. Pomieszczenie wypelnil zapach siarki i popiolu, posoki tanar'ri i krwi potwora. Tezeusz zebral sie i wstal na nogi. Wysilek ten poslal rzeki wrzacej stali przez jego zyly, ale zmusil sie, by pokustykac w strone zgielku. Nie biegl. Gdyby biegl, moglby upasc. Gdyby upadl, pekloby wiecej wrzodow, a wtedy bylby z nim koniec. Juz teraz kazdy pulsujacy nerw w jego ciele blagal go, by odstapil od burzy i uciekl w ciemnosci. Odciagal ich uwage koncentrujac sie na bolu, jaki by czul, gdyby Sheba pozniej go schwytala. Cos mokrego i smierdzacego smignelo w ciemnosciach tak blisko jego twarzy, ze poczul jak powietrze muska jego policzki. Karfhud wydal z siebie niski, gleboki jek, po czym oddal przerazajacy cios. Kleista krew Sheby ochlapala czolo Trassonczyka. Gdy Tezeusz zaczal wyciagac swoj jasno swiecacy miecz, uslyszal jak Karfhud zatacza sie krok do tylu. Sheba stala w ciemnosci, rzezac i niewatpliwie starajac sie zrozumiec przyczyne dziwnej chwili spokoju, a wtedy Trassonczyk zrozumial plan diabla. -Na co czekasz? - krzyknal tanar'ri. - Uderzaj! I Sheba uczynila to, przypuszczajac tak szalenczy atak, ze powalila tanar'ri na ziemie z okrutnym klekotem i trzaskiem pekajacych ponownie starych szkieletow i kosci diabla. Karfhud krzyknal z bolu, a potwor zaryczal z radosci. Tezeusz skoczyl w ciemnosc, szepczac dwa slowa, gdy wyciagal miecz: -Mroczna gwiazda. Gwiezdne ostrze wyszlo z pochwy czarne jak heban i przecielo cos o grubosci drzewa oliwnego. Sheba zawyla i upadla na ziemie. Tezeusz atakujac na slepo uderzyl ponownie. Tym razem jego stal uderzyla gleboko w jej gruby tulow. Syknela z bolu i przetoczyla sie po stercie szkieletow. Trassonczyk podazyl za jej dzwiekiem, tnac ciemnosc i trafiajac tylko kosci. Mimo tego nie zapalal swojej broni. Gdyby czubek jego miecza lsnil jasno jak ksiezyc, sciagnalby prosto na siebie uwage potwora, a Karfhud musialby tylko uprzatnac balagan po jego upadku. Wciaz przecinajac przed soba droge przez jaskinie, Trassonczyk wolal sytuacje taka, jaka sie teraz przedstawiala - szczegolnie gdy z lewej strony uslyszal klekot kosci i parskanie. Podszedl tam i zaczal uderzac w ciemnosc, nie troszczac sie o to, w co trafia, dopoki bylo to cos zywego. Trzy razy poczul, jak gwiezdne ostrze przecina cos o srednicy jego bioder i trzy razy uslyszal ryk potwora. Slyszal tez i Karfhuda, ale jeczacego i to bardzo cicho. Nie troszczyl sie o to. Dalej bil, az w koncu pazur wynurzyl sie z ciemnosci i poslal go na ziemie. Tezeusz poczul, jak bable pekaja jeden po drugim, i teraz nie byl w stanie powstrzymac sie przed krzykiem. Pomimo tego przetoczyl sie i wstal, nogi sie pod nim ugiely, a on sam zanurzyl sie w kadzi wrzacego bolu. Zaczal na czworaka isc w strone bitwy. Chwile zajelo mu zdanie sobie sprawy, ze nie ma pojecia, dokad idzie. Jego wlasne krzyki zagluszaly wszystkie odglosy wydawane przez Karfhuda i potwora, a nos mial zbyt zapchany krwia, by mogl ich odnalezc po zapachu. Powoli udalo mu sie przekonac swoj torturowany umysl, ze musi byc cicho, bo jesli bedzie krzyczal, to jego wrogowie rzuca sie na niego jak padlinozercy na swieze ciala. Zamknal usta i wtedy ogarnela go zlowieszcza cisza. Pomieszczenie bylo ciche, ale nie do konca. Gdzies z przodu rozlegaly sie niskie i rownomierne jeki Karfhuda. Wokol niego zdawalo sie dobywac ciche drapanie, jakby szczury juz wyszly, by zaczac gryzc jego palce. Slyszal tez okrutnie glosne rzezenie - zajelo mu chwile zorientowanie sie, ze to jego wlasny zmeczony oddech. -Swiatlo... gwiazd... - Zdawalo sie nie do uwierzenia, ze ten cichy glos nalezal do Karfhuda. - Niech... przetnie... noc. Szafirowe swiatlo rozblyslo na czubku miecza Tezeusza, ukazujac jego oczom widok tylko niewiele bardziej odpychajacy, niz ten przed bitwa. Jedna z nog Sheby lezala u jego stop, jej palce wciaz sie zginaly, kostka i kolano wciaz pracowaly, a konczyna powoli zmierzala w strone legowiska. Rozrzucone po pomieszczeniu w roznych miejscach byly pozostale czesci potwora: ucho, gora torsu, dlon z reki, ktora odcieli w bagiennym labiryncie. Podobnie jak noga, wszystkie podazaly w kierunku srodkowego filaru. Kilka krokow dalej, w dziurze pelnej zmiazdzonych kosci i kaluzy wlasnej krwi lezal Karfhud. Jego twarz byla na wpol oderwana, czarne zebra wystawaly z piersi w wielu miejscach. Pomimo iz jego brunatne oczy zmalaly do malenkich pomaranczowych wegielkow, dalej widac w nich bylo nienawisc. Byly wpatrzone w Tezeusza. -Tchorz. Tezeusz potrzasnal glowa. -Moze zdradliwy. Tanar'ri potrzasnal glowa. -Nie... oszukasz... mnie. - Diabel podniosl szpon, gestem proszac Trassonczyka, by podszedl blizej. - Daj mi... troche krwi. Tezeusz stal w miejscu. -Ostatnie... zyczenie - rzekl Karfhud. - Powiem... Tezeusz potrzasnal glowa. Nawet w obliczu smierci tanar'ri raczej nie ujawni tajemnicy map. -Nie... mapy. Tego... nigdy... sie... nie dowiesz - ale co... z... przyjacielem? Jest... tajne... Trassonczyk przeklal. Tessali byl juz najprawdopodobniej martwy, ale nie mozna bylo go zostawic, nie upewniwszy sie, czy tak jest w istocie. -Oczywiscie... ze mozesz - sapnal Karfhud. - Kto sie... dowie? Twoja... slawa... nie ucierpi... Tezeusz ruszyl w strone diabla. -Tu nie chodzi o moja slawe. Tu chodzi o Tessali. Gdyby Karfhud nie odwrocil spojrzenia i nie przeklal, Tezeusz moze nigdy by nie stanal, by zastanowic sie nad wlasnymi slowami. Byl slawnym czlowiekiem od tak dawna, ze przyzwyczail sie rozpatrywac swoje czyny nie pod katem tego, w jaki sposob pomagal innym, ale tylko chwaly, jaka mu przynosily. Stracil z oczu prawdziwa ceche, jaka uczynila kiedys z niego bohatera - jego troske o innych - i zamiast tego wpadl w pulapke bycia slawnym czempionem. Moze wlasnie dlatego stracil wspomnienia: sam sie zatracil. -Nie... mam... wiele... czasu... na... gratulacje - sapnal diabel. - Moge... nie... przetrzymac. Tezeusz kleknal przy glowie Karfhuda i przeciagnal dlonia po ostrzu swego miecza. Stal ciela czysto. Zacisnal piesc, ale nie pozwolil ani kropli krwi splynac na usta diabla. -Powiedz mi. Jedyna odpowiedzia Karfhuda byl dlugi, bulgoczacy gwizd. Diabel oblizal usta, ale potrzasnal glowa. -Juz... mnie raz... obrales. Tezeusz przesunal dlon nad wargi tanar'ri i mocniej scisnal piesc, wylewajac dlugi strumien czerwieni do jego ust. Pozwolil mu przez kilka sekund pic, po czym ponownie oderwal dlon. -Teraz powiedz mi, jak znalezc Tessali. Karfhud zlizal krew ze spekanych ust, po czym z glebi jego piersi wydobyl sie urywany smiech i zar w jego oczach zgasl. Tezeusz nie marnowal czasu na probe ozywienia diabla, poniewaz doskonale wiedzial, ze zostal oszukany. Zamiast tego przetoczyl na bok jego ciezkie cialo i odcial mu z plecow sakwe. Jesli wejscia do leza strzegla jakas tajemnica, to Karfhud z pewnoscia zaznaczyl ja na swoich ukochanych mapach. Szperal wsrod pergaminow, az w koncu znalazl najswiezszy z nich i go wyciagnal. Rozwijajac go, znalazl kawalek splatanej siwej siersci bariaura wciaz przyczepionej do jednej z rozowych krawedzi. To prawda, pomimo moich wszystkich obietnic, ze ktos jeszcze umarl. Stalo sie to w nastepujacy sposob: podczas gdy patrzylismy gdzies indziej, Karfhud zaskoczyl bariaura z tylu. Zanim Silverwind zdal sobie sprawe z tego, co sie dzieje, mial polamane wszystkie nogi i rece, a z grzbietu wlasnie sciagano mu skore i juz planowal, co sobie wyobrazi lepiej nastepnym razem. Chcialabym moc powiedziec, ze jego wieloswiat skonczyl sie szybko, ale tanar'ri nie postepuja w ten sposob. Sa oni mistrzami powolnej smierci i znaja tysiace sposobow na przedluzenie mak, a kazdy z nich bardziej bolesny od poprzedniego. Czasami tortura trwa nawet po smierci. Tego przynajmniej bariaurowi oszczedzono za cene stania sie mapa. Oczywiscie, szkoda, ze Silverwind nigdy nie odnalazl swojego wyjscia z labiryntu, ale nie byla to dla nas specjalna strata: nudny, egocentryczny stary glupiec, jakich mozna znalezc spiacych w kazdym rynsztoku w Sigil. I czego tak naprawde oczekiwaliscie od tanar'ri? Madrosci oraz dobrej woli? Uwazajcie sie za szczesciarzy, ze diabel poprzestal na skorze bariaura, podczas gdy mogl miec te najlepsza, nalezaca do czlowieka o oliwkowej skorze. Trassonczyk mial oczywiscie racje co do mapy. Tylko chwile zajelo mu znalezienie kolumny, nastepna ujrzenie trzech okregow, lecz nie bylo tam nic, co pomogloby zorientowac sie, co ma zrobic. Juz wrzucil wijace sie czlonki Sheby do sasiednich korytarzy, juz okrazyl dwa razy kolumne, odrzucil na bok rozwinieta mape i zabral sie do dziela. Ze zlamanymi zebrami i krwawiacymi ranami Tezeusz zataczajac sie brnal po raz trzeci dookola kolumny, nie zauwazajac na swojej drodze daru pokoju. Zobaczyl tylko otwierajace sie czarne wrota, uslyszal jak stopa kruszy skorupy, a okruchy wpijaja mu sie w pozyczona stope i spojrzal w dol. Ujrzal wirujace dookola czarne wstazki, wznoszace sie jedna po drugiej, otaczajace jego cialo raz, drugi, trzeci. Przypomnial sobie, jak kiedys stal przed wejsciem do ciemnej, smierdzacej jaskini. Jego mloda, winna kobieta znajdowala sie obok i wciskala mu klebek zlotej nici w dlonie. -Przytrzymam koniec, waleczny Tezeuszu. Po tym, jak zabijesz minotaura, wroc za nicia prosto do mnie. -Mozesz byc pewna, ze tak uczynie, Ksiezniczko. - Tezeusz pocalowal ja w usta. - A wtedy uwolnie cie z rak okrutnego Minosa i poplyniemy przez szafirowe morze, by uczynic cie Ariadna, Krolowa Aten. Ariadna. Imie to pojawilo sie w momencie, w ktorym Trassonczyk poczul pekajacy wrzod. Spojrzal w dol i ujrzal czarna rope splywajaca mu z ramion. Jego piers wypelnila sie pustka, a on sam poczul chlodny, gorzki wiatr drapiacy jego zebra. -Dosc! - krzyknal. - Juz dosc sobie przypomnialem! Ale wspomnienia naplywaja dalej. Z kazdym kolejnym peka nastepny wrzod i wylewa swoja czarna zawartosc na jego cialo. Ujrzal jasno to, czego przeblyski mial wczesniej: jak z lodowatym spokojem zdradzil Ariadne, w jaki sposob jego niedopatrzenie spowodowalo smierc ojca, jak jego wlasna prozna slepota kosztowala go zycie dwoch zon, furia zniszczyla jego niewinnego syna. Po swoim pierwszym zwyciestwie stracil to, co uczynilo go bohaterem. A teraz, kiedy potwor oferowal mu ten sam wybor, ktory wczesniej przyniosl mu tyle nieszczesc: zycie, jedno zycie w zamian za wieczna chwale i slawe, Tezeusz wiedzial juz, co powinien przyjac. Z czarnymi wstazkami wciaz wijacymi sie wokol niego i czarnymi wrzodami splywajacymi ropa, uniosl miecz i ruszyl przez czarne drzwi. Znalazl sie w ciemnym pomieszczeniu, pelnym zapachu potu i strachu, gdzie mrok zwisal jak dym z sufitu, a westchnienie z bolejacych piersi odbijalo sie od kazdej sciany. Pokoj byl pelen zelaznych klatek o roznych rozmiarach i ksztaltach. Czesc byla kwadratowa, czesc okragla, jedne w ksztalcie gruszek, inne wystarczajaco duze, by zmiescila sie w nich Sheba, a jeszcze inne z ledwoscia pomiescilyby gnoma. Tuzin kajdan zwisal z podtrzymujacych sufit kolumn. W wielu z nich znajdowaly sie zgnile szczatki wiezniow. Na srodku pomieszczenia wisial Tessali. Line owinieta mial wokol szyi, wierzgal nogami i za wszelka cene staral sie zaczerpnac powietrza. Rak nie mial zwiazanych i pocieral kikutami o petle w proznej probie uwolnienia sie. Potwora nie bylo nigdzie w zasiegu wzroku, ale Trassonczyk wiedzial, ze czai sie gdzies w poblizu, by moc latwo dosiegnac elfa. Tezeusz ruszyl sprintem, nie zwracajac uwagi na nic poza tym, zeby nieco zakrecic, aby zblizyc sie z boku. Pomimo iz biegl prosto w zasadzke, nie mial czasu na pruderie - nie, jesli chcial ocalic Tessali. Gdy zblizyl sie do szamoczacego sie elfa, prawie powalil go palacy zapach popiolu. Zrobil unik za kolumna, z ledwoscia mijajac uderzajacy pazur, po czym obrocil sie za filarem i przebiegl za plecami Sheby. Oczy Tessali zaczely juz wychodzic z orbit, a twarz wykrzywila sie, wiec Tezeusz nie byl w stanie stwierdzic, na ile elf byl zaskoczony, widzac go spieszacego na ratunek. Ostatnie kilka krokow przemierzyl poteznym skokiem, a jego miecz smignal jak blyskawica, przecinajac line. Ledwo zdazyl to zrobic, a w jego uszach eksplodowal ogluszajacy ryk. Poczul, jak leci w bok i wyladowal na jakiejs stercie, pod potworem. Wrzody bolu pekaly garsciami. Otworzyl usta do krzyku i stwierdzil, ze dusi go oslizgla czerwona skora bestii. Powoli Sheba zaczela zatapiac pysk w jego gardle. Tezeusz staral sie podniesc miecz i obronic sie, ale ona byla zbyt silna, by sie jej opierac. Potem, nagle, pomiedzy cialami otworzyla sie przestrzen. Tezeusz przetoczyl sie na plecy i ujrzal line okrecona wokol gardla Sheby, odciagajaca jej glowe do gory. Za potworem, z jednym koncem sznura pomiedzy zebami, a drugim owinietym wokol lokcia, stal Tessali. To byla doskonala okazja. Tezeusz wydal z siebie potezny okrzyk bojowy, po czym cial szerokim lukiem w gardlo Sheby, ale potwor z labiryntu zyje w kazdym z nas. Ona jest mrocznym, pozerajacym pragnieniem, ktore nigdy nie zostanie zaspokojone, skradajacym sie cieniem, diablem dla naszego serafina, sekretnym gniewem ukrywanym w naszych sercach. Zaprzeczmy jej, a staniemy sie jej niewolnikami. Walczmy z nia, a uczynimy ja niezwyciezona. Teraz musicie juz wiedziec, ze zadnego potwora nie mozna tak naprawde zabic - i gwiezdna stal Trassonczyka przecina powietrze szafirowym lukiem, ktory prawie rozcina githyanki na pol. -Uwazaj, krecie! Githyanki odsuwa sie na bok, kopiac szybko Tezeusza w glowe. Gdy jego stopa opada na ziemie, nie dostrzega on pulsujacego, zoltego wrzodu przyczepionego do jego kostki. Widzi tylko zmaltretowanego, smierdzacego Trassonczyka siedzacego na bruku, wybaluszajacego oczy na przeklinajacy ruchliwy tlum, stojace po bokach zrujnowane chatki z nagiego kamienia, a przede wszystkim na znajdujacego sie przed nim obszarpanego elfa o dzikich oczach. $$BOLE NIESKONCZONE On sadzi, ze mi uciekl, ten opalony slawny czlowiek, ale nikt tak naprawde nie opuszcza labiryntow. Wystarczy, ze skreca za rog, przejda przez prog, otworza drzwi, a zapomna, ze kiedys juz szli ta droga. Widze go nad czarnym, nagim brzegiem Lete: drzaca masa wrzodow, napuchnieta i pulsujaca ropa, schylajaca sie nad zimnymi wodami, by obejrzec swoje mroczne odbicie. Jego oczy, zapadniete i podkrazone spogladaja z jakiegos mrocznego miejsca rownie glebokiego i brutalnego jak Otchlan. Jego policzki wychudly i zapadly sie od mrocznego glodu. Napuchniete i spekane wargi krwawia tym zlym pragnieniem, ktoremu nigdy nie mozna do konca uciec. Nic nie przeszlo mu przez usta od czasu, gdy opuscil leze potwora: ani chleb, ani owoce, ani slodkie, chlodne wino. Nie marnowal ani chwili na podziwianie cudow Sigil, nie odpoczal, ani nawet nie zaopatrzyl sie na swoja podroz. Ruszyl tylko w dol Goscincem Kundli, by wpasc przez ponure drzwi Rzecznej Bramy i rzucic sie przez ten bulgoczacy portal. Trassonczyk kleczy na kamienistym wybrzezu i trzyma w zlaczonych dloniach cenny lyk ciemnej, kojacej wody z rzeki. Ile razy wczesniej, zastanawia sie, juz to robil? Ile razy wczesniej byl Bohaterskim Amnezjuszem, slawnym czlowiekiem poszukujacym swej spuscizny, tylko by odkryc, ze nie jest ona warta zatrzymania? Ile razy kleczal na tych samych nagich brzegach, biorac w dlonie chlodna wode, by wypic otumaniajacy lup Lete? Lete? Ci, ktorzy pili z wod Lete nie pamietaja jej imienia, a jednak ja je sobie przypominam. Jesli on pil, to czy ja rowniez? Coz z tego wtedy, ze potwor zebral wszystkie klamstwa Posejdona, ze przywiazal je jak zlote nici bezpiecznie w swoim legowisku? Jesli Trassonczyk pil, to ja rowniez. Klamstwa staja sie zapomnianymi prawdami. Staje sie marnotrawna corka Krola Morz i narzeczona Seta, zobligowana przez krew i rytualy, by sluzyc im obu. Ale moze byc, ze Trassonczyk nigdy nie pil, ze stracil swoje wspomnienia w wypadku albo przez klatwe bogow, ze gra sie jeszcze nie skonczyla i przebiegly Posejdon czyni corke z tej, ktorej ojcem nie jest. Wtedy dowiem sie, ze jego dary sa klamstwami. Wtedy naprawi sie peknieta brama, wtedy ten Tezeusz, ten pomywacz o zapadnietych oczach, wroci do Arborei, jeszcze jeden Lowca niosacy dary dla swojego pana. Czy pil wczesniej? Macie odpowiedz w sobie, tego jestem pewna. Czy prawdziwa nazwa rzeki brzmi Lete, czy... jakos inaczej? Wkrotce sie dowiem. Trassonczyk podnosi dlonie do twarzy. Bole staly sie zbyt ogromne. Juz teraz - gdy walczyl z potworem, gdy przeciskal sie przez Gosciniec Kundli, nawet gdy kleczal tu, na kamienistym brzegu Lete - peklo sto babli. Ale czymze jest setka w porownaniu z tysiacem? Nie moze zniesc tej zlamanej pustki w srodku, tej lodowatej, chorej winy w zoladku, tego wiecznego bolu w piersi. Musi tylko wypic, a one znikna. Ciernie sie wyprostuja, pecherze zsuna sie z jego ciala i utona w zimnej, wirujacej wodzie. Spuszcza glowe, by przysunac do niej podnoszone dlonie, wydyma wargi, by zaczerpnac kojacej wody do ust... ale jesli wypije, to zapomni o Ariadnie. Czy ona nie wroci, by go meczyc? Czy on nie zacznie jej scigac przez labirynty, blagajac, by wyjawila mu jego imie? Czy popelni te same bledy, dodajac do swojej listy zdrad wiecej Antiopii, Hipolitow i Jayk, zwiekszajac swoje okrutne jarzmo, ktore musi niesc za kazdym razem, gdy poszukuje swojej spuscizny? Patrzy gleboko w zlozone dlonie, przyglada sie tym zapadnietym policzkom i spekanym ustom blyszczacego odbicia, przez dluga chwile wpatruje sie w te czerwone i zapadniete oczy i widzi w nich cos z diabla: brunatny odcien wokol teczowek, dwa pomaranczowe jezyki migoczace w Otchlannej ciemnosci zrenic. Nie odwraca wzroku. Otwiera dlonie i pozwala mrocznemu obrazowi splynac. Niewazne jak okrutne sa Bole, lepiej nosic je po wieki, niz odwrocic sie plecami do tanar'ri. O kochanko i matko rozkoszy, Jedna rzecz jest tak pewna jak zgon. My zmienimy sie i rzeczy nam drogie zbledna, Tak jak juz zbladly nie raz, Znikna tak jak piana na wodzie, Jak na brzegu piach. Wiemy juz, co nam ciemnosc odkrywa, Czy gleboki, czy plytki nasz grob; Starzy nasi ojcowie, kochanki, Czuc bedziemy, czy zmogl sen ich juz. Zobaczymy, czy pieklo jest niebem, Czy chleba nie da nam chwast, Siedemdziesiat radosci po siedem, Pani Bolu i Lez! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/