Ksiega wszystkich godzin #1 Welin - DUNCAN HAL

Szczegóły
Tytuł Ksiega wszystkich godzin #1 Welin - DUNCAN HAL
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ksiega wszystkich godzin #1 Welin - DUNCAN HAL PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ksiega wszystkich godzin #1 Welin - DUNCAN HAL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ksiega wszystkich godzin #1 Welin - DUNCAN HAL - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HAL DUNCAN Ksiega wszystkich godzin #1Welin PRZELOZYLA ANNA RESZKA Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 Tytul oryginalu: Vellum. The Book of AUHours: iCopyright (C) 2005 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation (C) 2006 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Urszula OkrzejaIlustracja na okladce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okladki: Jaroslaw Musial Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 83-7480-032-1 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 2 Im. 63, 04-082Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: [email protected]://www.mag.com.pl Tacie za dziwactwa i przekonania Mamie za paczki zjedzeniem i wyrozumialosc I nade wszystko Ewanowi - na zawsze TOM PIERWSZY ZAGUBIONY BOG SUMERU PROLOG PYLISTA DROGA Dzienniki Reynarda Cartera - Dzien zeroPlonaca mapa. Kazda epopeja powinna sie zaczynac od plonacej mapy, twierdzil moj przyjaciel Jack. Jak w filmach. Plomienie trawiace swiat to najlepsze w tych wszystkich starych filmach, powtarzal. Stary pergamin robi sie coraz ciemniejszy posrodku, marszczy sie, kurczy, a potem nagle... puff! Taki wlasnie byl Jack. Jesli sie go zapytalo, co chce na urodziny, odpowiadal, ze eksplozji. Byl szalony, ale kiedy kartkowalem Ksiege, coraz szybciej, z rosnacym strachem i podziwem, myslalem o tym, co mi mowil. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, ktore rozpoczynaly sie od przewijajacej sie na ekranie opowiesci z dawnych czasow. Welinowe stronice lsnily w blasku, ktory nie pochodzil od plomieni. Podziemny magazyn rozjasnialo bladoniebieskie swiatlo jarzeniowek. Jedyny ogien plonal w mojej glowie, ogien zrozumienia, objawienia. Nie moglem jednak uwolnic sie od przeczucia, ze w kazdej sekundzie swiat moze obrocic sie w popiol, jak w finalowej scenie hollywoodzkiego filmu, w ktorej grzmiaca muzyka zaglusza krzyki i odglosy walki. Ksiega. Zamknalem ja z trzaskiem i sprawdzilem, czy moje podejrzenia sa sluszne. Na okladce z grubej ciemnej skory, zniszczonej i popekanej jak skorupa zolwia, byly wytloczone dziwne znaki w ksztalcie oka: kola wpisanego w elipse, ale z czterema mniejszymi polokregami przy krawedzi, na godzinie trzeciej i dziewiatej, na piatej i jedenastej; nachodzil na nie prostokat wykonany drukiem offsetowym. Calosc, otoczona wypukla ramka, wygladala zupelnie jak na skradzionych planach architektonicznych, lezacych teraz na podlodze. Obrzuciwszy piwnice spojrzeniem, utwierdzilem sie w przekonaniu, ze mam racje. Wszystko sie zgadzalo. Dlugie, prostokatne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, sciana po lewej grubsza niz pozostale, nosna. Dwa murki szerokie na mniej wiecej trzydziesci centymetrow siegaly dwoch trzecich wysokosci magazynu, jakby kiedys wyburzono czesc pierwotnej sciany, zeby zrobic nisze. Znalazlem ja w glebi pokoju, za wysoka przeszklona biblioteka; na planach skreslonych atramentem byla ledwo zaznaczona olowkiem. Poczulem wyrzuty sumienia, patrzac na stosy dziel Arystotelesa, Nostradamusa, Moliera i Bog wie kogo jeszcze, ktore musialem ulozyc na podlodze, zeby przesunac solidna szafe. Bezcenne dziela z uniwersyteckiego ksiegozbioru specjalnego; studenci zapisywali sie na nie w kolejce, podajac nazwisko swojego profesora i temat badan, kustosz przynosil je do czytelni na pietrze i ostroznie kladl przed nimi na biurku, na piankowych podporkach. Kruche stronice nalezalo odwracac bardzo delikatnie, zeby nie rozsypaly sie w proch pod nieczulymi palcami. Tymczasem ja potraktowalem je jak zwykle broszury, rzucilem na podloge, jakbym robil przemeblowanie. Lecz tak czy inaczej, w porownaniu z Ksiega wydawaly sie bezwartosciowe; juz byly prochem. Wytarlem krew splywajaca po czole i ponownie otworzylem wolumin, na pierwszej stronie. Ksiega wszystkich godzin Ksiega wszystkich godzin, tak nazwali ja w sredniowieczu benedyktyni, ktorzy pracowicie pisali przy blasku swiec, godzina po godzinie, dzien po dniu, tydzien po tygodniu, miesiac po miesiacu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto bialym, lecz zoltawym albo brazowawym, w kolorze skory, ziemi, drzewa, starej kosci, rzeczy, ktore kiedys zyly. Kroniki powstawaly na zlecenie ksiazat i krolow, a ich wykonanie oznaczalo cale lata garbienia plecow, skurczow dloni, oslabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, ze sam Bog zamowil taki wolumin u jednego z aniolow, pozwalajac mu wejsc za zaslone, zobaczyc swoja twarz, spisac slowa. Wedlug nich powierzyl to zadanie patriarsze Enochowi, ktory po wstapieniu do nieba zostal aniolem Metatronem. W dziele zachowal sie przekaz Bozy dotyczacy wszystkich chwil wiecznosci, rodzaj instrukcji obslugi dla tych, ktorzy odwaza sie zyc w calkowitej zgodzie z Jego nakazami, bez najmniejszych odstepstw. Okazalo sie jednak, ze zaden czlowiek nie jest zdolny do takiego poswiecenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Ksiegi w tym swiecie. Utrzymywali, ze mozna ja znalezc tylko w wiecznosci, gdzie duch zostaje uwolniony od slabosci ciala. -Ksiega wszystkich godzin - mowil ojciec. - Twoj dziadek wyruszyl jej szukac, ale nigdy nie znalazl. Nie mogl znalezc, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje. Pamietam jego spokojny usmiech, wyraz twarzy, ktory czasami przybieraja rodzice, gdy widza, ze dzieci powtarzaja ich bledy. Ich mina wyraznie mowi: tak, wszyscy w waszym wieku mysla podobnie, ale uwierzcie nam, kiedy bedziecie starsi, zrozumiecie, ze swiat nie jest taki prosty. Wypytywalem go o fantastyczne historie, ktore mi opowiadano, o stare sekrety rodziny Carterow. Nie o zwykle szkielety w szafie, ale o kosci, na ktorych wyryto tajemnicze runy, i o schowki z zamaskowanymi wejsciami do mrocznych tuneli prowadzacych w glab ziemi. -Ale stryj Reynard mowil, ze kiedy dziadek byl na Bliskim Wschodzie... -Stryj Reynard to szczwany lis - przerywal mi ojciec. - Opowiada ciekawe historie, lecz musisz traktowac je z przymruzeniem oka. Pamietam, ze jego slowa mna wstrzasnely, przyprawily o metlik w glowie. Bylem mlody i nie sadzilem, ze dwoch doroslych, ktorym calkowicie ufam, moze wierzyc w zupelnie co innego. Przeciez ojciec i jego brat Reynard, moj imiennik, wiedzieli wszystko. Byli doroslymi. Nigdy nie przypuszczalem, ze ich odpowiedzi na moje pytania moga byc calkowicie rozne. -Oczywiscie sluchaj ojca - powiedzial stryj Reynard. - Szczerze mowiac, nie powinienes wierzyc w zadne moje slowo. Jesli chodzi o Ksiege, jestem kompletnie niewiarygodny. - Popatrzyl mi w oczy z absolutna powaga i... mrugnal, dodajac: - Prawie jak cystersi. Cystersi uwazali benedyktynow za glupcow. Byli przekonani, ze Ksiega istnieje w tym swiecie, ale bali sie jej jak samego diabla. Przekleli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatanskie z dziel, Ksiege imion zmarlych, wszystkich istot, ktore zyly albo mialy zyc: ludzi, aniolow, demonow. Odwolywali sie do Biblii, Tory, Koranu, chrzescijanskich apokryfow, zydowskich i islamskich legend. Czyz Apokalipsa sw. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybe Ksiedze Zycia zawierajacej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, ktorzy w chwili wezwania nie mogliby odmowic stawienia sie przed tronem Bozym? A skoro miala byc ujawniona dopiero w dniach ostatecznych, skad Salomon znal imiona wszystkich dzinow? W owych czasach palono na stosie stare panny, zielarki i akuszerki, uwazano, ze swiat jest pelen ciemnosci, obawiano sie wiedzy. Dlatego twierdzono, ze musi istniec kopia Ksiegi Zycia, sporzadzona przez samego Lucyfera, jeszcze kiedy byl prawa reka Boga. Szeptano, ze moze nawet wpisal do niej imie Pana; stad jego upadek. Jesli tak, to zuchwaly smiertelnik moglby uzyc Ksiegi, zeby podporzadkowac Wszechomogacego swojej woli. Ale w tej chwili bardziej interesowal mnie prowizoryczny bandaz z oderwanego rekawa, ktorym zatamowalem krwotok ze zranionej reki. Z woluminami z ksiegozbioru specjalnego obszedlem sie bezceremonialnie, jeszcze gorzej z biblioteka, ktora zaslaniala pokryta kurzem szklana tafle broniaca dostepu do niszy - niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealna ekspozycja przedstawiajaca mnisia cele czy tajny skladzik przemytnika - ale bylem bardzo ostrozny, poslugujac sie diamentowym nozem i przyssawka. Zupelnie sie nie spodziewalem, ze szklo sie rozprysnie, a gwaltowny podmuch odrzuci mnie w glab pomieszczenia. Mialem szczescie. Tylko jeden odlamek okazal sie na tyle duzy, zeby zranic mnie powazniej. Utkwil gleboko w prawej dloni, kiedy odruchowo zaslonilem twarz. Reszta spowodowala skaleczenia, liczne, ale w wiekszosci powierzchowne. Nie wiedzialem, dlaczego w niszy panowalo takie cisnienie, ze szyba pekla, kiedy wycialem w niej otwor. Byla to jednak blaha tajemnica w porownaniu z ksiazka lezaca w kregu soli. Legendy zycia -Ksiega godzin. Albo imion. Nie wiadomo. -Brednie! - stwierdzil Joey. - Zmyslasz. -Zamknij sie - burknal Jack. - Ja go slucham. Przesunal w moja strone dzin z tonikiem, przed Joeyem postawil guinnessa i usiadl z kieliszkiem ouzo. Powachal je i zmarszczyl nos. -Mow dalej - powiedzial. -Dobra - wychrypialem glosem zdartym od przekrzykiwania dudniacego basu szafy grajacej. - No wiec, w siedemnastym wieku pewien jezuicki uczony oswiadczyl, ze obie te idee to herezja. Wedlug niego chodzilo o ksiege, z ktorej przed tronem Bozym zostana odczytane wszystkie grzechy. Nie tylko spis imion zmarlych, takze ich uczynkow, dawnych, obecnych i przyszlych. -To musialaby byc cholernie gruba ksiazka - zauwazyl Joey. Wzruszylem ramionami, usmiechnalem sie i lyknalem drinka. -Moze jezyk, w ktorym ja spisano, jest bardziej... zwiezly. Nie mam pojecia. Wlasnie w tym rzecz, ze nikt nie wie dokladnie, jak ona wyglada. Gdzie jest, to inna sprawa. -Za duzo czytasz - stwierdzil Joey. - Czlowieku, zaloze sie, ze w kazdej bibliotece uniwersyteckiej znajdziesz egzemplarz... -Makromimicon - powiedzial stryj Reynard. - Ciekawe, skad Liebkraft bral swoje pomysly. Starzy bogowie, ksiega napisana przez szalonego Ara ba, tlumaczenie jeszcze starszego tekstu. Skad ja masz? Obrocil w rekach zniszczona broszure. Pozolkle kartki, polamany grzbiet, zagiete rogi, krzykliwa okladka - zadna starozytna tajemnica, tylko wspolczesna szmira, zadna prawda, tylko smieci. I tyle wlasnie uslyszalem po tych wszystkich opowiesciach, ktore stryj snul przez cale moje dziecinstwo. -Z antykwariatu. Zaplacilem piecdziesiat pensow. Ty... ty... nie wierze, ze caly czas mnie nabierales... Braklo mi slow. Legendy zycia, opowiadane nad szklankami mleka albo - ostatnio -piwa, okazaly sie czystym zmysleniem. Do tego ukradzionym. Stryj spokojnie palil papierosa. -Naklad wyczerpany dziesiatki lat temu - dorzucil, oddajac mi ksiazke. - Powinienes ja przeczytac. Naprawde. Na pewno ci sie spodoba. Mial na twarzy swoj szelmowski usmieszek. -Oczywiscie przeczytalem Liebkrafta. Wszyscy w rodzinie Carterow musieli go poznac wczesniej czy pozniej. Zwlaszcza ty, Jack. Bez pospiechu zapalilem papierosa i zaciagnalem sie gleboko, zeby przykuc ich uwage. Z Jackiem i Joeyem spiknalem sie na pierwszym roku studiow. Jack, rudowlosy, szalony chlopak, ktory po pijanemu lubil wychodzic na parapet, tez Carter, choc nie bylismy spokrewnieni, o ile wiem. Joey Pechorin, nihilista o matowym glosie, w pierwszej chwili sprawial wrazenie, jakby za bardzo staral sie zachowac lodowata obojetnosc, ale po blizszym poznaniu okazywal sie ponury i wyniosly. Ci dwaj, ogien i lod, od szkolnych czasow byli nierozlacznymi przyjaciolmi, dopoki Jack nie zakolegowal sie z lekkomyslnym Thomasem o zywych oczach. Thomas Messenger tak przypominal duszka, ze nie moglismy nazwac go inaczej jak Puk. Jak zwykle sie spoznial. Zobaczylem, ze Jack patrzy na zegarek i zerka w strone drzwi... -Jak myslisz, dlaczego nadal swojemu bohaterowi nazwisko Carter? - spytalem. -Brednie. - Jack zakaszlal w dlon. Dostrzeglem jednak, ze moje pytanie go zaintrygowalo. -Ale to najszczersza prawda. Znal mojego dziadka, kiedy... -Odwal sie - warknal Joey. - Odwal sie, do cholery. Pokrecilem glowa, slac mu smutne, zrezygnowane spojrzenie. Twoja strata. -Nie chcesz, to nie wierz. Guzik mnie to obchodzi. Ja wiem, ze Ksiega istnieje. I wiem, gdzie jest. Legendy zycia, zycie pelne legend, rosnacego zainteresowania, ciekawosci przekutej w narzedzie. Nie wybralem tego uniwersytetu ze wzgledu na jego reputacje. Nie robila na mnie wrazenia niby-gotycka wieza, czworokatne dziedzince, nudne wyklady o Szekspirze, Spencerze i Miltonie, ten czy inny pompatyczny, ubrany na czarno profesor o uroczystym glosie, tkwiacy jeszcze w ubieglym wieku. Trzy lata nauki w bibliotece poswiecilem na badanie jej korytarzy, a nie zbiorow. Poznalem budynek, z zewnatrz i w srodku, jakbym mieszkal w nim przez cale zycie, poznalem kazde pietro, kazdy kat, kazde drzwi. Przestudiowalem plany architektoniczne. Zawarlem znajomosci ze straznikami i bibliotekarzami. Przez ostatnie poltora roku pracowalem tam w niepelnym wymiarze godzin. Widzialem, gdzie sa kamery, o ktorej ochroniarze robia nocny obchod, kto wyprodukowal system alarmowy, jak ten system dziala, jak mozna go wylaczyc. Bylem gotowy. -Wiem, gdzie ona jest - powtorzylem. -Uwierze, jak zobacze - rzucil Joey. Ja tez, pomyslalem. Ja tez. Miedzy kabala a matematyka Trzy lata moich studiow i trzy pokolenia rodziny Carterow albo wiecej, jesli stryj mial racje. Opowiadal mi, ze w sredniowieczu kazda gildia rzemieslnikow czy kupcow miala wlasne misterium oparte na jakiejs historii wzietej z Biblii badz z apokryfow. Murarze wystawiali sztuke o wiezy Babel, handlarze winami o pijanstwie Noego. Stryj slyszal rowniez o sztuce poswieconej aniolom, ktorzy nie chcieli walczyc ani po stronie Boga, ani Lucyfera, tylko uciekli przed wojna w niebie. Zabrali ze soba Ksiege Zycia, zeby uchronic ja przed zniszczeniem, i na Ziemi wciaz przenosili ja z jednej kryjowki do drugiej. Sztuke oczywiscie wystawiali Carterowie. -I stad sie wziela cala historia - wyjasnil mi kiedys ojciec. - Misteria odgrywano w calej Brytanii i na kontynencie, wiec Carterowie duzo wedrowali. Wszedzie, dokad przybywali, pojawialy sie opowiesci o starozytnej ksiedze. Mity oparte na sztuce skleconej na podstawie legendy spisanej na marginesach swietych pism. Historie wywodzace sie z historii bioracej poczatek z jeszcze innej historii. Zadna nie byla prawdziwa, ale w koncu ludzie zapomnieli, co jest fikcja, a co faktem. Masoni nie maja monopolu na falszywa mitologie. Ale niedorzeczny jest pomysl, ze ostatni z aniolow, ktorzy uciekli na ziemie, wynajal mlodego woznice, zeby przewiozl tajna ksiege przez cala Europe do... Ojciec umilkl raptownie. Musial zorientowac sie po mojej zaskoczonej minie, ze nigdy wczesniej nie slyszalem tej czesci opowiesci. Westchnal. -Wlasnie w to wierzyl twoj dziadek. Ze Carterowie przejeli od aniolow piecze nad Ksiega. Ale zgubili ja i od tamtej pory wciaz jej szukaja. - Potem dodal cicho, ze smutkiem: - Twoj dziadek byl chorym czlowiekiem. Bral udzial w pierwszej wojnie swiatowej. Chcial wierzyc w... cos wiekszego. Wojna zmienia ludzi. Smierc zmienia ludzi. Smierc zmienia ludzi. Pamietam, jak Jack i Joey sie poklocili. Joey zwymyslal pijanego Jacka i wyszarpnal mu z reki butelke ouzo, a Jack zaczal na niego wrzeszczec: "Pieprz sie, pieprz sie, pieprz sie!". Powiada sie, ze ktos jest szalony - mowi sie: ale ten Jack jest szalony - lecz to sa puste slowa, poki czlowiek nie zobaczy, ze ludzie naprawde wariuja. W Hiszpanii Maurow zyl pewien zydowski uczony, Isaac ben Joshua, ktory twierdzil, ze Ksiega doprowadza do obledu kazdego, kto ja otworzy. Utrzymywal, ze nie zawiera ona spisu ludzkich uczynkow, tylko reguly prawne, ze jest to oryginal Ksiegi Prawa, nie Mojzeszowa Tora, lecz jeszcze starsze przymierze znane jedynie z marginalnych apokryfow pochodzacych z przedpotopowych czasow Enocha oraz buntu aniolow. Narzucalo ono fizycznemu swiatu zasady mieszczace sie gdzies miedzy kabala a matematyka. Ben Joshua powolywal sie na islamskie zrodlo, wedlug ktorego wszystkie stronice Ksiegi sa puste, oprocz jednej. Znajduje sie na niej proste zdanie okreslajace sama istote egzystencji. Wlasnie dlatego wszyscy, ktorzy do niej zajrzeli, tracili zmysly; nie byli w stanie zrozumiec sensu zycia wylozonego w rownaniu skladajacym sie z kilku slow o matematycznej czystosci. Po tym, co przytrafilo sie Thomasowi, pomyslalem, ze wiem, co to za zdanie. Dwa slowa. Ludzie umieraja. Na pierwszej stronicy Ksiegi, na ktora teraz patrzylem, nie bylo zadnego tekstu, tylko labirynt betonowych korytarzy i pomieszczen tworzacych bunkrowate czeluscie starego budynku. Zlote iluminacje oznaczaly przewody wentylacyjne, okablowanie, rury grzewcze, a logo w ksztalcie oka znane z okladki tutaj bylo mniejsze, namalowane odrecznie czarnym atramentem. Poczulem narastajacy zar w glowie. Cos sie nie zgadzalo w tym starym artefakcie, jego zawartosc wydawala sie zbyt... wspolczesna. Zamiast rymowanego proroctwa, niejasnej przepowiedni, mialem przed soba precyzyjny schemat. Gdy odwrocilem kartke, ujrzalem biblioteke z planow architektonicznych, ktore tak dlugo studiowalem. I znowu ten symbol posrodku. Strona druga i trzecia razem pokazywaly budynek wraz z otoczeniem, siecia drog i sciezek, innymi zabudowaniami i trawiastym terenem kampusu. Rozpoznalem je od razu, pod wplywem impulsu zamknalem Ksiege i zaraz otworzylem ja ponownie, jakby ta prosta czynnosc mogla cos zmienic. Ludzilem sie, ze tym razem obraz, ktory zobacze, bedzie bardziej sensowny. Niestety, widok okazal sie jeszcze mniej zrozumialy. Gdy przyjrzalem mu sie uwazniej, ogarnal mnie wiekszy niepokoj, bo kilka drobnych szczegolow, polozenie tej sciezki czy zarys tamtego budynku wydaly mi sie troche inne, niz je zapamietalem. Chlodna biala poduszka -Ktora godzina? - zapytal Jack. Spojrzalem na zegarek, ale Puk uprzedzil mnie, mowiac: -Lato. Byl kwiecien, lecz oprocz zwyklego czasu istnial czas Puka - godziny i minuty opisywalo sie jako kwadrans po piegu, a kazdy dzien wystarczajaco cieply i pogodny, by mozna wylec na trawe i palic papierosy, oznaczal lato. Teraz bylo pieknie, kiedy razem z Pukiem i Jackiem plawilismy sie w blasku slonca, lezac na ogrodzonym murkiem, trawiastym zboczu miedzy biblioteka a czytelnia. Za nami znajdowal sie przysadzisty budynek stolowki, ale stad go nie widzielismy. Wieza uniwersytetu, zbyt solidna i archaiczna, zeby uchodzic za strzelista iglice, lecz siegajaca blekitu misternym, choc anachronicznym zlobkowaniem, przeczyla wiktorianskiej konstrukcji, fantazjujac o antyku. W tak wspanialy dzien musialo byc lato. Po mojej prawej stronie slonce odbijalo sie od okien biblioteki, malowalo pokryte tynkiem kamyczkowym sciany, nadajac im cieple srodziemnomorskie albo mauretanskie barwy, migotalo na szklanych obrotowych drzwiach muzeum Huntera, kiedy wchodzili i wychodzili przez nie studenci. Na parterze biblioteka i muzeum stapialy sie w jeden budynek, klockowaty i nowoczesny, same szesciany i walce oraz prosta, abstrakcyjna rzezba z zelaza ustawiona na chodniku przed niskimi schodkami, ktore prowadzily do brukowanej alejki biegnacej w strone University Avenue. Idac nia, mijalo sie Mackintosh House, zabytkowa replike kamienicy czynszowej z meblami i wyposazeniem zaprojektowanym przez jednego z najslynniejszych synow Glasgow; polaczona z muzeum Huntera i dostepna z jego wnetrza, miala falszywe frontowe drzwi, absurdalnie zawieszone w powietrzu, bez stopni, po ktorych mozna by do nich dojsc. Po mojej lewej stronie znajdowala sie czytelnia, zbudowana w latach dwudziestych, niska i okragla, z wysokimi, waskimi oknami i kopulastym dachem; art nouveau, pomyslalem, choc nigdy nie potrafilem odroznic nouveau od deco. I mimo ze pochodzace z lat szescdziesiatych monstrum, ktore mialem ze plecami, z brazowej cegly, o przyciemnianych szybach, ze stolowka i studenckimi sklepikami, zaslugiwalo na bombe ze wzgledu na swoja brzydote, zadnego innego zakatka swiata nie kochalem bardziej od tego trawiastego pagorka miedzy czytelnia a biblioteka, otoczonego niskim murem z grubo ciosanego piaskowca. Zadnego miejsca nie kochalem tak mocno, wczesniej ani pozniej. Siedzialem na drewnianej lawie, najnowszym dodatku do wzgorza. Wladze uniwersytetu zatrudnily wspolczesnego artyste, zeby upamietnil piecset piecdziesiata rocznice istnienia uczelni, a on przerobil zielony stok na cos w rodzaju instalacji. Z pewnym niepokojem obserwowalem, jak ogradzano teren i wyrywano trawe. Ale kiedy prace ukonczono, musialem przyznac, ze moj zakatek stal sie jeszcze bardziej sielski. Artysta ulozyl parami dziesiec drewnianych bali, dzielac powierzchnie pagorka na piec dlugich, waskich prostokatow, gdzie dwa ociosane pnie tworzyly naroznik, a pozostale boki wytyczaly niskie krzewy. Wszystkie kloce z ciemnego drewna mialy w jednym koncu poduszke z bialej porcelany, a wzdluz nich biegly osadzone w ziemi cienkie szklane panele z tekstem - noca oswietlone - opowiadajace historie tego miejsca w dziesieciu rozdzialach. Krzewiaste ziola o leczniczych wlasciwosciach stanowily nawiazanie do pierwszego uniwersyteckiego ogrodu botanicznego, ktorego istnienie odkryl niedawno pewien akademik, grzebiac w archiwach. Kloce byly replikami starych stolow sekcyjnych, na pamiatke najstarszego wydzialu naszej uczelni. Tamtego dnia lezalem na jednym z nich, opierajac glowe na chlodnej bialej poduszce. Od czasu do czasu obracalem sie i siadalem na chwile, zeby wychylic piwo z puszki, ktore oczywiscie przynieslismy ze soba. W taki dzien nie mozna uczyc sie do egzaminow bez ochlody. -Jest pol do drugiej - powiedzialem. -Cholera! - zaklal Jack. - Jak dlugo tu jestesmy? -Pare godzin. Niedlugo. Siegnalem po Antologie poezji Nortona, zajrzalem do niej, po czym szybko ja zamknalem i polozylem obok biografii Johna Macleana nalezacej do Jacka. -John Maclean - odezwal sie Puk. - Jak bohater Szklanej pulapki? -Jak tworca szkockiego socjalizmu, balwanie. Jack potrzasnal glowa. Wielu studentow wyleglo na wzgorze. Siedzac po turecku w kregach, otoczeni puszkami, kanapkami i paczkami papierosow, rozmawiali i smiali sie, lecz nikt tak naprawde nie pracowal. Byla wielkanocna przerwa. Szybkimi krokami zblizaly sie egzaminy, ale nam sie wydawalo, ze mamy przed soba caly czas swiata. Spojrzalem na kolegow. Jack mial dlonie splecione pod glowa, Puk lezal pod katem prostym do niego i korzystal z jego brzucha jako podglowka. Jedna reke przerzucil sobie przez piers, druga, z papierosem miedzy palcami, wyciagnal wzdluz boku. Z wiezyczki popiolu niczym z kadzidla unosil sie dym prosto w blekitne niebo. Kanciastosci i zawijasy Przerzucilem strone czwarta i piata. Mapa. Tym razem w innej skali, wiekszej. Poznalem znajome ulice i sciezki calej dzielnicy bohemy otaczajacej uniwersytet, razem z rzeka i parkiem, muzeum i galeriami sztuki. Wszelkie szczegoly narysowano z precyzja godna wspolczesnego kartografa, ale jednoczesnie calosc byla niepokojaco, choc bardzo subtelnie odmienna od okolicy, ktora tak dobrze znalem. Chryste, moj dom przy Bank Street powinien znalezc sie na mapie w tej skali - mieszkam niecale piec minut spacerem od starych klasztornych dziedzincow tworzacych samo serce kampusu - ale moja ulica nawet nie byla na niej zaznaczona. W jej miejsce pojawila sie rzeka, a cala siec ulic i kamienic czynszowych zostala odpowiednio przesunieta. Dwie glowne drogi, ktore powinny przecinac sie pod katem prostym, spotykaly sie i laczyly na skrzyzowaniu w ksztalcie litery Y. Zupelnie jakby bardzo drobne zmiany nawarstwialy sie lawinowo. Plan miasta, ktory znalazlem na stronach szostej i siodmej, wydawal sie kompletnie nieznajomy. Pamietam, ze jako dziecko lubilem patrzec na architektoniczna makiete mojej szkoly i okolicy, wystawiona w glownym holu, gdzie dyrektor i zastepca mieli swoje gabinety. Jedna drobna rzecz sie nie zgadzala - kamienne schody prowadzace z polozonego wyzej parkingu, ktorych nigdy nie zbudowano. Nie umialem pojac, ze model moze byc zly. Nie dlatego, ze uwazalem, ze schody powinny istniec w rzeczywistosci, skoro przedstawiono je na makiecie, czy vice versa - bylem za maly, zeby zrozumiec, co wlasciwie mi przeszkadza - ale pamietam wlasna dezorientacje, metlik w glowie z powodu tej niezgodnosci. Teraz, wiele lat pozniej, czulem ten sam niepokoj, tyle ze glebszy. Odwrocilem kolejna kartke i zobaczylem miasto wraz z okolica, linie wybrzeza i tereny wiejskie, ktore je otaczaly. To zdecydowanie nie bylo miasto, ktore znalem. Moje lezalo nad rzeka, ale nie u jej ujscia. Cala topografia wydawala sie niewlasciwa, lecz jednoczesnie rozpoznalem linie brzegowa i wyspe lezaca w odleglosci krotkiej przeprawy promem od portu. Sam port znajdowal sie tam, gdzie w rzeczywistosci rozlozylo sie male nadmorskie miasteczko z lodziarniami i automatami do gier, do ktorego w niedziele jezdzili emeryci i rodziny z dziecmi. Bylo tak, jakby moje miasto, przeniesione jakies czterdziesci kilometrow na poludniowy zachod od swojego naturalnego polozenia, musialo przystosowac sie do odmiennego uksztaltowania terenu, przybrac troche inny ksztalt. Na mapie jego miejsce zajmowala wioska otoczona przez pola uprawne. Macromimicon. Czyzby to zatem byl atlas swiata, ktory obral inny kurs, ta wies zamiast tamtej rozwinela sie w miasteczko, akurat z tego miasteczka wyroslo duze miasto? Odwrocilem kartke. Nawet jezyk, w ktorym opisano ulice, drogi, rzeki, miasta i wsie, wygladal na produkt rownoleglego rozwoju, zlozony z kanciastosci i zawijasow, troche podobnych do rzymskiego alfabetu albo cyrylicy, ale nie calkiem takich samych. Dziwne, lecz wtedy nie przyszlo mi do glowy, ze ksiazka moze byc wytworem fantazji. Niewykluczone, ze przed takim wnioskiem powstrzymala mnie dokladnosc planu biblioteki. Albo az tak mocno byly we mnie zakorzenione stare rodzinne legendy. Wiem tylko, co czulem: rosnace przekonanie, ze ksiega zawiera glebsza prawde. Biblijna wieza -Jack! Nie odpowiedzial. -Do cholery, Jack! - zawolal Joey. - Wpusc nas. -Wchodzcie. Przeciez powiedzialem "prosze". Sterczelismy tam pol godziny i zza drzwi slyszelismy cisze. Sam sie niepokoilem, ale Joey wpadl w przerazenie. Z furia w glosie przeklinal Jacka, obrazal go, powtarzal w kolko, jak glupio i bezsensownie sie zachowuje. Gdyby ktos Joeya nie znal, moglby pomyslec, ze bardziej zlosci go strata czasu i wlasna niewygoda niz cos innego. Ale ja wyczuwalem w nim strach i napiecie. Joey byl gotow znienawidzic Jacka za to, co sobie robil. Za bardzo go to bolalo. -Otwieraj, ty pieprzony dupku! Otwieraj, kurwa, te pierdolone drzwi, kutasie! Walil w nie piesciami, kopal, warczal i plul. Po chwili, po bardzo dlugiej chwili, kiedy Joey wreszcie umilkl, rozleglo sie szczekniecie zasuwy. Jack siedzial na podlodze nad otwarta Biblia i wydrukiem - przyjrzalem sie uwazniej -zawierajacym kolumny cyfr, liter i innych znakow: dwukropkow, srednikow i pytajnikow, kazdy opatrzony numerem. Byly to wartosci klawiatury komputerowej ASCII, liczby od zera do dwustu piecdziesieciu pieciu, sluzace do przedstawiania tekstu w postaci cyfrowej, ktora komputer mogl dalej przetwarzac, jezyk sprowadzony do zer i jedynek, do serii elektronicznych impulsow. Tekst byl zmagazynowany w formie bajtow, kazdy bajt skladal sie z osmiu bitow, osmiu znakow dwojkowych: 1s, 2s, 4s, 8s i tak dalej az do 128, podobnie jak w systemie dziesietnym jest ls, 10s, 100s i tak dalej... od 00000000 do 11111111, od zera do 255. Jack uzywal go jako punktu odniesienia. Po jednej stronie mial gore papieru. Niektore ryzy byly jeszcze zapakowane, inne rozerwane, kartki rozrzucone. Jack bral swieza ze stosu, zagladal do Biblii, wodzac piorem po stronie, - znajdowal odpowiednie miejsce, po czym odszukiwal znak na wydruku ASCII i notowal go w zapisie dwojkowym. Za nim walaly sie zapelnione strony. Ukucnalem i wzialem jedna do reki. Na lewym marginesie zobaczylem nagryzmolone kolumny liczb - 45, 37, 56. Obok Jack zapisywal je w innej postaci. 37 to bylo 1 plus 4 plus 32, w systemie binarnym - 10200200. Patrzac na nie, zorientowalem sie, ze nad niektorymi liczbami pracuje za kazdym razem od nowa, zamiast zrobic zestawienie wszystkich dwojkowych odpowiednikow liter i liczb, ktorych potrzebowal. Tak samo postepowal z kazdym dwukropkiem, kropka czy innym znakiem. Gdy go obserwowalem, wzial inna kartke, prawie zapelniona jedynkami i zerami -kazdy bajt skladajacy sie z osmiu miejsc oddzielony kreska - i przeniosl na nia jedna z juz opracowanych liczb. Nastepnie wrocil do Biblii, potem znowu do plachty z ASCII i z powrotem do swoich bazgrolow, zeby znalezc kolejna wartosc. Kiedy strona byla pelna, wstal i poszedl w kat pokoju. Byl boso. Zajmujaca rog pokoju wieza z zapisanych kartek siegala mu do piersi. -Co to, kurwa... Joey ruszyl za nim. Bylem pewien, ze wezmie pierwsza kartke z wierzchu, podetknie ja Jackowi pod nos i zapyta, o co tu, do cholery, chodzi. Slyszalem skrzypniecia luznych desek w tanim pokoju wynajmowanym przez Jacka, kiedy Joey przekraczal jedna z ryz, widzialem jego zbielale kostki dloni i zesztywniale plecy. Stos byl niestabilny. Wznosil sie w samym kacie, ale nie opieral o sciane. Chryste, jakim cudem Jackowi udalo sie ulozyc taka gore bez... W pewnym momencie, gdy Joey nastapil na kolejna obluzowana deske, wieza z przetlumaczonej Biblii zachwiala sie, przechylila sie i zawalila. Kartki pofrunely we wszystkie strony, po czym, kolyszac sie, zaczely sunac w dol jak papierowe samolociki. Od tamtego dnia Jack byl dla nas stracony. Wszyscy potracilismy sie nawzajem, bo Thomas nie zyl, Jack oszalal, Joey zamknal sie w sobie, a ja... ja moglem myslec jedynie o Ksiedze wszystkich godzin. Duzy obraz Gdy odwracalem kolejne bezcenne stronice, starajac sie nie poplamic ich krwia z licznych ran, ledwo slyszalem alarm dzwoniacy mi w uszach od chwili, gdy roztrzaskalem szybe. Ogarnelo mnie dziwne poczucie pewnosci, tylko nie bylem pewien, czego jestem pewien. Nastepna strona, potem kolejna, jeszcze jedna i zobaczylem Wielka Brytanie. Brytanie bez Glasgow, Londynu i innych duzych miast, ktore przeciez powinienem umiec wskazac. Albo raczej te miasta znajdowaly sie w niewlasciwych miejscach i mialy niewlasciwe zarysy. Byla to mapa przeszlosci, przyszlosci czy wyimaginowanej terazniejszosci? -Macromimicon - powiedzial stryj. - Duzy Obraz. Jakakolwiek forme przybiera, a niektorzy powiadaja, ze dla kazdego inna, mysle, ze... nie jestem pewien, tylko sadze, ze to rodzaj lustra swiata albo czegos wiekszego, w czym zawiera sie nasz swiat. Kolejna stronica - Europa. Potem nastepna. Teraz mialem przed soba glob znieksztalcony tak, zeby zmiescil sie na dwoch prostokatnych kartkach. Kartograf zdecydowal sie poswiecic niegoscinne okolice podbiegunowe. Pokazal linie brzegowa Antarktydy rozdzielona, biegnaca wzdluz dolu strony. Krance polnocnych kontynentow uwidocznione na gorze kartki byly rozciagniete i przekrzywione w wyniku zamiany trzech wymiarow na dwa, Ocean Arktyczny zostal zredukowany do zwyklego kanalu, z obu stron graniczacego z Grenlandia. -Niezla historyjka - powiedzial Jack, kiedy siedzielismy w barze. - Musze ci to oddac. Ale nie wierze w ani jedno slowo. Znowu spojrzal na zegarek, zerknal na drzwi wejsciowe. Bylem rozpalony i wiedzialem, ze to cos wiecej niz skutek utraty krwi. Powinienem juz stad wyjsc. Powinienem wynosic sie do diabla razem z ksiazka, a nie przegladac ja jak pilny student w bibliotece uniwersyteckiej - w srodku nocy, uzbrojony w diament do ciecia szkla i inne narzedzia wlamywacza. Czekalem, zeby mnie schwytano na goracym uczynku, z krwawymi sladami wlasnych palcow na rozbitej szafie i drewnianym biurku, gdzie teraz lezala Ksiega. Nie moglem wyjsc. -Kto idzie na drinka? - zapytal Joey, ktory trzymal noge na drewnianej lawie obok mnie, opieral sie lokciem o kolano i patrzyl na Jacka i Puka lezacych na trawie. -Chrzanie wszystko - odparl Puk. - Nie ruszam sie stad. Gdy wlaczyl sie alarm i nikt nie przyszedl, zakrwawiona lewa reka odwrocilem nastepna strone. Wiedzialem, ze musze natychmiast wyjsc, ale tkwilem tam, jakbym na chwile stracil wplyw na wlasne postepowanie. Wiedzialem, ze brudze krwia Syberie i cale bezcenne dzielo. Wiedzialem, ze ochroniarze zjawia sie lada moment. Wiedzialem, ze moge skonczyc wwiezieniu. Chryste, Ksiega byla prawdziwa, mialem ja w rekach, tu i teraz. I choc w uszach dudnilo mi tetno, krew zalewala oczy, plynela z rozcietej dloni, plamila wszystko, czego dotknalem, przewrocilem kolejna stronice. Nowe nieznane terytorium Moim oczom ukazala sie linia brzegowa wiekszego swiata, w ktorym Antarktyda stanowila zaledwie kraniec duzo rozleglejszego poludniowego kontynentu. W tym swiecie Grenlandia byla wyspa u ujscia rzeki, a Morze Baffina po jednej stronie i Grenlandzkie po drugiej ciagnely sie na polnoc, tworzac razem ogromne estuarium. Azja i obie Ameryki wygladaly jak... cyple, przyladki na hiperborejskich przestworzach, a Rzeka Arktyczna, ktora je oddzielala, miala swoje zrodlo daleko na polnocy, poza brzegiem mapy. Na wschodzie i zachodzie bylo podobnie: zupelnie nieznane ziemie. Zachodnie wybrzeze Ameryki siegalo daleko poza Alaske, na polnoc i na zachod, podczas gdy Antarktyda zajmowala caly dol mapy. Wschodnie wybrzeze Chin otaczalo zatoke wielkosci Baltyku, a tam, gdzie powinna byc Ciesnina Beringa, plynela na polnoc kolejna wielka "rzeka". Od wschodu w Pacyfik - choc nie bylem pewien, czy to rzeczywiscie jest Ocean Spokojny, bo na tej mapie wygladal na zupelnie inny akwen -wcinal sie calkiem nowy lad. Przewrocilem kartke. Tutaj skala znowu sie zmienila. Swiat, ktory znalem, zajmowal nie wiecej jak jedna szesnasta przedstawionego obszaru. Polnocno-wschodnie wybrzeze duzo wiekszej Antarktydy zakrecalo w gore, zeby spotkac sie na wschodzie z dziwnym kontynentem, ktory z kolei stykal sie z ladem ciagnacym sie na poludnie od Chin. Odciety przez wlasna Ciesnine Gibraltarska utworzona przez kraniec Ameryki Poludniowej i wystep Antarktydy, ten Pacyfik Wschodni byl zamknietym morzem, niewiele wiekszym od Morza Srodziemnego, pomniejszonym jeszcze przez ziemie otaczajace je z trzech stron. Hyperboreje na polnocy, pomyslalem, Subantarktyka na poludniu i Orient siegajacy poza najdalsze krance Orientu, ktory znalem. Kolejna strona i jeszcze jedna. Znany mi swiat byl tutaj jedynie malym skrawkiem niemozliwie rozleglego obszaru. Nie jestem fizykiem, ale wiem dostatecznie duzo o materii i grawitacji, by rozumiec, ze na takim globie nie moglaby istniec ludzkosc. To byla planeta na skale Jowisza albo Saturna. Odwrocilem dwie albo trzy kartki jednoczesnie. Kazda nastepna mapa pokazywala swiat cztery razy wiekszy od poprzedniego. Kontynenty stawaly sie wyspami lezacymi tuz przy wybrzezach, ktore z kolei zmienialy sie w kontynenty. Dziesiec stron, dwadziescia. W tej skali moj swiat nie byl nawet widoczny, a lady i woda zajmowaly obszary tak wielkie, ze okreslenia "kontynent" czy "ocean" tracily sens. Nadal odwracalem strony. Cichy swiat Serce walilo mi w piersi, w glowie sie krecilo. Uswiadomilem sobie, ze dzwonek alarmowy jest teraz jedynie niewyraznym, odleglym brzeczeniem. Nikt nie nadchodzil. I wiedzialem, ze nikt nie przyjdzie. Takie przekonanie miewa sie w snach. Bylem rowniez pewien, ze lezacy przede mna archaiczny wolumin nie jest tworem wyobrazni ani zartem, tylko najprawdziwsza prawda. Wiedzialem to, jeszcze zanim zajrzalem na ostatnie stronice Ksiegi i zobaczylem ostatnia mape, na ktorej starozytny kartograf pokazal krance znanego mu kosmosu, pusta rownine bez zadnych cech charakterystycznych, rozciagajaca sie we wszystkich kierunkach. Swiat swiatow, malenki i skomplikowany, byl jedynie oaza w samym jej srodku, a prowadzil od niej na polnoc kropkowany szlak wytyczajacy niewyobrazalnie dluga droge do niewyobrazalnie odleglego celu. Wiedzialem to, zanim chwiejnym krokiem ruszylem korytarzami biblioteki do cichego swiata, i potem, kiedy szedlem przez opustoszaly kampus i dalej wzdluz czynszowych kamienic z piaskowca, mijajac skrzyzowania ze swiatlami ulicznymi, ktore nadal zapalaly sie na czerwono, pomaranczowo i zielono, choc puste samochody staly zaparkowane przy chodnikach, nie zwazajac na ich komendy. Wiedzialem, zanim znalazlem slowa, zeby wyrazic te nieokreslona, niepokojaca pewnosc. Krzyczalem, ale nikt mnie nie slyszal. Nie mialem pojecia, w ktorym momencie wkroczylem do nowej rzeczywistosci: czy to moja krew na Ksiedze w magiczny sposob uwolnila jej moc, czy samo otwarcie tomu otworzylo brame. Moze roztrzaskujace sie szklo wyrzucilo mnie z tego swiata do innego, a moze w samej szafie bylo nie powietrze pod cisnieniem, lecz cos mniej materialnego, jakas eteryczna sila, ktora uwolnilem swoim wlamaniem i teraz rozchodzila sie jak fala od zrodla, przeksztalcajac po drodze wszystko, czego dotknela. Transformacje Stalismy przy drzwiach, Jack, Joey i ja. Puk mial liczna rodzine, wielu przyjaciol, wiec kosciol byl pelen. Slyszalem, ze czesto tak jest, kiedy umiera ktos mlody. Nagle przerwane zycie oplakuje wielu zalobnikow. Ale my prawie musielismy zaciagnac Jacka na pogrzeb. Od poczatku nie chcial isc, mowil, ze nie bedzie siedzial i sluchal, jak ksiadz recytuje frazesy, jak spiewa cholerne hymny pochwalne na czesc cholernego Boga w cholernym niebie - tak sie wyrazil. Spojrzalem na nich dwoch. Jack i Joey stali obok mnie, milczacy, ubrani w czarne garnitury, w czarnych nastrojach. I przyszla mi do glowy absurdalna, szalona mysl, ze wygladaja jak typowi tajni agenci z hollywoodzkich filmow albo jak gangsterzy, zabojcy, faceci w czerni. Aniolowie smierci, czekajacy cierpliwie, zeby wypelnic swoje zadanie. Odwrocili sie jednoczesnie i spojrzeli na mnie, jak czesci jednej maszyny, a ich pusty wzrok przyprawil mnie o dreszcz, bo czulem dokladnie taka sama pustke. Teraz sie zastanawiam, czy nie jest tak, ze w tym swiecie nie zmienilo sie nic oprocz mnie. Przyszlo mi to do glowy, kiedy szedlem pustymi ulicami, posrod drog znanych i nieznanych. I wtedy po raz pierwszy uswiadomilem sobie jego ogrom i moja samotnosc. Idac ulicami, ktore wydawaly mi sie znajome, zrozumialem, ze otaczajacy mnie swiat jest opuszczony, wyludniony. Choc nie mialo to sensu, jakos wiedzialem, ze pieklo, w ktorym sie znalazlem, jest moje i tylko moje. Bylo jak we snie, kiedy czlowiek zdaje sobie sprawe z tego, ze sni, budzi sie w realnym swiecie i stwierdza, ze nadal sni. Nie wiem, jak dlugo wloczylem sie bez celu, porazony surrealistycznym widokiem budynkow w roznych stadiach zaniedbania, zarosnietych ruin albo calkiem jeszcze nowych domow ze swiatlami w pokojach, zabawkami rozrzuconymi po dywanach, szumiacymi radiami. Tak jakby mieszkancy po prostu rzucali to, co akurat robili, i wyjezdzali, ale przez cale wieki nikt tego nie zauwazyl, nawet kiedy ostatni z nich opuszczali miasto, zdaje sie, ze zaledwie kilka sekund przed moim przybyciem. -Naprawde wierzysz w Ksiege? - zapytal Jack. - Naprawde sadzisz, ze ja znajdziesz? Wychylil ouzo do dna, poluzowal czarny krawat i nalal sobie nastepna kolejke. Po pogrzebie poszlismy do niego. Pokoj byl zawalony pustymi puszkami po piwie, pustymi butelkami i plastikowymi torbami z zapasami alkoholu. Zamierzalismy sie nawalic. Tej nocy wszyscy zamierzalismy urznac sie do nieprzytomnosci. Potrzasnalem glowa i zasmialem sie smutno. -Moze to tylko stara, bardzo stara mistyfikacja. Ale... po prostu musze wiedziec. Przez cale zycie chcialem sie dowiedziec, czy to prawda. -Nie ma nic prawdziwego - stwierdzil Joey z przekonaniem. -Wszystko jest prawdziwe - sprzeciwil sie Jack. - Wszystko jest realne, nic nie jest dozwolone. Pomyslalem, ze to cytat, ale nie potrafilem go umiejscowic. Brzmial inaczej, niz powinien. Wszyscy bylismy pijani od alkoholu i z zalu. Czulem, ze to jedna z tych waznych, gorzkich chwil, gdy czlowiek sobie uswiadamia, ze wlasnie zrozumial cos donioslego i natychmiast o tym zapomnial. Zadnego pocieszenia, zadnych odpowiedzi Tak wiec siedze teraz w pubie i pisze. Na barze stoja pelne pollitrowe kufle, na stolikach leza zapalniczki i paczki papierosow. Chryste, kiedy tutaj wszedlem, jeden dopalal sie w popielniczce, ale nigdzie nie bylo czlowieka. Tylko pamiatka po nim. Kilka ostatnich godzin spedzilem na rozmyslaniach, ale wcale nie jestem blizszy zrozumienia, co sie stalo. Nie potrafie znalezc zadnego pocieszenia, zadnych odpowiedzi. Znam tylko uczucie, ktore ogarnia mnie za kazdym razem, kiedy patrze na Ksiege: zarazem lek i zachwyt, przerazenie i radosc. Czasami sadze, ze jestem martwy i ten swiat istnieje wylacznie dla mnie, bo jest to ni mniej, ni wiecej tylko moja wlasna brama do... tego, co lezy za nia. A Ksiega? Moze to moj wymysl, moje dzielo, czekajace na chwile, kiedy w koncu spojrze prawdzie w oczy, uznam wlasna smiertelnosc i przekrocze granice dzielaca mnie od nieznanego. Czy moje dotychczasowe zycie bylo wyobrazeniem... albo powtorka, ktora miala zaprowadzic mnie do ksiazki z mapami? Po to byla rodzinna historia pelna mitow i legend, dazenia do wiedzy, odkrycia uswieconej tajemnicy? Przyjaciele, ktorych znalazlem i utracilem? Wszystko w nieunikniony sposob prowadzilo mnie do otwarcia Ksiegi, do poznania siebie. Tesknie za Jackiem, Joeyem i Thomasem. Nikt nie zastanawia sie, czy zmarli oplakuja tych, ktorych zostawili, ale mnie ich brakuje, nawet jesli nie jestem pewien, czy kiedykolwiek istnieli. Jezeli caly moj swiat do czasu znalezienia Ksiegi byl tylko fantazja martwego czlowieka, ktory chcialby zyc, moze wszyscy trzej byli malymi czasteczkami mnie, z ktorych uformowalem ludzkie istoty, zeby dotrzymywaly mi towarzystwa w tym snie o zyciu. Mysle o Jacku i Joeyu, ogniu i lodzie, swietle i ciemnosci. Mysle o Thomasie i czuje sie oszukany, zdradzony. Nie moge pogodzic sie z tym, ze Puk mialby byc tylko tworem wyobrazni samotnego ducha. Nie. Uwazam, chce uwazac, ze oni istnieli naprawde, ze ich poznalem, ze tamten dzien na trawie przed biblioteka byl rzeczywisty. Mialem zycie bez Ksiegi, proste, zwyczajne, bez tamtych historii, odtwarzane po smierci z drobnymi zmianami jako sposobem na doprowadzenie mnie do tego punktu. I kiedy przypominam sobie Jacka i Joeya w kosciele, wyobrazam sobie, ze Thomas stoi obok nich na moim miejscu. Moze jego smierc byla kolejnym znakiem wskazujacym mi droge. Mam nadzieje, ze tak. Szczera nadzieje. Wiec dokad mam sie stad udac? To samotny swiat, rodzaj czyscca, mam nadzieje, ze tylko pogranicze. Sama Ksiega jest dowodem, ze cos tam istnieje z pewnoscia, cos przekraczajacego skale pamieci jednego czlowieka, swiat poza zaswiatami. Jesli otworzylo go moje przebudzenie, w takim razie zawartosc tych stronic jest historia mojego zycia - i smierci - od tego momentu. Znalazlem sie sam w krainie, ktora jest jedynie drobna czescia wiekszej calosci. Gdzies tam z pewnoscia, w innych zakatkach tego rozleglego krolestwa, sa inne dusze odrodzone po smierci wedlug wlasnych wyobrazen. Beda wiedzialy, ze sa martwe, czy mnie przypadnie w udziale ich obudzenie? Czy istnieja drogi miedzy swiatami, po ktorych podrozuja? Ile opusci swoje pustkowia w poszukiwaniu towarzystwa, jakie miasta zbudowano na bezkresnym terytorium zaswiatow, gdzie sie spotykaja? Moj Boze, ta Ksiega moze zawierac mape piekla, ale rowniez klucze do nieba w znakach, ktorymi ja opisano. Nawet nie wiem, czy kazdy zmarly ma swoj przewodnik przez smierc, czy tez jedyny egzemplarz nalezy do mnie. Przypuszczam, ze dowiem sie tego w ktoryms momencie mojej podrozy. Mysle, ze przede mna jest wiele do odkrycia. Pylista droga Zamierzam wyruszyc jutro. Mam przeciez Ksiege, ktora wzywa mnie do wielkiej przygody i kieruje moimi krokami. Lezy przede mna na stoliku w pubie, a ja widze to, czego z poczatku nie rozumialem. Na okladce juz nie ma piwnicy, w ktorej ja znalazlem. Nie zauwazylem, kiedy sie zmienila, ale tak sie stalo. Teraz na skorzanej oprawie sa wytloczone stoliki i krzesla, a pierwsza stronica zawiera plan architektoniczny tego opuszczonego pubu. Ksiega ulega zmianom, w miare jak czytelnik sie przemieszcza. A hieroglif, dziwne oko z okladki, powtorzone na mapach znajdujacych sie w srodku? Symbol czytelnika - kustosza, tworcy - owal ciala widzianego z gory, kolo w srodku to glowa, a cztery polokregi oznaczaja konczyny. Prostokat, ktory je przecina, to oczywiscie Ksiega, Macromimicon, ktory wszedzie nosze, byc moze jako czesc siebie. Dokadkolwiek pojde, te kilka pierwszych map, jestem pewien, pokaze swiat wokol mnie ze wszystkimi niezbednymi szczegolami, nawet jesli zapuszcze sie w regiony na razie widoczne tylko w najwiekszej skali. Jutro moja podroz zacznie sie naprawde. Wyrusze droga, ktora pamietam jako Great Western Road, do miejsca, gdzie laczy sie ze znajoma, ale troche inna ulica. To, ze ona z kolei dochodzi do Crow Road na obcym mi skrzyzowaniu, wydaje sie znaczace -droga padlinozernego ptaka, symbolu smierci, prowadzi ku ziemiom lezacym za zachodem slonca. Moze zle to interpretuje, ale wszystko ma teraz dla mnie ukryty sens. Nie wiem, co zrobie, kiedy dotre do wybrzeza, ale podejrzewam, ze dalekie zachodnie terytoria sa zaledwie poczatkiem mojej wedrowki. Pamietam opowiesci o Nowym Meksyku, o pustynnej Krainie Snow, o Jornada del Muerto, Drodze Nieboszczyka, i zastanawiam sie... ale nie mam pojecia, jak przeprawie sie przez oceany i kontynenty, ktore na dokladniejszej mapie sa zwyklymi sadzawkami i wysepkami. Musze byc glupcem, skoro zamierzam pokusic sie o przemierzenie dystansow, ktore trudno ogarnac rozumem. Tak wiec siedze w pustym pubie i waham sie, pozwalajac sobie na ostatnie chwile niepewnosci. Znam jednak swoje przeznaczenie. Mysle o ostatniej stronie Ksiegi wszystkich godzin i o szlaku prowadzacym na polnoc z mikroskopijnej oazy posrodku mapy poza swiat wielkosci kosmosu, nawet poza zakres mojego przewodnika. Zastanawiam sie, czy ta droga wszyscy musimy w koncu podazyc, nawet jesli dotarcie do jej poczatku zabierze nam wiecznosc i jeszcze wiecej czasu pokonanie jej calej. To moze byc droga do piekla, do nieba albo do czegos glebszego; bo jesli ten pusty swiat jest moim czysccem, niebo i pieklo moga byc jedynie zasciankami w metafizycznej rzeczywistosci przedstawionej na mapach w Ksiedze, a ja mine je po drodze jak pielgrzym przechodzacy przez wioske, ze wzrokiem utkwionym w odleglym celu podrozy, za horyzontem. Kurz pod jego stopami to proch, w ktory wszyscy sie obrocimy. Koncze piwo, ktore sobie nalalem z beczki w opuszczonym, ale dobrze zaopatrzonym pubie, i mysle, ze czas poszukac noclegu. Chcialbym, zeby moj dom nadal istnial w tym zmienionym swiecie. Chcialbym spedzic ostatnia noc we wlasnym lozku. Ale zapewne jest powod, dla ktorego zostalem pozbawiony tej wygody. Moze jutro obudze sie w miescie pelnym ludzi, w iluzji rzeczywistosci zrekonstruowanej z moich wspomnien jako ochrona przed naga prawda. Czesc mnie by tego pragnela, ale mam Ksiege, na jej stronicach mape, a na niej zaznaczona droge, ktora musze przejsc. Inna czesc mnie chce obudzic sie nazajutrz i spojrzec w oczy tej prawdzie. Tak, pora spac, zeby wstac wypoczetym, nawet jesli bedzie to tylko wyimaginowany sen smierci. Kiedy tak tutaj siedze, dociera do mnie ironia sytuacji, ze nawet w wiecznym odpoczynku potrzebuje odpoczynku. Mam przed soba dluga droge, dluga i kreta. Pylista droge. 1 DRZWI OD RZECZYWISTOSCI Z otchlaniUslyszala to z krainy bez powrotu, z otchlani. Uslyszala to bogini z krainy bez powrotu, z otchlani. Uslyszala to Inana z krainy bez powrotu, z otchlani. Porzucila niebo i ziemie, zeby wyruszyc do podziemnego swiata. O tak, wyrzekla sie Inana roli krolowej nieba, swietej kaplanki ziemi, zeby zejsc do podziemia. Opuscila wszystkie swiatynie, w Uruk i w Badtibirze, w Zabalam i Nippurze, w Kisz i w Akkadzie, zeby zstapic do kur. Zgromadzila i wziela do reki siedem me znajdujacych sie w jej posiadaniu, po czym rozpoczela przygotowania. Rzesy pomalowala na czarno proszkiem antymonowym, wlozyla szugurre i korone rowniny na glowe, odgarnela miekkie, ciemne loki, ktore opadly jej na czolo. Paciorki z lazurytu zawiazala wokol szyi, kolia z kamieni ozdobila piers. Opasala sie zlotym napiersnikiem, ktory cieplym, metalicznym glosem przyzywal cicho mezczyzn i mlodziencow: "Chodzcie do mnie, chodzcie". Wsunela zlota obrecz na delikatna reke, na smukly nadgarstek, wziela w dlon pret mierniczy i linie z lazurytu. Na koniec narzucila na ramiona krolewska szate. Wyruszyla do kur z wierna sluzka, dama Szubur. -Pani Szubur - rzekla Inana - moja sukkal, ktora udzielasz madrych rad, wierna podporo, wojowniczko, ktora mnie strzezesz, schodze do kur, do podziemia. Jesli nie wroce, podnies za mnie lament w ruinach. Uderz w beben na zgromadzeniach enkin i w domach bogow. Rozdrap oczy, usta, uda. Wloz zebracza szate z brudnego worka i udaj sie do swiatyni Ilila w Nippurze. Wejdz do jego sanktuarium i zaplacz. Wypowiedz te slowa: "O, panie ojcze Ililu, nie zostawiaj swojej corki na smierc i potepienie. Pozwolisz, zeby twoje lsniace srebro na zawsze przysypal kurz? Bedziesz spokojnie patrzyl, jak twoj cenny lazuryt zostanie rozbity na gruz kamieniarski, aromatyczny cedr porabany dla cieslow? Nie dopusc, zeby krolowa nieba, swieta kaplanke ziemi usmiercono w kur". Jesli Ilil ci nie pomoze, idz do Ur, do swiatyni Sina i zaplacz przed moim ojcem. Jesli i on ci nie pomoze, idz do Eridu, do swiatyni Enki, zaplacz przed bogiem madrosci. Enki zna pokarm zycia, zna wode zycia, zna sekrety. Na pewno nie pozwoli mi umrzec. Gesta od drzew i burz Karolina Polnocna, miejsce, gdzie stara siedemdziesiatka, ktora laczy Hickory z Asheville, przecina sie z droga numer 225 biegnaca z poludnia, ze Spartanburga, i dalej przez Blue Ridge Mountains i kraine