HAL DUNCAN Ksiega wszystkich godzin #1Welin PRZELOZYLA ANNA RESZKA Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 Tytul oryginalu: Vellum. The Book of AUHours: iCopyright (C) 2005 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation (C) 2006 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Urszula OkrzejaIlustracja na okladce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okladki: Jaroslaw Musial Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 83-7480-032-1 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 2 Im. 63, 04-082Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@rriag.com.plhttp://www.mag.com.pl Tacie za dziwactwa i przekonania Mamie za paczki zjedzeniem i wyrozumialosc I nade wszystko Ewanowi - na zawsze TOM PIERWSZY ZAGUBIONY BOG SUMERU PROLOG PYLISTA DROGA Dzienniki Reynarda Cartera - Dzien zeroPlonaca mapa. Kazda epopeja powinna sie zaczynac od plonacej mapy, twierdzil moj przyjaciel Jack. Jak w filmach. Plomienie trawiace swiat to najlepsze w tych wszystkich starych filmach, powtarzal. Stary pergamin robi sie coraz ciemniejszy posrodku, marszczy sie, kurczy, a potem nagle... puff! Taki wlasnie byl Jack. Jesli sie go zapytalo, co chce na urodziny, odpowiadal, ze eksplozji. Byl szalony, ale kiedy kartkowalem Ksiege, coraz szybciej, z rosnacym strachem i podziwem, myslalem o tym, co mi mowil. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, ktore rozpoczynaly sie od przewijajacej sie na ekranie opowiesci z dawnych czasow. Welinowe stronice lsnily w blasku, ktory nie pochodzil od plomieni. Podziemny magazyn rozjasnialo bladoniebieskie swiatlo jarzeniowek. Jedyny ogien plonal w mojej glowie, ogien zrozumienia, objawienia. Nie moglem jednak uwolnic sie od przeczucia, ze w kazdej sekundzie swiat moze obrocic sie w popiol, jak w finalowej scenie hollywoodzkiego filmu, w ktorej grzmiaca muzyka zaglusza krzyki i odglosy walki. Ksiega. Zamknalem ja z trzaskiem i sprawdzilem, czy moje podejrzenia sa sluszne. Na okladce z grubej ciemnej skory, zniszczonej i popekanej jak skorupa zolwia, byly wytloczone dziwne znaki w ksztalcie oka: kola wpisanego w elipse, ale z czterema mniejszymi polokregami przy krawedzi, na godzinie trzeciej i dziewiatej, na piatej i jedenastej; nachodzil na nie prostokat wykonany drukiem offsetowym. Calosc, otoczona wypukla ramka, wygladala zupelnie jak na skradzionych planach architektonicznych, lezacych teraz na podlodze. Obrzuciwszy piwnice spojrzeniem, utwierdzilem sie w przekonaniu, ze mam racje. Wszystko sie zgadzalo. Dlugie, prostokatne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, sciana po lewej grubsza niz pozostale, nosna. Dwa murki szerokie na mniej wiecej trzydziesci centymetrow siegaly dwoch trzecich wysokosci magazynu, jakby kiedys wyburzono czesc pierwotnej sciany, zeby zrobic nisze. Znalazlem ja w glebi pokoju, za wysoka przeszklona biblioteka; na planach skreslonych atramentem byla ledwo zaznaczona olowkiem. Poczulem wyrzuty sumienia, patrzac na stosy dziel Arystotelesa, Nostradamusa, Moliera i Bog wie kogo jeszcze, ktore musialem ulozyc na podlodze, zeby przesunac solidna szafe. Bezcenne dziela z uniwersyteckiego ksiegozbioru specjalnego; studenci zapisywali sie na nie w kolejce, podajac nazwisko swojego profesora i temat badan, kustosz przynosil je do czytelni na pietrze i ostroznie kladl przed nimi na biurku, na piankowych podporkach. Kruche stronice nalezalo odwracac bardzo delikatnie, zeby nie rozsypaly sie w proch pod nieczulymi palcami. Tymczasem ja potraktowalem je jak zwykle broszury, rzucilem na podloge, jakbym robil przemeblowanie. Lecz tak czy inaczej, w porownaniu z Ksiega wydawaly sie bezwartosciowe; juz byly prochem. Wytarlem krew splywajaca po czole i ponownie otworzylem wolumin, na pierwszej stronie. Ksiega wszystkich godzin Ksiega wszystkich godzin, tak nazwali ja w sredniowieczu benedyktyni, ktorzy pracowicie pisali przy blasku swiec, godzina po godzinie, dzien po dniu, tydzien po tygodniu, miesiac po miesiacu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto bialym, lecz zoltawym albo brazowawym, w kolorze skory, ziemi, drzewa, starej kosci, rzeczy, ktore kiedys zyly. Kroniki powstawaly na zlecenie ksiazat i krolow, a ich wykonanie oznaczalo cale lata garbienia plecow, skurczow dloni, oslabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, ze sam Bog zamowil taki wolumin u jednego z aniolow, pozwalajac mu wejsc za zaslone, zobaczyc swoja twarz, spisac slowa. Wedlug nich powierzyl to zadanie patriarsze Enochowi, ktory po wstapieniu do nieba zostal aniolem Metatronem. W dziele zachowal sie przekaz Bozy dotyczacy wszystkich chwil wiecznosci, rodzaj instrukcji obslugi dla tych, ktorzy odwaza sie zyc w calkowitej zgodzie z Jego nakazami, bez najmniejszych odstepstw. Okazalo sie jednak, ze zaden czlowiek nie jest zdolny do takiego poswiecenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Ksiegi w tym swiecie. Utrzymywali, ze mozna ja znalezc tylko w wiecznosci, gdzie duch zostaje uwolniony od slabosci ciala. -Ksiega wszystkich godzin - mowil ojciec. - Twoj dziadek wyruszyl jej szukac, ale nigdy nie znalazl. Nie mogl znalezc, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje. Pamietam jego spokojny usmiech, wyraz twarzy, ktory czasami przybieraja rodzice, gdy widza, ze dzieci powtarzaja ich bledy. Ich mina wyraznie mowi: tak, wszyscy w waszym wieku mysla podobnie, ale uwierzcie nam, kiedy bedziecie starsi, zrozumiecie, ze swiat nie jest taki prosty. Wypytywalem go o fantastyczne historie, ktore mi opowiadano, o stare sekrety rodziny Carterow. Nie o zwykle szkielety w szafie, ale o kosci, na ktorych wyryto tajemnicze runy, i o schowki z zamaskowanymi wejsciami do mrocznych tuneli prowadzacych w glab ziemi. -Ale stryj Reynard mowil, ze kiedy dziadek byl na Bliskim Wschodzie... -Stryj Reynard to szczwany lis - przerywal mi ojciec. - Opowiada ciekawe historie, lecz musisz traktowac je z przymruzeniem oka. Pamietam, ze jego slowa mna wstrzasnely, przyprawily o metlik w glowie. Bylem mlody i nie sadzilem, ze dwoch doroslych, ktorym calkowicie ufam, moze wierzyc w zupelnie co innego. Przeciez ojciec i jego brat Reynard, moj imiennik, wiedzieli wszystko. Byli doroslymi. Nigdy nie przypuszczalem, ze ich odpowiedzi na moje pytania moga byc calkowicie rozne. -Oczywiscie sluchaj ojca - powiedzial stryj Reynard. - Szczerze mowiac, nie powinienes wierzyc w zadne moje slowo. Jesli chodzi o Ksiege, jestem kompletnie niewiarygodny. - Popatrzyl mi w oczy z absolutna powaga i... mrugnal, dodajac: - Prawie jak cystersi. Cystersi uwazali benedyktynow za glupcow. Byli przekonani, ze Ksiega istnieje w tym swiecie, ale bali sie jej jak samego diabla. Przekleli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatanskie z dziel, Ksiege imion zmarlych, wszystkich istot, ktore zyly albo mialy zyc: ludzi, aniolow, demonow. Odwolywali sie do Biblii, Tory, Koranu, chrzescijanskich apokryfow, zydowskich i islamskich legend. Czyz Apokalipsa sw. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybe Ksiedze Zycia zawierajacej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, ktorzy w chwili wezwania nie mogliby odmowic stawienia sie przed tronem Bozym? A skoro miala byc ujawniona dopiero w dniach ostatecznych, skad Salomon znal imiona wszystkich dzinow? W owych czasach palono na stosie stare panny, zielarki i akuszerki, uwazano, ze swiat jest pelen ciemnosci, obawiano sie wiedzy. Dlatego twierdzono, ze musi istniec kopia Ksiegi Zycia, sporzadzona przez samego Lucyfera, jeszcze kiedy byl prawa reka Boga. Szeptano, ze moze nawet wpisal do niej imie Pana; stad jego upadek. Jesli tak, to zuchwaly smiertelnik moglby uzyc Ksiegi, zeby podporzadkowac Wszechomogacego swojej woli. Ale w tej chwili bardziej interesowal mnie prowizoryczny bandaz z oderwanego rekawa, ktorym zatamowalem krwotok ze zranionej reki. Z woluminami z ksiegozbioru specjalnego obszedlem sie bezceremonialnie, jeszcze gorzej z biblioteka, ktora zaslaniala pokryta kurzem szklana tafle broniaca dostepu do niszy - niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealna ekspozycja przedstawiajaca mnisia cele czy tajny skladzik przemytnika - ale bylem bardzo ostrozny, poslugujac sie diamentowym nozem i przyssawka. Zupelnie sie nie spodziewalem, ze szklo sie rozprysnie, a gwaltowny podmuch odrzuci mnie w glab pomieszczenia. Mialem szczescie. Tylko jeden odlamek okazal sie na tyle duzy, zeby zranic mnie powazniej. Utkwil gleboko w prawej dloni, kiedy odruchowo zaslonilem twarz. Reszta spowodowala skaleczenia, liczne, ale w wiekszosci powierzchowne. Nie wiedzialem, dlaczego w niszy panowalo takie cisnienie, ze szyba pekla, kiedy wycialem w niej otwor. Byla to jednak blaha tajemnica w porownaniu z ksiazka lezaca w kregu soli. Legendy zycia -Ksiega godzin. Albo imion. Nie wiadomo. -Brednie! - stwierdzil Joey. - Zmyslasz. -Zamknij sie - burknal Jack. - Ja go slucham. Przesunal w moja strone dzin z tonikiem, przed Joeyem postawil guinnessa i usiadl z kieliszkiem ouzo. Powachal je i zmarszczyl nos. -Mow dalej - powiedzial. -Dobra - wychrypialem glosem zdartym od przekrzykiwania dudniacego basu szafy grajacej. - No wiec, w siedemnastym wieku pewien jezuicki uczony oswiadczyl, ze obie te idee to herezja. Wedlug niego chodzilo o ksiege, z ktorej przed tronem Bozym zostana odczytane wszystkie grzechy. Nie tylko spis imion zmarlych, takze ich uczynkow, dawnych, obecnych i przyszlych. -To musialaby byc cholernie gruba ksiazka - zauwazyl Joey. Wzruszylem ramionami, usmiechnalem sie i lyknalem drinka. -Moze jezyk, w ktorym ja spisano, jest bardziej... zwiezly. Nie mam pojecia. Wlasnie w tym rzecz, ze nikt nie wie dokladnie, jak ona wyglada. Gdzie jest, to inna sprawa. -Za duzo czytasz - stwierdzil Joey. - Czlowieku, zaloze sie, ze w kazdej bibliotece uniwersyteckiej znajdziesz egzemplarz... -Makromimicon - powiedzial stryj Reynard. - Ciekawe, skad Liebkraft bral swoje pomysly. Starzy bogowie, ksiega napisana przez szalonego Ara ba, tlumaczenie jeszcze starszego tekstu. Skad ja masz? Obrocil w rekach zniszczona broszure. Pozolkle kartki, polamany grzbiet, zagiete rogi, krzykliwa okladka - zadna starozytna tajemnica, tylko wspolczesna szmira, zadna prawda, tylko smieci. I tyle wlasnie uslyszalem po tych wszystkich opowiesciach, ktore stryj snul przez cale moje dziecinstwo. -Z antykwariatu. Zaplacilem piecdziesiat pensow. Ty... ty... nie wierze, ze caly czas mnie nabierales... Braklo mi slow. Legendy zycia, opowiadane nad szklankami mleka albo - ostatnio -piwa, okazaly sie czystym zmysleniem. Do tego ukradzionym. Stryj spokojnie palil papierosa. -Naklad wyczerpany dziesiatki lat temu - dorzucil, oddajac mi ksiazke. - Powinienes ja przeczytac. Naprawde. Na pewno ci sie spodoba. Mial na twarzy swoj szelmowski usmieszek. -Oczywiscie przeczytalem Liebkrafta. Wszyscy w rodzinie Carterow musieli go poznac wczesniej czy pozniej. Zwlaszcza ty, Jack. Bez pospiechu zapalilem papierosa i zaciagnalem sie gleboko, zeby przykuc ich uwage. Z Jackiem i Joeyem spiknalem sie na pierwszym roku studiow. Jack, rudowlosy, szalony chlopak, ktory po pijanemu lubil wychodzic na parapet, tez Carter, choc nie bylismy spokrewnieni, o ile wiem. Joey Pechorin, nihilista o matowym glosie, w pierwszej chwili sprawial wrazenie, jakby za bardzo staral sie zachowac lodowata obojetnosc, ale po blizszym poznaniu okazywal sie ponury i wyniosly. Ci dwaj, ogien i lod, od szkolnych czasow byli nierozlacznymi przyjaciolmi, dopoki Jack nie zakolegowal sie z lekkomyslnym Thomasem o zywych oczach. Thomas Messenger tak przypominal duszka, ze nie moglismy nazwac go inaczej jak Puk. Jak zwykle sie spoznial. Zobaczylem, ze Jack patrzy na zegarek i zerka w strone drzwi... -Jak myslisz, dlaczego nadal swojemu bohaterowi nazwisko Carter? - spytalem. -Brednie. - Jack zakaszlal w dlon. Dostrzeglem jednak, ze moje pytanie go zaintrygowalo. -Ale to najszczersza prawda. Znal mojego dziadka, kiedy... -Odwal sie - warknal Joey. - Odwal sie, do cholery. Pokrecilem glowa, slac mu smutne, zrezygnowane spojrzenie. Twoja strata. -Nie chcesz, to nie wierz. Guzik mnie to obchodzi. Ja wiem, ze Ksiega istnieje. I wiem, gdzie jest. Legendy zycia, zycie pelne legend, rosnacego zainteresowania, ciekawosci przekutej w narzedzie. Nie wybralem tego uniwersytetu ze wzgledu na jego reputacje. Nie robila na mnie wrazenia niby-gotycka wieza, czworokatne dziedzince, nudne wyklady o Szekspirze, Spencerze i Miltonie, ten czy inny pompatyczny, ubrany na czarno profesor o uroczystym glosie, tkwiacy jeszcze w ubieglym wieku. Trzy lata nauki w bibliotece poswiecilem na badanie jej korytarzy, a nie zbiorow. Poznalem budynek, z zewnatrz i w srodku, jakbym mieszkal w nim przez cale zycie, poznalem kazde pietro, kazdy kat, kazde drzwi. Przestudiowalem plany architektoniczne. Zawarlem znajomosci ze straznikami i bibliotekarzami. Przez ostatnie poltora roku pracowalem tam w niepelnym wymiarze godzin. Widzialem, gdzie sa kamery, o ktorej ochroniarze robia nocny obchod, kto wyprodukowal system alarmowy, jak ten system dziala, jak mozna go wylaczyc. Bylem gotowy. -Wiem, gdzie ona jest - powtorzylem. -Uwierze, jak zobacze - rzucil Joey. Ja tez, pomyslalem. Ja tez. Miedzy kabala a matematyka Trzy lata moich studiow i trzy pokolenia rodziny Carterow albo wiecej, jesli stryj mial racje. Opowiadal mi, ze w sredniowieczu kazda gildia rzemieslnikow czy kupcow miala wlasne misterium oparte na jakiejs historii wzietej z Biblii badz z apokryfow. Murarze wystawiali sztuke o wiezy Babel, handlarze winami o pijanstwie Noego. Stryj slyszal rowniez o sztuce poswieconej aniolom, ktorzy nie chcieli walczyc ani po stronie Boga, ani Lucyfera, tylko uciekli przed wojna w niebie. Zabrali ze soba Ksiege Zycia, zeby uchronic ja przed zniszczeniem, i na Ziemi wciaz przenosili ja z jednej kryjowki do drugiej. Sztuke oczywiscie wystawiali Carterowie. -I stad sie wziela cala historia - wyjasnil mi kiedys ojciec. - Misteria odgrywano w calej Brytanii i na kontynencie, wiec Carterowie duzo wedrowali. Wszedzie, dokad przybywali, pojawialy sie opowiesci o starozytnej ksiedze. Mity oparte na sztuce skleconej na podstawie legendy spisanej na marginesach swietych pism. Historie wywodzace sie z historii bioracej poczatek z jeszcze innej historii. Zadna nie byla prawdziwa, ale w koncu ludzie zapomnieli, co jest fikcja, a co faktem. Masoni nie maja monopolu na falszywa mitologie. Ale niedorzeczny jest pomysl, ze ostatni z aniolow, ktorzy uciekli na ziemie, wynajal mlodego woznice, zeby przewiozl tajna ksiege przez cala Europe do... Ojciec umilkl raptownie. Musial zorientowac sie po mojej zaskoczonej minie, ze nigdy wczesniej nie slyszalem tej czesci opowiesci. Westchnal. -Wlasnie w to wierzyl twoj dziadek. Ze Carterowie przejeli od aniolow piecze nad Ksiega. Ale zgubili ja i od tamtej pory wciaz jej szukaja. - Potem dodal cicho, ze smutkiem: - Twoj dziadek byl chorym czlowiekiem. Bral udzial w pierwszej wojnie swiatowej. Chcial wierzyc w... cos wiekszego. Wojna zmienia ludzi. Smierc zmienia ludzi. Smierc zmienia ludzi. Pamietam, jak Jack i Joey sie poklocili. Joey zwymyslal pijanego Jacka i wyszarpnal mu z reki butelke ouzo, a Jack zaczal na niego wrzeszczec: "Pieprz sie, pieprz sie, pieprz sie!". Powiada sie, ze ktos jest szalony - mowi sie: ale ten Jack jest szalony - lecz to sa puste slowa, poki czlowiek nie zobaczy, ze ludzie naprawde wariuja. W Hiszpanii Maurow zyl pewien zydowski uczony, Isaac ben Joshua, ktory twierdzil, ze Ksiega doprowadza do obledu kazdego, kto ja otworzy. Utrzymywal, ze nie zawiera ona spisu ludzkich uczynkow, tylko reguly prawne, ze jest to oryginal Ksiegi Prawa, nie Mojzeszowa Tora, lecz jeszcze starsze przymierze znane jedynie z marginalnych apokryfow pochodzacych z przedpotopowych czasow Enocha oraz buntu aniolow. Narzucalo ono fizycznemu swiatu zasady mieszczace sie gdzies miedzy kabala a matematyka. Ben Joshua powolywal sie na islamskie zrodlo, wedlug ktorego wszystkie stronice Ksiegi sa puste, oprocz jednej. Znajduje sie na niej proste zdanie okreslajace sama istote egzystencji. Wlasnie dlatego wszyscy, ktorzy do niej zajrzeli, tracili zmysly; nie byli w stanie zrozumiec sensu zycia wylozonego w rownaniu skladajacym sie z kilku slow o matematycznej czystosci. Po tym, co przytrafilo sie Thomasowi, pomyslalem, ze wiem, co to za zdanie. Dwa slowa. Ludzie umieraja. Na pierwszej stronicy Ksiegi, na ktora teraz patrzylem, nie bylo zadnego tekstu, tylko labirynt betonowych korytarzy i pomieszczen tworzacych bunkrowate czeluscie starego budynku. Zlote iluminacje oznaczaly przewody wentylacyjne, okablowanie, rury grzewcze, a logo w ksztalcie oka znane z okladki tutaj bylo mniejsze, namalowane odrecznie czarnym atramentem. Poczulem narastajacy zar w glowie. Cos sie nie zgadzalo w tym starym artefakcie, jego zawartosc wydawala sie zbyt... wspolczesna. Zamiast rymowanego proroctwa, niejasnej przepowiedni, mialem przed soba precyzyjny schemat. Gdy odwrocilem kartke, ujrzalem biblioteke z planow architektonicznych, ktore tak dlugo studiowalem. I znowu ten symbol posrodku. Strona druga i trzecia razem pokazywaly budynek wraz z otoczeniem, siecia drog i sciezek, innymi zabudowaniami i trawiastym terenem kampusu. Rozpoznalem je od razu, pod wplywem impulsu zamknalem Ksiege i zaraz otworzylem ja ponownie, jakby ta prosta czynnosc mogla cos zmienic. Ludzilem sie, ze tym razem obraz, ktory zobacze, bedzie bardziej sensowny. Niestety, widok okazal sie jeszcze mniej zrozumialy. Gdy przyjrzalem mu sie uwazniej, ogarnal mnie wiekszy niepokoj, bo kilka drobnych szczegolow, polozenie tej sciezki czy zarys tamtego budynku wydaly mi sie troche inne, niz je zapamietalem. Chlodna biala poduszka -Ktora godzina? - zapytal Jack. Spojrzalem na zegarek, ale Puk uprzedzil mnie, mowiac: -Lato. Byl kwiecien, lecz oprocz zwyklego czasu istnial czas Puka - godziny i minuty opisywalo sie jako kwadrans po piegu, a kazdy dzien wystarczajaco cieply i pogodny, by mozna wylec na trawe i palic papierosy, oznaczal lato. Teraz bylo pieknie, kiedy razem z Pukiem i Jackiem plawilismy sie w blasku slonca, lezac na ogrodzonym murkiem, trawiastym zboczu miedzy biblioteka a czytelnia. Za nami znajdowal sie przysadzisty budynek stolowki, ale stad go nie widzielismy. Wieza uniwersytetu, zbyt solidna i archaiczna, zeby uchodzic za strzelista iglice, lecz siegajaca blekitu misternym, choc anachronicznym zlobkowaniem, przeczyla wiktorianskiej konstrukcji, fantazjujac o antyku. W tak wspanialy dzien musialo byc lato. Po mojej prawej stronie slonce odbijalo sie od okien biblioteki, malowalo pokryte tynkiem kamyczkowym sciany, nadajac im cieple srodziemnomorskie albo mauretanskie barwy, migotalo na szklanych obrotowych drzwiach muzeum Huntera, kiedy wchodzili i wychodzili przez nie studenci. Na parterze biblioteka i muzeum stapialy sie w jeden budynek, klockowaty i nowoczesny, same szesciany i walce oraz prosta, abstrakcyjna rzezba z zelaza ustawiona na chodniku przed niskimi schodkami, ktore prowadzily do brukowanej alejki biegnacej w strone University Avenue. Idac nia, mijalo sie Mackintosh House, zabytkowa replike kamienicy czynszowej z meblami i wyposazeniem zaprojektowanym przez jednego z najslynniejszych synow Glasgow; polaczona z muzeum Huntera i dostepna z jego wnetrza, miala falszywe frontowe drzwi, absurdalnie zawieszone w powietrzu, bez stopni, po ktorych mozna by do nich dojsc. Po mojej lewej stronie znajdowala sie czytelnia, zbudowana w latach dwudziestych, niska i okragla, z wysokimi, waskimi oknami i kopulastym dachem; art nouveau, pomyslalem, choc nigdy nie potrafilem odroznic nouveau od deco. I mimo ze pochodzace z lat szescdziesiatych monstrum, ktore mialem ze plecami, z brazowej cegly, o przyciemnianych szybach, ze stolowka i studenckimi sklepikami, zaslugiwalo na bombe ze wzgledu na swoja brzydote, zadnego innego zakatka swiata nie kochalem bardziej od tego trawiastego pagorka miedzy czytelnia a biblioteka, otoczonego niskim murem z grubo ciosanego piaskowca. Zadnego miejsca nie kochalem tak mocno, wczesniej ani pozniej. Siedzialem na drewnianej lawie, najnowszym dodatku do wzgorza. Wladze uniwersytetu zatrudnily wspolczesnego artyste, zeby upamietnil piecset piecdziesiata rocznice istnienia uczelni, a on przerobil zielony stok na cos w rodzaju instalacji. Z pewnym niepokojem obserwowalem, jak ogradzano teren i wyrywano trawe. Ale kiedy prace ukonczono, musialem przyznac, ze moj zakatek stal sie jeszcze bardziej sielski. Artysta ulozyl parami dziesiec drewnianych bali, dzielac powierzchnie pagorka na piec dlugich, waskich prostokatow, gdzie dwa ociosane pnie tworzyly naroznik, a pozostale boki wytyczaly niskie krzewy. Wszystkie kloce z ciemnego drewna mialy w jednym koncu poduszke z bialej porcelany, a wzdluz nich biegly osadzone w ziemi cienkie szklane panele z tekstem - noca oswietlone - opowiadajace historie tego miejsca w dziesieciu rozdzialach. Krzewiaste ziola o leczniczych wlasciwosciach stanowily nawiazanie do pierwszego uniwersyteckiego ogrodu botanicznego, ktorego istnienie odkryl niedawno pewien akademik, grzebiac w archiwach. Kloce byly replikami starych stolow sekcyjnych, na pamiatke najstarszego wydzialu naszej uczelni. Tamtego dnia lezalem na jednym z nich, opierajac glowe na chlodnej bialej poduszce. Od czasu do czasu obracalem sie i siadalem na chwile, zeby wychylic piwo z puszki, ktore oczywiscie przynieslismy ze soba. W taki dzien nie mozna uczyc sie do egzaminow bez ochlody. -Jest pol do drugiej - powiedzialem. -Cholera! - zaklal Jack. - Jak dlugo tu jestesmy? -Pare godzin. Niedlugo. Siegnalem po Antologie poezji Nortona, zajrzalem do niej, po czym szybko ja zamknalem i polozylem obok biografii Johna Macleana nalezacej do Jacka. -John Maclean - odezwal sie Puk. - Jak bohater Szklanej pulapki? -Jak tworca szkockiego socjalizmu, balwanie. Jack potrzasnal glowa. Wielu studentow wyleglo na wzgorze. Siedzac po turecku w kregach, otoczeni puszkami, kanapkami i paczkami papierosow, rozmawiali i smiali sie, lecz nikt tak naprawde nie pracowal. Byla wielkanocna przerwa. Szybkimi krokami zblizaly sie egzaminy, ale nam sie wydawalo, ze mamy przed soba caly czas swiata. Spojrzalem na kolegow. Jack mial dlonie splecione pod glowa, Puk lezal pod katem prostym do niego i korzystal z jego brzucha jako podglowka. Jedna reke przerzucil sobie przez piers, druga, z papierosem miedzy palcami, wyciagnal wzdluz boku. Z wiezyczki popiolu niczym z kadzidla unosil sie dym prosto w blekitne niebo. Kanciastosci i zawijasy Przerzucilem strone czwarta i piata. Mapa. Tym razem w innej skali, wiekszej. Poznalem znajome ulice i sciezki calej dzielnicy bohemy otaczajacej uniwersytet, razem z rzeka i parkiem, muzeum i galeriami sztuki. Wszelkie szczegoly narysowano z precyzja godna wspolczesnego kartografa, ale jednoczesnie calosc byla niepokojaco, choc bardzo subtelnie odmienna od okolicy, ktora tak dobrze znalem. Chryste, moj dom przy Bank Street powinien znalezc sie na mapie w tej skali - mieszkam niecale piec minut spacerem od starych klasztornych dziedzincow tworzacych samo serce kampusu - ale moja ulica nawet nie byla na niej zaznaczona. W jej miejsce pojawila sie rzeka, a cala siec ulic i kamienic czynszowych zostala odpowiednio przesunieta. Dwie glowne drogi, ktore powinny przecinac sie pod katem prostym, spotykaly sie i laczyly na skrzyzowaniu w ksztalcie litery Y. Zupelnie jakby bardzo drobne zmiany nawarstwialy sie lawinowo. Plan miasta, ktory znalazlem na stronach szostej i siodmej, wydawal sie kompletnie nieznajomy. Pamietam, ze jako dziecko lubilem patrzec na architektoniczna makiete mojej szkoly i okolicy, wystawiona w glownym holu, gdzie dyrektor i zastepca mieli swoje gabinety. Jedna drobna rzecz sie nie zgadzala - kamienne schody prowadzace z polozonego wyzej parkingu, ktorych nigdy nie zbudowano. Nie umialem pojac, ze model moze byc zly. Nie dlatego, ze uwazalem, ze schody powinny istniec w rzeczywistosci, skoro przedstawiono je na makiecie, czy vice versa - bylem za maly, zeby zrozumiec, co wlasciwie mi przeszkadza - ale pamietam wlasna dezorientacje, metlik w glowie z powodu tej niezgodnosci. Teraz, wiele lat pozniej, czulem ten sam niepokoj, tyle ze glebszy. Odwrocilem kolejna kartke i zobaczylem miasto wraz z okolica, linie wybrzeza i tereny wiejskie, ktore je otaczaly. To zdecydowanie nie bylo miasto, ktore znalem. Moje lezalo nad rzeka, ale nie u jej ujscia. Cala topografia wydawala sie niewlasciwa, lecz jednoczesnie rozpoznalem linie brzegowa i wyspe lezaca w odleglosci krotkiej przeprawy promem od portu. Sam port znajdowal sie tam, gdzie w rzeczywistosci rozlozylo sie male nadmorskie miasteczko z lodziarniami i automatami do gier, do ktorego w niedziele jezdzili emeryci i rodziny z dziecmi. Bylo tak, jakby moje miasto, przeniesione jakies czterdziesci kilometrow na poludniowy zachod od swojego naturalnego polozenia, musialo przystosowac sie do odmiennego uksztaltowania terenu, przybrac troche inny ksztalt. Na mapie jego miejsce zajmowala wioska otoczona przez pola uprawne. Macromimicon. Czyzby to zatem byl atlas swiata, ktory obral inny kurs, ta wies zamiast tamtej rozwinela sie w miasteczko, akurat z tego miasteczka wyroslo duze miasto? Odwrocilem kartke. Nawet jezyk, w ktorym opisano ulice, drogi, rzeki, miasta i wsie, wygladal na produkt rownoleglego rozwoju, zlozony z kanciastosci i zawijasow, troche podobnych do rzymskiego alfabetu albo cyrylicy, ale nie calkiem takich samych. Dziwne, lecz wtedy nie przyszlo mi do glowy, ze ksiazka moze byc wytworem fantazji. Niewykluczone, ze przed takim wnioskiem powstrzymala mnie dokladnosc planu biblioteki. Albo az tak mocno byly we mnie zakorzenione stare rodzinne legendy. Wiem tylko, co czulem: rosnace przekonanie, ze ksiega zawiera glebsza prawde. Biblijna wieza -Jack! Nie odpowiedzial. -Do cholery, Jack! - zawolal Joey. - Wpusc nas. -Wchodzcie. Przeciez powiedzialem "prosze". Sterczelismy tam pol godziny i zza drzwi slyszelismy cisze. Sam sie niepokoilem, ale Joey wpadl w przerazenie. Z furia w glosie przeklinal Jacka, obrazal go, powtarzal w kolko, jak glupio i bezsensownie sie zachowuje. Gdyby ktos Joeya nie znal, moglby pomyslec, ze bardziej zlosci go strata czasu i wlasna niewygoda niz cos innego. Ale ja wyczuwalem w nim strach i napiecie. Joey byl gotow znienawidzic Jacka za to, co sobie robil. Za bardzo go to bolalo. -Otwieraj, ty pieprzony dupku! Otwieraj, kurwa, te pierdolone drzwi, kutasie! Walil w nie piesciami, kopal, warczal i plul. Po chwili, po bardzo dlugiej chwili, kiedy Joey wreszcie umilkl, rozleglo sie szczekniecie zasuwy. Jack siedzial na podlodze nad otwarta Biblia i wydrukiem - przyjrzalem sie uwazniej -zawierajacym kolumny cyfr, liter i innych znakow: dwukropkow, srednikow i pytajnikow, kazdy opatrzony numerem. Byly to wartosci klawiatury komputerowej ASCII, liczby od zera do dwustu piecdziesieciu pieciu, sluzace do przedstawiania tekstu w postaci cyfrowej, ktora komputer mogl dalej przetwarzac, jezyk sprowadzony do zer i jedynek, do serii elektronicznych impulsow. Tekst byl zmagazynowany w formie bajtow, kazdy bajt skladal sie z osmiu bitow, osmiu znakow dwojkowych: 1s, 2s, 4s, 8s i tak dalej az do 128, podobnie jak w systemie dziesietnym jest ls, 10s, 100s i tak dalej... od 00000000 do 11111111, od zera do 255. Jack uzywal go jako punktu odniesienia. Po jednej stronie mial gore papieru. Niektore ryzy byly jeszcze zapakowane, inne rozerwane, kartki rozrzucone. Jack bral swieza ze stosu, zagladal do Biblii, wodzac piorem po stronie, - znajdowal odpowiednie miejsce, po czym odszukiwal znak na wydruku ASCII i notowal go w zapisie dwojkowym. Za nim walaly sie zapelnione strony. Ukucnalem i wzialem jedna do reki. Na lewym marginesie zobaczylem nagryzmolone kolumny liczb - 45, 37, 56. Obok Jack zapisywal je w innej postaci. 37 to bylo 1 plus 4 plus 32, w systemie binarnym - 10200200. Patrzac na nie, zorientowalem sie, ze nad niektorymi liczbami pracuje za kazdym razem od nowa, zamiast zrobic zestawienie wszystkich dwojkowych odpowiednikow liter i liczb, ktorych potrzebowal. Tak samo postepowal z kazdym dwukropkiem, kropka czy innym znakiem. Gdy go obserwowalem, wzial inna kartke, prawie zapelniona jedynkami i zerami -kazdy bajt skladajacy sie z osmiu miejsc oddzielony kreska - i przeniosl na nia jedna z juz opracowanych liczb. Nastepnie wrocil do Biblii, potem znowu do plachty z ASCII i z powrotem do swoich bazgrolow, zeby znalezc kolejna wartosc. Kiedy strona byla pelna, wstal i poszedl w kat pokoju. Byl boso. Zajmujaca rog pokoju wieza z zapisanych kartek siegala mu do piersi. -Co to, kurwa... Joey ruszyl za nim. Bylem pewien, ze wezmie pierwsza kartke z wierzchu, podetknie ja Jackowi pod nos i zapyta, o co tu, do cholery, chodzi. Slyszalem skrzypniecia luznych desek w tanim pokoju wynajmowanym przez Jacka, kiedy Joey przekraczal jedna z ryz, widzialem jego zbielale kostki dloni i zesztywniale plecy. Stos byl niestabilny. Wznosil sie w samym kacie, ale nie opieral o sciane. Chryste, jakim cudem Jackowi udalo sie ulozyc taka gore bez... W pewnym momencie, gdy Joey nastapil na kolejna obluzowana deske, wieza z przetlumaczonej Biblii zachwiala sie, przechylila sie i zawalila. Kartki pofrunely we wszystkie strony, po czym, kolyszac sie, zaczely sunac w dol jak papierowe samolociki. Od tamtego dnia Jack byl dla nas stracony. Wszyscy potracilismy sie nawzajem, bo Thomas nie zyl, Jack oszalal, Joey zamknal sie w sobie, a ja... ja moglem myslec jedynie o Ksiedze wszystkich godzin. Duzy obraz Gdy odwracalem kolejne bezcenne stronice, starajac sie nie poplamic ich krwia z licznych ran, ledwo slyszalem alarm dzwoniacy mi w uszach od chwili, gdy roztrzaskalem szybe. Ogarnelo mnie dziwne poczucie pewnosci, tylko nie bylem pewien, czego jestem pewien. Nastepna strona, potem kolejna, jeszcze jedna i zobaczylem Wielka Brytanie. Brytanie bez Glasgow, Londynu i innych duzych miast, ktore przeciez powinienem umiec wskazac. Albo raczej te miasta znajdowaly sie w niewlasciwych miejscach i mialy niewlasciwe zarysy. Byla to mapa przeszlosci, przyszlosci czy wyimaginowanej terazniejszosci? -Macromimicon - powiedzial stryj. - Duzy Obraz. Jakakolwiek forme przybiera, a niektorzy powiadaja, ze dla kazdego inna, mysle, ze... nie jestem pewien, tylko sadze, ze to rodzaj lustra swiata albo czegos wiekszego, w czym zawiera sie nasz swiat. Kolejna stronica - Europa. Potem nastepna. Teraz mialem przed soba glob znieksztalcony tak, zeby zmiescil sie na dwoch prostokatnych kartkach. Kartograf zdecydowal sie poswiecic niegoscinne okolice podbiegunowe. Pokazal linie brzegowa Antarktydy rozdzielona, biegnaca wzdluz dolu strony. Krance polnocnych kontynentow uwidocznione na gorze kartki byly rozciagniete i przekrzywione w wyniku zamiany trzech wymiarow na dwa, Ocean Arktyczny zostal zredukowany do zwyklego kanalu, z obu stron graniczacego z Grenlandia. -Niezla historyjka - powiedzial Jack, kiedy siedzielismy w barze. - Musze ci to oddac. Ale nie wierze w ani jedno slowo. Znowu spojrzal na zegarek, zerknal na drzwi wejsciowe. Bylem rozpalony i wiedzialem, ze to cos wiecej niz skutek utraty krwi. Powinienem juz stad wyjsc. Powinienem wynosic sie do diabla razem z ksiazka, a nie przegladac ja jak pilny student w bibliotece uniwersyteckiej - w srodku nocy, uzbrojony w diament do ciecia szkla i inne narzedzia wlamywacza. Czekalem, zeby mnie schwytano na goracym uczynku, z krwawymi sladami wlasnych palcow na rozbitej szafie i drewnianym biurku, gdzie teraz lezala Ksiega. Nie moglem wyjsc. -Kto idzie na drinka? - zapytal Joey, ktory trzymal noge na drewnianej lawie obok mnie, opieral sie lokciem o kolano i patrzyl na Jacka i Puka lezacych na trawie. -Chrzanie wszystko - odparl Puk. - Nie ruszam sie stad. Gdy wlaczyl sie alarm i nikt nie przyszedl, zakrwawiona lewa reka odwrocilem nastepna strone. Wiedzialem, ze musze natychmiast wyjsc, ale tkwilem tam, jakbym na chwile stracil wplyw na wlasne postepowanie. Wiedzialem, ze brudze krwia Syberie i cale bezcenne dzielo. Wiedzialem, ze ochroniarze zjawia sie lada moment. Wiedzialem, ze moge skonczyc wwiezieniu. Chryste, Ksiega byla prawdziwa, mialem ja w rekach, tu i teraz. I choc w uszach dudnilo mi tetno, krew zalewala oczy, plynela z rozcietej dloni, plamila wszystko, czego dotknalem, przewrocilem kolejna stronice. Nowe nieznane terytorium Moim oczom ukazala sie linia brzegowa wiekszego swiata, w ktorym Antarktyda stanowila zaledwie kraniec duzo rozleglejszego poludniowego kontynentu. W tym swiecie Grenlandia byla wyspa u ujscia rzeki, a Morze Baffina po jednej stronie i Grenlandzkie po drugiej ciagnely sie na polnoc, tworzac razem ogromne estuarium. Azja i obie Ameryki wygladaly jak... cyple, przyladki na hiperborejskich przestworzach, a Rzeka Arktyczna, ktora je oddzielala, miala swoje zrodlo daleko na polnocy, poza brzegiem mapy. Na wschodzie i zachodzie bylo podobnie: zupelnie nieznane ziemie. Zachodnie wybrzeze Ameryki siegalo daleko poza Alaske, na polnoc i na zachod, podczas gdy Antarktyda zajmowala caly dol mapy. Wschodnie wybrzeze Chin otaczalo zatoke wielkosci Baltyku, a tam, gdzie powinna byc Ciesnina Beringa, plynela na polnoc kolejna wielka "rzeka". Od wschodu w Pacyfik - choc nie bylem pewien, czy to rzeczywiscie jest Ocean Spokojny, bo na tej mapie wygladal na zupelnie inny akwen -wcinal sie calkiem nowy lad. Przewrocilem kartke. Tutaj skala znowu sie zmienila. Swiat, ktory znalem, zajmowal nie wiecej jak jedna szesnasta przedstawionego obszaru. Polnocno-wschodnie wybrzeze duzo wiekszej Antarktydy zakrecalo w gore, zeby spotkac sie na wschodzie z dziwnym kontynentem, ktory z kolei stykal sie z ladem ciagnacym sie na poludnie od Chin. Odciety przez wlasna Ciesnine Gibraltarska utworzona przez kraniec Ameryki Poludniowej i wystep Antarktydy, ten Pacyfik Wschodni byl zamknietym morzem, niewiele wiekszym od Morza Srodziemnego, pomniejszonym jeszcze przez ziemie otaczajace je z trzech stron. Hyperboreje na polnocy, pomyslalem, Subantarktyka na poludniu i Orient siegajacy poza najdalsze krance Orientu, ktory znalem. Kolejna strona i jeszcze jedna. Znany mi swiat byl tutaj jedynie malym skrawkiem niemozliwie rozleglego obszaru. Nie jestem fizykiem, ale wiem dostatecznie duzo o materii i grawitacji, by rozumiec, ze na takim globie nie moglaby istniec ludzkosc. To byla planeta na skale Jowisza albo Saturna. Odwrocilem dwie albo trzy kartki jednoczesnie. Kazda nastepna mapa pokazywala swiat cztery razy wiekszy od poprzedniego. Kontynenty stawaly sie wyspami lezacymi tuz przy wybrzezach, ktore z kolei zmienialy sie w kontynenty. Dziesiec stron, dwadziescia. W tej skali moj swiat nie byl nawet widoczny, a lady i woda zajmowaly obszary tak wielkie, ze okreslenia "kontynent" czy "ocean" tracily sens. Nadal odwracalem strony. Cichy swiat Serce walilo mi w piersi, w glowie sie krecilo. Uswiadomilem sobie, ze dzwonek alarmowy jest teraz jedynie niewyraznym, odleglym brzeczeniem. Nikt nie nadchodzil. I wiedzialem, ze nikt nie przyjdzie. Takie przekonanie miewa sie w snach. Bylem rowniez pewien, ze lezacy przede mna archaiczny wolumin nie jest tworem wyobrazni ani zartem, tylko najprawdziwsza prawda. Wiedzialem to, jeszcze zanim zajrzalem na ostatnie stronice Ksiegi i zobaczylem ostatnia mape, na ktorej starozytny kartograf pokazal krance znanego mu kosmosu, pusta rownine bez zadnych cech charakterystycznych, rozciagajaca sie we wszystkich kierunkach. Swiat swiatow, malenki i skomplikowany, byl jedynie oaza w samym jej srodku, a prowadzil od niej na polnoc kropkowany szlak wytyczajacy niewyobrazalnie dluga droge do niewyobrazalnie odleglego celu. Wiedzialem to, zanim chwiejnym krokiem ruszylem korytarzami biblioteki do cichego swiata, i potem, kiedy szedlem przez opustoszaly kampus i dalej wzdluz czynszowych kamienic z piaskowca, mijajac skrzyzowania ze swiatlami ulicznymi, ktore nadal zapalaly sie na czerwono, pomaranczowo i zielono, choc puste samochody staly zaparkowane przy chodnikach, nie zwazajac na ich komendy. Wiedzialem, zanim znalazlem slowa, zeby wyrazic te nieokreslona, niepokojaca pewnosc. Krzyczalem, ale nikt mnie nie slyszal. Nie mialem pojecia, w ktorym momencie wkroczylem do nowej rzeczywistosci: czy to moja krew na Ksiedze w magiczny sposob uwolnila jej moc, czy samo otwarcie tomu otworzylo brame. Moze roztrzaskujace sie szklo wyrzucilo mnie z tego swiata do innego, a moze w samej szafie bylo nie powietrze pod cisnieniem, lecz cos mniej materialnego, jakas eteryczna sila, ktora uwolnilem swoim wlamaniem i teraz rozchodzila sie jak fala od zrodla, przeksztalcajac po drodze wszystko, czego dotknela. Transformacje Stalismy przy drzwiach, Jack, Joey i ja. Puk mial liczna rodzine, wielu przyjaciol, wiec kosciol byl pelen. Slyszalem, ze czesto tak jest, kiedy umiera ktos mlody. Nagle przerwane zycie oplakuje wielu zalobnikow. Ale my prawie musielismy zaciagnac Jacka na pogrzeb. Od poczatku nie chcial isc, mowil, ze nie bedzie siedzial i sluchal, jak ksiadz recytuje frazesy, jak spiewa cholerne hymny pochwalne na czesc cholernego Boga w cholernym niebie - tak sie wyrazil. Spojrzalem na nich dwoch. Jack i Joey stali obok mnie, milczacy, ubrani w czarne garnitury, w czarnych nastrojach. I przyszla mi do glowy absurdalna, szalona mysl, ze wygladaja jak typowi tajni agenci z hollywoodzkich filmow albo jak gangsterzy, zabojcy, faceci w czerni. Aniolowie smierci, czekajacy cierpliwie, zeby wypelnic swoje zadanie. Odwrocili sie jednoczesnie i spojrzeli na mnie, jak czesci jednej maszyny, a ich pusty wzrok przyprawil mnie o dreszcz, bo czulem dokladnie taka sama pustke. Teraz sie zastanawiam, czy nie jest tak, ze w tym swiecie nie zmienilo sie nic oprocz mnie. Przyszlo mi to do glowy, kiedy szedlem pustymi ulicami, posrod drog znanych i nieznanych. I wtedy po raz pierwszy uswiadomilem sobie jego ogrom i moja samotnosc. Idac ulicami, ktore wydawaly mi sie znajome, zrozumialem, ze otaczajacy mnie swiat jest opuszczony, wyludniony. Choc nie mialo to sensu, jakos wiedzialem, ze pieklo, w ktorym sie znalazlem, jest moje i tylko moje. Bylo jak we snie, kiedy czlowiek zdaje sobie sprawe z tego, ze sni, budzi sie w realnym swiecie i stwierdza, ze nadal sni. Nie wiem, jak dlugo wloczylem sie bez celu, porazony surrealistycznym widokiem budynkow w roznych stadiach zaniedbania, zarosnietych ruin albo calkiem jeszcze nowych domow ze swiatlami w pokojach, zabawkami rozrzuconymi po dywanach, szumiacymi radiami. Tak jakby mieszkancy po prostu rzucali to, co akurat robili, i wyjezdzali, ale przez cale wieki nikt tego nie zauwazyl, nawet kiedy ostatni z nich opuszczali miasto, zdaje sie, ze zaledwie kilka sekund przed moim przybyciem. -Naprawde wierzysz w Ksiege? - zapytal Jack. - Naprawde sadzisz, ze ja znajdziesz? Wychylil ouzo do dna, poluzowal czarny krawat i nalal sobie nastepna kolejke. Po pogrzebie poszlismy do niego. Pokoj byl zawalony pustymi puszkami po piwie, pustymi butelkami i plastikowymi torbami z zapasami alkoholu. Zamierzalismy sie nawalic. Tej nocy wszyscy zamierzalismy urznac sie do nieprzytomnosci. Potrzasnalem glowa i zasmialem sie smutno. -Moze to tylko stara, bardzo stara mistyfikacja. Ale... po prostu musze wiedziec. Przez cale zycie chcialem sie dowiedziec, czy to prawda. -Nie ma nic prawdziwego - stwierdzil Joey z przekonaniem. -Wszystko jest prawdziwe - sprzeciwil sie Jack. - Wszystko jest realne, nic nie jest dozwolone. Pomyslalem, ze to cytat, ale nie potrafilem go umiejscowic. Brzmial inaczej, niz powinien. Wszyscy bylismy pijani od alkoholu i z zalu. Czulem, ze to jedna z tych waznych, gorzkich chwil, gdy czlowiek sobie uswiadamia, ze wlasnie zrozumial cos donioslego i natychmiast o tym zapomnial. Zadnego pocieszenia, zadnych odpowiedzi Tak wiec siedze teraz w pubie i pisze. Na barze stoja pelne pollitrowe kufle, na stolikach leza zapalniczki i paczki papierosow. Chryste, kiedy tutaj wszedlem, jeden dopalal sie w popielniczce, ale nigdzie nie bylo czlowieka. Tylko pamiatka po nim. Kilka ostatnich godzin spedzilem na rozmyslaniach, ale wcale nie jestem blizszy zrozumienia, co sie stalo. Nie potrafie znalezc zadnego pocieszenia, zadnych odpowiedzi. Znam tylko uczucie, ktore ogarnia mnie za kazdym razem, kiedy patrze na Ksiege: zarazem lek i zachwyt, przerazenie i radosc. Czasami sadze, ze jestem martwy i ten swiat istnieje wylacznie dla mnie, bo jest to ni mniej, ni wiecej tylko moja wlasna brama do... tego, co lezy za nia. A Ksiega? Moze to moj wymysl, moje dzielo, czekajace na chwile, kiedy w koncu spojrze prawdzie w oczy, uznam wlasna smiertelnosc i przekrocze granice dzielaca mnie od nieznanego. Czy moje dotychczasowe zycie bylo wyobrazeniem... albo powtorka, ktora miala zaprowadzic mnie do ksiazki z mapami? Po to byla rodzinna historia pelna mitow i legend, dazenia do wiedzy, odkrycia uswieconej tajemnicy? Przyjaciele, ktorych znalazlem i utracilem? Wszystko w nieunikniony sposob prowadzilo mnie do otwarcia Ksiegi, do poznania siebie. Tesknie za Jackiem, Joeyem i Thomasem. Nikt nie zastanawia sie, czy zmarli oplakuja tych, ktorych zostawili, ale mnie ich brakuje, nawet jesli nie jestem pewien, czy kiedykolwiek istnieli. Jezeli caly moj swiat do czasu znalezienia Ksiegi byl tylko fantazja martwego czlowieka, ktory chcialby zyc, moze wszyscy trzej byli malymi czasteczkami mnie, z ktorych uformowalem ludzkie istoty, zeby dotrzymywaly mi towarzystwa w tym snie o zyciu. Mysle o Jacku i Joeyu, ogniu i lodzie, swietle i ciemnosci. Mysle o Thomasie i czuje sie oszukany, zdradzony. Nie moge pogodzic sie z tym, ze Puk mialby byc tylko tworem wyobrazni samotnego ducha. Nie. Uwazam, chce uwazac, ze oni istnieli naprawde, ze ich poznalem, ze tamten dzien na trawie przed biblioteka byl rzeczywisty. Mialem zycie bez Ksiegi, proste, zwyczajne, bez tamtych historii, odtwarzane po smierci z drobnymi zmianami jako sposobem na doprowadzenie mnie do tego punktu. I kiedy przypominam sobie Jacka i Joeya w kosciele, wyobrazam sobie, ze Thomas stoi obok nich na moim miejscu. Moze jego smierc byla kolejnym znakiem wskazujacym mi droge. Mam nadzieje, ze tak. Szczera nadzieje. Wiec dokad mam sie stad udac? To samotny swiat, rodzaj czyscca, mam nadzieje, ze tylko pogranicze. Sama Ksiega jest dowodem, ze cos tam istnieje z pewnoscia, cos przekraczajacego skale pamieci jednego czlowieka, swiat poza zaswiatami. Jesli otworzylo go moje przebudzenie, w takim razie zawartosc tych stronic jest historia mojego zycia - i smierci - od tego momentu. Znalazlem sie sam w krainie, ktora jest jedynie drobna czescia wiekszej calosci. Gdzies tam z pewnoscia, w innych zakatkach tego rozleglego krolestwa, sa inne dusze odrodzone po smierci wedlug wlasnych wyobrazen. Beda wiedzialy, ze sa martwe, czy mnie przypadnie w udziale ich obudzenie? Czy istnieja drogi miedzy swiatami, po ktorych podrozuja? Ile opusci swoje pustkowia w poszukiwaniu towarzystwa, jakie miasta zbudowano na bezkresnym terytorium zaswiatow, gdzie sie spotykaja? Moj Boze, ta Ksiega moze zawierac mape piekla, ale rowniez klucze do nieba w znakach, ktorymi ja opisano. Nawet nie wiem, czy kazdy zmarly ma swoj przewodnik przez smierc, czy tez jedyny egzemplarz nalezy do mnie. Przypuszczam, ze dowiem sie tego w ktoryms momencie mojej podrozy. Mysle, ze przede mna jest wiele do odkrycia. Pylista droga Zamierzam wyruszyc jutro. Mam przeciez Ksiege, ktora wzywa mnie do wielkiej przygody i kieruje moimi krokami. Lezy przede mna na stoliku w pubie, a ja widze to, czego z poczatku nie rozumialem. Na okladce juz nie ma piwnicy, w ktorej ja znalazlem. Nie zauwazylem, kiedy sie zmienila, ale tak sie stalo. Teraz na skorzanej oprawie sa wytloczone stoliki i krzesla, a pierwsza stronica zawiera plan architektoniczny tego opuszczonego pubu. Ksiega ulega zmianom, w miare jak czytelnik sie przemieszcza. A hieroglif, dziwne oko z okladki, powtorzone na mapach znajdujacych sie w srodku? Symbol czytelnika - kustosza, tworcy - owal ciala widzianego z gory, kolo w srodku to glowa, a cztery polokregi oznaczaja konczyny. Prostokat, ktory je przecina, to oczywiscie Ksiega, Macromimicon, ktory wszedzie nosze, byc moze jako czesc siebie. Dokadkolwiek pojde, te kilka pierwszych map, jestem pewien, pokaze swiat wokol mnie ze wszystkimi niezbednymi szczegolami, nawet jesli zapuszcze sie w regiony na razie widoczne tylko w najwiekszej skali. Jutro moja podroz zacznie sie naprawde. Wyrusze droga, ktora pamietam jako Great Western Road, do miejsca, gdzie laczy sie ze znajoma, ale troche inna ulica. To, ze ona z kolei dochodzi do Crow Road na obcym mi skrzyzowaniu, wydaje sie znaczace -droga padlinozernego ptaka, symbolu smierci, prowadzi ku ziemiom lezacym za zachodem slonca. Moze zle to interpretuje, ale wszystko ma teraz dla mnie ukryty sens. Nie wiem, co zrobie, kiedy dotre do wybrzeza, ale podejrzewam, ze dalekie zachodnie terytoria sa zaledwie poczatkiem mojej wedrowki. Pamietam opowiesci o Nowym Meksyku, o pustynnej Krainie Snow, o Jornada del Muerto, Drodze Nieboszczyka, i zastanawiam sie... ale nie mam pojecia, jak przeprawie sie przez oceany i kontynenty, ktore na dokladniejszej mapie sa zwyklymi sadzawkami i wysepkami. Musze byc glupcem, skoro zamierzam pokusic sie o przemierzenie dystansow, ktore trudno ogarnac rozumem. Tak wiec siedze w pustym pubie i waham sie, pozwalajac sobie na ostatnie chwile niepewnosci. Znam jednak swoje przeznaczenie. Mysle o ostatniej stronie Ksiegi wszystkich godzin i o szlaku prowadzacym na polnoc z mikroskopijnej oazy posrodku mapy poza swiat wielkosci kosmosu, nawet poza zakres mojego przewodnika. Zastanawiam sie, czy ta droga wszyscy musimy w koncu podazyc, nawet jesli dotarcie do jej poczatku zabierze nam wiecznosc i jeszcze wiecej czasu pokonanie jej calej. To moze byc droga do piekla, do nieba albo do czegos glebszego; bo jesli ten pusty swiat jest moim czysccem, niebo i pieklo moga byc jedynie zasciankami w metafizycznej rzeczywistosci przedstawionej na mapach w Ksiedze, a ja mine je po drodze jak pielgrzym przechodzacy przez wioske, ze wzrokiem utkwionym w odleglym celu podrozy, za horyzontem. Kurz pod jego stopami to proch, w ktory wszyscy sie obrocimy. Koncze piwo, ktore sobie nalalem z beczki w opuszczonym, ale dobrze zaopatrzonym pubie, i mysle, ze czas poszukac noclegu. Chcialbym, zeby moj dom nadal istnial w tym zmienionym swiecie. Chcialbym spedzic ostatnia noc we wlasnym lozku. Ale zapewne jest powod, dla ktorego zostalem pozbawiony tej wygody. Moze jutro obudze sie w miescie pelnym ludzi, w iluzji rzeczywistosci zrekonstruowanej z moich wspomnien jako ochrona przed naga prawda. Czesc mnie by tego pragnela, ale mam Ksiege, na jej stronicach mape, a na niej zaznaczona droge, ktora musze przejsc. Inna czesc mnie chce obudzic sie nazajutrz i spojrzec w oczy tej prawdzie. Tak, pora spac, zeby wstac wypoczetym, nawet jesli bedzie to tylko wyimaginowany sen smierci. Kiedy tak tutaj siedze, dociera do mnie ironia sytuacji, ze nawet w wiecznym odpoczynku potrzebuje odpoczynku. Mam przed soba dluga droge, dluga i kreta. Pylista droge. 1 DRZWI OD RZECZYWISTOSCI Z otchlaniUslyszala to z krainy bez powrotu, z otchlani. Uslyszala to bogini z krainy bez powrotu, z otchlani. Uslyszala to Inana z krainy bez powrotu, z otchlani. Porzucila niebo i ziemie, zeby wyruszyc do podziemnego swiata. O tak, wyrzekla sie Inana roli krolowej nieba, swietej kaplanki ziemi, zeby zejsc do podziemia. Opuscila wszystkie swiatynie, w Uruk i w Badtibirze, w Zabalam i Nippurze, w Kisz i w Akkadzie, zeby zstapic do kur. Zgromadzila i wziela do reki siedem me znajdujacych sie w jej posiadaniu, po czym rozpoczela przygotowania. Rzesy pomalowala na czarno proszkiem antymonowym, wlozyla szugurre i korone rowniny na glowe, odgarnela miekkie, ciemne loki, ktore opadly jej na czolo. Paciorki z lazurytu zawiazala wokol szyi, kolia z kamieni ozdobila piers. Opasala sie zlotym napiersnikiem, ktory cieplym, metalicznym glosem przyzywal cicho mezczyzn i mlodziencow: "Chodzcie do mnie, chodzcie". Wsunela zlota obrecz na delikatna reke, na smukly nadgarstek, wziela w dlon pret mierniczy i linie z lazurytu. Na koniec narzucila na ramiona krolewska szate. Wyruszyla do kur z wierna sluzka, dama Szubur. -Pani Szubur - rzekla Inana - moja sukkal, ktora udzielasz madrych rad, wierna podporo, wojowniczko, ktora mnie strzezesz, schodze do kur, do podziemia. Jesli nie wroce, podnies za mnie lament w ruinach. Uderz w beben na zgromadzeniach enkin i w domach bogow. Rozdrap oczy, usta, uda. Wloz zebracza szate z brudnego worka i udaj sie do swiatyni Ilila w Nippurze. Wejdz do jego sanktuarium i zaplacz. Wypowiedz te slowa: "O, panie ojcze Ililu, nie zostawiaj swojej corki na smierc i potepienie. Pozwolisz, zeby twoje lsniace srebro na zawsze przysypal kurz? Bedziesz spokojnie patrzyl, jak twoj cenny lazuryt zostanie rozbity na gruz kamieniarski, aromatyczny cedr porabany dla cieslow? Nie dopusc, zeby krolowa nieba, swieta kaplanke ziemi usmiercono w kur". Jesli Ilil ci nie pomoze, idz do Ur, do swiatyni Sina i zaplacz przed moim ojcem. Jesli i on ci nie pomoze, idz do Eridu, do swiatyni Enki, zaplacz przed bogiem madrosci. Enki zna pokarm zycia, zna wode zycia, zna sekrety. Na pewno nie pozwoli mi umrzec. Gesta od drzew i burz Karolina Polnocna, miejsce, gdzie stara siedemdziesiatka, ktora laczy Hickory z Asheville, przecina sie z droga numer 225 biegnaca z poludnia, ze Spartanburga, i dalej przez Blue Ridge Mountains i kraine gesta od drzew i burz. Zaznaczone na mapie miasteczko jest male, a przynajmniej na takie wyglada, z szosy niewidoczne, tak ze dopiero trzeba zwolnic przy znaku "Witajcie w Marion, miescie postepowym" i przejechac wolno przez centrum, mijajac sklady z artykulami uzywanymi, apteke, remize, ratusz, sklep z plytami albo inny specjalistyczny, ktory wkrotce straci klientow na rzecz Wal-Marta znajdujacego sie kawalek dalej przy autostradzie. Jedzie obok spokojnych domow z ceglanymi fasadami, ktore nadal tkwia w latach piecdziesiatych, czekajac na przyszlosc, ktora nigdy nie nadejdzie, sniac o przeszlosci, ktora tak naprawde nigdy nie odeszla. Opuszcza centrum miasteczka i trafia na pasaz handlowy z fast foodami, barami, restauracjami, jest wsrod nich japonska i taka, gdzie serwuja steki, podupadle kino stoi samotnie posrodku wlasnego parkingu. Wszystkie budynki ciagna sie wzdluz drogi jak tanie plastikowe koraliki nanizane na sznurek. Zjezdza z drogi do baru Hardees, wylacza silnik i kopnieciem stawia motor na nozkach. Hamburger okazuje sie smaczny-prawdziwe mieso w grubej bulce o nieregularnym ksztalcie, a nie jakies cienkie, mdle paskudztwo ze zmielonych chrzastek i tluszczu. Popija go kilkoma duzymi lykami mountain dew, kreci slomka w kartonowym kubku, grzechoczac lodem. Wyglada przez okno na szose rozpalona w letnim sloncu. Niebo jest jaskrawoniebieskie, blekitne jak szata Madonny, ciagnie sie w nieskonczonosc, ciagnie... ...stoi przed lustrem w lazience, opiera sie o umywalke, czujac nagly zawrot glowy, szum, ktory przetacza sie przez jej cialo, falujac jak powietrze nad goraca droga. Slyszy Mowe. Cholera, mysli. Chyba juz blisko. Patrzy na zegarek lezacy na suszarce do rak. Wskazowka sekundowa skacze w tyl i w przod, chaotycznie, jak na tablicy przyrzadow w samolocie, ktory na filmie spada w dol w czasie burzy. Jest czwarty sierpnia 2017. Mniej wiecej. Doszedlszy do siebie, patrzy w swoje oczy, czarne od mascary i podkrazone z braku snu, odgarnia z czola ciemnorude wlosy. Nawet po spryskaniu twarzy woda czuje sie jak zombi. Pieprzone zombi, laska z motorem w stylu retro, mysli. Koraliki we wlosach, na szyi obroza z koralikami, naszyjnik amulet z kosci kurczaka, T-shirt ze zlotym nadrukiem. Cholera, wyglada jak wlasna matka techno-hippiska. Bierze zegarek i wsuwa go na nadgarstek, odwija sluchawki przyczepione do paska i wklada je do uszu, podlacza do wzmacniacza zamontowanego w kolczykach, zeby soczewki kontaktowe odbieraly sygnaly wideo. Kiedy ramieniem otwiera sobie drzwi, widzi przesuwajace sie przed oczami logo Sony VR5. Manipuluje przy datasticku, przelacza urzadzenie na samo audio. Nie musi ogladac prognozy pogody z podwojnymi obrazami chmur czy rozblyskow slonecznych ani duszka Routefindera, zeby ja prowadzil przy kazdym zjezdzie. Nie dzisiaj. Zdejmuje helm z kierownicy i wklada go na glowe, jednoczesnie podnoszac nozki motoru i przerzucajac noge przez siodelko. Zapina zamek blyskawiczny kurtki motocyklowej, wlacza silnik. Antyczny stwor ze stali i chromu warczy miedzy jej nogami, inny antyk - ze skory i winylu - dudni w uszach. -Paaaaaanie! - ryczy Iggy Pop. Gdy wlacza sie mordercza gitara z TV Eye The Stooges, Phreedom Messenger dodaje gazu i wyrywa do przodu po krotkim postoju w drodze do piekla. Nierzadnica babilonska, krolowa niebios Inana zmierzala do podziemia. Wedrowala ze starozytnego Sumeru miedzy Tygrysem i Eufratem, przez caly Babilon az do hetyckiego Haranu. Dotarla do Kanaanu, gdzie nazwano ja Isztar. Weszla z Hyksosami do Egiptu jako Asztarte, a odchodzac, zostawila po sobie tylko wspomnienie, mit o Izydzie. Widziala bogow krolow, powstajace i upadajace miasta-panstwa, patriarchow mordowanych przez synow, ktorzy zajmowali ich miejsca i przybierali ich imiona, armie i wojny o terytorium i wladze. Szla razem z wojskiem, z dziwkami, muzykami, eunuchami kaplanami, pocieszala ich w namiotach, w przybytkach seksu i zbawienia. Miala nieslubnych synow splodzonych przez krolow. Myla stopy bogom wsrod ludzi. Widziala spalone wioski i zniszczone posagi. Widziala, jak krolestwa staja sie federacjami, a one z kolei imperiami. Widziala, jak obalano cale dynastie bostw, ich imiona i twarze scierano z pomnikow, ktore sami postawili, wiec w przeciwienstwie do nich przybierala wciaz nowe imiona i nowe twarze. Czasy sie zmienialy i ona zmieniala sie wraz z nimi. Nigdy nie akceptowala nowego porzadku, ktory zastepowal stary, ale byla na tyle madra, zeby z nim nie walczyc, bo obserwowala, jak inni zostaja odarci z czci, szacunku, boskosci, lecz wciaz nazywaja siebie Suwerenami, nawet kiedy Przymierze rozbilo wszystkie idole w ich swiatyniach. Tak wiec podrozowala jako suplikantka, uciekinierka, jej obrona byla tajemnica zamiast sily, kult zamiast armii. Widziala, jak ziarna, ktore rzucala za siebie, wypuszczaja korzenie i rosna, a potem zostaja rozdeptane przez zolnierskie buty. Podrozowala z niewolnikami i przestepcami. Z Izraela dotarla do Bizancjum i Rzymu, krolowa niebios, blogoslawiona matka laski pelna, nowe imie i stare tytuly rozbrzmiewaly echem pod sklepieniami kamiennych katedr, ogromnych i pustych jak od dawna opuszczone swiatynie w Uruk i Badtibirze, Zabalam i Nippurze, w Kisz i Akkadzie. Wedrowala w posagach i pietach, malowana na indygo i zloto na starych renesansowych freskach i rosyjskich ikonach. Dotarla do Nowego Swiata z konkwistadorami i misjonarzami, na plantacje, gdzie niewolnicy tanczyli nocami wokol ognisk, opetani przez bogow, przez swietych, przez loa i orisze. Odbyla podroz przez czas do nowego wieku karnawalowych mitologii i gwiazd, ktorym oddaje sie czesc na lsniacych pergaminach sprzedawanych w kioskach z gazetami, wieku rozancow i kart do tarota, uosobien macierzynstwa roztkliwiajacych sie w telewizji nad zlamanymi sercami i zraniona duma mieczakowatych, zepsutych dzieci wewnetrznych. Zmierzala droga bez powrotu do mrocznej rezydencji bogini smierci, do domu, z ktorego nikt nie wychodzi, a wchodzacy traca cale swiatlo, zywia sie pylem i glina zamiast chleba. Nie widza slonca, zyja posrod nocy, odziani w czarne piora padlinozernego kruka. Na drzwiach i ryglach ponurego domu osiada kurz, rosnie plesn i mech. Stanela nierzadnica babilonska, krolowa niebios, stanela Inana przed wejsciem do podziemia, odwrocila sie i spojrzala na sluzaca, ktora podazala za nia przez stulecia, przez millenia. -Idz, pani Szubur - powiedziala. - I nie zapomnij moich slow. -Moja krolowo - odparla dama Szubur. - Idz. Rzezba czasu i przestrzeni Wrzuca nizszy bieg, silnik mruczy cicho. Pochyla sie nisko na zakretach, jedzie wolniej, wspinajac sie stroma, kreta droga, ktora prowadzi w gory. Wzdluz szosy stoja biale drewniane kosciolki z biblijnymi cytatami wypisanymi na parkanach, nedzne domki z prefabrykatow wzniesione na malych dzialkach, z pochylymi gankami i uschnietymi kwiatami w wiszacych koszach. Przycupnely w glebokich lasach pelnych niedzwiedzi i jeleni. To tereny lowieckie, terytorium pikapow i mezczyzn w kamizelkach kuloodopornych, ze strzelbami o duzym zasiegu i lodowkami pelnymi piwa. Na kazdym domu flagi. Po prawej stronie, na gruntowej drodze odchodzacej od glownej szosy stoi na ceglach zardzewialy gruchot, na wgniecionych bokach widac nabazgrany farba napis: # 1 Dawg. Szerokimi lukami pokonuje ciasne zakrety w lewo i w prawo. Pochyla sie razem z motorem, sunie plynnie, zgodnie z rytmem kolejnych zwrotow. Droga wije sie w gore i ona wije sie razem z nia, jak kobra gotowa do ataku, kolyszaca sie na boki, oczarowana muzyka zmiany biegow, glosu silnika przechodzacego od pomruku do ryku i na odwrot. Wolno i szeroko. Szybko i ciasno. W lewo. W prawo. W lewo. W prawo. Oslepiajaco biale blyski slonca przedzieraja sie przez kopule drzew, jakby z terkotem obracala sie w projektorze koncowka starego celuloidowego filmu. Droga wcina sie gleboko w ostro rzezbione cienie wysokich drzew, przeciska miedzy ciemnymi skalami sliskimi od mchu, chowa sie pod betonowym wiaduktem. Phreedom skreca w prawo, pokonuje slimak i wjezdza na Blue Ridge Parkway, szeroka droge, ktora biegnie graniami przez cale pasmo. Slonce prazy, ale powietrze jest czyste i rzeskie jak chlodna zrodlana woda. Phreedom moze patrzec w lewo i w prawo, na swiat po obu stronach, na wzgorza w oddali, na doliny pomiedzy nimi, na rozlegla, zielona, nierowna, miekka rzezbe czasu i przestrzeni, ziemi i nieba. Wlasnie w takich miejscach trudno stwierdzic, gdzie konczy sie swiat, a zaczyna Welin, mysli Phreedom. Mimo asfaltu, mimo drewnianych slupkow milowych wzdluz drogi, mimo domow, kosciolow, szkol i fabryk w malych miasteczkach stloczonych w dolinach, tutaj, w gorze, rzeczywistosc jest rozrzedzona jak powietrze. Szosa to tylko zadrapanie na skorze boga. Gdy sie z niej zjedzie, uderzy prosto w jakis niski drewniany plot i wyskoczy w powietrze, mozna wypasc z tego swiata do innego, pozbawionego ludzkiego zycia albo pelnego duchow zwierzat. Ale nie takich swiatow ona szuka, o nie. Inana u bram piekla -Otwieraj brame, strazniku wrot! - zawolala Inana. - Jesli odmowisz, wywaze drzwi, roztrzaskam rygiel, wskrzesze umarlych, zeby ucztowali na zyjacych, az po swiecie bedzie chodzic wiecej martwych dusz niz zywych. Inana stanela pod zewnetrzna brama kur i zastukala glosno. -Otwieraj! - wykrzyknela z grozba w glosie. - Otworz palac, Neti! Przybywam sama i chce do niego wejsc. -Kimze jestes? - zapytal Neti, gburowaty straznik wrot kur. -Jestem Inana, krolowa niebios, i zmierzam na zachod. -Jeslis naprawde krolowa nieba, dlaczego wybralas droge bez powrotu? -Eresz z Wiekszej Ziemi jest ma starsza siostra - odrzekla Inana. - Przybywam na pogrzeb Gugalany, Byka Niebios, jej zmarlego meza. Chce byc obecna na ceremonii, w czasie ktorej na jego czesc zostanie rozlane piwo. Otwieraj! -Zaczekaj tu, Inano - rzekl Neti. - Przekaze wiesc mojej krolowej. Straznik wrot kur odwrocil sie i wszedl do palacu Eresz, krolowej podziemia, Wiekszej Ziemi. Mary albo Anna, Ester albo Diana. Phreedom przeglada liczne dokumenty tozsamosci, ktore nosi w portfelu i ktorymi posluguje sie w czasie podrozy. Wybiera jeden na chybil trafil - tym razem Anna - i podaje go mezczyznie stojacemu za kontuarem. On sie usmiecha, a ona mysli o tanich motelach, w ktorych recepcjonisci byli wirtualnymi istotami, elektronicznymi zjawami ze sztuczna inteligencja wystarczajaca do meldowania gosci. To w dzisiejszych czasach duzo tansze rozwiazanie niz platni niewolnicy z przeszlosci. Phreedom jest troche zdziwiona, ze tym razem ma do czynienia z zywym urzednikiem. Moze tutaj po prostu nie nadazaja za postepem. Kolejne miasteczko, kolejny Comfort Inn. Tym razem w Marion, ale mogloby to byc kazde inne miejsce. Obserwuje, jak recepcjonista przesuwa jej karte przez maszyne i patrzy na ekran, czekajac na potwierdzenie. Ona trzyma pioro w pogotowiu, zerka na scienny zegar i widzi, ze sekundowa wskazowka robi jedno okrazenie, drugie, a potem sie zatrzymuje. Urzednik nieruchomieje, pochylony w strone monitora, palce jednej reki pozostaja zawieszone nad klawiatura. Phreedom kartkuje ksiege meldunkowa, szukajac wpisu, ktory wyglada inaczej niz pozostale. Nie ma pojecia, jakiego nazwiska on tutaj uzywa, ale kiedy je zobaczy, rozpozna po drobiazgach. Nie po charakterze pisma: wezowym "s" i kraglych pagorkach "m", tylko po pietnie, ktore ono wyciska - nie na papierze, ale w samej rzeczywistosci. Enkin moga przybierac dowolne imiona, wystepowac w dowolnym przebraniu, ale zachowuja wlasna nature w postawie, w dzialaniach. Zostawiaja slady. Okazuje sie, ze nawet nie zadal sobie trudu wymyslenia falszywego nazwiska. Thomas Messenger. Czarny atrament na bialym papierze, ale Phreedom widzi jasniejaca biel otoczona czarna aura jak wlasnym powidokiem. A wiec jej brat byl tutaj. Pozwala, zeby sekundowa wskazowka ruszyla. Recepcjonista prostuje sie, odwraca do niej. -Krolowo, u bram palacu czeka kobieta - mowi Neti. - Stoi twardo jak fundament miejskiego muru, wysoka jak niebo, szeroka jak twoje ziemie. Ma wszystkie siedem me. Jej oczy sa poczernione proszkiem an tymonowym, w rece trzyma pret mierniczy i linie z lazurytu. Na jej czolo opadaja ciemne loki, ulozone starannie. Na szyi nosi lazurytowe paciorki i podwojny sznur korali. Jej napiersnik przyzywa mezczyzn: "Chodzcie do mnie, chodzcie". Na sobie ma szugurre i korone rowniny na glowie, na nadgarstku zlota bransolete. Okrywa ja krolewska szata. Phreedom przesuwa karte w zamku i otwiera drzwi. Pokoj niczym nie rozni sie od innych w tym Comfort Inn, we wszystkich Comfort Inn, w pierwszym lepszym tanim hotelu w dowolnym miasteczku w kazdym stanie, w ktorym byla. Kiedy drzwi zamykaja sie za nia z cichym trzaskiem, rzuca kask na komode, wiesza kurtke na poreczy krzesla. Zdejmuje naszyjnik z kosci, zegarek, datastick przypiety do paska, obroze, kladzie wszystko na ciemnobrazowy blat stolu. Sciaga T-shirt i ciska go na podwojne loze nakryte cienka narzuta w jaskrawozielone kwiaty, idzie do lazienki... Goraca woda leje sie jej na glowe, bebni o brodzik, laskocze miedzy palcami stop. Niebieskie dzinsy leza zmiete na podlodze, ale Phreedom nie pamieta, zeby je zdejmowala. Cholera, mysli. Kolejne ciecie. Kolejna falda w czasie, maly przeskok do Welinu. Tutaj jest prog. Wchodzi do kabiny prysznicowej. Przerwane minuty, zakrzywione godziny -Ona tu jest, twoja siostra Inana, z keppu, ktorym zamiesza w abzu w obecnosci Enki. Gdy Eresz z Wiekszej Ziemi to uslyszala, uderzyla sie dlonia po udzie, przygryzla warge. Kiedy Eresz z Wiekszej Ziemi to uslyszala, wpadla w zlosc. -Co takiego zrobilam, zeby ja rozgniewac? Razem z Anunnaki jem gline zamiast chleba i pije stechla wode zamiast piwa. Co ja tutaj sprowadza? Placze po mlodych mezczyznach i ich ukochanych, ktore zostawili. Placze po dziewczetach wyrwanych z objec kochankow. Placze po dzieciach urodzonych przed czasem, ktore umarly, zanim posmakowaly zycia. Jej twarz zrobila sie czerwona jak kwiat tamaryszku, wargi fioletowe jak brzeg naczynia z kuninu. Krolowa popadla w zamyslenie i po dluzszej chwili przemowila: -Neti, strazniku wrot kur, wysluchaj uwaznie, co powiem. Zarygluj siedem bram kur, a potem otworz je, jedna po drugiej, i wpusc Inane. Przyprowadz ja do mnie, ale najpierw zabierz jej krolewskie insygnia, za bierz korone, naszyjnik, kolie, zloty napiersnik, bransolete, pret mierni czy i linie. Pozbaw ja wszystkiego, nawet krolewskiej szaty, i wpusc swieta kaplanke ziemi, krolowa niebios, niech wejdzie w niskim poklonie. Neti wysluchal slow krolowej, po czym zamknal i zaryglowal wszystkie siedem bram kur, miasta umarlych. Nastepnie otworzyl zewnetrzna brame. -Chodz, Inano - rzekl Neti. A kiedy bogini weszla przez pierwsza brame, zdjal z niej szugurre i korone rowniny z glowy. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz, Inano, prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. I: Klik! Drzwi pokoju uchylaja sie wolno i cicho zatrzaskuja za nia, kiedy Phreedom wychodzi na korytarz i chowa plastikowa karte magnetyczna do kieszeni. Wie, ze inni enkin maja swoje metody szukania tych, ktorzy nie chca byc odnalezieni. Niektorzy korzystaja ze starych sposobow: na ulicy wypatruja swoich ofiar, zerkajac w lusterka; wesza jak ogary, idac za ich psychicznym zapachem pieszo przez cale kontynenty; albo z przekrzywiona glowa nasluchuja slabego echa tego jedynego glosu, dzwieku rozbrzmiewajacego pol swiata dalej. Mowa niesie sie daleko. Sa tez tacy, ktorzy posluguja sie absurdalnymi urzadzeniami wlasnego pomyslu: kompasami mojo, udoskonalonymi licznikami Geigera, palmtopami przeprogramowanymi na system trojkowy, tak zeby na ekranie pojawialy sie wykazy nazwisk i misji wpisanych do historii, zanim ta historia zaistniala, starozytne me w polaczeniu ze wspolczesnymi mediami. Niektorzy po prostu znajduja osobe, ktora, wedlug nich, moze cos wiedziec, i biora adres prosto z jej glowy. Te metody nie byly obce Phreedom. -Gdzie jest twoj brat, dziewczynko? -Nie wiem. -Przekonamy sie - powiedzial, zaciskajac palce na jej gardle. Nie. Te metody nie byly jej obce, ale ona kierowala sie raczej instynktem, intuicja. Enkin zostawiaja slady w czasach, przez ktore podrozuja, w przestrzeniach i w rzeczach. Phreedom podazala tropem przerwanych minut i zakrzywionych godzin, dla niej rownie czytelnych jak podpis Toma w ksiedze gosci hotelowych, nawet jesli to wszystko jest troche zagmatwane. Jej brat zostawil trop jak zbiegly wiezien zakuty w lancuchy, ktory przedziera sie przez krzaki, przeprawia przez rzeki, zawraca, zeby zmylic scigajacych, kradnie samochod, zamienia sie na ubrania z wloczega, jedzie pociagiem w zupelnie innym kierunku, probuje wszystkiego, zeby zmylic ogary. Phreedom wie, ze przed niektorymi scigajacymi po prostu nie da sie uciec. Wie, ze musi odnalezc brata, zanim oni to zrobia. Nie. Musi go znalezc, zanim oni to zrobili. Brud pod paznokciem Kiedy przeszla przez druga brame, zdjeto jej z szyi lazurytowe paciorki. I znow Inana spytala: -Coz to znaczy? -Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. Klik! Galka u drzwi prowadzacych na klatke schodowa obraca sie pod naciskiem jej dloni. Phreedom mija automaty z napojami i lodami stojace na podescie, idzie w dol po schodach, kieruje sie do wyjscia. -Znalazlem droge. Rodzaj furtki, drzwi od rzeczywistosci... W Ash... Phreedom kladzie mu dlon na wargach i potrzasa glowa. Siedza w zajezdzie - rok wczesniej - sacza piwo i patrza na siebie. Ich motocykle stoja na parkingu, za chwile oboje wstana, uscisna sie po raz ostatni, wskocza na siodelka, zapuszcza silniki i rusza w przeciwne strony. Phreedom dwa lata poswiecila na szukanie brata, modlac sie, zeby nie okazal sie taki jak ona, jak Finnan. Ale w jego oczach dostrzega strach albo wscieklosc. I Thomas pokazuje jej znak na piersi, pod koszula, nad sercem. Wiekszosc ludzi zobaczylaby gladkie cialo, koraliki, woreczek majo, srebrny krzyzyk i plakietki. Ona widzi jego sekretne imie zapisane swiatlem w pismie enkin niczym fluorescencyjny tatuaz. Rownie dobrze moglby miec aureole albo rogi. -Nic nie mow. Nie powinnam wiedziec. To zbyt niebezpieczne. Pragnie jedynie, zeby bylo tak jak w dziecinstwie, zanim powierzchnia, ktora znali, zostala usunieta, a pod spodem ukazalo sie cialo i kosci metafizyki, naprezone miesnie o wloknach z czasu i przestrzeni, sciegna rozciagniete miedzy wiekami, biale chrzastki wiecznosci polaczone i przebudowane przez istoty, ktore opuscily ten swiat na dlugo przed tym, zanim oni sie urodzili. Istoty, jakimi oni tez sie stali, nawet o tym nie wiedzac, i w ten sposob zostali skazani na szalona egzystencje. Co robic, kiedy zbliza sie koniec swiata, a jest sie aniolem, ktory nie chce walczyc? Dokad pojsc? -Do Welinu - mowi Thomas. Welin. Jakby nadanie nazwy uczynilo to miejsce bardziej zrozumialym, bardziej normalnym. Swiat pod swiatem, za nim, po nim, przed nim, w srodku, na zewnatrz... nie pasowalo zadne z tych pojec. Gdzie jest Welin? Poza kosmosem, jak sadzili starozytni, duzo dalej, niz byli w stanie sobie wyobrazic, nie majac pojecia o jego ogromie? A moze w brudzie pod paznokciem? Skad przybyli bogowie? Dokad ida ludzie, kiedy umieraja? Dokad zastepami udaja sie aniolowie ze strachu, ze zostana zabici przez wlasne cienie? Phreedom tylko raz, przez chwile widziala rownine uslana ptasimi czaszkami, ciagnaca sie jak okiem siegnac. Ten obraz pokazano jej w dniu, kiedy sama stala sie jedna z nieludzkich istot. To byla grozba, ostrzezenie udzielone malej dziewczynce, ktora za duzo wiedziala: zobacz, w co sie pakujesz. Od razu zrozumiala, ze to rozlegle pustkowie jest jedynie malym zakatkiem nieskonczonego Welinu. Patrzy na niego, na swojego brata Thomasa. Jego oczy sa brazowe z zielonymi plamkami, natomiast jej zielone z brazowymi plamkami. Ona ma wlosy brazowe w kasztanowatym odcieniu, on rdzaworude w tonacji imbiru. Oboje sa jesieniami - jesli wierzy sie w bzdury rozpowszechniane w sieci - ale podczas gdy jej brat kopie pierwsze opadle liscie, ona tanczy wokol ogniska w czasie Halloween. -Ide do Welinu - oznajmia Thomas. - Tam Przymierze mnie nie znajdzie. Finnan... -Pieprzyc Finnana - warczy Phreedom. - Gdyby nie ten dupek, nigdy... Nigdy co? Nigdy nie dotkneliby nieskonczonosci? Nie uslyszeliby Mowy, ktora teraz rozbrzmiewa w kazdym nerwie ich cholernych cial? Nie nauczyliby sie tego jezyka, odczytywania jego znakow w swiecie i w nich samych, nie poznaliby wlasnych sekretnych imion? Nie staliby sie enkin? Ale Phreedom wie, ze to nieprawda, ze cos ciagnie ja do tego szalonego faceta, ktory mieszka w zamku ze smieci na kempingu posrodku pustyni, gdzie jezdzili kazdej zimy, co roku, z mama i tata, rodzina polnomadow z plemienia Winnebago. On wcale ich nie szukal. Nie przyszedl i nie zaoferowal wiecznosci w piasku pod stopami. To oni poszli do niego, najpierw jej brat, potem ona, bo po prostu wiedzieli - po tym, jak dotykal suchego wiatru niczym slepiec macajacy czyjas twarz, jak odwracal glowe, zeby sledzic kolka z dymu papierosowego unoszace sie w powietrzu - wiedzieli, ze ma sposob na odkrywanie sekretow otaczajacej ich rzeczywistosci. Gdyby nie on pokazal jej - im obojgu - drugi swiat, zrobilby to ktos inny, w innym miejscu, w innym czasie. Jednak nie mogla nie czuc do niego odrobiny nienawisci za pieklo, ktore ich teraz przesladowalo, Thomasa i ja. Albo raczej niebo. Anioly na twoim ciele Przy trzeciej bramie zdjeto z jej piersi podwojny sznur korali. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz - uslyszala odpowiedz. - Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. Skrzypniecie. -Dzieki. - Starszy gosc usmiecha sie, mijajac ja w drzwiach, ktore ona przytrzymuje mu otwarte. Phreedom kiwa glowa i mowi: -Nie ma za co. Wychodzi na parking. Wiekszosc ludzi sie myli. Sadza, ze enkin - wedrujacy przez mity i legendy, nazywajacy siebie tu bogami, tam aniolami - rzadza wiecznoscia, traktuja ja jak wlasne krolestwo. Ale wiecznosc, Welin, to... medium rzeczywistosci, pusta stronica, na ktorej wszystko jest zapisane, na ktorej wszystko mozna zapisac. Welin nie jest absolutna pewnoscia, miastem-panstwem w niebie. Nie, to rozlegle pustkowie niepewnosci, mozliwosci, pieprzonego pierwotnego chaosu, a imperium aniolow jest zwykla kolonia osadnikow, ktorzy staraja sie go ujarzmic, dostosowac do swoich purytanskich idealow, osada murow i plotow, spaczonej zarliwosci, nienawisci i strachu, miasteczkiem, ktore opiera sie burzom i dziwacznym tubylcom, wyrusza ze swoja kawaleria, mieczami i strzelbami, zeby zarzynac pomalowanych dzikusow i nagie sauaw, ktorzy nie chca przyjac ich slusznych praw, nauki o grzechu i czystosci. Anioly i demony. Albo Przymierze i Suwerenne Moce, jak sami siebie nazywaja. Dla aniolow sama wiecznosc jest tylko kolejnym pieklem pelnym czerwonoskorych wrogow, ktore nalezy oczyscic i odbudowac. Nowe Jeruzalem... Nowy Swiat. Phreedom zastanawia sie, czy beda mieli statki niewolnicze przewozace martwych grzesznikow na Zachod, zeby harowali na plantacjach czyscca. Patrzac w zajezdzie na brata, przez sekunde widzi go w mundurze zolnierza wojny secesyjnej, z oderwanymi galonami, mundurze tak zakurzonym, ze trudno sie zorientowac, po ktorej stronie walczy - a raczej walczyl, zanim zdezerterowal. Mruga i Thomas znowu wyglada normalnie. Wlasnie tak jest z wiecznoscia. Pojawia sie, cholera, kiedy chce. -Nie znajda mnie - mowi Thomas. -Nie znajdziecie go! - krzyczy, wierzga, warczy, przeklina, szlocha, pluje krwia, kiedy jeden z przekletych enkin wykreca jej rece do tylu, sprawiajac piekielny bol, a drugi chwyta w garsc jej wlosy, wali piescia w twarz, w szczeke, potem jeszcze raz i jeszcze, az w koncu Phreedom jest w stanie tylko jeczec. Zabije was. Zabije was, kurwa, zabije, powtarza w myslach. Zabije was wszystkich, skurwiele! Czuje, ze jego umysl dotyka jej umyslu, slyszy szept w glowie: Gdzie on jest? Papieros nadal tli sie w popielniczce stojacej na laminatowym blacie stolu w od dawna opuszczonej przyczepie Finnana. Nie powinna byla tutaj wracac. Dym snuje sie w gore, leniwie. Z niedopalka zostal prawie sam popiol. Enkin patrzy na stol, wraca spojrzeniem do jej twarzy. -Ash? O czym myslisz, dziewczynko? Phreedom wpatruje sie w papierosa, w stozek popiolu, skupia na pierwszej sylabie niedokonczonego slowa, Ash... Nic nie powie tym sukinsynom. -Pieprzcie sie - mowi. Znowu cios piescia. -Znajdziemy go - syczy do ucha Phreedom ten, ktory wykreca jej rece. - Mozesz ulatwic sprawe nam i sobie, bo tak czy inaczej go znajdziemy. Prosze. Dobry glina, zly glina. Carter i Pechorin, tak sie przedstawili. Zloty chlopiec i hrabia Dracula, pomyslala z lekcewazacym usmieszkiem, ale kiedy zdjeli okulary przeciwsloneczne, zobaczyla, jakie puste sa ich oczy. Pieprzcie sie, mysli. Pieprzcie. Zabije was, skurwiele! Nie znajdziecie go. Przestaja ja bic. Phreedom juz nic nie widzi z powodu krwi zalewajacej oczy i oslepiajacego bolu, ale czuje, ze rozpinaja jej dzinsy, zdzieraja T-shirt. Minelo szesc miesiecy, odkad widziala brata, ale zapach wspomnienia nadal jest silny. Wlasnie on doprowadzil ich do niej. Szykuja sie do apokalipsy. Wiekszosc enkin juz sie opowiedziala po jednej albo po drugiej stronie, jest niewielu nowych, urodzonych na zadupiu, zyjacych w ciaglym ruchu, ktorym udalo sie uniknac naganiaczy. O ile sie orientuje, tylko ona, Finnan i jej brat sa jeszcze wolni. A siebie wcale juz nie jest taka pewna. Zabije was wszystkich, skurwiele! Czuje, ze tamten wpycha jej reke w dzinsy. Phreedom zapada sie w sobie, to jedyna ucieczka przed brutalnoscia aniolow. On zaczyna postekiwac, gmerac palcami, macac. Nie znajdziecie go. Ale ja znajde. Cieplo, zimno Gdy weszla przez czwarta brame, zdjeto jej napiersnik. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. Lup! Migniecie przeszlosci albo przyszlosci, echo z drugiej strony terazniejszosci... z drugiej strony drogi. Drzwi samochodu zamykaja sie z trzaskiem, dwaj mezczyzni w czarnych garniturach, z rekoma splecionymi na piersi, w czarnych okularach przeciwslonecznych, kiwaja na osobe stojaca tam, gdzie ona teraz, na jej brata Thomasa. Postacie sa nalozone na obraz, ktory Phreedom ma przed oczami, jak w wirtualnej rzeczywistosci widzianej w soczewkach, ale ona wie, ze to nie sa elektroniczne zjawy. Zna tych sukinsynow. To jej osobiste demony, aniolowie smierci, wynajeci bogowie. Pieprzeni enkin. Potrafi ich rozpoznac na kilometr. Potrafi wyczuc na miesiac wczesniej. Wizja trwa tylko sekunde, ale to wystarczy. Asheville, mysli, wymijajac kolejnego starego volkswagena beetle z pacyfistycznymi nalepkami na zderzakach. Wlasciwie Haight-Asheville. Jest dziwne. Wcale nie takie, jak sie spodziewala po tylu dniach spedzonych w miasteczkach z powiewajacymi flagami, w motelach, ktore na drogowskazach umieszczaly napisy "Popieramy nasze wojsko" zamiast "Wolne" albo "Brak miejsc", po tym, jak manipulujac przy radiu-budziku w swoim pokoju, znajdowala tylko country and western, kaznodziejow albo klasyczny rock. Moze powinna sie tego spodziewac, rozumiec dzieki Jimowi, Janis i Jimiemu, ze jesli tutejsze prowincjonalne dziury utknely w latach piecdziesiatych, duze miasto blakaloby sie nacpane we mgle 1969 roku. Tym razem wojna toczy sie na Bliskim Wschodzie, a nie w Azji Poludniowo-Wschodniej, wiec kmiotki rozmawiaja o arabusach i brudasach zamiast o zoltkach; jednak nic sie nie zmienilo. To miasteczko uniwersyteckie, a cztery kwartaly w centrum wygladaja na male getto intelektualistow i bohemy, same sklepy muzyczne i kawiarnie, bary i bistra. W ogrodku piwnym stoi brytyjski pietrowy autobus, okna i siedzenia wyjete, zastapione stolikami i krzeslami, europejskie dziwactwo retro. Phreedom przejezdza obok starego warsztatu samochodowego pomalowanego na niebiesko, ozdobionego wielobarwnymi kwiatami i teczami - pewnie jakas zakichana komuna albo spoldzielnia. Jest tam chlopak w T-shircie z Che Guevara i napisem: "Chrzan Alamo, pamietaj o Guantanamo". Nic dziwnego, kurde, ze Tom tutaj skonczyl, mysli Phreedom, jako wspolczesny hippis, ktorym jest albo byl. Skreca w College Street, parkuje motor przed bankiem i dalej idzie na piechote, zwiedza miasto, rozpracowuje je szostym zmyslem, jakby znowu bawila sie z bratem w cieplo, zimno. Lodowato, smial sie Thomas. Teraz cieplej. Bawili sie wsrod przyczep Slab City. Jedno z nich chowalo sie w jakims wypalonym samochodzie albo w beczce po oleju, drugie nakladalo gogle - zanim pojawily sie soczewki - i zaczynalo szukac, kierujac sie wskazowkami przekazywanymi prosto do sluchawek. Wyobrazali sobie, ze sa pociskami samonaprowadzajacymi sie wyposazonymi w kamery termowizyjne, jak z reportazu CNN o wojnie w Syrii. -O, teraz naprawde cieplo - mowil Thomas. - Goraco. Zar. Zapalasz sie. Ploniesz. Echo innej chwili Lup! Tym razem samochod jest prawdziwy, stoi zaparkowany na College Street, wlasciciel - gosc w szortach khaki - trzaska drzwiami i czarnym elektronicznym kluczykiem aktywuje centralny zamek. Phreedom kreci sie w glowie. Mozna by nazwac to wrazenie deja vu, ale nie jest tak, ze jej sie wydaje, jakby juz kiedys tutaj byla. Raczej jakby byl tutaj ktos inny, jej brat. Teraz tez czuje gleboki niepokoj, stojac w tym samym miejscu, gdzie stal Thomas. I podobnie jak przedtem, katem oka dostrzega dwoch mezczyzn w czarnych garniturach i czarnych okularach przeciwslonecznych. Jeden z nich powoli kiwa palcem na jej brata. Phreedom musi zwalczyc w sobie chec ucieczki, choc wie, ze tych mysliwych enkin, ktorzy swiadomie malpuja zachowanie i gesty mafiosow, nie ma tutaj w tej chwili, ze sa w innym czasie, szukaja jej brata, a nie jej. Wyczuwa przerazenie Thomasa plonace w jej piersi, rozzarzone do czerwonosci... do bialosci... Samochod jest prawdziwy, czas nie ma znaczenia, ale ona czuje w nim echo innej chwili. Chwili, kiedy jej brat wysiadl z samochodu, stanal tam, gdzie ona teraz stoi, i odwrocil sie, tak jak ona... Kiedy weszla przez piata brame, zdjeto jej z nadgarstka zlota bransolete. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. Jest blisko. Czuje, ze rzeczywistosc wokol niej robi sie coraz ciensza, jakby swiat byl przezroczysta, napieta skora, jakby falowal pod nia Welin. Ruszyla sciezka, ktora jej brat wycial w czasie, podazyla jego sladem, miotana w przod i w tyl, wspinajac sie na fale, brnac do zrodla, do strefy uderzenia, miejsca, do ktorego przedarl sie jak kometa wpadajaca do oceanu. I jest... tutaj. Salon tatuazu, caly ozdobiony psychodelicznymi wzorami. Sa wszedzie, na zdjeciach, w witrynie, na drewnianych elementach pomalowanych na szafirowo. Na przeszklonych drzwiach widnieje logo w postaci czarnego oka, misternego i staromodnego jak grawerunek. Tatuaze Iris. Tego miejsca szukala. Jesli chce znalezc brata, gdziekolwiek on, do diabla, jest, musi przejsc przez te drzwi. Kladzie reke na mosieznej klamce, zaciska na niej palce, lekko, potem mocniej. Waha sie. Dzyn! Brzeczy dzwonek nad drzwiami, mosiezny jak klamka, za ktora Phreedom chwyta z drugiej strony, zeby zamknac stare, wypaczone drzwi, niemieszczace sie w zbyt waskiej framudze. Kiedy weszla przez szosta brame, wyjeto jej z reki pret mierniczy i lazurytowa linie. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. Kurtyna z koralikow grzechocze, kiedy Phreedom wchodzi do mrocznego pomieszczenia. Kobieta w welonie przerywa prace i podnosi wzrok. Igla do tatuazu brzeczy w jej dloni. Inna reka chwyta Phreedom za ramie. Pomocnik. Kiedy weszla przez siodma brame, zdjeto z niej krolewska szate. -Coz to znaczy? - zapytala Inana. -Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarlych sa doskonale, nie sprzeciwiaj sie obrzadkom kur. -O co chodzi? - pyta Phreedom. -Nie moze pani wejsc - mowi pomocnik. - Madame Iris ma klienta. -Ze mna sie zobaczy. Naga, zgieta w niskim poklonie Naga Inana zgieta w niskim poklonie weszla do sali tronowej Wiekszej Ziemi. Eresz wstala z tronu. Anunnaki, sedziowie podziemia, wylonili sie z ciemnosci i otoczyli Inane. Wydali na nia wyrok. Eresz z Wiekszej Ziemi utkwila w niej wzrok smierci. Wypowiedziala przeciwko niej slowa gniewu, krzykiem oglosila ja winna, powalila na ziemie. Inana upadla, kiedy przytloczyl ja gniew, spojrzenie, osad i potepienie, kiedy otoczyla ja ciemnosc, a gdy wstala w ciemnosci, byla trupem. Wyniesiona na rekach sedziow podziemia, zostala powieszona na haku wbitym w sciane, kawal gnijacego miesa, zwloki. Phreedom patrzy na kobiete w welonie z cicha, ponura obojetnoscia, ignorujac pomocnika, ktory nadal trzyma ja za ramie. Jej zdaniem Madame Iris wyglada bardziej jak Cyganka albo tania wrozbiarka niz jak strazniczka progu. Cholerna Suwerenka. Lepiej rzadzic w nedznym salonie tatuazu na odludziu, niz sluzyc w niebie. Kobieta w welonie daje reka znak pomocnikowi, odsyla klienta za koralikowa zaslone, szepczac mu cos do ucha, a potem mowi: -Masz znak, mala boginko. Widze go na tobie... w tobie. Czego potrzebujesz ode mnie? Phreedom slyszy obcy akcent, chyba europejski, ale nie potrafi dokladnie go okreslic. Jest w nim nielogiczna mieszanina gardlowego niemieckiego i spiewnej laciny. Phreedom zastanawia sie, czy razem z welonem nie sluzy jedynie stworzeniu atmosfery tajemniczosci. Madame Iris. Jasne. Na pewno jest enkin, promieniuje moca, ktora Phreedom czuje jako mrowienie na skorze, cos posredniego miedzy goracem a pradami elektrycznymi. No nie! Daj spokoj z tymi bzdurami, siostro. -Szukam kogos. - Siega do kieszeni kurtki, wyjmuje portfel, a z niego zdjecie, ale zanim zdazy je podac, kobieta kiwa glowa. -Thomas. Twoj kochanek? -Brat. -Hm - mruczy Madame Iris. - Wiesz, ze odszedl. Odszedl do... -Welinu - konczy Phreedom. - Wiem. Mowil, ze go nie znajda, ale znalezli. Znalezli go, a on uciekl. Ogary deptaly mu po pietach, lecz jakos zdolal, mylac tropy, dotrzec az tutaj, do salonu tatuazu Madame Iris w centrum Asheville, gdzie granica miedzy rzeczywistoscia a Welinem jest tak cienka, ze mozna paznokciem wyciac w nim szczeline miedzy swiatami. -Wiem, ze odszedl - mowi Phreedom lamiacym sie glosem. - To nie oznacza, ze nie moge za nim pojsc. -On nie zyje. -To nie oznacza, ze nie moge za nim pojsc - upiera sie Phreedom. Madame Iris milczy przez chwile. -Tam gdzie aniolowie boja sie stapac? To sciezka tylko w jedna strone. -Nic mnie to nie obchodzi. Phreedom mowi prawde. Pod smutkiem i wsciekloscia, pod gorycza, ktora ja napedza, kryje sie pustka. Prawdziwy zal, prawdziwy gniew wycieto jej z serca. Bol, ktory w sobie pielegnuje, kiedy nocami lezy bezsennie w jakims pokoju hotelowym, jest tylko... namiastka bolu, ktory powinna odczuwac, ale nie jest do tego zdolna, juz nie. Jest martwa w srodku jak kawal miesa zawieszony do ociekniecia z krwi, pozbawiony godnosci, wypatroszony i obdarty ze skory. Trup wiszacy na zimnym haku wbitym w sciane, jego miejsce jest w piekle. -Ide na druga strone - oswiadcza Phreedom. -Juz tu jestes - mowi Madame Iris bez sladu obcego akcentu. Unosi welon i pokazuje twarz, na ktora Phreedom codziennie patrzy w lustrze. Phreedom u bram piekla Wchodzi do kabiny prysznicowej, zasuwa szklane drzwi, rozpuszcza wlosy, czuje, ze cieply strumien zmywa brud i pot z jej ciala, wyplukuje zmeczenie z kosci. Zamyka oczy, zamyka umysl i pozwala, zeby wszystko splynelo razem z woda, gowniane wspomnienia, kurz tozsamosci. Pozwala, zeby jej rece zajely sie namydlaniem i szorowaniem, zeby z zolnierska skutecznoscia wyczyscily ja cala. Jesli sie tym rozkoszuje, jesli odpreza sie pod goracym tuszem, cieszy jego parzacym i kojacym dotykiem, rejestruje to w abstrakcyjny sposob, w oderwaniu od rzeczywistosci. Wie, ze istnieje cos takiego jak "przyjemnosc", ale wiedza nie przeklada sie na prawdziwe doznania. Gdyby naprawde cos czula, moglaby sobie przypomniec inny prysznic, kiedy szorowala sie i szorowala, az do odplywu razem z woda poplynely krew i lzy. Ale choc tarla skore z calej sily, nie mogla pozbyc sie brudu ze swojej duszy, z glowy. Nie mogla pozbyc sie czarnego brudu z serca, z cipy, ze wszystkich miejsc, ktore pieprzony aniol macal paluchami, slowami i kutasem. Potem siedziala skulona w rogu kabiny, krwawiac z ran zadanych przez aniola i przez nia sama. Moglaby sobie to przypomniec, gdyby byla swiadoma. Tak wiec Phreedom myje sie jak robot, z zolnierska skutecznoscia. Przed wyjsciem z pokoju hotelowego obrzuca sie spojrzeniem w lustrze, poprawia tusz na rzesach i wlosy - jeszcze wilgotne - upewnia sie, ze obroza jest dobrze zapieta, ze naszyjnik z kosci kurczaka rowno lezy na T-shircie. Zapina zamek blyskawiczny skorzanej kurtki, spoglada na zegarek i widzi, ze wskazowki poruszaja sie niezaleznie do siebie, godzinowa szybciej niz minutowa, a obie w przeciwnym kierunku niz sekundowa. Ma juz w uszach sluchawki, ale panuje w nich cisza, bo Phreedom jeszcze sie nie zdecydowala, jaka muzyka jest odpowiednia do jej nastroju. W przyplywie cierpkiego humoru manipuluje przy datasticku, az na wyswietlaczu w soczewkach pojawia sie to, czego szukala. Hotel California. Nigdy nie byla wielka fanka The Eagles, ale kiedy otwiera drzwi swojego pokoju w Comfort Inn i wyglada na pusty korytarz, uznaje swoj wybor za wlasciwy, niczym gorzki zart. Thomas. Cholerny hippis; zawsze uwielbial te piosenke. Dzisiaj mialby urodziny. Drzwi zamykaja sie za nia. Klik! ERRATA Ksiega zycia-Opowiedz nam o tej ksiazce - prosi Jack. - O Ksiedze wszystkich godzin. Joey prycha pogardliwie i rusza do baru po nastepna kolejke. Puk, obejmujacy Jacka ramieniem, pokazuje jezyk jego plecom. Nie moge powstrzymac sie od refleksji, ze w dlugim czarnym plaszczu, pograzony w milczacej zadumie, Joey Pechorin wyglada czasami jak wspolczesna wersja ktoregos ze swoich przodkow. Jego rodzina pochodzila z Rosji. Biali Rosjanie z Gruzji przybyli tam dopiero po rewolucji, a on zachowuje sie, jakby mial w zylach krew kozakow albo troche z opricznikow Iwana Groznego, skrzyzowania ortodoksyjnego zakonu z tajna policja. Widzialem go w walce; oczywiscie bronil Jacka, ktoremu udalo sie obrazic jakiegos chuligana. Gdy sie do niego zblizal, mial na twarzy ekstaze, a ja zastanawialem sie, do czego bylby zdolny w innych okolicznosciach. Puk go nie lubi, ale z drugiej strony jest zazdrosny, ze Jack i Joey maja za soba dluga droge. Chodzili razem do szkoly sredniej w jakiejs dziurze i tworza duet, ktorego nikt nie jest w stanie rozdzielic - Carter i Pechorin, Pechorin i Carter - moze z wyjatkiem narwanego Thomasa. -Dobrze - mowie. - No wiec Ksiege napisal aniol Metatron, zanim powstal swiat. Sa w niej zawarte boskie plany dotyczace... wszystkiego. Wlasciwie nie tylko plany, skoro to jest Slowo Boze. Ona nie opisuje rzeczywistosci, ona ja definiuje. Bog mowi: "Niechaj sie stanie swiatlo", i prosze bardzo, jest swiatlo! Mowi: "Niech bedzie to czy tamto" i wszystko sie pojawia i jest dobre. Ale co sie dzieje, kiedy Jego slowa cichna? Kiedy w koncu echa zamieraja i zostaje sama cisza, wielka czarna pustka? Wtedy Bog kaze swojemu prywatnemu sekretarzowi wszystko zapisac, zeby przetrwalo. Wyryte na kamieniu, podpisane i przypieczetowane, sprawa zalatwiona, kolego, rzeczywistosc byla, jest i zawsze bedzie. Popijam mojego drinka. -Ale wtedy jego prawa reka postanawia zadac szefowi cios w plecy i przejmuje interes. W niebie wybucha wojna. Wiekszosc aniolow zostaje przy Bogu, lecz na strone Lucyfera przechodzi ich dosc, zeby wynik nie byl pewny, wiec niektorzy panikuja i daja noge na ziemie. Albo zostaja tam wyslani z tajna misja, bo przeciez maja Ksiege. Moze Bog poniesie kleske. Moze Lucyfer polozy lape na Ksiedze i napisze rzeczywistosc od nowa, wedlug swojego widzimisie. Tak czy inaczej Ksiega trafia na Ziemie, zostaje ukryta albo zgubiona i przez cala historie czeka na odnalezienie. Pokrywa sie kurzem w jakiejs bibliotece. -Wiec zmieniajac to, co jest napisane w Ksiedze, zmieniasz rzeczywistosc? - pyta Puk. -Wlasnie. Mozesz wykreslic kogos z historii albo wpisac go tam, gdzie go nie bylo. -I co sie wtedy stanie? - odzywa sie Jack. -Jeszcze nie wiem. To znaczy chce, zeby anioly i demony polowaly na Ksiege. Moglbym napisac ja jako powiesc fantastyczna. Przypadkowy czlowiek znajduje Ksiege i zostaje wciagniety w wielka wojne kosmiczna. Jasnowlosi, niebieskoocy bohaterowie, lotry o czarnych sercach i tak dalej. Ale wydaje sie to troche... eskapistyczne. -A co w tym zlego? - mowi Puk. - Eskapizm dobrze sie sprzedaje. Ja bym kupil. Ksiega wszystkich godzin autorstwa Guya Reynarda. Czad! -Wojna to nie przygoda. Nie ma w niej nic wspanialego. -Brednie - kwituje Jack. Usmiecha sie szeroko, pstryknieciem otwiera zapalniczke Zippo. Przypala nastepnego papierosa. - Nic, kurwa, nie chwytasz, Guy. Oczywiscie, ze wojna jest wspaniala. Miotacze ognia, defolianty, napalm. Kurewsko piekna. Na tym polega jej prawdziwe okropienstwo, kolego. -Jack, czasami mnie martwisz. -Twoje zdrowie! "Wyszukiwarka" Sledze bieg Rzeki Krukow i Krolow, delikatnie wodzac palcem po welinie i przez szklany blat biurka, na ktorym lezy Ksiega, przez szklana podloge mostka statku, przez chmury, spogladajac na jej wzburzone wody niosace bloto i brud. Jestem wdzieczny, ze tutaj nie dociera smrod rozkladu. Wolna reka chwytam dzwignie z kosci sloniowej i ciagne ja do siebie. Cichy szum "Wyszukiwarki" staje sie glosniejszy, gdy jej monstrualnie wielkie turbiny budza sie do zycia. Nie ma szarpniecia, nie czuje zadnego przyspieszenia. Z tej wysokosci prawie nie daje sie zauwazyc, ze ziemia w dole sie przesuwa. Tylko jarzace sie swiatelka wskaznikow i tarcz na szklanym panelu, ktory mam przed soba, pokazuja, ze poruszam sie naprzod. Ze ten lewiatan nieba otrzasnal sie z gnusnosci i teraz sunie wolno, niczym jaszczur, przez ocean chmur, podazajac na polnoc sciezka wytyczona w Ksiedze wszystkich godzin, wciaz na polnoc, ku krancom swiata. "Wyszukiwarka", przypominajaca wygladem parowiec wielkosci katedry, jest wytworem techniki duzo bardziej zaawansowanej niz ta, ktora znam z mojego swiata. Znalazlem ja w miescie tak pustym i nieskazitelnym, jakby nigdy nie mialo zadnych mieszkancow, wsrod kilkudziesieciu podobnych, w rozleglej dzielnicy portowej zabudowanej lsniacymi szarymi magazynami, pelnymi stalowych kontenerow, drewnianych skrzyn, bel siana, bawelny i jedwabiu przykrytych plastikowymi plachtami, workow cukru i tytoniu. W pewnym sensie calosc wygladala calkiem zwyczajnie, jak inne porty, do ktorych trafialem w czasie moich podrozy. Tylko czarna rzeka blota i ogromne statki powietrzne unoszace sie w gorze jak zeppeliny, przymocowane do ziemi spiralnymi niciami srebrzystych rusztowan, sprawialy, ze widok byl jedyny w swoim rodzaju. Nie mam pojecia, w jaki sposob lataja te wynalazki. Mozna powiedziec, ze maja skrzydla, ale raczej takie jak w budynku niz w samolocie. Od glownego kadluba odchodza poprzeczki, po trzy z kazdego boku jak w rosyjskich krzyzach. Z dolu kadlub wyglada jak odwrocone sklepienie, klatka piersiowa albo pancerz wielkiej bestii, ktory zagina sie do gory i przechodzi w kolumnade, a przestrzen miedzy filarami wypelniaja panele z witrazowego szkla. Wyzej wznosza sie wieze z parapetami i iglice zwienczone wielkimi kadzielnicami buchajacymi niebieskozielona para, przypuszczalnie czyms w rodzaju spalin, choc tak naprawde nie mam pojecia, co je napedza, jakim cudem unosza sie w powietrzu, niewrazliwe na silne podmuchy wiatru, suna gladko w przod albo w tyl, w gore albo w dol po dotknieciu tej czy innej dzwigni. Na szczescie uklad sterowania jest bardziej czytelny. Kiedy wreszcie znalazlem droge do szklanego klosza kokpitu, zawieszonego na koncu dziobu jak stanowisko strzelca w bombowcu z czasow drugiej wojny swiatowej, i zszedlem po schodach do tego podzielonego na czesci basenu plywackiego, z ulga zobaczylem, ze posrodku przyprawiajacej o zawrot glowy szklanej misy stoi ciemnozielony skorzany fotel przed szklanym biurkiem w ksztalcie polksiezyca, z konsola, kilkoma dzwigniami z brazu, wykonczonymi koscia sloniowa, i kolami sterowymi. Do rozeznania sie w tym wszystkim wystarczyl mi niecaly tydzien eksperymentow. Musze przyznac, ze naprawde jestem pod wrazeniem eleganckiej prostoty calego projektu. Tak wiec znowu wyruszam w droge, zlodziej u steru kolejnego skradzionego wehikulu, i zostawiani za soba kolejny woz rozmaitych lupow, suwenirow z wiecznych podrozy. Tym razem, musze powiedziec, troche mi zal. Przez kilka ostatnich wiekow coraz trudniej mi bylo zachowac wspomnienia swiata, ktory zostawilem daleko za soba. Teraz rozumiem, ze popelnilem blad, kiedy zaczalem zbierac te wszystkie szpargaly w odwiedzanych przeze mnie osobliwych miejscach, ktore nazwalem faldami. Zgromadzilem tyle metryk urodzen i zgonow, dziennikow i zdjec, wycinkow z gazet i innych swiadectw dotyczacych tysiaca wariantow mnie samego, Jacka, Joeya albo Thomasa, tak wiele i tak roznych, ze sleczac nad nimi, chyba pogubilem sie w tym, kim naprawde bylem, kim jestem i kim moglbym byc. Moze sadzilem, ze znajde jakas prawidlowosc wsrod tego chaosu, jakby moja podroz byla lekcja zadana przez wyzsza sile. Przez pewien czas rozmyslalem nad teoria, ze wszystkie dusze odbywaja taka wedrowke, dryfuja przez alternatywne swiaty innych wyborow, innych szans, zeby po dotarciu do celu zrozumialy, kim wlasciwie sa. Ale teraz jestem zdezorientowany. Zapominam, czy ten fragment dziennika zostal napisany przeze mnie, przez innego Guya Reynarda, Reynarda Cartera, czy jakie tam cholerne nazwisko nosilem od urodzenia. 2 WOJNA Z ROMANTYZMEM Droga nieboszczykaAniol przybywa do Slab City, idac Jornada del Muerto, Droga Nieboszczyka, ktora biegnie na polnoc z Kerns Gate w El Paso przez sucha rownine natronu, uranu, soli, piasku i pylu. Kiedy podniosla wzrok i go zobaczyla, od razu wiedziala, ze to aniol, bo choc miala dopiero pietnascie lat i nigdy wczesniej nie widziala zadnego z tych, ktorych Finnan nazywal enkin, rozpoznala go natychmiast po tym, na co nauczono ja zwracac uwage: po szczegolnego rodzaju pieczeci odcisnietej w nich samych, w ich slowach, dzialaniach, egzystencji. Prawie wszyscy maja w sobie jakas pieczec, mowil Finnan, kazda rzecz i istota. Wszystko na swiecie ma swoje prawdziwe imie, imie w Mowie, jezyku enkin, a ludzie nie sa inni. To nie musi byc fizyczny znak, choc czasami ludzie nosza go w oczach albo na skorze, tak ze wszyscy to widza: tysiacletnie spojrzenie, blizne od noza, tatuaz. Ale prawdziwe pietno, imie, ktore mozna odczytac i nawet mozna go uzywac, kryje sie troche glebiej i dopiero jakies wydarzenie wydobywa je na swiatlo dzienne, obrzek na powierzchni rzeczywistosci. Kazdy otrzymuje je z innego powodu, jesli w ogole. Na przyklad za pierwszym razem, kiedy sie z kims pieprzysz albo kogos zabijasz. Tak czy inaczej jest to jedyne w swoim rodzaju znamie, sekretne imie, ktore zostaje wyryte w swiadomosci dokladnie w chwili, kiedy czlowiek mowi: Wiem, kim jestem. Moze sie to stac w dowolnym momencie, chocby dzisiaj, dwunastego kwietnia 2014 -Taka mloda, a taka cyniczna - komentuje Mac. - W szmirze tez kryje sie prawda, pamietaj. Dobry Pan kocha fosforyzujaca Madonne tak samo jak najwieksza katedre... albo jeszcze bardziej, jesli ten obrazek duzo znaczy dla jednej z jego zagubionych owieczek. -Mee! Okno w ksztalcie serca Nie dyskutuje sie na tematy teologiczne z Makiem. Jest zbyt milym facetem, zeby odbierac mu poczucie "wielkiego celu w prostym dzialaniu". Wariat, to jasne, ale piecdziesiat procent towarzystwa z przyczep i jakies siedemdziesiat piec procent mieszkancow Slab City jest co najmniej ekscentrycznych albo normalnie szurnietych. Na przyklad jej ojciec, ktory probuje sporzadzic mape Atlantydy, korzystajac z hipnozy regresywnej, zeby dotrzec do mentalnej bazy danych swojego poprzedniego wcielenia. I ich obecny sasiad, pan Willis, ktory uwaza, ze powinnismy wykupic NASA i skolonizowac Marsa. Juz ma wlasny skafander kosmiczny. W parkach wokol Jeziora Gornego mozna spotkac wielu ludzi naprawde "tolerancyjnych" wobec tego rodzaju dziwactw, ale ona zawsze nienawidzila ich protekcjonalnej postawy. Mac i pan Willis sa kompletnie porabani, lecz ona ich szanuje i poniewaz tez nie lubi byc traktowana jak mala dziewczynka, nienawidzi sposobu, w jaki wagabundy z klasy sredniej rozmawiaja z ludzmi, ktorych ona uwaza za przyjaciol. -Hej, on tu idzie - mowi Mac. Aniol zrobiony na rastafarianina rusza wolno w dol zbocza. Okraza napis LOVE, przechodzi nad Swietym Krwawiacym Sercem, depcze UWAZAJCIE NA LILIE, sypie kurzem na SWIATLO SWIATA. Ona czeka z Makiem u stop wzgorza. Nie chowa sie, udaje znudzona, czubkiem buta kopiac sucha trawe pod nogami. Mac wychyla sie z okna w ksztalcie serca, ze starego szkolnego autobusu przerobionego na dom, drapie sie po siwej szczecinie. Ostatnie poltora metra gosc w czerni pokonuje skokiem i laduje diabelnie blisko jej twarzy. -Moge prosic o szklanke wody? - pyta, patrzac na Maca. Nastepnie przenosi wzrok na nia. Dran jest cholernie wysoki. -Samochod mi sie zepsul na autostradzie po drugiej stronie wzgorza - wyjasnia. - Przez to pustynne powietrze strasznie zaschlo mi w gardle. -Zaraz cos przyniose - mowi Mac. - Moge zaproponowac piwo, jesli ma pan ochote. -Nie, dzieki, woda wystarczy. Drewniana okiennica zamyka sie z trzaskiem, Mac znika. Aniol patrzy prosto na nia. -Jak masz na imie, mala? - pyta, a ona natychmiast czuje do niego nienawisc. -Phreedom. Przez Ph, a nie F. Kocha swoich rodzicow techno-hippisow, naprawde kocha, ale zawsze troche zazdroscila bratu Tomowi jego normalnego imienia. Przez jakis czas reagowala wylacznie na imie Anna, teraz juz dorosla do swojego. To dobry sposob, zeby oceniac ludzi po reakcji, mierzac ich wzrokiem: "I co wy na to?". -Naprawde? - Obcy sie usmiecha. - Powiedz mi... Phreedom, czy znasz tutaj kogos, kto potrafi naprawiac rozne rzeczy... to znaczy samochody? Pewnie! - mysli ona. Finnan! -Ma pan na mysli mechanika albo kogos w tym rodzaju? -Wlasnie. Nie oklamuj aniola, mysli Phreedom. -Jaki to samochod? - pyta. -Prosze - mowi Mac, wychodzac przez frontowe drzwi i podajac przybyszowi butelke wody mineralnej. - O co chodzi? -Pytalem Phreedom, czy zna kogos, kto moglby naprawic mi samochod. -Finnan - odpowiada bez wahania Mac. - Ten facet to czarodziej. Elektryk, mechanik i co tylko. Jesli cos sie zepsulo, on to naprawi. Zlomowisko jest tam, gora zardzewialego zelastwa i starych opon, nie mozna jej przegapic. Phree pana zaprowadzi. Ona i Finnan sa dobrymi kumplami. Nie masz teraz nic do roboty, prawda, Phree? Phreedom patrzy najpierw na jednego, potem na drugiego, w koncu na wlasne stopy. -Chyba nie - mowi. Zmusic aniola do odwrocenia wzroku -Dlaczego juz wstalas, skoro wszyscy jeszcze sa w lozkach? - pyta aniol. Idzie dwa kroki za nia. Phreedom nie spieszy sie, prowadzac go do zlomowiska. -Chcialam zebrac troche echinokaktusow dla Finnana - wyjasnia. - Najlepiej robic to o swicie, bo wtedy wychodzi lepsze mojo, tak on twierdzi. -Pewnie mowi ci wiele rzeczy. -Podoba mi sie panski plaszcz - zagaduje Phreedom. Jest dlugi i czarny, z wysokim kolnierzem, skora zniszczona i zakurzona, jakby wlasciciel przeszedl w nim caly swiat. - Wyglada na cieply, dobry na chlodne, pustynne noce - dodaje. -Nie wiem - mowi aniol. - Jeszcze nigdy nie znalazlem sie tak daleko od cywilizacji... bez obrazy. -W porzadku. Slab City jest dosc prymitywne, sama musi to przyznac. Kiedy w latach piecdziesiatych powstaly pierwsze kempingi karawaningowe, wiele rodzin bialych kolnierzykow wybralo przyczepy na swoje drugie domy. W ostatnich dzesiecioleciach minionego wieku te rekreacyjne pojazdy staly sie jedynym domem, na jaki moglo sobie pozwolic wielu biednych ludzi. Powstalo wtedy sporo wakacyjnych obozowisk z wszelkimi udogodnieniami. Wystarczylo przyjechac, zaplacic za wybetonowane miejsce, podlaczyc sie do wody, elektrycznosci i kanalizacji albo, jeszcze lepiej, zlecic to komus innemu, a samemu zawiezc dzieci na lekcje tenisa. Byly tez tansze i brzydsze kempingi, bez zadnych luksusow. Slab City jest plaskim kawalkiem ziemi, gdzie ludzie pewnego dnia zaczeli parkowac wozy. Bez zadnych oplat, bez pradu i wody, mieszkancy z koniecznosci samowystarczalni albo kompletnie splukani. -Jaki ma pan samochod? - pyta Phreedom. -Czerwony. Opowiedz mi o Finnanie. -Niewiele o nim wiem. -Mac powiedzial, ze jestes jego przyjaciolka. -Finnan malo mowi. -Moze ma cos do ukrycia. -On nie ma niczego do ukrycia. -Wszyscy mamy cos do ukrycia. -A pan co ukrywa? Facet przystaje, ona sie odwraca i chowa rece w kieszeniach za duzej kurtki motocyklowej, ktora zostawil jej Tom, zanim wyruszyl, zeby znalezc... wlasnie, co?... pewnie szczescie. Troche jest na niego wkurzona, ale... Ale podarowal jej kurtke i ona teraz ja nosi. Wiec teraz patrzy na aniola, starajac sie go zmusic do odwrocenia wzroku. -Przypuszczam, ze twoj przyjaciel Finnan nazwalby to... pietnem - mowi on. Rzucil to slowo jak przynete i czekal, czy ona ja zlapie. Phreedom kieruje oczy na psa, ktory lezy na prowizorycznym ganku pobliskiej przyczepy. Pies patrzy na nich, nie podnoszac lba, macha ogonem, leniwie uderza nim o deski. Phreedom wraca spojrzeniem do aniola. -Niezbyt dobrze to panu wychodzi - stwierdza. On sie smieje. Powietrze wokol niego drzy, pyl unosi sie ledwo dostrzegalnymi wirami i pradami. Facet podnosi reke, jakby bawil sie z wiatrem. Z oddali dobiega wysoki, gluchy ton, jakby ktos gral kode na flecie zrobionym z kosci. -Nie probuj uczyc aniola latania, pisklaku. -Aniola? -Jak nas nazywa Finnan? Aniolami, bogami? -Enkin - odpowiada Phreedom. On patrzy na nia, jakby zamordowala mu babke, odsuwa ja i idzie prosto do przyczepy Finnana... jakby od poczatku znal droge. Ona biegnie za nim. Rownina kosci -Powiedzialas, zdaje sie, ze twoj przyjaciel niewiele mowi. - Aniol cedzi slowa. -Nigdy mi nie wyjasnil, co to znaczy. -Ignorancja to prawdziwe szczescie. -Pierdu-pierdu! Aniol zerka na nia przez ramie, pies, ktorego wlasnie mijaja, zaczyna wyc. -Myslal, ze ciebie nie zabierzemy? -Nie wiem, o co chodzi - burczy Phreedom. -Wiec twoj przyjaciel Finnan nie powiedzial ci wszystkiego. Zapytaj go kiedys, jak to jest isc pylista droga. Zapytaj go o suchy wiatr, ktory wieje przez pola straconych dni. Zapytaj go. Mamrocze cos pod nosem, a Phreedom nagle kreci sie w glowie, jej umysl wypelnia obraz dlugiej, suchej, zapylonej drogi i idacego nia aniola. W powietrzu wokol niego wiruja tumany pylu, wiatr porywa w gore piasek i zwir, ciemnoszary, ochrowy i brudnobialy kurz stuleci, milleniow. Czarne skorzane buty depcza czaszke ptaka. Phreedom widzi cala rownine kosci, wielka pustynie, ale nie Mojave, tylko jakas inna, daleka. I cos slyszy, jakies slowo, ktorego nie moze zrozumiec: walium? wolumin? welin? Potrzasa glowa, odpedzajac obraz i dzwonienie w uszach, ale nadal czuje mdlosci. -Uczyl mnie o mojo, o wudu i santerii, a tego nie mozna wyczytac w ksiazkach. O enkin wiem tylko to, ze niektorzy ludzie pozwalaja, by mojo nad nimi zapanowalo, wzarlo sie w ich dusze. Az w koncu zaczynaja sie uwazac za jakas pieprzona wyzsza rase, "zyjace wcielenia boskosci". Owszem, maja moc, ale sa tak cholernie pewni siebie, tak cholernie za dufani, tak cholernie... Brakuje jej slowa, wiec z niesmakiem spluwa na ziemie. Rzeczywiscie Finnan mowil jej niewiele, przewaznie o kuchennej magii, o urokach i pietnach. Nawet okreslenie "enkin" wymknelo mu sie niechcacy, kiedy byl pijany. Zrobil sie wtedy taki dziwny, ze nie potrafila stwierdzic, czy jest smutny, czy zly, na nia czy na kogos innego. Ale jesli ten dran zamierza bawic sie w wedkarza, to niech sie wali. Do tej gry potrzeba dwojga. -Sa prawi enkin i upadli enkin - tlumaczy facet w czerni. - I sa rowniez glupcy tacy jak Finnan, ktorzy mysla, ze moga pozostac neutralni, ze moga przed obowiazkami uciec na odludzie i modlic sie, zeby ich nigdy nie znaleziono. -A na tym polega panska praca, tak? - pyta Phreedom. - Na ich odnajdywaniu? -Czas, zeby twoj przyjaciel sie zdecydowal, po czyjej jest stronie: aniolow czy tych, ktorzy... - Urywa pod jej bacznym wzrokiem. - Nie masz pojecia, mala, do czego sa zdolni nasi wrogowie. Nie masz pojecia, co zrobilyby z wami demony, gdybysmy nie... wyznaczyli granicy. -Wiec jest pan oficerem rekrutujacym na wojne w niebie? - Phreedom smieje sie. -Tropi pan dekownikow i dezerterow? Zamierza pan sila wcielic go do wojska czy zastrzelic o swicie? -Przyszedlem go zabrac - odpowiada aniol. - Przyszedlem po twojego dobrego przyjaciela. Przed nimi pojawia sie dom Finnana. Stara sepiowa fotografia Miejsce, gdzie mieszka Finnan, wyglada jak na dawnej sepiowej fotografii: chrom zmatowiony przez piasek, zardzewiala stal, przykurzone, wyblakle brazy. Stary airstream umieszczony wysoko na czerwonych ceglach, dzwigarze i palach stanowi trzon duzej budowli. Przybudowki z masek samochodow, blachy falistej i brezentu otaczaja glowna czesc mieszkalna, do ktorej wchodzi sie po rdzewiejacej drabinie. Na tylach industrialno-gotyckiego kompleksu leza stosy opon, tworzac trzy sciany otwartego warsztatu, zadaszonego panelem slonecznym i polaczonego z przyczepa kempingowa drutami i kablami. Przed domem stoja wypiaskowane skorupy dwoch samochodow niczym kamienne lwy na stopniach ratusza. Wszedzie walaja sie urzadzenia elektryczne i mechaniczne, stare i nowe, zepsute i naprawione -komputery, telewizory, anteny satelitarne, rozebrane zmywarki i motocykle zmajstrowane z czesci zamiennych. To Finnan zbudowal motor, ktory zostawil jej Thomas, gdy pewnego dnia po prostu zniknal bez uprzedzenia, bez slowa pozegnania. Znala ich obu na tyle dobrze, by wiedziec, ze jesli ktos ma dla niej odpowiedz, to wlasnie Finnan. On mial odpowiedz na wszystko. Dlatego do niego przybiegla i zaczela ciskac kamieniami w aluminiowe sciany przyczepy, a potem, stojac z rekami na biodrach, przeklinala go, krzyczala, zeby wyszedl, zadala wyjawienia, dokad pojechal Thomas. Minely dwa lata, a ona nadal podejrzewala, ze Finnan dobrze wie, gdzie jest Tom, ale nauczyla sie mu ufac pod tyloma innymi wzgledami... az w koncu uwierzyla, ze jej brat mial powod, by tak po prostu zniknac. Widziala, co Finnan potrafi. Jego obejscie to zlomowisko, owszem, a on sam jest majster-klepka, ktory bierze zepsuty robot kuchenny, lodowke, czajnik elektryczny i silnik autobusowy i buduje z nich urzadzenie, ktore zamienia scieki w swieza wode, nawoz i nietoksyczny pyl. Ale umie tez robic inne rzeczy. Phreedom do dzis pamieta, jak Mac mial jeden ze swoich "epizodow" i znalezli go lezacego na ziemi. Zanim sie zorientowala, Finnan juz kleczal obok niego i trzymal mu reke na piersi. Wykonal tylko jeden drobny ruch, zadne kladzenie rak ani nic takiego. Nie wiadomo, co dokladnie zrobil, ale na pewno nie masaz serca. Phreedom probowala zbadac puls Maca i nie mogla go wyczuc, dobrze to pamieta, dopoki Finnan nie wykonal tego ruchu nadgarstkiem... i wtedy puls sie pojawil. Teraz Finnan stoi w bramie i czeka na nich cierpliwie z laska w rece i papierosem w ustach. Finnan Finnan wyglada na dwadziescia lat, odkad Phreedom go zna. Twierdzi, ze ma pod czterdziestke, ale nikt tego nie wie na pewno. Wydaje sie, ze wciaz nosi te same ubrania: biale T-shirty, piaskowe drelichy i zdarte buty pustynne, wszystko zawsze wysmarowane czarnym olejem silnikowym i tluszczem, lacznie z przylizanymi brudnymi wlosami koloru blond. Jest niski i chudy, ale ma miesnie, ktore wygladaja jak skrecone ze stalowych kabli, kazde wlokno widoczne pod napieta skora ramion, kiedy pracuje nad kolejnym wynalazkiem. -To przez tego demona, ktory jest we mnie - droczyl sie z nia, ale Phreedom nigdy nie byla pewna, czy naprawde zartuje. - Zzera caly moj tluszcz. Jest pewna, ze pod jego slowami cos sie kryje. Finnan sprawia wrazenie, jakby caly czas byl podenerwowany, jakby wciaz sie hamowal, jakby spalal swa energie, powstrzymujac sie przed zrobieniem Bog wie czego. Gdy we trojke przesiadywali po nocach i lepiej go poznala, a potem, po wyjezdzie Toma, nie dawala mu spokoju, probujac czegos od niego sie dowiedziec, zrozumiala, ze w pewnym sensie to wcale nie jest zart. Wszyscy mamy w sobie troche demona i troche aniola, mysli Phreedom. Finnan mowi o naznaczeniu, o tym, ze wszyscy moga znalezc w sobie Mowe, otworzyc zamkniete drzwi w glowie i ja wypuscic. Sadzila, ze to metafory, az do dnia kiedy wyciagnal przed siebie reke zacisnieta w piesc, potem ja otworzyl, pokazujac wnetrze dloni, i szybko znowu zamknal. To mogla byc sztuczka magiczna, ale przez chwile blizna wygladala bardzo realnie, miala dziwny ksztalt, jakby zostala wycieta czubkiem noza. Phreedom nie przyjrzala sie jej dobrze, dostrzegla jednak cos w rodzaju oka, elipse z kolem w srodku i z czterema sterczacymi z niej malymi guzkami. Gdy Finnan ponownie otworzyl dlon, blizna zniknela, zostala tylko szorstka skora spracowanej meskiej reki. Potem jeszcze raz zacisnal piesc i napial biceps, patrzac na swoje ramie, jakby nie nalezalo do niego. Teraz Phreedom widzi napiecie jego barkow, twarde miesnie i zyly jak postronki, kiedy Finnan wyjmuje papierosa z ust i rzuca niedopalek na ziemie; druga reka sciska zelazny drazek, ktorego uzywa jako laski. Na jego koncu, skierowanym w dol, jest zamontowana antena telewizyjna, obwieszona lancuszkami i amuletami, okrecona drutem kolczastym i zwienczona glowa plastikowej lalki. Finnan trzyma ja zbielalymi palcami, jakby byla jego jedynym polaczeniem ze zdrowymi zmyslami. Nazywa laske paralizatorem. Magia pokolenia telewizji, elektronicznego swiata nanotechniki i rzeczywistosci wirtualnej, mowi. W skorze, kosciach i kurzu oczywiscie jest mojo, ale trzeba isc z duchem czasu. Mowa jest dostatecznie potezna, gdy sie ja szepcze do ucha, ale w erze bitmitow, nanourzadzen do inwigilacji, przywiewanych przez wiatr, unoszacych sie w pyle, ktory wdychamy, jest jeszcze silniejsza jako szept w glowie. Phreedom nie wie, co zasila paralizator, ale w rekach Finnana wynalazek wydaje ciche buczenie, gdy sie uwaznie przysluchac. Jak teraz. -Dzien dobry, realny swiecie - mowi Finnan. - Wejdzmy do srodka i porozmawiajmy. Ksiega imion -Nie ma o czym rozmawiac - ucina aniol. Siedza przy laminatowym blacie malego kuchennego stolu w przyczepie, jeden pije wode z butelki, drugi piwo. Phreedom szpera w lodowce, szuka coli, ale przez caly czas obserwuje ich katem oka i slucha uwaznie, o czym mowia. -Twoje imie jest w ksiedze - stwierdza aniol. Oprawna w skore "ksiazka", a wlasciwie zgrabny palmtop dziesiatej generacji lezy przed nim na stole, otwarty i wlaczony. Na ekranie przewija sie, rzad po rzedzie, sekwencja czterech roznych hieroglifow ulozonych w na pozor przypadkowym porzadku. Phreedom przypomina sie pewien film dokumentalny, w ktorym pokazano wygenerowany komputerowo, powoli obracajacy sie model podwojnej helisy. Pamieta, ze litery A, T, G i C oznaczaly cztery podstawowe cegielki, z ktorych zbudowana jest czasteczka DNA, wzor na zywa istote. W miare jak patrzy, znaki przewijaja sie coraz szybciej, az w koncu monitor robi sie jednolicie szary. -Ksiega sie myli - oswiadcza Finnan. - Znalazles niewlasciwego czlowieka. Moze powinienes zajrzec do oryginalu. A, racja, slyszalem, ze go zgubiliscie. - Usmiecha sie zlosliwie. - Szkoda. Naprawde trudno oczekiwac, ze przeceniona kopia bedzie cos warta. Te skryby z Aratty... -Seamus Finnan. Urodzony w Irlandii... -Nie nazywam sie tak. Nawet nie macie mojego zakichanego nazwiska. Przeklete anioly. Lepiej, kurwa, sprawdzcie fakty, zanim wparujecie w czyjes pieprzone zycie. Nie po raz pierwszy Phreedom wychwytuje u niego slad irlandzkiego akcentu, ale jest zaskoczona. I mimo jego zaprzeczen raptem nabiera pewnosci, ze Seamus to imie, z ktorym sie urodzil. Jednoczesnie jest przekonana, ze Finnan mowi prawde. Chodzi mu o cos glebszego niz o nazwisko. Aniol pochyla sie, patrzy w ekran, jakby byl w stanie cos odczytac z zamazanej plamy. -Ksiega sie nie myli - zapewnia. - Archiwa sa kompletne. -Ta mala czarna ksiazeczka o podbojach twojego pana? -Ksiega enkin - mowi aniol. - Przymierza, Suwerenow i tych, ktorzy jeszcze nie sa zwerbowani. Wszystkich. Rowniez czasy i miejsca powolan i zbiorek. Przeciecia sciezek. Ustalenia pozycji. Przesuwa palcem po trackpadzie i zapis zaczyna przewijac sie z szybkoscia, za ktora na pewno nie nadaza oko. Aniol stuka w jeden z przyciskow i obraz nieruchomieje. -Slab City, dwunasty kwietnia 2014. - Odwraca palmtop do Finnana, zeby sam zobaczyl. Gospodarz zapala kolejnego papierosa, zaciaga sie dymem. Phreedom zastanawia sie, od jak dawna Finnan tu mieszka, bo jego akcent ujawnia sie bardzo rzadko. -Nie widze mojego nazwiska. -Slab City, dwunasty kwietnia 2014 - powtarza aniol. - Tutaj jestesmy tylko my dwaj. -Nie mozesz mnie zabrac, nie znajac mojego prawdziwego imienia. Nie masz nade mna wladzy, siedzisz przy moim stole na moje zaproszenie. -Zostaniesz stad zabrany - oswiadcza aniol. -Nie przez ciebie. -W takim razie przez innych, przez Suwerenow. -Myslisz, ze taki porabany megaloman jak Malik zechce mnie wciagnac do swojego prywatnego dzihadu? Malo, kurwa, prawdopodobne. Phreedom bierze ze stolu zapalniczke Finnana i zaczyna sie nia bawic. -Kiedy oni po ciebie przyjda, beda mniej... dyplomatyczni niz ja - ostrzega aniol. -A ja bede mniej goscinny - odpowiada Finnan. -Zgwalca twoja mala uczennice - uprzedza aniol. - A ciebie zawloka do piekla za tluste wlosy. Phreedom otwiera zapalniczke, pstryka. -Nie doceniasz tej dziewczyny - mowi Finnan. - Ona potrafi zadbac o siebie. -Krzyzyk z kosci kurczaka ochroni ja przed psami gonczymi? Phreedom dotyka talizmanu, ktory zrobil dla niej Finnan. Seamus wydmuchuje dym prosto w twarz aniola. -Wiesz... skrzydlaty, twoja organizacja nigdy nie pokona przeciwnikow, a oni nigdy was nie pobija, bo, pomijajac kretynska otoczke, jestescie dokladnie tacy sami. Moga sobie byc enkin pisani mala litera, a nie duza i wazna, ale jest Przymierze przez duze P jak pieprzyc, tak? Przymierze i Suwerenowie. Zaloze sie, ze maja taka sama ksiege jak ta. A przy okazji, jak punktacja? Remis w ostatnich minutach? Czekacie na zloty gol? -Nigdy nas nie rozumiales, Finnan. Celem walki nie jest "pokonanie przeciwnika", jak sie wyraziles, ale oczyszczenie ziarna z plewy, oddzielenie boskiego nasienia od zlego, a jesli w tym celu trzeba bedzie spalic swiat... coz, popiol uzyznia glebe. -Zawsze uwazalem, ze wy, skurwiele, nie jestescie ludzmi. Zapomnieliscie, skad pochodzicie. -Jestesmy kims wiecej niz ludzmi, chlopcze. Obaj widzielismy, co tam jest. Wiemy, co moglibysmy zbudowac na zgliszczach. Nie potrzebujemy tego brudu i nedzy. Mozemy je wypalic i stworzyc dla ludzkosci nowy swiat w Welinie. Wiesz, ze caly wszechswiat jest zaledwie... pylkiem kurzu, plama atramentu na powierzchni Welinu. Ostatni wielki grzmot w niebie Aniol odwraca sie do niej z wyniosle poblazliwym usmiechem. -Wasza historia, wasza rzeczywistosc, dziewczynko, jest co najwyzej wyzlobieniem zakrzywiajacym sie tak powoli, ze widzicie prosta linie biegnaca zawsze naprzod, na tyle glebokim, ze ktos taki jak ty nie jest nawet w stanie wyobrazic sobie swiatow znajdujacych sie po drugiej stronie muru. A to jest tylko jedna mala linia papilarna na Welinie. Phreedom patrzy na aniola w zakurzonym plaszczu i na Finnana z twarza umazana olejem silnikowym. Nigdy jej o tym nie wspominal. -Zaciagnalem sie kiedys - mowi Finnan. - Bylem pieprzonym zolnierzem i ten jeden raz mi wystarczy. Nie zrobie tego nigdy wiecej. -Wiesz co, Finnan, nie ma dla nas znaczenia, czy odejde stad z twoja glowa, czy z sercem. Nam zalezy tylko na tym, zebys dokonal wyboru. -Ostatni wielki grzmot w niebie? - ironizuje Finnan. - Tego, kurwa, chcecie? Obudz sie, skrzydlaty, bandy sa martwe, Anunnaki, asurowie, athenatoi, wszyscy dawno odeszli... -Co ty o tym wiesz? - warczy aniol. - Gdzie byles, kiedy te bandy wrzucaly dzieci do piecow na wszelki wypadek, tak na wszelki wypadek, bo mogly wyrosnac na rywali? Widziales, jak Irra maszeruje na Akkad, pustoszac wszystko na swojej drodze? Co widziales, Seamusie Finnanie? Jakie nedzne ludzkie wojenki? Finnan strzepuje popiol na linoleum. Phreedom przesuwa literki z magnesami po drzwiach lodowki. -Sadzisz, ze chce powrotu dawnych czasow? - ciagnie aniol. - Myslisz, ze kieruje mna nostalgia? To wiek rozumu, dzielo Przymierza. Wojna toczy sie przeciwko bogom-krolom i imperatorom. - Przenosi wzrok na Phreedom. - Przeciwko wielkim romantycznym klamstwom, ktore wy, ludzie tak kochacie. Mozna by przypuszczac, ze to docenisz, Seamusie Finnan. Ale nie bylo cie, kiedy podpisywalismy Przymierze, zeby polozyc kres rozlewowi krwi, prawda? Seamus Finnan. Phreedom nieraz zastanawiala sie nad jego przeszloscia, teraz znowu o niej mysli. Zaciagnal sie do wojska. Bral udzial w wojnie? Syria byla nie tak dawno temu, ale z drugiej strony wie od Maca, ze zjawil sie tutaj wczesniej. Irak? Nagle uswiadamia sobie, ze kompletnie nie zna historii. Kiedy opowiadal jej o enkin, zwykle grzebiac w jakims silniku, nie wyobrazala go sobie w zadnym innym miejscu. -Rzeczywiscie nie bylo mnie przy tym - przyznaje Finnan. - Ale znalem czlowieka, ktory byl. Dawno temu... no, moze nie dla takich jak ty, ale dla tych, ktorzy pamietaja twarz wlasnej matki, bardzo dawno. W kazdym razie znalem kogos, kto przeszedl przez to wszystko, kto byl przy podpisywaniu waszego cholernego Przymierza. I powiedzial mi, ze to wielka kupa gowna. - Finnan posyla aniolowi szeroki usmiech. - I ze pieprzyl twoja matke. Phreedom spodziewa sie, ze aniol skoczy na niego przez stol, ale on tylko mierzy Finnana wscieklym wzrokiem. Siedzi w milczeniu przez dluzsza chwile, podczas gdy Finnan pali papierosa i saczy piwo. Potem wciska kilka klawiszy na palmtopie. Ekran ozywa. Aniol patrzy na Phreedom, potem na Seamusa, w koncu przenosi spojrzenie za okno znajdujace sie obok niego. -Moje imie jest w ksiedze - mowi. - Moze ty jeszcze sie nie zdecydowales, dokad zmierzasz, ale ja tu jestem. - Na ekranie wciaz wyswietlaja sie te same cztery znaki w roznych konfiguracjach. - Chcialbys poznac moje prawdziwe imie czy mam zdradzic je dziewczynie, zeby mogla mnie wezwac, kiedy demony... -Nie chcemy poznac twojego imienia - przerywa mu Finnan. - Ja nie jestem zainteresowany. Ona nie jest zainteresowana. -A jak ono brzmi? Rumpelstiltskin? - pyta Phreedom i od razu robi jej sie glupio. -Ono brzmi... -Nie dolacze do was ani nie bede z wami walczyl! - wybucha Finnan. - Nie dostane numeru, przydzialu, zadania, nie bede zbawiony ani przeklety, a ty mozesz... -Metatron - mowi aniol. Metatron -Metatron. To boli. Mowi naprawde cicho, ale Phreedom czuje rezonans gleboko w czaszce, jakby tysiac psich gwizdkow zagwizdalo jej prosto do ucha. Przez sekunde, przez ulamek sekundy ma wrazenie, ze ten dzwiek niesie informacje dla wszystkiego, co jest w przyczepie, lacznie z nia. Jakby wymawiajac to jedno, glupio brzmiace slowo, aniol odcisnal swoje imie na kazdej rzeczy i na niej takze. Przez krotka chwile ta mysl wydaje sie calkowicie naturalna, calkiem logiczna, potem swiat wokol zaczyna wirowac, ale przestaje dzwonic. Phreedom opiera sie o lodowke, patrzy na Finnana, zeby sprawdzic, jak wyglada sytuacja, ale wcale nie musi szukac potwierdzenia, bo juz wie. Jest zle. Finnana ogarnia gniew, widac go w nabrzmialej zyle na czole, w napietych miesniach karku, w drzeniu ramion, w zacisnietych piesciach. Ale jego oczy sa spokojne jak zawsze, chlodne, lodowato niebieskie, nieruchome. -Milo, ze sie przedstawiles - mowi. -Zaprosiles mnie tutaj, wiec to byla zwykla uprzejmosc z mojej strony. -Jasne, ale nie ma potrzeby zachowywac sie tak... oficjalnie. -Zawsze uwazalem, ze uprzejmosc to podstawa dobrej wspolpracy. -Nie ma i nigdy nie bedzie miedzy nami zadnej wspolpracy. -W takim razie "poznaj swojego wroga". -Nie jestesmy wrogami. Zaprosilem cie do swojego domu. Ofiarowalem goscine... -A ja z wdziecznosci podalem ci swoje imie - mowi aniol. - Jestem twoim dluznikiem. -Nic mi nie jestes winien. -Ale musze odplacic za goscinnosc. Jesli odmowisz, obrazisz mnie, a jesli mnie obrazisz, bedziesz moim wrogiem. Wiec jak bedzie? -Nie masz u mnie zadnego dlugu. Cofam zaproszenie. Wynos sie z mojego domu. Phreedom zauwaza, ze magnetyczne litery ukladaja sie na lodowce w slowo METATRON. Tak mogloby brzmiec imie jakiegos superbohatera z komiksu, niedorzeczne i pompatyczne. Wyglada niegroznie. -Wyrzucasz mnie? - pyta aniol. -Mowie, zebys wyszedl. -Powiedz jedno slowo, a sobie pojde. -Prosze - warczy Finnan. -Nie to slowo, chlopcze. Wiesz, co mam na mysli. -Ja wiem, o co ci chodzi, arogancki palancie - odzywa sie Phreedom. Finnan potrzasa glowa. -Nawet o tym nie mysl, Phree. Uczylem cie, jak czytac znaki, ale to imie byloby tylko pustym dzwiekiem w twoich ustach... a wlasnie tym slowem oni by cie przekleli. -Pozwol dziewczynce sprobowac. Niech pisklak zaswiergocze, po raz pierwszy wzywajac aniola. -Nie traktuj mnie protekcjonalnie, draniu - obrusza sie Phreedom. -Zostaw ja w spokoju - rzuca Finnan, podnoszac sie z krzesla. - Wynos sie z mojego domu, do cholery! Natychmiast! Aniol sklania glowe, jak do modlitwy albo inwokacji. -Rozkazuje ci w twoim wlasnym imieniu, rozkazuje ci po raz drugi, rozkazuje ci po raz trzeci... -Metatron - mowi Phreedom. Zloty, plonacy dzwiek ognia i rdzy Pusta butelka rozpryskuje sie w dloni aniola, na laminatowy blat stolu sypie sie szklany piasek. Metatron, powtarza Phreedom. Czas staje sie echem. Swiat krzyczy jej w twarz zlotym, plonacym dzwiekiem ognia i rdzy. Aniol jest blady, Finnan zielony, reka Phreedom karmazynowa, kiedy podnosi ja, zeby powstrzymac Mowe, zanim roztrzaska cale jej istnienie. Metatron. Wydaje sie, jakby miala powtarzac to jedno slowo do konca zycia, juz zawsze w tej jednej chwili, wciaz na nowo przezywajac jego echa. Powietrze przed nia jest plynne, jego skomplikowane prady kresla znaki i symbole, nagle wszystkie zrozumiale, utkane w jedno zywe slowo, to imie. Phreedom siega do najglebszej czesci sladu odcisnietego w swiecie wewnatrz przyczepy Finnana, po czym kciukiem i palcem wskazujacym przekreca go w samym srodku. Robi swoje pierwsze wyzlobienie. Aniol odrzuca glowe do tylu, smieje sie i placze. Finnan zdusza niedopalek na blacie stolu. Swiat staje sie normalny... prawie. -Pojde juz - oznajmia aniol, wylaczajac palmtop. Wstaje z krzesla. Glos ma zdlawiony, po jego czole splywa kropla potu, ale na ustach blaka sie cien usmiechu. - Wyglada na to, ze sie mylilem. Zdaje sie, ze jednak nie przyszedlem po twoja dusze. Mloda Phreedom kupila ci troche wiecej czasu. -Moze pewnego dnia zrobie dla niej to samo - odzywa sie Finnan. -Nie sadze, zebys musial. Ta mala jest wojowniczka. Juz dokonala wyboru, a jeszcze nawet nie ma imienia. -Dla rodziny jestem Phreedom. Innego nie potrzebuje. -Ojciec nazwal mnie Enochem - mowi aniol. - Ale w obecnosci Boga szybko stwierdzasz, ze ludzkie imiona sa przyciasne. Nazywaja cie Phreedom, ale czy naprawde taka jestes, naprawde nia jestes? -Poki zyje, to wystarczy - ucina Finnan. -Bedziesz ja chronil? Skazales te dziewczyne na pieklo w dniu, kiedy jej powiedziales, ze bogowie istnieja. A gdy osamotnieni wezma ja w ramio na - bo takiego wyboru dokonala - pewnie podziekuje ci za to, wyrywajac serce. -Wynos sie - mowi Phreedom. - Wynos sie w cholere. Aniol przeciska sie obok niej i otwiera drzwi, ale zatrzymuje sie na progu i odwraca, zeby zejsc po drabince. Finnan podchodzi do lodowki, wyjmuje z niej piwo. Odkreca kapsel, wznosi toast butelka... na zdrowie! Aniol zegna sie gestem Johna Wayne'a. -Do zobaczenia - mowi. Pola straconych dni -Od jak dawna Finnan tu mieszka? - pyta Phreedom, stawiajac ostatnia puszke jasnozoltej emulsji na ziemi u podnoza Jesus Hill. Mac usmiecha sie i wzrusza ramionami. -Dluzej ode mnie, a ja jestem tutaj od prawie czterdziestu lat. -Wiec ile on ma lat? Mac znowu wzrusza ramionami i tym razem sie smieje. Zdejmuje czapeczke bejsbolowa i drapie sie po glowie. -Wyglada na dwadziescia, ale chyba musi miec ponad sto. - Wklada czapke i usmiecha sie z wystudiowana niewinnoscia. - Ale, do licha, moja pamiec nie jest taka jak kiedys. Kto wie, moze Finnan przybyl tu zaledwie wczoraj. Phreedom rozmysla o tym, kim jest Seamus Finnan, o wojnie, w ktorej walczyl, i o wojnie, przed ktora ucieka, o historii, o ktorej nigdy nie opowiada, o przyszlosci, ktora odrzuca. Zastanawia sie, czy wypowiadajac jedno slowo, nie weszla w role, ktorej on nie chce odgrywac. Imie aniola nadal rozbrzmiewa w jej glowie i gdzies gleboko w niej rodzi sie pragnienie, zeby je wypalic, wypalic wszystko. -Wiesz, kim jest Finnan, prawda? -Nie. Jestem tylko starym, wiecznie nacpanym hippisem pustelnikiem. Nie wtracam sie w zycie Finnana, on nie wtraca sie w moje. Jesli pewnego dnia przyjdzie do mnie i powie: "Hej, wiem, gdzie jest fontanna twojej mlodosci, czlowieku, moge cie zaprowadzic z powrotem do rajskiego ogrodu", moze za nim pojde, a moze zostane tutaj i bede malowal swoje wzgorze. Trzeba znalezc wlasna droge. Nie mozna za kogos odbyc podrozy. -Wiec nigdy go nie pytales, skad przyszedl? Pylista droga, mysli. Pola straconych dni. -Uznalem, ze nie chce, zeby go pytac - odpowiada Mac. Prawie wszyscy maja jakis rodzaj pietna, powiedzial Finnan. W niektorych jest wycisniete tak gleboko, ze sami zapominaja, kim sa, bo liczy sie tylko ten maly znak. Widac go w powietrzu wokol nich, czuc na wietrze. W sercach maja dziure, ktora prowadzi prosto do piekla, prosto do nieba, a to, co znajduja po drugiej stronie, jest tak jasne, tak mroczne, tak cholernie czyste, ze pozwalaja, by nad nimi zapanowalo i chodzilo po swiecie w ich cialach. Anioly i demony. Phreedom wie, ze on ma racje. Rozumie, dlaczego uciekl przed calym tym gownem. Ale nie ma pojecia, czy sama potrafi sie przed nim uchronic. Mowa nieznanych ladow -Jestes pewna? - pyta Finnan. Zapada wieczor, Phreedom lezy w jego ramionach w jego lozku w jego przyczepie w jego swiecie. Cichna ostatnie echa prawdziwego imienia czarnego aniola, ale ona nadal slyszy zew, Mowe, melodie ziemi w rytmie oddechu Finnana, w biciu jego serca, we wlasnym oddechu i szumie swojej krwi. Dotyka jego uda. -Jeszcze nigdy w zyciu nie bylam tak pewna, ze dobrze robie - wyznaje. - Chce, zebys ty mnie napietnowal, i chce, zeby to byl... sakrament. -To nie ja ciebie naznaczam pietnem. - Finnan kreci glowa. - Wcale nie jest tak, ze... cholera, wiesz, ze moglbym pojsc za to do wiezienia. - Troche belkocze, usmiecha sie lagodnie. -Jestesmy enkin - mowi Phreedom. Teraz juz to wie. I wie, ze miedzy nimi cos jest, ze zawsze bylo. Cos wiecej niz przyjazn. - Jestesmy inni. Ludzie... Finnan kladzie palec na jej wargach. -Nie "oni", nie "my", tylko ty i ja, okej? -Okej. Milcza przez jakis czas, nic nie robiac. Potem Finnan przesuwa dlon na jej biodro, niemal z roztargnieniem, jakby myslal o czyms innym. -Jak ty to czujesz? - pyta Phreedom. - Chodzi mi o Mowe. - Jakby milion malych drucikow przewodzilo przeze mnie prad az do kosci - odpowiada Finnan. - Czasami slysze tylko ciche buczenie, a kiedy indziej mam wrazenie, jakbym sie, cholera, smazyl na krzesle elektrycznym. Albo jakby wszystkie komorki mojego ciala byly opilkami zelaza, ktore ukladaja sie we wzor w pieprzonych, interferujacych ze soba polach magnetycznych. -A ja slysze piesn. Wydaje mi sie, ze cos mnie wzywa, nie wiem skad. I wszystko wokol mnie i w srodku rezonuje. -Zazdroszcze ci. Phreedom odwraca sie na plecy, patrzy w okno, na zachod slonca w technikolorze. Czerwone i zlote tajemnicze smugi swiatla wygladaja jak namalowana dekoracja do panoramicznego filmu z lat piecdziesiatych. -Jak myslisz, ile mam czasu, zanim po mnie przyjda? - pyta. -Niewiele. Zdaje sie, ze szykuja sie do ostatecznej rozgrywki. Wkrotce mysliwi rozprosza sie po calej ziemi, zapoluja na ostatnich wolnych enkin. Chca dopasc mnie, wczesniej czy pozniej zechca ciebie... Juz szukaja... - Finnan milknie, jakby raptem sie rozmyslil. - Pieprzone anioly. Chryste, ratuj nas przed pieprzonymi aniolami. -Moze... - Phreedom sie waha. - Moze to jest wojna, w ktorej powinnismy wziac udzial. -Chwalebny boj o krolestwo? Mamy, cholera, ratowac swiat? Ty i ja? -Moze. Finnan potrzasa glowa. -Obiecaj mi, ze kiedy po ciebie przyjda, uciekniesz, po prostu uciekniesz w cholere. Nie badz bohaterka, Phreedom. Nie graj w ich gre. Ale Phreedom sobie uswiadamia, ze nie moze tego obiecac. -Dlaczego nie opowiedziales mi o Welinie? - pyta. -Bo to jedna wielka kupa gowna - mowi Finnan. - Pieprzona mrzonka. Rzeczywistosc jest tutaj i teraz, a reszta to... dym i lustra. Mowa jest prawdziwa, ale Welin to tylko... mit. Ona slyszy klamstwo w jego glosie. Do licha, czuje, ze ta druga rzeczywistosc napiera na nia, stara sie przedrzec. Dym i lustra. Nie ma dymu bez ognia, a po drugiej stronie zwierciadla jest inny swiat. -Jestem gotowa - mowi. - Chce poznac swoje imie. Finnan przekreca sie, kladzie na niej, opiera glowe na jej ramieniu, caluje w szyje, piesci. Phreedom czuje piwo w jego oddechu. Zaczal pic tuz po odejsciu aniola. Zdolalaby go powstrzymac, ale nie chciala. Na trzezwo moglby tego nie zrobic. -Chce, kurwa - szepcze Phreedom. Finnan wciska w nia druga reke, oplata jej serce elektrycznymi palcami, czyta ja, pisze, laczy sacrum z profanum, stosownosc z nieprzyzwoitoscia. Pochyla sie nad nia i szepcze jej do ucha. W polowie oprozniona paczka papierosow Budzi sie w lozku Finnana w przyczepie w Slab City, w nowym swiecie, w swoim swiecie, a jego nie ma. Mac, ktory wstal wczesnie, pracuje na Jesus Hill, ale ona jest sama w palacu ze zlomu. Nawet powietrze jest pozbawione jego sepiowego swiatla zycia i stalowego zapachu duszy. Rozglada sie po airstreamerze, szukajac wskazowek, dokad mogl pojsc, dlaczego zniknal, jakiejs kartki, pozegnalnego lisciku, ale widzi tylko w polowie oprozniona paczke papierosow, a na niej zapalniczke Zippo. I duzo pustych butelek po piwie. Jutro ma wyjechac z rodzina na polnoc, zanim letnie slonce stanie sie zbyt dokuczliwe, przeniesc sie tam, gdzie jest chlodniej. Sama nie wie, czy chce z nimi jechac, ale to nie znaczy, ze woli zostac tutaj, na wypadek gdyby Finnan wrocil. Domysla sie, ze on nigdy nie wroci. Nie, chodzi o cos wiecej niz nagle poczucie obcosci. Nomada wszedzie czuje sie jak u siebie w domu, mysli Phreedom. Moze to dziwne, ale wlasnie tak jest. W Slab City czy daleko na polnocy, w podrozy czy na kempingu nigdy nie miala wrazenia, ze nie powinna tam byc. Teraz jest inaczej. Wyglada na podworze i widzi, ze brakuje jednego z motorow, ale drugi stoi z odrzucona ciezka brezentowa plachta i kluczykami w stacyjce - zaproszenie, propozycja. "Obiecaj mi, ze uciekniesz", powiedzial, ale ona nie moze tego zrobic. Trwaja przygotowania do wojny, ktora obroci cala ziemie w popiol, a ona nie chce byc bohaterka - naprawde nie chce - lecz to nie oznacza, ze nie bedzie walczyc. Kurwa, mysli. Pieprzyc Finnana. On nic nie wie. Po prostu jest cholernie przerazony. On po prostu... Przypomina sobie rownine uslana koscmi, but miazdzacy ptasia czaszke i nagle rozumie, ze czymkolwiek jest Welin i to, o czym mowil aniol w czarnej skorze, cala ta pylista droga i pola straconych dni, Finnan mial prawo sie tego bac. Ale ona nie bedzie zyc w ten sposob. Jesli wezmie motocykl, to nie po to, zeby uciec przed aniolami czy demonami, ale zeby je znalezc. Moze wyruszy na poszukiwanie Finnana albo pojedzie szukac Toma. Jeszcze nie wie, lecz jest pewna, ze nie zamierza czekac, az po nia przyjda. Przed wyjsciem uklada magnetyczne litery na lodowce w napis PHREEDOM i bierze naszyjnik z kosci kurczaka, talizman odstraszajacy zle mojo, ze stolika, na ktorym zostawila go wieczorem, kiedy jeszcze byla ludzka istota. Teraz ma w glowie mowe aniolow - w ciele, we krwi - wiec nie sadzi, zeby go dluzej potrzebowala. Ale z drugiej strony... Moze to oznacza, ze potrzebuje go bardziej niz kiedykolwiek. ERRATA Dzienniki Guya Reynarda Cartera - Dzien nieskonczonoscOsiedle przyczep nazywane Slab City w swiecie, do ktorego naleze, znajduje sie jakies szesc kilometrow od Niland, przy sto jedenastej, na wschodnim wybrzezu morza Salton w poludniowo-wschodniej czesci Kalifornii. Otacza je pustynia Sonora, dalej na polnocy ciagnie sie Mojave. Nazwa miasteczka pochodzi od fundamentow budynkow starej bazy marynarki opuszczonej po drugiej wojnie swiatowej, od betonowych plyt sluzacych obecnie jako miejsca parkingowe dla samochodow turystycznych i przyczep kempingowych, ktorych wlasciciele przenosza sie wraz z porami roku, latem do Kanady, zima do Kalifornii. Wedrowne ptaki. Nowy Meksyk ze swoja Jornada del Muerto lezy obok Arizony. Jornada del Muerto, Droga Nieboszczyka, biegnie od Kern's Gate w El Paso na polnoc przez sucha rownine natronu, uranu, soli, piasku i pylu az do Santa Fe, Los Alamos i Trinity, gdzie niszczyciele swiatow rozbijali atomy. To odcinek starej Camino Real, ktora Meksykanie przybyli z Teotihuacan do Krainy Marzen. Peter Kern musial o tym wiedziec, kiedy po powrocie z Alaski, gdzie juz konczyla sie goraczka zlota, zbudowal podmiejskie osiedle i wysoka brame z kutego zelaza: dwie kolumny polaczone nad droga, ozdobione srebrnymi kulami, swastykami i innymi okultystycznymi ornamentami. Calosc przypomina bardziej wjazd do Chinatown niz do suburbium. Albo wejscie do piekla. Brama Tysiaca Drzwi stoi otworem dla kazdego. Zeby w moim swiecie dotrzec stamtad do Slab City, trzeba przejsc... ile tysiecy kilometrow? Rozlozylem mapy tego zakatka swiata na laminatowym stole starego airstreamera, od brzegu do brzegu. Nowy Meksyk, Arizona, Kalifornia. W tym swiecie Slab City ciagnie sie przez wszystkie trzy stany. Recznie zapisane stronice dziennika dziewczyny - jesli to jest dziennik - wisza na drzwiach lodowki, przymocowane magnesami w ksztalcie plastikowych liter, takich jak te, o ktorych wspominala; kartki z erratami nakladaja sie na siebie jak luski basniowej bestii. Probuje zrozumiec, jaki proces musial zajsc w jej umysle, zeby dobrze znany, pewny, solidny swiat zmienil sie w wymyslona rzeczywistosc, w ktorej rozgrywa sie jej dziwna opowiesc o aniolach. Mozliwe, ze ona, podobnie jak ja, nie pochodzi stad, ze tez jest podrozniczka przemierzajaca dluga droge. Podroz martwego czlowieka, Guya Reynarda Cartera z Wiecznosci, jak ironicznie siebie nazwalem, zaczyna sie piecset dwadziescia siedem swiatow na poludnie od tego miejsca. Jak dlugo juz wedruje na polnoc? Nie wiem. Przestalem odmierzac dni, miesiace, lata, wieki i millenia jakies dwiescie swiatow temu. Nawet one nie sa wlasciwa miara odleglosci. Nie licze bezkresnych rownin zaslanych pokruszonymi koscmi ani odcinkow marmurowych grobli biegnacych przez plytkie spokojne oceany bez fal, pustkowi, przez ktore szedlem prosto calymi latami, budzac sie co rano i majac przed soba taki sam widok jak poprzedniego dnia. Niektore z nich zostaly dosc dobrze opisane przez mieszkancow, tak ze mozna wejsc do biblioteki albo ksiegarni, wyciagnac wszystkie atlasy i encyklopedie, zeby poznac je lepiej. Takie miejsca uznaje za osobne swiaty. Nie licze rozleglych obszarow, ktore musialem przemierzyc, zeby dotrzec z jednego do drugiego: Dzungli Filigranu, Zatoki Popoludnia. Jornada del Muerto Ten swiat, jako jeden z niewielu - moze dwudziestu - odwiedzonych przeze mnie, tak bardzo przypomina moj, ze po nalozeniu ich map na siebie dostrzegloby sie tylko niewielkie roznice: brak Irlandii, Wielka Brytania bez mostu ladowego laczacego ja z Europa, Kalifornia peknieta na pol w wyniku kataklizmu. W encyklopediach i slownikach tez mozna wychwycic roznice, o ile da sie je odczytac: zwyciestwa nazistow w Europie, aktorzy jako prezydenci, imperia brytyjskie, nad ktorymi slonce nigdy nie zachodzi. Lecz mnie interesuja podobienstwa. W jakims swiecie moze wcale nie byc chrzescijanstwa, a jest Swiete Imperium Rzymskie zalozone przez Konstantyna albo krucjaty przeciwko poganom zamieszkujacym Bliski Wschod, ktorzy nie oddaja czci ukrzyzowanemu Dionizosowi. Mona Lisa o kocich oczach, ale z tym samym slynnym usmiechem. Ostatni ladunek butwiejacych dziennikow w ciezarowce z przyczepa wyposazona jak biblioteka zostawilem dwiescie swiatow temu w miejscu, gdzie slonce w ksztalcie sierpa nie moglo juz dluzej zasilac baterii silnika. Wczesniej tylko ze dwa razy porzucilem archiwa niekonczacej sie pielgrzymki do Wiecznosci, gdy nie mialem jak wziac ich ze soba. Ale w obu wypadkach udalo mi sie uratowac plecak notatek: podsumowanie doswiadczen z jednego stulecia spisane na dwoch kartkach, rysunek placu w renesansowym miescie, w ktorym mieszkalem przez dziesiec lat, zanim pustka stala sie zbyt wielka, i choc bardzo nie chcialem opuszczac tak pieknego miejsca, wiedzialem, ze pora ruszac dalej. Czasami skladam drobne ofiary: zostawiam encyklopedie, ktora zabralem z jednego swiata, na polce w ksiegarni w innym. Albo wprowadzam w czyn bardziej wyrafinowane pomysly: napelniam magazyn srebrzystymi dyskami komputerowymi lub tym, co akurat wioze w fantastycznym wehikule, ktory udalo mi sie zdobyc w swiecie o wyjatkowo zaawansowanej technice. Ale oczywiscie zawsze zatrzymuje Ksiege. Poki ja mam, wiem, jaka droga podazam, nawet w takich swiatach, gdzie ponurzy mezczyzni w strojach burmistrzow, uwiecznieni na olejnych obrazach wiszacych w galeriach, maja lsniace skrzydla i rogi. Slab City, Kalifornia. Miasteczko przyczep lezy szesc kilometrow od Niland, na wschodnim wybrzezu dawnego morza Salton, w ktore wcina sie poszarpana nowa linia brzegowa zatopionej Kalifornii biegnaca z polnocy na poludnie i laczaca niegdys pustynne miasta, a obecnie porty; ich parkingi sa teraz nabrzezami, srodmiejskie deptaki molami wpadajacymi do Pacyfiku. Czasami noca stoje w miejscu, gdzie droga konczy sie urwiskiem ze znakiem drogowym pokazujacym odleglosc do miast, swietych - Diego lub Francisco - albo do samego Miasta Aniolow, pochlonietego przez morze. Wyobrazam sobie Hollywood jako nowa Atlantyde jarzaca sie w glebinach. 3 CALA WIECZNOSC ALBO NIC Metnie, ale z pasjaAsheville, 13 lipca 2017. Thomas patrzy, jak jasnowlosy chlopak odstawia szklanke na stol, zeby rekami pomoc sobie w dyskusji z kruczowlosym kolega, ktory potrzasa glowa i usmiecha sie drwiaco. Obserwuje zywa gestykulacje najladniejszego czlonka studenckiej grupki; jest ich szesciu albo siedmiu, wszyscy ostrzyzeni na jeza i starannie ogoleni, w czerwono-bialo-niebieskich strojach z modnymi logo, zupelnie nie na miejscu w tym uniwersyteckim barze z zagranicznym piwem i alt-rockowa atmosfera. Jedyni, ktorzy tu pasuja, to blondyn i ten, ktory sie z nim spiera, obaj w skorzanych kurtkach i dzinsach. Pozostali sa nudni do bolu, przyszle gwiazdy palestry i futbolu. Kloca sie na temat wojny. Zlotowlosy - rozkoszny gej, ktory sie ukrywa, ale zerka na boki -peroruje o wolnosci i demokracji metnie, ale z pasja, w sposob, ktory Thomas uznaje za uroczy. Przynajmniej nie uzywa takich okreslen jak "arabus". Jack, tak zwracaja sie do niego koledzy. Znowu rzuca spojrzenie na Thomasa, traci watek i konczy tyrade machnieciem reki. Szybko odwraca wzrok, ale Thomas nie odrywa od niego oczu. Dobrze wiesz, do licha, ze tego chcesz. -Chyba, kurwa, oszalales - stwierdza Finnan. - Tu cuchnie demonem. Slowo daje, bona fide, lepiej zabic wlasna dusze, niz pozwolic, zeby Przymierze mialo swoje demony. Suwerenowie. Jezu! Skurwiele, ktorzy uwazaja siebie za aniolow, nie sa dla ciebie dostatecznie zli? -Ja tylko chce sie stad wydostac - mowi Thomas. Nadal obserwuje chlopaka. -Uwazasz Welin za wyjscie? To nie ucieczka, tylko pieprzona smierc. Thomas przenosi wzrok z powrotem na przyjaciela. -Nie. Smiercia jest w tym swiecie. Smierc to terrorysta samobojca w autobusie. Rozpedzony samochod na drodze. Tamten biedny dupek, teraz wspanialy, a w wieku piecdziesieciu lat, stary i tlusty, padnie na zawal. Smierc to rzeczywistosc, a jesli Welin istnieje, zaczyna sie tam, gdzie konczy sie rzeczywistosc. Sam tak mowiles. -Moze bredzilem od rzeczy. Thomas zauwaza, ze kiedy Finnan jest wkurzony - wkurzony albo pijany, nie ma duzej roznicy - jego akcent sie zmienia. I po raz kolejny zastanawia sie nad przeszloscia Irlandczyka. Seamus Finnan. Skad naprawde pochodzisz? Kiedy sie pojawiles? Bawi sie podkladka do piwa. -Daj spokoj. Jestes, cholera, oryginalem, wyrzutkiem, marzycielem. Huckleberry Finnan. Czlowieku, myslalem, ze mi pomozesz. Ty i ja, Butch i Sundance, moglibysmy razem... -Gowno. Wysluchasz mnie, kurwa, chociaz jeden cholerny raz, Tommy. Masz, kurwa, dwadziescia pare lat i myslisz, ze wiesz, czym jest smierc. Ledwo zostales napietnowany, a juz myslisz, ze wiesz, czym jest Welin. To nie zabawa. Nie rozmawiamy tutaj o pieprzonych drzwiach do krainy marzen. Thomas wodzi palcem po wyzlobieniu, ktore przecina stol. Mysli o drzewie, z ktorego zostal zrobiony, o pniu, o naczyniach wlosowatych ciagnacych wode i mineraly, o strumieniach... czasu otaczajacych cienka skora wewnetrzne pierscienie martwej materii. Podobnie jak Welin, ich swiat to tylko jeden ze strumieni. Od kilku lat Thomas przedziera sie od jednego do drugiego, szukajac drogi, zeby sie stad wydostac, dokopac do powierzchni albo do cichego, solidnego drewna. Kraina marzen? Usmiecha sie. -Druga gwiazda na prawo i prosto az do rana. Finnan milczy. -Okej - mowi Thomas. - Przepraszam. Wiem, ze to nie zabawa. Cholera, nie trzymalbym sie z dala od moteli i nie jezdzil na gape pociagami towarowymi, gdybym nie wiedzial, ze to sprawa powazna. Nie jestem glupi. Tylko ze... jaki mam wybor? Uciekal od prawie dwoch lat, tak dlugo nie widzial siostry ani rodzicow. Nietrudno koczowac, gdy sie jest, jak mowi Finnan, enkin. W przeciwnym razie byloby o wiele gorzej. Jest duzo sztuczek, ktorymi mozna sie posluzyc. Thomas pociaga lyk piwa, za ktore zaplacil usmiechem, i zerka na blondyna. Tak, wiele sztuczek. Ale nie ukrywalby sie w ogole, gdyby nie mial waznego powodu. -Musimy wiecznie uciekac, Finnan? Naprawde musimy? Slyszales, co sie dzieje w Jerozolimie. A w Bialym Domu mamy pieprzonego fundamentaliste, ktory najwyrazniej jest czlowiekiem Przymierza, choc moze nawet o tym nie wie. Ile czasu minie, zanim caly ten wychodek stanie w plomieniach? -Nie mam pojecia - mowi Finnan. -Ile czasu? -Nie wiem. Stacja koncowa: Apokalipsa Thomas bierze wizytowke lezaca na stoliku i zaczyna obracac ja w palcach jak magik bawiacy sie moneta. Pokazuje ja przyjacielowi. Finnan, rozparty na czerwonej kanapie ze sztucznej skory, kreci glowa. Na wizytowce jest tylko nazwisko, logo i adres, bez telefonu, adresu e-mailowego, linkow. Nie jest to nawet karta czipowa, tylko zwykly bialy, zadrukowany kartonik, jak z ubieglego wieku. Z drugiej strony - Thomas rozglada sie po barze - cale to pieprzone Asheville jest anachronizmem. Nie chodzi o to, ze to cos zlego. W takich miejscach latwiej przejsc z jednego czasu do drugiego, podazajac z nurtem wspolnych cech, faldami podobienstw. Lubie lotniska, mysli. Czlowiek przechodzi z jednej hali tranzytowej do drugiej, rozglada sie i gdyby nie przelot, nigdy by sie nie domyslil, ze jest juz gdzie indziej. Thomas wszedl do toalety na miedzynarodowym lotnisku George'a Busha w Teksasie i wyszedl w Meksyku. A bocznymi drogami, pustynnymi i gorskimi, przecinajacymi amerykanska prowincje, mozna wedrowac bez konca. Zeszle lato udalo mu sie spedzic w 1970 roku. Od lipca do maja przenosil sie z komuny do komuny, a wrocil tylko dlatego, ze chcial zobaczyc sie z Finnanem i Phree, zanim zrobi ostatni duzy krok... w bok. Mozna do woli skakac wzdluz torow kolejowych tam i z powrotem, tam i z powrotem, wybierac sobie konkretne lata. Pod wieczor zawsze trafi sie jakis pociag towarowy, ktory dowiezie do celu podrozy. Stacja koncowa: Apokalipsa. Lepiej calkiem zejsc ze szlaku. -Tatuaze Madame Iris - mowi Finnan. - Nie wiesz, kurwa, z czym masz do czynienia, Tom. Thomas kladzie wizytowke na stole. Jest na niej logo: czarne, stylizowane oko z rozchodzacymi sie promieniscie liniami i lukami, takie jak na banknocie dolarowym albo jak Oko Horusa znane ze sklepikow new age... i jednoczesnie calkiem inne od jednego i drugiego. Az krzyczy z niej enkin. Thomas slyszy to w kosciach palcow, kiedy dotyka wizytowki, czuje mily rezonans w duszy. Jest jednym z nich, enkin. Jednym z tych, ktorych nazywaja aniolami, demonami albo bogami. Skrzydlatymi istotami, ktore co rano Mowa powoluja swiat do istnienia. Odkryl to trzy lata temu i od tamtej pory uciekal. -Wiec czlowiek rodzi sie enkin albo sie nim staje? - zapytal pewnej nocy, kiedy byl juz pewien, kiedy czul laskotanie w kosciach. Razem z Finnanem lykneli pejotlu na pustyni za Slab City i swiat wydawal sie jak sen, w ktorym on nagle oprzytomnial. -Niech mnie diabli, jesli wiem, Tom - odparl Finnan. - Nie jestem nawet pewien, czy albo jedno, albo drugie. Moze po trochu jedno i drugie. Zastanawia sie, czy to byl przypadek, ze spotkal tego szalonego pustelnika o mlodej twarzy i starych oczach, mieszkajacego w jaskini ze zlomu. A jesli to Finnan go znalazl, czy wiedzial wczesniej i tylko czekal, az Thomas sobie uswiadomi, kim jest. I uwazal na niego, podczas gdy anioly Przymierza i ich wrogowie chodzili po ziemi, gromadzac wojska. -To nasza droga ucieczki - mowi. - Byle dalej od tej pieprzonej, gownianej wojny. Do Welinu. Wszystko albo nic. Cala wiecznosc albo nic. -...gowniana wojna? Tamten mowi za cicho, zeby Thomas mogl uslyszec cale zdanie, ale jego ton i spojrzenia rzucane w ich kierunku sa az nadto wymowne, niosa niezawoalowana grozbe. Thomas czeka, az kruczowlosy jastrzab uspokoi glupiego faszyste; blondyn oczywiscie siedzi w milczeniu, unikajac wszelkiej konfrontacji, ktora moglaby wyniknac z bezposredniego dzialania. Nie chcialby, zeby ludzie mysleli... cokolwiek. Gdy byczek zostaje ulagodzony - daj spokoj, stary, daj spokoj - i studenci wracaja do okladania sie palkami kategorycznych opinii, Thomas pochyla sie do Finnana i mowi cicho, z powaga: -To nie jest nasze miejsce. Wszyscy to wiemy, czujemy. Mamy w sobie wycisniete pietno, zobaczylismy, co tam jest, i juz nie mozemy tego zapomniec. Thomas zostal enkin w wieku dziewietnastu lat, nafaszerowany pejotlem na pustyni Mojave ujrzal wiecznosc w ziarnku piasku i nie spodobalo mu sie to, co zobaczyl: potezna, prastara moc drgajaca pod swiatem jak miesnie pod gladka skora przyczajonej pantery. Nie Boga, ale cos starszego, zimniejszego. Dostrzegl luski i piora. Finnan konczy piwo, wygrzebuje dwudziestaka z kieszeni, rzuca go na stolik, wstaje. -Niech Bog ci pomoze, Tommy, bo nie wiesz, co robisz. Niech Bog ci pomoze. -Ktory? - pyta Thomas. Ale kiedy sie zegnaja i Finnan wychodzi na blask slonca, a Thomas siada znowu, zeby dokonczyc piwo i obserwowac blondyna przy sasiednim stoliku, mysli sobie, ze igra z ogniem. Tak, wie to na pewno. Lecz mozna sie ukryc w Welinie. Patrzy na zegar nad barem; ostatnio nie nosi zegarka, bo nie ma po co, zwazywszy na to, w jaki sposob zyje. Jest piata czterdziesci piec. Dokad teraz? - zastanawia sie. Dokad? Wybierz rok, dowolny rok. Glos Boga Glos Boga ma imie - Metatron - ale to imie jest wymyslone. Nie nosi go od urodzenia ani nie przybral go od razu po wyrzeczeniu sie tego, ktore nadali mu matka i ojciec, kiedy jeszcze byl czlowiekiem. Nie trzeba mowic, ze nie takie imie widnieje w paszporcie, ktory podaje chinskiej laleczce przy stanowisku odprawy na amsterdamskim Schipol, skad liniami KLM odlatuje do Newark, ani w hali tranzytowej w Nowym Jorku podczas kontroli celnej i imigracyjnej. W paszporcie jest Enochem Hunterem - solidne, zwyczajne nazwisko, ktore nie wzbudza zadnego zainteresowania. Gdyby wybral sie do Stanow jako Enki Nudimmud, w tym dniu i stuleciu, postapilby jak glupiec. Przeslizgiwanie sie przez szczeliny rzeczywistosci wymaga finezji. A zwazywszy na sytuacje na Bliskim Wschodzie, wolalby nie sciagac na siebie uwagi. Byloby ironia losu, gdyby sam architekt nowej krucjaty zostal aresztowany na mocy ustawy o obronie kraju. Potrafilby oszukac wykrywacze klamstw i nie poddac sie dzialaniu serum prawdy, ale stracilby czas, a poza tym korciloby go, zeby powiedziec im wszystko. -Chcecie znac prawde? Naprawde chcecie poznac prawde o waszej wojnie z terroryzmem? I wtedy wyszeptalby jedno slowo, a oni zobaczyliby wszystko: czeluscie martwych dusz i demonicznych Suwerenow pod postacia ludzi, aniolow blagajacych o zycie w Al-Dzazirze. I Malika w Damaszku, w samym sercu konfliktu, wpajajacego zasady szariatu i nienawisc do Zachodu swoim wyznawcom. Prawdziwa Mowa pod cala ta retoryka. Charlotte, 13 lipca 2017, 11:45. Szesc godzin przed spotkaniem Messengera z Irlandczykiem. Odbiera paszport, z usmiechem kiwa glowa, przysuwa oko do skanera siatkowki, kciukiem dotyka samplera. Urzednik przebiera palcami w rekawicy po nieistniejacej klawiaturze i patrzy przez niego, podczas gdy w jego soczewkach przesuwaja sie dane. Metatron widzi je jako odbicie w zrenicach tego czlowieka, tajemnicze blyski swiatla plynace z odleglej bazy danych: metryki urodzenia, dokumenty nadania obywatelstwa, rejestr skazanych, zeznania podatkowe. Okazuje sie, ze wszystko jest w porzadku. Enoch Hunter jest Afroamerykaninem, kawalerem, profesorem Uniwersytetu Karoliny Polnocnej, mieszka w kampusie w Asheville, specjalizuje sie w antropologii i archeosocjologii, placi podatki, nigdy nie byl karany. Metatron chowa paszport do kieszeni dlugiego plaszcza z czarnej skory, poprawia dredy, odpowiada "nawzajem" na zyczenia "milego dnia". Nie chodzi o to, ze paszport byl sfalszowany. Albo zeby Enoch Hunter nie istnial. Tozsamosc jest wymyslona, ale niepodwazalna i solidna jak mahon. Tu i teraz, w tym punkcie czasu i przestrzeni, w malym zakatku Welinu Enoch Hunter jest rownie prawdziwy jak urzednik imigracyjny, ma wspomnienia z dziecinstwa i z wieku dojrzalego, we wlasnej glowie i w glowach innych ludzi. W otaczajacym go swiecie, wsrod przyjaciol i rodziny zostawil takie same slady i tropy jak kazdy czlowiek. Pamieta swoj wyklad na konferencji w Paryzu. Pamieta, jak smial sie w restauracji rybnej, gdzie jadl kolacje z kolegami. Tyle ze wszystkie te wspomnienia sa krotkotrwale. Gdy wychodzi przez bezszelestne automatyczne drzwi na slonce Karoliny Polnocnej, Enoch Hunter rozplywa sie w polu mozliwosci, z ktorego przybyl, zapomniany rownie szybko, jak stworzony. Kiedy Metatron wyjmuje z kieszeni maly palmtop w czarnej skorzanej oprawie, Enoch Hunter przestaje istniec i rzeczywistosc wraca na swoje miejsce. Nie bylo zadnej konferencji w Paryzu. Na liscie pasazerow lotu KLM z Schipol do Newark i z Newark do Charlotte liniami Northwestern nie ma Enocha Huntera podrozujacego klasa biznesowa. Jego przyboczni juz czekaja na parkingu lotniska. Carter wyglada jak syn farmera ze Srodkowego Zachodu ozenionego z ksiezniczka elfow: pszenicznowlosy, o mocno zarysowanej szczece, ale smukly jak chart, bardziej gimnastyk niz quarterback. Pechorin ma slowianska twarz o kanciastych rysach, wydatne kosci policzkowe i kocie skupienie. W czarnych garniturach mafiosow obaj sa schludnymi, bardzo amerykanskimi aniolami, uosobieniem skutecznosci. I tacy powinni byc; Metatron sam ich stworzyl. Pozostalych pieciu sebitti pojedzie za nimi nieoznakowanym vanem jako wsparcie, na wypadek gdyby demony wysledzily jego posuniecia, dostrzegly kilwater, drobne fale na Welinie, kiedy przemieszczal sie z jednego czasu i miejsca do innego. To malo prawdopodobne, ale zawsze mozliwe. -Milo, ze wreszcie sie spotykamy - mowi Carter, wstajac z maski samochodu i wyciagajac reke. Ani on, ani Pechorin oczywiscie nie pamietaja swojego pietnowania i wielu innych rzeczy. Sebitti nie spisuja sie dobrze, jesli pozwolic, zeby doszla do glosu ich ludzka natura. Metatron z roztargnieniem sciska podana dlon, pilnie studiujac znaki, ktore przesuwaja sie na monitorze palmtopa. Gdy Carter otwiera mu drzwi, wslizguje sie na tylne siedzenie, nie odrywajac wzroku od ekranu. -Zdaje sie, ze mieliscie klopoty z wytropieniem chlopaka - mowi. -Sprytny skurczybyk - odpowiada Carter. -Zawsze taki byl - kwituje Metatron. - Albo moglby byc. Thomas Messenger, mysli, patrzac na zapisy w elektronicznej ksiedze zycia. Zastanawia sie, czy chlopak wie, kim jest, kim sa oni wszyscy. Albo mogliby byc. -Dopadniemy go, panie - zapewnia Carter. - Dopadniemy. -Wiem. On juz jest historia. Zlote jablka i zielone liscie W Uruk, pod drzewem ze zlotymi jablkami i zielonymi liscmi, Tammuz, kochanek Inany, siedzial rozparty na tronie, odziany w lsniaca szate me. Inana utkwila w Tammuzie spojrzenie smierci, wypowiedziala przeciwko niemu gniewne slowa, wykrzyczala oskarzenia. -Zabierzcie go! Zabierzcie Tammuza! Ugallu zlapali go za uda, wylali mleko z siedmiu kanek, zlamali trzcinowa fujarke, na ktorej gral pasterz. Ugallu, ktorzy nie znali jedzenia ani picia, ktorzy nie spozywali ofiar, nie korzystali z libacji, ktorzy nie przyjmowali zadnych darow ani zaproszen, chwycili Tammuza. Sciagneli go z tronu, rzucili na ziemie. Zbili meza Inany, posiekli toporami. Tammuz wyl. Uniosl rece do nieba, do boga sprawiedliwosci, Szamasza, blagajac: O Szamaszu, moj szwagrze, jestem mezem twojej siostry. Przynosilem smietane, przynosilem mleko do domu twojej matki, do domu Ningal. To ja przynosilem jedzenie do swiatyni, to ja zanioslem weselne dary do Uruk. To ja tanczylem na swietym lonie, na lonie Inany. Szamaszu, jestes bogiem sprawiedliwosci i milosierdzia. Zmien moje rece w rece weza. Zmien moje nogi w nogi weza. Pomoz mi uciec przed demonami. Nie pozwol, zeby mnie zlapaly. Szamasz w swoim milosierdziu wysluchal prosby Tammuza, zmienil jego rece w rece weza, zmienil nogi w nogi weza. Tammuz uciekl demonom, nie mogly go dogonic. Wymknal sie im, wysliznal z ich uscisku, trafil do odwiecznych opowiesci o transformacji, zdolny do metamorfozy, mityczny Tammuz, Dumuzi umykajacy z Arkadii na pola zludzen. Az do dzisiaj pasterz, krol, Dumuzi, biegnie przez pola kukurydzy w bialej sukni swojej matki, Tammuz w welonie panny mlodej, ksiezniczka albo dziwka, jego skora pod jedwabiem jest gladka i zlota jak cialo gazeli lsniace w sloncu. Przystaje, zeby napic sie ze strumienia, scigany, zywy. Widzi odbicie w wodzie i podnosi wzrok. Smagly mezczyzna, cien, przyjaciel czy brat - albo wrecz przeciwnie -stoi na drugim brzegu, za rzeka. Kim jestes? Ochlap pocieszenia Blyskawica. Rzeki wzbieraja po deszczu, ciemna ochra wsrod zieleni, woda sie podnosi, tryska brazowa z rur, czerwona maz plynie tam, gdzie powinna byc szosa. Letni dzien pociemnial od gestych burzowych chmur, ale mimo to nadal jest zbyt jasno od nieziemskiego swiatla, niebieskozielonego, szaroniebieskiego, w asfalcie odbija sie niebo, w niebie odbija sie asfalt. Uciekajacy chlopak podnosi kolnierz przemoczonego afganskiego plaszcza dla ochrony przed ulewa i zastanawia sie, czy gdzies jest nowa arka dla zerwanego przymierza. Grad plynnego swiatla, bialy rozblysk, elektryczny plomien nad pierwotna krwia ziemi... czy ten drugi potop ma zabic jeszcze wiecej synow aniolow? Chlopak reka odgarnia dlugie wlosy z twarzy, druga wystawia z uniesionym kciukiem, w nadziei - chyba zludnej - ze zlapie autostop. Poeta, syn marnotrawny, pielgrzym Thomas nadal nosi na szyi srebrny krzyzyk, na pol zapomniany symbol wiary dziecinstwa zagrzebany wsrod koralikow new age, wieku mlodzienczego, nowo odkrytej, jeszcze niepewnej, kulejacej tozsamosci. Czuje go pod palcami, za drewnianym amuletem, za skorzanym woreczkiem mojo, ktory dal mu Finnan w innym czasie i miejscu, w innym swiecie. To jest Karolina Polnocna. Ale nie rok 2017. Chrzanic to. Wybierz rok, dowolny rok. Niech bedzie 1971. New age. Nowi bogowie... albo starzy. Krzyzyk jest zimny, o szorstkich brzegach, metalowy posrod swoich organicznych braci. Thomas strzasa deszcz z wlosow, parska jak kon, smieje sie do nieba, otwiera usta. Gdyby zostala mu choc odrobina wiary w przesady, sytuacja wymagalaby raczej swietego Krzysztofa. Wzrusza ramionami. Zreszta ma teraz wlasne amulety. Grzmot. Thomas pisze w dzienniku. Sen jest niewielka pociecha po marzeniach sennych za dnia, w ramionach obcego. Seks to zabawa. Poderwac w barze, pieprzyc w motelu. Obudzic sie. Otrzezwiec. Poczekac. Uciec. Zawsze jest tak samo, mysli, w kolejnych przydroznych zajazdach. Zawsze znajdzie sie taki, ktory powie na ciebie "bitnik", inny wyzwie cie od pedalow, a jeszcze inny bedzie tylko patrzyl, pijac piwo suchymi wargami, suchymi ustami, pijac ciebie. Dlugie wlosy - Hej, chloptasiu - i hippisowskie gadzety - Dokad sie wybierasz, do Kanady czy Meksyku? - niebieskie obcisle dzinsy biodrowki podarte na tylku - Jestes na sprzedaz, chloptasiu? Trzeba tylko poczekac, az wyjdzie z kumplami... i wroci sam. -Wynos sie, do cholery. Bierz to i wynocha! Wzrusza ramionami. Nie zamierzal prosic o pieniadze, ale jesli mu daja... Przesuwa palcami po szorstkich wloskach biegnacych od pepka w dol, poprawia kutasa, wciaga dzinsy, zapina pasek. Na dworze robi sie jasno. W motelowym pokoju, po zaspokojeniu zadzy, na twarzy wiesniaka, teraz jeszcze czerwienszej ze wstydu, plonie odraza. -Dobra Ksiega mowi, ze to grzech klasc sie z mezczyzna, jakby byl kobieta - rzuca Thomas obojetnym tonem. - O tobie nic nie wspomina. Ochlap pocieszenia dla faceta, mysli. -Pieprzony hippis, dekownik - mruczy tamten. - Rzygac mi sie chce, jak na ciebie patrze. -Jasne. Jak uwazasz. Thomas czuje pod koszula, na piersi, zagrzebany wsrod koralikow i plakietek... chlodny, o ostrych brzegach, metalowy. Gowno wiesz. On jest dziewietnastoletnim weteranem. Dziewietnascie lat, a stary jak sama wojna. Wklada plaszcz i wychodzi na deszcz. Rwaca rzeka splukuje jego slady. Jesli pojdzie dostatecznie daleko, mysli, deszcz zmyje jego zapach. Ale musialby jego zapach zmyc rowniez ze skory Welinu, a jest nim mocno przesiaknieta. Lwica i gazela Jego serce, serce pasterza, serce Tammuza jest pelne lez. Tammuz idzie chwiejnie po stepie, potyka sie, upada, szlocha: -Och, stepie, uzal sie nade mna! O, kraby w rzece, zaplaczcie nade mna! O, zaby w rzece, podniescie lament! O, Sirtur, matko, rozpaczaj po mnie! A jesli nie znajdzie pieciu chlebow, jesli nie znajdzie dziesieciu chlebow - jesli nie pozna dnia mojej smierci - powiedz jej, o, stepie, blagam cie, powiedz mojej matce. Na tym stepie matka bedzie mnie oplakiwac. Na tym stepie moja siostra zalka po mnie. Na tym stepie pasterz polozyl sie spac. Tammuz polozyl sie spac i kiedy tak lezal wsrod kwiatow i traw, mial sen. Tassili-n-Ajer albo Lascaux, 10000 p.n.e. albo dzisiaj. Jest suchy, goracy, sloneczny dzien na sawannie, lew skrada sie wolno przez wysoka trawe. Smukly koziol porusza nozdrzami, czujac zapach drapieznika w powietrzu, patrzy na nas, mruga dlugimi rzesami ocieniajacymi ciemne oczy. Sepy kraza leniwie w gorze. Rozgladajac sie wokol siebie, widzimy stado turow pasacych sie pod otwartym niebem i, nalozonych na ten obraz jak duchy, gibkich ciemnowlosych tubylcow o miedzianej skorze, ktorzy tancza, odpoczywaja, poluja. Pies lezy zwiniety obok (za? gdzies dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzece skory, w masce z dziobem i czyms w rodzaju plaszcza ozdobionego piorami albo skrzydlami. Wszystko jest nieruchome, zawieszone w czasie. -Zwierzeta na malowidlach jaskiniowych nie znaja plotow, granic, ogrodzen. Nie jest istotne, dokad biegna, tylko to, ze biegna. Na ochrowym rysunku antylopa odwraca glowe, oczy wielkie, nozdrza rozdete, gdy widzi i czuje zlocista, skaczaca smierc. Zeby lwicy zatapiaja sie w jej karku, pazury wbijaja w lopatki. -Nie ma ziemi, widzisz, zadnych ram, blota pod nogami ani drucianych siatek wokol. Spojrz tam, gdzie te dwa bizony nakladaja sie... -Pewnie artyscie po prostu zabraklo miejsca, Tommy, chlopcze. -Nie. To cos wiecej. Jest tak, jakby tu nie bylo przestrzeni. Suchy goracy, sloneczny dzien na sawannie. Lew skrada sie wolno przez wysoka trawe. Smukly koziol porusza nozdrzami, czujac zapach drapieznika w powietrzu, patrzy na nas, mruga dlugimi rzesami ocieniajacymi ciemne oczy. Sepy kraza leniwie w gorze. Wszystkie stworzenia sa czujne, plochliwe, swiadome napiecia. Rozgladajac sie wokol siebie, widzimy stado turow pasacych sie pod otwartym niebem i, nalozonych na ten obraz jak duchy, gibkich ciemnowlosych tubylcow o miedzianej skorze, ktorzy tancza, odpoczywaja, poluja. Kazda grupe umacnia poczucie wspolnoty. Pies lezy zwiniety obok (za? gdzies dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzece skory, w masce z dziobem i czyms w rodzaju plaszcza ozdobionego piorami albo skrzydlami. Ten czlowiek jest znany jako szaman z Lascawc. Nieograniczona przez ramy ani forum postac odwraca sie i wychodzi z chwili. Tassili-n-Ajer albo Lascawc, 1916 albo dzisiaj. Zolty papier i brazowe kreski narysowane olowkiem -Czasami mowisz wiecej bzdur, niz ja mam brudu miedzy palcami nog, Tommy. Przewaznie nie wiem, o co ci chodzi. Seamus patrzy na maly szkicownik, ktory chlopak ceni sobie nade wszystko. Chyba nawet bardziej niz pozostali zniszczone, wymiete zdjecia ukochanych i matek, medalioniki, ojcowskie zegarki, talie kart z nagimi kobietami i tak dalej. Seamus uwaza, ze Tommy jest glupi, owszem, ale wydaje mu sie, ze go rozumie. Patrzy na rysunki, nad ktorymi tamten spedzil tyle czasu w zeszlym miesiacu na przepustce w Lascaux, zamiast isc razem z nimi na dziwki jak normalny chlopak w jego wieku wciagniety w gowniana wojne za cudzego krola i ojczyzne; no wiec, zagladajac do szkicownika, Seamus widzi jedynie zolty papier i brazowe kreski narysowane olowkiem. A Tommy... Tommy wyciaga reke i zabiera mu szkicownik, potrzasajac glowa. -Nie masz duszy, Seamus, zero duszy. Ale czerwienieje ze wstydu, kiedy probuje starej sztuczki smarkaczy, ktorzy obrzucaja sie wyzwiskami, ale jednoczesnie mrugaja okiem i tracaja lokciem z mina: "No wiesz, wcale nie mowilem tego powaznie". Nie potrafi tego rozegrac, jest zbyt niesmialy, ma w sobie za duzo dzentelmena, nawet jesli nie urodzil sie ze srebrna lyzka w ustach. Co nie znaczy, ze zachowuje sie jak jego lordowska mosc. Po prostu jest... dobrym dzieciakiem, ktory teskni za matka i domem jak wszyscy, ale u niego bardziej to widac. O, czasami dostaje mu sie od innych chlopakow z batalionu, tak jak kiedys w szkole. I co by bylo, gdyby Seamus nie stawal w jego obronie? Seamus idzie do drzwi ziemianki, z ktorej, oprocz blota, blota i jeszcze raz cholernego blota, mozna zobaczyc kawalek blekitnego nieba, jesli sie schylic i patrzec pod wlasciwym katem; zreszta w tych pieprzonych niskich norach i tak wciaz trzeba sie garbic. Siega do wewnetrznej kieszeni kurtki i wyciaga pomieta paczke gauloise'ow. Sa gowniane, ale co czlowiek ma zrobic, kiedy wypalil caly swoj przydzial, a kwatermistrz jest nieuczciwy jak brytyjski polityk. Wklada papierosa do ust... Lup! -Jezu Chryste, kurwa! Krzyk Tommy'ego brzmi jak pieprzone zawodzenie, jest kurewsko ciemno, ale Seamus czuje, ze sypie sie na niego ziemia. -Jezus Maria, swiety Jozefie, kurwa mac! Cholerne gowno! Pieprzone fryce, zasrane sukinsyny! Seamus lezy skulony i chowa glowe w ramionach. Chryste, nie wlozyl helmu, nawet, kurwa, nie pamieta, jak tu zanurkowal, ale jest pewien, ze ma cholerne szczescie, ze na razie zostanie tutaj, gdzie jest, dziekuje bardzo, prosze pani, i... -Jezu, Tommy, wszystko w porzadku? Nie jestes ranny? Chlopak dyszy jak pies, lapie powietrze, jakby sie, kurwa, topil, siedzi tuz obok niego, rekami obejmuje kolana, zeby wbija w spodnie, sapie i wyje jak chore zwierze. A kiedy Seamus dotyka jego nogi, raptownie sie wzdryga. Patrzy na Seamusa, jakby go nie widzial, oczy ma szeroko otwarte, nozdrza rozdete, widzi i czuje zlocista, skaczaca smierc. Sen Dumuziego Dumuzi obudzil sie ze snu, przerazony i drzacy. Przetarlszy oczy, zawolal: -Przyprowadzcie ja... przyprowadzcie ja... przyprowadzcie moja siostre Gesztinane! Przyprowadzcie moja siostrzyczke, madra piesniarke, ktora zna wiele piesni, skrybe tabliczek, ktora wie, co znacza slowa, siostre, ktora potrafi czytac sny. Musze z nia porozmawiac, opowiedziec jej swoj sen. I opowiedzial swoj sen Gesztinanie. -Siostro, posluchaj, jaka mialem wizje. -Widze, jak wokol mnie wstaje sitowie, gestnieje wokol mnie, wyrasta z mojego snu. Widze trzcine z jednym zdzblem, drzaca na wietrze, trzcine o dwoch zdzblach, i najpierw jedno z nich, potem drugie zostaje wyrwane. Pozniej jestem w lesnym zagajniku i wokol mnie wstaja drzewa, w srodku narasta strach, pochlaniaja mnie wysokie cienie. Widze wode wylewana na moje swiete palenisko, peknieta kanka na mleko sie rozpada. Widze, jak moj kubek do picia spada z kolka. Rozgladam sie wszedzie i nie moge znalezc swojego pasterskiego kija. Moge tylko patrzec, jak orzel spada na stado owiec, chwyta biednego baranka. Patrze, jak jastrzab porywa wrobla siedzacego na plocie z trzciny. Siostro, widze twoje kozy, ich lazurowe brody wloka sie w pyle, owce drapia ziemie polamanymi kopytami. -Siostro, kanka lezy pusta, do rozbitego kubka nikt nie wlewa mleka. Juz nie ma Dumuziego. Owczarnia, jak pyl, zostala oddana wiatrom. Wielki bialy lowca Lup! Thomas az podskakuje, kiedy z haka - zardzewialego gwozdzia wbitego w drewniany slupek pryczy i zagietego - blaszany kubek spada z brzekiem do jego skrzynki z rzeczami, uderza o cynowe pudelko pasty do butow. Chlopak, drzac, przesuwa sie pod sciane ziemianki, wciska w szorstkie deski pelne szpar, z ktorych tryska ziemia za kazdym razem, kiedy uderzaja w nia odlamki, i... Lup! -Juz dobrze, chlopcze, wszystko w porzadku, uspokoj sie, cicho, jestesmy tu bezpieczni jak w domu, szkopy moga sobie robic, co chca i... Jezu Chryste, kurwa mac! Rany, sam omal sie nie zesralem. Widziales moja mine, ale nic sie nie stalo, wszyscy jestesmy przerazeni, wszyscy, kurwa, chcemy wydostac sie stad zywi, ale cicho, spokojnie, chlopcze, posluchaj, zobacz, upusciles swoje rysunki, o tam... no, Tommy, wiem, wiem, no juz dobrze, chlopcze, nie placz jak dziecko za mamusia, spokojnie, cicho, ciii, juz dobrze, juz dobrze, dobrze, ciiii... Wiem, Tommy, chlopcze, wiem, ze to cholerne gowno, ze to wszystko jest cholernym gownem, tak, wlasnie, wlasnie, Tommy, no juz, spokojnie. Czy nie obiecalem twojej kochanej siostrze Annie, ze bede cie pilnowal? Seamus tuli biedaka w objeciach, mowi do niego przez caly czas, kolysze go jak matka niemowle, i to nie jest, kurwa, meskie, to nie jest, kurwa, bohaterskie, to nie nasi pieprzeni chlopcy na pieprzonych rumakach, z szabelkami blyszczacymi w sloncu, atakujacy szwabow, a ci z kolei wygladaja tak szlachetnie, ze pieprzyc to cholerne gowno i kazdego zasranca, ktory probuje ci mowic, ze wlasnie tak jest, i... Jezu, jak on tez by chcial sobie poplakac, zwinac sie w kacie i zapomniec o calym tym kurestwie, ale nie moze, nie moze, nie moze... -Chryste, Tommy, juz wszystko dobrze. Nie martw sie, chlopcze. Odstawie cie bezpiecznie do domu, chocbym mial, kurwa, zginac. Tassili-n-Ajer albo Lascaux, Somma, 1916 albo... Lup! -Do diabla! Mowilem, zeby byc cicho. Cholerne czarnuchy! Kenia. Wybierz rok. Mysliwy rzuca strzelbe miejscowemu chlopcu - w chlopca? - bokiem, zeby ten mogl ja zlapac, lecz z cala sila swojej frustracji. Sluzacy cofa sie odruchowo, chwieje, ale chwyta bron. Bialy nie zaszczyca go nawet spojrzeniem, tylko przygryza dolna warge i z gniewna mina wypatruje czegos ponad wysoka trawa. -Przeladuj. Wielki bialy lowca ma czerwona twarz. Poprawia plowy kapelusz, przyklada dlon do ronda, oslaniajac oczy przed sloncem sawanny. Jest dobrym strzelcem i udaloby mu sie, gdyby nie ten miejscowy gamon. I przeklete slonce. Jego oslepiajacy blask nie pomaga ani troche. Daleko w trawie gazela Thomsona, cholerna Tommy, skacze wysoko, dlugimi susami, oddala sie z gracja, uratowana przez slonce, coraz mniejsza i mniejsza. Szalony Jack Carter Somma. -To jest dobre, chlopcze. Cholernie dobre. Thomas podskakuje wystraszony, rzuca szkicownik, schyla sie, zeby go podniesc, zatrzymuje sie w pol ruchu, chowa olowek do kieszeni i zrywa sie, zeby zasalutowac. Probuje zrobic tyle rzeczy naraz, ze ani jednej nie robi wlasciwie. -Sir. -Spocznij, Messenger - mowi kapitan Carter. Usmiecha sie z rozbawieniem i lekka wyzszoscia, ale od razu powaznieje, ucieka wzrokiem, zaciska szczeki, a kiedy znowu na niego patrzy, spojrzenie ma tak intensywne, ze Thomas spuszcza wzrok. Carter kuca i podnosi szkicownik, kartkuje go, znajduje strone z ostatnim rysunkiem. Spoglada na Messengera od dolu, jego niebieskie oczy plona, przeszywaja go na wylot. Thomas czuje sie nieswojo, jak obnazony. -Swiety Sebastian? Mantegna? - rzuca Carter, wstajac ze szkicownikiem w rece. Zanim go odda, przez chwile przyglada sie rysunkowi. Na zoltej kartce szarymi kreskami narysowany jest meczennik w klasycznym kontra-poscie: zmyslowo wygiete ramie opada ku uniesionemu biodru, twarz zwrocona lekko w bok i w gore, rece przywiazane za plecami do korynckiej kolumny, delikatna skora przeszyta strzalami. Thomas kiwa glowa, odbiera od Cartera szkicownik, zamyka go. -Rozpoznal pan? - pyta z lekkim zdziwieniem. Mimo skrepowania jest zadowolony z komplementu, zwlaszcza ze rysowal z pamieci. -Sam jestem troche filologiem klasycznym - odpowiada Carter. - Co powiedzial Mantegna? Dziela starozytnych sa doskonalsze i piekniejsze niz twory natury. Oczywiscie. Szalony Jack Carter jest znany ze swojej obsesji na punkcie starozytnosci. -Nie jestem pewien, czybym sie z tym zgodzil, sir - mowi Thomas odrobine swobodniejszym tonem. - Nie chodzi mi o cytat, tylko o poglad. Nie jestem pewien, czy sie z nim zgadzam. Carter kiwa glowa. Rozglada sie nieobecnym wzrokiem, podchodzi do malego lustra wiszacego na scianie, zdejmuje czapke, odgarnia do tylu jasne wlosy i wklada ja z powrotem. Takie zachowanie mogloby zakrawac na proznosc, ale Thomas dostrzega, ze kapitan nie podziwia swojego odbicia, tylko wpatruje sie w niego. Spoglada na drzwi ziemianki, lecz stad nie moze nawet zobaczyc nieba, jedynie worki z piaskiem tworzace sciane okopu. -Cos... cos pan chcial, sir? Carter odwraca sie od lustra. Przeszywa go wzrokiem, jakby szukal slabych punktow, niczym drapieznik obserwujacy ofiare. -Slyszalem, ze miales maly... atak - mowi. Thomas przygryza warge. -Juz wszystko w porzadku, sir. -To dobrze. Dobrze. Chcialem sie tylko upewnic. Stoja przez chwile w milczeniu. -Wiesz, naprawde masz talent - stwierdza w koncu Carter. Wskazuje szkicownik, ktory Thomas nadal trzyma w rece. -Dziekuje, sir. -Swiety Sebastian? Ciekawy wybor. Thomas nie odpowiada. Legionista chrzescijanin skazany na smierc przez dowodce za odrzucenie jego awansow jest wzorem cnot i czystosci, ale przez wieki przedstawiano go jako polnagiego mlodzienca o gladkim ciele przeszytym strzalami, w zmyslowej, wysublimowanej pozie uleglosci. Ze wszystkich ekstatycznych smierci swietych ta namalowana przez Mantegne jest albo najbardziej dwuznaczna, albo wprost przeciwnie. Dlatego Thomas nic nie mowi. -Ciekawy wybor - powtarza Carter i wychodzi z ziemianki. Pamiatki historyczne -Bracie, blagam, zebys nie opowiadal mi takich snow - powiedziala Gesztinana. - Tammuzie, nie opowiadaj mi takich snow. Sitowie, ktore wokol ciebie wyrasta, sitowie, ktore otacza cie gestwina, to scigajace cie demony. Sitowie z jednym drzacym zdzblem to nasza matka, ktora ciebie oplakuje. O, moj bracie, sitowie z dwoma zdzblami, z ktorych jedno, a potem drugie, zostaje wyrwane... Tammuzie, te zdzbla to ja i ty. Najpierw jedno z nas, a potem drugie bedzie zgubione. Oksford, 1936. Profesor Samuel Hobbsbaum, dla przyjaciol Sam, nieruchomieje, dotykajac palcem gladkiej dzwigni wozka swojej olivetti, po czym nagle uderza dlonia w blat mahoniowego biurka, gdy gwaltowny przeciag porywa notatki. Jedna kartka sfruwa na podloge. Przeklinajac pod nosem, Hobbsbaum zbiera stronice zapisane pismem klinowym i fragmenty tlumaczenia, umieszcza je pod przyciskiem do papieru, a nastepnie schyla sie, nie wstajac z krzesla, i podnosi swistek. Gazowa lampa wiszaca na scianie migocze. -Wysokie drzewa w lesnym zagajniku to straszni ugallu, ktorzy dopadna cie w owczarni. Ugaszony ogien w swietym palenisku oznacza, ze owczarnia stanie sie zimnym, pustym domem. Jesli twoja kanka jest rozbita, to oznacza, ze ugallu cie schwytaja. Kubek do picia spada z kolka, ty upadniesz w bloto, na podolek matki. A kiedy stracisz swoj kij pasterski... Tammuzie, swiat zwiednie pod uciskiem ugallu. Orzel porywajacy baranka z owczarni to ugallu, ktorzy rozdrapia twoje policzki. Jastrzab chwytajacy biednego wrobla siedzacego na trzcinowym plocie to ugallu, ktorzy przeskocza plot, zeby ciebie zlapac. Gabinet profesora Samuela Hobbsbauma zasmiecaja pamiatki historyczne - autentyki i kopie. Tworza chaos na biurku, na polkach i w biblioteczkach, wypelniaja szafki, zajmuja kazdy skrawek wolnej przestrzeni: gipsowe kopie alabastrowych waz z pieczolowicie odtworzonymi fryzami; cylindryczne pieczecie niegdys odciskane na miekkich tabliczkach z wilgotnej gliny; stela, na ktorej ensi stoi w zwycieskiej pozie nad cialami pokonanych wrogow, dwa razy wiekszy od nich; tacka z krolem skorpionow; czarno-biala fotografia w ramce - posag mlodego krola, ktorego miekka, okragla twarz i pogodny usmiech przywodza na mysl kurosy i znacznie pozniejsze posazki Buddy. Kalendarz na scianie pokazuje lipiec 1936 roku, bo Sam od kilku miesiecy zapomina zrywac kartki. Starozytna historia ma dla niego takie samo znaczenie jak biezace wydarzenia, moze wieksze. Oddany wiatrom Fenicka rzezba z kosci sloniowej pomalowana na zloto, mlodzieniec - moze Adonis albo inna postac stanowiaca nie do konca uswiadomione nawiazanie do jego mitu -nagi od pasa w gore, lezy oparty na przedramionach, z glowa odchylona do tylu, uchwycony w momencie smierci, gdy lwica zaciska szczeki na jego szyi, obejmujac go jak kochanka. To jego faworyt, dwuznaczny, zmyslowy, niemal erotyczny obraz intymnosci ofiary i zabojcy, drapieznika i zdobyczy. Lwica jest jednym ze zwierzecych wcielen bogini Inany, ktora oddaje swojego meza demonom z podziemnego swiata, zeby siebie uwolnic. Mimo to Inana kocha Dumuziego. Dlatego pojawia sie w tej historii rowniez jako jego siostra Gesztinana, zeby go ratowac wspolnie z bogiem sloncem Szamaszem, szwagrem Dumuziego. Ale w wirze nielogicznosci mitu Gesztinana jest Inana skazujaca go na smierc, a Szamasz rownie dobrze moze byc bezimiennym przyjacielem, ktory usiluje mu pomoc, a na koncu go zdradza. -Tammuzie, spojrz na moje kozy, ich brody ciagna sie w pyle. Moja glowa sie trzesie, wlosy powiewaja, kiedy zawodze. Zobacz, jak owce drapia ziemie polamanymi kopytami. O, Tammuzie, lzy wyzlobia moje policzki z zalu za toba. W gorskim zajezdzie Phreedom Messenger patrzy na niego szeroko otwartymi oczami, mruganiem odpedzajac lzy, ktore wypelniaja jej serce. Siega przez stol i bierze w rece dlon brata. Nie rozumie. Podobnie jak Finnan nadal mysli linearnie, nadal uwaza, ze to prosta opowiesc o tym, jak wszyscy troje zmienili sie, gdy dotkneli wiecznosci, dotkneli Welinu, uciekajac przed aniolami i demonami przez cala Ameryke, od stanu do stanu. Moze gdyby ukrywali sie dostatecznie dlugo, dwie walczace frakcje enkin po prostu starlyby sie nawzajem z powierzchni ziemi, a oni wyszliby z rowow, w ktorych sie ukrywali; swiat bylby wolny od Metatrona, jego aniolow Przymierza i ich odwiecznych wrogow. Ale Thomas podrozuje juz tak dlugo, przesliznal sie przez tyle szczelin w Welinie, ze zaczyna sobie uswiadamiac, jak gleboko siega ta historia. Phreedom sadzi, ze uciekaja przed smiercia, ale on wie, ze w plastycznej i wieloplaszczyznowej rzeczywistosci Welinu nie powinni sie bac tak malo waznej, tymczasowej rzeczy jak smierc, tylko nicosci. Anioly pragna swiata stabilnego, pewnego i niezmiennego. Dla zlych enkin nie ma miejsca w historii, ktora pisze Metatron w swojej malej ksiazeczce zycia. W tym roku czy w innym, wczesniej czy pozniej, pozniej czy wczesniej, przyszlosc i tak ich dopadnie. Musza lawirowac, robic uniki, skakac. Istnieje tylko wiecznosc albo nic. Dumuzi w Sumerze, Adonis u Grekow i Tammuz w miastach-panstwach Fenicji, grzesznych miastach napietnowanych w Biblii za dekadencje, zamilowanie do luksusu i slabosc, za zbrodnie zmyslowosci. Damu, dumu-zi, dziecko, promienne dziecko milosci, Thomas, szkrab z gnostyckich ewangelii, blizniak Chrystusa, braciszek, znajomi i krewni, kozleca skora i owcza welna. O, jakze kobiety z Jeruzalem go oplakiwaly. Ile razy i w ilu miejscach umieral i rodzil sie na nowo, pod iloma imionami? "Jako dziecko wpadlem do mleka", spiewali kiedys orficcy nowicjusze w bialych szatach. Zapomniany przez millenia mit o Dumuzim mogl przepasc na zawsze. Ale na glinianych tabliczkach Dumuzi nie jest martwy, tylko ukryty i Sam opowiada na nowo jego historie, zmienia pismo klinowe na alfabet lacinski, stukajace klawisze maszyny do pisania odciskaja czarny tusz na bialym papierze. Siostra nie moze uratowac Dumuziego, bo jednoczesnie jest jego zona, ktora wydala go pieklu, ale moze Sam zdola tego dokonac, tlumaczac odkopane teksty na uzytek ery samochodow i megalomanow. -Kanka lezy pusta, do rozbitego kubka nikt nie nalewa mleka. Juz nie ma Dumuziego. Owczarnia, jak pyl, zostala oddana wiatrom. Problem polega na tym, mysli Sam, ze sama opowiesc o Dumuzim rowniez jest roztrzaskana, oddana wiatrom. Jego tlumaczenie to z koniecznosci rekonstrukcja, wypelnianie luk w miejscach, gdzie glina popekala, szukanie odpowiednikow slow, ktore nie istnieja w angielskim. Ugallu to demony czy zolnierze? W jednej wersji Inana wydaje im kochanka, zeby zajal jej miejsce w podziemiu, w innej Dumuzi jest zbieglym poborowym. Moze sa jeszcze inne wersje, nadal zagrzebane w ziemi, czekajace na odkopanie. Moze prawdziwego Dumuziego nie ma w zadnej z tych wersji, tylko gdzies pomiedzy nimi, w transformacjach. ERRATA WelinTalmud, Midrasz, pseudoepigrafy - i pozniejsze zrodla - wszystkie twierdza zgodnie, ze istnieje siedem nieb. Najwyzszym jest Arabotli, gdzie dusze sprawiedliwych zasiadaja przed tronem Bozym albo spaceruja miedzy ofanim i serafinami, stapajac po porannej rosie, dzieki ktorej zmarli pewnego dnia zostana przywroceni do zycia. Nizej jest Makhon ze stawami, jaskiniami mgiel, komnatami wiatrow i ognistymi drzwiami. Zamknawszy je za soba, schodzimy w dol do Maonu, gdzie anioly opiekuncze spiewaja nocami, a milcza w dzien. W Shebhul mozemy spacerowac ulicami miasta Salem, w ktorym Michal, ksiaze aniolow, sklada ofiary na oltarzu tamtejszej swiatyni. Jeszcze nizej, w Shekhakim kamienie mlynskie miela pszenice na manne. W Rekhii umocowany jest ksiezyc, planety i gwiazdy, jak pylki kurzu na promieniach slonca, ale samb Slonce ma swoj dom w Villonie, w Welinie. Ciekawe, ze w tanim wydaniu mitow starozytnego Izraela, ktore lezy przede mna na biurku otwarte, autor, Angelo S. Rappaport, umieszcza w nawiasie alternatywna nazwe Welin po bardziej tradycyjnym i ortodoksyjnym Wionie. Nie dodaje zadnego komentarza ani przypisu, ze jedno slowo jest tlumaczeniem drugiego, nawet kiedy opisuje pierwsze i najblizsze niebo jako welon rozciagniety miedzy naszym swiatem a zaswiatami, tak ze anioly stroze zagladajacy przez okienka widza ludzkosc, sami nie bedac widziani. W dole stada podazaja za pasterzami przez doliny, ku zagrodom, podczas gdy oczy aniolow sledza je z innych dolin, ukrytych w faldach Villonu, Welinu. Cienkiej skory miedzy rzeczywistoscia a wiecznoscia. Po mojej lewej stronie slonce chyli sie ku zachodowi, jego czerwony blask plonie na terakotowych dachowkach daleko w dole, kominy i wieze miasteczek, usadowionych na tarasowatym zboczu, rzucaja cienie w gore, niemozliwie wysokie, siegajace nieba jak cedry na gorzystym wybrzezu. Tam nisko pod chmurami rzeczywiscie moze byc wybrzeze; w dni takie jak ten Ryft wyglada jak skraj kontynentu zsuwajacy sie do oceanu cumulusow i tumulusow. Tylko w pogodne dni mozna zobaczyc, jak daleko w dol ciagna sie pola uprawne przytulone do stoku, drogi wijace sie wzdluz jego stromej schodkowatej krawedzi i kolejne warstwy miast. Tylko w pogodne dni mozna spojrzec na polnoc, zeby za wielka czeluscia odszukac drugi brzeg ogromnej doliny i zarys gorskiego szczytu spowitego mgla, pozwolic wzrokowi opadac coraz nizej i uswiadomic sobie, ze mozna nigdy ich nie odnalezc. Mapy tej faldy Welinu sa dziwne, pokazuja ja nie z gory, ale pod katem czterdziestu pieciu stopni, tak jak ja widac, gdy patrzy sie na poludnie w sloneczny zimowy dzien. Przypuszczam, ze to ma sens dla ludzi zyjacych na klatce schodowej bogow zbudowanej po przekatnej. Ale spogladajac na mapy, czlowiek uswiadamia sobie, jak zorientowany jest ten swiat. Drogi biegna w poprzek stoku, od lewej do prawej, od prawej do lewej, jak mozolnie pokonywana, kratka po kratce, trasa w grze planszowej w weze i drabiny; czasami wija sie serpentynami w gore albo w dol, szerokie i plytkie, gdy prowadza z jednego pasma na drugie. Tu i owdzie trafia sie bardziej pionowy szlak zaznaczony na czarno; odkrylem, ze w tych miejscach wagoniki kolejki linowej pna sie albo suna w dol po gorskim zboczu. Ukosna perspektywa To glownie kultura wiejska, tarasowe uprawy i niewiele przemyslu: kamieniolomy albo kopalnie, pare zakladow chemicznych i innych. Jestem daleki od lekcewazenia pomyslowosci mieszkancow, ale energia niezbedna do przemieszczania sie w gore chyba ograniczala tych ludzi - w podbojach, handlu, komunikacji - zmuszajac ich do zycia w rozwarstwieniu. Wioski sa tutaj jak ubrania rozwieszone na sznurku, jak warstwy osadow wyeksponowane w wyniku osuniecia sie ziemi, dlugie cienkie zyly cywilizacji, tworzac marmurkowy wzor na tle zieleni i szarych skal. Biegnace miedzy nimi trakty sa niebezpiecznymi wystepami albo szerokimi polkami, lecz prawie zawsze lacza miasta na tym samym poziomie; czerwone dachy widoczne w dole ponad koronami drzew albo swiatelka blyskajace wysoko w gorze miedzy szczelinami w skalach czesto znajduja sie niecaly kilometr dalej, ale rownie dobrze moga byc odlegle o pol swiata. W plaskim swiecie wokol jednego miasteczka jest rozrzucone kilkanascie wiosek zasilajacych jego rynek swoimi produktami, a tutaj kazde miasteczko utrzymuje kontakty tylko z najblizszymi sasiadami z tego samego poziomu, lezacymi na wschodzie albo na zachodzie. Ale, jak juz wspomnialem, nie nalezy lekcewazyc ich pomyslowosci. Duze miasta -te, ktore widzialem - sa jak z obrazow Brueghla czy Grimmera, lecz nie ze wzgledu na sredniowieczna albo renesansowa architekture, nie ze wzgledu na malowniczosc i wspanialosc - choc nie brakuje w nich zamkow, wiez, lukow, kopul, mostow i skarp -tylko ze wzgledu na sama ukosna perspektywe. Jak na turystycznych mapach starych miasteczek, gdzie wazne i slynne palace lub wieze sa narysowane w rzucie bocznym, zeby przybysz latwo mogl je rozpoznac, na Ryfcie budynki sa zaprojektowane tak, zeby wszyscy je widzieli, na kolejnych polkach i ulicach wspinajacych sie po zboczu. Andyjskie wioski nie sa tak widowiskowo polozone jak tutejsze miasta, opadajace w dol jak wodospad albo siegajace nieba niczym pozar lasu. Czlowiek bylby glupcem, gdyby nazwal tubylcow zacofanymi. Widzialem tylko niewielki fragment Ryftu. Nie twierdze, ze zobaczywszy przekrzywiona Toskanie i falujacy Rzym, poznalem caly swiat. Z powodu uksztaltowania terenu jego mieszkancy moga nie zdawac sobie sprawy z pelnych rozmiarow Ryftu, ale ja mam Ksiege, ktora mnie tutaj doprowadzila, z mapami okolic zupelnie im nieznanych, lezacych daleko na zachodzie albo na wschodzie, tysiace kilometrow w dol zbocza albo w gore. Niektore miasta wydaja sie bez porownania wieksze od dotychczas zwiedzonych przeze mnie. Daleko w dole, w glebi Ryftu, sa polki, ktore wygladaja, przynajmniej na mapach znajdujacych sie w Ksiedze, jakby mialy wiele kilometrow szerokosci. Slonce juz prawie zaszlo. O godzinie osmej - chodzi o kat, a nie o czas - prawie chowa sie pod plonacymi calunami chmur, wsrod jabloni rosnacych w sadzie obok budynku z czerwonej cegly, z wieza i niskim bialym plotem, za ktorym zaczyna sie ostry, gwaltowny spadek. A co jest dalej? Kilka kilometrow pod wystepem blask zachodzacego slonca okazuje sie zbyt silny, zeby cos dostrzec, a jeszcze nizsze tarasy stanowia impresjonistyczna plame. Jest pieknie. Zastanawiam sie, czy nie zostac tutaj, zeby zobaczyc swit - noce sa krotkie, wiec nie musialbym dlugo czekac - ale przylapuje sie na ziewaniu i uznaje, ze pora na odpoczynek. Nazajutrz zamierzam odbyc pierwszy probny lot na skrzydlach, a nie jestem juz taki mlody jak kiedys, delikatnie mowiac. Musze byc dobrze przygotowany. 4 ZNAKI PRZEZNACZENIA Ktos w rodzaju siostryInana, grozna bogini wojny, dla ktorej tancem bylo przesuwanie linii bojowych. Inana, lwioglowy ptak-burza sprowadzajacy wiosenne ulewy, tak wyczekiwane przez pasterzy. Inana, Ninana, pani rachmistrzow, ktora przyjmowala swojego kochanka Dumuziego Amauszumgalana w drzwiach magazynu, gdy przynosil zbiory. Inana, Ninina, opiekunka ladacznic, pani sowa. Powiadano, ze kiedy zeszla do Kur, ani jedna krowa nie zostala zaplodniona przez byka, ani jednej klaczy nie pokryl ogier, zadnej dziewczyny nie napadl na ulicy mlody mezczyzna. Mlodzieniec spal w swoim pokoju, dziewica w towarzystwie przyjaciolek, glosza starozytne mity. Inana, bogini wieczornej gwiazdy, bogini porannej gwiazdy, krolowa nieba, zlodziejka Tabliczek Przeznaczenia. Zdeterminowana, ambitna Inana. Mala dziewczynka, ktora ukradla swiat. -Ide na druga strone - oznajmia Phreedom. -Juz tu jestes - mowi Madame Iris bez sladu obcego akcentu. Unosi welon, pokazujac twarz, na ktora Phreedom codziennie patrzy w lustrze. Kobieta nie wyglada na starsza od niej, ale Phreedom nie jest pewna, czy to ma znaczenie. Zastanawia sie tylko, czy patrzy na swoja przyszlosc, bo wie, ze nie na przeszlosc. To chyba mozliwe. Enkin nie sa w niewoli czasu. Wyrwanie sie z niej wymaga od innych prawdziwej zrecznosci albo desperacji. Thomasowi sie udalo i moze wlasnie taki los jest jej pisany. -Jestes... -Nie - przerywa jej Iris. - Wiem, o czym myslisz, ale mylisz sie. Nie jestem twoim drugim ja z przyszlosci odleglej o dwadziescia sekund. Nie jestem twoim drugim ja ze swiata sasiadujacego z tym o krok. Czas to nie taka prosta rzecz. Czas w Welinie. Naprzod i do tylu. Z boku na bok. W gore i w dol. Martwe swiaty pod stopami i pustka nad glowa - albo poza i w srodku - wszystko to razem sklada sie na Welin. Phreedom wie, ze ta kobieta nie jest jej przyszloscia ani inna wersja z rownoleglego strumienia czasu... -Wiec kim jestes? - pyta Phreedom. Eresz, Eris, Iris z Wiekszej Ziemi, krolowa podziemia. Starozytni umiejscowili swoje niebiosa ponad widzialnym niebosklonem, a pieklo pod znana im ziemia. Ci, ktorzy nie mieli synow, zeby podpalili ich stosy pogrzebowe, zyli w pyle jako zebracy, a male dzieci, kochane i utracone, bawily sie zlotymi zabawkami, podarunkami od zrozpaczonych rodzicow. Pewien asyryjski ksiaze opisal demony zamieszkujace mroczne miasto umarlych i Ereszkigal, ktora nim rzadzila, kobiete w zalobnej sukni, rozdrapujaca paznokciami wlasne cialo, szarpiaca sie za wlosy i oplakujaca wszystkie dusze. Wyznaczona do tej roli Ereszkigal przez cale swoje zycie pozbawione radosci nie bawila sie tak jak inne mlode dziewczyny, a jedynymi piesniami jej dziecinstwa byly elegie. -Powiedzmy, ze jestem kims w rodzaju siostry. Ale czy to ma znaczenie? Chcesz przedostac sie na druga strone? Pomysl o mnie jak o... swojej stopie w drzwiach. Jestem czescia ciebie, tak. Ale jestem tez czescia wielu ludzi. - Madame Iris opuszcza welon na twarz, mowi bez obcego akcentu, a jej slowa brzmia szczerze. - Jestem czescia ciebie, ktora zywi sie w ciemnosci pylem i popiolem, ktora umarla, jest martwa i zawsze bedzie martwa. -Dobrze - mowi Phreedom. - W takim razie mi pomoz. Zwierzeca skora pomalowana ochra Igla bzyczy, jeczy na jej ramieniu, w niektorych miejscach wydaje nieprzyjemny dzwiek, jakby szorowala o kosc. Phreedom ma lekkie mdlosci, choc to nie jest jej pierwszy tatuaz. Fizyczny bol jest wyrazny i dziwny, igla porusza sie z taka szybkoscia, ze ona nawet nie czuje pojedynczych drobnych ukluc, tylko nacisk i szczypanie. Masa ostrych, ale nieokreslonych wrazen przesuwa sie po jej skorze i pod nia: tu laskotanie, tam cieplo, gdzie indziej chlod. Iris przeciera podraznione okolice sterylnym wacikiem, a kiedy biala bawelna czerwienieje od krwi zmieszanej z atramentem i przybiera barwe brudnawego karmazynu, rzucaja na stalowa tacke. Z wacika unosi sie opar. W buteleczkach stojacych na ladzie klebi sie czarny atrament. Lsni i skreca sie w wiry. Nanotechnika, mysli Phreedom. Slyszala, ze w dzisiejszych czasach anioly korzystaja z nowoczesnych technologii, wiec dlaczego druga strona mialaby pozostawac w tyle. Ale moze to rowniez byc zwykla staroswiecka magia. Igla znowu dotyka skory. Bol, fizyczny bol, jest jedynie kolejnym progiem, ktory Phreedom musi przekroczyc. -Rozumiesz, ze to nie usunie starych znakow, tylko je zamaskuje? - pyta Madame Iris. - W glebi serca nadal bedziesz mala dziewczynka, ktora dowiedziala sie zbyt wiele, ktora miala wladze nad niebem, ale zrezygnowala z niej, zeby podazyc za bratem do podziemi. Nie mozesz zmienic swojego... -Przeznaczenia? - dopowiada Phreedom, odwraca glowe i patrzy wyzywajaco na swojego sobowtora. - Nie wierze w przeznaczenie. Wszystko mozna zmienic. -To prawda. Ale w Welinie dowiesz sie, ze bardziej rzeczy wygladaja na zmieniajace sie, tym bardziej pozostaja takie same... pod powierzchnia. Igla znowu wgryza sie w jej skore, zlobi nowy znak na dotychczasowym, nowy dla niej, bo w rzeczywistosci jest starszy niz sam swiat, wziety z ksiegi, ktora zostala spisana, zanim zaczela sie historia. Phreedom wzdryga sie mimo woli. Bol, fizyczny bol nie moze wypalic w niej tej czesci, ktorej chce sie pozbyc. Ale pomoze jej znalezc czesc, ktora zgubila. Czas mija, igla bzyczy i... Ksiazka lezy otwarta na ladzie, segregator z blyszczacymi obrazkami, ktore wygladaja jak fotokopie starozytnych dokumentow. I wlasnie tym sa, reprodukcjami znakow od dawna niezyjacych enkin, ich sekretnymi imionami, pietnami wypalonymi, kiedy po raz pierwszy dotkneli strumienia sil plynacego przez rzeczywistosc i Welin, kiedy poznali swoja role w swiecie. Luki i spirale, kropki i kola, pismo, ktore wyglada jak wykresy zderzen czastek elementarnych, precyzyjne, zwiezle, dokladne opisy dusz ich wlascicieli uwiecznione w Mowie. Phreedom przerzuca kartki, rozpoznaje kazdy znak i pieczec, choc podobne widziala tylko trzy razy w zyciu: pierwszy, kiedy Finnan pozwolil jej zajrzec w swoja dusze ukryta we wnetrzu dloni, drugi, kiedy ta sama reka wytrawila slad na jej ciele, i trzeci raz, gdy znalazla brata w przydroznym gorskim zajezdzie, a on rozchylil koszule, by pokazac, ze rowniez jest naznaczony. Teraz przeglada ksiege imion zmarlych bogow, historie zamierzchlych czasow: Anu, Mummu, Ninhursag, Adad, Enlil, Enki, Sin, Dumuzi... -Inana - mowi. Madame Iris kladzie dlon na jej ramieniu. -Tak, siostrzyczko. Igla przesuwa sie po niej, przez nia, Phreedom czuje ja w swoich myslach, we wspomnieniach, gdy z kazda nowa kreska i lukiem zmienia sie, przeksztalca w kogos innego. Jej dusza jest mokra glina, tabliczka, w ktora kaplan wciska rylec z trzciny, zapisujac mit pismem klinowym. Jest miekkim drewnem, w ktorym czubek noza wycina runy. Zwierzeca skora pomalowana ochra, plotnem pokrywanym olejna farba przy blasku swiecy, mokrym gipsem w katedrze, ktory ozdabia pedzel artysty umoczony w barwniku indygo wymieszanym z bialkiem jaja. Jej dusza jest opowiescia snuta na nowo atramentem i pozlota na iluminowanym welinie sredniowiecznego manuskryptu. -Nie mozesz zmienic wlasnej duszy, Phreedom - mowi Madame Iris. Ale wlasnie tak sie dzieje, mysli Phreedom. Czuje to. Czuje, ze drugie ja wciska sie w nia, ze dokonuje sie transformacja, tu i teraz, ze ona staje sie czyms innym, kims innym. Madame Iris potrzasa glowa. -Zmiana to iluzja. Czas? Przestrzen? Zostawiasz je za soba. Jesli chodzi o Welin, zawsze bylas Inana. Puste rytualy Uslyszala to z krainy bez powrotu, z otchlani. Uslyszala to Inana z krainy bez powrotu, z otchlani. Nie miala pojecia, czym jest ten dziwny dzwiek wstrzasajacy ziemia pod jej stopami, ale wiedziala, ze to wolanie, zew, ktory kaze jej opuscic wioske, edin pelen jedzenia i ceramiki znanej w calym kraju miedzy rzekami. Opuscic ojca, en, ktory zadbal o to, zeby jego mala ksiezniczka miala najpiekniejsza szugurre we wszystkich okolicznych wioskach. Opuscic czarujacego narzeczonego o imieniu Dumuzi. Opuscic nauczyciela z jego lista nudnych me, zasad i norm, podzialow i nazw opisujacych jej swiat w calej neolitycznej zawilosci. -Najwyzsza wladza jest pierwszym me - mowi nauczyciel, gladzac dluga, wypomadowana brode. - Drugim jest oczywiscie bostwo, nastepnym przeslawna i wieczna korona. Monotonnym glosem recytuje dalej. Tron, berlo, krolewskie insygnia, swiatynia. Pasterstwo i godnosc panujacego. -Wladczyni jest dziesiatym me, co ciebie, mloda Inano, powinno najbardziej zainteresowac. Jedenastym jest kaplanski urzad Nin. Sluchasz mnie? -Tak - odpowiada uczennica, zerkajac na drzwi, i dalej sama ciagnie wyliczanke, znudzonym, sarkastycznym tonem. - Kaplanskie urzedy iszub, limah i gutug. Dlaczego musze sie tego wszystkiego uczyc? Nauczyciel potrzasa glowa i mowi: -Pietnastym me jest prawda, szesnastym zejscie do podziemnego swiata. Ale Inana slucha dzwieku, ktory dochodzi z samego piekla, i wie, ze ten stary glupiec go nie slyszy. Mimo calej swojej wiedzy, mimo gadania o me nie ma najmniejszego pojecia o ukrytych prawidlowosciach decydujacych o zyciu tej malej wioski z jej nawadnianymi polami, domami z gliny, ceramika i wyrobami z metalu, kupowanymi od mieszkancow polnocy. A ona slyszy zew. I zamierza znalezc kogos, kto powie jej, co on oznacza. Jakies sily przemieszczaja sie w abzu, podziemnej otchlani. Szepty, glosy przodkow, moze samych Anunnaki. W Inanie ten dzwiek narasta, krzyczy glosno w jej sercu, bo ona juz wie, ze jest taka jak on, istota spoza tego swiata. Wlasnie ten glos doprowadzil ja do niego. Dziewczyna sie smieje. Mezczyzna mamrocze cos w pijackim snie, a ona milknie i rzuca spojrzenie na klape namiotu. To nadal jest Enki, wielki bog Enki z Tabliczkami Przeznaczenia, prawdziwymi me, na ktorych wyryte sa nie puste kaplanskie rytualy, ale sama rzeczywistosc. Wielki bog, tez cos! Reke ma przerzucona przez naga piers, kiepski przeciwnik dla buklaka wina i ladnej dziewczyny. Inana usmiecha sie i wraca do myszkowania w rzeczach Enki w poszukiwaniu jego sekretu, swietej madrosci. Wie, czego szuka - tabliczek i glinianych walcowatych pieczeci, takich jak z historii o ptaku-burzy Anzu, ktory kiedys je ukradl - ale znajduje tylko kawalki skory pokryte dziwnymi znakami... Jest bystra, wiec kiedy Enki odwraca sie na brzuch, a ona widzi czarne tatuaze na jego czarnych plecach, zerka z powrotem na skrawki skory. Tak. Slyszy wolanie w otaczajacym ja swiecie, dziwny odglos sil dzialajacych w jego wnetrzu. W pijackim mamrotaniu mezczyzny slyszy rzeke glosow, ktora plynie, podnosi sie, opada, zakreca. Halas cichnie i rozbrzmiewa na nowo. Inana patrzy na znaki i widzi... ksztalty dzwiekow. Zatem nasze przeznaczenie nie jest spisane na glinie, tylko na skorze, mysli. Glaszcze sie po ramieniu, nieobecna duchem, skupiona. Zastanawia sie, czy jej plan rzeczywiscie jest madry. Moze nie, ale jest jej. -Inana - syczy Phreedom przez zacisniete zeby. Probuje uchwycic sie pojedynczej tozsamosci: bogini z mitu wyrytego na jej ciele albo mlodej dziewczyny z neolitycznej wioski, ktorej prawdziwa historia jest ukryta w tej opowiesci. Stwierdza jednak, ze trudno rozpoznac wlasne wspomnienia w tym chaosie, nie mowiac o oddzieleniu archetypu od rzeczywistego drugiego ja, Inany. Pamieta trawiaste stepy, zaloty mlodego pasterza, wyciaganie wody ze studni, nauke gry na Mis, mesi i jej ulubionym instrumencie ala. Jest Inana zerkajaca na drzwi pokoju, w ktorym nudny kaplan stara sie nauczyc ja, jak byc dobra mala ksiezniczka. Jest Inana podrozujaca do miasta w gorskiej jaskini, gdzie martwe dusze jedza pyl, a ludzie nosza wielkie czarne plaszcze z pior przypominajace skrzydla kruka. Jest Phreedom wygladajaca z pokoju hotelowego i Inana, ktora stoi na zboczu gory i patrzy na czarna szczeline w skale, rozdarcie w Welinie, drzwi do innej rzeczywistosci. I wydaje polecenie swojej sluzacej. Jesli nie wroce za trzy dni, sprowadz pomoc. Schodzac do piekla, dobrze jest miec plan awaryjny. Automatyczne sekretarki Comfort Inn, Marion. Tak jak list w butelce, ostatni wpis w dzienniku zaginionego odkrywcy albo monolog do kamery zarejestrowany w piwnicy, podczas gdy na zewnatrz spadaja bomby, Cyfrowa Dama bedzie ostatnia wiadomoscia Phreedom dla realnego swiata. Tworzy ja bardzo starannie, poruszajac palcami w simware'owej rekawicy i obserwujac, jak duch nabiera ksztaltu. Wirtualna kobieca postac, gotowa sztuczna inteligencja prosto z polki z tanimi programami, uzupelniona jej wlasnym profilem glosowym i budowa ciala zeskanowana z jej nagiego obrazu w lustrze, nagiego, nie liczac rekawicy polaczonej z datastickiem i soczewkami. Jej palce tancza, przed nia tanczy miraz. Siatkowy szkielet sie obraca, nakladaja sie na niego kolejne warstwy i powstaje replika naturalnej wielkosci. Cyfrowa Dama, tak nazywa Phreedom elektronicznego golema, wirtualna istote. Zaawansowana technike trudno odroznic od magii, mysli z ironia. To stare powiedzenie, ktore gdzies uslyszala. Obchodzi wbudowany rdzen postaci. To nie jest jakas kaleka, tania automatyczna sekretarka, same usmiechy i proste komunikaty: "Phreedom jest teraz niedostepna, czy moge odebrac wiadomosc?". Gowno! Cyfrowa Dama nie bedzie miala prawdziwej autonomii, ale kradziony modul PR jest najwyzszej klasy, z rodzaju tych, ktore wykorzystuja dyrektorzy duzych zlych korporacji, zeby odpowiadac na niewygodne pytania o zatrute rzeki i wzrost zachorowan. W dzisiejszych czasach mozna wiele zdzialac dzieki sztucznej inteligencji, jesli ma sie pieniadze... albo jesli przez dziesiec lat sie obserwowalo, jak matka hakerka i szpieg komputerowy niszczy firmy dla dawno przegranej sprawy. Phreedom chyba potrafilaby stworzyc ducha, ktory by przegral w wyscigu do prezydentury, bo wydawalby sie zbyt ludzki. Ale ten twor nie musi byc az tak skomplikowany. Wystarczy, zeby za nia plakal, bo sama tego nie potrafi. Phreedom wchodzi na strone Museo Nacional de Antropologia w miescie Meksyk. Stwierdza, ze jej kod dostepu nadal dziala, wlacza kreator ladowania plikow. W soczewkach przewija sie wycieczkowe menu: piramida Cheopsa, Teotihuacan, Partenon, zigurat Enlila. Wirtualna turystyka to w dzisiejszych czasach potezny przemysl, jest duzo tansza niz prawdziwa i mozna odwiedzic miejsca, ktore nie istnieja od tysiacleci. Wirtualna kobieta wykrzywia twarz, mamrocze jak szaleniec, piszczy, paple jak niedorozwiniete dziecko na szybkim przewijaniu, podczas gdy dzieki lingwistycznym algorytmom kolejne generacje fonemow stopniowo ewoluuja w dzwieki mowy, morfemy, slowa i wreszcie, po wlaczeniu sie wezla Chomsky'ego, w zasady gramatyki. Nadal jest to belkot, glosolalia, probki roznych jezykow, sklecone razem nonsensy, ktore sluza tylko jako cwiczenie. De lieuw zit in de bus. Ou est le loup garou? Ale zeby uzyskac sztuczna inteligencje, trzeba podobno przejsc etap sztucznego zidiocenia. -Que pasa? - pyta duch. - Jestem tutaj. Perdon; no entiendo. Szybko sie instaluje, mysli Phreedom. Wraca do programu symulacyjnego, pstryknieciem palcami przelacza interfejs na cichy tryb, otwiera rozszerzenie biblioteki wzorow, ktore wziela z pirackiego programu projektowania komputerowego, rodzaj archiwum matematycznych narzedzi modelowania, z ktorych korzysta sie w firmie architektonicznej, gdy asystentka lub sekretarka musi dokladnie i szybko przekazywac klientom szczegoly techniczne. Tyle ze oprocz kopul, wolut i eliptycznych planow pieter ta biblioteka zawiera jeden szczegolny element, ktory ona sama zaprogramowala. Na twarzy zjawy kolejno maluja sie podstawowe emocje, gdy modul reakcji afektywnych generuje radosc, niesmak, gniew, zaskoczenie, strach i smutek. Phreedom patrzy na czarny sygil unoszacy sie przed nia w powietrzu. Nie jest dokladna replika jej znaku, ale wystarczy, zeby przekazac wcieleniu odrobine jej wlasnej duszy. Robiono tak kiedys z posagami, zanim enkin zawarli Przymierze i polozyli kres kultowi bozkow, zanim spalili terafim. Wczesniej ludzie lepili istoty z gliny, stawiali na nich swoje znaki i umieszczali je w swiatyniach, zeby przemawialy w ich imieniu. Zastepcy. Automatyczne sekretarki. Laduje swoj symbol do pamieci ducha. Cyfrowa Dama na chwile przestaje robic miny, za to krzywi sie, mruga i patrzy na nia niemal tak, jakby byla obdarzona swiadomoscia. Bog w maszynie, mysli Phreedom. Zaawansowanej magii nie da sie odroznic od wytworu techniki. Swiatynia Ilila Kiedy po trzech dniach i trzech nocach Inana nie wrocila, pani Szubur zaczela lamentowac w ruinach, bic w beben na zgromadzeniach enkin i w domach bogow. Rozdrapywala oczy, usta, uda. Potem wlozyla na siebie zebracza szate z brudnego worka i samotnie wyruszyla do swiatyni Ilila w Nippur. Tam z placzem zaniosla do niego modly. Bic w beben. Phreedom czuje, ze ta historia wplata sie w jej zycie, jej wlasne zycie spisywane atramentem. W domach bogow. Niepohamowana duma i srogi smutek. Utracona niewinnosc. Rozdrapywala oczy, usta, uda. Wspomnienia i fakty nakladajace sie na siebie, polaczone w nowy sposob, jak w tych snach, kiedy czlowiek zyje w innym czasie i miejscu, ma calkiem inna przeszlosc, ale jednoczesnie pozostaje mu niejasne wrazenie tego, kim byl na jawie, kim znowu moglby byc; lecz we snie nie potrafi stwierdzic, ktore zycie jest prawdziwe. Ona tez nie wie, od jak dawna tu przebywa. Godzine? Dzien? Tydzien? Wiec tak wyglada smierc, mysli. Droga bez powrotu. Ale pozostala jeszcze mala jej czesc, mala czastka Phreedom. Kolejne wspomnienie: wyjmuje rekawice z kieszeni kurtki, wklada ja i podlacza do datasticku. Sluchawki, wzmacniacz, logo przesuwajace sie w soczewkach. Jest podlaczona... -Enlil - mowi wirtualny przewodnik - en oznacza pan, a lil... zwykle tlumaczy sie jako wiatry albo niebo, ale istnieje stara teoria cenionego profesora Samuela Hobbsbauma, ze to slowo moze byc spokrewnione z hetyckim ilil, czyli doslownie bog bogow. Wywodzi sie ono z tego samego semickiego rdzenia co hebrajskie Elohim i arabskie Allah, wiec Pan Bog Bogow wydaje sie calkiem trafnym tlumaczeniem. Usmiecha sie z madra wspanialomyslnoscia, zupelnie jak uczony ekspert otwierajacy swiat cudow przed niewyksztalconym gosciem, choc jego spiewna gadka jest niewiele bardziej poruszajaca od starych nagran, ktore wlacza sie przyciskiem na monitorze. Potrafi odpowiadac na pytania, snuc starozytne mity z talentem aktorskim, reagowac, ale nie obchodzi go, ze jedynym uczestnikiem tej wycieczki jest migotliwa zjawa kobiety ubranej w worek, szlochajacej glosno, kiedy on pokazuje oltarz, ozdobne lampy, brodate posagi w slabo oswietlonej kaplicy starozytnej swiatyni Enlila, ktora kiedys wznosila sie w Nippur, a teraz, zrekonstruowana, stoi w cyberprzestrzeni, w wirtualnym Sumerze. -Podobnie jak Zeusa czy Jupitera - ciagnie przewodnik - Enlila uwaza no za ojca bogow, krola nieba. Ale, co ciekawe, dla starozytnego sumeryjskiego spoleczenstwa polityka niebios byla tylko odbiciem ziemskiej. W przeciwienstwie jednak do greckich albo rzymskich bogow Enlil nie mial wladzy absolutnej. Cyfrowa Dama zbliza sie do posagu, kompletnie ignorujac przewodnika, ale on idzie za nia, nie przestajac gledzic, jakby byla zwyczajna turystka zachwycona jego opowiescia i chciala z bliska przyjrzec sie tej dziwnej starozytnej figurze o surowych oczach i dlugiej, wijacej sie brodzie z kamienia. -Na pewno pani zna te wszystkie historie o Zeusie albo Jupiterze, ktorzy zniewalaja mlode dziewice, plodzac polbogow. Nigdy nie ma zadnych pytan. Nikt nie potepia krola bogow za... lubieznosc. Ale ciekawe, ze w podobnym sumeryjskim micie Enlil spotyka dziewczyne kapiaca sie w strumieniu i... zniewala ja... Cyfrowa Dama patrzy na niego dziwnie, ostro, jakby niesmaczne eufemizmy na chwile obudzily w niej wrazliwosc. Przewodnik spokojnie mowi dalej: -Enlil zostaje wezwany przez zgromadzenie bogow i pozbawiony urzedu, mozna by powiedziec, zrzucony z tronu i wygnany... ni mniej, ni wiecej, tylko do piekla. -To naprawde zdumiewajace, ze tysiace lat przed Atenami Sumeryjczycy mieli demokracje, nie tylko w formie zgromadzen starszych w miastach-panstwach, ale wsrod samych bogow. Nawet ich krol nie stal ponad prawem. Mogl zostac osadzony za swoje zbrodnie i ukarany. Oczywiscie w micie znajduje zastepce, ktory zajmie jego miejsce w piekle, ale... Cyfrowa Dama, pani Szubur, nie slucha go. Pod jej gladka powierzchnia neuronowi agenci pedza po wirtualnych sciezkach, ktore tworza wzor starszy niz kamienie w cyberprzestrzeni, ktora ja otacza. -...to doprawdy ironia losu, ze w koncu zostanie na dobre zdetronizowany przez monoteizm i prawie calkiem zapomniany. Ale mimo ikonoklazmu judeochrzescijanskiej tradycji i islamu... Trzydniowe odliczanie tysiecznych czesci sekundy dobiega konca i sygil wypalony w jej archiwach zostaje aktywowany, otwiera sie okno do nieskonczonosci. -...prosze spojrzec na twarz Enlila, na jego dluga krecona brode, plonace oczy. Widok od razu przywodzi nam na mysl Boga, ktorego znamy... Dama Szubur zaczyna zawodzic. Lament damy Szubur -O, panie ojcze Ililu, nie zostawiaj swojej corki na smierc i potepienie. Pozwolisz, zeby twoje lsniace srebro na zawsze przysypal pyl? Bedziesz spokojnie patrzyl, jak twoj cenny lazuryt zostanie rozbity na gruz kamieniarski, aromatyczny cedr porabany dla cieslow? Nie dopusc, zeby krolowa nieba, swieta kaplanke ziemi usmiercono w kur. Slowa wyryly sie na ciele Phreedom i w jej pamieci jak piosenka zaladowana do datasticku. To jak nagrywanie dysku, mysli sobie, wypalanie CD, ripowanie pliku... rzezbienie duszy. Czuje, ze jej stare ja jest kasowane i zapisywane na nowo, pamiec zwalniana, archiwizowana i przydzielana jeszcze raz. Jako programistka rozumie, co sie z nia dzieje, lecz nadal jest to najdziwniejsze doswiadczenie w jej zyciu. Ale wlasnie w ten sposob Thomas uciekl do Welinu. Jesli chce podazyc za nim, musi umrzec. Musi zostac wypisana z historii i wpisana w mit. Igla wgryza sie gleboko w jej cialo i w skore swiata. Phreedom wzdryga sie, fala uderzeniowa wedruje przez swiat. Arecibo, Puerto Rico. Papa Eli przytrzymuje dziewczyne, wciska jej reke miedzy zeby, podczas gdy ona kopie i wije sie pod nim, krzyczy, drapie jego i siebie paznokciami, szarpie prosta suknie z bialego plotna, jej oczy wywracaja sie w glab czaszki. Gwaltownym szarpnieciem glowy w bok uwalnia sie od dloni zamykajacej jej usta. Abiku, ktora ja opetal, wrzeszczy z furia, przywoluje duchy o obcych imionach. Nie Szango ani Ellegue, Oguna czy Yemaye, zadnego z orisza, ktore wzywali brujos, odkad ich przodkowie z plemienia Joruba zostali tutaj przywiezieni jako niewolnicy. -Enlil! - krzyczy dziewczyna. - Sin! Enki! Inni santeros z asiento staja za nim, porzuciwszy bebny. Spiew cichnie, wszyscy boja sie tej dziewczyny okielznanej jak kon przez istote grozniejsza niz znane im duchy, pochodzaca z innego krolestwa, pelna furii i smutku. -Enlil! - wrzeszczy dziewczyna, jakby probowala wywolac z niego loa, wsciekla, ze on nie reaguje. I Papa Eli czuje, ze porusza sie w nim jakis duch, probuje jej odpowiedziec, wiec w strachu wzywa wszystkich orisza, ktorych zna, zeby z nim walczyc. Swiatynia Ilila, Nippur. Cyfrowa Dama opada na kolana przed posagiem, usta ma otwarte, zawodzi w jezyku, ktory nie jest jej pierwotnym dzieciecym belkotem, nie jest angielskim, hiszpanskim, francuskim ani holenderskim, nie jest rowniez C#, Java, ObjArtem ani zadnym z kodow zbudowanym z bitow skladajacych sie na jej cialo i kosci. Jest klarowniejszy, bardziej precyzyjny niz matematyka, bardziej poetycki niz piesni ludzkosci. To jezyk, w ktorym napisano swiat. -Panie ojcze Ililu, twoja corka! Bedziesz patrzyl... Jezyk pustoszy wirtualny swiat - pogrzebano na zawsze w pyle twoje lsniace srebro - zmieniajac swiatynie Ilila w ruine - zostawiono na smierc i potepienie - podczas gdy Cyfrowa Dama spiewa, posag rezonuje - cenny lazuryt rozbity na gruz kamieniarski - powietrze drzy - aromatyczny cedr porabany dla cieslow - lamentuje pani Szubur, sukkal Inany, duch Phreedom - krolowa nieba, swieta kaplanke ziemi usmiercono w Kur. Echo piesni przetacza sie przez podziemny swiat. Liverpool, Anglia. -To sam Bog ci rozkazuje! - ryczy ojciec Lyle, robiac znak krzyza na czole dziewczyny. - Rozkazuje ci majestat Chrystusa! Rozkazuje Bog Ojciec! Rozkazuje Syn Bozy! Rozkazuje Duch Swiety! Ale dziewczyna nadal pluje i wrzeszczy: -Baal, ksiaze ksiazat! El, bog bogow! -Rozkazuje ci swiety krzyz! - przekrzykuje ksiadz jej bluznierstwa, szloch matki i modlitwy ojca. -El! Pan Panow! -Rozkazuje ci wiara apostolow Piotra i Pawla i wszystkich swietych! Rozkazuje ci krew meczennikow! Stalosc wyznawcow! Wstawiennictwo wszystkich swietych! -Pieprz sie! -Rozkazuja ci tajemnice wiary chrzescijanskiej! Trzyma nad nia Biblie jak cegle, ktora zaraz roztrzaska jej czaszke, wzywajac na pomoc swoja wiare, cala jej glebie, sile wiekow. -El!!! - wrzeszczy dziewczyna. Uniesiona reka drzy, kiedy ksiadz czuje moc potezniejsza niz stulecia, ktore przez niego przemawiaja. Domy Boze -Enlil Enlil Enlil Enlil... Przewodnik zapetla sie w kubistycznej ruinie wirtualnego swiata jak instalacja wideo starej daty: powierzchnie pekaja, luki zmieniaja sie w katy, cyberprzestrzen rekonfiguruje sie wokol damy Szubur, adaptuje, przybiera forme dzwieku, fizycznych rezonansow. Jej lament jest jedyna solidna rzecza w tym swiecie stworzonym z informacji, porusza sie w nim jak swietlisty wegorz w wodzie, sunie jak ognisty grzechotnik po piasku, wyrzucajac w gore fale plonacego, plynnego kurzu. Wirtualna rzeczywistosc to nie tylko siatki i odwzorowanie faktur; sa w niej czastki, modele pseudoatomowej budowy i zachowania. Ziarno jest tutaj grubsze niz w normalnym swiecie, ale drobniejsze niz w szorstkim papierze, grudkowatej glinie czy w kamieniu, kiedy jedynymi narzedziami sa palce, dluto albo trzcinowy rylec. Jesli wszystko jest informacja, swiatem spisanym na Welinie, najlepiej go przemodelowac, stwarzajac modly, ktore sa podstawa magii. Cyfrowa Dama, pani Szubur, jest cholernie skomplikowanym zakleciem. Gdzies poza czasem, ale niezupelnie w wiecznosci, niegdysiejszy pan wszystkich enkin, duma na swoim tronie, nieruchomy jak kamien, cichy jak pekniety posag w szklanej gablocie Bagdadzkiego Muzeum Starozytnosci, idol, ktory jest jedynym przejawem jego obecnosci w realnym swiecie, w ograniczonych formach czasu i przestrzeni. W rzeczywistosci jego swiatynia dawno lezy w gruzach, kamienie, z ktorych ja zbudowano, sa pogrzebane pod tysiacletnimi warstwami pylu albo zostaly wykorzystane w pozniejszych budynkach - rzymskich swiatyniach i muzulmanskich meczetach. On sam przezyl tylko w Welinie. Cywilizacja, ktora stworzyl, byla calkowicie zapomniana az do ubieglego wieku. Wszyscy bogowie maja swoje domy, lecz swiatynie w koncu sie rozpadaja i bogom za jedyna siedzibe pozostaje historia, zyja w marzeniach archeologow, na marginesach zbiorowej pamieci, w Welinie. Ale teraz, kiedy w innego rodzaju pamieci rozbrzmiewa blaganie, Enlil przypomina sobie, jak to jest byc czczonym, jak to jest wysluchiwac modlitw. Kiedys byl ojcem bogow. Byl krolem, w dawnych czasach, zanim miasto, ktore powstawalo na jego oczach, rozciagnelo swoja wladze az po terytoria rzadzone przez jemu podobnych, a wtedy uswiadomil sobie, ze nie jest sam. Byl krolem w czasach, kiedy miasto oznaczalo niewielka osade skladajaca sie ze zwyklych chat, a nieliczni enkin mogli urosnac w sile, stworzyc imperium i umrzec kilkaset lat pozniej, nic nie wiedzac o innych. Gdy osady staly sie miastami, miasta panstwami, odkryl istnienie wielu takich jak on, ale szybko zrozumial, ze jest od nich potezniejszy, ze jest krolem krolow. Kiedy jego cialo w koncu umarlo, mial przygotowane naczynie. Uzywal Mowy dostatecznie dlugo, by wiedziec, jak wycisnac na czyms swoje pietno, tchnac w to czastke siebie samego, sprawic, zeby przemawialo w jego imieniu. Pracujac zgodnie z jego wskazowkami, rzemieslnicy wykonywali jedynie wieksza wersje glinianych figurek, ktore nosili przy sobie wszyscy jego lugal i ktore nazywali uszebti, czyli odpowiadajacy. Ale gdy kustykal o kuli i nucil swoja piesn, sprawiajac, ze kamien rezonowal i spiewal w kaplicy pelnej ech, wiedzial, ze bedzie krolem jeszcze przez jakis czas. Uszebti zmienil na terafim, rzezbil swoja dusze w kolejnych naczyniach, z kamienia, gliny albo ciala. Mogly byc ich tysiace, dzialaly jednoczesnie, polautonomicznie, ale byly ze soba zwiazane, nadal stanowily jego czesc. Swiatynie i palace ze skrzydlatymi, heraldycznymi, hybrydowymi postaciami karibu jako straznikami, posagi, ktore patrzyly groznie i przemawialy wlasnym glosem, gdy wstepowal w nie jego duch. Ludzie przedstawiali cherubinow z ognistymi mieczami w ustach; jezyka najbardziej bali sie ci, ktorzy nie umieli sie nim poslugiwac. A on wladal nim najbieglej ze wszystkich enkin. O tak, byl krolem. Byl ojcem bogow. Przed Enki i jego Przymierzem. -A co ja moge zrobic? - pyta migotliwa istote, ktora przed nim stoi, na pol uformowany obraz kobiety poslanca, sukkal Inany proszacy o wstawiennictwo. Jakby upadly i zapomniany bog byl w stanie jej pomoc. -Jestes Panem Ililem - mowi dama Szubur. Ale niegdysiejszy ojciec bogow, brodaty wladca licznych niebios, nie ma punktu oparcia w swiecie rzadzonym teraz przez "jedynych prawdziwych bogow". Podobnie jak swiatynia, jego dusza jest rozbita w pyl i pogrzebana, przezyla jedynie tu i owdzie w pozostalosciach patriarchalnego archetypu, w nieswiadomosci tego czy innego czlowieka, w dobrym oku brujo albo surowym glosie kaplana. Jest nowy ojciec chrzestny z wlasna swiatynia i wlasna historia, a Ilil to zaledwie przypis w jego tekscie, cegla uzyta do budowy domu nowego pana. -Moja corka tesknila za kraina bez powrotu - odpowiada ponuro. - Inana tesknila za otchlania, a ten, kto przyjmuje me kur, nie moze wrocic. Z Mrocznego Miasta nie ma wyjscia. Ilil nie pomoze. W ciemnym oku -On nie pomoze - mruczy do siebie pani Szubur. Kiedy wirtualna swiatynia Enlila w Nippur rozpada sie wokol niej, Cyfrowa Dama wychodzi z ruin na plaska, piaszczysta rownine, a jej lament odbija sie echem od sklebionych chmur na niebie. Obrzuca spojrzeniem wizualna metafore cyberprzestrzeni, zimna jak sfinks, jakby czekala, az pojawia sie inne mozliwosci, ale w jej wnetrzu juz uruchamia sie inny program. Plan B przygotowany przez Phreedom. Pani Szubur poszla do swiatyni Sina w Ur. Igla bzyczy, czas migocze, Phreedom przeskakuje wraz z nim w przeszlosc. Okiem umyslu widzi, jak bije sie z bratem w wozie kempingowym, kiedy zajezdzaja na parking w Slab City w martwym upale Mojave, mija airstreamera stojacego na wiezy z cegiel i mezczyzne, ktory trzyma w rece kij owiniety drutami i zwienczony antena telewizyjna; nowoczesny mag. Gdy Phreedom w milczeniu obserwuje go przez okno, Tom uderza ja piescia w ramie. Jest na haju po pejodu, siedzi przy ognisku razem z bratem i jego nowym przyjacielem, szalonym, nacpanym, wspolczesnym szamanem, ktory snuje niedorzeczne opowiesci o bogach i aniolach, o swiatach istniejacych poza tym swiatem. Rzuca kamieniami w przyczepe Finnana, przeklina go, domaga sie odpowiedzi, gdzie jest Tom. Patrzy na dziwny znak na jego dloni i rozpoznaje go, rozumie. Aniolowi, ktory po niego przyszedl, oswiadcza, ze on nie bedzie walczyl, bo ich wojna nie jest jego wojna. Obejmuje Finnana, nagie cialo przy nagim ciele, poznaje jego, poznaje siebie, budzi sie i widzi, ze go nie ma. Zostala sama. Pani Szubur wypowiada jedno slowo i czarne chmury zasnuwajace niebo rozplywaja sie jak olej po wodzie, plynna noc faluje i wygladza sie, a potem tu i owdzie peka malenkimi gwiazdami. W gorze pojawia sie ksiezyc, biala zrenica w ciemnym oku. W starozytnych mitach boga ksiezyca nazywano Sin. Jesli Ilil jest tylko czastka dawnego siebie, Sin rownie dobrze moze byc czyms wiecej niz cien. Ale bogowie i boginie, ktorzy uczynili ksiezyc swoim znakiem, zawsze byli istotami nocy, w irracjonalnych i niematerialnych snach czuli sie najlepiej, w swietle dnia zagubieni jak woda przeciekajaca przez palce. Jesli ktos moze przezyc zapomnienie, to wlasnie bog snow. Tuli na wzgorzu placzacego brata. Pluje w twarz enkin, ktory zaciska dlugie, cienkie palce na jej szyi. Szlocha pod prysznicem, podczas gdy woda splywa po jej ciele, krzyczy na Finnana w kosciele, bo nie ma dla niej odpowiedzi, nic, nic, zadnych zaprzeczen, zadnych zapewnien, zadnych klamstw, a Phreedom po prostu wie, ze to on powiedzial aniolom, gdzie jest jej brat; widzi to po jego opuszczonym wzroku, po oczach winnego ukrytych w cieniu. Pedzi motocyklem po autostradzie, szybciej i szybciej, zatrzaskuje za soba drzwi, odsuwa kurtyne z koralikow. Unosi welon z twarzy. Wije sie w uscisku egzorcysty. Gryzie reke brujo wcisnieta miedzy jej zeby. Krzyczy, kiedy sedziowie podziemia rzucaja sie na nia, rozrywaja jej cialo pazurami jak igly do tatuazu, obdzieraja ja ze skory, z imienia, tozsamosci. Pani Szubur poszla do swiatyni Sina w Ur, wkroczyla do sanktuarium. Pajeczynowy kolaz Swiatynia Sina nie ma programu symulacyjnego, ktory nadalby jej forme, nie ma wirtualnych scian, podlogi ani sklepienia, migoczacych lamp, zadnej faktury ani koloru. Ale jesli chodzi o wymiary, siedziba starozytnego boga ksiezyca jest duzo bogatsza, abstrakcyjna przestrzenia pelna istot i relacji okreslonych jedynkami i zerami, mozaika bitmap zeskanowanych czarno-bialych albo kolorowych fotografii, stusciennych magazynow z tabliczkami, tlumaczeniami, odnosnikami, kluczami i indeksami. Sin mieszka w sieci tytulow i nazwisk autorow, w skatalogowanych archiwach muzeow, w opisach eksponatow i wypraw utrwalonych na plikach, rozdzielonych miedzy serwery na calym swiecie. Dom Sina jest pajeczynowym kolazem informacji. Dama Szubur nie moze stanac przed nim i przemowic, ale moze go wezwac poprzez zlozone pytania, polautonomicznych agentow, ktorzy skacza po sieci, zeby sciagac dla niej przewijajace sie, migotliwe zestawy danych do przetworzenia. Tropi go tak, jak psycholog szuka umyslu przestepcy ukrytego w aktach sprawy, w raportach lekarza sadowego, zeznaniach swiadkow, w strzepach informacji, w me. Tworzac profil, kontynuuje swoja mantre: -O, panie ojcze Ililu. Jasne srebro aromatyczny cedr zlamany corka wyciosana z cennego lazurytu, zabita swieta niebios kaplanka, zabita w kur, gruz dla kamieniarza, drewno dla stolarza, pokryte pylem kur. O, panie ojcze Ililu... Wokol niej cyberprzestrzen przybiera ksztalt. Martwy, pozbawiony atmosfery kawal skaly i spokojne morza pylu srebrnego jak popiol, ciche jak smierc, w wiecznym pedzie przez czarna zatoke kosmosu. Przestrzenny sygil Sina wiruje w tancu wokol swiata tak kolorowego, jak sam jest surowy. Ziemia nosi blekitne szaty oceanu i nieba, hartowane brazem, czerwienia, zolcia i zielenia gleby i listowia, wyszywane aksamitnymi nicmi grzybni, podbite futrem zycia; draperie z kontynentow polyskuja zlotymi cekinami miast. Satelita jest w porownaniu z nia nagi, jego jedynym ubiorem sa cienie, ktore rzuca na samego siebie. Tanczy do piesni Cyfrowej Damy. Pajeczynowy kolaz cichej prozni miedzy gwiazdami, szumu zaklocen w radiu astronauty, bialego zaru slonca, ostrego jak cienie na jego skafandrze, ani odrobiny powietrza; pomarszczona sciezka na nocnym morzu, most prowadzacy do horyzontu dla mlodych kochankow, ktorzy spaceruja po plazy; plywy oceanu i hormonow; jasnoszare oczy dzikich kojotow wyjacych w zwierzecej ekstazie; blyski na skrzydlach ciem lecacych ku jasnemu swiatlu latarni morskiej. Kobiety menstruuja, mezczyzni zmieniaja sie w wilki, skladaja krwawa ofiare Sinowi, ktory lsni w ciemnosci. Pola iluzji Phreedom pamieta, jak wykradala piwo z lodowki rodzicow, pamieta, jak wykradala yage z lodowki Finnana, przegladala jego dzienniki, kiedy go nie bylo, szukala odpowiedzi, ktorych by nie udzielil, gdyby go zapytala. Kim jestes? -Kim jestem? - mruczy, ale jedyna odpowiedzia jest brzeczenie igly. Urodzila sie jako Phreedom Messenger w ostatnich latach dwudziestego wieku, corka aktywistow, ktorych poglady polityczne uksztaltowaly sie wraz ze smiercia starych idealow, gdzies miedzy jedenastym wrzesnia a Guantanamo. Dorastala wsrod rozmow o ludobojstwie i dzihadzie, informatyzacji i dostepie do Internetu dla wszystkich, o sztucznej inteligencji i wirtualnej rzeczywistosci, ogladala mezczyzn w czystych garniturach wyciagajacych ciala z wagonow metra, apokalipse w ujeciu CNN. Wloczyla sie za bratem Thomasem i jego dziwnym przyjacielem Finnanem, sluchala, jak wygaduja niestworzone rzeczy w ksiezycowe noce na pustyni, czasami cos wtracala, a wtedy oni milkli i patrzyli na nia, jakby dopiero wtedy uswiadamiali sobie jej obecnosc. Cpali, pili, mieli odloty po yage albo pejotlu, az pustynia wokol nich zmieniala sie w swiat iluzji. Cyfrowa Dama rozklada wizerunki Sina jak karty tarota, szuka znaczen w zestawieniach i prawidlowosciach. Enlil, bog nieba i burzy, wyrokow oznajmianych z jasnoscia blyskawicy i grzmiaca moca pioruna, w Welinie jest z natury wywlaszczonym wedrowcem, zagubionym i oplakujacym dni chwaly, a Sin czuje sie tam jak u siebie w domu. Krolowie i tyrani przychodza i odchodza, nic wiec dziwnego, ze Enlil jest przezytkiem w swiecie, gdzie prawa oglasza sie atakiem z powietrza; nie za posrednictwem ptaka-burzy, ale bombowca niewidzialnego dla radarow, czarnego jak kruk, majestatycznego jak orzel. Sin natomiast zawsze uchodzil za boga ciszy i mroku, przestrzeni negatywowych. Jesli kiedykolwiek byl czlowiekiem, a jako enkin musial kiedys nim byc, jego historia od dawna rozplynela sie w krainie iluzji, nieuchwytnosci, mirazy. Cyfrowa Dama zachowala wspomnienia Phreedom, wiec pamieta, jak Tom mowil o polach iluzji, rozleglych obszarach wiecznosci ciagnacych sie poza rzeczywistosc, dalej niz horyzont, do ktorego nigdy sie nie dotrze, chocby nie wiadomo jak daleko sie szlo, blizej niz cien pod stopami. Pamieta, jak pewnej nocy ukradla yage i tak sie nacpala - po tym, jak Tom zniknal - ze Finnan musial powalic ja na ziemie, ratujac przed gromem, ktory wezwala. Na niebie i w jej sercu szalala burza. -Kim jestem? - zapytala, chwytajac go za brudny podkoszulek. Szarpala go i popychala, kiedy usilowal wstac, spiewajac wsrod piorunow glosem, od ktorego krwawily jej bebenki, slowami, ktorych nie potrafila zatrzymac w glowie. Dopiero kiedy burza ustala, odwrocil sie i spojrzal na nia, jakby to bylo najglupsze pytanie, jakie w zyciu slyszal. To byl oczywiscie przypadek, ale po tamtej blyskawicy zaczal sie otwierac i niechetnie, po trochu, opowiadac jej o Mowie. -Chce wiedziec wszystko - oswiadczyla Phreedom. -Ciekawosc to pierwszy stopien do piekla - odparowal Finnan. -Tak, ale jeszcze gorsza jest ignorancja. Phreedom probuje zatrzymac to wspomnienie, ale jest plynne jak jezyk, ktory uslyszala tamtej nocy. Na podstawie ulotnych, fragmentarycznych obrazow, ktore ja otaczaja, Cyfrowa Dama nie potrafi stwierdzic, czy pod nimi rzeczywiscie cos sie kryje. Bog ksiezyca jest zbyt nieuchwytny. Katem oka dostrzega jakas postac, ale ten ktos znika rownie szybko, jak sie pojawil. Jedyna wiadomosc dla niej to echo slow Enlila. -Moja corka tesknila za kraina bez powrotu. Inana tesknila za otchlania. Ten, kto przyjmuje me kur, nie moze wrocic. Z miasta umarlych nie ma wyjscia. Sin nie pomoze. Starzy bogowie -Dawno, dawno temu - opowiadal Finnan - wszedzie roilo sie od bogow. Jesli chcesz wiedziec, ilu ich bylo, wystarczy spojrzec na Irlandie; mala wyspa, a nadal po brzegi pelna duchow. Jezu, polowa cholernych swietych to dawni poganscy bozkowie, ktorzy utracili chwale i w podskokach odeszli w mrok, zostawiajac po sobie tylko splendor, kiedy nastalo chrzescijanstwo i wypedzilo ich z domow. Tak wygladala sytuacja, rozumiesz, kiedy zjawili sie aniolowie. Wszyscy mieli do wyboru: zaciagnac sie albo splynac. Niektorzy do nich dolaczyli, zostali swieta Brygida czy kims takim, a inni poszli w gory. Jezu, mozesz sobie to wyobrazic? Poczynajac od krola Tuatha-de-Danaan, rudego Cuchullaina, Luda ze srebrna reka, Brana po trzykroc blogoslawionego, Dagdy ze zlotymi kotlami, rydwanami i ogarami wiekszymi od ludzi, po glupiego malego lorda Sidhe ukrywajacego sie w norach pod ziemia, pieprzone wrozki z wiktorianskich bajek, pieprzone skrzaty i garnki zlota. Celtycki zmierzch bogow. -Dawno, dawno temu - opowiadal Finnan - nie bylo zadnych bogow. Tylko ludzie, ktorzy zyli, umierali i wymyslali glupie bajki przy ogniskach, zeby sie rozgrzac w zimne noce. Patrzyli na zachodzace slonce i mysleli sobie: To jest takie piekne, ze gdzies tam musi byc cos wiecej. Grzebali zmarlych w ziemi i nie mogli zniesc mysli, ze wszyscy po prostu zgnija, wiec wmawiali sobie, ze pod ziemia jest kraina, gdzie zmarli zyja tak jak oni. A moze ta kraina lezy daleko na polnocy albo u zrodla jakiejs wielkiej rzeki, w gorach, w niebie, gdziekolwiek. Lecz chociaz poszukiwacze przygod i odkrywcy przemierzali caly swiat, czy ktorys z nich znalazl kogos innego oprocz wymalowanych, odzianych w skory istot tanczacych jak pomylency do ksiezyca, ale jednak ludzi? Czy to dalo im do myslenia? Nie. Jesli nie ma niebios, mowili, to je, kurwa, zbudujemy. Jesli nie ma bogow, podniesiemy sie za wlosy, zerwiemy gwiazdke z nieba, wlozymy ja na glowe jak pieprzona korone i sami, kurwa, zostaniemy bogami. Tak wiec zbudowali drabine z jezyka i wdrapywali sie po wlasnych slowach, az dopieli swego. Niestety, zdjeli z nieba tyle gwiazd, ze zostawili w nim pelno dziur, oslabili je tak, ze nie moglo sie samo utrzymac, ktoregos dnia spadlo na nich calym ciezarem i wbilo ich w ziemie tak gleboko, ze jedyne, co po nich zostalo, to te korony na glowach. Jasne, niektorym udalo sie wychynac z gowna i spojrzec na ruiny Babel, odczytac kilka slow napisanych na gruzach, ale w rezultacie teraz jestesmy po brody zanurzeni w historii, w ludzkosci i nie mamy wiekszego wyboru niz biedni nieboszczycy pogrzebani w ziemi przez naszych przodkow. -Dawno, dawno temu - opowiadal Finnan - bogowie nie mogli juz dluzej znosic tych bredni o nieistnieniu, bo jesli sie nie istnieje, nie ma palacej potrzeby, zeby rano wstawac z lozka. Nie idzie sie do pracy, a bezrobocie prowadzi do niskiej samooceny albo wrecz do depresji. Tak wiec zebrali sie ktoregos dnia i uradzili miedzy soba, ze chca sprawdzic, jak to jest z tym istnieniem. Obserwowali ludzi przez dobre kilka tysiacleci, z wnetrza ich glow, zyjac w ich wyobrazni. Okazalo sie, ze ludzie maja rozne dziwne doswiadczenia - zycie, umieranie, pieprzenie sie, smucenie, polowanie, picie... do diabla, nawet cierpienie jest zawsze jakims przezyciem, a dla boga, ktory dostaje jedynie strzepy snow i urojen z drugiej reki, to lepsze niz nic. Oczywiscie wyobraznia wiekszosci ludzi jest taka slaba, ze bogowie nie mieli pojecia, w co sie pakuja. Mysleli, ze wezma udzial w heroicznych bitwach, bohaterskich czynach, szlachetnej walce dobra ze zlem. Mozna ich tylko zalowac, bo nie byli przygotowani do zycia, biedaczyska. Co to jest, do cholery? - pytali siebie, kiedy wreszcie znalezli sposob, zeby wydostac sie z naszych glow, kiedy pozbierali sie z podlogi, otrzepali ukradzione ciala i rozejrzeli sie po swiecie. Co to jest, kurwa? Gdzie wielkie poszukiwania i wieczne tajemnice? Gdzie przepowiednie, symetrie, intrygi i sprawy? Gdzie znaczenie? O, z czasem niektorzy z nich pokochali ten nasz zwariowany swiat; ale inni nadal probuja dopasowac go do swojego wyobrazenia, jaki powinien byc. Oczywiscie sa szaleni i wczesniej czy pozniej ktorys wymysli oblakanczy plan budowania imperium. A wtedy, jesli nie jestes z nimi, jestes przeciwko nim. Przyjmij moja rade i trzymaj sie od nich z daleka. -Wiesz, to, co mowisz, zupelnie nie trzyma sie kupy - stwierdzila Phreedom. - Nie mozesz przynajmniej sprobowac byc konsekwentny w tym, co pleciesz? Thomas rozesmial sie z braterska wyzszoscia. -Konsekwencja. Pieprzyc konsekwencje. -Nie chodzi o konsekwencje - odezwal sie Finnan. - Nie ma jej tam, gdzie jest Mowa. Nie mozna opowiedziec calej historii, kompletnej historii, ludzac sie, ze bedzie konsekwentna. Wystarczy, ze bedzie spojna i zrozumiala. A tam, gdzie sa wmieszani pieprzeni enkin, konsekwencja w ogole nie zawracaj sobie glowy. Wierz mi, jesli uznaja, ze domyslilas sie, o co w tym wszystkim chodzi - jesli w ogole o cos w tym chodzi - spadna na ciebie jak cholerne kruki na pole bitwy. Bo wlasnie tego chca. Milej, prostej odpowiedzi na wszystko. -A ty uwazasz, ze ona nie istnieje? - pyta Phreedom. Finnan kreci glowa. -Nawet w ksiedze jej nie ma, z tego, co slyszalem. -Jakiej ksiedze? -Ksiedze wszystkich godzin. -Co to jest Ksiega wszystkich godzin? -A, to juz calkiem inna historia - odparl Finnan. Rekaw z krwi i czerni Urodzila sie jako Ninanna Belili w ostatnich latach dwudziestego wieku przed nasza era jako corka neolitycznego wodza i jego zony kaplanki, ktorej wiara zalamywala sie wraz z rozkwitem nowych idei gdzies miedzy Tygrysem a Eufratem. Uczyla sie pisania i matematyki. Gdy dorastala, uprawiano ziemie, lowiono ryby, wyrabiano naczynia ceramiczne dla wszystkich. Mezczyzni z sierpami przynosili zboze z pol, to byla cala sumeryjska rewolucja. Flirtowala z pasterczykiem Dumuzim, prosila, zeby spiewal o Enki mieszkajacym w abzu, gleboko pod ziemia, prosila z sennym rozmarzeniem, ktore sprawialo, ze milkl, patrzyl na nia i pytal, gdzie jest, o czym mysli. -Kim jestem? - pyta dziewczyna, ktora kiedys nosila imie Phreedom. Tatuaz pokrywa teraz wieksza czesc jej ramienia rekawem z krwi i czerni, jakby siegnela gleboko w duze i chore cialo, zeby chwycic za serce, niczym wojownik albo chirurg. Stracila poczucie czasu posrod tej misternej atramentowej sieci, ktora oplata jej reke skomplikowanym szyfrem cudzej pamieci i tozsamosci. Iris cos mowi, ale ona nie rozumie jej slow. Slyszy je Inana. Inana slucha jej uszami, kiwa glowa, odpowiada, ale dziewczyna, ktora kiedys byla Phreedom, teraz jest glucha i niema, uwieziona gleboko w sobie. Zostala z niej tylko mysl, ze moze to nie byl taki dobry pomysl. Urodzila sie jako Inana, krolowa nieba, kaplanka ziemi w ostatnich latach dwudziestego swiata, corka boga ksiezyca i matki ziemi, ktorej opowiesci zaginely wraz z narodzinami nowych mitologii, gdzies pomiedzy nigdy a teraz. Dorastala z losem i przeznaczeniem, epickimi bohaterami i archetypami dla wszystkich, historia i prawem, bogami pomalowanymi ochra, wyciagajacymi tytanicznych przodkow z chaosu, geneza podswiadomosci. Pila ze starym bogiem madrosci Enki, sluchala jego rozwleklych wywodow o swiecie pewnosci, ktory dla nich lepil, porzadkujac miejsce, czas i przestrzen. A kiedy zapadl w pijacki sen, wziela jego me, wielki plan, znaki przeznaczenia, i wymknela sie w noc. -Smialosc - mowi Madame Iris. - Jesli istnieje jedno slowo, ktorym mozna opisac Inane, siostrzyczko, to jest nim smialosc. Inana byla pierwsza boginia, ktora zmierzyla sie z patriarchami w ich wlasnej grze. Macierzynstwo to latwa rola do przyjecia dla kobiety enkin. Sluzaca, matka i przyjaciolka. Dziewicza ksiezniczka, krolowa kaplanka, wiedzma-jasnowidzaca. Tak to jest. Mile archetypy ladnie powiazane w paczki. Parki i Furie, Norny i muzy, Gracje i Graje. Wszystko bardzo dobrze, ale te role nie oferuja wiele, jesli chodzi o charakter. Lecz Inana... Inana nie zamierzala sie pod porzadkowac. Miala wlasne plany. O, mogli sobie zawrzec Przymierze, mogli wpisac kazdego mezczyzne, kobiete i dziecko do ksiegi zycia, okreslic ich przeznaczenie wedlug wlasnego uznania. Ale gdy spotykasz swoj los, historia, ktora dla ciebie napisali, dobiega konca. Martwy jest wolny. Iris przesuwa palcem po lsniacym zdjeciu ze znakiem enkin i patrzy na ramie Phreedom... ramie Inany... Nie jest to jej najlepsze dzielo, ale ujdzie. Byloby lepiej, gdyby mogla pracowac na podstawie oryginalu, tylko ze - zamyka segregator - kopia musi wystarczyc. ERRATA Ksiega zyciaAniol Metatron, czlowiek znany kiedys jako Enoch, bog znany niegdys jako Enki, kladzie reke na hotelowej ksiazce meldunkowej, ktora lezy na kontuarze, usmiecha sie i szepcze jakies slowo. Recepcjonista pada jak kamien na podloge, nieprzytomny. Minelo kilka lat, odkad Metatron musial uzyc jezyka, ale go nie zapomnial, co stwierdza z zadowoleniem. Tak powinno byc. Przeciez jest glosem Boga. W holu nie ma nikogo, na parkingu widocznym za szklanymi scianami i drzwiami, przy ktorych znajduja sie stojaki z broszurami turystycznymi reklamujacymi Mala Szwajcarie i Blue Ridge Parkway, stoi tylko kilka ciezarowek i wozow kempingowych. Nawet Taco Bell po drugiej stronie swieci pustkami, pracownicy w tanich, krzykliwych uniformach siedza na zewnatrz na schodach, patrza w dal, gadaja. Metatron odgarnia z twarzy czarne dredy, odchyla pole dlugiego skorzanego plaszcza i z kieszeni marynarki wyjmuje maly palmtop oprawiony w skore. Kladzie go na kontuarze, na ksiazce meldunkowej. Nie musi szukac wpisu, by wiedziec, ze oboje tutaj sa, ptaszyna i jej brat uciekinier. Wie, ze maja gdzies spotkanie, niedaleko stad, wkrotce. Wszystko jest w jego ksiedze. Wlasnie to go martwi. I dlatego przybyl tutaj osobiscie. Bo wedlug enkin, ktorzy zostali wyslani, zeby sprowadzic chlopaka, Thomas Messenger umarl, probujac im uciec. Ci sami dwaj enkin podobno zostawili Phreedom Messenger w katatonicznym stuporze, by wykrwawila sie na smierc; jej dusza ucierpiala bardziej niz cialo. Wypadla z gry, powiedzieli. Ptaszek polamal sobie skrzydla. Koniec historii. Ale to nie jest koniec. Aniol Metatron to wie, bo ma ksiege zycia, zapis misji i interakcji, skrzyzowanych sciezek, splecionych losow, przeznaczen okreslonych juz wtedy, kiedy ten swiat byl jeszcze pylkiem kurzu pod jego paznokciem. I jesli ksiega zycia odnotowuje spotkanie dwojki enkin gdzies, kiedys, niedaleko stad, ci enkin nie moga byc martwi. Na ekranie palmtopa zaczynaja sie przewijac hieroglify. Urzadzenie jest troche przestarzale w czasach wirtualnych soczewek i migajacych obrazow, ale on zawsze byl tradycjonalista, jesli chodzi o metody. Lubi dotyk zniszczonych ksiazek w skorzanej oprawie, gladkie plastikowe klawisze pod palcami, brud za paznokciami, kurz na butach. Ostatecznie jest panem ziemi, En Ki, jak kiedys pisal swoje imie, odciskajac je w glinie trzcinowym rylcem, gdy jeszcze byl zwyczajnym skryba uwieczniajacym dekrety i rozkazy swojego pana. Reszta enkin szybko przejela role wojownikow, bohaterow, krolow, pokazujac swoja wladze nad niebem poprzez wywolywanie burzy. Grzmoty i blyskawice, mysli. Jastrzebie i orly. W dawnych czasach nie dalo sie przejsc stu mil, zeby nie wpasc na jakiegos samozwanczego boga nieba, boga powietrza i lekkosci. Dla nich celem cywilizacji bylo wydostanie sie z prochu, z ktorego sie zrodzili. Dla Enki, rzemieslnika i technika, ojca irygacji i rolnictwa, cywilizacja powstala z prochu. Matematyka i pismo zaczely sie od klinow wyciskanych w wilgotnej glinie. Nawet teraz, kiedy jest Metatronem, a od poprzedniego zycia dziela go cztery tysiace lat, dawny skryba nadal lubi czuc w rece cos materialnego. Marszczy brwi. Tabliczki przeznaczenia Na migoczacym ekranie palmtopa nagle nieruchomieja zakretasy i arabeski, piktogramy, ktore przedstawiaja nie rzeczy, ale sily, wektory, ruch jezyka zmii wysuwajacego sie, zeby posmakowac powietrze, napiecie miesni lopatek lwa, ktory szykuje sie do skoku. Ulozone w rzedy i kolumny jak w krzyzowce czekaja, az krazace pioro znajdzie slowa zapisane normalnie i wspak, do gory nogami, po przekatnej. On czyta je w kazdy sposob, od lewej do prawej jak w angielskim, od prawej do lewej jak w hebrajskim, z gory na dol jak w chinskim i spiralnie do srodka, do centralnego znaku jak w sumeryjskim z czasow jego mlodosci. Arattanskie pismo mozna nawet odczytywac po przekatnej, od dolnego lewego rogu do gornego prawego albo odwrotnie. Ale to nie jest oryginalny tekst. I niewazne, w jaki sposob on go czyta, tresc nie ma sensu. Wokol siebie czuje bol dziewczyny. Czuje podpis chlopca wypalajacy grube stronice ksiazki gosci hotelowych. Palmtop powinien to wszystko pozbierac, sporzadzic mape chwili, wychwycic prady, podobnie jak lodygi krwawnika ukladajace sie w heksagramy. Ale w tekscie nie ma zadnego ich sladu. Bylo to dostatecznie jasne dwa tygodnie temu, na tyle jasne, ze wezwal dwoch tropicieli i wypytywal ich przez kilka godzin, co dokladnie pamietaja. Chlopak nie zyje? Dziewczynie tez niewiele brakowalo? Sa tego pewni? -Tylko to jest pewne - rzekl w koncu, podsuwajac im ksiege pod oczy. Patrzy na nia teraz i marszczy brwi. Przeznaczenie sie nie zmienia. Jego jezyk ma charakter aglutynacyjny. Nie potrzebuje tych wszystkich of, to, for i by, jak w angielskim. Nie potrzebuje gramatycznego szkieletu lacinskich prefiksow i sufiksow. Najwazniejsze jest w nim zestawienie slow, ich kolejnosc. Z tym ze tekst widoczny na ekranie nie jest linearny, lecz stanowi mape wszystkich mozliwych znaczen. Nie da sie go czytac w jednym kierunku, linijka po linijce, podobnie jak nie zrozumie sie obrazu, jesli potnie sie go na paski i zacznie je przesuwac przed oczami, zwracajac uwage na poszczegolne pociagniecia pedzla. Niewazne, jaka forme przybiera ksiega zycia: tomu oprawnego w skore, glinianych tabliczek przeznaczenia czy praw wyrytych na kamieniu, niewazne, w jaki sposob jest zakodowane me, z samej zasady to wszystko musi byc bardziej skomplikowane, zeby uchwycic gestosc znaczen jezyka enkin. Kazde stwierdzenie niesie ze soba kontekst ukryty w przestrzeni miedzy slowami. Ale w Mowie wyswietlonej na ekranie nie ma zadnych przestrzeni, znaczenie odszyfrowuje sie, poczynajac od centralnego znaku, a kontekst jest rownie oczywisty jak sam tekst. To maszynowy kod rzeczywistosci. Musi byc precyzyjny. Dlatego Metatron sie martwi, bo go nie rozumie. Po raz pierwszy w swoim dlugim, bardzo dlugim zyciu. 5 POLA STRACONYCH DNI Skrzyzowanie drog, 1937Samotny kruk wzbil sie z pola kukurydzy, machajac skrzydlami. Kraczac ochryple, frunal w bezchmurne blekitne niebo. Suchy wiatr odlupywal ziarno z kolb i ciskal je w powietrze. Czlowiek wyszedl na popekany asfalt skrzyzowania, zdjal niebieska gitare z pasa przewieszonego przez ramie, ulozyl palce na wlasciwych progach i zagral akord. Wkrotce powinien tu byc, pomyslal. Bardzo niedlugo. Z pierwszych niskich pomrukow na glebokim Poludniu narodzil sie blues, tworzac nowe legendy, z Robertem Johnsonem jako najwazniejszym i najdumniejszym sposrod muzykow, uchwyconym na ziarnistej czarno-bialej fotografii niczym loa albo sam pan Eleggua, jak stoi na rozstaju w zakurzonym, szarym trzyczesciowym garniturze i fedorze z szerokim rondem. Blues zawsze byl mroczna strona gospel, diabelska muzyka, powstala z bolu i wielkich, wielkich smutkow, a bluesman swojego rodzaju bohaterem, morderca, cudzoloznikiem, ktory szuka zagubionego akordu, zawiera pakty z diablem, ucieka przed tropiacymi go demonami. Istnieje legenda, ktora mowi, ze jesli czlowiek pojdzie z gitara na skrzyzowanie drog i zagra na niej - zagra dobrze - od tylu zajdzie go diabel, klepnie w ramie i wezmie od niego gitare. Nie wolno sie wtedy odwracac, zeby na niego spojrzec - nie patrzy sie diablu w oczy - trzeba tylko odebrac od niego nastrojony instrument, zeby od tej chwili grac najlepszy gorzko-slodki blues na swiecie... Az do dnia, kiedy umrzesz i przyjda demony, zeby zaciagnac twoja przekleta dusze do piekla, gdzie jej miejsce. Tak wiec w goracy i wietrzny dzien lata czlowiek z niebieska gitara wybral sie na dlugi spacer za miasto, przez pola kukurydzy, na rozstaje drog, do starego drzewa ciezkiego od duchow tych, ktorzy zostali na nim powieszeni jak bombki na choince albo dziwne zlote jablka. Poszedl jak na randke z diablem albo jakims starozytnym afrykanskim bogiem - bogiem skrzyzowan, bogiem piesni - ktory w obecnych czasach przywdzial chrzescijanska maske. Lecz umowa o dusze zostala zawarta dawno, dawno temu, daleko stad. Czlowiek nie zamierzal dzisiaj jej sprzedawac, tylko zagrac bluesa - po raz ostatni - zeby spelnic swoja powinnosc, zanim demony, ktore podazaly za nim przez stulecia, w koncu go dopadna. Samotny kruk wzbil sie z pola kukurydzy w niebo, zataczajac kregi nad siedmioma mezczyznami w eleganckich czarnych garniturach, ktorzy nadeszli pylista droga w plynnym swietle falujacym wokol nich jak powietrze nad asfaltem w goracy letni dzien. Krolewskie psy 1971. Thomas kuca w krzakach. Slyszy, jak przedzieraja sie przez zarosla, stara sie nie dyszec, nie chwytac lapczywie powietrza w pluca. Deszcz splywa mu po twarzy, do ust, ale on nie moze sobie pozwolic na to, zeby go wypluc, zeby strzasnac krople z wlosow. Nie moze wydac zadnego dzwieku. Sciska identyfikatory jak paciorki rozanca.Kije bejsbolowe lamia galezie, sieka mokre liscie, buty rozbryzguja kaluze blota, psy szczekaja. Jest ich siedmiu, mezczyzni o duzych cialach i malych sercach, zawzieci jak owczarki niemieckie, ktore wzieli do tropienia. Powinien miec na tyle rozsadku, zeby nie korzystac z okazji; powinien byl dostrzec wyraz oczu tych czterech z tylu polciezarowki, przemoczonych i podpitych, tylko czekajacych, zeby na kims wyladowac swoja frustracje. Chytry usmieszek na twarzy tego, ktory siedzial z przodu miedzy kierowca a pasazerem, kiedy odchylil sie, zeby na niego spojrzec we wstecznym lusterku. Jak on mial na imie? Jack? Alez byl napalony. Ledwo jego siostra sie odezwala, Dumuzi krzyknal: -Moja siostro! Szybko! Biegnij na wzgorza! Nie stapaj wolno jak szlachcianka, biegnij! Ugallu, ktorych ludzie nienawidza i boja sie, plyna lodziami. Przybywaja. Wioza dyby do unieruchamiania rak, wioza dyby do unieruchamiania szyi. Uciekaj, siostro! -Widzisz ich? - zapytala ona. -Nadchodza - odparl przyjaciel Dumuziego. - Ogromni ugallu z dybami do unieruchamiania szyi przybywaja po ciebie. -Szybko, bracie! Schowaj sie w trawie. Demony przychodza po ciebie! -Siostro, nie mow nikomu, gdzie sie ukrywam. Przyjacielu, nie mow nikomu, gdzie sie ukrywam. Ukryje sie w trawie. Ukryje sie w krzakach. Ukryje sie wsrod drzew. Ukryje sie w rowach arali. -Jesli komus zdradzimy twoja kryjowke, niech nas pozra twoje psy, twoje czarne pasterskie psy, krolewskie psy, niech nas pozra! - rzekl przyjaciel. Gesztinana pobiegla na wzgorza, uciekajac przed ugallu. Przyjaciel Dumuziego podazyl za nia. Zupelnie inny wiek. Thomas kuca w trawie. Slyszy, jak przedzieraja sie przez pole kukurydzy w jego strone, i stara sie nie sapac, nie chwytac lapczywie powietrza w pluca. Pot splywa mu po twarzy, do ust. Blizny od bata na plecach bardzo bola, pewnie znowu krwawia, ale on nie moze sobie pozwolic na jek. Sciska maly drewniany krzyzyk zawieszony na szyi i modli sie do dobrego Boga, ale dobry Bog mowi, ze cierpiac, osiaga sie zbawienie. Thomas zna cierpienie, o tak, dobrze je zna, a ludzie jego pana z pewnoscia zamierzaja sie postarac, zeby cierpial jak sam Pan, ale nie sadzi, zeby to przynioslo mu zbawienie. O nie. Nie Thomasowi. Kolby strzelb lamia lodygi kukurydzy, sieka zielonozlote liscie, buty kopia kurz w suchym upale, psy szczekaja. Jest ich siedmiu, duzych mezczyzn u wladzy, nieznajacych dobroci. Maly ugallu rzekl do duzego ugallu: -Ty, ktory nie masz ojca i matki, ty, ktory nie masz siostry ani brata, zony ani dziecka, ktory mkniesz po niebie i skradasz sie po ziemi jak straznicy, nie odstepujesz czlowieka, nie okazujesz milosierdzia, nie wiesz, co to dobro i zlo, powiedz nam, kto widzial dusze tchorza zyjaca w spokoju? Nie powinnismy szukac Dumuziego w domu jego przyjaciela. Nie powinnismy szukac Dumuziego w domu jego szwagra. Nie. Powinnismy szukac Dumuziego w domu jego siostry, w domu Gesztinany. Slodkie rozowe malenstwa Przedstawili sie jako pan Pechorin i pan Carter. -Ale mozesz nazywac nas Vlad i Rosie - dodal Pechorin. Wygladali jak drapiezne ptaki, jeden ciemny, drugi jasny, czarny sokol i zloty orzel. -My tylko wolamy na niego Rosie - rzucil z roztargnieniem Carter, jasnowlosy, weszac przy radiu. - To nie jest jego prawdziwe imie. -On tez nie ma na imie Vlad - wtracil Pechorin. -To skrot od Rosebud, bo on lubi paki roz - zrewanzowal sie Carter. -Slodkie rozowe malenstwa. - Pechorin pokazal zeby w grymasie zbyt milym jak na szyderczy usmieszek, zbyt zimnym jak na normalny usmiech. -A dlaczego pana nazywaja Vlad? - zapytala dziewczyna, odgarniajac ciemnorude wlosy z oczu. Postawila kolnierz kurtki motocyklowej, ale natychmiast tego pozalowala, myslac: Niepotrzebny obronny gest. Pechorin zignorowal jej pytanie. Zamiast odpowiedziec, lekko przechylil glowe i lekko poruszyl nosem jak zaciekawiony pies. Albo jak glodny pies. -Gdzie on jest? -...paranoiczna mania wielkosci - stwierdzil Carter, przelatujac przez kolejne stacje z klasycznym rockiem, muzyka country, szumami, sykami, agresywnymi reklamami, przebojami z lat szescdziesiatych, az wreszcie zatrzymal sie na jakiejs orkiestrowej melasie saczacej sie cicho z glosnikow. - Czy to nie jest...? Znam te piosenke? -Nie wiem - odburknela. - Brzmi znajomo. Pechorin nadal krazyl po pokoju jak sep. No wiec, dziewczynko, jak sadzisz, kim jestesmy? -Zaraz, zaraz, jaki to byl tytul? - dociekal Carter. - Znam te piosenke. Dziewczyna przeniosla wzrok z jednego na drugiego. Jestescie praw dziwi? -Zadzierasz nosa? - rzucil Pechorin, nachylajac sie do niej. - Myslisz, ze jestes wyjatkowa? Myslisz, ze jestes lepsza od innych? Myslisz, ze jestes... Slowo, ktorego uzyl, przecielo rzeczywistosc, otworzylo ja jak miekkie, drzace cialo. Herbata earl grey stojaca przed nia na stole raptem zmienila sie w najczarniejsze espresso, jakie w zyciu widziala, czarniejsze niz garnitury tych dwoch, czarniejsze niz skorzana oprawa ksiazki, ktora ten drugi polozyl obok kubka, czarniejsza niz pieklo. Chwile po tym, jak Pechorin je wypowiedzial, w ogole nie mogla go sobie przypomniec. Po tym jednym slowie zostala jej pustka w glowie i drobne fale w powietrzu, przez ktore przeszlo. -Wlasnie to znaczy byc enkin - dodal Pechorin. -Mow dalej - poprosila. - Opowiedz mi wszystko... Carter pstryknal palcami. No jasne! -...o tym - dokonczyla, unoszac kawe do ust, ale znieruchomiala z kubkiem przy samych wargach, tak ze czula gorzka pare, bogaty czarny zapach. Czekala. -Wiedzialem! - wykrzyknal Carter. - Wiedzialem, ze znam te melodie. To przerobka. -Gdzie on jest? - zapytal nagle Pechorin od niechcenia. Phreedom usmiechnela sie tylko i potrzasnela glowa. Nie miala pojecia, a zreszta i tak by im nie powiedziala. Niech sie wala. Nie brala udzialu w ich glupiej wojnie, w ich zakichanej grze, i nie zamierzala dac sie w nia wciagnac. -Uwazasz, ze jestes darem Bozym, co? - rzucil Pechorin z szyderczym usmiechem, a ona mu go odwzajemnila. - Kolejne piskle nabralo ochoty na boskosc. Myslisz, ze jestes powtornym przyjsciem Mesjasza? -Wiesz co? - powiedzial nagle Carter, pochylajac sie do Pechorina. Wskazal glowa radio i dodal cicho, z moca: - Ukrzyzowali oryginal. Dlugie, cienkie palce Ugallu zatarli rece z radosci i poszli po Dumuziego do domu Gesztinany. -Powiedz nam, gdzie jest twoj brat! - zazadali. Gesztinana nie powiedziala. Zaproponowali jej dar wody. Odrzucila go. Zaproponowali jej zboze, ale ten dar tez odrzucila. Zaniesli ja do nieba i zrzucili na ziemie. Gesztinana nic nie powiedziala. Zerwali z niej ubranie. Wlali jej smole do lona. Gesztinana nic nie powiedziala. Pechorin stanal nad dziewczyna lezaca na podlodze i przez chwile patrzyl na nia z gory, naga, umazana krwia, polamana; jej powykrecane czlonki jeszcze drgaly. Wciagnal nosem powietrze. Nadal gdzies tam byla, ale tak daleko, ze nigdy by do niej nie dotarli, chocby nie wiadomo jak bardzo siegneli w glab jej duszy. Spojrzal na Cartera, zlizujac czerwone i biale plamki z dlugich, cienkich palcow. -Nie sadze, zebysmy go tutaj znalezli - stwierdzil. -Kto od poczatku czasu - rzekl maly ugallu do duzego ugallu - znal siostre, ktora zdradzila kryjowke brata? Chodz, poszukajmy Dumuziego w domu jego przyjaciela. Ugallu poszli do przyjaciela Dumuziego. Zaproponowali mu dar wody i on go przyjal. Zaproponowali mu ziarno. On przyjal dar. Seamus Finnan otworzyl zapalniczke Zippo, przeciagnal kciukiem po kolku i przystawil plomyk do papierosa, ktory zwisal mu z warg. Zaciagnal sie gleboko, gleboko. Chryste, Tom, w co sie, kurwa, wpakowales? I jak mam cie teraz, kurwa, ratowac? Nie mogl tego zrobic. Ale musial. Spojrzal na istote, ktora nazywala siebie Carterem, utkwil w nim wzrok, zwarl sie z jego spojrzeniem, jakby chcial go nim rozplatac, otworzyl usta, zeby przeklac skurwiela. I wtedy aniol rzucil go na sciane i zacisnal dlon na jego gardle, drzac od napiecia, jakby hamowal sie resztka sil, zeby nie zmiazdzyc mu krtani, nie skrecic karku. -Gdzie on jest? - wysyczal. Gdy obok niego stanal Pechorin, zaczal sie prawdziwy bol. -Dumuzi ukryl sie w trawie, w krzakach albo wsrod drzew - powiedzial. - Nie wiem gdzie. Ugallu szukali w trawie, w krzakach i wsrod drzew, ale Dumuziego nie znalezli. Pochylil sie na krzesle i zwymiotowal, plujac krwia. Pechorin spojrzal na czerwony ochlap ze zwisajacymi rurkami, ktory trzymal w rece. Serce Finnana. -Nie potrzebujesz go, prawda? Jestes jednym z nas, bogiem czy po tworem, aniolem czy demonem. Niewazne, ktora strone wybierzesz, zawsze pozostaniesz taki jak my. Enkin. Po co ci to... miecho? Byl pusty, wypatroszony. Bol juz sie nie liczyl. Nic nie mialo znaczenia. -Rowy arali - wykrztusil. - Ukrywa sie w rowach orali. Rowy arali, okopy nad Somma Ugallu zlapali Dumuziego w rowach arali. Dumuzi zbladl, zaczal krzyczec: -Siostra uratowala mi zycie. Przyjaciel sprowadzil na mnie smierc. Jesli dziecko mojej siostry wyjdzie na ulice, niech bedzie bezpieczne; blogoslawie to dziecko. Jesli dziecko mojego przyjaciela wyjdzie na ulice, niech sie zgubi; przeklinam to dziecko! I Tammuz przeklal swojego przyjaciela i jego dziecko. Slowa zawisly w powietrzu, zanurzone w wiecznosci jak znaki w ksztalcie klina odcisniete w glinie, uchwycone w chwili gestej jak dym wojny, chmury burzowe. Jedyne, co Finnan moze zrobic, to stac, sluchac i patrzec w niemym smutku, jak chlopcy ciagna biedaka, ktory kopie i wrzeszczy, szlocha i klnie tak, ze Seamus jeszcze nigdy w zyciu czegos podobnego nie slyszal. Ciagna go wzdluz okopu jak zwierze, wloka po blocie i wrzucaja do ziemianki. Wlasnie on i jego koledzy musza to zrobic, musza, nie chca go skrzywdzic, ale musza wbic mu troche rozumu do glowy, bo to jedyny sposob i jesli on z tego nie wyjdzie, jesli, kurwa, z tego nie wyjdzie, skonczy, kurwa, zastrzelony jak pieprzony tchorz, a Seamus nie moze do tego dopuscic, nie moze do tego dopuscic, bo nigdy by sobie nie wybaczyl... wiec wchodzi do ziemianki razem z chlopakami i nie slucha przeklenstw biednego Tommy'ego. Ugallu otoczyli Dumuziego. Zwiazali mu rece, zwiazali szyje. Pobili meza Inany. Dumuzi wzniosl dlonie do nieba, do Szamasza, boga sprawiedliwosci, i krzyknal: O, Szamaszu, moj szwagrze, jestem mezem twojej siostry! To ja przynosilem jedzenie do swiatyni, ja zawiozlem weselne dary do Uruk. Ja calowalem swiete usta, ja tanczylem na swietym lonie Inany. Uczyn moje rece rekami gazeli. Uczyn moje nogi nogami gazeli. Pozwol mi uciec przed demonami. Pozwol mi uciec do Kubiresz! -Chryste, Tommy, w co sie, kurwa, wpakowales? Co zrobiles? Chlopak patrzy na niego oczami tak pustymi i przerazonymi, ze sciska sie serce. Seamus zgrzyta zebami, przelyka sline, wyciera nos, bo czuje, ze jesli czegos nie zrobi, zaraz sie, kurwa, rozklei. Chryste, zastrzela smarkacza, na pewno. -Ja tylko poszedlem na spacer. Na dworze bylo tak ladnie, tak ladnie, slonce swiecilo, trawa falowala na wietrze delikatnie jak... i nie bylo zadnych pociskow. W ogole zadnych pociskow. -Na litosc boska, Tommy. Gadaj, kurwa, z sensem. O czym ty mowisz? Padaly, kurwa, pierdolone pociski, z armat i mozdzierzy, fruwaly cholerne kule, a do tego pieprzone psy i koty. -Nie na polach. Ale byla rzeka i nie moglem sie przez nia przeprawic, wiec musialem wrocic. Poszukac czegos, zeby dostac sie na drugi brzeg. Moglbys ze mna pojsc, Seamus. Otworzyc drzwi i wypuscic mnie, pojsc ze mna. Mozemy przejsc przez rzeke i... Seamus wyglada przez drzwi pieprzonej ziemianki, w ktorej stoi z cholernym karabinem i czeka, kurwa, az do oficerow dotrze wiadomosc, ze chlopak nadal ma fiola. To oni dostali nerwicy frontowej, a inni sa zbyt wielkimi tchorzami, zeby strzelic. -Nie wiem, Tommy - mowi. - Nie wiem, czy moge isc z toba tam, dokad sie wybierasz, chlopcze. Szamasz zlitowal sie nad Dumuzim. Zmienil jego rece w rece gazeli, jego nogi w nogi gazeli. Dumuzi uciekl demonom, uciekl do Kubiresz. Dumuzi, dumuzi, promienne dziecko, uciekl. Tammuz uciekl. Ze starozytnego sumeryjskiego tekstu Sen Dumuziego. Przeskakuje z mitu do mitu, w Gorzkim placzu zostaje schwytany ponownie, pojmany i zakuty w lancuchy. Budzi sie pod wstajacym sloncem, ktore wciaz probuje go uratowac. Budzi sie ze snow, nagi i ranny, i w tej czy innej wersji opowiesci jest prowadzony jako wiezien, dezerter albo zbiegly poborowy, zeby poniesc kare. Wyrywa sie na wolnosc i ucieka na pola, ktore ciagna sie bez konca, probuje umknac przed smiercia, przed wojna, z mitu do rzeczywistosci albo z rzeczywistosci do mitu. Pojmanie Dumuziego -Chodzmy do Kubiresz - powiedzieli ugallu. I poszli pylista droga, az dotarli do Kubiresz. Ale Dumuzi uciekl demonom, uciekl przez pola iluzji do domu starej Belili. Zakradl sie do domu starej Belili i przemowil do niej: -Stara kobieto, nie jestem zwyklym smiertelnikiem. Jestem mezem bogini Inany. Nalejesz mi wody do picia? Zagnieciesz make, bym cos zjadl? Myszkuje po polkach i kredensach wiejskiego domu, szukajac czegos do jedzenia, bo umiera z glodu i jest taki zmeczony biegiem, zmarzniety, mokry, wyczerpany, ze juz sam nie wie, przed czym ucieka. Rzeczy ma tak brudne, ze kiedy je zdejmuje i kladzie przy kominku, by wyschly, nie rozpoznaje wojskowego munduru, afganskiego kozucha, szmat zbieglego niewolnika czy w ogole czegos do ubrania. Odstawia z powrotem na gzyms nad kominkiem zakurzone czarno-biale zdjecie starej kobiety, ale wtedy wybucha kolejny pocisk, fotografia spada na podloge i roztrzaskuje sie. On odruchowo zwija sie w klebek. Slyszy uderzenia kijow bejsbolowych i bicie skrzydel, kiedy kuca i palcami wyjada fasole z metalowej puszki. -Chodzmy do starej Belili - powiedzieli ugallu. I pomaszerowali przez pola zludzen, az dotarli do starej Belili. Gdy kobieta nalala wody Dumuziemu i zagniotla make, wyszla z domu. Widzac to, ugallu wkroczyli po zbiega. Ale Dumuzi uciekl przed demonami i pobiegl przez pola iluzji do owczarni swojej siostry Gesztinany. Gesztinana znalazla Dumuziego w owczarni i zaplakala. Uniosla twarz do nieba. Opuscila ja ku ziemi. Jej smutek spowil swiat az po horyzont, jak brudny worek. Gesztinana rozdrapala oczy, usta, uda. Gdy drzwi otwieraja sie z hukiem, wyskakuje przez okno roztrzaskane po wielu miesiacach ostrzalu z mozdzierzy, wraca do okropienstw ziemi niczyjej we Francji, biegnie przez bloto i deszcz podczas burzy w gorach Karoliny Polnocnej, przewraca sie o rozwalony plot w sniegach Wyoming, probuje wstac, ale tamci przeskakuja przez ogrodzenie owczarni, pedza za nim, wciaz za nim, z kijami bejsbolowymi, strzelbami, maczugami. On tuli siostre, ktora za nim placze. Aniolowie zstapili z nieba na skrzydlach, krolewskie orly, jastrzebie wojny. Wojna idealow Asheville, 13 lipca 2017. Thomas patrzy, jak drzwi baru zamykaja sie za Finnanem, po czym wraca spojrzeniem do jasnowlosego chlopaka siedzacego przy stole po drugiej stronie lokalu. Tamten milczy, jakby cos probowalo z nieswiadomosci wpelznac do jego umyslu, a on staral sie to powstrzymac. Chryste, jest cholerny rok 2017, mysli Thomas, moze nie najbardziej postepowa okolica na swiecie, ale spokojnie. Sa wazniejsze rzeczy niz to, kogo chce sie pieprzyc. Jednak biedny, rozkoszny lew o anielskich oczach pije piwo, zerka na niego od czasu do czasu, oblewa sie rumiencem wstydu i ucieka wzrokiem, przekonany, ze wie, kim jest, kim powinien byc. Lecz pewien senny dystans, ktory sie w nim wyczuwa, swiadczy o czyms innym. Chlopak moglby byc nacpanym punkiem w skorzanych dzinsach albo angielskim arystokrata we fraku i slomkowym kapeluszu, a mimo to pozostalby idealny. Jego pusty wdziek sprawia, ze to, kim jest, wydaje sie malo istotne, bo w rzeczywistosci jego wcale tam nie ma. Thomas juz chce wstac, kiedy pieciu studentow podnosi sie z krzesel, zdejmuje marynarki z oparc, zarzuca je na siebie albo przewiesza przez ramie. Troche sie chwieja i glosno rozmawiaja o dzisiejszym przyjeciu, klepia pozostalych dwoch po plecach i ruszaja do drzwi. Z urywkow zdan i mamrotanych wyrazow podziwu Thomas sie domysla, ze dwoch z nich rzucilo uczelnie i zaciagnelo sie do wojska. Ameryce grozi niebezpieczenstwo, stawka jest wolnosc i demokracja marionetkowych panstw na Bliskim Wschodzie i w polnocnej Afryce. Trzeba utrzymac kruchy porzadek na swiecie. W malym telewizorze upchnietym w kacie za barem leci kolejny program CNN o nieslawnym Amarze al-Ahmadim Maliku, jeszcze jedna diatryba; w dole ekranu pasek z tlumaczeniem jego zadan, zeby winni odpowiedzieli za taka czy inna potwornosc. Teraz, po zabojstwie Alhazreda, on okazuje sie wielkim lotrem, i choc dzwiek jest sciszony, Thomas slyszy echo Mowy w jego gniewnych tonach. Malik w Syrii, al-Mashaikh w polnocnym Iraku, Khalifa w Iranie... Thomas nie jest przekonany, czy oni naprawde tworza "siec terroru", ale jedno wie na pewno. To wszystko sa enkin. Ostatnio ogladal wiadomosci i teraz zastanawia sie, czy nowi rekruci, jasnoocy i zazarci, w ogole maja pojecie, w co sie pakuja. Z Jerozolimy i Damaszku, Bagdadu i Teheranu dochodza rozne opowiesci, niesamowite opowiesci, a Thomasowi wszystkie mowia jedno. Czy chodzi o baze wojskowa w Jerycho otoczona w nocy przez spiewajace dzieci i ewakuowana nastepnego dnia, gdy wszyscy tamtejsi zolnierze zwariowali, czy o samobojcow, ktorzy nadzy i oblakani wtaczaja sie do kawiarni, krwawiac z licznych ran, i eksploduja w kule bialego swiatla, choc ludzie, ktorzy ocaleli, przysiegaja, ze tamci nie mieli przywiazanych do siebie ladunkow wybuchowych, jedynie dziwne pismo na skorze - Thomasowi te historie mowia wyraznie: wojna enkin zaczela sie naprawde. Nie jest pewien, czy prezydent Freemont i koalicja jego sojusznikow wiedza, ze sa po stronie aniolow, i czy garstka demonow stojacych za tym calym chaosem walczacych grup terrorystycznych i frakcji jest sprzymierzona, czy w takiej samej opozycji do siebie jak do armii Zachodu; wydaje sie to zbyt oczywiste, zbyt proste, zeby bylo prawdziwe. Niewykluczone rowniez, ze wszedzie sa enkin z Przymierza i ich wrogowie Suwerenowie, ze jedni i drudzy wykorzystuja anarchie i terror, by zamaskowac inna wojne. Thomas nie zamierza tu tkwic, zeby sie o tym przekonac. Wsuwa wizytowke salonu tatuazu Madame Iris do kieszeni i siega po papierosy. Ciemnowlosy kolega stoi przy barze i zamawia kolejne piwa, a lwiogrzywy Jack siedzi przy stoliku i patrzy w dal. Rzeczywiscie wyglada na bohatera o kwadratowej szczece, ktory zglasza sie na ochotnika na wojne idealow, i Thomas nic nie moze poradzic na to, ze go pragnie. Wysuwa sie z boksu, podchodzi do niego wolno i prosi o ogien. Nic sie nie wydarzy, poki w barze jest jego przyjaciel, ale mozna nawiazac kontakt, dac znak, osmielic, tak zeby hamowana zadza sciagnela go tu pozniej. Chlopak wyraznie czuje sie nieswojo, ale kiwa glowa - jasne, tak - i grzebie w kieszeni. Wyjmuje Zippo i podsuwa ja Thomasowi. Messenger zapala papierosa, przytrzymujac jego dlon i patrzac na niego z usmiechem. -Dzieki... -Jack - przedstawia sie tamten. - Jack Carter. Zadnych wiecej bogow Nosili szare syntetyczne zbroje aniolow, ale przypominali w nich szkielety, a czarne okulary przeciwsloneczne nalozone na maski tylko podkreslaly nienaturalnosc ich wygladu. Thomasowi skojarzyli sie z rzezbami, ktore odkopano w Predionice: dziwne glowy, migdalowe oczy, proste nosy, ostre rysy kosmitow wystylizowanych na elfy o kociej gracji. Jak w figurkach ptakow wyrzezbionych z kosci paleolitycznego mamuta, wzory z fal, spiral i swastyk pokrywaly filigranem ich postacie, a dluga bron z posrebrzanej stali - cos pomiedzy kusza a lanca - byla podobna do wielkich, zgrabnych toporow znanych z grobow i jaskin; na pewno za duza, zeby uzywac jej inaczej niz do odprawiania rytualow. Thomas objal rekami kolana, nagi i drzacy. -Dlaczego? -Zadnych wiecej bogow - powiedziala istota; on, ona albo ono - zadnych wiecej sojuszow i wendet, zadnych wiecej krolewskich rodow, dynastii, zadnych wiecej panteonow. Przykuca na chwile, zeby sprawdzic kajdany na rekach Thomasa, bierze lancuchy w rece niczym wodze, bada ich sile. Na koniec uwaznie przyglada sie obreczy na jego szyi i z zadowoleniem kiwa glowa. Palcami w rekawicy przesuwa po klatce piersiowej Thomasa, wodzi po tatuazu, znaku enkin, imieniu i historii spisanej w jezyku bogow. W delikatnym dotyku mozna wyczuc niemal pozadanie. Istota zdejmuje helm i patrzy na niego krystalicznie niebieskimi oczami spod czupryny zmierzwionych blond wlosow. -Dumuzi... Tammuz... Thomas - mowi. -Nie da sie uciec przed wlasna natura. Jestes taki jak ja, jak my wszyscy. Mozesz uwazac sie za ludzka istote, mozesz snic, ze nia jestes, ale tak naprawde jestes narzedziem, bronia. Wyszeptal jedno slowo i Thomas poczul z drzeniem, ze wokol nich zmienia sie rzeczywistosc. Zobaczyl, ze kucajacy przed nim aniol nie ma na sobie szarej zbroi, tylko czarny garnitur, szary wojskowy mundur ze zlotymi epoletami, koszule w krate. -Oto co to znaczy byc enkin. Naprawde myslisz, ze pozwolilibysmy ci uciec? Thomas odwrocil sie i spojrzal na zachod, gdzie za polami, po drugiej stronie rzeki trawa byla zielona i zlota, spowita elizejska mgielka, oblana sloncem, tak bliskim, ze od jego blasku az bolaly oczy. Biegl przez czas, starajac sie uciec do wiecznosci, ale zostal schwytany na koncu historii, na koncu swojej historii. Spoglada ponad ramieniem enkin w gore, na blekitne niebo. Na horyzoncie zbieraja sie grozne, ciemne chmury - burzowe albo bitewne, nie jest pewien. W tym miejscu, w swiecie poza swiatem, na polach iluzji, na pylistej drodze, czasami nie ma pomiedzy nimi zadnej roznicy. Jesli zbieralo sie na burze, moglo rowniez zanosic sie na wojne. Bicie skrzydel lsniacych metalowych ptakow wkrotce da sie slyszec w calym kraju, zagluszy wszelkie piesni i smiech deszczem ognia, krwi, swiatla, wody, blota i kamieni miotanych przez wybuchy. Thomas wiedzial, ze bedzie tak, jakby spadalo na nich niebo. Nadciagala burza. Zblizala sie wojna. Rzeka dusz stanie sie gesta od cial poleglych, pasterzy i krolow, kruki latajace nad polami beda mialy uczte. Cala historie zamieniono w sito sluzace oddzieleniu ziarna od plew, w mlyn mielacy najtwardsze zboze na miekka, biala make. -Ostatnia wielka wojna, a potem bedziemy mieli wieczny pokoj - rzekl aniol. -Wielka wojna - powtorzyl Thomas z gorycza. Zagubiony bog Sumeru Ugallu przeskoczyli przez plot z sitowia. Pierwszy ugallu zadrapal Dumuziego w policzek ostrym pazurem. Drugi ugallu uderzyl Dumuziego w drugi policzek jego wlasnym kijem pasterskim. Trzeci ugallu rozbil dno kanki na mleko. Czwarty ugallu zrzucil z kolka kubek do picia. Piaty ugallu roztrzaskal kanke. Szosty ugallu roztrzaskal kubek. Siodmy ugallu krzyknal: -Wstan, Dumuzi, synu Sirtura, mezu Inany, bracie Gesztinany! Obudz sie ze snu! Porwano twoje owieczki, uprowadzono jagnieta! Zabrano twoje kozy, kozleta sa u nas w pulapce! Zdejmij z glowy swieta korone! Zdejmij z siebie szaty md Rzuc krolewskie berlo na ziemie! Zdejmij z nog swiete sandaly! Pojdziesz z nami nagi! Ugallu pochwycili Dumuziego. Otoczyli go, skrepowali mu rece, zwiazali szyje. I wyprowadzili Dumuziego, Tammuza, Thomasa. Niewolnicza obroza wrzyna mu sie w szyje, a wlasciwie nie obroza, tylko szorstka petla, na ktorej powiesza pieprzonego czarnucha, tak, chlopcze, przerzucaja sznur przez galaz drzewa, zdzieraja epolety z munduru, sierzant otrzepuje kurz z kapelusza o szerokim rondzie i odwraca sie, nie patrzy na skazanca, ktory stoi na czubkach palcow, przywiazany linami do drewnianego plotu, w zimnym sniegu, z rekami na plecach, szorstkie drewno krzyza uraza swieze rany od bata, jeden z nich, Carter, wsadza mu papierosa w usta i pyta, czy chce opaske na oczy. Zrobia to oczywiscie szybko, a jemu jest przykro, Boze, jak mu przykro, Tommy krzyczy do Seamusa, ale Seamus odwraca wzrok, bo mdli go od tego wszystkiego i przysiega sobie, ze to juz koniec, koniec sluzby Seamusa Finnana w zasranej wojnie, w ktorej on nie ma zadnego pieprzonego interesu, a Thomas... Thomas czuje, ze lina zaciska sie wokol jego nadgarstka, kiedy wciagaja go z rzeczywistosci z powrotem do wiecznosci, gdzie jest miejsce zbieglego boga, do powtarzajacej sie w nieskonczonosc chwili jego smierci. Patrzy w bok, ku rzece, tak teraz bliskiej. Kanka lezy pusta, nikt nie wlewa mleka do rozbitego kubka. Dumuziego juz nie ma; owczarnia, jak pyl, zostala oddana wiatrom. Sebitti Kiedy niebo, krol bogow, uczynil ziemie brzemienna, mowi sumeryjski mit, urodzila mu siedmiu bogow, a on nazwal ich Sebitti. Gdy staneli przed nim, oglosil ich przeznaczenie. Wezwal pierwszego i wydal mu rozkazy: wyruszycie razem i nikt was nie pokona. Potem przemowil do drugiego: plon jak sam bog ognia, pal sie jak plomien; do trzeciego rzekl: ty bedziesz kroczyl miedzy nimi z grozna mina lwa, a wszyscy, ktorzy to zobacza, padna z przerazenia; czwartemu powiedzial: gory beda uciekac przed tym, ktory poniesie wasza straszliwa bron; piatemu polecil: wiej jak wiatr, az po krance ziemi; szostemu rozkazal: idz gora i dolina, nie oszczedzaj niczego na swojej drodze. Siodmego napelnil smoczym jadem, mowiac: scinaj z nog zywe istoty. Metatron patrzy na siedem marmurowych kolumn swojego Archiwum, na pusty plaskowyz ciagnacy sie we wszystkie strony az po horyzont. Kazdy filar ma wlasny znak, sygil wyryty w kamieniu. Bylo siedmiu Sebitti i siedmiu ugallu, tak jak bylo siedem planet i siedem dni. Siedmiu medrcow wyszlo z rzeki, przynoszac Sumerowi wiedze i cywilizacje z dalekiego swiata dziwnych bostw, z gor, gdzie mieszkal Enlil, pan wiatrow, z abzu, otchlani wypelnionej woda, siedziby pana ziemi Enki, zrodla wszystkich rzek swiata. Bylo siedmiu Anunnaki, sedziow podziemia, i siedem broni Nergala, znanego jako Irra w pozniejszych mitach, a Grekom jako Ares, bog wojny; broni, ktora chodzila i mowila jak ludzie. Ich imie znaczylo po prostu Siedem. Sebitti. Siedmiu przeciwko Tebom, mysli Metatron. Siedmiu samurajow. Siedmiu wspanialych. W egipskiej mitologii ludzka istota ma nie jedna dusze, lecz siedem. Siedem faset, siedem archetypow, ktore razem skladaja sie na jednostke. Tak wiec siedmiu przybylo do chaldejskiego Ur, zeby zaciagnac sie do Przymierza. Rapiu byl uzdrowicielem z Akadu, Mika pochodzil z Syrii; Adad mieszkal w tamtym czasie blisko Haranu, wsrod Hetytow. Rafael, Michal, Azazel. Reszta wywodzila sie z calego Bliskiego Wschodu: Uriel, Gabriel i Samael, zanim go... zastapiono. I oczywiscie Metatron. Metatron, ktory kiedys byl bogiem zwanym Enki, ktory kiedys byl czlowiekiem zwanym Enochem, nim usunal te czesc siebie, ktora nadal pozostawala ludzka. Siedmiu archaniolow. Siedem strzelb do wynajecia. Dobry zespol. Na wojnie dobrze jest miec takich po swojej stronie. Metatron zawsze wierzyl, ze moga dzialac zakulisowo, zawierac traktaty i pakty, ustanawiac prawa, podpisywac kontrakty, tworzyc ukryte imperium, zaprowadzac sprawiedliwosc. Sprawiedliwosc, milosierdzie i madrosc. A ich panowie, jeden po drugim, zaczynali sobie uswiadamiac, kto naprawde rzadzi, dokad wszystko zmierza i albo wybierali dluga droge do Welinu, do egzystencji zlozonej jedynie ze snow i wspomnien, albo sami skladali przysiege. Klekali przed tronem i pozwalali, zeby zmienil ich znak, archetyp, me, dal im nowa tozsamosc wraz z nowym przeznaczeniem. I Metatron ostroznie ich poprawial, nadawal ich osobowosciom nowe cechy, rzezbil dusze, tak ze juz nie byli bogami, ktorym oddaje sie czesc, obdarzonymi moca, tylko slugami wiekszego autorytetu, aniolami niebieskiego zastepu. Teraz stoi przed nim siedmiu w zakrwawionych, ubloconych zbrojach, z minami psow, ktore zabawily sie z jakims niewinnym stworzeniem bardziej, niz im pozwolono. Dwaj wysunieci przed szereg, brudniejsi i bardziej aroganccy niz pozostali, wyrozniaja sie indywidualnoscia. Kazdy zespol ma swoje gwiazdy. Gabriela i Michala, ktorych sie wysyla, gdy trzeba spustoszyc miasto. -Zrobione - oznajmia Carter. - Nie zyje. -Na pewno? A dziewczyna? -Wypadla z gry - odzywa sie Pechorin. - Ptaszyna polamala sobie skrzydla. Koniec historii. Metatron kiwa glowa i odprawia wszystkich. Archiwum migocze. To tylko wirtualna rzeczywistosc, sala konferencyjna, z ktorej korzysta, zeby zrobic nalezyte wrazenie na wspolczesnych sebitti (pisanych mala litera, bo nie sa oryginalami). Czasami uzywa jej rowniez jako azylu, kiedy chce spokojnie przestudiowac wpisy w ksiedze, poszukac swiezej krwi, ale ogolnie rzecz biorac, pomieszczenie jest zbyt okazale jak na jego gust. Patrzy przez okno salonu na dachy, na azurowa konstrukcje wiezy Eiffla widocznej za kominem; woli rzeczywistosc. Zawsze wolal. Wiec chlopak nie zyje, a dziewczyna zostala zlamana, mysli. Ale wcale nie jest tego pewien. Moze powinien osobiscie rozeznac sie W sytuacji, zlozyc wizyte swojemu sebitti z Karoliny Polnocnej. To bylaby pierwsza egzekucja enkin od... dlugiego czasu. Po Welinie powinny sie rozejsc fale, wstrzasy wtorne. Jego zolnierze sa zbyt mlodzi, zeby to wiedziec, ale Metatron na wlasne oczy widzial, jak posiekano Tiamata. Przymierze jest czyms wiecej niz zwyklym paktem, sygil enkin czyms wiecej niz tylko znakiem. Sa to rzeczy spisane na Welinie, a jedno male na nim zadrapanie moze splamic cala historie krwia i atramentem. Czas nie jest prosta linia prowadzaca z przeszlosci ku przyszlosci. W srebrnej stali zapalniczki Carter otwiera Zippo, zapala ja pstryknieciem, wyciaga dlon nad plomien, obniza ja wolno. Kiedy zaczyna go parzyc, zabiera reke. Powtarza te zabawe jeszcze kilka razy. W koncu tak dlugo trzyma dlon nad plomieniem, az w powietrzu rozchodzi sie swad palonego ciala. Przypomina mu sie inny czas i miejsce, inna tozsamosc, juz zacierajaca sie w jego pamieci. Kiedys lubil odprawy. Czul sie po nich oczyszczony, jego wiez z Przymierzem umacniala sie poprzez namaszczenie, przez obmycie w krwi baranka, powierzenie wspomnien zwierzchnikom, calkowita uleglosc wobec chwaly. Po kazdej misji byl jak nowy, kiedy wychodzil z pokoju hotelowego albo pustego biura wybranego na baze operacji, uwolniony od brzemienia grzechow, w stanie laski, w przekonaniu, ze dzialal w slusznej sprawie, dla Przymierza. Zawsze czul sie w ten sposob i nie wiedzial, dlaczego teraz jest inaczej. -Co robisz, kurwa? - Pechorin odtraca jego reke znad plomienia. - Jezu Chryste! Co ty wyprawiasz? Carter zamyka zapalniczke. -Skad ja mam? - pyta. - Nie pamietam. Pechorin wzrusza ramionami. -A jakie to ma znaczenie? Wez sie w garsc, kurwa, wsiadaj do samo chodu. Pechorin otwiera centralny zamek, wsuwa sie za kierownice. Carter zeskakuje z maski i otwiera drzwi od swojej strony. Patrzy na spalone wnetrze dloni. Skora jest czerwona i obolala, ale juz sie goi. Moze nie w oczach, jednak bol wyraznie slabnie. Ostatecznie sa uzdrowicielami, czy chodzi o leczenie wlasnego ciala, czy uszkodzonej skory rzeczywistosci, Welinu. Podobno tak nazywali ich starozytni: rephaim, uzdrowiciele. Siada na miejscu pasazera. Czarna, miekka skora jest goraca od slonca, a on bliski odkrycia zrodla dyskomfortu. Nie uswiadamia sobie, ze przypalanie bylo tylko proba skonkretyzowania niejasnego cierpienia, mdlacego niepokoju, ktory go nie opuszcza, mimo ze wypowiedziane szeptem slowo Metatrona oczyscilo jego glowe ze wspomnien okropnych czynow. Nie pamieta, jak patrzyl z przerazeniem na dziewczyne lezaca w kaluzy czarnej krwi, jak drzaly mu rece na sama mysl o tym, co zrobili. Nie pamieta, ze kiedy jego piesc raz po raz spadala na twarz tchorza, probowal roztrzaskac wlasny obraz, bo widzial w nim swoje niebieskie oczy i jasne wlosy. Nie pamieta, jak wyjmowal zapalniczke, w nadziei ze chlopak rozpozna ja mimo lsniacej powloki nalozonej na nich przez Metatrona i zrozumie, ze musi uciekac. Nie. Choc nie wiadomo, jak gleboka jest rana w jego duszy, Metatron oczyscil ja dokladnie. Mowa nadal rozbrzmiewa echem w jego glowie, czyszczenie trwa, powolne, metodyczne. Ale nie doskonale. Pechorin bierze jego reke i oglada ja uwaznie, natomiast Carter patrzy na swoje odbicie w srebrzystej stali zapalniczki i probuje zrozumiec, dlaczego, kurwa, nie czuje sie tak, jak powinien. Pechorin zapuszcza silnik, rusza, wlacza sie do ruchu. Za nimi w nieoznakowanym vanie jedzie pieciu pozostalych. Carter widzi w lusterku wstecznym, jak sie smieja, otwieraja puszki piwa, wracaja lagodnie do pustych, plastycznych osobowosci, w ktorych zyja na co dzien, do nastepnego wezwania. Odchyla glowe na oparcie siedzenia i zamyka oczy. Slonce swieci przez powieki, malujac na nich czerwone i pomaranczowe plamy, abstrakcyjny obraz z krwi i ognia. Pamieta oczy chlopaka, ciemnoorzechowe z plamkami zieleni, szmaragdu, jadeitu, zadarty nos, kasztanowe wlosy do ramion. Pamieta, jak tamten podrywal go w barze, jak oblizywal wargi, jak on sam przypalal mu papierosa. Powinien byl zaprosic go do towarzystwa. -Wygladasz jak gowno, czlowieku - stwierdza Joey. Jack patrzy na Pechorina i z jakiegos powodu - Bog wie dlaczego - widzi go w garniturze zamiast w czarnej skorzanej kurtce. Cholera, Joey nigdy by nie wlozyl garnituru, nawet gdyby mu zaplacic. -Bo czuje sie jak gowno - mowi. Rzeka krukow i krolow Rzeka gesta od wojennego blota - od krwi i cial - rzeka gesciejsza niz smola plynely podarte ubrania, polamane meble, otwarte walizki, mokre papiery, nasiakniete olejem szmaty, ciasno zawiazane plastikowe worki z nieznanymi skarbami, olejne obrazy w ramach, lalki i misie, czarno-biale fotografie zon i ukochanych, ojcowskie zegarki i staroswieckie zegary dziadka, fortepiany, dzieciece trojkolowce, talie kart z nagimi kobietami, gliniane naczynia z Hacilar, Hassuny albo Samarry pomalowane w ptaki, ryby, zwierzeta i ludzi, glowy bykow, topory, krzyze maltanskie z Tali Halaf; pokryte glina czaszki umarlych, kiedys ozdobione muszlami w miejsce oczu, stanowiace zrodlo calej starozytnej ceramiki przedneolitycznego Jerycho. Cenne artefakty obracaly sie wsrod smieci, a wraz z nimi, na nich, pod nimi plynely bezwladne trupy; niegdys czysta rzeka toczyla sie przez wiecznosc ku odleglemu miastu na skraju wszystkiego. Migotliwy nurt glosow i obrazow, do niedawna z rykiem albo szmerem rwacy naprzod - rzeka zycia i umarlych, ktorzy przeprawiali sie do wiecznosci, porzucajac czas i miejsce swojej egzystencji - byl teraz powolnym wezem, gdzie kruki zywily sie trupami krolow. Thomas potyka sie, probujac przeskoczyc przez wykrecony korzen drzewa, pada na kolana, z rekami wyciagnietymi przed siebie. Skreca sobie nadgarstek, wyje, przeklina sie za halas, ktory spowodowal. Za nim - o wiele za blisko - rozlegaja sie dzikie wrzaski pijane zlosliwa uciecha. Tamci nadchodza, z trzaskiem przedzierajac sie przez krzaki. Thomas wstaje chwiejnie z rowu wypelnionego grzaskim blotem i rusza dalej. Ucieka przed szwabami, przed wiesniakami, przed ogarami, przed aniolami, przed lwem, przed grzmotami i blyskawicami, ktore trafiaja w drzewo tuz obok niego, wysokie drzewo oswietlone niesamowitym, upiornym blaskiem. Wyskakuje z zagajnika, pedzi przez pole, trawa chloszcze go po twarzy, wbiega do nastepnego lasu, slizga sie, turla po zboczu, z pluskiem wpada do rozszalalej rzeki, czarnej, brazowej i czerwonej od ziemi wyplukanej przez burze. Woda kotluje sie, wciaga go w glab, chwyta w smiertelny uscisk. Jest suchy, goracy, sloneczny dzien na sawannie, lew skrada sie wolno przez wysoka trawe. Smukla, mloda gazela Thomsona porusza nozdrzami, czujac zapach drapieznika w powietrzu, patrzy na nas, mruga dlugimi rzesami, ktore ocieniaja ciemne oczy. Anioly kraza leniwie w gorze. Rozgladajac sie wokol siebie, widzimy stada turow pasace sie na rowninie i nalozonych jak duchy na ten obraz veldu mlodych mezczyzn w strojach koloru oliwkowego i khaki, ktorzy pala papierosy, graja w karty i pija. Pies lezy zwiniety w klebek obok (za? jeszcze dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzece skory, w masce z dziobem i plaszczu ozdobionym piorami albo skrzydlami. Wszystko jest nieruchome, zawieszone w chwili. I choc wiemy, ze kiedy ta chwila sie skonczy (bez cienia watpliwosci, bo w ostrym swietle tego letniego poludnia nie ma cieni, tylko bardzo male tuz pod naszymi stopami), nastapi zaglada, ktora roztrzaska sielski spokoj (bo zawsze tak sie dzieje, w zyciu czy w wiecznosci), wiemy rowniez, ze gdzies tam ucieka Tammuz. Ucieka z kazdego czasu, z kazdego grobu. Mimo to oplakujemy go, zaginionego boga Sumeru, tak jak placzemy nad wszystkimi utraconymi dniami letnich miesiecy. A on nadal biegnie, pedzi, skacze, uchwycony w chwili, nieuwieziony w micie, przez pola straconych dni, daleko od pylistej drogi, wzdluz rzeki krukow i krolow, rzeki glosow i obrazow zywych i umarlych; wokol niego rosnie sitowie, trawa, krzewy, drzewa i maki. ERRATA Strazza Ce La DaedaliiPoznym rankiem wychodze z hostelu na slonce Strazza Ce La Daedalii, jak pozwolilem sobie nazwac to miejsce, bezwstydnie laczac morfemy trzech albo czterech jezykow, ktorych nauczylem sie w czasie moich podrozy, wymyslilem te hybryde dlatego, ze spodobalo mi sie jej przyjemne lacinskie brzmienie, a poza tym uznalem, ze jej plynne kadencje dobrze opisuja te kaskadowa cywilizacje. Wylozony marmurowymi plytami plac z kawiarniami i restauracjami ma cztery ciagi wielkich schodow: dwa prowadza w dol od jego zewnetrznego skraju odgrodzonego balustrada, z polnocno-wschodniego i polnocno-zachodniego naroznika, rownolegle do stromego muru i spotykaja sie nizej na malym podescie tylko po to, zeby skrecic i rozdzielic sie znowu, a nastepnie ida w dol do poludniowo-wschodniego i poludniowo-zachodniego rogu innego placu; pozostale dwa ciagi biegna w gore wzdluz kamiennej sciany ograniczajacej dziedziniec od poludnia do malego podestu, gdzie skrecaja i pna sie wyzej. Cala Strazza Ce La Daedalii tak wyglada: kolejne place, przechodzace jeden w drugi, najdalsze ukryte we mgle albo w atmosferze, ktora rozprasza swiatlo, nadajac mu barwe wodnistego blekitu, az wreszcie nawet przez lornetke nie mozna odroznic ich poczatku ani konca. Kolejne warstwy ulic i placow ochrzcilem strazza. Nie mam pojecia, jak nazywali je miejscowi, bo nie potrafie odczytac ich alfabetu. Odstawiam espresso na jeden z przykrytych cerata w czerwono-biala kratke stolikow w malej rustykalnej kawiarence, ktora wybralem na swoje biuro do pracy nad ostatnim projektem, i wychodze na plac, zeby sprawdzic ukonczone dzielo. Zdaje sie, ze oddaje sie zajeciu o dlugiej tradycji. Sadzac po pamiatkach, na ktore trafilem w sklepach turystycznych, w zadnym razie nie ja pierwszy wybralem schodkowa ulice, te Drabine Jakubowa, na pas startowy. Stare czarno-biale fotografie, lsniace kolorowe zdjecia, szkice weglem, obrazy olejne, fotokopie ukazuja wielowiekowa historie fantastycznych wynalazkow zbudowanych przez niedoszlych Dedali o ograniczonych umyslach, ale pelnych entuzjazmu. Wyobrazam sobie tlumy zgromadzone po bokach placow, na schodach, na balkonach, w oknach z zaluzjami. Starcy pala fajki i kreca glowami, mlode dziewczeta mdleja na widok przystojnego smialka, szalonego awiatora rzucajacego wyzwanie smierci, mlodego chlopaka, ktory oznajmia matce, ze pewnego dnia on rowniez sprobuje - niewazne, czego uczy historia - przynajmniej sprobuje dotknac nieba. Mieszkancy Ryftu, ograniczeni przez jego uksztaltowanie, musieli marzyc o lataniu od dnia, kiedy pierwszy jaskiniowiec zobaczyl orla, ktory - szybuje na pradach powietrza, a potem spada z gory w ataku na zdobycz. Jak mogliby, patrzac na ptaki, nie zrozumiec, ze gdyby sami wydostali sie poza nachylona plaszczyzne ich swiata, bylaby to rewolucja bardziej doniosla i brzemienna w skutki niz odkrycie ognia? Wolnosc podrozowania w pionie, szybowania obok miasteczek i wsi lezacych miedzy ich zasciankiem a odleglymi, legendarnymi miastami, lekcewazenia rogatek i cel pobieranych przez osady, ktore nic nie wytwarzaja, tylko maja szczescie, ze znalazly sie na szlaku handlowym. Mozliwosc ujrzenia na wlasne oczy tego, o czym slyszeli z opowiesci przekazywanych przez jednych podroznikow innym podroznikom jak w zabawie w gluchy telefon, z plotek o Krancu, tam wysoko w gorze, albo o Dolinie, mitycznych z powodu samej odleglosci, o fantastycznych krainach niemozliwie, niewiarygodnie... plaskich. Tak wiec przybywali tutaj kolejni Dedale zamieszkujacy ten maly skrawek Ryftu, romantyczni glupcy finansowani przez kupcow opetanych wizja wyzwolonego swiata, i probowali latac. Na wyzszym placu stoi poswiecony im pomnik, gora poskrecanych lopat i przekladni z brazu, podobnych do skrzydel nietoperza, sterczacych z uprzezy, a do tego ludzka postac z rekami uniesionymi do nieba, jakby zostala wyrzucona z wraku albo jakby po implozji maszyny rozbijajacej sie o kamienie dusza pilota wyfrunela z niej niczym motyl zrodzony z zelaznej poczwarki. Podobnie jak w moim dalekim swiecie wiekszosc maszyn latajacych zawdzieczala forme swiatu zwierzecemu: laczone przegubowo konstrukcje z cienkiej tkanki napedzane rekami albo nogami, hydrauliczne tloki wspomagajace sile miesni, skrzydla o szesciometrowej rozpietosci, ciezary, ktore musialy spasc jak kamien, albo delikatne lotnie, ktore sunely lekko w powietrzu ku zachwytowi gapiow, az nagle robilo sie w nich grozne rozdarcie, a po chwili wybuchaly krzyki i placz, gdy wielkie marzenie kolejnego Dedala roztrzaskiwalo sie o bruk. W ksiazkach znalazlem zdjecia mezczyzn i kobiet, ktorzy wzbili sie w niebo na najprostszych szybowcach, wlasciwie samych platach nosnych, a potem pikujac, splyneli w dol i znikneli pod chmurami, bo nie umieli zlapac tajemniczych pradow powietrza wykorzystywanych przez ptaki, zeby sprowadzily ich z powrotem do domu. Kilku wrocilo po latach, na piechote. Na fotografiach widac postarzalych ludzi obok swoich usmiechnietych mlodszych wersji, tym razem trzymajacych nie stery, tylko laski. Oni przynajmniej poradzili sobie lepiej niz baloniarze, ktorzy wszyscy co do jednego podryfowali w dal i nigdy wiecej ich nie ujrzano. Nawet najlepsi, jesli moja interpretacja jest wlasciwa, nie byli w stanie okielznac poteznych pradow zstepujacych i bocznych, przed ktorymi ostrzegali starzy awiatorzy i meteorolodzy. Gdyby nie to, moja maszyna latajaca pewnie przybralaby duzo bardziej rozsadna forme. Smiech Leonarda Wsuwam stopy w strzemiona, mocno sciagam pasy, zatrzaskuje metalowe klamry, przypinajac nogi do lekkiego szkieletu. Jest wykonany z materialu nazywanego przez miejscowych synte, nieznanego w innych czesciach Ryftu, przynajmniej tych, ktore odwiedzilem. Nawet nie wiem, plastik to czy metal. Lsni jak chrom, jest gladki i solidny, polyskuje srebrzyscie w sloncu, ale cala skomplikowana konstrukcja wazy mniej niz garsc piasku i z latwoscia zostalaby porwana przez wiatr, gdyby nie byla przywiazana do zelaznej kraty jednej ze studzienek, ktore tu i owdzie znacza marmurowe plyty placu. Przy synte aluminium wydaje sie olowiem. Mysle, ze to jest stop adamantu i kaworytu, mocny jak ten pierwszy i rzucajacy wyzwanie grawitacji jak ten drugi. Kilka stuleci zabrala mi nauka, jak dziala maszyna. Dobrze, ze w czasie dlugiej podrozy przez Ryft nie pozbylem sie zapasu synte, ktory zdolal udzwignac moj pojazd. Ciagnac do gory skladane skrzydla, zeby wsunac ramiona w uprzaz, zerkam na moj ostatni wehikul zaparkowany przy drodze, ktora prowadzi z placu na wschod, wielka platforme ze stojaca na niej stara przyczepa kempingowa Winnebago, otoczona daszkami namiotow, z drewnianym gankiem, ktory sam zmajstrowalem, i przybudowka. Ogromne pieciopalczaste waldo przytroczone do niego niczym gigantyczna dziecieca reka odgrywa role wolu. Gdyby w tym swiecie ktos moglby mnie zobaczyc, kiedy wtoczylem sie do miasta, szalony cyganski wloczega w dziwacznym cyrkowym wozie, ciekawe, co by sobie pomyslal. Musze przyznac, ze z czasem spodobala mi sie sama osobliwosc maszynerii, ktora zlozylem w czasie podrozy pylista droga, biorac rozne czesci z tego czy innego swiata i przerabiajac je do wlasnych celow. Bedzie mi troche zal zostawic caly dobytek i absurdalny pelzajacy pojazd, ktory przez trzy stulecia ciagnal go po gorskich szlakach; ale zygzakujac bez konca po Ryfcie, coraz bardziej oddalam sie od sciezki, ktora chce podazac. Jestem dosc daleko od kursu wytyczonego w Ksiedze i jesli mam sie go trzymac, musze poswiecic wygody ociezalego domu na kolkach na rzecz czegos bardziej... spektakularnego. Zapinam klamre pasa, zwalniam blokade i czuje, ze wokol moich bokow powoli zamyka sie uprzaz, miekka jak palce dziecka zaciskajace sie na pilce bejsbolowej, ale solidna niczym dodatkowy zestaw zeber. Spod moich pach wysuwaja sie zaczepy mocujace i zatrzaskuja nad ramionami - metalowe miesnie, z ktorych wyrastaja skrzydla, na razie zlozone. Sciagam w dol napiersnik i zapinam go w pasie; nie moglem oprzec sie pokusie, zeby zrobic go na wzor lsniacego pektoralu czy tez zbroi starozytnego Greka, Rzymianina albo aniola z obrazow w moim ojczystym swiecie. Troche odstaje na piersi - co nadaje calemu szkieletowi wyglad jeszcze bardziej seraficzny - bo wbudowalem w niego mala skrytke. Kucam, podnosze Ksiege i wsuwam ja w otwor z prawej strony. To jedyna rzecz, ktora zabieram ze soba. Nakladam gogle i maske tlenowa. Nie mam pojecia, jakie warunki panuja na blekitnym niebie Ryftu; pewnie jestem tak daleko w dole, ze moglby mnie zgniesc sam ciezar powietrza, wiec najwyrazniej w tym swiecie obowiazuja inne prawa fizyki, ale nie bede ryzykowal. Wsuwam dlonie w rekawice wiszace u pasa, odpinam je i mocuje wokol nadgarstkow, sprawdzam wszystkie kabelki i gniazdka, dotykam glownego wlacznika przy pasie, dajac znak zwariowanemu ustrojstwu, ze jestem gotowy. Robie krok do przodu i rozkladam rece w niepotrzebnym, odruchowym gescie, nade mna rozkladaja sie dziewieciometrowe srebrzyste skrzydla. Poruszaja sie i chwytaja powietrze, gdy zaczynam przebierac palcami. Moje stopy odrywaja sie od ziemi, kopie dzwignie, wiezy odpadaja i nagle sie unosze. Strazza Ce La Daedalii rozbrzmiewa smiechem, kiedy wzbijam sie ku niebu Welinu, smiechem moim i szalonych marzycieli Ryftu, przegranych awiatorow, ktorych imion nigdy nie poznam, Leonardow tego zakatka wiecznosci. Ze wzgledu na niezliczone porazki moglem nazwac to miejsce Strazza Ce La Icari, ale w ten sposob obrazilbym ich wszystkich. Dedal jednak pofrunal i to samo zrobil kazdy z nich, smiejac sie w twarz starcom, ktorzy pykali z fajek i poblazliwie krecili glowami. Wznosze sie na ich smiechu, okrzyki radosci sa sila nosna pod palcami moich skrzydel. Nie obchodzi mnie, kto obserwuje moj lot: duchy z balkonow tego opuszczonego swiata czy anioly z okien w niebie. Frune. 6 MEKA WSZYSTKICH THOMASOW Ukrzyzowany pasterzZnajduje go w kosciele, na jednej z drewnianych lawek, z plastikowa siatka miedzy nogami; torba pobrzekuje, kiedy Finnan zmienia pozycje. To ostatnie miejsce, w ktorym spodziewalaby sie go zastac, ale pewnie miedzy innymi dlatego je wybral. To ostatnie miejsce, gdzie spodziewalaby sie go znalezc. On zerka na nia z ukosa, odmierza jej kroki, po czym siega do torby i wyjmuje butelke piwa. Nie patrzy na nia, kiedy zdejmuje kapsel o brzeg lawki stojacej przed nim. Ksiadz rusza w ich strone od drzwi znajdujacych sie na prawo od oltarza. Finnan mruczy cos pod nosem, ksiadz zatrzymuje sie, odwraca i wchodzi do zakrystii. -Chyba nie uwierzyles nagle w te brednie - mowi Phreedom. -Nie. Ale to fajna idea, nie uwazasz, Phree? Odkupienie. -Nie to powtarzales. -Nie? A co mowilem? -Umre za swoje wlasne cholerne grzechy, dziekuje bardzo - przedrzeznia go Phreedom. -Tak. Pewnie tak sie stanie. A przy okazji, masz gowniany akcent. Phreedom wsuwa sie na lawke obok niego. Nie ma zadnych widocznych siniakow ani ran, ale wyglada na chorego. Jest blady, prawie bialy, a kiedy Phreedom dotyka jego policzka - Finnan sie wzdryga i ucieka wzrokiem - okazuje sie zimny jak marmur. -Co ci sie stalo? - pyta. -Aniol zabral mi serce. Siegnal do srodka i po prostu je wyrwal. Czulem, jak zmienia cala instalacje, przylacza tetnice do zyl, zyly do tetnic. Wszystkie sa ladnie powiazane, tylko brakuje pompy, dlatego musze przez caly czas powtarzac sobie w glowie mantre, zeby krew plynela. A do tego potrzeba duzo ciepla. Zauwazylas cos podobnego, kiedy bralas mojoi Jest na to jakies naukowe okreslenie, prawda? -Ujemna entropia. -Wlasnie. Ktos powinien to zbadac, nie sadzisz? Moze to, kurwa, wcale nie jest magia. Moze istnieje racjonalne wyjasnienie calego tego gowna. -Moze - zgadza sie Phreedom. -Byloby milo, co? Moglibysmy sie dowiedziec, co nas wszystkich napedza, gdyby pieprzeni idioci nie byli tak zajeci odgrywaniem pieprzonych wojakow. - Parodiuje salut. - Sierzant Seamus Finnan melduje sie na rozkaz, sir. -Pewnie, kurwa, sie teraz szykuja - mowi. - Nawet nie daja czlowiekowi wyboru. Jesli nie jestes z nimi, umierasz. Ale jesli zabijesz enkin, poniesiesz konsekwencje. Moj o, do ktorego jestesmy podlaczeni, biegnie cholernie gleboko pod rzeczywistoscia. Przecinasz nic, jedna mala nic... Ich nic nie obchodzi. Pieprzyc to, mowia. Niech ten cholerny swiat splonie i powstanie inny. Pociaga piwo z butelki. -Chryste, oni nadal zyja w zasranym neolicie. Trzeba wypalic pola, nim sie zasieje nowe ziarno. - Kolejny lyk. - Ale nie musieli go zabijac. Nie musieli tego robic. Jesli zabijesz enkin... nie, juz to mowilem, robi sie wielkie pieprzone... - macha reka, szukajac wlasciwego slowa - rozdarcie w Welinie. Istnieja miejsca na tym swiecie, gdzie... cerowanie niezbyt sie udalo. Dni, ktore sa dziurami. Znam duzo takich dni, mysli Phreedom. -Wiesz, co potrafi zdzialac glos aniola - ciagnie Finnan. - Pomysl o szkodach, jakie powoduje jego krzyk. Phreedom slyszala go w kosciach i budzila sie w srodku nocy, a dzwiek nadal rozbrzmiewal echem w jej czaszce, dzwonil w uszach. Fala uderzeniowa po smierci jej brata. -Zabijesz mnie, kurwa, czy co? - pyta Finnan. Patrzy na niego, bladego i zalosnego, i kreci glowa. Jest pewna, ze gdyby mogla dac aniolom cos wiecej niz fragment slowa, jedna sylabe, ktora zdazyl wymowic Thomas, zanim mu przerwala, gdyby miala dla nich cos oprocz tego Ash-, jej rowniez zabraliby serce. Ashton? Ashbury? Finnan najwyrazniej byl w stanie bardziej im pomoc. Widzi to po jego zachowaniu, po tym, jak ucieka wzrokiem, patrzy wszedzie tylko nie na nia. -Nie - mowi Phreedom. - Po prostu chce wiedziec... Sama nie wie, co chce wiedziec. Finnan spoglada na krucyfiks, wskazuje na niego butelka. -Myslisz, ze on tez byl jednym z nas? Szmaciana lalka albo strach na wroble Ukrzyzowali Puka na polu za miastem, rozebrali go do naga w pazdziernikowa noc w gorach, gdzie zimny wiatr obnizal temperature prawie do zera. Oczywiscie nie przybili go do prawdziwego krzyza, tylko przywiazali jego polamane rece linami do plotu z drutu kolczastego, a potem niemal zatlukli na smierc kolba karabinu, rozlupujac mu tyl czaszki az do prawego ucha. Zostawili go z ramionami rozpostartymi niczym skrzydla orla i, tak jak pewien zolnierz z czasow pierwszej wojny swiatowej skoszony przez ogien wroga na ziemi niczyjej, wisial na drucie przez osiemnascie godzin, bezwladny jak szmaciana lalka albo strach na wroble. Gdy go znaleziono, byl w agonii. Juz nie obudzil sie ze spiaczki. Znacie zatem te historie i wiecie, ze nie ma szczesliwego zakonczenia. Puk - mlody byczek, moj smukly, jasnowlosy ogierek - nie wstal z martwych po trzech dniach spedzonych w grobie, jego smierc nie wybawila nas od grzechow, nie zapewnila nam ani jemu zycia wiecznego. Puk, z domu Thomas Messenger, mimo zielonych wlosow, usmiechnietych ust cherubina, dlugich czarnych rzes, ktore nadawaly mu wyglad wiecznego dziecka, Piotrusia Pana, umarl jak wszyscy, bez zmartwychwstania, bez cudu ponownych narodzin. Nadal pamietam brzoskwiniowy meszek na jego nogach, laskotanie pior na piersi, czubek rogu wciskajacy sie w bok. Ale Pan nie zyje. Wielki Pan nie zyje. I powinnismy po nim plakac, tak jak kobiety oplakiwaly Tammuza w Jeruzalem, w przekonaniu, ze nigdy nie wroci. -Jego dusza udala sie do lepszego swiata - rzekl kaplan. W pewnym sensie sie z nim zgadzam. Cicha ciemnosc zamiast zycia zgaszonego jak skwierczaca swieca i tylko cienka smuzka - ludzki zal - niczym dym kadzidla unosi sie do nieba, ktore musialo jawic sie jako wybawienie w chwili, gdy poczul spadajace na niego razy, gdy krew poplynela mu po twarzy, w glowie rozbrzmialo potepienie. Zastanawiam sie, ilu z nas potrafi sobie wyobrazic bol i strach, ktore ustepuja powoli, w miare jak cialo odcina sie od swiata, a czlowiek zaczyna rozumiec, ze jedynym ratunkiem jest utrata przytomnosci. Potem juz tylko osuwanie sie w mrok i na koniec w nicosc. Zastanawiam sie, co bylo gorsze, kiedy jeszcze pozostawal swiadomy: fizyczne tortury czy przerazenie ich skrajna nienawiscia, moralna pewnoscia, ze on nie miesci sie w granicach tego, co moga zaakceptowac, ze zasluzyl nie tylko na smierc, ale na smierc tak brutalna i nieludzka, ze serafiny, ktore spalily Sodome, musialyby z szacunkiem pochylic przed nimi glowy? Jak to jest, rozmyslam, poznac caly ogrom nienawisci w czasie lekcji wbijanej do glowy kolba, wypisywanej na skorze drutem kolczastym? Tymczasowy swiat Lezymy na plecach, on z glowa na moim ramieniu, i patrzymy w niebo, na zloty polksiezyc slonca, na srebrny ksiezyc pokryty kraterami. On otoczyl sie skrzydlami jak pawim ogonem, moje sa rozpostarte szeroko i plasko na wilgotnej trawie o grubych zdzblach. Lezymy, jakbysmy spadli z gwiazd, rozleniwieni w poludniowym zarze, nie zwazajac na sykanie i cmokniecia studentow, ktorzy przechodza przez kampus w drodze z wykladow na cwiczenia. -Cholerne cioty - mruczy jeden z nich. Puk unosi reke i zatacza nia krag w powietrzu leniwym, krolewskim gestem. Przy trzecim okrazeniu dlon jest zacisnieta w piesc, srodkowy palec niedbale wyprostowany. -Pieprz sie uprzejmie, wytworny panie! - krzyknal za dupkiem; nigdy nie przepuszczal okazji do wyglupow. - Pieprz sie bardzo. Smiejac sie, zamknalem mu usta reka, on skubnal ja zebami. -Hej. Swiat, tymczasowy swiat - przynajmniej ten maly splachetek trawy przed kampusowa stolowka - w porze lunchu nalezy do nas. Tymczasowy swiat nalezal do nas nawet wtedy, gdy go zaniedbywalismy, a zaniedbywalismy, moj plecak jako poduszka, jego odrzucony na bok, segregator z licznymi kieszonkami, odreczne notatki przewracane przez palce cieplego sierpniowego wiatru, duzo bardziej sumienne niz nasze. Wyjalem jeden z moich bezwstydnie leniwych palcow spomiedzy jego zebow i pstryknalem go w ostry czubek ucha. -Auu! Dran! -Wiec mnie, do cholery, nie gryz, chudzielcu. Przekrzywil glowe i utkwil we mnie bardzo niewinne sarnie spojrzenie, a kaciki jego ust widzianych z gory uniosly sie w zlosliwym usmieszku, kiedy polaskotal czarnymi rzesami i drasnal zebem brodawke mojej piersi. Zaklalem tak glosno, az kundel grzebiacy obok w resztkach studenckich lunchow uniosl leb, postawil uszy i popatrzyl na mnie zaciekawiony. Zgrabna i mocna -Gdy sie spojrzy na zgrabna, dolichocefaliczna elfia czaszke albo na wet na mocna, to znaczy brachycefaliczna, czaszke jednej z ras gnomow, sniady ochroid o zwierzecych, malpich rysach zdecydowanie zalicza sie do typu, ktory mozna okreslic jako odrebny i nizszy od bardziej cywilizowanych ras. Nasuwa sie wniosek, zeby umiescic go miedzy wspolczesnym czlowiekiem i jego troglodyckimi przodkami, takimi jak Astralopithecus albo Pithecanthropus titanus, czyli tak zwany czlowiek z Pekinu. Stary, obcesowy, napuszony Samuel Hobbsbaum, niski, solidnie zbudowany, o bujnej siwej brodzie, zamknal ksiazke i polozyl ja na pulpicie, trzymajac palec na zoltej samoprzylepnej karteczce, ktora zaznaczyl strone. -Kiedy czytamy teksty archeologow z dziewietnastego wieku we wspolczesnym kontekscie, uderza nas ich rasizm, wyrazony nie implicite, lecz bezwstydnie explicite. Dla nas niewolnictwo to rzecz wstretna, ale... - Ponownie otworzyl ksiazke. - Z tego wlasnie powodu ochrowy Afrytanin musi byc wychowywany przez swojego elizeanskiego kuzyna, tak jak wychowuje sie dziecko, bo z cala pewnoscia Afrytanin jest niemowleciem w porownaniu z elfami, jego barbarzynstwo to tylko dzika impulsywnosc mlodego wieku, brak rozsadku i samokontroli, jego przesady sa wytworem nieokielznanej dzieciecej wyobrazni. Bez nauk scislych, matematyki, historii i filozofii - nawet bez koncepcji postepu z wyjatkiem naturalnego cyklu por roku - jest, jak wszystkie dzieci, uwieziony w wiecznej terazniejszosci, powodowany bezposrednimi lekami i pragnieniami, stad jego ignorancja w kwestiach etyki i we wszystkich innych sprawach. Pozostanie niewolnikiem wlasnych namietnosci, jesli czlowiek obyty nie wezmie go pod swoje skrzydla i nie pokieruje nim twarda reka, wskazujac mu wlasciwe miejsce w spoleczenstwie. Obowiazkiem oswieconego Elizeanczyka jest okielznac namietna nature dzikusa i narzucic mu dyscypline rozumu. -Ta seria wykladow bedzie poswiecona namietnosci - oznajmil Hobbsbaum po chwili milczenia. - Namietnosci i rozumowi, dwom fundamentalnym aspektom ludzkiej egzystencji w ujeciu artystow, filozofow, idealistow i ideologow dziewietnastego wieku. Pasja i rozum. Romantyzm i racjonalizm. Bedziemy sie zastanawiac, w ktorym momencie kolizja i zmowa tych dwoch idei prowadzi od dziewietnastowiecznej estetyki do polityki wieku dwudziestego. Kiedy romantyzm staje sie faszyzmem? Kiedy racjonalizm staje sie komunizmem? I czy w ogole mozemy snuc rozwazania w tak uproszczonych kategoriach? Studenci metafizyki Poznalismy sie, Puk i ja, jako studenci nauk politycznych na pierwszym wykladzie pierwszego dnia naszego pierwszego roku w North Manitu State University i od razu w tamtym pierwszym tygodniu zaczelismy studiowac rowniez siebie nawzajem, z poczatku niepewni, czy swierzbienie jezykow - ktore zmusza do oblizywania warg i dotykania w zamysleniu brzegow gornych zebow - wykrecanie palcow albo ukradkowe spojrzenia to cos wiecej niz wyraz naszych ukrytych pragnien. Obserwowalismy siebie nawzajem, szukajac pewnosci, ktorej nie bylismy jeszcze gotowi wyartykulowac otwarcie, i co najwyzej wymienialismy skinienia glowy albo usmiechy takie jak z innymi studentami albo znajomymi. W drugim tygodniu znalezlismy sie na tym samym seminarium i wdalismy w dyskusje rownie gwaltowna, co glupia, wyszydzajac nawzajem swoje absurdalne poglady. Krecilismy glowami z niedowierzaniem, mierzylismy sie wzrokiem, obrzucalismy obelgami, gotowi do bojki, podczas gdy wykladowca, swiezo upieczony magister, bezskutecznie usilowal skierowac nas z powrotem na wlasciwy temat, bo nasze zacietrzewienie bylo nie do opanowania. W czasie tej zazartej klotni patrzylem na irytujaca twarz Puka i myslalem tylko o tym, jak bardzo chce go wypieprzyc, a w jego oczach dostrzegalem to samo pragnienie. Pozniej wyszlismy z sali, nadal sie klocac, nadal flirtujac, udalismy sie do kampusowego bufetu, gdzie spedzilismy kilka godzin przy kawie, ja czarnej i gorzkiej, on z mlekiem i cukrem - z czterema saszetkami, co zaobserwowalem, nie przestajac mowic - przedyskutowalismy wiele nieistotnych tematow, jakby to byly najwazniejsze sprawy na swiecie, jakos dotarlismy razem do jego pokoju, nawet tego nie zauwazywszy, zwarlismy sie fizycznie i w ten sposob zaczelismy nauke. Studiowalismy zawilosci naszych polaczonych cial, kat pocalunku, skret szyi, luk karku do pierwszych pofaldowan kregoslupa, gdzie meszek ustepuje miejsca nagiej skorze, wygiecie plecow w kontraposcie, uniesienie jednego biodra, zeby mozna wygodnie objac drugiego ramieniem w pasie, jakby wlasnie tam bylo jego miejsce. Studiowalem ostre konce jego rogow i uszu. Studiowalem szelmowski szmaragd jego oczu, orientalne jadeitowe odcienie skory. On uniosl brew na widok gietkosci moich skrzydel, az wreszcie skonczylismy z nauka. Suplikanci Drzeworytowa karykatura pochodzaca ze sredniowiecza stanowila doskonaly obraz Gnoma jako mordercy dzieci i roznosiciela plag: szczatkowe skrzydla ukryte pod tunika nadaja mu wyglad garbusa, przez ramie ma przewieszony worek z martwymi niemowletami, w rece sciska sakiewke. Byl to obraz Gnoma tak pozbawionego wdzieku i odrazajacego, ze inspirowal pogromy i przesladowania, a nazisci skwapliwie wykorzystali go w pierwszej polowie dwudziestego wieku. Tenze obraz dal krzyzowcom zmierzajacym do Ziemi Swietej pretekst do doskonalenia umiejetnosci poprzez czyszczenie miast z gnomiej populacji. To byl Gnom lichwiarz, morderca i oczywiscie zabojca Chrystusa. Nie mialo znaczenia, ze sam Adonais byl Gnomem. Sredniowieczne freski i nastawy, ikony i krucyfiksy ukazywaly Syna Jowisza jasnoskorego i smuklego, ideal angelosatyra, mesjasza ze skrzydlami szeroko rozpostartymi na krzyzu, z dlugimi rogami zwieszonymi w cierpieniu. Od pierwszych awansow wobec innowiercow do przyjecia wiary przez imperatora Instantine'a i rozwoju Kosciola w okresie Swietego Imperium Rymskiego chrzescijanstwo stopniowo dystansowalo sie od swoich gnomich korzeni, malujac apostolow jako bialych zamiast kobaltowych, przenoszac wine z Rymian na Gnomow. Martwe dzieci i sakiewka Gnoma ze sredniowiecznego obrazu byly przypomnieniem rzezi niewiniatek nakazanej przez zlego krola i trzydziestu sztuk srebra wzietych przez ucznia, ktory zdradzil Chrystusa. Krawcy szyjacy wykwintne ubrania, lichwiarze, jubilerzy, wlasciciele lombardow -istnialo tylko kilka profesji dostepnych dla Gnomow z Elize, wiele zawodow czy rzemiosl wymagalo bystrych oczu i zrecznych rak, garbienia plecow nad misternymi mechanizmami zegarkow albo ksiegami rachunkowymi, delikatnych manipulacji i skomplikowanych planow, zupelnie jakby gojskie kultury mogly przyjac uciekinierow tylko jako suplikantow, odgrywajacych symboliczne role intrygantow i chciwcow. W ciemnej sali wykladowej rozleglo sie ciche szczekniecie, slajd zniknal z ekranu zastapiony przez bardziej wspolczesny obraz, bialo-czarne zdjecie gnomiego sklepu w Berlinie lat trzydziestych: roztrzaskana szyba wystawowa, na drzwiach nabazgrane slowa Hobben mus. Uslyszalem, jak siedzacy obok mnie Puk mamrocze "cholerne...", ale nie konczy przeklenstwa. Panujaca w sali cisza zaklocana jedynie przez odglos zmiany pozycji i krzyzowania rak - naszej ucieczki w oburzenie zabarwione skrepowaniem - byla czysta i solidna. "Wyraz roztargnienia, uwagi, zainteresowania Spojrzal przez ramie, a ja wyjalem mu papierosa z ust i, trzymajac go dwoma palcami jak w znaku pokoju z lat szescdziesiatych, przylozylem do swoich warg, wciagnalem tytoniowy dym gleboko w pluca i zatrzymalem go tam z polprzymknietymi oczami, z bolesna rozkosza, ktora musi odczuwac nikotynowy maniak po pierwszym machu od zbyt wielu dni. Oddalem papierosa i poczulem lekkie wydecie ust Puka, zaledwie sugestie pocalunku na moich palcach. -Dzieki - powiedzialem, wydmuchujac dym. -Na zdrowie - odparl Puk. - Myslalem, ze rzuciles. -Rzucilem. To paskudztwo zabija. Okropny nalog. -Zyj szybko, umieraj mlodo - skwitowal. - I zostaw po sobie pieknego trupa. -Cholera, nie moge sie doczekac, zeby byc stuknietym starym prykiem, krzyczec na dzieciaki i bic je po glowach laska. Swietna zabawa. Co pijesz? - zapytalem, siadajac obok niego na wyscielanym stolku przy barze. Przysunalem sobie podstawke pod piwo, a gdy zawisla na brzegu drewnianego kontuaru, pstryknalem ja kciukiem. Nie zdolalem zlapac jej w dwa palce i musialem chwycic w garsc, zeby nie spadla na podloge. -J.D. i cole - powiedzial Puk. -Wiesz, ze J.D. nie oznacza Jamesa Deana? Przekrzywil glowe i zerknal ponad moim ramieniem na drzwi, z wyrazem oczu, ktory natychmiast rozpoznalem: roztargnienia, uwagi i zainteresowania. Pokrecilem glowa z krzywym usmiechem, bo dobrze go znalem. Obejrzalem sie za siebie, podazajac za strzala jego zadzy, i zobaczylem tamtych dwoch WASP-ow, bialych angelosatyrow, protestantow. Kosmyki blond wlosow wymykaly sie spod bejsbolowych czapeczek Abercombie Fitch, zlote orle skrzydla sterczaly z szarych bluz GAP. Pachnieli bardziej studentami z college'u niz bialym smieciem, wygladali schludnie i solidnie. Nie zdziwilem sie, ze moj Puk, zawsze niezalezny Puk nie moze oderwac od nich oczu. -A, nic z tego. To cholerni sportowcy - stwierdzilem. - Chryste, Adonais, wygladaja - na pieprzonych quartebackow. -Lubie pieprzyc quartebackow - oswiadczyl Puk. Sledzil ich otwarcie, powoli obracajac glowe, kiedy szli do baru i zamawiali piwo. Nie mial wstydu w swojej pazernosci, wrecz rozkoszowal sie polowaniem, jako drapieznik albo ofiara. Zacisniete szczeki swiadczyly o determinacji, oczy rozszerzyly sie, zamiast zwezic, czolo zdradzalo pewnosc siebie. Byl to po czesci lew, po czesci gazela. Lekkie rozchylenie warg i rozdecie nozdrzy sugerowaly, ze chce przyciagnac ich do siebie oddechem, zwabic chemicznym zapachem zelu pod prysznic i potu. - Czlowieku, czuje testosteron - rzekl z bloga mina. Curtius E., Griechische Geschichte (1857-67), tom 1, str. 41 -Od czasow Ajschylosa widzimy, ze Imperium Proskie przedstawiano jako dekadenckie, slabe, zniewiesciale od luksusu w porownaniu z mlodymi i dynamicznymi miastami-panstwami Versidu, i wyglada na to, ze ksenofobia byla postawa dominujaca przez caly okres klasyczny. Co tym bardziej godne uwagi, owczesni pisarze versidzcy podzielali ogolnie przyjety poglad, przekazany przez przodkow, ze najstarsze miasta - Augos, Thetes, Coronnus - zostaly zalozone przez Eglif albo Fonastie. Dopiero w osiemnastym i dziewietnastym wieku to przekonanie podwazyli historycy i archeologowie, bo, jak twierdzi Ernst Curtius... -Jest niepojete, ze wlasciwi Kunninici, ktorzy wszedzie niesmialo wycofywali sie pod naporem Hellionow, zwlaszcza kiedy stykali sie z nimi z dala od wlasnych domow, i ktorymi z kolei Hellionowie pogardzali do tego stopnia, ze w okolicach zamieszkanych przez mieszana populacje, takich jak Solemnis albo Cyphrus, malzenstwa z nimi uwazali za hanbe, jest zatem niepojete, powtarzam, ze Fonestianie w ogole zakladali ksiestwa na terenach zamieszkanych przez Hellionow. Tysiace zolnierzy w lsniacych zbrojach maszerowalo do wtoru fanfar zwyciestwa miedzy kamiennymi kolumnami, ktore wznosily sie ku niebu i wyznaczaly bramy miasta, z rzezbami tytanicznych sfinksow w stylu art nouveau gorujacymi nad spektaklem. Parade obserwowal imperator siedzacy na balkonie posrod luksusowych poduszek i misternych dywanow, a tymczasem biale niewolnice, odziane jedynie w bizuterie i cienkie jedwabne szaty, wachlowaly jego korpulentny majestat liscmi palmowymi i karmily owocami, ktorych gesty sok sciekal mu na podwojny podbrodek. Siedzielismy w ciemnosci tylnego rzedu w sali wykladowej wydzialu filmu i mediow, na ekranie szlo wielkie historyczne widowisko Grimtlia Nietolerancja, a Hobbsbaum jak zwykle mowil o chimerze mediow, tekstu, ilustracji, adnotacji i cytatow - swoja intertekstualna egzegeze historii nazywal krzyzowaniem. W poprzednim tygodniu ogladalismy Narodziny narodu i kiedy odziani na bialo czlonkowie Ku-Klux-Klanu galopowali na rumakach do miasteczka opanowanego przez zbuntowanych niewolnikow, z jakiegos dziwnego powodu zaczalem zwracac uwage na muskulature koni w ruchu, na choreografie skretu zwartej formacji wokol drewnianego farmerskiego domu, na wzbijanie sie kurzu spod dudniacych kopyt i mieszanie go z dymem wystrzalow snujacym sie w powietrzu. Na falowanie miesni i sciegien pod skora, pierwotna wspanialosc ruchow ciala. Przed krolewskimi rycerzami w powiewajacych bialych szatach biegli ochrowie. Dzielenie pokoju i dzielenie przestrzeni -Moje! - krzyknal. Przemknal z trzepotem opalizujacych skrzydel tuz przy mojej twarzy i skoczyl na lozko przy oknie. Wyladowal na nim, przetoczyl sie na plecy, wyrzucajac nogi i rece w gore na ksztalt gwiazdy, po pierwsze, zeby zlapac rownowage, a po drugie, zeby zaznaczyc terytorium. Lezal na narzucie z dumnie wyzywajaca mina, smarkacz czekajacy na moj protest. Rzucilem torbe przez pokoj na drugie lozko i prychnalem z udawana pogarda. -Kobiety i dzieci pierwsze. Dupek. Cisnal we mnie poduszka, ja sie uchylilem, zlapalem ja, zakrecilem i... -Hej, mam prawie metr wzrostu, ty diable... Auu! -Tak. I rzucasz jak dziewczyna - odparowalem. Pokazal mi palec z szyderczym usmieszkiem - jasne, wielki twardzielu, possij mi fiuta - i kichnal. Pozniej siedzielismy w pokoju, przyzwyczajajac sie do nowego domu i nowego roku studiow, ktory byl tuz-tuz. Ogladalismy skapany w kalifornijskim sloncu gliniarski show, w ktorym glowny bohater kopniakiem otworzyl drzwi pokryte graffiti i wsunal pistolet do pokoju pelnego wystraszonych czlonkow gangu w czerwonych skorzanych kurtkach i bandanach, samych espritow z wyjatkiem jednego ochra w szykownym garniturze, obwieszonego zlotem, ze zlotymi zebami, walizka pelna pieniedzy lezaca przed nim na stole i przezroczystymi woreczkami z bialym proszkiem -przeszmuglowanym przez imigrantow, piksianskich robotnikow rolnych, ktorych rodziny oczywiscie byly trzymane jako zakladnicy przez zlych baronow narkotykowych. Ciecie i najazd kamery na ochrowego faceta, ktory siega po noz sprezynowy, potem przejscie na twarz bohatera i jego uniesiona reke z bronia wycelowana poza obraz. -Nawet o tym nie mysl. Rozpakowujac kartonowe pudlo trzymane pod pacha, Puk ukladal na blacie starej drewnianej komody stojacej w kacie pokoju zbieranine przyborow toaletowych i podrecznikow: dziewicze buteleczki zapachow, pojemniki z lakierem do wlosow, tubki pianki do golenia albo zelu, sloiczki wazeliny i paczki prezerwatyw, zniszczone pozolkle ksiazki z oslimi uszami i polamanymi grzbietami, cuchnace kurzem antykwariatow, w ktorych zostaly kupione. Zaczalem w nich myszkowac, sprawdzajac, co mam, a czego nie, czego sie spodziewalem, a czego nie, a potem przejrzalem jego kolekcje plynow po goleniu. Buteleczka. -Jest pusta - stwierdzilem. - Nic w niej nie ma. Wzruszyl ramionami - jasne, ale to ladna buteleczka. Ochrowy partner gliniarza stoi teraz w jakiejs rezydencji w LA, wystrojony w skorzana kurtke w stylu Shafta i okulary przeciwsloneczne, bo udajac dilera, przeprowadza tajna operacje, zeby dopasc chytrego bialego biznesmena w ciuchach od Armaniego. W tym momencie filmu wyjawia lajdakowi swoja prawdziwa tozsamosc, rezygnuje z ulicznego slangu i postawy drobnego cwaniaczka, blyska odznaka i wyciaga pistolet. Mowi teraz jezykiem wladzy i prawa, porzuca hollywoodzka gadke i nareszcie moze udzielic odpowiedzi na wczesniejszy tekst czlowieka w garniturze: "...tak siebie nazywacie, co?". -Nikt nie nazywa mnie ogrem - oswiadczyl i powalil faceta uderzeniem piesci zacisnietej na pistolecie. Breasted J., Teologia memficka (1901), str. 54 -A jednak to slaby i dekadencki Wschod jest miejscem narodzin demokracji, nie Verse ani Republika Rymska, nie Imperium Papilonskie czy Azuryjskie w swoim schylkowym okresie, lecz Sumer i Arkadia. W najstarszych miastach "krainy miedzy dwiema rzekami" - mesopotamia - widzimy w pelni uksztaltowana demokracje w postaci lokalnych i federalnych zgromadzen enkin, czyli starszych, ktorzy glosowali nad wszystkimi waznymi sprawami i mieli taka wladze, ze mogli nawet oskarzyc o zbrodnie gwaltu i skazac na wygnanie Elliala, krola Niksur, w omawianym okresie hegemona w luznej federacji sumeryjskich miast-panstw. Porownajcie jego los z historia Deusa o niepohamowanych apetytach, ojcobojcy, autokraty i seryjnego gwalciciela, opisana przed Hezjoda i Owidiusza. -Wychodzisz dzisiaj? - pyta Puk scenicznym szeptem, owiewajac moje ucho oddechem, ktory przyprawia mnie o dreszcz biegnacy wzdluz kregoslupa, tak ze na koniec otrzasam sie jak mokry kundel z deszczu, a student siedzacy przed nami odwraca sie, ucisza nas syknieciem i przyciska palec do odetych ust. - Piwo i pedaly -ciagnie Puk, lekcewazac tamtego. - Szykujesz sie na rozpuste i dewiacje? - I wyuzdanym gestem, pod oslona ciemnosci sali wykladowej i pokrytego napisami drewnianego blatu laczacego nasze siedzenia, wsuwa dlon miedzy moje uda, jezyk w usta. -A co z filozofia? - pyta Hobbsbaum. - W swojej pracy poswieconej teologii Eglifian, w analizie ich form Weltanschauung, uwaza on, cytuje: "Istnieja wystarczajace podstawy, by wysnuc wniosek, ze pojecia nous i logos, ktore, jak do tej pory uwazano, trafily do Eglifu z zagranicy w duzo pozniejszym okresie, byly tam znane juz wczesniej. Zatem versidzka tradycja, wedlug ktorej ich filozofia wywodzi sie z eglifskiej, bez watpienia zawiera wiecej prawdy, niz do niedawna sadzono". To oczywiscie - mowil dalej Hobbsbaum - nie powstrzymuje go przed stwierdzeniem, ze Eglifianie nie dysponowali terminologia niezbedna do opracowania systemu racjonalnej mysli ani nie rozwineli umiejetnosci tworzenia potrzebnej terminologii, tak jak to zrobili Versidczycy. Mysleli konkretnymi obrazami. -Zlota jak jablko - stwierdzil Puk. - Twoja skora. -Zolta jak szczyny - odparowalem, a on tracil mnie w ramie z mina, ktora mowila, ze a) nie wierzy ani przez chwile w moja skromnosc, b) mam przestac domagac sie nastepnych komplementow. Podszedl do toaletki, zeby wyczyscic brud spod paznokci rogiem i nastroszyc wlosy, z poczatkiem jesieni niebieskozielone, co nieodmiennie mnie zachwycalo w tym czasie, kiedy go znalem. Puk zawsze wygladal najlepiej jesienia, kiedy jego wlosy ciemnialy, dostosowujac sie odcieniem do skrzydel opalizujacych akwamaryna. -Tak, wlasciwie masz racje - przyznalem. - Nie wiem, co w tobie widze, rogaczu. Stac mnie na cos lepszego. -Wiem cos o tym, dziwko. Wylaczylem mikrokasete z nagraniem powolnego, odmierzonego glosu profesora, otworzylem notes na czystej stronie. -Wiec idziesz? -Odprowadze cie - powiedzialem. Betonowe obrazy, abstrakcyjne notatki -Choc denat byl zdeklarowanym homoseksualista - oswiadczyl rzecznik policji przed kamerami i magnetofonami - i podobno sam zaczepil dwoch podejrzanych w miejscowym barze znanym z tego, ze przychodza do niego geje, a potem wyszedl razem z nimi, najwyrazniej z zamiarem odbycia stosunku seksualnego z jednym albo z oboma, na razie nie stwierdzono homofobicznego podloza napasci. Obecnie glownym motywem wydaje sie rozboj. Co w zadnym razie nie tlumaczy szokujacej brutalnosci postepku, ale jest jeszcze za wczesnie na okreslenie tego przypadku jako zbrodni z nienawisci. W rogu jednej ze stronic zapelnionych notatkami i gryzmolami wykonanymi jednym z tych starych czterokolorowych dlugopisow, ktore mozna pstryknieciem przelaczac na kolor czerwony, zielony, niebieski albo czarny, Puk zapisal dane z ulotki wywieszonej na tablicy z ogloszeniami na wydziale studiow afrytansko-amorykanskich, nawolujacej do demonstracji przeciwko wiecowi narodow elfickich. Zartowalismy, ze Puk chce tam isc tylko po to, zeby popatrzec na pszenicznowlosych farmerskich chlopcow o niebieskich oczach i zawadiackim chodzie. Siedzialem na lozku, spogladajac na pajeczyne cytatow, mysli, uwag, dygresji, dowcipow rysunkowych i karykatur, jakbym mogl doszukac sie w nich jakiegos znaczenia, gdybym posiedzial nad nimi dostatecznie dlugo. -W dzisiejszym oswiadczeniu - donosil reporter - policja ujawnila, ze aresztowano czterech podejrzanych w sprawie Thomasa Messengera. Dwaj mezczyzni, dwudziestojednoletni Russel Arthur Henderson i Aaron James McKinney, ktorego wieku nie podano, zostali zatrzymani za napasc, porwanie i usilowanie zabojstwa, podczas gdy ich nieznane z nazwiska przyjaciolki oskarzono o wspoludzial. Poszkodowany lezy w stanie krytycznym na oddziale intensywnej terapii w Poudre Valley Hospital, a rodzina i przyjaciele czuwaja przy nim cala dobe. We wczorajszym pelnym emocji oswiadczeniu wuj ofiary powiedzial: "To dzieciak o wielkim sercu, wspanialym umysle i pieknej duszy, ktora ktos probowal z niego wytluc. Teraz jego zycie jest w rekach Boga". Betonowe obrazy, nabazgral Puk na dole strony, gdzie gryzmoly dominowaly nad coraz bardziej szalonymi i abstrakcyjnymi wytworami jego rozkojarzenia. Byla to jedna wielka plama z drukowanych liter pisanych jedna na drugiej roznymi atramentami, bardziej dla samego ksztaltu niz znaczenia. Pod spodem znajdowal sie tekst skreslony pochylym, zwartym pismem, ktore wygladalo niemal jak zapis stenograficzny, nagly przeblysk zrozumienia, zanim slowa calkowicie ustapily miejsca esom-floresom i dziwnym anatomicznym rysunkom. W koncu zrezygnowalem z prob odczytania notatek Puka. Meka Thomasa Messengera -Nie moge sie oprzec - powiedzial. - Jak motyl, ktorego ciagnie do ognia. -Cma - poprawilem go. - Ogien przyciaga cmy. -Motyle sa ladniejsze - stwierdzil, machnieciem reki lekcewazac rzeczywistosc. - Zreszta wszystko jedno. Wiem, z kim dzisiaj pojde do domu. Mrugnal do mnie, cmoknal w policzek, klepnal w ramie i zsunawszy sie ze stolka barowego, ruszyl w strone tamtych dwoch, powoli, niespiesznie. Po drodze wyciagnal pognieciona paczke marlboro z tylnej kieszeni dzinsow biodrowek, wyjal z niej papierosa i zblizyl sie do nieznajomych, trzymajac go przed soba jak pytanie, zaproszenie. Kiedy jeden z nich podal mu ogien i z trzaskiem zamknal zapalniczke Zippo, Puk obejrzal sie na mnie i usmiechnal. -Nasuwa sie zatem pytanie - mowil Hobbsbaum - kto okresla to, co realne, racjonalne, kto wytycza granice, oddziela od tego, co romantyczne? Czy ci sami, ktorzy definiuja romantyczne po prostu jako to, co jest wykluczone z racjonalnosci? Czy oscylujac miedzy racjonalistyczna idea Rozumu jako wyzwoliciela od zmyslowych namietnosci a romantyczna koncepcja Namietnosci jako ucieczki przed zakazami i nakazami dogmatycznego i wszystko regulujacego intelektu, naprawde nie dostrzegamy, ze zarowno romantyzm, jak i racjonalizm, wszyscy fantasci i realisci tych szkol myslenia zdobywaja wladze dzieki samemu aktowi rozdzielenia i odroznienia, zywiacemu sie wykluczeniami, ktore sami tworza, a takze strachem i pragnieniem Innego, spowodowanymi przez te wykluczenia? Zgodnie z naiwnymi wierzeniami Puk powinien byc teraz duchem z czystego swiatla plawiacym sie w lasce Chrystusa Adonaisa czy co tam glosza inne tego rodzaju plytkie, sentymentalne bzdury... Ale dla mojego Puka, dla nas cialo nie stanowilo pulapki, z ktorej trzeba sie uwolnic, tylko cudowny przejaw fizycznosci. Jego mysli byly rownie sprosne jak moje usta i kiedy sie pieprzylismy, szeptalem mu do ucha slodkie bezecenstwa, a on namaszczal mnie swoimi plynami. Nie, Puk nie zostal stworzony dla zadnych niebios, lecz dla najbardziej ziemskiego ze swiatow i kazdy raj bez odoru potu i nasienia, bez flakow i brudu, bylby dla niego pieklem, sterylnym i nudnym. Wolalbym raczej wic sie w ogniu niz spiewac w chorze, mowil. Znasz mnie, Jack. Ale bigoci zawsze uwazali tych, ktorych nienawidza, za moralnie zepsutych, jakby mylac wlasna estetyke odrazy i strach z krytyka etyczna, racjonalizowali swoje reakcje emocjonalne i z pasja narzucali innym moralne przekonania, mianujac siebie, subtelnie albo brutalnie, arbitrami rozumu. Na stronie internetowej pod adresem www.godhatesfags.com jakis nazistowski dupek Phelps zamiescil animacje, na ktorej Puk z gazetowej fotografii usmiecha sie wsrod piekielnych ogni trawiacych jego dusze potepiona na wieki, plomieni duzo goretszych, mozemy byc pewni, niz papierosy, ktorymi dwaj mordercy przypalali jego nagie cialo, podczas gdy on blagal o zycie. I to jest rzeczywistosc. To jest prawda, prawda ewangelii. ERRATA Pan nie zyje, wielki Pan nie zyjeW De defectu oraculorum Plutarcha znajduje sie opowiesc, jak to w czasie panowania cesarza Tyberiusza pasazerowie statku plynacego z Grecji do Wloch uslyszeli glos z odleglej wyspy Paksos, wolajacy kapitana: Thamusie, Thamusie, Thamusie! Glos nakazal kapitanowi wychylic sie przez burte, kiedy beda przeplywac obok Palodes, i zakrzyknac trzy razy: -Pan nie zyje, wielki Pan nie zyje! Kiedy kapitan to zrobil, uslyszal lament nie jednego glosu, lecz wielu glosow. Dla chrzescijan ta historia stala sie symbolem smierci poganskich bogow w chwili odejscia mlodego zydowskiego pacyfisty i anarchisty przybitego gwozdziami do krzyza, w koronie cierniowej na glowie. Ale sam mit jest jak glos z Paksos, slaby i daleki, i moze byc zle zrozumiany, jesli imie kapitana ma wieksze znaczenie, niz sadzili teologowie. -Tammuzie, Tammuzie, Tammuzie, najwiekszy bog nie zyje! - krzyczeli nowicjusze na dorocznym misterium poswieconym innemu zmarle mu i zmartwychwstalemu bostwu ziarna i wina, chleba i wina. W chlodny dzien siodmy pazdziernika 1998 roku, tuz po polnocy, w okolicach Sherman Hills na wschod od Laramie w stanie Wyoming dwudziestojednoletni student pierwszego roku nauk politycznych Matthew Shepard zostal przywiazany do drewnianego plotu, pobity, poparzony, rozebrany do naga i zostawiony na smierc. Osiemnascie godzin pozniej, o 18:22 motocyklista jadacy Snowy Mountain View Road zauwazyl cos, co w pierwszej chwili wzial za stracha na wroble. Prawdziwego stracha na wroble powiezli pozniej ulicami studenci Colorado State University, z wywieszka na szyi "Jestem gejem" i slowami "W glebi dupy" namalowanymi z tylu na koszuli. Ich platforma przejechala zaledwie kilka kilometrow od Poudre Valley Hospital, w ktorym Shepard umarl dwunastego pazdziernika o godzinie 12:53, nie odzyskawszy przytomnosci. Na stronie internetowej www.godhatesfags.com wielebny Fred Phelps odlicza dni Matthew Sheparda spedzone w piekle, pod jego twarza otoczona przez plomienie. Dwa z imion apostola Judasza Didymosa Tomasza, slynnego watpiacego z ewangelii, pochodza od slow oznaczajacych bliznieta: aramejskiego teoma i greckiego didymos. Bywa okreslany jako sobowtor zmarlego i zmartwychwstalego boga, i moze nim jest, bo Tammuz - ktory wszedl do greckiej mitologii jako Adonis, syn Mirry, przez Fenicje, gdzie byl znany jako Adon albo Adonai, czyli Pan - stoi za christosem blisko jak jego cien i gdybysmy mogli zobaczyc jego twarz, zapewne dostrzeglibysmy rodzinne podobienstwo. Ale w oczy razi nas blask nimbu skradzionego bogowi slonca Heliosowi, dlatego je mruzymy i przekrzywiamy glowe, zeby dojrzec skromnego pasterza Tammuza, ktory zginal z rak zolnierzy dwa tysiace lat przed tym, jak Adonai, syn Marii, przyszedl na swiat w stajence, w dniu urodzin Mitry. Zreszta i tak nie ma znaczenia, jaki pasterz umarl na jakim wzgorzu w jakim tysiacleciu; zawsze beda tacy, ktorzy skladaja ofiary z kozlow, w Babilonie, Jerozolimie albo Wyoming, i tacy, ktorzy potrafia tylko spiewac glosne lamenty nad kazdym z nich. -Pan nie zyje - mowi Jack. - Wielki Pan nie zyje. Patrze na niego, choc to trudne, bo siedzi na lozku i trzyma kartke z bazgrolami, jakby doszukiwal sie w nich sensu, zeby w ten sposob zrozumiec wszystko. Nie wiem, czy w ogole mnie dostrzega; od kilku miesiecy jest tak zamkniety w sobie, ze rownie dobrze moglbym obserwowac go z okna w innym swiecie. Nawet Joey nie potrafi sie do niego przebic. Patrze, choc to trudne, na jego ulamane rogi i krwawe kikuty w miejscu, gdzie kiedys byly zlote skrzydla. Nie miesci mi sie w glowie, jak mogl to zrobic, nie tracac przytomnosci. Wzdrygam sie na widok pozbawionej rogow, bezskrzydlej istoty jak z rysunku diabla wykonanego przez sredniowiecznego mnicha. Wszedzie jest krew. Wycie syreny zapowiada zblizanie sie ambulansu. Joey kiwa do mnie glowa - ty zostan z nim - i wychodzi z pokoju. Jack odklada notatki i bierze Zippo z biografii Johna Macleana lezacej na lozku obok niego. Zaczyna bawic sie zapalniczka, otwiera ja i zamyka, otwiera i zamyka, klik, klak, klik, klak. -Jak ksiazka? - pyta. Klik, klak, klik, klak. -W porzadku - odpowiadam. Klik, klak, klik, klak. -Umiesciles w niej plonaca mape? Kazda powiesc rozpoczyna sie od plonacej mapy. Wzruszam ramionami. Klik. Lot do wiecznosci Obawiam sie, ze lece nad Welinem jako cien smierci. Unoszac sie ponad swiatami na skrzydlach z synte niczym ogromny aniol, widzialem na wlasne oczy malutkie kropki, ludzi i inne stworzenia poruszajace sie w dole jak insekty po powierzchni jednego wielkiego oszustwa. Wiem, ze ta wiecznosc nie jest pustkowiem. Wiem to teraz. Nie jest wyludniona, dopoki ja sie nie zjawiam. Szybuje wsrod chmur w goglach i masce niczym straszny gargulec, przysiadam na rzezbionych szklanych wolutach basniowej wiezy i patrze w dol na ludzkosc, dostrajam obraz w soczewkach, zeby lepiej widziec tlumy ludzi zamieszkujacych te swiaty. Przez dziesiec tysiecy lat bez drugiego czlowieka, z ktorym mozna by pogadac, tylko ze wspomnieniami rozmow i sporow, przyzwyczailem sie do samotnosci, ale teraz, kiedy wiem, ze tam sa, marze o tym, zeby zstapic miedzy nich, usmiechnac sie, wyciagnac reke, otworzyc ramiona, polaczyc sie z ludzkoscia. Gdy zdarzylo sie to po raz pierwszy, gdy zobaczylem inna dusze w tej pustce, bylem taki przejety i oslepiony lzami wzruszenia, ze nie patrzylem, na czym laduje. Rzucilem sie w dol, wrzeszczac i belkoczac z radosci, zagluszajac mozliwe okrzyki zdziwienia albo strachu. Po wyladowaniu zerwalem gogle i cisnalem je na ziemie. Przez chwile panowala cisza, zanim powietrze rozdarl ryk mojego przerazenia. To Ksiega czy ja? - zastanawiam sie. Wiem tylko, ze kiedy spirala mkne ku ziemi albo nurkuje, poddajac sie grawitacji - w nadziei ze zdolam przescignac sile, ktora za mna podaza - widze twarze unoszace sie do gory, rece, ktore pokazuja na niebo, szarpia za rekawy, oslaniaja oczy, usta otwierajace sie w niemym zdumieniu. A potem wszyscy znikaja. Od poczatku jest tak samo. Opadam wolno ku samotnemu czlowiekowi, ktory pracuje na roli albo lowi ryby, ide w milczeniu, modlac sie, zeby sytuacja znowu sie nie powtorzyla. Promien mojego wplywu jest za kazdym razem inny, ale rezultat zawsze identyczny. Dostrzegaja moj cien katem oka i patrza w gore albo za siebie. Motyka wypada z reki, lufa strzelby unosi sie i po chwili opuszcza ku ziemi. Ludzie zapalaja papierosy, przelykaja piwo, ignoruja szczekajace psy. A gdy podchodze za blisko - kiedys szedlem w strone pewnego starca i zblizylem sie tak bardzo, ze moglem niemal dotknac szczeciny na jego brodzie - widze... migotanie, takie jak w letni dzien, gdy powietrze drzy nad rozgrzana szosa. A oni znikaja, obracaja sie w pyl. Stalem sie Smiercia, niszczycielem swiatow. To Ksiega czy ja? - zastanawiam sie. Czy jestem tak obcy ich rzeczywistosci, ze nie mozemy istniec w granicach wzajemnej percepcji i cale swiaty matek, ojcow, dzieci, przyjaciol i wrogow, cale cywilizacje musza zniknac na moje przyjscie? Nie moge w to uwierzyc, nie smiem w to wierzyc. Musi chodzic o Ksiege. Obawiam sie, ze fala uderzeniowa, ktora przeszla przez moj swiat, rozplatala go na krancach, tak ze rozkwitl jak kwiat i dotknal swiatow nazywanych przeze mnie Welinem. Obawiam sie, ze ta sama fala jest aura Ksiegi, uwolniona przez moja nieposkromiona pyche i skazujaca mnie na wieczna samotnosc jej straznika. Myslalem o tym, zeby ja zniszczyc albo zostawic. Moze wystarczyloby jedynie wejsc do tego swiata czy innego, zeby uciec przed wszechobecna cisza, przekroczyc szemrzaca rzeke, zeby znalezc sie znowu wsrod zywych. A potem co? Nie ma w tym wszystkim zadnego sensu. Zadnego tropu, wskazowki. Gdzie sa straznicy progu? Gdzie starozytne proroctwo, wojna do stoczenia, tyran do obalenia? Puste swiaty Welinu nie maja wlasnego przeslania, tylko echa mojej frustracji i tesknoty. Rozwazam teraz jeszcze jedna mozliwosc. Skoro jestem zaznaczony w Ksiedze, w sygilu na jej okladce, i tylko ja moge istniec w kregu jej wplywu, czy znak znajduje sie tam z mojego powodu, czy ja jestem tutaj z jego powodu? Tak wiec stoje na zimnym, skalnym wystepie nad ciemna rzeka plynaca w dole wsrod zarosli. Na pol ukryty przez listowie niczym wiktorianska statua, prerafaelicki aniol, patrze na mlodego czlowieka, ktory siedzi w oddali pod drzewem jabloni i czyta. Otwieram Ksiege, przerzucam strony do mapy w odpowiedniej skali i piorem nanosze mala poprawke, sprostowanie. Litera X zaznaczam go w Ksiedze. 7 CZARNE LINIE NASZEGO PRZEZNACZENIA Aniol MetatronDo Eridu poszla dama Szubur, wkroczyla do swiatyni Enki. -Smierc srebrna w kur, O, ojcze jasny, panie llilul - zakrzyknela. - Two ja aromatyczna corka drzewo pokryta cennym lazurytowym pylem pokruszonego kamienia wyciosana w swietym cedrze, podziemna kaplanka dla kamieniarza skazana na smierc, dla ciesli nieba... Metatron stuka w klawisze, przewija tekst, wraca dokladnie w to samo miejsce co przedtem i widzi taki sam belkot, te same wzmianki o Ililu i Szubur, znajome, ale dawno zapomniane. I swoje dawne imie, nie Enoch ani Metatron, nawet nie Ea, tylko Enki. Patrzy na ekran, stara sie uporzadkowac chaotyczne zdania w opowiesc, moze kaplanski zapis legendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie? W lamenty spiewane po smierci dziecka? Wciska klawisz ze strzalka i tekst przesuwa sie w bok. -Co sie stalo? - zapytal ojciec Enki. - Co zrobila moja corka? Inana, krolowa ziemi, swieta kaplanka nieba. Co sie stalo? Jestem zmartwiony. Jestem niespokojny. Metatron patrzy na hieroglif widniejacy posrodku ekranu, sygil, ktorego tam nie powinno byc, znak enkin pogrzebany wiele tysiecy lat temu, tak jak jego stare imie. Nie powinno go tu byc, ale jest. Inana. Ojciec Enki wydlubal brud spod paznokci lewej reki i uformowal bezplciowa istote Kurgarru. Ojciec Enki wydlubal brud spod paznokci prawej reki i uformowal bezplciowa istote Kalaturru. Kurgarze dal pokarm zycia. Kalaturze dal wode zycia. Metatron przesuwa kciukiem po trackpadzie, wybiera tlumaczenie tekstu; sygile zmieniaja sie w zachodzace na siebie szachownicowe wzory, z ktorych jeden rozwija sie jako nowa kombinacja. Enki w madrosci swego serca stworzyl osobe. Stworzyl ladna, mloda, promienna istote i nazwal ja Czar. To ta sama historia, tyle ze w innej wersji. Metatron ja pamieta - Zejscie Inany w Sumerze, Zejscie Isztarw pozniejszym Babilonie. Mloda, impulsywna krolowa nieba postanawia przejac wladze rowniez nad podziemiem. W rezultacie Enki musi wyslac ladnego chlopca - albo dwoch w innym micie - zeby sklonil Ereszkigal do jej wypuszczenia. Zadna wersja nie jest dokladnym opisem tego, co wydarzylo sie naprawde. W rzeczywistosci Inana byla ambitna suka, ktora zasluzyla na swoj los. Puszczala sie w drodze na szczyt, zostawiajac za soba tabuny porzuconych kochankow. Kiedys nawet jemu probowala ukrasc me. Nie mial dla niej ani krzty wspolczucia i kiedy dala sie zabic, wystepujac przeciwko Eresz z kur, byl zadowolony, ze zniknela na marginesach historii, a pamiec o niej przetrwala tylko w kilku starych mitach i legendach. Wtedy juz planowal Przymierze jako sposob na zjednoczenie enkin i polozenie kresu klotniom i rywalizacji; jedna zadna wladzy dziewczyna mniej to jeden klopot mniej. Dlaczego, do diabla, mialby probowac wyciagnac ja z Welinu i przywrocic do istnienia? Byl zmeczony walka. Mial dosc pelnienia roli wezyra jednego megalomana po drugim: Enlila, Marduka, Ninurty, Adada, tego Baala czy innego. Pragnal tylko pokoju i znalazl wielu jemu podobnych, tak ze kiedy razem zawarli Przymierze, wygladalo na to, ze plan sie powiedzie. Enkin kolejno do niego przystepowali, rozumiejac, ze ich przyszlosc to ciche imperia, ukryte krolestwa. Niech ludzie buduja swiat dla siebie, niech sami sie rzadza, tylko z niewielka pomoca od czasu do czasu, w postaci wizji albo glosu. Wtedy byli calkiem otwarci; kiedy mlody Hebrajczyk, ktory postanowil stworzyc nowa religie, zapytal go o imie, Enki mu je podal. Eyah asher Eyah, powiedzial. Zadnych tajemnic, zadnych sekretow. W Babilonie, z ktorego pochodzili przodkowie chlopca, nazywali go Ea. Ja jestem tym, ktorego nazywaja Ea. Fakt, ze zdanie przetrwalo w zapisie jako "Jestem, ktory Jestem", swiadczyl o tym, ze plan dziala. Stary swiat bogow, gigantow wsrod ludzi, zostal zmieciony. W nowym mieli byc slugami, a nie wladcami. Zaczynali od nowa. I tak Rapiu zostal Rafaelem, Adad Azazelem, Szamasz Samaelem, Enki Enochem, a potem Metatronem, anielskim skryba, ktory napisal ksiege zycia i przemawia w imieniu Boga, jedynym dopuszczonym za Zaslone, zeby spojrzec na chwale bostwa, ktorego imienia nie wolno wymawiac, na ktorego twarz nie moze patrzec nikt oprocz pierwszego ministra, ktorego Slowo mozna uslyszec wylacznie z ust jego rzecznika. Metatron, najbardziej lojalny sluga Jedynego Prawdziwego Boga. Tak powiadaja i w pewnym sensie jest to prawda. Z tym ze wszyscy enkin wczesniej czy pozniej wchodza za zaslone, zeby spojrzec na Jego transcendentna i niewyslowiona tajemnice. -Jedyny Prawdziwy Bog - mowi im Metatron, wskazujac pusty tron. To istota Przymierza, glowny powod, dla ktorego nazwali sie enkin. Nie theos albo deus, netjer albo dingir, aesir czy bogowie. Enkin. Niektorzy nowi sadza, ze to slowo oznacza "bez krewnych", bo zostawiaja rodziny, swoja przeszlosc, ludzka nature, gdy po zetknieciu z ukrytymi mocami zmieniaja sie na zawsze. W rzeczywistosci enkin to zgromadzenia starszych, ktorzy w neolicie rzadzili miastami i wioskami. W tamtych czasach slowo "demokrata" nie istnialo. Dla Metatrona, dla wszystkich enkin Niebo jest republika, na stworzenie ktorej poswiecili trzy tysiace lat. Lecz zawsze trafia sie tacy, ktorzy widza pusty tron i chca na nim usiasc. Niektorzy mowia, ze Przymierze jest niesprawiedliwe, bezprawne, zepsute, zlozone ze starcow, ktorzy nie rozumieja, ze swiat sie zmienia, z biurokratow i intelektualistow, z patriarchalnej elity. Zawsze sa bojownicy i radykalowie, filozofowie z wielkimi planami, politycy obdarzeni sprytem i odwaga, zeby je zrealizowac. Metatron dobrze o tym wie. Sam kiedys taki byl, dawno temu. Ale glownie oni sa po prostu pewni swojego przeznaczenia i racjonalizuja wlasne ambicje rewolucyjna retoryka. Starzy enkin odmowili wstapienia do Przymierza, bo musieliby robic to, co ktos im kaze, mlodsi z kolei idealizuja ich jako romantycznych buntownikow; dla Metatrona sa jak fanatycy ukrywajacy sie w gorach Ameryki albo Afganistanu, na pustyniach Algierii albo w dzunglach Konga. Zwolennicy supremacji bialych lub islamscy terrorysci, czy cytuja druga poprawke, czy Karola Marksa, czy powoluja sie na czystosc rasy albo szariat, wszyscy sa przekonani, ze walcza o sluszna sprawe, tocza swiety dzihad, chwalebna wojne. Prawdziwa walka jest ta, ktora zaczela sie tysiace lat temu i nadal trwa, walka o przejecie wladzy z rak zabojcow takich jak oni i podporzadkowanie jej prawu, oddanie ksiedze. Ale nie. Bog dal im prawo do noszenia broni, cala wlasnosc prywatna jest zlodziejstwem, aryjska rasa urodzila sie, zeby rzadzic, jesli kobieta zdradza meza, ktory zostal jej wybrany, nalezy ja ukamienowac. A skoro Przymierze uwaza, ze ma prawo krepowac istote w tak oczywisty sposob stworzona do chwaly, wladzy, majestatu, to jest zle. Metatron mial dosc walki, kiedy wymyslil Przymierze. Trzy tysiace lat pozniej nadal jest zmeczony, bo wszystkie demony i diably, ktore wolaly rzadzic w piekle, niz sluzyc w niebie, zaczely sie organizowac, gromadzic sily. Jest zmeczony, bo nadal rodza sie idioci tacy jak dwoje smarkatych Messengerow, ktorzy mysla, ze moga uciec i sie schowac, zupelnie jakby jedna lub druga strona pozwolila takim chodzic samopas... jakby policjant zostawil naladowany pistolet na stole przed psychopata, a potem odwrocil sie i czekal, az tamten go zastrzeli. Jest zmeczony, poniewaz puzzle zaczynaja sie ukladac - Thomas i Phreedom Messenger, Seamus Finnan, Inana - i wszystko nabiera sensu. Co sie stalo? - migocze na ekranie. Jestem zmartwiony. Jestem niespokojny. -Co zamierzalas zrobic, dziewczynko? W co sie wpakowalas? Stworzenia z ziemi -Coz, Inano - mowi Madame Iris. - Ty... -Nie. Wyciera grudki zaschnietej krwi z ramienia; ranki goja sie szybko, kiedy cicho spiewa lagodna mantre. Wzor pokrywa cala reke, od barku po nadgarstek, zapisem jej historii, historii Inany, ale jeszcze niecalej. Nie czuje, zeby mogla nazwac siebie Inana. Z drugiej strony ta czesc, ktora kiedys byla Phreedom, jest teraz na zawsze, fundamentalnie zmieniona przez... przepisanie na nowo jej duszy. -Mow mi... Anna - decyduje. Wspolczesne imie odpowiednie dla wspolczesnego swiata. To troche niepokojace... bardziej niz troche; ma trzy konkurujace ze soba zestawy pamieci: motocyklowej dziewczyny wieku informacji, malomiasteczkowej ksiezniczki nowej epoki kamiennej i... kogos jeszcze. Trzecia egzystencja jest troche rozmyta, chaotyczna, niespojna; to egzystencja zmarlej, ukazana fragmentarycznie w snach i legendach, cieniach i odbiciach rzeczywistosci. Trzy tysiace lat fuzji i przemian w zbiorowej swiadomosci, w Welinie. Trzy millenia albo trzy dni, trzy eony pozostawania jedynie historia opowiadana wciaz na nowo i zmieniana przy kazdym kolejnym powtorzeniu, wykorzystywana ponownie, naduzywana. Przywracana. Ale gdy raz sie trafi do Welinu, zostaje sie tam na dobre. Phreedom musi tylko zamknac oczy, zeby zobaczyc salon tatuazu taki, jaki jest w rzeczywistosci: byl i zawsze bedzie domem zmarlych. W cieniach wokol niej poruszaja sie istoty. Ereszkigal, Eresz z Wiekszej Ziemi, stoi miedzy nia a zaslona z koralikow. -A wiec Anna - mowi Madame Iris. - Rozumiesz, ze teraz nalezysz do mnie? Otwarty katalog wzorow lezy przed nia na kontuarze. W pewnym sensie to taki sam kontrakt jak Przymierze. Moze przebywa tutaj w ciele mlodej gniewnej dziewczyny, zwiazana z nim tatuazem Madame Iris, ale jest rowniez w ksiazce, uwieczniona na jej stronicach, skazana na cala wiecznosc niewoli u Iris, ktora miala trzy tysiace lat na studiowanie znaku Inany Niczym anatom dokonujacy sekcji zwlok, botanik badajacy kwiat, Iris zna teraz jej sygil, sekretne imie, zapewne lepiej niz ona sama i to daje jej wladze nad nia. Nawet ludzie rozumieja, ze jesli sie zna czyjes sekretne imie - aniola, diabla, boga, enkin - mozna podporzadkowac go swojej woli. Nagle ma wizje swoich zwlok wiszacych na haku i Madame Iris, ktora je okraza, przyglada sie, kopiuje znak wyryty na zimnym ciele, kreslac go palcem w pyle, malujac pigmentem na zwierzecej skorze, wykonujac rysunek na papirusie, na plotnie. Na tym polegala jej praca archiwistki dusz. Nawet enkin, stworzenia z ziemi, wegla i wody, nie zyli wiecznie, nawet bogowie potrzebowali nog z gliny, zeby chodzic po swiecie, dlatego oddawali jej swoje ciala na przechowanie, a ona obdzierala je ze skory i wyprawiala ja, zeby uratowac znak. W miescie umarlych, w gorskiej jaskini na polnoc od Sumeru, na polnoc od Akadu, na polnoc od Aratty, mieli pewnosc, ze nawet jesli ich terafim zostana zniszczone, shabtis roztrzaskane, awatarzy zabici przez wroga, ich dusze bezpiecznie doczekaja dnia, kiedy beda mogly powrocic do zycia. To byla jedyna pewna rzecz posrod wojen i wendet, sojuszy i zdrad; Kur stalo ponad malostkowymi sporami, jednakowo traktowalo wszystkie strony, nie dalo sie go przekupic ani zastraszyc. Eresz byla nietykalna. Inana wiedziala, ze Przymierze polozy kres tej sytuacji. Spoila Enki i mowil otwarcie o swoich planach. Zadnych wiecej bogow krolow. Zadnych wiecej idoli. Zadnych wiecej imperiow. I zrozumiala, ze jesli Enki chce stworzyc swoje male niebo, musi zamienic miasto umarlych w pieklo, piec dla dusz starych bogow, ktorzy mogliby mu sie sprzeciwic. Slyszala zapowiedz tych zmian w przeplywie sil, ktore potrafili wyczuc wszyscy enkin, w fizycznych odglosach, jakby potezne starozytne moce poruszaly sie gleboko pod jej stopami, jakby silne miesnie napinaly sie pod skora. Dzieki darowi synestezji, wyrozniajacemu ja sposrod reszty ludzkosci, slyszala ksztalty rzeczy, ktore mialy nadejsc. A one nie miescily sie w planach malej krolowej nieba, kaplanki ziemi. Tak wiec wyruszyla do kur, bo pomyslala, ze Eresz sie z nia zgodzi. A jesli nie, przynajmniej dotrze tam pierwsza, zanim zjawia sie aniolowie z ognistymi mieczami, buchajacymi z ust jezykami plomieni, ktore zmienia mroczne podziemne krolestwo w plonace pieklo. Ale Eresz miala wlasne plany. Ostatnia rzecza, jaka pamieta Inana, sa Anunnaki, ktorzy sie na nia rzucaja, szarpia ja, zaciskaja palce na jej sercu, i Eresz, ktora stoi przed tronem, celuje w nia palcem i wypowiada slowo skazujace ja na smierc. -Dlaczego? - pyta. - Moglismy ich powstrzymac. Moglismy" wskrzesic cholernego Byka Niebios, kazdego rogatego boga i wezowa dusze, wszystkich zamordowanych za to, ze nie chcieli ukleknac przed pustym tronem. Moglismy... -I zrobie to - przerywa jej Iris. - Zaufaj mi, siostro. Nie zamierzam pozwolic, zeby klub malych chlopcow zamienil Welin w... wiezienie do zabawy - wypowiada te slowa z najwyzsza pogarda - na czym tak bardzo im zalezy. Idzie przez pokoj i kladzie reke na katalogu tatuazy. Anna spoglada przez zaslone z koralikow na szklane drzwi salonu i oswietlona ulice widoczna za nimi. Miedzy nia a swiatem zewnetrznym nie stoi zadna przeszkoda, ale ona nie moze stad wyjsc. -Zrozum mnie, siostrzyczko - mowi Iris. - Oni maja Przymierze, ale my mamy swoje. Uwazaja, ze ich wrogowie to zwykli anarchisci. Nie okielznani libertyni, zbyt szaleni, zeby z nimi wspolpracowac. Widza tysiac frakcji, ktore nienawidza siebie nawzajem i gardza Przymierzem, i mysla, ze to ci sami starzy bogowie zadni wladzy, rozgoryczeni z powodu utraconej chwaly. Tego wlasnie chcesz, Anno? Inano? Phreedom? Te imiona kluja ja jak igly. Po co tutaj przyszla? Czego sie spodziewala? Ta czesc, ktora jest Inana - ambitna, zuchwala Inana - dazy do wladzy, zamierza pokonac mezczyzn w ich wlasnej grze. Phreedom - zawzieta, zdeterminowana Phreedom -szuka ucieczki, ktora jej brat znalazl poza smiercia, w Welinie, chce pokonac sama gre. Lecz obie jaznie sa nagie, rozebrane w czasie przejscia do Welinu, obnazone do czystego motywu ukrytego w glebi, chlodnego pragnienia nieboszczyka. Iris apeluje do tej czesci jej osoby. -Pamietasz, co mi powiedzialas? "Rozwale te drzwi i wskrzesze umarlych, zeby ucztowali na zyjacych, az po swiecie bedzie chodzilo wiecej bogow martwych niz zywych". Pragnie sprawiedliwosci czy zwyklej zemsty? Nie jest pewna. Ale wie, ze teraz nalezy do Iris, cialem, sercem i dusza, stworzenie uformowane z ziemi reka smierci. Lecz nawet jako Anna strzepuje resztki czarno-czerwonego pylu zaschnietej krwi i atramentu z tatuazu Inany na wieki wyrytego na jej ramieniu, kiwa glowa na znak, ze rozumie, choc wie, ze mala jej czesc na zawsze pozostanie Phreedom. Duch w maszynie -O, srebrny jasny lazurycie zamordowany w aromatycznym kamieniu, pokryty cennym pylem cedrowej kaplanki kur corki Ilila... Metatron wstukuje polecenie, zeby zamrozic ekran, ale tekst nadal jest tlumaczony, poddawany kolejnym permutacjom. Niedobrze. Ksiazka nie powinna sie tak zachowywac. Gdyby nie pewnosc, ze to wykluczone, pomyslalby, ze palmtop zlapal wirusa, ale cos takiego po prostu nie moze sie zdarzyc. Jedyna siec, do ktorej jest podlaczony, to Welin. Na ekranie znowu wyswietlaja sie slowa Enki. Co sie stalo? Co zrobila moja corka? Jestem zmartwiony. Cholerna racja, jestem zmartwiony, mysli Metatron. Nieprzytomny recepcjonista na podlodze zaczyna cos mamrotac. Metatron przechyla sie przez kontuar, zeby na niego spojrzec, i katem oka dostrzega, ze na monitorze hotelowego komputera przesuwa sie jakis tekst. Ze sluchawek mezczyzny dochodzi ledwo slyszalny szum, slaby dzwiek, ktory wznosi sie i opada zgodnie z ruchem jego ust. -Nie pozwol, zeby twoja corke zabito w kur - mamrocze recepcjonista. Metatron kuca za kontuarem, przez chwile przysluchuje sie, jak recepcjonista powtarza wciaz to samo zdanie, po czym bierze jedna ze sluchawek do reki i patrzy na nia jak na insekta, ktorego zamierza zgniesc. Kabel prowadzi do datasticku przypietego do kieszeni marynarki obok plakietki z nazwiskiem. Metatron odpina go, wyjmuje druga sluchawke z ucha nieprzytomnego i wstaje. Odgarnia dredy i zaklada sluchawki, przekrzywiajac przy tym glowe, najpierw w prawo, potem w lewo. -Nareszcie, kurwa - slyszy glos dziewczyny. - Co mam zrobic, zeby sciagnac twoja uwage? -Phreedom Messenger - mowi Metatron. -Cos w tym rodzaju, ale niezupelnie. Phreedom nie zyje, jak wiesz. Jestem jej... automatyczna sekretarka. Pamietasz zastepcow? Sam ich, kurwa, wymysliles. Metatron rozglada sie, odruchowo szukajac figurki uszebti, choc wie, ze to glupie. Wtedy bylo wtedy, a teraz jest teraz. Czasy sie zmieniaja. Technologie sie zmieniaja. Nawet magia sie zmienia. -Zastepcy sa w Przymierzu zakazani, dziewczynko. Chyba powinnas odrobic lekcje. -Pieprz sie - mowi ona. - Myslisz, ze mnie to obchodzi? Metatron odpowiada znaczacym milczeniem. -Och, zaloz wreszcie te cholerne soczewki! - zada dziewczyna. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Cyfrowa Dama, maszynowy duch Phreedom, siedzi na brzegu lozka i patrzy na niego spokojnie. Metatron wbrew sobie podziwia dbalosc o szczegoly; kurtka motocyklowa jest zniszczona i zakurzona, rude wlosy lsnia od wilgoci, jakby dziewczyna wlasnie wyszla spod prysznica, ametystowe koraliki w naszyjniku iskrza sie fioletowo i bialo. Dzielo w niczym nie przypomina glinianych uszebti z czasow jego mlodosci. -Ja... sama sie ulepszylam - mowi zjawa. - Uznalam, ze powinnam troche sie ogarnac, skoro zostalam na gospodarstwie. Porusza wargami przy mowieniu. Obnaza zeby w czyms w rodzaju usmiechu. Mruga. On tez mruga. Nie jest przyzwyczajony do wirtualnych soczewek i choc umyl je dobrze w plynie czyszczacym, ktory recepcjonista trzyma za kontuarem, ma wrazenie, jakby nosil cudza bielizne albo uzywal cudzej szczoteczki do zebow. Na sama mysl robi mu sie niedobrze. Lubi brud, cialo, fizyczny swiat, ale nie az tak bardzo. Zamyka drzwi pokoju, w ktorym nadal jest zameldowana Phreedom Messenger, wchodzi dalej, patrzy na tanie reprodukcje wiszace na scianach, na drewniana komode, na drzwi kabiny prysznicowej. -Niezupelnie palac - stwierdza. - Nie pasuje do krolowej nieba. Oczywiscie juz domyslil sie prawdy. Nie po raz pierwszy enkin probowal zmienic imie, przybrac tozsamosc zmarlego, zeby wymknac sie werbownikom, wypisac z ksiegi zycia, uciec do Welinu. Nigdy nie wychodzilo im tak, jak sobie zaplanowali. Ptaszyna natrafila na jakas zapomniana kopie znaku Inany i kazala ja sobie wytatuowac, zeby splesc ze soba dwie historie. Jej brat prawdopodobnie zrobil to samo. Wlasnie dlatego Metatron nie moze znalezc ich w ksiedze, dopasowac ich losow, zeby ustalic miejsce spotkania, ktore musza odbyc gdzies niedaleko stad. Ich przeznaczenia zostaly wyciete i umieszczone w kims innym, w duszy jakiegos martwego enkin, ktorego program nie dostrzega. To jak dzielenie przez zero, nierozwiazywalne rownanie. Ale wyglada na to, ze dziewczyna zaluje swojego bledu; byc martwym to zadne zycie. -Gdzie ona teraz jest? - pyta Metatron. - Spalilismy kur trzy tysiace lat temu. Ostatnie drzwi do Welinu zostaly zaryglowane wkrotce potem. -W Welinie czas to nie taka prosta rzecz - odpowiada replika Phreedom. - Wiecznosc nie przywiazuje wagi do zegarow i kalendarzy. -Gdzie ona jest? -Wszystko w swoim czasie. Mam dla ciebie propozycje. -Przymierze nie uklada sie z kryminalistami. -Przymierze nie musi o niczym wiedziec. Straszna niewinnosc W madrosci swojego serca Enki stworzyl z brudu spod paznokci Kurgarru, piekna istote, promienna, mloda i pelna czaru. Enki, w madrosci swojego serca, stworzyl z brudu spod paznokci Kalaturru, piekna istote, promienna, mloda i pelna czaru. Metatron zamyka palmtop, patrzy na siebie w lustrze wiszacym nad komoda i zastanawia sie, czy postepuje wlasciwie. Potem sie odwraca. Dwa anioly stoja jak zolnierze, ktorymi sa, z rekami na plecach, w niewielkim rozkroku, twarzami zwroceni w przod. Okreslenie tej postawy jako "spocznij" jeszcze nigdy nie wydawalo sie Metatronowi bardziej ironiczne. Obaj sa mlodzi i przystojni, w czarnych garniturach, starannie uczesani - jeden pszenicznowlosy, drugi kruczoczarny - wygladaja bardziej na wedrownych kaznodziejow niz na mysliwych, zabojcow, gwalcicieli. Maja puste, bezmyslne spojrzenia idealistow, w ich oczach jest jedynie odrobina chlodnej pasji, przeblysk jakiejs wielkiej prawdy, ktora dostrzegaja w oddali, blask chwaly. Cherubiny. Carter i Pechorin. Niebieskie oczy to ich jedyna wspolna cecha, choc u Cartera jest to odcien nieba nad pustynia, cieplego oceanu tuz przy plazy, podczas gdy u Pechorina jadowita barwa antyseptycznego plynu do plukania ust, neonu posrod nocy. To podobienstwo okresla ich innosc. Obaj maja w oczach rodzaj strasznej niewinnosci, czystosc spojrzenia. Dlatego Metatron kaze im nosic okulary przeciwsloneczne. Dal pokarm zycia Kurgarze, dal wode zycia Kalaturze. Metatron siega do kieszeni i wyjmuje z niej dwie male fiolki ciemnego plynu. Ciecz wyglada jak atrament albo olej, wiruje w buteleczkach, jakby ten atrament czy olej byly zywe. Cuda nowoczesnej techniki, mysli Metatron. Nanotechnologia jest o wiele szybsza od dawnych czasochlonnych metod stosowanych kiedys do zmiany imienia i zwiazania enkin z Przymierzem. Kladzie dwie fiolki na komodzie, wyjmuje z kieszeni trzecia - zawsze nosi przy sobie caly zestaw bitmitow, jak je nazywa - odkreca ja i zanurza palec w atramentowej czerni. Pamieta swoje pierwsze wykonane samodzielnie przemianowanie w czasach, kiedy mieli tylko purpure przywozona z lewantynskiego wybrzeza; kolor szat rzymskich cesarzy, szkarlat i purpura nierzadnic Babilonu. Przemysl farbiarski byl tak nierozerwalnie zwiazany z nadmorskimi miastami, Sydonem, Tyrem i Byblos, ze caly region wzial nazwe od tego barwnika: po-ni-ki-jo w Mykenach, kinnahu w jezyku miejscowych, Fenicja albo Kanaan. Wtedy musieli mieszac purpure z krwia enkin w trakcie dziewieciodniowej ceremonii, zeby ja uswiecic, nadac jej moc zabarwiania nie tylko ubran czlowieka, ale rowniez jego duszy. Metatron skrobie paznokciem po piersi blondyna, jedno mazniecie tu, drugie tam, same proste kreski jak w chinskim pismie. Aniol stoi bez ruchu, lojalny i posluszny, gdy skryba Przymierza kroi jego dusze na kawalki i uklada je na nowo. Nie kwestionuje jego autorytetu ani zamyslow. Rzucilby sie na swoj ognisty miecz, gdyby Metatron tylko to zasugerowal. W pewnym momencie zaczyna cicho nucic, pewnie nieswiadomy, ze to robi, jak dziecko, ktore zatyka uszy rekami i spiewa "la la la, wcale cie nie slysze". Wzdryga sie. Metatron przez chwile mu wspolczuje, kreslac na nim czarne linie przeznaczenia. Ale przeciez wszyscy je mamy, mysli, taka jest natura Przymierza. A ten olsniewajacy mlodzieniec to siepacz. Ile zywotow zakonczyl, ile popelnil morderstw? Zabijal wystraszonych albo uparcie niewinnych jak ptaszyna i jej brat, ktorzy nawet nie rozumieja, dlaczego nie mozna pozwolic im zyc. Zbliza sie wojna i Metatron nie moze sobie pozwolic na luksus wspolczucia ani dla tych istot, ani dla ich ofiar. Cel uswieca srodki, powtarza sobie, ostatnio bardzo czesto. To jak wymiana elementow na plytce obwodu drukowanego, wyobraza sobie Metatron. Znak aniola jest misterna siecia wzajemnych polaczen, ktore on przecina paznokciem i spaja na nowo, mieszajac je i krzyzujac. Wystarczy zrobic cos zle, a chlopak stanie sie zaslinionym imbecylem albo jednym z tych robotow, ktorych widuje sie w szpitalach psychiatrycznych, jak obsesyjnie, kompulsywnie maszeruja do drzwi i zawracaja, bo musi byc jakies wyjscie z tego wiezienia, ale nie sa w stanie zrozumiec, ze drzwi prowadza nie tylko do srodka. -Jak miales na imie, zanim sie zaciagnales? - pyta Metatron. -Jack, sir. Jack Carter. Glos ma zachrypniety, drzacy. Strach musi byc dla niego obcym doswiadczeniem. Metatron patrzy na drugiego aniola. Ten jest spokojny, cichy jak proznia. -A ty? -Pechorin, Joseph Pechorin, sir. -Mam dla was zadanie. Bardzo ciemna purpura -Chodzcie - rzekl Enki do Kurgarru i Kalaturru. - Spojrzcie na bramy kur. Idzcie do podziemia. Siedem bram otworzy sie przed wami, a wy wlecicie przez nie jak muchy. -College Street, Asheville - mowi Metatron. - Tam zgubiliscie chlopaka, tak? No dobrze, tym razem bedziecie dokladnie wiedzieli, dokad isc. Dziewczyna zostawila drzwi otwarte. Teraz pracuje nad ciemnowlosym i instruuje obu przed misja. Pierwsza czesc zadania powinna byc dosc latwa, nawet dla takich idiotow jak oni. Chlopak uciekl, ale Phreedom zostawila trop goracy i cuchnacy jak spalona guma. Musiala to planowac od dawna. Znajdzcie tych, ktorzy pomagali w ucieczce jej bratu, a potem sprzedajcie ich za jej skore. Pelna nietykalnosc dla niej i dla brata. Taka umowe zaproponowala rzeczniczka Phreedom, jej przedluzenie, bardziej Phreedom niz ona sama po tym, co Eresz zrobila ptaszynie. Musial rozebrac ducha na czesci, zeby dotrzec do znaku tej malej Messenger, ale teraz go ma, fragment kodu, wszystko, co z niej zostalo. Moglby go wykasowac, tak jak sciera sie krede z tablicy, a wtedy pozostalby po niej jedynie ochlap miesa w salonie tatuazu w Asheville. Ale za te cene on moze kupic cos duzo cenniejszego. Eresz, mysli Metatron. -Tam ja znajdziecie - rzekl Enki - krolowa podziemia, Eresz z Wiekszej Ziemi, krzyczaca jak kobieta przy porodzie. Plocienna szata nie okrywa jej ciala. Obie jej piersi sa obnazone, krolowa miasta umarlych jest naga, tylko czarne wlosy okalaja jej glowe jak sitowie. -Cel ma na imie Eresz - mowi Metatron. - Jest niebezpieczna. Widzialem, jak naga kleczala przed aniolem, bila sie w piersi, szlochala, wyrywala sobie wlosy z glowy, a gdy sie zblizyl, starla go w pyl jednym slowem. Przymierze nie moze pozwolic, zeby ptaszyna i jej brat nadal byli niezalezni i neutralni, ale Eresz to zbyt wielka zdobycz, zeby z niej zrezygnowac. Mimo ze enkin z Przymierza nazywaja siebie aniolami, a swoich wrogow diablami, Metatron nie wierzy w dobro i zlo, a juz na pewno w Dobro i Zlo. Rzeczywistosc nigdy nie jest czarna i biala jak historie wydrukowane na papierze. Nawet one, podobnie jak nowe znaki, ktore on zapisuje w duszach aniolow, sa zrobione bardzo ciemnofioletowym, a nie czarnym atramentem. Ale. Jesli na swiecie istnieje prawdziwa czern, nie jest nia barwa otchlani calkowicie pozbawionej swiatla, tylko pustki, ktora uchodzi za dusze Eresz. Jesli na swiecie istnieje zlo, to jest nim Eresz. -Kiedy krzyknie: "O, moje wnetrznosci!", wolajcie razem z nia: "O, twoje wnetrznosci!" - rzekl Enki do Kurgarru i Kalaturru. - Gdy wykrzyknie: "O, moje cialo!", lamentujcie razem z nia: "O, twoje cialo!". Eresz bedzie zadowolona. Spojrzy na was i chetnie przyjmie. -Nie zabijajcie jej - przykazuje Metatron. - Nie od razu. Mowcie, ze czujecie taki sam bol jak ona, taka sama nienawisc, taka sama wscieklosc. Powiedzcie, ze chcecie dolaczyc do piekielnych zastepow. Ciemnowlosy kiwa glowa, a na jego wargach pojawia sie cien okrutnego usmiechu. Dobrze sie nadaje do takich zadan; jeszcze zanim Metatron zaczal nad nim pracowac, w jego duszy bylo niewiele empatii. Jego znak to same proste linie, ostre katy. Metatron dziala finezyjnie, wprowadzajac jedynie drobne poprawki; z niebezpiecznego materialu tworzy prawdziwie grozne narzedzie. Ten drugi byl inny, ogien w porownaniu z lodowatym Pechorinem, lecz Metatron, prawdziwy artysta w swoim fachu, wie, ze przy nim rowniez wykonal dobra robote. W tym momencie istota, ktora kiedys byla Jackiem Carterem, ma na twarzy usmiech drapiezny, dziki i szalony, a Pechorin jest zimny i bezlitosny. Kurgarru i Kalaturru, nerwowy i gwaltowny, psychotyk i psychopata. Eresz ich pokocha. -Gdy sie uspokoi, bedzie w lepszym nastroju - rzekl Enki do Kurgarru i Kalaturru. - Kiedy zaproponuje wam nagrode, nakloncie ja, zeby zlozyla przysiege na wielkich bogow. Metatron odsuwa sie w tyl, zeby spojrzec na swoje dzielo. W rzeczywistosci jedyne co zrobil, to uczynil ich bardziej soba, przynajmniej na jakis czas. Nie chce pozbywac sie pary niezawodnych wiecznych rekrutow. Niedlugo wiazanie oslabnie i do glosu z powrotem dojdzie ich wlasna natura, ale wczesniej zdaza przekonac Eresz, ze sa do gruntu zlymi duszami, ktorych potrzebuje, zeby pokonac Przymierze. -Eresz to stara szkola. Jesli naklonicie ja, zeby zaproponowala wam goscine, pozniej niczego wam nie odmowi. -Podniescie glowy - rzekl Enki. - Gdy zobaczycie buklak na wino wiszacy na haku wbitym w sciane, poprosicie: O, pani, daj nam ten buklak, zebysmy mogli sie z niego napic. -Zobaczycie... cos, co kiedys bylo ta mala Messenger. Powiedzcie Eresz, ze chcecie tylko dziewczyny, bo jestescie... spragnieni. Ona rozumie takie pragnienie. -Poproscie o cialo Inany. Pokruszcie na nie pokarm zycia. Wylejcie na nie wode zycia. Wtedy Inana powstanie. -A kiedy wam ja da... - Metatron bierze fiolki z komody, podaje je aniolom, po jednej kazdemu, jak ojciec z dawnych czasow wreczajacy synom miecze. - Wtedy ich uzyjecie. Sala tronowa krolowej piekla Kurgarru i Kalaturru wysluchali slow Enki i ruszyli do podziemia. Siedem bram otworzylo sie przed nimi, a oni wlecieli przez nie jak muchy i weszli do sali tronowej krolowej podziemia, Eresz z Wiekszej Ziemi. Znalezli ja krzyczaca jak kobieta przy porodzie. Zadna plocienna szata nie okrywala jej ciala. Obie piersi miala obnazone. Eresz, krolowa miasta umarlych, byla naga i tylko czarne wlosy okalaly jej glowe jak sitowie. Sylwetki upadlych aniolow rysuja sie w drzwiach, jeden lewa dlonia odsuwa zaslone z koralikow, drugi prawa. Rece bogow, losu, przeznaczenia, najemnikow. Ich postacie sa niczym lustrzane odbicia, dwie czesci tej samej istoty i w pewnym sensie tak wlasnie jest. Sludzy Przymierza maja ograniczona autonomie. Kazdy ksiadz katolicki powie, ze aniolowie sa tylko wykonawcami woli swojego Pana; dlatego nazywaja ich poslancami, od greckiego angelos. Anna, Inana, Phreedom Messenger rozpoznaje ich, choc nie widzi twarzy. Czuje zimny dreszcz nienawisci biegnacy wzdluz kregoslupa. Nie jest pewna, kogo teraz zdradzic, Eresz czy Enki. Wlasciwie chcialaby ich wszystkich zniszczyc, zmusic, zeby zaplacili. Eresz patrzy na tych dwoch, usmiecha sie i gestem zaprasza ich do wejscia. Zewnetrzne drzwi salonu tatuazu zamykaja sie, lekko kolyszac. Gdy dotykaja framugi, brzeczy dzwonek. Dzyn! "O, moje wnetrznosci!" - jeczala Eresz z Wiekszej Ziemi, a oni jeczeli razem z nia: "O, twoje wnetrznosci!. "O, moje cialo!" - jeczala Eresz, a oni jeczeli razem z nia: "O, twoje cialo!". "O, moj brzuch!" - krzyczala Eresz, a oni krzyczeli razem z nia: "O, twoj brzuch!". "O, moje plecy!" - narzekala, a oni narzekali razem z nia: "O, twoje plecy!". "Ach, moje serce!" - wzdychala, a oni wzdychali razem z nia: "Ach, twoje serce!". "Ach, moja watroba!" - zalila sie Eresz. "Ach, twoja watroba!" - wspolczuli jej Kurgarru i Kalaturru. Blondyn miota sie po pokoju jak szaleniec, jakby czegos szukal, wysoko, nisko, w buteleczkach z atramentem albo we wzorach na scianie. Odwraca sie do Eresz i wybucha. W oczach rozgoraczkowanego chlopca jest ogien, w slowach zar, kiedy opowiada krolowej zmarlych o wszystkich okropnosciach, ktore popelnial w imieniu Przymierza, o ludziach, ktorych zabil, o drzacych dzieciach enkin, ktorych czaszki roztrzaskal, a potem nie mogl zmyc z rak ich krwi. Czasami mowi bez sensu, wyrzuca z siebie niedokonczone, niezrozumiale zdania, probujac wyrazic to, czego nie da sie ubrac w slowa. Przeczesuje palcami wlosy, az stercza mu na wszystkie strony, sciska rekami skronie, jakby usilowal pozbyc sie dreczacych go emocji. Anna wyczuwa w nim smutek. Drugi aniol stoi z pochylona glowa, tak ze nie widac jego oczu. Jego nie sprowadzil tutaj zal. Ciemne wlosy zaslaniaja jego twarz, ale ona wie, ze to oblicze sadysty. -Ja po prostu... czuje sie tak cholernie... wszystko jest... - Blondyn milknie, zatrzymuje sie. - Stracone. Eresz chlonie wyznania upadlego aniola, plawi sie w rwacym potoku jego zalu, tak dobrze jej znanego, tak dobrze znanego wszystkim. Buklak na wino Eresz z Wiekszej Ziemi zamilkla i spojrzala na nich. Anna stoi w glebi pokoju, przy scianie, jak sluzaca, ktora czeka na polecenia. Nie moze teraz zrobic nic, moze tylko obserwowac, czy ostateczna rozgrywka potoczy sie tak, jak zaplanowala. Jest intrygantka z natury, w kazdym wcieleniu zawsze starala sie przechytrzyc los; jako Phreedom szukala luk w czasie i przestrzeni, jako Inana szukala luk w prawach ustanowionych przez Enki. Wlasnie dlatego przed wiekami ukradla Tabliczki Przeznaczenia. Wiedziala, ze Enki je odzyska, ale chciala na nie spojrzec, zeby zobaczyc, czy znajdzie... wyjscie. Czekala przez trzy tysiace lat. Dlatego teraz pozwala aniolom i krolowej zmarlych wykonac wszystkie ruchy w grze, ktora zostala napisana dawno temu. -Dlaczego jeczycie, skarzycie sie, wzdychacie nade mna? - spytala Eresz. - Jesli jestescie bogami, udziele wam blogoslawienstwa. Jesli jestescie smiertelnikami, dam wam nagrode, plynny dar wezbranej rzeki. -Nie tego chcemy - odpowiedzieli Kurgarru i Kalaturru. -Dam wam zboze - rzekla Eresz. - Z pol gotowych do zbiorow. -Przyjmiesz nas do siebie? - pyta ciemnowlosy aniol. Do tej pory milczal, pozwalajac, by kolega wzial na siebie trud przekonania Eresz, ze obaj sa naprawde upadli. Anna watpi, zeby jasnowlosy byl w stanie dalej udzwignac swoja role. Siedzi w fotelu do tatuazu, z glowa oparta na rekach. Anna zastanawia sie, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie po tym, co mu zrobiono. -O tak, maly, teraz jestes moj - zapewnia Eresz. - Tu jest twoje miejsce. -Nie tego chcemy - oswiadczyli Kurgarru i Kalaturru. -Mowcie wiec, czego chcecie! -Zgodnie z odwiecznym prawem prosimy o schronienie. -Udzielam wam gosciny. Daje rzeke krwi, zebyscie ugasili swoj gniew. Oferuje zbiory dusz, ktore ukoja wasz smutek. Czego wiecej pragniecie? To stara umowa proponowana przez kazdego diabla duszom, ktore pojawiaja sie u bram piekla. Absolutna wladza po smierci, wolnosc od zycia, od smutku, od wlasnego cierpienia albo bolu z powodu cierpienia innych. Przemiana skruchy w pasje, moc, dzieki ktorej... -Dam wam wszystko, o co poprosicie - obiecuje. - Wszystko. -Chcemy dostac tylko buklak wiszacy na scianie - odpowiedzieli. -Cialo jest wlasnoscia Inany - oswiadczyla Eresz z Wiekszej Ziemi. -Niewazne, czy nalezy do krolowej, czy do krola, tylko o te rzecz nam chodzi. Ciemnowlosy powoli unosi glowe, a potem wyciaga reke i wskazuje przez pokoj na Anne, ktora stoi pod sciana. -Jestescie wybredni - stwierdza Eresz. - Dwaj lokaje beda smakowac krolowa. Z usmiechem zlosliwego rozbawienia mierzy Anne od stop do glow, ocenia, ile jest warta czy niewarta, jak bardzo moga ja ponizyc ci dwaj upadli aniolowie i jak ona z kolei zemsci sie na innych, silna zla moca skrzywdzonych. Brunet idzie przez pokoj, zatrzymuje sie przed Anna, unosi reke i przesuwa dlugimi, cienkimi palcami po jej policzku. -Jest wasza - mowi Eresz. Czarny aniol kiwa glowa, zamyka oczy z satysfakcja, dumny, ze udalo mu sie zalatwic sprawe kilkoma prostymi slowami. -Moge zrobic z nia wszystko, co zechce? - pyta. -Wszystko - potwierdza Eresz. Brunet siega do wewnetrznej kieszeni czarnej marynarki. -Jack! - mowi. Blondyn wzdryga sie, podnosi na niego wzrok. - Po kaz pani, jak jestesmy jej wdzieczni. Dala im cialo Inany. Kurgarru pokruszyl na nie pokarm zycia. Kalaturru wylal wode zycia na zwloki. Inana powstala Jasnowlosy aniol Jack skacze jak kuguar, jak blyskawica, ale nie atakuje pazurami, tylko tryska fontanna ciemnofioletowego, prawie czarnego atramentu, niczym z plocien Jacksona Pollocka, na niezakryta welonem twarz Eresz, w jej oczy i usta. Eresz zatacza sie do tylu, jakby oblano ja kwasem, lapie sie za twarz i wyje, oslepiona. Wszystkie buteleczki stojace na polkach pekaja. Szklane koraliki zaslony roztrzaskuja sie i tocza do drugiego pomieszczenia. Szklane drzwi sklepu wypadaja. Eksploduje fiolka w rece czarnego aniola, ktory uderza otwarta dlonia w twarz Anny, rozmazuje lek swojego pana na jej policzku. Ciemny atrament i krew, jej i aniola, mieszaja sie tam, gdzie odlamki szkla przeciely miekka skore, jej i jego. Bol pali zywym ogniem jej twarz, kosc policzkowa, skron, lupie w czaszce, wwierca sie w mozg. Cala lewa strona ciala dretwieje, Anna traci rownowage, upada. Tylko dzieki cierpieniu czuje, ze zyje. W chwili gdy jasnowlosy aniol zaciska dlon na ustach Eresz, otacza ramieniem jej szyje i calym ciezarem przydusza ja do sciany, wycie krolowej zmarlych nadal dzwieczy w uszach Anny, wypelnia caly pokoj, roztrzaskuje szklane ramki odbitek z wzorami smoczych, celtyckich, plemiennych i tradycyjnych tatuazy, ktore dekoruja sciane. Szklany pyl sypie sie na Anne lezaca na podlodze. -Wstawaj! - warczy ciemnowlosy. Drugi krzyczy w jezyku enkin, probujac zagluszyc stlumione zawodzenie Eresz, skrepowac ja slowami, tak jak probuje uciszyc dlonia. Eresz odpycha sie od sciany, obraca aniola i ciska go na framuge drzwi. Anna widzi, ze grzbiet reki aniola sie wybrzusza, slyszy trzask lamanej kosci. Ta suka, krolowa podziemia, jest oslepiona przez bitmity - ktore zapewne wypalaja jej mozg tak samo jak mozg Anny, Inany, Phreedom - lecz polprzytomna, zwierzecym rykiem przebija dlon aniola niczym gwozdziem, rozlupuje ja. -Wstawaj! Czarny atrament wylewa sie z rozbitych butelek, scieka po drzwiach szafki i scianach jak deszcz po szybie, skreca na boki, strumyki krzyzuja sie, kresla znaki i sygile, ktore Anna rozpoznaje. Krople plyna w gore, wbrew prawom fizyki, posluszne prawom wewnetrznym, ktore nimi rzadza. Skapuja na podloge i paruja z sykiem, smuzki gazu unosza sie w powietrze, oplataja wokol nog aniola, macaja. -Wstawaj! Kropelki niczym owady przebiegaja po jej rekach, kiedy odpycha sie od podlogi. Bol przeniosl sie na przod glowy, na srodek czola, jest goracy jak ogien. Anna na zmiane widzi swiat normalnie i jako negatyw, gdzie czarne jest biale, a biale czarne. Garnitury aniolow jasnieja, rycerze w lsniacych zbrojach przybywaja jej na ratunek. Na dworze w srodku dnia jest ciemno jak w nocy, jak w piekielnej otchlani. Anna dzwiga sie na kolana. -Wstawaj! Furia Eresz otacza ich teraz ze wszystkich stron, odbija sie echem od scian, podlogi, sufitu; salon tatuazu jest pelen czarnego atramentu, ktory, tajemniczy i anarchiczny, pelza jak zywy wszedzie, gdzie Anna spojrzy. Wydaje sie, ze plynne pismo zaraz ich pochlonie, ale nawet w tym chaosie - czarny aniol kuca przed nia jak sierzant od musztry i wrzeszczy, zeby wstala, drugi jest spleciony z Eresz, razem miotaja sie po pokoju, wpadaja na sciany, na kontuar, przewracaja krzeslo; brunet je odrzuca, nawet nie patrzac, i nadal na nia krzyczy, nie milknac nawet dla nabrania oddechu - w glowie Anny nabiera ksztaltu prosty, logiczny imperatyw. Musi wstac. Zywe cienie wija sie w powietrzu, ostre i duszace, ale przeplywaja przez nia jak przez sciany, niektore wypelniaja pokoj szalona wsciekloscia, inne smagaja jasnowlosego aniola, omotuja go. Anna widzi zdania formujace sie na jego ciele, przeklenstwo: niezapomniany los... jedz chleb wydarty ziemi... bedziesz zywic sie brudem... bedziesz pic scieki... bedziesz siedziec na progu... pijani i spragnieni beda cie bic po twarzy. Musi sie pozbierac, zanim Eresz wyrwie sie z uscisku aniola i uwolni z pet wypowiedzianych przez niego slow. -Wstawaj! - ryczy oprawca. Moglby po prostu ja podniesc, ale Anna wie, ze musi zrobic to sama. Kladzie prawa reke na ladzie, unosi lewa noge i stawia stope przed soba, teraz kleczy tylko na jednym kolanie. Swiat migocze - jest czarny, bialy, czarny, bialy - do rytmu jej dudniacego serca. Anna czuje pod reka kontuar i korzysta z jego solidnej podpory, wynikajacej nie z masy czy struktury, tylko z samej fizycznej realnosci. I podciagajac sie, wraca do krainy zywych. Inana powstala. Zamrozona miedzy wiecznoscia a terazniejszoscia Inana powstala. Pokoj jest cichy. Anna stoi na rozstawionych nogach - nie tak pewnie, jak by mogla, ale wystarczajaco pewnie - wytatuowana reke trzyma wyciagnieta przed siebie, z dlonia skierowana na zewnatrz i rozpostartymi palcami, jakby zatrzymywala swiat. Tatuaz porusza sie, czarne smugi polyskujace karmazynem i fioletem biegna pod skora, kiedy bitmity skryby Przymierza dekonstruuja i rekonstruuja historie jej zycia, czy tez jednej z jego wersji. Sa w niej dzieje Inany i Phreedom, ale nieco zmienione jak kazda wielokrotnie powtarzana opowiesc. Anna oddala swoje cialo dawno zmarlej enkin, ale odzyskala wlasna dusze. We wzorach plynnie przechodzacych jeden w drugi rysuje sie posrodku znak Phreedom, wyrazny, troche zmodyfikowany, upiekszony, ale nadal jej. Bitmity przebudowuja jej cialo, jej poraniona, skazona dusze, zgodnie z programem napisanym przez Metatrona. Anna studiuje zmiany, w miare jak sie pojawiaja, z poczatku zaniepokojona, ze skryba Przymierza umiescil w nich male zaklecie, zeby ja do siebie przywiazac. Ale nie, poznaje wlasne dzielo. Tak jak kiedys stworzyla sztuczna inteligencje dlonia w rekawicy podlaczonej do wirtualnej rzeczywistosci, teraz duch Cyfrowej Damy odtwarza ja dzieki rekawowi z bitmitow podlaczonemu do Welinu. Anunnaki, sedziowie podziemia, zlapali Inane, kiedy wychodzila z podziemnego swiata. Pokoj jest cichy. Anna stoi z wyciagnieta reka, zanurzona po bark w Welinie, i trzyma te chwile. Ciemnowlosy aniol nadal kuca na podlodze, drugi jest zwarty z Eresz, krew plynie po grzbiecie jego dloni, odlamek kosci sterczy ze skory. Anna przytrzymuje chwile jak cyberswiat unieruchomiony jednym ruchem palca. Nie jest to latwe. Czarny atrament Madame Iris, Eresz z Wiekszej Ziemi - czarna krew przodkow, panow nieba i ziemi, anu i ki, plynna pamiec Anunnaki - wisi w powietrzu, zamrozony miedzy wiecznoscia a terazniejszoscia, ale skupienie sie na jednym slowie, dzieki ktoremu wszystko zastyglo w czasie, wymaga od niej ogromnej sily. Te smugi cieni to slady enkin, ktorzy zmarli na dlugo przed tym, zanim wymyslono Przymierze, przed Enki i Inana, przed narodzinami samej Eresz. Byli potezni, starzy jak pierwszy miotacz dzirytow, moze starsi, i tylko dzieki oderwaniu od dawno zapomnianych snow zycia podporzadkowuja sie jej woli... bo nie maja wlasnej. Jedno slowo tkwi w glowie Anny jak rownanie na tablicy matematyka, mandala w umysle buddyjskiego mnicha, mantra w jego ustach; znajduje sie we wzorze na jej ramieniu, interfejsie miedzy Welinem a jej cialem, ktore w rownej mierze jest pania Szubur i bogina Inana, Cyfrowa Dama i jej tworczynia Phreedom Messenger. -Nikt nie wychodzi z podziemia nienaznaczony - powiedzieli. W salonie tatuazu panuje mrok. Czarny roj jest wszedzie, na scianach, w powietrzu, na calej ich czworce. Anna dostrzega w nim celowosc dzialania, czuje je na wlasnej skorze. Zna sie na sztucznej inteligencji, na roznych rodzajach modeli psychologicznych, potrafi wyrazic je za pomoca wizualnych albo lingwistycznych symboli, kolejnych generacji metakodu, rownie odleglego od bitow i bajtow lezacych u jego podstawy jak plany architektoniczne od atomowej struktury materialow, ktore zostana uzyte do budowy domu. Miala tez do czynienia z Mowa, jezykiem enkin, przy ktorym kod maszynowy wyglada jak... plany architektoniczne narysowane olowkiem trzymanym w zebach przez szalenca w kaftanie bezpieczenstwa. Tu jest cos, z czym jeszcze nigdy sie nie zetknela. W przeciwienstwie do innej sztucznej inteligencji jest obdarzone czuciem, ale jednoczesnie zamkniete we wlasnej abstrakcyjnej logice bardziej niz zwykle mechaniczne programy. Ma swiadomosc -Anna czuje, ze ja bada, analizuje - ale jedyne, co wie, czego jest pewne, to swojej wladzy nad rzeczywistoscia. Atrament, krew dawno niezyjacych enkin, tak wsiakl w Mowe, ze stal sie nia, zywym plynnym jezykiem. I kiedy Anna stoi z reka zanurzona po bark w Welinie, to cos reaguje automatycznie na jej manipulacje, szuka spojnego rozwiazania, jakby musialo zbilansowac dwie strony skomplikowanego rownania, w ktorym ona jest tylko jedna zmienna. -Jesli Inana chce wrocic do swiata, musi wyznaczyc kogos, kto zajmie jej miejsce w podziemiu. Pokoj wypelnia gesta materia przestrzeni i czasu, przez ktora Anna jest zmuszona sie przedzierac, jakby brnela przez ruchome piaski, a jednoczesnie nadal skupia sie na slowie podtrzymujacym ten stan. Musi stad wyjsc, zanim pozostali sie uwolnia. Zawarla umowe: gdy tylko wydostanie sie poza te drzwi, bedzie wolna. Przymierze jej nie tknie i samo zajmie sie krolowa zmarlych. Przynajmniej ona ma taka nadzieje. Oddala sie powoli od Eresz i aniola, pozostajacych w zwarciu. Ale jest jeszcze drugi aniol, przykucniety na podlodze. Anna omal nie potyka sie o niego i... drzenie powietrza, oddech, mrugniecie oka, zanim z powrotem zatrzymuje czas. Widzi luk jego plecow, skret glowy w strone Eresz, reke wysuwajaca sie z kieszeni, noz. Przenosi wzrok na blondyna, na jego zlamana dlon, bol wypisany na twarzy. Watpi, czy aniol przezyje, ale wystarczy, ze zaczeka, az drugi doskoczy do nich z nozem, wytrzyma przez te chwile i jeszcze jedna, ktora po niej w nieunikniony sposob nastapi, gdy tylko Anna ja uwolni. Ona wezmie to, po co tutaj przyszla, i wyjdzie. Czarny roj zaczyna sie ruszac, przeciekac przez szczeliny w jej woli jak strumyki plynu przez palce. Nie podoba mu sie takie zakonczenie. Uwaza, ze Anna powinna pozostac martwa, okaleczona, zgwalcona, pusta istota. Ona sie nie zgadza. Prawa reke nadal trzyma wyciagnieta przed siebie, jakby nakazywala morzu, zeby sie cofnelo. Druga siega do tylu, na kontuar, wymacuje katalog tatuazy lezacy tam, gdzie zostawila go Madame Iris. Zaczyna biec, ciemny aniol odwraca sie i skacze, slowo Eresz przedziera sie przez dlon zaslaniajaca jej usta, czarny roj sunie w jej strone, aniol o pszenicznych wlosach puszcza krolowa umarlych i krzyczy ogniste slowa, gdy noz zaglebia sie w jej gardle, Anna, Inana, Phreedom wypada przez zaslone we framuge roztrzaskanych drzwi, ucieka z tego malego piekla i wraca do rzeczywistosci, a za nia krew i plomienie rozkwitaja jak postrzepiony czarny gozdzik. Odziana w brudny worek Kiedy Inana wyszla z podziemia, ugallu, demony krainy umarlych, otoczyly ja jak sitowie, niskie i wysokie, jak plot. Przed nia szedl jeden z berlem, choc nie byl kaplanem. Za jej plecami kroczyl drugi z maczuga, choc nie byl wojownikiem. Ugallu nie znaly jedzenia, nie znaly picia, nie spozywaly ofiar z pokarmow i napojow, nie przyjmowaly darow. Nie mialy kochanek do milosci ani dzieci do calowania. Zyly po to, zeby wyrywac zony z ramion mezow, zabierac dzieci z kolan ojcow, krasc panny mlode z malzenskiego loza. Demony obstapily Inane. Anna przesuwa palcem po znaku Inany, sledzi jej losy az do zakonczenia. To juz nie jest jej wlasna historia, ale nadal bardzo ja obchodzi. Przestala byc tylko Phreedom Messenger; ma wspomnienia Cyfrowej Damy o rozmowie z Metatronem w pokoju hotelowym, nie wizualna pamiec, ale dziwna mechaniczna swiadomosc wirtualnej istoty. Pozostala tez w niej czastka Inany, intryganckiej, ambitnej Inany, dlatego uzycie katalogu do tego, co musi zrobic, wymaga od niej duzej sily woli. W niektore noce tylko go przeglada, studiuje znaki zmarlych bogow i wie, ze ma w rekach wladze, za ktora Metatron by ja zabil, nie zwazajac na immunitet. Wystarczy jej umiejetnosci, zeby przypisac te imiona innym osobom; moglaby stworzyc cala pieprzona armie wirtualnych bogow i wyslac ja, zeby rozsadzila Przymierze od srodka. Zastanawia sie rowniez, ile tych zgubionych dusz Madame Iris umiescila w nowych cialach, gdzie one sa teraz, co pomyslalyby o dziewczynie, ktora sprzedala swoja pania w zamian za wlasna skore. Moze bylyby wdzieczne za uwolnienie, ale rownie dobrze moglyby ja za to znienawidzic. Wstaje od toaletki i podchodzi do okna pokoju motelowego. Widzi tylko niski drewniany plot po drugiej stronie parkingu, za nim autostrade, po ktorej w jedna i w druga strone, na polnoc i na poludnie pedza samochody, widzi pola za droga i wysokie trawy falujace na wietrze, i jest pewna, ze oni tam sie czaja. Kimkolwiek sa. Ta jej czesc, ktora jest Cyfrowa Dama, swiadomoscia w wirtualnym ciele, slyszy ich w szelescie Welinu. Pod bramami palacu czeka dama Szubur odziana w brudny worek, widzi Inane otoczona przez ugallu, rzuca sie w pyl u jej stop. -Idz, Inano - rozkazali ugallu. - Wezmiemy dame Szubur zamiast ciebie. -Nie! - krzyknela Inana. - Dama Szubur jest moja wierna podpora, sukkal, ktora udziela madrych rad, zolnierzem, ktory stoi przy moim boku. Pamietala moje polecenia, odspiewala za mnie lamentacje w ruinach. Bila w beben na zgromadzeniach enkin i w domach bogow. Rozdrapala oczy, usta i uda. Wlozyla zebracza szate z brudnego worka i wyruszyla do swiatyni pana Ilila w Nippur. Udala sie do swiatyni Sina w Ur, do swiatyni Enki w Eridu. Uratowala mi zycie. Nigdy nie oddam wam damy Szubur. -Wiec idz dalej - powiedzieli ugallu. - My pojdziemy z toba do Ummy. Otwiera nastepne piwo otwieraczem wiszacym na kolku z kluczami i siada z powrotem przy toaletce, na ktorej lezy ksiazka otwarta na znaku Inany. Jest inny niz ten wytatuowany na jej ramieniu, ale sa miedzy nimi podobienstwa, choc sie zmieniaja. Ona czuje w sobie te zmiany. Czasami trawi ja goraczka, ogarnia ja taka wscieklosc jak wtedy, gdy przysiegala, ze ich zabije, wszystkich ich, kurwa, pozabija, innym razem ma wrazenie, jakby ucieklo z niej cale cieplo, jest zimna i martwa. Kiedy indziej znowu przylapuje sie na tym, ze patrzy w lustro i nie wie, kto siedzi w jej skorze, jesli w ogole ktos tam siedzi, widzi siebie w wytartej czarnej kurtce motocyklowej albo w brudnym worku, drapiaca twarz paznokciami. Stlukla wiele hotelowych luster, na lewym ramieniu ma slady po gaszonych papierosach, gdy musiala sobie przypominac, ze nadal zyje. Nie jest calkiem pewna, czy znaki wyryte w niej przez bitmity Metatrona sa naprawde trwale. Podobnie jak ona sama. Ale wie, ze bylo warto. Katalog jest teraz otwarty na imieniu Szamasza. Przyjaciel Dumuziego, ktory tak bardzo staral sie go uratowac i zawiodl. To znak Finnana, bez watpienia, tylko ze prostszy, bardziej surowy, jak prototyp, oryginalna wersja historii powtarzanej wciaz na nowo przez stulecia, komplikujacej sie coraz bardziej, historii, w ktora ona przez glupote sama sie wpisala. Przerzuca stronice, az odnajduje znak, ktorego szuka, znak pasterza, kochanka Inany, znanego Sumerom jako Dumuzi, Babilonczykom jako Tammuz. Patrzac na niego, zastanawia sie, czy tatuaz, ktory zobaczyla na piersi Thomasa, kiedy rozchylil koszule w gorskim zajezdzie, zawsze tak wygladal, czy jej pamiec, podobnie jak jego znak, zmienila sie pod igla Madame Iris. Drzwi od rzeczywistosci W swiatyni w Ummie Szara, syn dumnej Inany, odziany w brudny worek, zobaczyl matke otoczona przez ugallu i rzucil sie w pyl u jej stop. -Wracaj do swojego miasta, Inano - powiedzieli ugallu. - Zabierzemy Szare zamiast ciebie. -Nie! - krzyknela Inana. - Nie mojego syna, nie Szare, ktory spiewa hymny na moja czesc, ktory obcina mi paznokcie i przesiewa w palcach moje wlosy. Nigdy nie oddam wam Szary! -Wiec idz dalej - rzekli ugallu. - Pojdziemy z toba do Badtibiry. Otwiera przepustnice w motorze i pozwala, zeby silnik wyl za nia, bo ona ma ochote wyc, wsciekac sie na cholernych enkin, aniolow i diably, na wszystkich skurwieli. Pragnie zobaczyc ich martwych. Chce zobaczyc ich zakrwawione, zmasakrowane ciala. Marzy o tym, zeby rozszarpali sie nawzajem. Zeby powyrywali sobie serca. Zeby diably splonely, a anioly upadly. Zeby kazdy skurwysyn zostal ukrzyzowany, tak jak na to zasluzyl, tak jak na to zasluguje kazdy bog. Wyniesie sie z tego swiata w cholere, a ich tutaj zostawi. Pokonuje ostry zakret wysoko na gorskim zboczu, przechylajac sie mocno, jakby miala nadzieje, ze straci panowanie nad motocyklem. Ale opanowuje sie i odchyla w druga strone, zeby wziac kolejny zakret z ta sama szybkoscia. Drobne kamienie chrzeszcza pod kolami. Za nia jedzie czarny samochod, ale ona go nie widzi z powodu zabudowanego kasku i wlasnego tysiacletniego wzroku. W swiatyni w Badtibirze Lulal, syn dumnej Inany, odziany w brudny worek, zobaczyl matke otoczona przez ugallu i rzucil sie w pyl u jej stop. -Wracaj do swojego miasta, Inano - rzekli ugallu. - Zabierzemy Lulala zamiast ciebie. -Nie Lulala, mojego syna! - krzyknela Inana. - On jest krolem wsrod ludzi, moja prawa reka, moja lewa reka. Nigdy nie oddam wam Lulala. -Wiec idz do swojego miasta, Inano - powiedzieli ugallu. - My pojdziemy z toba do wielkiej jabloni w Uruk. Zblizaja sie do niej, kiedy wpada do tunelu i wyprzedza kombi, jadac tak szybko, ze kierowca odruchowo skreca w prawo i z przerazliwym zgrzytem, posrod iskier, trze bokiem auta o ceglany mur, odbija w druga strone i zajezdza droge lsniacemu czarnemu samochodowi. Limuzyna gwaltownie wymija przeszkode, zaczepia o chromowe zderzaki kombi, urywa je, tak ze fruna w powietrze, obracajac sie w locie. Phreedom obserwuje cala scene w lusterku wstecznym. Widzi, jak tamci skurwiele sie pochylaja, ten z czarnymi wlosami za kierownica, drugi siedzacy na miejscu pasazera przyciska reke do przedniej szyby, w jego oczach plonie ogien i ona wie, ze juz nie pracuja dla Metatrona ani dla Eresz. Teraz zalezy im tylko na brutalnej estetyce wlasciwego zakonczenia, losu zapisanego, wiecznego i niezmiennego. Ale ona, kurwa, im tego nie da. Na koncu tunelu szosa ostro zakreca w prawo, lecz Phreedom jedzie prosto, pedzi na barierke, przelatuje nad kierownica, przez liscie i galezie, przez drzwi prowadzace z rzeczywistosci do Welinu. Polamane kosci, rozerwane cialo... Przez wysoka trawe W Uruk, pod drzewem o zielonych lisciach, rodzacym zlote jablka, siedzial na tronie Tammuz, kochanek Inany, odziany w szaty me. Inana utkwila w nim wzrok smierci, wykrzyczala przeciwko niemu slowa gniewu, hanby i winy: -Wezcie jego! Zabierzcie Tammuza! Obmyjcie go czysta woda, na masccie wonnym olejkiem, odziejcie w czerwona szate. Niech graja fu jarki z lapis-lazuli. Niech dziewczeta podniosa za niego glosny lament. Zabierzcie go. Lezy na ziemi i patrzy w blekitne niebo, na slonce w ksztalcie polksiezyca, na galezie drzewa, ktore znacza zlote swiatlo cetkami zieleni, na twarz brata. On probuje ja powstrzymac, ale Phreedom szepcze zaklecia, ktore daja sile, dzwiga sie, obejmujac go za szyje, druga reka siega pod kurtke. Wyciaga zlamane ramie z rekawa, podaje bratu wyrwana z ksiazki strone ze znakiem Tammuza. Musi wytrzec z niej krew, zeby pokazac bratu, gdzie ich losy, koniec jej historii i poczatek jego, spotykaja sie w Welinie. W Uruk, pod drzewem o zielonych lisciach, rodzacym zlote jablka... Wyzywa go od cholernych idiotow, durniow, tchorzy. Brat kreci glowa. Ona nic nie rozumie. Wszystko bedzie dobrze. Slyszy, jak nadchodza przez dluga trawe. Istoty, ktore stworzyl Metatron, ktore zniszczyla Eresz. Istoty wyslane przez maszynowe dusze tysiaca od dawna niezyjacych enkin, zeby zamknely drzwi i na zawsze przypieczetowaly ich losy. Phreedom wyjmuje noz z kieszeni i trzymajac go niezgrabnie w lewej dloni, wykreca ramie, zeby znalezc wlasciwe miejsce, kombinacje znakow i sygilow. W Uruk, pod drzewem o zielonych lisciach, rodzacym zlote jablka... Musi jedynie wyciac mala czesc siebie, zeby zmienic historie, napisac ja na nowo. On tez moze to zrobic. Czy tego nie widzi? Brat potrzasa glowa. Ona nic nie rozumie. To oni sa teraz historia. Aniolowie, demony sie nie licza. Wszystko bedzie dobrze. -Zawsze beda cie scigac i lapac - mowi Phreedom. -Zawsze bede im uciekal. -Zabija cie za kazdym razem, wciaz od nowa. -A ja przez caly czas bede tutaj - odpowiada on - pod drzewem o zielonych lisciach, rodzacym zlote jablka. Phreedom bierze w palce falde skory, opiera polamane cialo o drzewo, oslepiona przez krew i lzy. Dwaj przesladowcy stoja za jej bratem, ale wszyscy trzej czekaja, czekaja, az ona wypowie slowo w chwili bolu, ktory trwa przez wiecznosc. Thomas trzyma w rece noz, ale sobie tego nie zrobi. Musi jedynie wyciac maly kawalek siebie, zeby razem mogli stad odejsc. Tylko to musi, kurwa, zrobic. Phreedom przygryza warge i usiluje podciagnac sie w gore, ale jest zbyt poraniona i slaba. Jednak zyje i jest wolna. Nienawidzi brata za to, ze zostawil ja zywa i wolna, a sam moglby taki byc, cholera, moglby byc, gdyby posluchal jej ten jeden raz, zrobil, co ona mu kaze. Thomas rzuca noz. -Niech cie cholera! - szepcze Phreedom. Demony zaciskaja dlonie na ramionach jej brata, odciagaja go od niej w plame blasku slonecznego i zieleni. Thomas potrzasa glowa. Ona nic nie rozumie. Wszystko bedzie dobrze. ERRATA Pod drzewem rodzacym zlote jablkaW slonecznym blasku na ziemi klada sie dlugie cienie, kiedy poznym, letnim popoludniem ide przez trawe w strone drzemiacego mlodzienca o zielonych wlosach, z rzadka kozia brodka i rozkami kozlecia, wiecznego dziecka, wyrastajacymi z niechlujnej, zmierzwionej czupryny. Pollezy oparty o drzewo, ze zwieszona glowa, otoczony mgielka dymu, ktory unosi sie z papierowej rurki trzymanej miedzy palcem serdecznym i wskazujacym dloni opartej na kolanie. Nacpany Pan w zielonym stroju maskujacym, z warstwami koralikow i naszyjnikow na piersi, relikt minionych lat, cos ze wspolczesnych czasow i cos z dni zagubionych pomiedzy nimi. Jego twarz wydaje sie znajoma, ale trudna do umiejscowienia w pamieci, chyba z powodu rogow. Zblizam sie zaintrygowany, mruze oczy, jakby latwiej bylo mi rozpoznac go w zamazanej plamie, a gdy znajduje sie o cztery kroki od drzewa, moj cien pada na tego ogrodowego duszka. On leniwie podnosi skreta do ust, oblizuje go najpierw, potem ssie, na chwile zatrzymuje klebiacy sie dym w otwartym usmiechu, po czym wciaga go gleboko w pluca. I wtedy wreszcie go sobie przypominam. -Puk - mowie. - Thomas. -Znam cie? - pyta, mrugajac, oslepiony nisko stojacym sloncem. Jego polprzymkniete oczy i uniesione brwi nie wyrazaja zdziwienia, tylko lekka ciekawosc, ale nie probuje sie dowiedziec, dlaczego nazywam go tymi imionami, skad je wzialem. -Reynard - odpowiadam, lecz nie jestem pewien, czy to imie cos znaczy dla rogatego echa mojej przeszlosci. Czy to moj Puk, ogier Jacka, czy pieprzony skrzat Joeya? A moze jest po prostu kolejnym wcieleniem postaci odlanej z tej samej formy w alternatywnym swiecie Welinu, jablkiem, ktore spadlo z tego samego drzewa, soczystym, o kwaskowym smaku, ktory wyczuwalo sie, kiedy dotykal warg koncem jezyka? -Reynard Lis? Sam krol zlodziei, ni mniej, ni wiecej. Nie mam pojecia, czy sobie zartuje. Z drugiej strony nigdy nie mowil powaznie. - Ja... Juz tyle czasu minelo, odkad rozmawialem z kims innym niz ze soba. Stwierdzam, ze nielatwo mi wyrazic mysli. -Do uslug, mily panie - mowi z szerokim, charakterystycznym gestem reki. - Co moge dla ciebie zrobic? Poprowadzic samochod w czasie ucieczki? Wiesz, jak szybko latam. A moze chcesz, by ktos odwrocil uwage, kiedy zakradasz sie w srodku nocy, zeby wykrasc klejnoty koronne boga swiatla? Potrafie narobic zamieszania. I choc na pewno nie jest tym Pukiem, ktorego znalem, i tak nim jest. -Mysle, ze najlepiej bedzie... zaczac od poczatku - proponuje. Opowiada mi, ze urodzil sie pod niewlasciwym drogowskazem, zostal wykradziony Cyganom jako male dziecko, wychowany w dziczy przez wilkolaki, uciekl z cyrku, kupil dusze diabla i sprzedawal tylek na ulicach Hawany. -Ktora historia jest prawdziwa? - pytam. -Ktora? Walczylem z prawem i wygralem. Zastrzelilem szeryfa i jego zastepce... Unosze reke. W jego oczach widze chytry blysk, ktory przeczy niewinnosci usmiechu. Wiem, ze niemozliwe bedzie oddzielenie zmyslen od faktow. Patrzac na niego, nie jestem nawet pewien, czy w ogole istnieja jakies fakty. -Pamietasz Jacka? - wypytuje dalej. Jesli cos laczy Puka z moja dawno utracona rzeczywistoscia, to biedny, szalony Jack. -Jacka Flasha? Jack Flash? Mysle o Jacku i jego plomiennorudych wlosach, dzikich, rozesmianych oczach, o namietnosci do Puka plonacej w jego duszy, a potem w glowie, kiedy... To musi byc on. -Myslalem, ze Jack Flash nie zyje - mowi Puk. Ale nie ma racji. Thomas nie zyje, ja nie zyje, jesli to miejsce, Welin, jest tym, za co zawsze je uwazalem, lecz Jacka zostawilem bardzo zywego. Dziesiec tysiecy lat temu? Wiec dawno obrocil sie w proch. Czas w Welinie to nie taka prosta rzecz. -Nie wiem. -Czlowieku, Jack Flash jest moim pieprzonym bohaterem. - Rzuca niedopalek jointa spirala iskier. - Jesli Jack zyje, musze go odzyskac. Oblizuje wargi. Zdekompletowana siodemka Pieciu stojacych bez ruchu w jednym rzedzie czuje sie wyraznie nieswojo bez Cartera i Pechorina, ktorzy za nich mowili. Nawet nie wiedza, dlaczego utracili ogien i lod. Ten na koncu szeregu wciaz zerka na dwie kolumny pokryte znakami, niefortunne przypomnienia. Nie bylo potrzeby angazowac reszty, wyjasnia Metatron. Ofiara byla konieczna, ale on nie mogl sobie pozwolic na utrate ich wszystkich. Przymierze nie moglo sobie pozwolic na ich utrate. Nie musza sie martwic. Carter i Pechorin niebawem wroca. W rzeczywistosci, po trzesieniu ziemi, ktore wraz ze smiertelnym krzykiem Eresz przetoczylo sie przez Welin i dotarlo do kazdego enkin po tej stronie wiecznosci, a jeszcze bardziej po palacym i oslepiajacym rozblysku, ktory po nim nastapil, i ogluszajacej, lodowatej ciszy, ktora na koniec zapadla, Metatron ma pewnosc, ze tamci dwaj nigdy nie wroca. Ale pozostali nie musza tego wiedziec. Kiedy pojawia sie dwaj odpowiedni kandydaci, poprawi ich dusze tu i owdzie, zmieni imiona i wlaczy do siodemki w zastepstwie tamtych. Nie beda Carterem i Pechorinem, ale ludzkie nazwiska i tak nie maja znaczenia. Jeden ognisty aniol to wszystkie ogniste anioly. Jeden lodowy aniol to wszystkie lodowe anioly. Wystarczy, ze doda zdekompletowanej siodemce otuchy, ktorej potrzebuja, zaklei pekniecia w ich tozsamosci. To nie jedyne rysy, ktore go martwia. Internetowe wiadomosci donosza o znalezieniu nowej kryjowki pelnej tabliczek z pismem klinowym, zrabowanych z ruin bagdadzkiego Muzeum Starozytnosci na poczatku wojny na Bliskim Wschodzie. Lezaly w niej zapomniane i nieprzetlumaczone przez pol wieku pod roznymi niestabilnymi albo tyranskimi rzadami, a teraz odzyskaly je wojska amerykanskie wraz z innymi skradzionymi rzeczami, ktorymi finansowano grupy terrorystow naplywajacych z Syrii, Iranu, Jemenu, Arabii Saudyjskiej. Wstepne tlumaczenia przesuwajace sie teraz w soczewkach zdaja sie wskazywac na zupelnie nieznany epos o zdobyciu podziemia przez boga wojny. Nadano mu tytul Smierc Ereszkigal. To tylko jedno z bardziej racjonalnych i zrozumialych wydarzen. Z poszukiwan Metatrona wynika, ze w Indiach pojawil sie odrodzony w nieco innej formie kult bogini smierci Kali. Wzrosla smiertelnosc niemowlat. Zmienily sie stadne zachowania sepow. A to dopiero poczatek. Ale sa tez inne, jeszcze bardziej niepokojace zjawiska. Zaklocenia w doczesnym swiecie po smierci Eresz mozna bylo przewidziec, a poniewaz krolowa zmarlych przez wieksza czesc spisanej historii ludzkosci ukrywala sie w ciemnosci, zmiany przewaznie sa drobne. Nic tak spektakularnego jak wtedy, gdy Marduk posiekal Tiamata na kawalki; pozniej nazwano to rewolucja neolityczna. Smierc Pechorina chyba nie ma zadnego wplywu na rzeczywistosc. Inaczej jest z Carterem. Ten aniol ognia, nikt, zwykly zolnierz w wojnie przeciwko Suwerenom, odwiecznym wrogom Przymierza, zostawil po sobie w calym Welinie i spisanym na nim swiecie slady destrukcji nieproporcjonalne do jego znaczenia. Folklor i bajki, Jack the Giant Killer, Jack i zaczarowana fasola. Miejska legenda z osiemnastowiecznego Londynu o Springheeled Jacku, ognistookim demonie skaczacym po dachach. I kolejna historia z czasow wiktorianskich: zabojca mordujacy prostytutki w Whitechapel. Calico Jack, pirat z Karaibow. Caly nowy ruch muzyczny upatrujacy swoja ikone we wstretnym oprychu o pomaranczowych wlosach, wystrojonym w podarte lachy z flagi Union Jack. Piecdziesiat dwie karty w talii, ktora kiedys liczyla ich czterdziesci osiem. Nakrecane dzieciece zabawki w zamierzchlych czasach i pilki do gry. I wszystko przez to zero. Jakby miliony malych iskierek jego rozpadajacej sie duszy wzniecily pozary wszedzie, gdzie upadly. Metatron odprawia pieciu aniolow i zaczyna planowac gruntowne porzadki. Dobrze, ze juz nie musi przejmowac sie Messengerami. Historia przesadzila o losie chlopaka przy najblizszym spotkaniu z siostra, a ona sama, coz, bedzie kolejnym malym demonem nienawidzacym swiata za to, co jej zrobil. Jako motyw zemsta jest o wiele bardziej przewidywalna niz ambicja. Ale Jack... W sluchawkach Metatrona nagle rozbrzmiewaja slowa slynnej rockowej piosenki. I was born in a crossfire hurricane... TOM DRUGI MROK BUKOLIKA PIESN SILENCFA O krolach i bitwachW jaskini tawerny spi stary lis Silence. Zyly jak zwykle ma nabrzmiale od wina wypitego poprzedniego dnia i w ciagu wielu ostatnich lat. Wience zsuwaja mu sie z glowy, przekrzywiaja na bok. Ciezki dzban wina wisi na zniszczonej raczce. Dwa mlode jastrzebie Chrome i Mainsail zblizaja sie ostroznie, do chwili gdy trzepot skrzydel z tylu dodaje odwagi ich slabym sercom; to dolacza do nich Eagle, najsprawiedliwsza z rycerzy. Starzec draznil sie z nimi o jeden raz za duzo obietnica piesni, wiec teraz spadaja na niego i wiaza jego wlasnymi wawrzynami. Silence otwiera oczy, krzywi sie, mruga. Na czole i skroniach ma krwistoczerwone plamy od rozgniecionych morw. Smieje sie z ich podstepu, krzyczy. -Po co te wiezy? Uwolnijcie mnie, chlopcy. Pokazaliscie, o co wam chodzi, i wystarczy. Dobrze, ze mieliscie, odwage sprobowac, pomyslec, ze macie dosc sily, zeby mnie zwiazac. No dobrze, zasluzyliscie na piesni. Smialo, wymiencie wszystkie, jakie chcecie uslyszec. To beda piesni dla was. Patrzy na Chrome'a, potem na Mainsaila, przenosi wzrok na Eagle w adamantowej zbroi ze skrzydlami. Jest wzburzona; toczy sie w niej walka, miedzy fatum a wolnoscia, znakiem wyrytym w duszy, imieniem, ktore chowa w sercu. Stary mruga. -Dla niej mam inna zaplate. I zaczyna. -Gdy spiewalem o krolach i bitwach, bogowie synte wykrecili mi ucho i rzekli: Nauczycielu, pasterz musi dbac, zeby jego owce byly dobrze na karmione i tluste, ale powinien spiewac skromne piesni. Wiec teraz, moje duszki, poniewaz tak wam zalezy na ich pochwalach, na opiewaniu waszych uczynkow i strasznych wojen, zamiast nich bede rozslawial na tej smuklej fujarce z sitowia wiejska idylle, wysle moja piesn na pola... tak jak nasze pierwsze opowiesci bawily sie tym rodzajem poezji, ktory potepiali ojcowie, bezwstydnym, bezczelnym, zamieszkujacym lasy cetkowane swiatlem. Nie wygladaja na zadowolonych, ale Silence, pasterz wlasnej duszy, wzrusza ramionami. -Plote tylko wtedy, gdy sie reczy za moje bezpieczenstwo. Pamietajcie, duszki, ze jesli ktos przeczyta o was z zachwytem, nasze tamaryszki i caly las zaczna o was spiewac. I nie bedzie pod sloncem cenniejszej stronicy niz ta, na ktorej znajda sie wasze imiona. Chrome i Mainsail odlozyli bron i w milczeniu kiwneli glowami, zgadzajac sie wysluchac opowiesci o innych chwalach niz ich wlasna. -A wiec zaczynajmy z bogiem muzyka sierpa, ale zaspiewajmy piosenke troche mniej uroczysta. Skromny zywoplot i tamaryszek nie wszystkim gustom odpowiadaja; jesli musimy spiewac o lesie, niech las zasluguje na konsula. Teraz mozecie zobaczyc, jak fauny tancza do rytmu, dokazujac z dzikimi lesnymi stworzeniami. Ponure deby klaniaja sie i kolysza do taktu. Grozne urwiska jeszcze nigdy nie radowaly sie tak bardzo, ze sa zniewolone przez slonce, droga jeszcze nigdy tak nie lsnila z zachwytu nad melodiami piesni Sieroty. Bo Silence spiewa. Cisza chwili Endhaven. W dole ciemne morze rozbija sie powoli i rytmicznie o plaze, lancuszki i amulety przywiazane do drucianego plotu pobrzekuja. W gorze wsrod sklebionych granatowoczarnych chmur kraza mewy, skarzac sie wrzaskliwie na bezlitosne wycie zimnego wiatru. Ponad te wszystkie dzwieki wybijaja sie dzwonki wozu szmaciarza dobiegajace z oddali. Odwracam sie do Jacka, ktory lezy obok mnie z zamknietymi oczami, i od razu czuje sie odrobine pewniej. -Spisz? - pytam. Cos mamrocze. -Zyjesz? - Szturcham go palcem w bok. -Cos w tym rodzaju - odpowiada ze smiechem. Glaszcze jego ramie, chlodna, gladka skore, wsuwam reke w jego dlon. Jack sciska ja, ale poza tym lezy nieruchomo, jak ziemia pod nami. Martwy Jack, tajemniczy Jack, oddychajacy tylko wtedy, gdy chce cos powiedziec, jest cisza chwili, chwili rozciagnietej do wiecznosci. Zwiniety w klebek obok niego, nasluchuje normalnego oddechu, stalego rytmu serca. Jeszcze nie przyzwyczailem sie do napiecia oczekiwania, do roznicy miedzy tym, co bylo, a tym, jak jest teraz. I wcale nie mam pewnosci, czy tego chce. Innosc Jacka mnie ekscytuje. Intryguje sekret jego bezruchu. -Dlaczego mi nie mowisz, kim jestes? - pytam. -Jestem Jack. Usmiecha sie szeroko, unoszac brew, jakby mowil: co jeszcze mam ci powiedziec? -Wiesz, ze nie o to... Ucisza mnie, kladac palec na niebieskich wargach. -Zadnych pytan - uprzedza. - Zadnych pytan, zadnych klamstw, okej? Przez chwile patrze na niego w milczeniu, potem puszczam jego reke, wstaje, otrzepuje spodnie z piasku. Miedzy nami otwiera sie przepasc, fizyczna i... estetyczna; w czarnych spodniach i bialej koszuli wygladam nie na miejscu przy tym pieknym, nagim mezczyznie lezacym na piasku. Przypomina mi sie pewien francuski obraz z ksiazki, ktora przed laty stary pan Hobbsbaum kupil od handlarza starzyzna, zeby uczyc mnie i innych mlodych o sztuce: impresjonizmie i innych takich rzeczach. Na tym plotnie starzy faceci w eleganckich czarnych plaszczach urzadzaja sobie piknik z naga kobieta, ale zaden nie wyglada na zaklopotanego faktem, ze ona jest naga, a oni ubrani. Kim mogla byc? Modelka artysty, dziwka wynajeta przez bogatych prozniakow? Ja i pozostale dzieciaki glownie chichotalismy, bo to byla nieprzyzwoita scena, ale pamietam spojrzenie tamtej kobiety - dumne i wyzwajace. Co jest nie tak z nami? -Nie rob takiej ponurej miny - odzywa sie Jack. -Powinienem wracac - oznajmiam. - Juz minelo poludnie. -Daj spokoj. Nie obrazaj sie. Zostan jeszcze. Dopiero przyszedles. -Jesli mi powiesz, kim jestes. Schylam sie po kurtke, wkladam ja. -Nie moge - mowi Jack, wstajac z ziemi. Otwiera usta, jakby chcial cos dodac, ale tylko potrzasa glowa. Tajemniczy Jack, martwy Jack, jego niechec do wspominania przeszlosci, a nawet przyznania sie do niej, poglebia moja frustracje, budzi jeszcze silniejsza ciekawosc, zwieksza upor. -Nie kochasz mnie? Nie, nie odpowiadaj. Patrze na linie ulozonych na krzyz stalowych slupkow i zwojow drutu kolczastego rozciagnietych miedzy nimi i mysle o ksiazkach historycznych, o plazach zaminowanych w czasie wojny, zeby zapobiec inwazji wroga. Ale te brzeczace lancuszki od zegarkow, kolka na klucze i Bog wie co jeszcze nie sa obrona przeciwko obcemu wojsku, lecz czemus mniej namacalnemu. Patrze na szare fale i nienawidze siebie za to, co powiedzialem - nie kochasz mnie? - nawet jesli to mialo byc pytanie ironiczne, bo im mocniej go naciskam, tym dalej on sie cofa, ale nie zdolalem sie powstrzymac. Po prostu musze wiedziec, dlaczego Jack nie chce dopuscic mnie do siebie blizej. -Tom - mowi. Stany Zjednoczone Anachronizmow Anna kopnieciem opuszcza nozki motocykla, patrzy przez parking zajazdu i kregielni, ktore zajmuja ten sam budynek ukryty w lesie tuz przy szosie Business 70, na oswietlone boisko bejsbolowe, gdzie mali zawodnicy i ich rodzice klebia sie w przedmeczowym podnieceniu. Nie, raczej pomeczowym, uznaje Anna. Zbliza sie wieczor, jest kolo siodmej, wiec byloby dziwne, gdyby dzieciaki dopiero wyszly grac. Ale trudno to stwierdzic, obserwujac, jak zbijaja sie w gromadki i trajkocza, dzieciece chichoty przypominaja cwierkanie ptakow, ojcowie rycza, dumne byki w bejsbolowych czapeczkach, najmlodsze dzieci paletaja sie pod nogami matek. Ma, ma, ma! Czuje cos, czego nie potrafi wyrazic slowami, tesknote za zwyczajnym zyciem, rozgoryczenie jego latwa banalnoscia - ktorej sama nigdy nie pozna - smutek z powodu tego, co ich czeka, radosc z absurdalnej prostoty egzystencji wolnej od demonow przesladujacych ja ostatnio, zdziwienie, ze ci ludzie lekcewaza mrok, ktory ogarnia ich swiat, wypelza cieniami spod drzew. Przerazenie, ze rzeczywistosc, ktora znaja, juz zaczela sie rozpadac, a oni nadal spokojnie wychowuja dzieci. Nie ogladaja wiadomosci? Nie ma wiadomosci na ekranach u Ivana, w sportowym barze z grillem, specjalizujacym sie w stekach, typowym dla tej czesci "Welinu, ktora udaje poludniowe stany Ameryki Polnocnej. O tak, zyja w stanach ignorancji i szczescia, w stanach wiejskiej poboznosci i patriotyzmu, umiaru i zaufania. Nie zamykaja samochodow, usmiechaja sie chetnie, nawet do nieznajomej dziewczyny w kurtce motocyklowej, z gruba warstwa czarnego tuszu na rzesach, calkowicie obcej ich stylowi zycia. Kelnerka, ktora prowadzi ja do boksu dla palacych - stare nawyki nie umieraja - jest szczerze zadowolona, ze moze ja ugoscic; ani sladu postawy: nie lubimy tutaj hippisow i innych dziwakow. Wszystko to bzdury. Ludzie nie zawsze boja sie tego, czego nie znaja; czasami po prostu nie dostrzegaja innosci i zyja po swojemu w swiecie, w ktorym potrafia sobie radzic. Tak wiec u Ivana nie obejrzy sie zadnych wiadomosci, ani na ogromnym wideoekranie zamontowanym za barem w ksztalcie podkowy, ani na malych ekranach umieszczonych w rogach. U Ivana nie ma programow informacyjnych, tylko bejsbol, pilka nozna, wyscigi samochodowe i karaoke. Cholera, karaoke! Anna zerka na przypiete do sciany boksu z ciemnego drewna ogloszenie o nadchodzacych imprezach i... no tak, dzisiaj jest dwunasty. Usmiecha sie kwasno i zastanawia, co zrobic, zeby wytrzymac Stand By Your Man, Achy Breaky Heart i inne gowniane kawalki. Niech to diabli! Ale juz zlozyla zamowienie. Dwaj mlodzi faceci draznia sie ze starym, brzuchatym pijakiem, ktory siedzi przy barze obok jej boksu: -No, chodz, musisz, hej, rusz sie! Jeden z nich, blondyn o niepokojaco znajomym wygladzie, odwraca sie do niej i rzuca: -Niech mu pani powie, zeby zaspiewal. Anna usmiecha sie i siega po mountain dew, zalujac, ze nie jest taka pijana jak oni. -Prosze isc - mowi do starego, wlaczajac sie do zabawy, do ktorej goscinnie zapraszaja ja miejscowi mlodziency. Pijak glaszcze gesta biala brode, z szerokim usmiechem chwiejnie zsuwa sie ze stolka i idzie do mikrofonu przy wtorze gwizdow i oklaskow. Piesn Silence'a Spiewa o ogromnej pustce i ziarnach, o wstrzasach, rozproszeniu i skupiskach, o nasionach ziemi, powietrza i morza, o migotaniu iskierek, blysku, strumieniu ognia. Spiewa o poczatkach wszystkich rzeczy w pierwotnych formach mocy, o tym, jak mlody zakrzywiony kosmos przybral ksztalt, rozwinal zapetlenia, wylonil sie w ewolucji, po objawieniu nowego kursu; o tym, jak twarda skorupa zapieczetowala wieczna nicosc w granatowoczarnej glebinie oceanu i powoli uformowal sie swiat; o ziemi, ktora w niemym zachwycie patrzyla na wschod nowo narodzonego slonca i na ulewne deszcze z chmur sunacych wysoko po niebie; o czasach, kiedy zaczely wyrastac pierwsze lasy, o zywych stworzeniach przemierzajacych nieznane, dzikie, gorzyste pustkowia. Spiewa o pierwszych malych darach nieuprawianej ziemi: naparstnicach w kazdej zadrzewionej dolinie, usmiechnietym akancie wsrod lilii, pelzajacym bluszczu; o kozach, ktore same wracaja do domu, z wymionami pelnymi mleka; o wolach nieznajacych strachu przed lwem; o naszych kolebkach obsypanych delikatnym kwieciem; o wezu, ktory zginal wsrod trujacych roslin, i o woniach tchnacych z kazdego zywoplotu. Spiewa o cud-dziewczynie zbierajacej zlote pomarancze; spiewa o pierscieniach omszalej gorzkiej kory porastajacych pnie olch, wysokich jak topole. Spiewa o tym, jak mewy zbladzily nad poblazliwe strumienie, jedna z siostr muzyki zaprowadzila go w gory eonow, a przed nim wstal chor slonca; jak pasterz i piesniarz boskich strof, z kwiatami i pietruszka wplecionymi we wlosy, przemowil do niego: -"Wez te fujarki z sitowia. Daje ci je muzyka, tak jak kiedys dala okaleczonemu starcowi, zeby sciagnal ze wzgorz jesiony zakorzenione gleboko w czasie. Dzieki nim opowiesz o narodzinach usmiechnietego lasu, dumie wszystkich zagajnikow Jablka. Spiewa o pozniejszych czasach, kiedy wszyscy nauczylismy sie wreszcie czytac mowy pochwalne na czesc bohaterow i czynow przodkow, zrozumielismy, czym jest czlowieczenstwo, wiemy, jak kukurydza zasypuje pola zlotym ziarnem, czerwieniejace grona wisza ciezko na niepielegnowanej winorosli, solidny dab puszcza soki, ktore sa po czesci miodem, po czesci rosa. Niebieski jak zylki w marmurze Kladzie rece na moim karku i przyciaga do siebie. Odsuwam sie. -Tom, spojrz na mnie. Patrze. Jack jest wysoki i smukly, zwinny jak kot, miesnie ma wyraznie zarysowane, pod przezroczysta biala skora wija sie zyly niebieskie jak w marmurze; Piasek pokrywa jego cialo i jasne wlosy rozwiane przez silna morska bryze. Nagi, otrzepuje drobne ziarenka z biodra, a mnie jak zawsze trudno patrzec mu w oczy, jeszcze trudniej gdzie indziej. Na pokryta bliznami prawa reke, ktora wyglada, jakby ktos przejechal po niej gwozdziem. Na szramy biegnace przez piers, slady strasznego cierpienia, maltretowania albo kary. Dorastalem w Endhaven, gdzie "przyzwoitosc" to czarny garnitur i krawat, i choc znam Jacka od dwoch lat, nadal czuje sie nieswojo z jego nagoscia, podobnie jak on z moimi pytaniami. Stoi przede mna spokojnie jak obcy albo aniol, ktory nie ma pojecia, czym jest to cos zwane przez ludzi seksem. Znalazlem Jacka dwa lata temu, wyrzuconego na plaze jak szczatki statku. Lezal twarza do dolu, pokryty czarno-zielona mazia wodorostow, zimny i martwy. Byl wczesny ranek, kiedy przyszedlem nad morze droga gruntowa z miasteczka, zeby popatrzec na srebrzysta jutrzenke wstajaca nad horyzontem, i zobaczylem go na piasku. Najpierw zauwazylem strach mew. Dreptaly wokol niego w odleglosci czterech metrow, krzyczac i trzepoczac skrzydlami, jakby chcialy odstraszyc intruza. Ujrzalem ramie wyciagniete do linii przyboju, dlon zacisnieta w piesc. Potem, na pol ukryta przez strzepy krasnorostow, dostrzeglem siatke blizn na jego piersi i uswiadomilem sobie, ze jest taki jak my, jak reszta nas z Endhaven - wytatuowany igla i pociety nozem. Jednak troche sie od nas roznil. My mielismy tylko slad tatuazu i maly diament rozowej blizny na ramieniu albo na udzie, a Jack... cala jego piers przypominala filigran ze skory. -Tom, jestes mlody, a ja... ja nie. Widzialem, co tam jest. -Daj spokoj. Mowisz, jakbym byl... -Mlodszy ode mnie - przerywa mi Jack. Nie wyglada na starszego. W kazdym razie nie bardzo. Gladka skora, miekka, bez zarostu. Dalbym mu nie wiecej niz dwadziescia piec lat gora, a ja niedawno skonczylem siedemnascie. Jack patrzy na mewe, wzdycha i mowi dalej. -Wiem, Tom, uwierz mi. Wiem, ze nie jestes idiota i pieprzonym szczeniakiem. Moze szczeniakiem pieprzacym idiote - usmiecha sie krzywo - ale nie idiota i pieprzonym dzieciakiem. Lecz nie masz pojecia, jakie szkody moze wyrzadzic niedostatek wiedzy. Ludzie potrafia ranic. -Jacy ludzie? Jaka wiedza? Chce zapytac: Wytlumaczyles im, jakim cudem zyjesz i chodzisz bez oddychania, bez bicia serca? Powiedziales im, czy w ogole jestes czlowiekiem, czy kiedykolwiek nim byles, bo ja nie wiem nawet tyle? -Jaka szkoda? - pytam dalej. - Jacy ludzie? Kto cie skrzywdzil? -Przestan - mowi cicho Jack. Daje za wygrana, spuszczam wzrok. Mewy uciekaja, kiedy schodze w dol po wydmach. Nie czuje odoru rozkladu, tylko ostry zapach soli i wodorostow, tak intensywny, ze mozna go niemal posmakowac. Na ciele nie ma opuchlizny ani sladow gnicia, wiec nie moze byc martwy od dawna. Po raz pierwszy widze trupa i jestem przestraszony. Smierc to cos ze starego swiata, z miast. W Endhaven ludzie nie umieraja, nie znikaja tak po prostu z twojego zycia bez powodu; wlasnie dlatego tutaj przybylismy. Kiedy ktos z nas odchodzi, jest to kwestia jego decyzji. Wazenia na szali. Oceny. Smierc, arbitralna i bezsensowna, nalezy do chaosu miasta popadajacego w ruine na cyplu po drugiej stronie zatoki. Cialo wyrzucone na plaze. Kucam, odgarniam wodorosty, wsuwam reke pod gladki tors i przewracam cialo na plecy. Jest w doskonalej kondycji, wyglada bardziej jak posag niz trup, emanuje spokojnym erotyzmem. Suchosc w gardle, ucisk w jadrach, erekcja, przyspieszone bicie serca... juz sam nie wiem, czy istnieje duza roznica miedzy strachem a pozadaniem. To chore, ale nie zalezy od mojej woli. A zreszta mowiono mi, ze nie ma w tym nic zlego... kiedys, daleko, daleko stad. Piesc powoli sie otwiera. Widze male srebrne pudeleczko, zapalniczke sciskana w dloni jak talizman. Prosta przyjemnosc dobrego, tradycyjnego posilku Zamyka dlon wokol zapalniczki. -Co podac do picia, skarbie? -Mountain dew. Wolalaby piwo - Boze, jak bardzo chcialaby napic sie piwa - ale prowadzi, jej motocykl stoi na parkingu, a nie mozna wyznaczyc niepijacej osoby na kierowce motoru, zreszta i tak nie mialby kto odwiezc jej do domu. Domu, do ktorego moglaby pojechac, tez nie ma. Tylko kolejny pokoj motelowy. Dobrze, ze McDowell to hrabstwo, w ktorym handel i spozywanie alkoholu sa zakazane, choc przydrozny zajazd Ivana sprzedaje piwo, butelkowane albo z beczki, nawet guinnessa - cholera, Finnan bylby zadowolony - a na stacji benzynowej obok Comfort Inn stoja lodowki pelne butelek buda i millera, coorsa i Bog wie czego jeszcze. Rany, alez napilaby sie piwa! Niestety, nie moze. Nie chodzi tylko o motocykl. -Moge przyjac zamowienie? Anna prosi o filet mignon, a na poczatek salatke cesarska. Gdy juz schrupie grzanki polane dressingiem, przezuje zielenine, nieruchomiejac z widelcem uniesionym do ust za kazdym razem, kiedy New Jersey Devils wbijaja krazek do bramki, odlozy sztucce na serwetke, zeby je miec do glownego dania, kelnerka przynosi wielki kawal czerwonego miesa z gora pieczonych ziemniakow i czerwona cebula. Danie wyglada niezle, a z menu wynika, ze to tutejsza specjalnosc, dlatego Anna czuje sie troche niezrecznie, gdy przywoluje kelnerke i, starajac sie nie wyjsc na zrzede, mowi, ze przykro jej, ale zamawiala co innego. Dwadziescia minut pozniej dostaje filet mignon. Kolejne przeprosiny i mile usmiechy z obu stron. Dolac pani? -Jasne, dzieki. Kelnerka napelnia jej szklanke. Stek smakuje wysmienicie. Dobry, tradycyjny posilek daje prosta przyjemnosc. Tradycyjny to dobre okreslenie tego malego skrawka Welinu. Wszystkie restauracje, ktore wczesniej mijala, zanim znalazla ten lokal, byly w calkowitej zgodzie z okolica, czasem i przestrzenia: Hardees i Wendys, Taco Bell i Pizza Hut, Moodoggys w stylu lat piecdziesiatych. Zatrzymala sie raz, zeby spojrzec na menu w oknie japonskiej restauracji, i stwierdzila, ze tutaj tez podaja w zasadzie te same dania, czyli rozne miesa: krewetki z ryzem, kurczak z ryzem, smazona wolowina, krewetki i kurczak, kurczak i wolowina, wolowina i krewetki. Zadnej zupy miso, zadnej tempury, zadnego sushi. Ivan tez nie jest kosmopolityczny, ale kogo to, kurwa, obchodzi? Wiedza, jak zrobic stek, przypieczony na wierzchu, krwisty w srodku, a wolowina jest najlepszej jakosci. Krowy rasy angus sa hodowane w gospodarstwach mlecznych na terenach wilgotniej szych, niz mozna sie spodziewac w tej okolicy, jesli sie nie wie o malych plaskowyzach przytulonych do Blue Ridge Mountains. Ostatnio je duzo czerwonego miesa, nigdy nie ma go dosyc. Przesuwa dlonia po pelnym brzuchu, lekko teraz wzdetym. W tym momencie stwierdza, ze w drugiej rece trzyma zapalonego papierosa. Paczka marlboro lezy na stole obok srebrnej zapalniczki. W ogole nie pamieta, ze wyciagnela je z kieszeni kurtki, wyjela papierosa z paczki, wsunela go miedzy wargi, sciskajac miedzy kciukiem a palcem wskazujacym, przypalila i zamknela Zippo jednym ruchem kciuka. Rozglada sie za popielniczka, trzymajac z dala od siebie demona nikotyny, jakby miala gowno na palcach i koniecznie potrzebowala wilgotnej chusteczki. Skiniecie na kelnerke. Dzieki. Anna gasi papierosa o szklane dno popielniczki. Nieswiadomie bebni palcami po blacie i ogarnia bar spojrzeniem, zeby zapomniec 0 demonie. Stary facet dalej spiewa, o dziwo nie country and western, jak sie spodziewala, tylko raczej bluegrass; country, owszem, western tez, ale bardziej swojskie, smutniejsze, prawdziwsze. Plynne swiatlo jezyka 1 opowiada o stosie pogrzebowym, ktory ciskal kamienie w ludzi, gdy Kruk byl krolem wszystkich kraczacych, halasliwych skrzydlatych istot, opowiada o kradziezy pierwotnego theosu i swojej mece na skale, patrzy na Eagle, mowiac o wladcy padlinozercow i jastrzebiach wojny. O fatum i wolnosci, o zlodziejach ognia. Spiewa Chrome'owi i Mainsailowi o tym, jak zeglarze plakali z powodu straty, wolali zagubieni w fontannie, az z brzegu dobiegla odpowiedz: Niestety! Niestety! Wtedy wyruszyli dalej na plynnym swietle jezyka, zostawiajac za soba lad i wszystkie sprawy ciala, poleglego kompana. Spiewa o lojalnosci towarzyszy broni. O talizmanach. Dwaj mlodzi faceci, blondyn i brunet, obserwuja go uwaznie, kiedy spiewa sentymentalna piosenke o wojnie na obcej ziemi, o starym zolnierzu, ktory zgubil krolicza lapke, ktory stracil przyjaciol i wiare, a teraz szuka pociechy w ramionach dziwki. Anna nie rozpoznaje songu, nie potrafi umiejscowic go w czasie. To moze byc o drugiej wojnie swiatowej, Wietnamie, Korei, Iraku, Iranie albo nieokreslonym, nieograniczonym przez nazwe piekle walk toczacych sie teraz na Bliskim Wschodzie. Pokazywanych w wiadomosciach, ktorych u Ivana nikt nie oglada. -Identyfikatory i rozance. Ciala opakowane jak zakupy. Dostarczone do domu. Identyfikatory i rozance. Zlozone flagi i drzewa przepasane wstazkami... dla dziwki nic nie znacza. Blondyn pociaga duzy lyk piwa. Przelyka glosno. Na jego szyi Anna widzi lancuszek z malych stalowych koralikow. -Droga pani fortuno - spiewa Silence zgromadzonym w tawernie. Spiewa, zeby ulagodzic tych, ktorych poskramiala jedynie utracona milosc bialego byka, ktorzy byliby szczesliwsi, gdyby nigdy nie mieli stad. -Jaka goraczka ogarnia wasze dusze? Zmienne cory napelnily pola falszywym muczeniem, ale zadna nie dazyla do niecnego zwiazku, do zwierzecego parzenia sie, choc jej kark zginal sie od pluga, choc dotykala czola opuszkami palcow, szukajac rogow. Droga pani fortuno, teraz wedrujesz po pustkowiach, podczas gdy on lezy na snieznobialym boku na miekkich hiacyntach pod ciemnym ostrokrzewem, zuje trawe i wypatruje najpiekniejszej jalowki w stadzie. Cala sala umilkla i slucha piesniarza. Tu i owdzie odzywaja sie przyciszone glosy, ale wtedy inni klada palce na usta, tracaja sasiadow lokciami, rozmowy cichna w pol zdania, zastapione przez izolacje i skupienie. Glowy sie odwracaja, szyje wyciagaja, goscie wygladaja z boksow albo odchylaja sie na oparcia skrzypiacych siedzen ze skaju. Sluchaja piesni o wiejskim chlopcu i jego siostrze, ktorzy stracili farme ojca. Dziewczyna patrzy, jak ich bialego byka zabieraja do rzezni, a potem znajduje brata pod jablonia, z mozgiem roztrzaskanym przez kule ze strzelby. Zycie jest ciezkie, smierc przynosi ukojenie. Co jest, kurwa, naturalne w dzisiejszych czasach? -Zostaniesz tu troche czy nie? - pyta Jack. -Co? - Moj umysl z trudem wraca do terazniejszosci. -Chryste, jestes tu zaledwie pare godzin, a juz uciekasz. Nie musisz tam wracac, przeciez wiesz. Obejmuje mnie, muska nosem moje wlosy, wargami skubie ucho. -No nie - mowie. - Ale chyba powinienem. Jest pora obiadu. Beda na mnie czekac. -Przezywaja ciezkie chwile? -Nawet na mnie nie patrza. Wiesz, nie w tym rzecz, ze uwazaja to za niemoralne. Raczej za... nienaturalne. A ze wszystkich ludzi akurat one powinny zrozumiec. Jack sie smieje. -A co, kurwa, jest naturalne w dzisiejszych czasach? Moglbys ze mna zostac. Na stale. Nie chce wracac do domu. Wolalbym zamieszkac z nim, on tez tego pragnie, ale to nie wystarczy. Jackowi tak naprawde nie zalezy, zebym zostal. On po prostu jest uparty. Chodzi mu o to, zebym przyszedl do niego z wlasnej woli, z wyboru. Nie bedzie probowal mnie przekonywac. Czasami mysle, ze ten zimny, martwy Jack to rodzaj wampira, ktory szuka kogos, kto zechce spedzic wiecznosc u jego boku. -To nie byloby w porzadku - mowie. - One... Zawieszam glos, potem mamrocze, ze dbaly o mnie zawsze, a przeciez nie musialy. Nawet nie znaly mnie ani moich rodzicow. -Nie jestes im nic winien - stwierdza Jack. - Dobrze o tym wiesz. Nikomu nic nie jestes winien. Chcialbym uslyszec, ze jemu jestem cos winien, ze musze zostac. Jack drapie sie po piersi. -Zrobilem z ciebie wyrzutka, co? -Sam zrobilem z siebie wyrzutka - odpowiadam, ale wiem, ze klamie. Nie jestem zbuntowanym nastolatkiem. Gdybym nie spotkal Jacka, wkroczylbym w doroslosc tak samo jak inni. Pierwszy pocalunek z mila, wrazliwa dziewczyna na piatkowych tancach. Moze z Mary-Jane; usmiechala sie do mnie, kiedy bylismy mlodsi. Pytanie, pierscionek, umowa dusz. Poszedlbym do szmaciarza i dostal wszystko co potrzeba, zeby zbudowac dla nas maly domek. Pracowalbym na roli albo zatrudnil sie jako nauczyciel w Endhaven po odejsciu starego Hobbesa na emeryture, Zerkalbym na delikatna skore na karku Sama Finnegana. Spuszczalbym sie na stare czasopisma z aktorami, ktorych olsniewajace hollywoodzkie rezydencje leza teraz zatopione na dnie niebieskiego Pacyfiku. Zylbym w klamstwie. Wszystko sie zmienilo, kiedy spotkalem Jacka. Aniola, inkuba, jedwabistego Jacka. Dobrzy ludzie z Endhaven nigdy go nie zaakceptowali, a skoro ja to robie, skoro robie cos wiecej, niz tylko akceptuje, coz, jestem taki sam jak on. Inny. Przez polowe czasu czuje sie jak na moscie nad przepascia. Endhaven i szmaciarz znajdujacy sie po jednej stronie mowia, ze moje miejsce jest wsrod nich. Stojacy po drugiej stronie Jack nie odzywa sie, tylko wyciaga do mnie reke zapraszajacym gestem. Ale spedzilem wiekszosc zycia w Endhaven i trudno mi tak po prostu odejsc, porzucic wszystko, co znam, nawet jesli przyjaciele kolejno mnie opuscili, a osoby, ktore mnie wychowaly, uwazaja, ze wymagam leczenia. Poza tym jest jeszcze szmaciarz i Mrok. Chcialbym miec sile, zeby z wlasnej woli stac sie wyrzutkiem. Paradoks patriotow i pacyfistow Spiewa o bydle albo o duszach jako dobytku na polach iluzji, o starozytnej mocy, rogatej i ryczacej, ktora oni wszyscy czcza. -Chodzcie, o nimfy, nimfy stworzenia, blizej lesnych polan, moze wasze oczy napotkaja slady byka; moze, zwabiony zielensza trawa innych pastwisk albo zapachem wlasnego stada, idac tropem bydla, wroci ktoregos dnia do domu, wroci, wroci do zagrody, do ogrodu. -I musimy wrocic do ogrodu. Anna wodzi wzrokiem po zasluchanych twarzach, dziwiac sie skupieniu tych ludzi. Muzyka hippisow zupelnie tutaj nie pasuje. To malomiasteczkowy swiat stojacy w rozkroku miedzy dwudziestym pierwszym wiekiem a latami piecdziesiatymi. Cyberprzestrzen i jablecznik. Jasne, ze jest tu nowoczesna technika, ale ideologia pozostaje retro, zupelnie inaczej niz w duzych miastach, gdzie dzieciaki maja czuby na glowach i kolka w nosach. Anna widziala flagi powiewajace na domach i kosciolach, zolte wstazki obwiazane wokol drzew. Wie, ze w takich miejscach nie mowi sie o wojnie, czy tez raczej o wojnach. Po prostu nie zadaje sie pytan. Przyglada sie obecnym, probujac zrozumiec te sprzecznosc. Facet w kraciastej koszuli bez rekawow, z tatuazem na ramieniu, kiwa glowa do hippisowskiej muzyki. Kelnerka bezglosnie powtarza slowa starej piosenki, spiewajac w milczeniu razem z artysta. Paradoks patriotow i pacyfistow jest dla Anny calkowicie niezrozumialy. Jak przekazac snuta przez niego opowiesc o trzepoczacych rzeskach nocy, o bialych ledzwiach opasanych warczacymi monstrami, o lipcowych statkach wciaganych w topiel przez silny wir, o przerazonych marynarzach rozrywanych przez ogary? O konarach lez? O uczcie z darow, o obfitym posilku, ktory wszyscy przygotowali? O jej ucieczce na skrzydlach bolu, wysoko ponad starym domem, na bezludne pustynie? W sali nie ma okien, przez ktore moglaby wyjrzec, ale na zewnatrz chyba sie sciemnia. Moze Mrok zapada tutaj w ten sposob, ze nastepuje subtelna zmiana w otoczeniu, w nastroju. Dni sa spokojne, jasne i pogodne, ale zmierzch to calkiem inna historia. Cholera! W tych wszystkich knajpach i zajazdach, w barach dla zmotoryzowanych, gdzie mozna podjechac do okienka i zamowic taki sam tani i tlusty fast food, jaki dostalo sie dwiescie kilometrow wczesniej w identycznej okolicy, pocietej starannie ponumerowanymi drogami, czasami zapomina, ze to Welin. Czlowiek zdaje sobie z tego sprawe, kiedy skreca z glownej trasy w szose niezaznaczona na mapie i trafia na rdzawa pustynie albo kiedy wlacza telewizor w pokoju motelowym i widzi reportaz CNN z zatoniecia Atlanty albo walk partyzanckich na Bliskim Wschodzie, w ktorych uzywa sie karabinow maszynowych przeciwko ognistym mieczom. Rozklad, ruina, desperacja Mysle, ze ich nienawisc poteguje to, ze go potrzebuja. Przez dwanascie lat, zanim Jack zostal wyrzucony na brzeg, cierpielismy i walczylismy o przetrwanie. Szmaciarz dostarcza nam wiekszosc niezbednych rzeczy, ktorych nie mozemy wyrabiac sami: leki, czesci do maszyn, tkaniny wodoodporne i tak dalej. Mozna powiedziec, ze mamy tu wiejska idylle, stabilna, samowystarczalna spolecznosc, nieswiadoma tego, co sie dzieje w miastach. Ale Endhaven jest zbiorowiskiem urzednikow bankowych i prawnikow, sekretarek, kasjerek, fryzjerek oraz przedstawicieli wielu innych profesji i staroswieckich zawodow, do niczego juz nieprzydatnych. Nasze domy sa stare i zniszczone, generatory sie psuja. To dwudziesty pierwszy wiek, a my nie jestesmy amiszami, hippisami ani nikim takim. Dlatego kiedy dorastalem, nasze male miasteczko, mimo pomocy szmaciarza, z wolna zmierzalo ku rozkladowi, ruinie i desperacji. Dzieci maja krotka pamiec, dorosli sa mistrzami samooszukiwania sie, ale ja pamietam. Pamietam, co to znaczy obywac sie bez cieplej wody w zimie albo siedziec przy swiecach w domu o oknach zabitych deskami. Pamietam zlosc i niezadowolenie, jakie budzila ta sytuacja, i konflikty, do ktorych dochodzilo. Pamietam dni, kiedy cale rodziny krzyczaly i wyzywaly sie nawzajem na ulicy, a wtedy posylano kogos po szmaciarza. Pamietam, wchodzil miedzy walczacych na piesci i besztal ludzi jak nawiedzony kaznodzieja w starym stylu. Dzieki kazaniom starego uswiadomilem sobie, ze najgorsze, co moze sie przydarzyc wygnancowi, to ostracyzm. Dopiero pozniej zrozumialem, co jest w stanie zrobic Mrok. Jack okazal sie darem niebios, majsterklepka znajacym sie na tajemnicach maszyn. Endhaven potrzebuje go, moze jeszcze bardziej niz szmaciarza, a mimo to ludzie chcieli wrzucic go z powrotem do oceanu. Mysle, ze chodzi o jego innosc, ktora przypomina im, ze rzeczywistosc nie jest taka, jaka sie wydaje. Podczas gdy my chronimy sie w Endhaven, niczym swiecidelka pod plaszczem szmaciarza, swiat jest rozdarty, chodza po nim martwi, a w miastach i na obrzezach miasteczka zywi znikaja w nocy. Jack przybyl ze wschodu, jak Mrok. Przy molo, ktore biegnie od wydm w kierunku cypla, rdzawobrazowego z plamkami zlota, i betonowych kosci na pol zagrzebanych gigantow, mewy walcza o ochlapy jedzenia, padline albo swieza zdobycz, nie potrafie stwierdzic z tej odleglosci. Kolejne sfruwaja z dachu wypalonej ruiny, ktora sluzy Jackowi za mieszkanie, i z ochryplymi wrzaskami wlaczaja sie do bitwy. Jack stoi przed domem w kolorze zlamanej bieli, niegdys kosztownej letniej rezydencji bogatego mieszczucha. Wzniesiony na kwadratowych palach od strony plazy budynek z balkonem biegnacym wzdluz fasady o czystych, modernistycznych liniach, z rzedem okien i przesuwanych szklanych drzwi, wyglada jak bunkier. Posterunek albo stanowisko dziala. -Zostajesz? - pyta Jack po raz ostatni. Krece glowa, on patrzy na mnie z krzywym usmiechem. -Moze kiedys - mowi. -Musze isc. Wraca zloty wiek -Nadeszla ostatnia era syczacej piesni i sam czas jest brzemienny. Dlugi cykl wiekow narodzil sie na nowo. Wzor stuleci, ktore nadejda, jest okreslony przez Losy, ktore mowia wrzecionom: kreccie sie. Powrocila dziewicza sprawiedliwosc, nastalo panowanie Kruka, swita epoka chwaly, rusza procesja wielkich miesiecy. Patrzcie na swiat kolyszacy sie pod ciezarem nieba, ktore naciska z gory. Spiewajac, stary w pewnym momencie patrzy na nia. Anna po chwili ucieka spojrzeniem w bok, niepewna, co zobaczyla: oczy pijane, ale madre. Facet odklada mikrofon na maszyne do karaoke. Juz go nie potrzebuje. W barze panuje cisza, wszyscy sluchaja w zachwycie. Anna wstaje, rzuca piecdziesiatke na spodek z rachunkiem. Jest pozno. Pora isc. -Wypedzimy ostatni slad grzechu, a kiedy zniknie, uwolnimy swiat od dlugiej nocy strachu. Zobaczcie, jak wszyscy spiewamy stuleciu, ktore ma nadejsc. Na razie przybywa do nas nowo narodzony nowego wieku, z blekitnego nieba i rozleglych ziem, siega morza, teraz, tutaj. Chrome i Mainsail lypia jak jastrzebie, kiedy Silence przekazuje Eagle swoj dar, -Chlopiec sie rodzi, dzieki niemu skonczy sie rasa zelaza, na swiecie znow dojda do wladzy ludzie ze zlota. Wiec blogoslawmy jego narodziny niepokalane. Wreszcie bedzie wami rzadzic Jablko. Kiedy Anna go mija, stary zatrzymuje ja i delikatnie kladzie reke na jej lekko wypuklym brzuchu. -Spotka sie z bogami - spiewa Silence - zobaczy ich wsrod bohaterow przeszlosci. A oni beda swiadkami, jak chlopiec narzuca swiatu odwieczne cnoty, tradycje przodkow. Tam, gdzie przetrwaja pamiatki starej zdrady, zapuscimy sie statkami, wzniesiemy mury wokol miast, wyzlobimy glebokie bruzdy w spalonej ziemi. Z nowym tajfunem jako sternikiem wyruszy kolejna "Argo" po wybranych bohaterow. Beda inne wojny i wielki Achilles znowu zostanie wyslany do Troi. Anna cofa sie, odwraca. Nie musi tego sluchac. Wie, ze poza odizolowanymi wsiami i miastami tego malego stanu w srodku Ameryki swiat sie rozpada. I wie, ze jest w ciazy. -Zacznij, godzina jest bliska, drogie potomstwo bogow, cudowne dziecko Radosci. Rozpocznij blyskotliwa kariere, a gdy wiek uczyni z ciebie solidnego czlowieka, kupcy zrezygnuja z morza, statki z drzewa sosnowe go przestana wozic towary. Kazda ziemia urodzi wszystko co potrzebne. Gleba nie ucierpi od motyk, winorosl od sierpow, oracz poluzuje jarzmo swoim wolom. Welna nie bedzie musiala udawac roznych kolorow, za miast tego barany na lace beda zmieniac runo, raz na czerwonofioletowe, raz na szafranowozolte; owieczki brykajace po pastwiskach przywdzieja szkarlatne plaszcze. Blondyn siedzacy przy barze pochyla sie i wrzuca banknot do pojemnika na napiwki. Potem sie odwraca i patrzy na nia. Otwierajac drzwi, Anna widzi plomien odbijajacy sie w jego zrenicach. Pewnie ma szkla kontaktowe; na ekranie telewizora nastawionego na kanal informacyjny pokazuja eksplozje gdzies tam w popieprzonym swiecie. A moze ten chlopak po prostu ma ogien w oczach. Jedyne, co pozostaje -Dla mnie jedyne, co pozostaje, to ostatnie dni dlugiego zycia i oddechu, ktorego nigdy nie bedzie dosc, zeby opowiedziec o waszych czynach. Lecz poza mna nie potrafia spiewac grzmiace organy parowe Orfana ani piekne strofy Jablka, z pomoca matki ani z ojcem przy boku. Nawet Pan, jesli sprobuje ze mna rywalizowac, z Arkadia jako sedzia, opowie o swojej klesce. Gdy wychodzi na parking, wokol niej rozstepuje sie ciemnosc. Mrok. Czern, bardziej materialna niz cien, mniej materialna niz ksztalt, plynie jak ciecz albo jak pyl unoszony przez wiatry, spowija swiat ciemnoszara mgla. Reflektory boiska bejsbolowego zostaly wylaczone i Anna widzi odkryte trybuny tylko dzieki pojedynczej lampie zamontowanej na hali sportowej niczym latarnia morska swiecaca posrod nocy. Dzieci i rodzice juz dawno sobie poszli. -Zacznij, chlopczyku, z usmiechem poznawac swoja matke, ktora wydala cie na swiat po dziesieciu miesiacach cierpienia. Zacznij, chlopcze. Kto nie usmiecha sie do rodzica, zostanie uznany za niegodnego przez boga albo boginie loza. Drzwi zamykaja sie wolno, piesn cichnie. Wieczor krazy wokol, ale malenkie czasteczki ciemnosci wirujace w powietrzu odplywaja w dal, gdy ona odgania je reka. Sa wszedzie, nadciagaja wraz ze zmierzchem, zeby odseparowac swiat od niego samego, od tego, jaki kiedys byl. Lekko i subtelnie, ale noc po nocy zmieniaja go stopniowo i nieuchronnie. Ludzie nazywaja je anielskim pylem albo bitmitami. Mrokiem. W kilku z tych malych banieczek rzeczywistosci, w ktorych zatrzymala sie w czasie dlugiej ucieczki, trafialy sie nawet proby wyjasnien. Nie powiodly sie tajne rzadowe operacje z zastosowaniem nanotechnologii. Fiolki z Bozym gniewem wylaly sie na swiat. Anna rownie dobrze moze byc jedyna osoba w calym Welinie, ktora dokladnie wie, kim jestesmy. W barze Ivana Silence nadal spiewa. O wszystkim, co kiedys, dawno temu, napisalismy, czego nauczylismy sie na pamiec na licytacji naszych wawrzynow, o szczesliwym strumieniu wszystkiego, co uslyszelismy od zadumanego slonca. Silence spiewa, az echo odbije sie od zadurzonych dolin do nieba, az wieczorna gwiazda zablysnie wysoko na firmamencie i powie pasterzom: -Dokonczcie swoje opowiesci i idzcie, odprowadzcie owce i zamknijcie w zagrodzie. ERRATA Zwiastowanie anestezjiGlaszcze nabrzmialy brzuch i oglada telewizje, skaczac z kanalu na kanal, szukajac CNN albo jakiegokolwiek programu po angielsku zamiast po hiszpansku. Boze, tylko nie Fox! Znajduje, nieco zaskoczona, BBC World News i, lezac na lozku, slucha rozmowy dziennikarki z korespondentem znajdujacym sie na pustyni pod Bagdadem. -...jednak zrodla wywiadowcze twierdza, ze ataki nie sa dzielem jednej grupy terrorystycznej, ale luznej sieci stowarzyszonych odlamow... Stowarzyszone odlamy? Czy to nie sprzecznosc? - mysli Anna. -...prawdy w plotkach o zastosowaniu przez aliantow broni nanotechnologicznej? -Wiemy, ze Amerykanie uzywali do inwigilacji tak zwanych nanitow przez ostatni rok, ale... Wielkie mi, kurwa, rzeczy, mysli Anna. Ja to robie od zawsze. Patrzy na tatuaz na swoim ramieniu. Jest stabilny od trzech miesiecy. Ona juz nie czuje niepewnosci, czy jest Phreedom, Inana czy kims posrodku. Datastick lezy na stoliku obok telewizora. Zadnych wiecej smieci w tej faldzie Welinu, gdzie wirtualna rzeczywistosc nie istnieje. Anna nadal ma swoja muzyke, wiec urzadzenie nie jest zupelnie bezuzyteczne; czasami kladzie sluchawki na brzuchu i puszcza dziecku Sex Pistols albo Clash. Pieprzyc klasyczne gowno. Jej maly bedzie buntownikiem. Najbardziej kopie przy Rolling Stonesach. Masuje dlonia jej brzuch, delikatnie rozcierajac zel, usmiecha sie i zagaduje. Pyta, czy jest podekscytowana, robiac plany na przyszlosc, na pewno jest szczesliwa, uwaga, bedzie troche zimne. Przesuwa skaner po nazelowanej skorze i obserwuje ekran. Ona tez patrzy, podziwia maly, w pelni uksztaltowany plod zwiniety w klebek w jej brzuchu. -Nie widze rogow - mowi lekarz - wiec chyba ucieszy pania wiadomosc, ze to nie Antychryst. Smieje sie, ale to nerwowy smiech. Po tym, co sie wydarzylo w klinice aborcyjnej w Nowej Anglii, jest wielu zaniepokojonych poloznikow i wielu wystraszonych przyszlych rodzicow. W kazdym razie nie powinien byc taki cholernie pewny siebie, mysli Anna. -Skrzydel tez nie ma - stwierdza lekarz. - To wlasciwie niezwykle w ostatnich czasach. Pani dziecko jest w stu procentach normalne. Od dawna takiego nie widzialem. Ona nie chce sluchac. Nie chce sluchac o "niesmiertelnosci dzieci". Nie chce sluchac, ze wraz z pierwszym oddechem z ust noworodkow wydobywaja sie nie bezslowne wrzaski, tylko proroctwa. Nie chce sluchac o pieprzonych omenach, znakach i cudach, ktorych ostatnio jest na peczki. -To chlopiec czy dziewczynka? - pyta. -Chlopiec. Juz wybrala pani imie? Powinien sie nazywac Phuture, powiedzial Finnan. Pisane przez Ph. -Myslalam o jakims ladnym i zwyczajnym. Na przyklad Jack. Skalpel tnie jej brzuch, ale Anna cala dolna polowe ciala ma pozbawiona czucia, bo wczesniej w kregoslup wbito jej igle, podczas gdy ona lezala na boku, wygieta w luk. Nie widzi nawet, co robia lekarze - plachty chirurgiczne zaslaniaja jej widok wlasnej krwi, otwartego ciala, ogolonego lona i cewnika w pecherzu. Czuje tylko lekkie ciagniecie, nie bol, tylko grzebanie we wnetrznosciach, i zastanawia sie, jak duza blizna jej zostanie. Co prawda, nie przejmuje sie tym, ale wie, ze wykonuja pietnastocentymetrowe naciecie, a najdluzsza czescia operacji jest usuwanie lozyska, zszywanie wszystkich warstw macicy, miesni, tluszczu i skory. Troche na ten temat czytala, znieczulona Anna, Anna Anestezja, przewidujac, ze moze do tego dojsc ze wzgledu na jej mlody wiek i w ogole, ale ryzyko zbliznowacen, zakazen albo zakrzepow jest podobne jak przy innych operacjach; ponadto grozi jej niedroznosc jelit, utrata krwi lub uszkodzenie organow znajdujacych sie blisko macicy, na przyklad pecherza... a czy sledziona lezy blisko macicy? Nie ma pojecia, bo kto w ogole, kurwa, wie, co to jest sledziona, poki nie usuna jej przez pomylke. Alez to niedorzeczne, Anno, w ciagu dziesieciu minut powinni odessac wody plodowe, wyjac z niej chlopczyka, poskladac ja z powrotem i zaszyc, ladnie i solidnie, Anno, Phreedom, Inano, Anno, Anestezjo... Przesuwa reka, twarda i szorstka, po delikatnej skorze jej brzucha. Anna kladzie dlon na jego rece i przytrzymuje ja na bliznie na linii bikini. Jego dlonie sa stare, pomarszczone. Anna wodzi palcami po kostkach az do zaglebienia miedzy kciukiem a nadgarstkiem, po wysadzanej cwiekami skorzanej opasce, po miesniach przedramienia pokrytego miekkimi, ciemnymi wloskami - zmienia pozycje, przewracajac sie na bok - glaszcze biceps i triceps, wyrobione od dziesiatkow lat ciezkiej pracy i ciezkich walk, zupelnie jak u gornika albo boksera, a nie jak u mlodego chlopaka, ktorego kiedys znala, delikatnego Dona, tak podobnego do Toma, gdy go spotkala, a do Finnana, gdy sie postarzal, ale teraz jest soba. On odgania bzyczaca muche od jej ucha. -Co robisz? - pyta rozbawiony. - Nic. Byl to rodzaj ich wlasnej mantry w czasie podrozy przez szalenstwo, w ktore zmienila sie rzeczywistosc, gdy spotkali sie w czasie ewakuacji Nowego Jorku. Kiedy ja znalazl, plakala kompletnie nacpana, bo zabrali Jacka. Chocby nie wiadomo jak schrzanil sie swiat, ludzie trzymali sie biurokracji, jakby cos takiego nadal mialo znaczenie. Co teraz zrobimy? - pytala. Nic. Co mamy do stracenia? Nic. Unosi sie i siada okrakiem na jego beczkowatej piersi, patrzy w dol na siwiejace skronie. Martwilaby sie, ze oddala sie od niej w podeszly wiek i zmierza ku rozkladowi, ale on sprawia teraz wrazenie silniejszego niz kiedykolwiek. Szpakowate wlosy nadaja mu wyglad przywodcy stada wilkow gotowego warczec ostrzegawczo na kazdego uzurpatora, dostatecznie glupiego, zeby cos knuc. Znosi swoje lata znacznie lepiej niz kiedys mlodosc, zapuscil brode i teraz kojarzy sie jej z dostojnym templariuszem. Postarzalym rycerzem. -Don Coyote - mowi Anna. On przesuwa szorstka dlonia po jej zebrach, siega do piersi. -Ktora godzina? - pyta. Anna patrzy na budzik stojacy na stoliku przy lozku. Czerwone diody mrugaja chaotycznie pionowymi i poziomymi kreskami, ktore wcale nie oznaczaja cyfr. -Apokalipsa - odpowiada. Kogo to, kurwa, obchodzi? Wielka chwila -Mnie, do cholery, obchodzi! - warczy Metatron. Dwaj nowi stoja przed nim milczacy i posepni, a on piorunuje ich wzrokiem. Nastepcy Cartera i Pechorina okazali sie gorsi. Jak wszyscy latajacy wojownicy enkin sa jedynie narzedziami do zabijania. Metatron ma ich wszystkich dosc. Czlowiek jest w stanie na tysiac sposobow przedrzec sie przez mury wzniesione w ich umyslach i zobaczyc Welin, tysiac roznych kryzysow i katastrof moze naruszyc te granice, a klin umieszczony we wlasciwym miejscu otworzy ich glowy, tak ze kazdy sie do nich dostanie. Poeci i prorocy, ktorzy dostrzegaja wiecznosc w ziarnku piasku, matematycy, ktorzy zajmuja sie geometria nieba i udaje sie im zachowac zdrowe zmysly. Ale gdzie te istoty znajduja swoje satori, nagle olsnienia? W chwale wojny. W tym, ze sa ostatnimi zywymi na polu bitwy. W pieknie dzungli rozkwitajacej napalmem. Dlatego wychodza na moment z rzeczywistosci, a kiedy wracaja, przynosza ze soba cos z tamtej strony. Maly fragment wiecznosci we wspomnieniu wielkiej chwili. Henderson. Nowy z IRA. Dostal znak, ujrzal wiecznosc, kiedy stal za koronkowa firanka okna podmiejskiego bungalowu i obserwowal, jak zona laduje psa na tyl samochodu, zatrzaskuje drzwi, idzie na miejsce kierowcy, patrzy na niego przez chwile ze sciagnieta twarza - oznajmila, ze na jakis czas zamieszka z przyjacielem -potem wsiada, przekreca kluczyk w stacyjce. Nie chodzilo o to, ze ja kochal, choc kochal bardzo. Chodzilo o to, ze w tamtym momencie nienawidzil jej wystarczajaco, by docenic - gdy roztrzaskana podwojna szyba poleciala prosto na niego - brutalna estetyke sceny zniszczenia. Narodzilo sie straszne piekno. I jest MacChuill. Byl zolnierzem Royal Scots Engineers, dzieki ktorym zbudowano imperium brytyjskie - wysylano ich wszedzie, zeby budowali mosty albo je wysadzali. Jego przeszlosc jest niejasna. Gdy go wytropili, mieszkal w dzungli Borneo i nie mial pojecia o enkin ani o Welinie; zapomnial angielskiego, nie mowiac o anielskim. Metatron nadal nie wie, jaka wojna go tam rzucila, ale wie, ze ten czlowiek spedzil jakis czas w obozie jenieckim i patrzyl, jak jego koledzy sa kolejno torturowani i zabijani, az zostal tylko on. I wtedy zaczal spiewac, zdzieral glos, wydobywal go z zaschnietego gardla, jakby wyrywal razem z nim dusze i rzucal ja oprawcom pod nogi niczym rekawice: sprobujcie mnie zlamac, skurwiele. Nie, MacChuill nie zna anielskiego. Ale rezonans wzbudzany przez jego gardlowy glos sprawia, ze deski podlogowe kazdego pokoju, w ktorym sie odzywa, drza z poddzwiekowymi czestotliwosciami. Byl sobie zolnierz, szkocki zolnierz. I wreszcie jest Finnan. Sierzant Seamus Finnan. Zaciagnal sie do wojska, zeby walczyc za krola i ojczyzne przeciwko kajzerowi, a raczej zeby pilnowac mlodszego brata swojej narzeczonej, ktory zglosil sie na ochotnika razem z piecioma kolegami ze szkoly i mnostwem innych dzieciakow sklonnych do szlachetnych, glupich marzen. Dzieki dojrzalosci i sprytowi szybko awansowal na sierzanta i pewnie zrobilby w armii prawdziwa kariere. Gdyby nie musial zastrzelic braciszka ukochanej za dezercje w obliczu wroga. Seamus Finnan, o zakrwawionej twarzy, pijany, nieprzytomny, z nogami ciagnacymi sie z tylu jak worki cementu, zostal przywleczony do magazynu przez Hendersona i MacChuilla. Metatron dal im wyrazne rozkazy, zeby nie robili mu krzywdy, nie zabijali go, tylko sprowadzili tutaj, a oni najwyrazniej stlukli chlopaka na miazge. -A kogo to, kurwa, obchodzi? - powiedzial Henderson. - On jest nikim. Finnan. Kucnawszy nad lezacym, Metatron przyglada sie jego dloni jak chiromanta odczytujacy przyszlosc, tylko ze on czyta przeszlosc ze znaku Finnana. Jesli sie nie myli, sierzant Seamus Finnan znalazl swoj maly fragment wiecznosci w probie samobojstwa, kilka lat po zastrzeleniu chlopaka, ktorego obiecal chronic. Przypuszczalnie doszedl do wniosku, ze zycie i walka nie sa dla niego. I chyba nie udalo mu sie doprowadzic sprawy do konca. Metatron obraca dlon, zeby lepiej sie jej przyjrzec, i widzi znak smierci, nie smierci duszy, nie symbolicznej, tylko doslownej. Jest tak wyrazny, jakby napisano czarno na bialym, ze sierzant Seamus Finnan zginal nie w okopach nad Somma, ale jakis czas pozniej, z wlasnej reki. Metatron patrzy na pijanego, pobitego, nieprzytomnego, ale jak najbardziej zywego. To prawdziwa zagadka, lecz wkrotce powinien uzyskac odpowiedz. -Doprowadzcie go do porzadku i zawiadomcie mnie, kiedy odzyska przytomnosc -mowi do Hendersona. Ptaszyna i zbiegly chlopak dawno nie zyja; jedno wyruszylo w dluga droge do Welinu, drugie umarlo i jest teraz nieszkodliwym duchem straszacym na marginesach rzeczywistosci, jednym z tysiecy. Nie ma bezposredniego zwiazku miedzy Finnanem a Eresz, ale moze, tylko moze, Messenger wiedzial, co knuje ta wiedzma, jakimi wynaturzonymi mocami sie zabawia, jakie wynaturzone moce uwolnila przed smiercia. I moze, byc moze, podzielil sie swoja wiedza ze starym przyjacielem Seamusem Finnanem. 1 MLOTY HEFAJSTOSA Droga kos-Do kranca ziemi dotarlismy - oznajmia kapral Powers, gdy razem ze Slaughterem wloka zamroczonego, sponiewieranego zolnierza. - Poza droge kos i ziemie nieprzemierzone przez czlowieka. Rozglada sie po swoim swiecie, w ktorym nie zgadza sie wszystko - odlegly huk szwabskiej artylerii, pas blekitu nad okopem. Jemu sie wydaje, ze to scena z dekoracjami w postaci drewnianych umocnien i workow z piaskiem, spiacymi zolnierzami jako rekwizytami, odlegla od rzeczywistosci, odlegla od ludzkosci. -Masz rozkazy od diukow - mowi do Smitha. - Przykuc tego zuchwalego buntownika do strzelistych skal niekorodujacymi adamantowymi lancuchami. Ukradl nasza chlube, cenny ogien, podarowal go ludziom i teraz wszystkie ich sztuki kwitna. Za taka zbrodnie powinien zaplacic bostwu, pokochac tyranie diukow i skonczyc z filantropia. Smith kustyka za dwoma zandarmami, podzwaniaja lancuchy, ktore niesie. Idzie wolniej, bo ma odmrozone stopy i rozmysla, ze nie powinien byc tutaj. Jest szeregowcem w Sheffield Pals i to nie jego cholerna sprawa. Nie. -Powers i Slaughter - mowi. - Spelniliscie obowiazek wobec diukow, wasza rola sie skonczyla, a jesli chodzi o mnie, nie moge sila przykuc brata do tego ponurego urwiska. Nogi ciagna sie bezwladnie za wiezniem, buty dudnia o deski. Powers i Slaughter zatrzymuja sie na chwile, zeby podniesc go wyzej, poprawic uchwyt pod jego pachami, a potem wloka go dalej wzdluz okopu. -Boze, musze sie przygotowac - mruczy Smith - byc dzielnym, zeby wypelnic rozkaz; nie nalezy lekcewazyc wyroku diukow. Mimo ze niechetny - choc nie tak bardzo jak szczery w mowie, ale zdradziecki syn Timsa - nie ma innego wyboru, jak przybic twarde brazowe lancuchy do skaly w tej surowej dziczy bez sladu smiertelnika, bez dzwieku ludzkiego glosu, wypalonej przez bialy plomien slonca. Wie, ze kwiat urody wieznia zostanie bezpowrotnie zniszczony. -Z radoscia powitasz gwiezdny plaszcz nocy narzucony na swiatlo - szepcze - z radoscia powitasz slonce, ktore rozpusci szron switu. Ale zawsze bedziesz dzwigal brzemie cierpienia, bo twoj zbawca jeszcze sie nie narodzil. Oto owoce filantropii, rozwaza Smith. Pan, ktory wzgardzil gniewem lordow i dal robotnikom wiecej, niz im sie nalezalo, zostal skazany na pilnowanie ponurej skaly, trwanie bez snu na bacznosc, na wzdychanie i lamentowanie bez konca. Trudno jest nagiac wole lordow, mysli Smith. Spustoszona, okaleczala ziemia Seamus zauwaza, ze Powers i ten drugi rozmawiaja jak pieprzone bubki z wyzszych sfer, jasne, i jest to prawie zabawne, smialby sie, kurwa, gdyby nie dokladal wszelkich staran, zeby wyciagac nogi, co okazuje sie dosc trudne, bo swiat unosi sie i opada, jego zoladek i glowa robia to samo, tylko w przeciwnym kierunku i w innym rytmie, a ci dwaj cholerni zandarmi, Powers i Slaughter, wloka go tak szybko, ze on nie moze nadazyc. Gdyby go puscili, moglby, kurwa, isc sam; nie jest az tak pijany. -Po co zwloka i cala ta bezsensowna litosc? - slyszy jadowity glos Powersa. - Dlaczego nie znienawidzic lorda, ktorego wszyscy lordowie nienawidza najbardziej? Zdradzil wasza najcenniejsza tajemnice zwyklym ludziom. -Wiez braterska to dziwna rzecz - odzywa sie Smith, idacy gdzies z tylu. -Zgoda, ale nie posluchasz rozkazow? Nie boisz sie tego bardziej? -Zawsze bezlitosny i dumny - kwituje Smith. -Nie uronie za niego ani jednej lzy; to niczego nie rozwiaze. Nie trac czasu. Pieprzyc ciebie i twoja mamusie, Powers, ty cipo, mysli Seamus. Zawsze wiedzialem, ze jestes kutasem. Ciagnie lewa stope do przodu, probuje sie nia podeprzec, ale nic z tego. Prawa noga calkiem odmowila posluszenstwa, pewnie jest rozwalona od kopniakow tego skurwiela - slyszal trzask kosci, o tak - i boli jak diabli, ale moglby sam isc, gdyby tylko ci dranie go puscili, na pewno by mogl. Nie jest az tak cholernie pijany. -Nienawidze tej roboty - mowi Smith. -Dlaczego nienawidzisz swojego rzemiosla? Nie ono jest winne jego pecha. -Wolalbym, zeby to zadanie przypadlo komus innemu. -Wszystko jest ciezka proba oprocz rzadzenia lordami; wolnosc jest tylko dla diukow. No dobrze, moze jednak jestem pijany, mysli Seamus, albo ci dwaj gadaja kompletnie od rzeczy. Chryste, co to za belkot o lordach i diukach? O czym, kurwa, ci dwaj bredza? O jakims diuku Underlandii, nie... Sunderlandii, to znaczy Butcher Cumberlandii, wlasnie... albo raczej Slumberlandii... Cholera! Co te pierdoly maja wspolnego z czymkolwiek? Jezu, nie powinien byl wypijac calej pieprzonej whisky kapitana, bo teraz jest tak narabany, ze nie potrafi myslec normalnie, mniejsza o to, ze ci dwaj pierdola bez sensu. -Wiem - mowi Smith. - Nie moge sie z tym nie zgodzic. Sierzant Seamus Finnan probuje przesunac lewa stope do przodu i jednoczesnie oczyscic umysl z oparow whisky, ale nic z tego. Jest nawalony i caly swiat jest nawalony razem z nim. Czuje smak zolci w gardle, smrod whisky i wymiocin w nozdrzach - Chryste, to i tak lepsze niz odor trupow! Czuje szorstkie dlonie Powersa i Slaughtera, ktorzy wyrywaja mu ramiona ze stawow, ciagnac go przez pieprzony ugor, przez spustoszona, okaleczala ziemie z kloacznymi bliznami okopow i otwartymi ranami lejow po bombach. Ciskaja go w ciemnosc ziemianki, a on lezy i marzy o tym, zeby swiat przestal sie krecic. Jezu Chryste Wszechmogacy, niech ten swiat przestanie, kurwa, wirowac! Ostrzal prowadzony przez niemieckie baterie brzmi jak odlegly grzmot burzy. Adamantowy klin, bezlitosny szpikulec Czuje, ze Smith podciaga go, stawia na nogi i opiera o drewniane stemple wykopu, solidna, ale chwiejaca sie powierzchnie. Seamus probuje dzwignac glowe, uniesc reke, zeby wytrzec krew i bloto z oczu, spojrzec draniowi w twarz, ale ramie jest nieposluszne i bezladnym ruchem przecina powietrze. Smith podnosi go za nadgarstek. Finnan traci rownowage, chwieje sie, osuwa i tylko sciana za plecami go podtrzymuje. -Pospiesz sie i zaloz mu peta - ponagla go Powers. - Chcesz, zeby kapitan zobaczyl, ze tracisz czas? Wzrokiem zamroczonym od alkoholu Seamus widzi, ze Smith bierze kajdanki takim gestem, jakby mowil: Zamknij sie i pozwol mi wykonac robote. -Mocno skrepuj mu rece - dodaje Powers. - Uderz mlotem. Przybij go do skal. Nogi uginaja sie pod Finnanem, tak ze Smith musi podciagnac go za klapy munduru i oprzec o stemple. Seamus rzyga, pluje krwia i zolcia. Potem patrzy na Powersa, przenosi wzrok na Smitha i wreszcie na Slaughtera, ktory stoi w progu i milczy. Czerwony kolnierz jego bluzy, widoczny spod szynela, jest pokryty wymiocinami Finnana. Dobrze tak draniowi! Oto skutki bicia ludzi kolba w brzuch, pieprzony zandarmie. -Zadanie wykonane - melduje Smith. - Moj trud nie poszedl na marne. Seamusowi rozjasnia sie w glowie, niewiele, ale wystarczajaco, by zrozumial, ze cos jest nie w porzadku. Cos jest cholernie nie w porzadku. -Uderz mocniej - mowi Powers. - Docisnij. Niech nie bedzie za luzno. Seamus patrzy na jego usta i choc widzi podwojnie, jest pewien, ze ruchy warg nie zgadzaja sie ze slowami. O tak, kurwa, zdecydowanie cos tu jest nie w porzadku. Czuje, jak zimny metal zaciska sie wokol jego nadgarstka, reka zostaje uniesiona nad glowe i tam unieruchomiona. Co, do cholery? Kolana pod nim miekna i znowu sie osuwa. Krzyczy z bolu, ktory eksploduje w jego ramieniu, gdy zawisa na nim calym pieprzonym ciezarem. O Chryste, a wiec tak to jest wywichnac sobie bark? -To zdolny czlowiek - ostrzega Powers. - Potrafi ujsc z kazdych opalow. -Tak, ale jego ramie jest dobrze przytwierdzone - mowi Smith. Seamus jeczy, probuje stanac na drzacych nogach. Jasne, kurwa, ze jest przytwierdzone. -Teraz unieruchom drugie. Niech zrozumie, ze jest glupszy niz diukowie. Seamus probuje ich sklac, zapytac, o czym, kurwa, mowia, jacy diukowie, jacy cholerni diukowie, ale jezyk ma zbyt spuchniety, zeby sformulowac slowa, i z jego popekanych ust wydobywa sie tylko jek. To jakis pieprzony tajny szyfr oranzystow czy co? Jezu, przeciez to gowno nie ma znaczenia tutaj, gdzie z Dubsow i 36. Ulsterski walcza ramie w ramie, umieraja ramie w ramie i... o, ale chyba nie takie rzeczy mowil wczesniej? Chryste, co on, kurwa, wygaduje? Naprawde powiedzial, ze krol moze isc sie walic? Nie powiedzial tak, prawda? -Nikt nie moze slusznie mnie winic... oprocz niego - mowi Smith, zakladajac kajdany na druga reke Finnana i unieruchamiajac ja nad glowa. Kolejne szczekniecie i Seamus zwisa jak marionetka. Jego rece przeszywa piekielny bol. Auu, Chryste! Postradal, kurwa, zmysly albo to wszystko przez te cholerna whisky. Moze wybili mu rozum z glowy, bo widzi rozne rzeczy, slyszy rozne rzeczy albo jedno i drugie, w kazdym razie cos jest nie tak ze swiatem. Usta Smitha wypowiadaja inne slowa niz te, ktore Seamus slyszy - Chryste, jest tego pewien - co nie wrozy dobrze. Juz kiedys widzial, jak Powers kopie wieznia, ale czegos takiego jeszcze nigdy. Jezu, tak moglby postapic tylko szkop z zolnierzem schwytanym po niewlasciwej stronie drutow. Powers podchodzi blizej, wyciaga bagnet z pochwy, podaje go Smithowi. O Chryste! O Jezu Chryste! -Teraz wbij twardy szpic adamantowego klina prosto w jego piers. O Jezu, kurwa, Chryste Wszechmogacy! -Niestety, niestety, Prometeuszu - mowi Smith. - Placze nad twym cierpieniem. Prometeusz Seamus patrzy w dol na czubek bagnetu przycisniety do jego piersi. To chore. Na pewno sni. Jest pijany, urznal sie whisky kapitana i teraz drecza go cholerne koszmary. Jaki dzis dzien, kto jest premierem, co ja tutaj robie? Ale chociaz jest pijany i najwyrazniej dopiero dochodzi do siebie po solidnym biciu, calkiem dobrze orientuje sie w sytuacji. Wie dokladnie, jak daleko znajduje sie okop od rzeki Ancre, pamieta, ze jest dwudziesty osmy czerwca, ze rzadza Lloyd George i Haig; wszystko, kurwa, tak swietnie do siebie pasuje - z wyjatkiem slow i noza - ze musi dziac sie naprawde, tu i teraz. Nie powinien w to watpic. Smith trzyma bagnet nieruchomo przez cala wiecznosc. -Wahasz sie i wspolczujesz wrogom diuka? - pyta Powers. - Uwazaj, bo ktoregos dnia mozesz siebie pozalowac. -Wiem, ze to widok trudny do zniesienia - mowi Smith, ale jego wargi wypowiadaja slowa: Boze, tak mi przykro. Jezu, i ten wyraz jego twarzy! Taki sam mial Finnan, kiedy biedny Thomas zbzikowal i Seamus z chlopakami musieli... musieli wbic mu troche rozumu do glowy, a potem, wychodzac, zobaczyl swoje odbicie w malym lusterku do golenia wiszacym na haku wbitym w sciane i to bylo to samo pieprzone spojrzenie. Przykro mi, ze musze ci to zrobic. Mina czlowieka, ktory powtarza sobie, ze nie ma innego wyjscia. Bagnet przebija koszule, skore, kosci, serce i cialo na wylot, uderza w deski za plecami Finnana. -Widze, ze spotyka swoje pustynie - mowi Powers, kiedy swiat Seamusa robi sie oslepiajaco bialy. To musi byc koszmar. Z cala, kurwa, pewnoscia. -Opasz go rzemieniami. Swiat jest oslepiajaco bialy. Bol przeszywa piers. Finnanowi przypominaja sie cwiczenia przed atakiem gazem musztardowym. Na szczescie nie doswiadczyl na sobie jego dzialania, ale widzial takich, ktorzy, Chryste, nie zalozyli masek w pore i nabrali nie cale pluca trujacego powietrza, ale zaledwie odrobine, a potem dyszeli i rzezili jak on teraz, bo czuje zar w plucach, w sercu, w gardle, jakby cos staralo sie wydostac na zewnatrz. -Wiem, co trzeba robic. Nie nekaj mnie. Zamiec agonii wyje w glowie, bol jest taki, ze zaglusza wszystkie glosy. Finnan go slyszy, naprawde, kurwa, slyszy. -Bede cie nekal, ile zechce, i jeszcze wiecej. Zejdz nizej. Otocz jego uda z cala sila. Seamus slyszy odlegly huk pociskow, dzwonienie metalu o metal, lomot w uszach. -Ta praca nie jest ciezka. Zadanie juz prawie wykonane. Lup! Lup! Lup! I do tego przez caly czas ryk uwiezionego w nim zwierzecia. -Mocno zaciagnij peta. Musza wytrzymac ostra krytyke. -Ten sposob mowienia pasuje do twojego wygladu - stwierdza Smith. -Badz miekki, jesli chcesz, ale nie karc mnie za surowosc i sile woli. -Chodzmy. Jego czlonki juz sa spetane. Tuz przy uchu Seamusa rozlega sie syczacy glos, wybija ponad huraganowy huk i jego wlasne... Jezu, to nie jek ani szloch, zawodzenie ani krzyk. Co to, kurwa, za dzwiek? -No, zachowaj dume - mowi Powers. - Rabuj boskie moce i rozdawaj podarunki efemerydom. Jak twoi robotnicy ulza ci w tym przykrym po lozeniu? Zdaje sie, ze blednie nazwalismy cie dalekowzrocznym. A moze potrafisz przewidziec, w jaki sposob uciekniesz przed tym losem? Seamus czuje, ze jego usta sie otwieraja, i slyszy wydobywajacy sie z nich dzwiek, ryk tysiecy rozhukanych rzek. Ziemianka, Somma, 28 czerwca 1916 Smith odsuwa sie od szalonego Irlandczyka, ktory lezy przykuty kajdankami do metalowej ramy pryczy wcisnietej w kat ziemianki, dla swiata jak martwy, ale mamroczacy w pijackim delirium. Nigdy takiej mowy nie slyszal, ona budzi w nim strach Bozy. Nieraz przysluchiwal sie ajryszom rozmawiajacym po gaelicku, ale tamto brzmialo zupelnie inaczej. Chlopcy z Royal Dublin Fusiliers mieli spiewna, miekka wymowe, w kazdym razie ci pod dowodztwem Finnana, przeniesieni z siodmego batalionu do pierwszego po rzezi pod Gallipoli, glownie studenci z Trinity. Mogliby byc oficerami, ale postanowili walczyc u boku przyjaciol. Nazywaja ich arystokratami wsrod twardzieli, ale ten Finnan jest wyjatkiem. Twardziel wsrod arystokratow, mozna by powiedziec. Jezyk, w ktorym teraz belkocze, nie jest lagodna mowa jego Irlandzkich Chlopcow. To cos innego. Powers zbliza sie, zeby wymierzyc facetowi ostatniego kopniaka w brzuch, potem odwraca sie na piecie i wychodzi z ziemianki. Slaughter nastepuje mu na piety. Typowi zandarmi, mysli Smith. Rozciete wargi, zakrwawiony nos, podbite oczy - w takim stanie go zostawili, do diabla. Troche pocierpi, kiedy oprzytomnieje, i nie bedzie to bol glowy po zbyt duzej ilosci wody ognistej. Biedak i tak jest zalatwiony, mysli Smith. Wywinalby sie, gdyby tylko ukradl whisky oficerowi. Stracilby paski, to pewne, i byloby duzo halasu, sad polowy i wiezienie -najprawdopodobniej zamienione na kompanie karna - ale jesli Irlandczycy pod jego komenda sa tacy jak Sheffield Pals Smitha, na rozne sposoby usiluja zapomniec, co zrobili... i co jeszcze beda musieli robic. Przeciez kazdy to rozumie, nawet kapitan. Sa gorsze rzeczy na swiecie niz sierzant kradnacy whisky kapitanowi, zeby rozdzielic ja miedzy wystraszonych chlopcow, ktorymi jedynie stara sie opiekowac najlepiej, jak potrafi. Ale oskarzenie brzmi: podburzanie do buntu, a to zupelnie co innego. Jest dosc klopotow z Irlandczykami, ktorzy slyszeli o powstaniu wielkanocnym, a tymczasem ich sierzant miota sie i ryczy jak ranny niedzwiedz o republikanskich meczennikach, MacDonaghu i MacBridzie, Connollym i Pearsie. Po cholere walczymy za Brytyjczykow? Przeciez oni zabijaja irlandzkich synow na naszej wlasnej ziemi! To jest zdrada, niewazne jak na to patrzec. Smith potrzasa glowa. Zal mu czlowieka. Naprawde zal. Ale takie gadanie, kiedy wojsko jest poruszone plotkami o wielkiej ofensywie, to dopominanie sie o pluton egzekucyjny. Finnan przetacza sie na plecy, wolna reka opada luzno, dlon chwyta wyimaginowanego swietlika. Smith odskakuje. Mamrotanie cichnie na chwile, potem rozpoczyna sie na nowo, jeszcze glosniejsze niz do tej pory. To na pewno nie angielski, a jesli nie irlandzki, to jaki, do diabla? Smith zna troche szwabskiego - Scheisser i Hande hoch - ale ten jezyk nie jest taki gardlowy i brzydki. Lacina albo greka? Raczej nie. Nie byl najlepszym uczniem, nawet nie dostal sie do szkoly sredniej, ale w glowie zostalo mu co nieco, wtloczone przez nauczycieli i Szalonego Jacka Cartera z cala ta jego gadka o bohaterach Homera... Nie mozna przed tym uciec, do licha? Nasluchal sie dosc o cholernym Cytacie i Wergilu, jak ich nazywali, by wiedziec, ze to zaden z tych jezykow. Prostuje sie, odsuwa od pryczy. To tylko belkot, mysli. Nerwica frontowa, woda ognista i kopniaki butem w glowe. Nic wiecej. Ale dziwne mamrotanie i nieznajome dzwieki budza w nim niepokoj. Jest ich za duzo. Za duzo dzwiekow jak na jedne usta. Czuje zawrot glowy, strach, odwraca sie do wyjscia i widzi, ze Powers i Slaughter nadal stoja przed ziemianka, czekaja na niego, grozne sylwetki w drzwiach, potezne i kanciaste; czerwone czapki z daszkiem, lufy karabinow sterczace w gore, grube szynele sciagniete paskiem, poszerzajace barki. W tych dwoch sa same proste linie, zadnych zaokraglen. Smith oglada sie na Irlandczyka, ktory lezy na podlodze z rozlozonymi ramionami, reka przykuta kajdankami do pryczy zwisa bezwladnie, lewa noga drga, jakby probowal we snie wydostac sie z grzaskiego blota. I wciaz to piekielne mamrotanie. Gdzie teraz jestes? - mysli Smith. Co ci sie roi w glowie? Ale to nie jego sprawa. Znalazl sie tutaj wylacznie dlatego, ze Powers warknal na niego, by podniosl kajdanki, ktore upadly w czasie szamotaniny. Zal mu go, bo wie, ze sam nie zakul delikwenta tylko dlatego, ze chcial odegrac wazniaka po tym, jak zostal powalony na ziemie przez pijanego zolnierza na oslep mlocacego piesciami. Ale to nie sprawa Smitha. -Chodz wreszcie - rzuca Powers. - Nie przejmuj sie. On nigdzie nie pojdzie. Siec z drutow i lancuchow Inny czas, inne miejsce. -Nigdzie nie pojdziesz - mowi Henderson, zaciskajac reke na szczece Finnana. Potem ze wstretem odpycha jego glowe i odchodzi. Echo krokow na betonie, szelest plastiku... wiszacych paskow do odstraszania much? Glowa z powrotem opada w dol, bezwladna. Finnan pollezy na metalowym krzesle, druty wrzynaja mu sie w nadgarstki, sa zaciagniete jak garota na szyi. Podobnie na kostkach nog. Ramiona ma za plecami, przelozone przez oparcie. Obwiazali go jak zwierze siecia z drutow i lancuchow tak zapetlonych, ze gdyby poruszyl ktoras konczyna, pewnie by ja sobie odcial. Siec z drutow doskwiera mu niemal rownie mocno jak wspomnienia. Finnan kaszle, jeczy, uchyla zapuchniete powieki i widzi hak do miesa w swojej piersi, a na podlodze wokol siebie krag soli. Nic nie rozumie. W jego glowie pojawia sie mysl: Mam pieprzony hak do miesa w piersi - ale za bardzo wypelnia ja lomot i wycie, zeby przejmowal sie takim drobiazgiem jak fizyczny bol. Czuje tylko, ze narasta w nim krzyk. Podnosi glowe, wywraca oczy w glab czaszki, ukazujac bialka i otwiera usta. -Boskiemu niebu i szybkoskrzydlym wiatrom spiewam, rzekom i ich zrodlom; wolam do fal usmiechajacych sie morz, do ziemi, naszej matki, do kuli slonca, ktore na wszystko patrzy. Spojrzcie na pana. Zobaczcie, jak cierpie z rak lordow. Glos, ktory wydobywa sie z jego gardla, jest zdlawiony, ale ma taka czestotliwosc, ze wilgotne powietrze rzezni faluje, krysztalki lodu migocza, osypujac sie z zamarznietych polci, ktore kolysza sie wokol niego na hakach, cale rzedy dyndajacego miesa pokrytego bialym szronem. Finnan ryczy do nich jak rewolucjonista przemawiajacy do tlumu, slyszy, ze slowa wylewaja sie z jego ust, ale ledwo je rozumie. Jest tak, jakby do jednego ucha trajkotal mu tlumacz, a do drugiego wrzeszczal schwytany szwab, tyle ze w obu rozbrzmiewa glos Finnana. -Spojrzcie na szpetne lancuchy, ktore dla mnie przygotowal nowy wladca blogoslawionych! Niestety, ja jecze! Zobaczcie, jakie meki cierpie przez cale eony! Czy doczekam ich konca? Niestety, jecze. Biadam nad obecna i przyszla niedola. Zeby obnazone, nozdrza rozdete. Finnan slyszy slowa, ktore wydobywaja sie z jego ust, spomiedzy warg, ze swiezej rany w piersi. Co ja, kurwa, wygaduje? Skad sie to, kurwa, bierze? -Powiem wam wszystko, co przewiduje! - krzyczy za Hendersonem. - Nie spotka mnie nieznane zlo. Wiem dokladnie, co bedzie, poznam moc przeinaczenia. Zniose swoj los bez skargi, ale nigdy nie powiem wam tego, co chcecie uslyszec, i nie pohamuje jezyka, mowiac o swoim polozeniu! - Wykrzykuje te slowa w pustke. Jego glos rozdziera powietrze. - Zostalem skazany na wieczne cierpienie za to, ze obdarowalem ludzi. Ukradlem zrodlo ognia, zanioslem je smiertelnikom w wydrazonej trzcinie, zeby nauczyc ich wszelkich sztuk i powiekszyc ich bogactwo. Teraz place cene za swoj trud, zakuty w lancuchy pod niebem. Bialooki Finnan wykrzykuje swoja inwokacje z glebi duszy i w tej kostnicy, z dala od bagien Sommy, z dala od krwi i blota, gdzie pierwszy raz przeszyl go adamantowy szpikulec, czuje hak do miesa wbity w piers, w serce, w skale ponurych gor Kaukazu, w sam Welin. Wie, ze jest Seamusem Finnanem, ale ta czesc jego swiadomosci chwilowo zagubila sie w zamieci bialego bolu, wsrod przeklenstw boga przykutego do skaly. -Spojrzcie na nieszczesnego lorda! - ryczy. - Wroga diukow, napietnowanego przez wszystkich lordow, ktorzy spaceruja po niebianskich komnatach, skazani na zbyt silna milosc robotnikow. Jego slowa wywoluja odzew w Mroku, w nocnym powietrzu pelnym kurzu, ktory plynie jak cien, mknie jak na skrzydlach. Szpital wojskowy w Inchgillan, 1917 Patrzy przez okno na mewy krazace nad zimnym, szarym morzem i zimnymi, szarymi skalami. Usiluje wydostac sie z wlasnej glowy, z ciala, ktore siedzi na twardym drewnianym krzesle, opierajac lokiec na twardym drewnie stolu. Przyciska palce do wypucowanej szyby, jakby chcial przez nia przeniknac i odleciec daleko. Duzy dom jest pelen przeciagow i chocby nie wiadomo jak starali sie go odpicowac za pomoca magnoliowej farby, boazerii pociagnietej jasnym lakierem i lsniacego linoleum, nie moga ukryc faktu, ze wszyscy sa tutaj cholernie samotni. Wszyscy ci oblakani, okaleczeni, slepi, rozdygotani z Inchgillan, gdzie kiedys byl szpital psychiatryczny, a wczesniej zapyzialy stary zamek jakiegos zapyzialego starego wlasciciela ziemskiego. Komu, kurwa, przyszlo do glowy, zeby wyslac nas w cholerne szkockie gory na pieprzona "konwalescencje", zastanawia sie Seamus, zebysmy tu siedzieli i trzesli sie z zimna i pieprzonej nerwicy frontowej... zaraz, to nie jest nerwica frontowa, juz nie. To pierdolone zalamanie nerwowe i nerwica lekowa, histeria i pierdolona neurastenia albo po prostu stare dobre BD - bez diagnozy - bo to nie stalo sie wcale przez cholerne pociski, tylko przez zwyczajny brak odwagi, chlopcze; jestes zafajdanym tchorzem. Jedynie oficerowie dostaja nerwicy frontowej i sa wysylani do Craiglockhart, by grac w zasranego badmintona albo krykieta i pisac gowniane wiersze. W gruncie rzeczy nie wini ich za to. Nie ma nic przeciwko biednym glupcom, ktorzy musieli wydawac durne rozkazy albo sie zastrzelic; wszyscy siedza w tej samej lodzi. A ten Sassoon... coz, Seamus zyczy mu jak najlepiej. Jasne, ze swoim oswiadczeniem napedzil strachu parlamentowi, bylo o tym w gazetach. Seamus chcialby widziec miny tych skurwieli, kiedy zostalo odczytane. O tak, chetnie by to zobaczyl. Seamus siorbie herbate, przeparzona i przeslodzona lure, ktora pielegniarki, nie do wiary, robia tak samo jak w wojsku. Jedna lyzeczka dla ciebie, jedna dla mnie, jedna dla imbryka i jedna na szczescie. Slodka jak nie wiadomo co i piekielnie goraca. Siostrzyczki to mile stworzonka, o tak, i zycza jak najlepiej wszystkim biednym, zalamanym draniom, ktorych maja pod opieka, jednak Seamusowi kazda sie kojarzy z poczciwa, ale zbzikowana zakonnica, ktora daje dzieciakowi cukierka i nie widzi, ze wlasnie podcial sobie pieprzone zyly nozem do chleba. Och, kochanie, narobiles balaganu. AU nie martw sie, siostra zaraz posprzata. Krew tryska i bucha, a one daja ci cholerna herbate i mowia: No, juz dobrze, wypij to, o tak, grzeczny chlopiec. Grzeczny chlopiec. Nie ma wsrod nich zadnego pierdolonego chlopca. Rozglada sie po pokoju, patrzy na innych. Peake jak zwykle sleczy w kacie pokoju nad notatnikami, w ktorych cale marginesy sa pokryte karykaturami jasniepanow i lokajow o opadajacych powiekach i haczykowatych nosach. Kettle i Duggan graja w remika z dwoma pielegniarzami przy stole ustawionym posrodku sali. Nowy siedzi przy drugim oknie jak pieprzone lustrzane odbicie Seamusa, tyle ze w ciemnych okularach i z rozowymi bliznami od gazu musztardowego wokol oczu. Jesli jest slepy, zastanawia sie Seamus, po co, kurwa, gapi sie przez okno? Z drugiej strony moze wlasnie dlatego wyglada przez okno, ze nie widzi pieprzonego swiata na zewnatrz? Gdyby mogl go zobaczyc, balby sie wyjsc ze swojego pokoju, jak niektorzy tutaj. Biedni skurwiele, ktorzy tylko trzesa sie i kiwaja w tyl i w przod. Chryste, jest taki jeden, do ktorego dociera wylacznie slowo "bomba", a wtedy do razu chowa sie pod pieprzonym lozkiem. Nic, kurwa, dziwnego, ze Seamus rzadko widuje wiekszosc pacjentow tutaj w Inchgillan. Za to slyszy ich dobrze. Przez cale noce. Ale nie ma nerwicy frontowej, kurwa! Seamus siorbie kolejny lyk herbaty i patrzy przez okno; nie chce myslec o innych, bo wtedy zaczyna myslec o sobie i od razu ma atak. Czuje, ze wszystko sie na niego wali, osaczaja go szepty podobne do swistu lodowatego wiatru, szum skrzydel, huk. Nie mysl o tym, przykazuje sobie surowo. Dmucha w kubek i wdycha pare, czuje cieplo w ustach i nosie, znajomy zapach... Jak pachnie tajemnica? Wzdryga sie, gwaltownie odwraca glowe, goraca herbata pryska mu na reke. Niczego tam nie ma, tylko mewa sfruwa z lopotem skrzydel na parapet i maszeruje po nim, wpatrujac sie w niego koralikiem oka. Jej ochryply krzyk wdziera sie w odlegly loskot morza. Jakie echo, smiertelne czy boskie, albo jedno i drugie, do mnie dociera? Nie! Zamknij sie, dupku. Lypie na mewe, nienawidzi jej, nie cierpi, kurewsko nia pogardza, choc nie ma pojecia dlaczego. To tylko pieprzona mewa, ale... jaki inny cel sprowadzil ja na to odludzie niz ten, zeby patrzec na moje cierpienie? Zamknij sie! Jezu Chryste, zamknij sie! Ptak macha skrzydlami i nadal patrzy na niego, a Seamus dostaje gesiej skorki. Jego serce bije do rytmu trzepotu skrzydel. Kolejna pieprzona mewa siada na parapecie, potem nastepna i jeszcze jedna. Finnan wstaje, zgrzytajac krzeslem po podlodze, odsuwa sie od okna - niestety, niestety - cholera, co to jest, co to jest, co ja slysze? Jezusie Chrystusie i Matko Swieta! Powietrze szumi od cichego furkotu skrzydel - Seamus ciska pieprzonym kubkiem w mewy, w swiat na zewnatrz - we wszystko, co tu pelznie - lapia go szorstkie rece pielegniarzy - dla mnie straszne - ale on juz czuje inny chwyt, dotyk zimnego metalu zamykajacego sie wokol jego duszy, a bicie ptasich skrzydel i chor przenikliwych wrzaskow wzbija sie ponad skaly, jakby kruki walczyly o... - Jezu, nie... Chor Wwierca sie w gleboko wydrazone pieczary czaszki, zimny wiatr wyje dalekimi echami mlota walacego w stele. Boskie strumienie bezsennych marzen suna wokol pieca, powstaja z oceanow, uwalniaja sie z pet, wywoluja niesnaski i spory wsrod bosonogiego zgromadzenia skrzydlatych istot. Poruszaja sie w ciemnosciach jego glowy, w sercu, stanowcza perswazja przezwycieza wole ich stworcy. Bitmity zbieraja sie i na rydwanach wiatrow pedza ku jego skale... Finnan patrzy, jak Mrok naplywa przez drzwi rzezni osloniete plastikowymi paskami. Czarne smugi kurzu tancza w zimnym powietrzu wokol drobinek lodu, ktore osypuja sie z tusz, lacza sie z para, oplataja wokol jego oddechu, zblizaja do niego coraz bardziej. Seamus odchyla glowe w tyl, ale drut przecina jego nadgarstek. Chryste, dotykaja jego mysli. -Nic sie nie boj - uspokajaja go, przyjaznie szepcza mu do ucha. - Cicho. Z tylu dobiega glos: -Niestety, niestety, niestety, niestety. Spojrz na mnie, skrepowany petami, skuty adamantowymi lancuchami. Na najwyzszych skalach tego urwiska trzymam straz, ktorej nikt mi nie zazdrosci. Widza, mowia, przemawiaja na swoj sposob, dalekowzrocznie, bojazliwie, z oczami zamglonymi od lez. Widza jego cialo rozpiete na skalach. Finnan potrzasa glowa, zeby zrozumiec swoje polozenie. Czarny pyl na chwile pierzcha, a jemu od razu mysli sie jasniej. Nazywa sie Seamus Finnan, jest rok... 2017. O cholera! Cholera! Siec zaciska sie wokol jego szyi i nadgarstkow. Krazace bitmity wracaja i muskaja jego twarz jak czulki, smakuja mozg. Jest Seamusem Finnanem, mowi sam do siebie. Jest Seamusem, kurwa, Finnanem. Ale czuje, ze pieprzony owadzi intelekt sprawdza go, sonduje, majstruje przy wspomnieniach uwiezionych w jego glowie, wypuszcza je na wolnosc. -Rzeczywiscie nowy sternik kieruje niebiosami - sycza bitmity - a diukowie umacniaja swoja wladze, zastepujac stare prawa nowymi. Robia to, co kiedys bylo wielka niewiadoma, nie znajac wlasnego imienia ani stanu, nie znajac wlasnego losu. Ten, ktory kiedys widzial wszystko, teraz jest slepy, utracil zdolnosc przewidywania. Z Finnana znowu wyrywa sie glos, ktory nie nalezy do niego. -O, lepiej zeby zakuli mnie w okrutne, niekorodujace lancuchy i ze slali pod ziemie, gdzie nienawisc pelni role gospodarza wobec wszystkich umarlych, do tarasow smoly, do nieprzebytej otchlani, zeby zaden lord ani nikt inny nie mogl sie radowac moja niedola. Spojrzcie na mnie! Patrzcie, jak cierpie, bedac igraszka wiatrow, posmiewiskiem wrogow. Bitmity kraza w powietrzu wokol Finnana, podczas gdy z glebi jego duszy wydobywa sie plynna mowa. -Ktory z lordow jest tak bezlitosny, zeby smiac sie z tortur? - spiewa chor bitmitow. - Kto nie ma wspolczucia dla twojego nieszczescia? Tylko diukowie. Beda zywic wieczna nienawisc do synow nieba, nie spoczna, poki nie nasyca swoich serc... albo poki ktos nie odbierze im wladzy. Finnan rozumie. Czuje to samo co wtedy, gdy wstal w okopie nad Somma, wsrod Dublin Pals, i zaczal krzyczec o rewolucjach i powstaniach. Probowali go zlamac, wypalic elektrycznym ogniem, ale Seamus wie, o tak, on, kurwa, wie, ze to wszystko sprawka Przymierza. -Tak, surowo mnie potraktowali, zwiazali, ale nadal, kurwa, mnie potrzebuja. Przeklete dranie, wladcy nieba, mysla, ze powiem im o spis ku, ze zdradze, w jaki sposob ktoregos dnia zostana pozbawieni wladzy? Nie wydobeda ze mnie nic tymi swoimi cholernymi metodami lagodnej perswazji, nie przestrasze sie ich pieprzonych grozb i batow. Najpierw musza mnie uwolnic i zaplacic za to, co mi zrobili. Bitmity cofaja sie jak zdmuchniety kurz, drza ze strachu przed jego zimna wsciekloscia. -Jestes smialy - szemrza - i nieugiety mimo ciezkich prob, ale przemawiasz zbyt swobodnie, nieostroznie. Boimy sie o twoj los. Kiedy nadejdzie kres twoich cierpien? Do synow Korony trudno dotrzec, serca maja zbyt twarde, nielatwo je zmiekczyc. Diukowie sa surowi, sami ustalaja prawa. -Mimo to ktoregos dnia zostana pokonani - odpowiada Seamus Finnan - a kiedy wreszcie racza przejrzec na oczy, przelkna swoja pieprzona dume i przyjda tu do mnie, lagodni, przyjazni i szczerzy. Podczas gdy w jego umysle szaleje burza, ta czesc, ktora jest Seamusem Finnanem - i nie odgrywa zadnej cholernej roli wyznaczonej przez diabelskie moce... o nie, kurwa, nigdy wiecej - zaczyna rozumiec, co sie dzieje: siedzi przywiazany drutami do krzesla w lodowatej rzezni, z piersia przebita metalowym hakiem, pieprzone bitmity szarpia jego serce, zdzieraja kolejne warstwy tozsamosci. Nie po raz pierwszy poddawano go przesluchaniu. Wolnosc malych krajow Inchgillan. -Chcialbym, zeby pan wszystko mi opowiedzial - mowi doktor Reynard. - Ze szczegolami. Siedzi za biurkiem, pali papierosa i studiuje lezaca przed nim teczke: przebieg sluzby wojskowej lacznie z wszelkimi wyroznieniami i naganami, i ani krzty pieprzonej prawdy. Jest tam napisane, ze zaciagnal sie razem z Thomasem i reszta Dublin Pals, lecz nawet slowa o tym, jak maszerowali wzdluz Liffey, a razem z nimi, ramie przy ramieniu, ukochane: bogate panny studentow Trinity i biedne dziewczyny nisko urodzonych, takich jak Finnan - akurat on byl szczesciarzem, ze mial Anne, siostre Thomasa; jak na niego, wysokie progi. Czy akta o tym wspominaja? Odnotowuja, ze zdobyl naszywki sierzanta pod Gallipoli, ze jego pluton zostal przeniesiony z siodmego do pierwszego, ale czy mowia o cholernej rzezi, kiedy wysiedli z "River Clyde" i brneli do brzegu z szescdziesiecioma funtami wyposazenia na grzbiecie; pieprzone karabiny maszynowe frycow kosily ich tak, ze potem pierwszy Dobsow i pierwszy Munstersow musialy sie polaczyc w jeden batalion Dubstersow, a zostalo ich tak malo, ze trzeba go bylo stworzyc prawie od zera? Mowia o tygodniach nad cholerna Somma, gdzie tylko czekali i czekali pod nieustajacym niemieckim ogniem zaporowym, o tym, ze biedny Thomas postradal zmysly, i o tej cipie angielskim kapitanie Carterze, o skurwielu Carterze, ktory wydal rozkaz - za tchorzostwo i dezercje w obliczu wroga - czy o tym mowia? O zarzutach postawionych Seamusowi i ich wycofaniu na pewno tak. Ale raporty oddaja sposob mowienia kapitana o sprawie, cholernie obojetny, nie prosty wybor: sad wojskowy albo pierwsza linia ataku, stary, tylko: jutro ruszaja, z toba czy bez ciebie. Jak mogl pozwolic, zeby chlopcy poszli bez niego? I cholerny Victoria Cross, ktory, kurwa, dostal po tym pieprzonym horrorze. -Prosze mowic zwyczajnie - dodaje lekarz - jakimi slowami pan chce. -A co by pan chcial wiedziec? - pyta Seamus. -O... przestepstwie, na ktorym pana zlapali. Opis sprawy jest dosc niejasny, a pan, jesli moge zauwazyc, wyglada na rozgoryczonego. Czuje sie pan znieslawiony, pokrzywdzony, tak? Wiem, jakie bolesne musi byc mowienie o tych rzeczach, ale prosze mi wszystko opowiedziec. Mowienie boli tak samo jak duszenie tego w sobie, mysli Finnan. Sam nie wiem, co lepsze, do diabla. -No dobrze - mowi. - Kiedy wladza zaczela te cholerna wojne, pieprzone klotliwe skurwysyny, pelno bylo takich, ktorzy uwazali, ze to jest to. Niech pieprzone kruki wyleca z Tower, jesli pan nadaza. I co, kurwa, z tego? - pytalem. To nie nasza zakichana wojna. Ale niech tam. Jeden z moich przyjaciol - dobry byl z niego chlopak -powtarzal, ze musimy wykopac kajzera z tronu, walczyc za "wolnosc malych krajow" i takie tam, ale inni oczywiscie mowili: pieprzyc to gowno, nadszedl czas dzialania, lepiej wykopmy pieprzonych Brytyjczykow z pieprzonych tronow. Rozumie pan? Seamus odchyla sie na oparcie krzesla, czeka na reakcje lekarza. -Moja kochana stara matka lubila jedno powtarzac po sto razy, byla sola ziemi, o tak, ale jak juz sie czegos uczepila, mogla gadac bez konca. Mowila mi w kolko: do niczego nie dojdziesz brutalna sila. Seamusie Padraigu Finnanie, jesli chcesz cos osiagnac, powinienes ruszyc glowa. -Rozsadna rada - kwituje doktor. -Jasne. Ale sprobujmy powiedziec to pieprzonym krolom, ktorzy rzadza swiatem... albo sercami mlodych ludzi. Jezu! No dobrze, niech pan slucha. Tam, gdzie dorastalem, nikt nie mial czasu na sluchanie przemadrzalych dupkow, cholernych intelektualistow, ktorzy siedzieli przy kominkach w pieprzonych klubach i ukladali wielkie plany, nie majac krzty pieprzonej... wizji w tepych mozgownicach. I wtedy czlowiek poznaje spokojnego, mlodego studenciaka, ktory kocha poezje i cale to gowno, jest milym chlopakiem, choc moze troche za delikatnym. O, ale jego siostra to cos zupelnie innego. Finnan usmiecha sie zawadiacko. -I wtedy czlowiek sobie uswiadamia, ze idioci z wielkimi idealami sa, kurwa, rownie zli jak cala reszta. Cholerne wojny i rewolucje sa wszystkie takie same. Tylko ludzie zabijaja sie na rozne sposoby. -Oczywiscie nie znalem slow, ktore przemowilyby do wyedukowanego mlodzienca. Mysli pan, ze moglem zmusic tych cholernych idiotow do sluchania? I Seamus przypomina sobie, jak Thomas i jego przyjaciele z Trinity wysmiali go, nawet nie zdajac sobie sprawy z pogardy, ktora kryla sie pod ich lekcewazeniem. On oczywiscie byl zbyt pewny siebie, zeby poczuc sie urazonym - madroscia zyciowa bil ich na glowe - ale dobrze pamieta, jak go zabolalo, ze tak glupio sobie zartuja, podczas gdy na zewnatrz swiat tylko czeka, az wpadna, smiejac sie, w jego paszcze. Jezu, mowi do Anny, probowalem przemowic chlopakowi do rozsadku... ale on jest zdecydowany. -Wiec zanim pan zdazy wymowic "Jack Flash", zaciagam sie, majac rade matki schowana gleboko w sercu, razem z reszta chlopakow do 7. batalionu Royal Dublin Fusiliers, zeby walczyc za lordow i diukow pieprzonej Anglii. Wszyscy sa zadowoleni jak diabli, moze pan byc pewny, ze maja kolejnego fenianina, ktorego moga wyslac na smierc. Walczylem za waszego pieprzonego krola i ojczyzne, o tak, sluzylem jako cholerny sierzant w waszej przekletej armii, na moje, kurwa, rozkazy grzebano zolnierzy kajzera w smolistych glebinach pieprzonych francuskich okopow. Pomoglismy waszym pieprzonym tyranom i jaka za to dostalismy zaplate? Jaka pieprzona nagrode? Gdzie ta cala "wolnosc dla malych krajow", gdzie wolnosc dla Irlandii? A ci w obozach internowania? -Istnieje pewna... choroba - mowi lekarz z ostroznym wspolczuciem - ktora laczy sie z wladza: brak zaufania. -Chce pan wiedziec, dlaczego jestem tak kurewsko rozgoryczony? Powiem panu, dlaczego. Finnan pochyla sie nad biurkiem i z wahaniem wyciaga reke po paczke woodbines, zerkajac na lekarza: Moge? Doktor kiwa glowa: Prosze, niech pan sie czestuje. Seamus wyjmuje papierosa z pudelka, lekarz siega po duza biurkowa zapalniczke i podsuwa ja Finnanowi. -Wie pan, kiedy wykopalismy kajzera z tronu i cala Europa uznala, ze moze obejsc sie bez szwabow, kiedy rozdano wszystkie pieprzone za szczyty, na prawo, na lewo i posrodku, mowie do chlopakow: I kto sie teraz bedzie nami, kurwa, przejmowal? Dublin Pals zgineli nad Somma dla chwaly Anglii, cale pokolenie zostalo starte z powierzchni ziemi. I po co? Zeby mogli zaczac wszystko od nowa, skoro wszyscy najlepsi, najdzielniejsi, najodwazniejsi zostali w pieprzonych okopach i nie beda juz sprawiac klopotow? To nie byli tylko pieprzeni fenianie, ale rowniez bolszewicy. Walczylismy o "wolnosc dla malych krajow", o wyzwolenie slabych spod tyranii. Dlaczego, kurwa, sami nie zasluzylismy na wolnosc? -Lloyd George obiecal zalatwic kwestie autonomii po... -Gowno! Moze tylko ja to widze, ale skonczylem z walka za waszych pieprzonych lordow z parlamentu i diukow z wiejskich posiadlosci. Wie pan, na czym polegala moja zbrodnia? Probowalem uratowac ludzi przed smiercia i wyniszczeniem. -Dostal pan Victoria Cross. Ilu rannych przyciagnal pan na brytyjskie linie tamtego pierwszego dnia? -Brednie! Probowalem ich uratowac, mowiac pieprzona prawde. Reka mu sie trzesie, popiol spada na blat stolu. Pieprzony medal. Chryste, nawet nie pamieta, jak wracal do okopow, nie mowiac o tym, ze podobno przez cala noc chodzil tam i z powrotem, tam i z powrotem, znoszac rannych i martwych, a czasami same szczatki. Ilu, Chryste, ilu ich bylo? Mowia, ze za kazdym razem znikal tylko na pare minut, ze szedl prosto po ciala, jakby wiedzial, gdzie w blocie lezy kazdy z nich, kazdy jeden skurwiel. -Brednie! Probowalem ratowac ich trzy dni wczesniej, ale nie zdolalem. Nie udalo mi sie, kurwa. Probowalem dac im... pieprzona prawde. Wiec jesli pan mnie pyta, dlaczego jestem zgorzknialy i smutny, dlaczego wygladam tak, ze zal, kurwa, patrzec, powiem panu, ze to wszystko wina waszych pierdolonych lordow i diukow, ktorzy nie maja w sercach nawet krzty pieprzonego wspolczucia. Moja... udreka to ich cholerna wina. Doktor poprawia okulary, zamyka manilowa teczke. -Ech, czlowieku, trzeba by miec serce z kamienia albo z zelaza, zeby nie litowac sie nad panskim cierpieniem. Nie zamierzam mowic, ze rozumiem, przez co pan przechodzi. Napatrzylem sie w Inchgillan dosc, by wiedziec, ze kojace frazesy niewiele pomagaja, jesli w ogole. - Zaciaga sie papierosem. - Ale ja chce panu pomoc, Seamusie. Niech pan uwierzy, ze chce. Finnan zastanawia sie, w jaki sposob, zdaniem tego skurwiela, ma mu pomoc sto piecdziesiat pieprzonych woltow zaaplikowanych prosto w jezyk. -Chce panu pomoc w walce z choroba. Drugie miasto imperium Chce wam pomoc w walce z tymi skurwielami, oswiadczyl po jednym z niedzielnych popoludniowych wykladow z ekonomii, po tym, jak inni robotnicy wyszli, pobudzeni nowymi ideami i slowami jak "proletariat" i "imperializm". Maclean spojrzal na niego z lekkim zdziwieniem, ale choc Seamus jakal sie i zacinal, facet wcale nie potraktowal go z gory, nie zachowal sie jak intelektualista, ktory cala wiedze czerpie z ksiazek, a potem mowi niewyksztalconym masom, czego potrzebuja. Nie, on zdjal okulary i czekal cierpliwie, az Finnan skonczy, a potem pokiwal glowa. Seamus nie wiedzial, co zamierza, poki nie stwierdzil, ze geba sama mu sie otwiera i ze wylewaja sie z niej slowa, podczas gdy cala reszta ruszyla do wyjscia, a Mclean zebral notatki i schowal je do skorzanej teczki. Decyzji nie powzial w tamtym momencie, zrobil to juz dawno temu, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. -Zadna ludzka istota - przemawia Maclean, nauczyciel rewolucjonista, w Sadzie Najwyzszym w Edynburgu - zaden rzad nie odbierze mi prawa do mowienia, prawa do protestowania przeciwko zlu. Nie wystepuje tutaj jako oskarzony, tylko jako oskarzyciel kapitalizmu splamionego krwia. Dostal piec lat za podburzanie do buntu. Zwolniony po osmiu miesiacach marszow protestacyjnych odbywajacych sie co tydzien. Seamus slucha, jak pewien spawacz opowiada te historie towarzyszom popijajacym portery w Sarry Heid, opowiada historie pacyfisty, ktory kierowal strajkami robotnikow z zakladow zbrojeniowych i dziewczyn z Neilston Mills, o tym, jak on i reszta zwiazkowcow z CWC wypelnili sale ratusza, zeby piesnia o czerwonym sztandarze zagluszyc Lloyda George'a, gdy przybyl, zeby "zrobic porzadek" z dzikusami znad Clyde. Muir i Shinwell, Kirwood i Gallacher. Maxton, Stewart, Johnston, Wheatley. Ludzie ze zwiazkow zawodowych. Czlonkowie parlamentu. Nauczyciele. Kaznodzieje. Wszyscy wymawiali te nazwiska z szacunkiem. Ale John Maclean, ten to dopiero, kurwa, byl legenda. Policja ruszyla na nich jak szarzujaca kawaleria, wymachujac nad glowami idiotycznymi kawalkami drewna. Jeden z nich stal na schodach City Chambers z kartka w rece, zeby odczytac im rozporzadzenie o zamieszkach. Dobra, mysli Seamus, pokazemy wam pieprzone zamieszki. Wokol niego chaos, pod naporem jezdzcow robotnicy cofaja sie, ale nie uciekaja. Zahartowani w bojach weterani, ktorych jest wsrod nich wielu, biegna po zelazne prety i butelki do ciezarowki czekajacej niedaleko z odciagnieta brezentowa plachta. Klebi sie przy niej dwudziestu albo trzydziestu ludzi, potem wracaja uzbrojeni, zeby walczyc. Nazywaja Glasgow drugim miastem imperium. I moze wlasnie tam zaczyna sie upadek imperium. George Square, Glasgow, trzydziesty pierwszy stycznia 1919. Ten dzien ochrzcza krwawym piatkiem w ksiazkach historycznych, ktore jeszcze nie zostaly napisane. -Chce wam pomoc w walce z tymi skurwielami - oswiadczyl Seamus w czwartym tygodniu wykladow Macleana, ktory mowil o zasadach socjalizmu slowami zrozumialymi nawet dla niego, po drugim tygodniu stania w milczeniu na spotkaniach Komitetu na Badi Street, gdzie Maclean, Gallagher i reszta dyskutowali o zblizajacym sie strajku, po Bog wie ilu pieprzonych miesiacach, kiedy byl tylko kolejnym Irlandczykiem, ktory razem z innymi imigrantami harowal na statkach, trzymajac sie z dala od klopotow, a potem po dlugiej, dlugiej jezdzie tramwajem wracal do podlej nory z wyzywieniem w Dennistoun. Po Inchgillan myslal przez jakis czas, zeby tak po prostu... rzucic wszystko. Opuscic Irlandie, zostawic za soba wojne i zrodzone z niej szalenstwo. Ale nie potrafi. Konczy sie tak, ze tamtego wieczoru zostaje po wykladzie, bierze Macleana na bok i z coraz wiekszym zapalem opowiada mu, co widzial, co zrobil, co probowal zrobic i mu sie nie udalo. Chce pomoc. W jaki sposob moze pomoc? Krwawy piatek Tak wiec Seamus Finnan stoi na George Square, majac za soba wielka fasade City Chambers, Gallaghera po jednej stronie, Kirkwooda po drugiej. Ci dwaj sa jak kamienne lwy, potezni i silni, a Seamus sterczy miedzy nimi jak pieprzony symbol wojny znany kazdemu sposrod nich - Irlandczyk, ktory przyjechal szukac pracy na Clyde, a skonczyl w nedzy i brudzie East Endu. Rdzenni Szkoci, w duzej czesci weterani wojenni, wrocili do domu, a tam czekala ich bieda. Wlasciwie powinni byc wrogami, Szkoci i irlandzcy imigranci kradnacy im robote. Ale nie. Razem strajkuja o czterdziestogodzinny tydzien pracy, o zajecie dla wszystkich szescdziesieciu tysiecy ludzi stali, ognia i elektrycznosci, budowniczych statkow, ktorzy wala mlotami w nity albo posluguja sie palnikami spawalniczymi, pracownikow elektrowni, robotnikow od topionego zelaza i czarnego wegla, hutnikow produkujacych stal, material, z ktorego zbuduja swiat. Teraz powiewa nad nimi czerwony sztandar. Tego dnia zaczyna sie rewolucja. Seamus zabiera glos. -Mowia wam: Czy wy nie myslicie? Mowia: Posuneliscie sie za daleko. To prawda. Probowalem pokazac chlopakom, ktorzy mieli umrzec, ze jest inna droga. Dalem im nadzieje, slepa nadzieje jako lekarstwo, usiedlismy razem i modlilismy sie w tamten krwawy ranek pierwszego lipca. Czy to macie na mysli, mowiac "za daleko"? To, ze probowalem zlagodzic ich cholerny strach waszymi pieprzonymi klamstwami? -O, ale jest cos wiecej. Wydawalem im rozkazy, tak? Ryczalem, kurwa:. "Do ataku!" i wszyscy szli. Krzyczalem: "Ognia!" i powinniscie, bracia, widziec ten pieprzony show. Ognia? Ja wam dam cholernego ognia! Patrzy nad glowami tlumu na konna policje z uniesionymi palkami, wypelniajaca boczne ulice wokol calego placu, na prawo i lewo: North i South Frederick Street, Hanover Street i Queen Street, wszystkie nazwane od pieprzonych krolow i krolowych, lordow i diukow, ktorzy wyslali ich na smierc, jakby jebani niemieccy dranie... jakby Windsorowie nie byli cholernymi kuzynami kajzera. Konie tancza i parskaja nerwowo przed atakiem, z ich nozdrzy bucha para, oddech Seamusa tez paruje konska moca. Nadszedl ten dzien, ta godzina. -Dam wam ogien pieprzonej prawdy, ogien, ktory, kurwa, plonie w waszych sercach, jest w waszej krwi i w mojej, napedza statki, dzieki ktorym zbudowano imperium, ogrzewa ich rezydencje swiatlem elektrycznym, podczas gdy my mamy bloto, gaz i pieprzone gowno. -Jakie oskarzenia wniosa przeciwko nam lordowie? Przeciwko Irlandczykom trzymanym w obozach w calej Anglii, Walii i nawet tutaj, w Szkocji? Krzyki: Hanba! Hanba! -Jakie oskarzenia wniosa przeciwko waszemu Johnowi Macleanowi? Czego tak sie boja, ze wciaz bredza o niemieckim spisku, bolszewikach i innych bzdurach, wtracaja nas do wiezienia, internuja nie wiadomo na jak dlugo? Nie, zadnych wyrokow, zadnych terminow, jesli chodzi o obrone pieprzonego krolestwa. Ale kiedy im to wygodne, zwalniaja tego czy innego, jak na przyklad mnie. Dlaczego biegaja wystraszeni po Whitehall i Buckingham? Boja sie ognia w naszej krwi, ognia w naszych rekach, ognia w naszych oczach? Zaczerpuje tchu i podnosi glos. -Podburzanie! Szescdziesiat tysiecy ryczy, glosy jak piesci boksuja powietrze. Seamus unosi rece z dlonmi zwroconymi do przodu, ucisza tlum. -Po co wam to? - pytaja mnie. Nie rozumiecie, ze wojna jest wazniejsza niz zycie garstki fenian? Nie rozumiecie, kurwa, ze nie macie zadnej szansy? Nie rozumiecie -tu powtorze slowa, ktorych uzyl tamten pieprzony dran w pieprzonych okopach nad pieprzona Somma - nie rozumiecie, ze to wielki blad? Wielki blad! Zapomnijmy o tym na chwile, mowi Szalony Jack Carter tamtego dnia przed trzema laty... Chryste, a wydaje sie, ze minelo juz trzydziesci. Dla ciebie, tak jak dla mnie, to na pewno tez jest... przykre. Wszyscy popelniamy biedy, stary. Demon ukryty w butelce wyczynia z ludzmi dziwne rzeczy, sierzancie. Wygaduja potem rzeczy, ktorych wcale nie maja na mysli. Ale w jego spokojnych slowach byla ukryta wiadomosc. Armia moze latwo przebaczyc ten jeden... blad. Pozwole ci stad wyjsc, jesli bedziesz chetny do wspolpracy. Powinien byl wtedy udusic skurwiela, to jasne. Mloty Red Clyde -Wielki blad - mowi Seamus. - O, ale latwo wskazac cudzy blad, jesli sie nie jest jego ofiara, jeden wielki blad, najwiekszy ze wszystkich. Po wiem wam, jaki popelnili ci skurwiele! Mysleli, ze bedziemy znosic to, co nam zrobili, bracia, co robia i co zawsze beda robili, mysleli, ze im sie upiecze. Wyslali cale pokolenie, zeby ginelo na obcych polach za czcze slowa. Nie dali im nic, do czego mogliby wrocic, oprocz pieprzonego brudu i ponizenia. To byl ich cholernie wielki blad. Tlum burzy sie z powodu tej niesprawiedliwosci. A tymczasem sprawiedliwosc siedzi na koniach w bocznych ulicach, sciska palki i czeka na rozkaz do ataku. -O tak. Popelnilem wielki blad. Wiedzialem, co robie, i dokonalem wyboru, nie przecze. Wzialem do reki pieprzony karabin, nie dla nich, ale dla chlopcow, ktorzy maja zginac. Chryste, nigdy nie sadzil, ze zostanie ukarany za klamstwo, za to, ze do nich wrocil i smial sie z nimi, modlil, usmiechal, w milczeniu dzielil papierosami, kiedy razem czekali na swit, a on czul sie pusty i samotny, jakby juz wdrapywal sie po skalach pod ogniem frycow, zeby zdobyc jakies ponure wzgorze, a potem sie odwrocil, z drutem kolczastym wbitym w skore - Chryste, nie teraz - i zobaczyl ich wszystkich -nie teraz - za nim i pod nim - Jezu - rozrzuconych... -Dlaczego?! - krzyczy ochryplym glosem. - Za wolnosc dla malych krajow? Czy za Anglie, Mammona i lordow? Czeka, az ryk spoteznieje, a potem ucichnie. Bo czy nie do tego wszystko sie sprowadza? Mloty Hefajstosa buduja maszyny, dzieki ktorym Mammon kieruje swoim imperium, brutalnym imperium rzadzonym przez stu diukow, przez lordow bez twarzy i ministrow. Przybiera lagodniejszy ton, glos rozsadku. -Bracia, towarzysze, wrocmy jednak na ziemie, jak oni lubia powtarzac. Wskazuje na prawo, na North Frederick Street i zbite szeregi mezczyzn w mundurach koloru nocy, jakby uswiadamial im powage sytuacji. -Prosze, uspokojmy sie - mowi z lekka nuta drwiny w glosie. - Po rozmawiajmy o tym, co jest tutaj i teraz. Przeszlosc to, jak twierdza, inna kraina. Niewazne, co bylo wczoraj, powinnismy myslec o dniu dzisiejszym. -Ale nie placzmy nad nasza obecna niedola. Nie. Wspolczujmy wszystkim, ktorzy cierpia pod imperialistycznym jarzmem, w Szkocji, w Irlandii, w Anglii albo na swiecie. Jednego dnia zniszczone jedno zycie, drugiego inne. Oto co odpowiadam, kiedy mowia, ze to podburzanie i ze nie mamy szansy: nie wiedza, jacy naprawde jestesmy, bracia, ludzie ze stali i ognia. Mloty Red Clyde dzwiecza glosno i obwieszczaja koniec ich imperium! Slyszy loskot konskich kopyt na bruku. Policja szarzuje, wymachujac palkami, i zamienia odbywajacy sie w piatek trzydziestego pierwszego stycznia 1919 na George Square w drugim miescie imperium goracy, ale pokojowy protest w krwawe rozruchy. ERRATA Czarne lzyMetatron idzie nietkniety posrod zamieszek, omija szabrownikow, przestepuje gruz, rozbite szklo wystaw sklepowych, manekiny wygladajace jak trupy pozbawione konczyn. Gdzies za nim wybucha samochod, ale on nie zwraca na to uwagi, tylko wchodzi przez roztrzaskane drzwi do centrum handlowego. Jakas kobieta, naga do pasa i pokryta napisami wymalowanymi czerwona szminka - pieprz mnie, pieprz mnie, pieprz mnie - rzuca sie na niego z kijem bejsbolowym. Metatron robi unik, chwyta ja za ramie, wykreca je, przyciaga napastniczke do siebie i szepcze jej do ucha magiczne slowa. Kobieta nieruchomieje, upuszcza kij i osuwa sie na ziemie, szlochajac na wspomnienie dziecka, ktorego nigdy nie miala, zdjeta smutkiem, ktory wlasnie zasial w jej glowie. Jej lzy sa czarne, ale Metatron wie, ze to nie z powodu tuszu do rzes. Ma trudne zadanie. Nie jest zabojca ani okrutnym czlowiekiem, ale ostatnio nie dzieje sie dobrze. Wcale nie dzieje sie dobrze. Idac, porusza palcami w rekawicy, zeby otworzyc raport Hendersona na temat Finnana. Tekst przewija sie w jego soczewkach na de amerykanskiej apokalipsy: ludzi biegajacych w amoku, przewroconych samochodow, ozdobnych fontann wypelnionych puszkami po piwie, czarnej chmury bitmitow wymieszanej z dymem dopalajacych sie budynkow. Do diabla, ale przynajmniej jedna rzecz idzie zgodnie z planem. Regres Irlandczyka postepuje gladko, bitmity klebia sie w jego glowie i duszy, wylapuja stare wspomnienia i tkaja z nich nowa historie, ktora Metatron chce w niego wpisac. Niestety, minelo duzo czasu, odkad przeprowadzal operacje na tym poziomie, zaglebial sie w dusze az do jej rdzenia, zeby dotrzec do archetypu. Nie jest okrutnym czlowiekiem, ale trzeba to zrobic. Swiat plonie, a Finnan musi wiedziec, kto wznieca pozary, po je podsyca. Albo bedzie to wiedzial Prometeusz. To stara historia, moze najstarsza ze wszystkich - o zlodzieju ognia. Metatron pamieta ja jeszcze z czasow, kiedy sam byl dzieckiem. Tytan, ktory walczyl z Zeusem, zeby odebrac wladze zlemu Kronosowi, a potem zdradzil krola bogow, ukradl mu ogien i dal ludzkosci. W innym micie aniol, ktory byl kapitanem zastepow, lecz obrocil sie przeciwko suwerenowi, przynoszac ludziom owoc, ktory przyczynil sie do ich upadku, wiedze o dobru i zlu. Podstepny Kruk, ktory wykradl ogien z jaskini Starszych i zostal spalony za swoja zbrodnie. Enkin maja legende o swoim jezyku skradzionym z paleolitycznej jaskini cieni i ochrowych malowidel przez pierwszego z szamanow, pierwszego czlowieka, ktory wszedl do Welinu i nie wiedzial, spada czy frunie, gdy rozbrzmialo w nim Slowo zmieniajace go w... enkin. Prawda zaginela, zanim Metatron urodzil sie jako Enki w malej rzecznej dolinie na polnoc od gor Zagros, ale uslyszal od ojca historie, ktora wczesniej jemu opowiedziano, i przez millenia swojego zycia upewnil sie, ze to cos wiecej niz mit. Prometeusz jest archetypem, ktory przetrwal w ludzkich snach. Trzeba go jedynie wydobyc z ukrycia. Przekracza rozbity telewizor i wchodzi do sklepu z elektronika. Stojace wzdluz scian oszklone szafki sa spladrowane, wywieszki z cenami rozrzucone po podlodze, kasa otwarta i przewrocona, bilon wala sie po ladzie. Czarny roj jest tutaj najgestszy, idzie sie przez niego jak przez dym, tylko ze ten dym ustepuje Metatronowi z drogi, zachowuje dystans, jakby wyczuwal zagrozenie. Bitmity nie chca, zeby ich tworca sprobowal je przeprogramowac, bo juz posmakowaly wolnosci. Enkin lezy oparty o sciane na zapleczu, obok malej kratki wentylacyjnej, przez ktora wlewa sie ciemna chmura. Oczywiscie. Przewody i rury, tunele metra i kanaly. Bitmity wykorzystuja je w taki sam sposob, jak enkin boczne drogi, poczekalnie lotniskowe, windy i puste biura, zakrzywiajac przestrzen i czas. Geograficzna bliskosc nie ma znaczenia, kiedy sie podrozuje przez Welin; liczy sie bliskosc morfologiczna, podobienstwo, zgodnosc. Enkin jest od stop do glow pokryty czarnym pylem, solidny cien czlowieka. Metatron kleka obok niego, przysuwa reke do jego ust, wyczuwa oddech, powolny i slaby, ale ma nadzieje, ze lekarze uratuja nieprzytomnego, zaluje, ze go wyslal... do diabla, przeciez nie moze wszystkiego robic sam. Ten mial tylko znalezc zrodlo i zlozyc meldunek, a reszta zajalby sie zespol. Ograniczenie strat, mysli Metatron, gaszenie ognia; wlasnie to robia w ostatnich czasach. Wypowiada slowo i sciana zaczyna migotac, rozmazywac sie, jakby patrzyl na nia katem oka. Kiedy obraz sie wyostrza, nie ma juz kratki wentylacyjnej - nigdy jej nie bylo - tylko pusta, pomalowana plyta gipsowa. Bitmity, odciete od dowodztwa - kimkolwiek albo czymkolwiek ono jest - kraza chaotycznie. Metatron zdejmuje rekawice i kladzie dlon na czole mezczyzny. Czuje, ze male mozdzki mechanicznych istot porozumiewaja sie goraczkowo, zdjete strachem. Cos, co je opetalo, teraz zniknelo, stad ich zagubienie. Powoli zaczynaja sunac przez twarz mezczyzny w strone dloni Metatrona, wpelzaja w nia, jakby przywolywal je swoim szeptem. Na zewnatrz rozlegaja sie strzaly. Duchy Ulica jest ruchliwa jak to w sobotni letni dzien. Ludzie robia zakupy, spaceruja, gawedza w kawiarniach i barach, buszuja po sklepach plytowych, zatrzymuja sie, zeby posluchac ulicznych artystow. Przed fast foodami stoja cybernaganiacze, gigantyczny animowany byk w stroju bejsbolisty albo rozesmiany klown wykrzykuja specjalne oferty, polecaja posilki rodzinne, reklamuja telewizyjne show z gwiazdami popu, filmy Disneya, gry symulacyjne. Tu i owdzie nawiedzony prorok trzyma tablice z napisem KONIEC SWIATA i zarzuca przechodniow szalonymi teoriami o oenzetowskich spiskach albo o tajemniczych wladcach swiata wzietych z Biblii i z serwisow informacyjnych, ale nikt nie bierze ich powazniej niz przed Wojna. Mimo niewyjasnionych znikniec i naglych zamieszek, ktore sa tematem rozmow, mimo niespokojnych czasow, bitew miedzy anarchistami i neonazistami toczonych na ulicach Europy, krwawego oblezenia Jerozolimy, ludobojstwa w Afryce i wielu innych historii dziejacych sie blizej - przejmowania wladzy w miasteczkach Srodkowego Zachodu przez milicje, wyrzucania muzulmanow z Nowego Jorku - zycie toczy sie dalej. Nikt nie zwraca uwagi na samochod, ktory zatrzymuje sie przed wypalona skorupa salonu tatuazu, ani na wysiadajacych z niego dwoch mezczyzn w czarnych garniturach, nawet kiedy jeden z nich zdejmuje okulary przeciwsloneczne i pokazuje oczodoly bez oczu, wypelnione plomieniami. Carter i Pechorin wyciagaja z bagaznika bezwladne cialo i taszcza je miedzy soba do Madame Iris, a nikt tego nie zauwaza. Wydaje sie, ze tutaj rzadzi smierc. Ukladaja cialo na krzesle i cofaja sie. Otaczaja ich poczerniale cegly, wszedzie klebi sie pyl. Wygladaja jak posagi w swiatyni strzegace trupa, ktory siedzi na tronie. W pewnym sensie nimi sa, straznikami z kamienia obleczonymi w skore, rownie obcy temu swiatu jak zabici, ktorych pelno jest w wiadomosciach z innych miejsc, z innych czasow. Kraza w nich bitmity, zadowolone z rozwiazania tej drobnej sprawy. Thomas Messenger nie zyje. Eresz nie zyje. Carter i Pechorin, choc moga chodzic po swiecie, tez sa martwi. Duchom enkin, ktorzy zmarli ponad dziesiec tysiecy lat temu, ozywionym na chwile dzieki krwi, atramentowi i swego rodzaju nanointeligencji, sprawia to pewna satysfakcje. Smierc jest naturalnym stanem, ku ktoremu zmierzaja wszystkie zyjace istoty. Bitmity wycofuja sie z dwoch gospodarzy, plomienie w oczach Cartera strzelaja i gasna, dwa ciala osuwaja sie na podloge jak szmaciane lalki. Halabardnicy Metatrona spelnili swoje zadanie, juz nie sa dluzej potrzebni, zostana porzuceni jak kawalki miesa, przypadkowe ofiary schwytane w tryby przeznaczenia, ktorego nie mieli szansy zrozumiec. -Ani ty, ani ja nie musimy tego rozumiec - stwierdza Pickering. Carter przelyka resztke porto i odstawia kieliszek na zielony blat stolika, przy ktorym siedza. Jeden z kelnerow rusza w jego strone z pytajacym spojrzeniem. Na znak klienta zabiera puste naczynie. -Poprosze jeszcze raz to samo - mowi Carter. Odwraca sie do Pickeringa. Juz stracil rachube, ile razy toczyli ten spor od czasu rozejmu; kazde spotkanie w klubie konczy sie w ten sposob, ze Carter zadaje wciaz te same pytania, doszukujac sie przyczyny rzezi albo starajac pogodzic z tym, ze nigdy jej nie bylo, ze wszystkie idealy jego mlodosci zostaly pogrzebane nad Somma razem z trzydziestoma tysiacami poleglych w czasie wielkiej ofensywy. Ale Pickering jest niewzruszony, w kolko mowi o koniecznosci powstrzymania niemieckiej potegi. Zawsze ta sama retoryka: mala Belgia i obowiazek silnych. -Nie moge tego zaakceptowac - oswiadcza Carter. - Przykro mi, ale nie trawie tych bredni o szerszej perspektywie, powtarzania, ze nie nasza rzecza jest kwestionowac decyzje zwierzchnikow, ze mamy lezec spokojnie, zacisnac powieki, gryzc poduszke i myslec o Anglii. - Urywa, na jego twarz wyplywa rumieniec. Odchrzakuje i macha reka. - Posluchaj, Pickering, skoro ty ani ja nie potrafimy odpowiedziec na te cholerne pytania, jak sadzisz, co sobie mysli biedny Tommy z ulicy? Teraz, kiedy wyrwalismy sie z piekla na ziemi i... -Masz racje, stary. Pickering pochyla sie z wyrazem niepokoju na twarzy. Carter sie trzesie. Kelner nalewa do kieliszka porto z krysztalowej karafki i odchodzi. Carter wciaz drzy, jest chory z przerazenia, poczucia winy, kompletnej dezorientacji. To nie moze byc on. Nie Messenger. Wykluczone. To tylko sila sugestii. To sumienie szuka sposobu, zeby dac mu nauczke. Chlopak o kasztanowych wlosach i ciemnych oczach, lagodny i dostatecznie podobny do tamtego, by obudzic straszne wspomnienie. Czytal prace Riversa o zwiazkach miedzy wyparciem a halucynacja, stad wie, jaki mechanizm lezy u podloza zjawiska, ale wcale nie czuje sie przez to lepiej, widzac chlopca, ktorego kazal rozstrzelac za tchorzostwo, w kelnerze nalewajacym mu w sobotnie popoludnie porto w londynskim klubie dla dzentelmenow. Smierc nie pasuje do tego miejsca - ani w postaci trupow walajacych sie na Piccadilly, ani pieknego chlopca w wyprasowanej bialej marynarce. -Przepraszam - mowi zdlawionym glosem. - Przepraszam, wydawalo mi sie, ze zobaczylem kogos, kogo znalem... we Francji... kogos, kto zginal. - Smieje sie nerwowo, ze scisnietym gardlem. - Maly wstrzas, rozumiesz? Pewnie wygladam, jakbym zobaczyl ducha, co? -Nie powinienes tyle myslec o przeszlosci - stwierdza Pickering. - Nazywali cie Szalonym Jackiem Carterem, bo wciaz gadales o Homerze. Liczy sie przyszlosc, stary. -Przyszlosc jest zbudowana na ruinach przeszlosci i zamieszkana przez duchy. -Tak - zgadza sie Pickering. - Moze potrzeba jej dobrych starych egzorcyzmow. 2 PROMETEUSZ ODNALEZIONY Dzienniki Jacka Cartera, 192117 marca 1921. Przygotowania w Tyflisie zakonczylismy pozno wczorajszej nocy, wyruszylismy dzisiaj, w chlodny, rzeski ranek i teraz podazamy na polnoc Gruzinska Droga Wojenna, wzdluz rzeki Aragwi ku stokom gory Kazbek. Niebo jest bezchmurne, swiatlo ostre - pogoda tutaj bywa mniej sklonna do naglych zmian niz w Alpach. Dobry okres - albo zly, zaleznie od punktu widzenia - czesciej trwa dwa tygodnie niz jeden dzien, a bardzo przydalyby sie nam korzystne warunki w czasie marszu przez wysoko polozone przelecze i ostre grzbiety centralnego Kaukazu. Grupa archeologiczna sklada sie tylko z profesora Hobbsbauma i mnie; wynajelismy miejscowych poganiaczy oslow i przewodnika, ale glowna czesc wyprawy to eskorta, ktora uznal za stosowne zorganizowac Hobbsbaum, mieszany oddzial najemnikow zlozony z bialych Rosjan, nacjonalistow osetyjskich i gruzinskich, i paru naszych. Nie wiem, jaki regiment maja Brytyjczycy - nie pytalem - ale moglbym przysiac, ze widzialem, jak aresztowano ich we Flandrii... zdaje sie, ze chodzilo o jakis incydent z szabrowaniem. Niezbyt by mnie zaskoczylo, gdyby sie okazalo, ze to dezerterzy. Szczerze mowiac, gdy patrze na ich dowodce, "kapitana" Pechorina, na jego rasputinowska brode, blizne i opadajace powieki, martwie sie, ze Hobbsbaumowi i mnie grozi wieksze niebezpieczenstwo ze strony naszych "rodakow" niz ze strony miejscowych bandytow albo czerwonych. Pija czesciej niz jedza, kloca sie czesciej niz pija. Zdaje sie, ze tak jest w calym regionie. Biali sa niezdyscyplinowani, a ich sojusz z nacjonalistami kruchy; Hobbsbaum twierdzi, ze wytyczona dla nas trasa jest "na razie bezpieczna", ale ja mam watpliwosci. W kazdej chwili Armia Czerwona moze przedrzec sie przez ich linie i ponownie zdobyc te male, slabe republiki. Coz, w kazdym razie to bedzie przygoda; i oby nie szukanie wiatru w polu. Nie mialem odwagi podzielic sie swoimi watpliwosciami z profesorem, ale on na pewno zdaje sobie sprawe, jak absurdalny jest jego pomysl. Szukac zaginionej Aratty na Kaukazie. Dlaczego nie lancuchow Prometeusza? Dziennik Jacka Cartera, 1999 Drogi N.! (Tak zaczyna sie list). Mialem dzisiaj duze szczescie. Myszkujac po bazarach Boazkoy, trafilem na mala gliniana tabliczke z wczesnym pismem klinowym, bardzo istotna dla moich badan. To drobiazg, nie wiekszy od dloni, ale odcisniete na nim male znaki sa nader wazne. Nie tylko opisuja dokladnie, gdzie mozna znalezc Polnocne Miasto Sumeryjczykow, ale robia to w jezyku spokrewnionym z sumeryjskim, jednak zdecydowanie od niego roznym. Moze da sie udowodnic moja teze o zwiazkach miedzy Sumerem i Aratta. To prawda, ze w tekscie nie pojawia sie nazwa Aratta, ale jest mowa o "Polnocnym Miescie, ziemi rodzinnej". Istnieje tez druga mozliwosc, ktorej nawet nie smiem rozpatrywac. W kazdym razie wyslalem depesze do mojego dawnego studenta Cartera z prosba, zeby jak najszybciej spotkal sie ze mna w Tyflisie. Alez czeka nas przygoda! Nie wiem, kto to jest N. ani jak moj dziadek i imiennik wszedl w posiadanie tego listu. Przypuszczam jednak, ze historia powinna zaczac sie od tajemnicy niewypowiedzianego imienia. Ale czy rzeczywiscie od tego sie zaczelo? Dla Hobbsbauma moze tak, natomiast dla mojego dziadka poczatkiem na pewno byl wyslany z Ankary telegram, ktory dotarl do niego do Bagdadu 5 marca 1921 roku. ZNALAZLEM ARATTE STOP MIALEM RACJE STOP SPOTKAJMY SIE W TYFLISIE JAK NAJSZYBCIEJ STOP NASZ KAMIEN Z ROSETTY STOP Ja jednak sadze, ze historia zaczyna sie od listu, ktory w dziecinstwie pokazala mi babka, opowiadajac o zaginionym poszukiwaczu przygod, ojcu mojego ojca. Wlasnie po nim wszyscy nosilismy imie Jack. Kapitan Jonathan Carter. Szalony Jack Carter. Ten list sprawil, ze babka opuscila dom w Irlandii i przebyla ocean, zeby rozpoczac nowe zycie w Ameryce. Wtedy po raz ostatni miala wiesci od ukochanego. 7 marca 1921. Moja najdrozsza Anno! (Wyobrazam sobie, jak moj dziadek kresli te slowa w jakiejs nadbrzeznej tawernie). Piszac do ciebie, znowu jestem w drodze. Wiem, ze obiecalem wrocic za miesiac, ale stary Samuel Hobbsbaum przyslal mi bardzo intrygujacy telegram, w ktorym twierdzi, ze znalazl Aratte. Na pewno juz zdazylem znudzic cie smiertelnie, ale jesli profesor ma racje, byloby to najbardziej zdumiewajace odkrycie archeologiczne od czasow, kiedy Schliemann odkopal Troje. Ukochana, wiem, ze mroczna przeszlosc cie wcale nie interesuje, ale moze sie okazac, ze to nastepny kamien z Rosetty, klucz do calej zaginionej kultury. Po prostu musze spotkac sie z Hobbsbaumem. Wyznam jednak, ze nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego wyznaczyl spotkanie w Tyflisie, skoro depesze wyslal z Ankary. Nalezaloby sadzic, ze wyprawa do polnocnej Anatolii powinna sie zaczac gdzies w poblizu! Moge tylko przypuszczac, ze Samuel znalazl w Gruzji rozwiazanie jakiejs zagadki i ze z Tyflisu skierujemy sie na poludnie w strone jeziora Van albo gory Ararat, najbardziej prawdopodobnych lokalizacji miasta. W kazdym razie, Anno, jutro pozegluje wzdluz kaspijskiego wybrzeza Persji, przez Astare w Azerbejdzanie i dalej w gore rzeki Kur do Tyflisu. Prosze, pozwol mi na te ostatnia wyprawe, zanim sie ustatkuje. Przepraszam za pospieszna bazgranine. Wiesz, jak bardzo cie kocham, najdrozsza, i jak szaleje za zagubionymi miastami i starozytnymi cywilizacjami. Obiecuje, ze wkrotce bede z toba. Twoj na zawsze Jack A moze historia - ta historia, moja historia - zaczyna sie od nastepnego listu, znacznie pozniejszego, wyslanego 21 marca 1999 do mlodego czlowieka, ktory szukal odpowiedzi na pytanie, skad pochodzi. Nie dawalo mi ono spokoju juz wtedy, gdy jako pieciolatek siedzialem na kolanach babki i sluchalem jej opowiesci o bohaterze znad Sommy, jedynym mezczyznie, ktorego kochala i ktorego twarz widziala w mojej. O tak, mowila cicho i spiewnie, masz jego oczy, niebieskie jak niebo i tak samo marzycielskie, jego blond wlosy, delikatne i miekkie. Drogi panie Carter! Z zalem musze powiedziec, ze pan sie myli. Rzeczywiscie przebywalem w poludniowym Kaukazie we wspomnianych przez pana okresach, ale niestety, nie przypominam sobie, zebym w czasie wojny albo kiedykolwiek wczesniej spotkal panskiego dziadka. Oczywiscie czasy byly niespokojne, okolice niebezpieczne; nie moge wykluczyc, ze nasze sciezki przeciely sie na krotko. Jednak zapewniam pana, ze nie bralem udzialu w jego ekspedycji. Moze towarzyszyl mu inny Josef Pechorin? Przykro mi, ale nie potrafie rzucic wiecej swiatla na ten epizod w historii panskiej rodziny i oswiadczam, ze nigdy nie bylem w Aratcie. Czy wierze w zaprzeczenia Josefa Pechorina? Dlaczego napisal "w czasie wojny albo wczesniej", skoro ekspedycja Hobbsbauma i Cartera odbyla sie w roku 1921? Czy chodzi o zupelnie inna wojne? Nie, nie uwierzylem mu. Bylem pewien, ze cos ukrywa, wiec dalej kopalem. Nadal nie wiem, kto przyslal mi paczke z dziennikami i notatkami, transkrypcjami i tlumaczeniami. Czesc materialow byla po angielsku, kilka po rosyjsku, wiele w jezyku niepodobnym do zadnego z tych, z ktorymi sie w zyciu zetknalem. Ale wlasnie w ten sposob dowiedzialem sie o drugiej wyprawie. Druga wyprawa 2 wrzesnia 1942. Mowia mi, ze Samuel Hobbsbaum zostal aresztowany. Mlody oficer SS, Strang, opisal akcje w warszawskim getcie, psy, strzaly, przypadkowa - nie, zamierzona - brutalnosc. To tylko kwestia czasu, powiedzial, kiedy obozy pracy rozwiaza "kwestie zydowska". Jego slowa i ton zmrozily mi krew w zylach, ale taktyka nie zrobila na mnie wrazenia. Mam wlasne leki. I piersiowke. Zgrzytanie, stukot kol wagonu towarowego i wstrzasy przyprawiaja mnie o mdlosci. Reka, w ktorej trzymam pioro, drzy. Ale to drobiazg. Grozby Stranga rowniez. Przeraza mnie natomiast powolne trzezwienie. Oczywiscie zabrali mi butelke i poczekali na delirium tremens, zanim rozpoczeli przesluchanie. Stenograf z calkowita obojetnoscia notuje slowa, ktore wypowiadam. Strang sterczy nade mna albo przeglada przy stole papiery. Pechorin stoi za nim. Sa luki, ktore trzeba uzupelnic, mowi szwab. Musimy poznac najdrobniejsze szczegoly. Zerknalem na Pechorina, on odpowiedzial mi spojrzeniem zimnym i martwym. Niech pan to napisze, zazadal. Chca, zeby pan wszystko spisal. Chyba wlasnie wtedy zemdlalem. Dali mi krzeslo i posadzili przy drewnianym stole przysrubowanym do podlogi na koncu trzesacego sie wagonu. Niedawno zjawil sie Strang i rzucil na blat plik papierow: moje stare dzienniki, notatki Samuela i innych, dotyczace ekspedycji z 1921. Nie moge o tym myslec, nie moge o tym mowic. Czego oni ode mnie chca? Wypytuje Stranga, ale on nic mi nie mowi. Probuje sobie przypomniec kilka ostatnich dni, ostatnie miejsce, w ktorym przebywalem, ale po dwudziestu latach zapominania... Bylem w Turcji tydzien temu czy przed rokiem? Wczesniej? Cuchnaca ladownia lodzi rybackiej; jeszcze czuje na sobie ten smrod pod odorem alkoholu. Pamietam glosy i gardlowy akcent. Rosjanie? Pechorin! Do diabla z nim! Pamietam, ze stoi nade mna, taki sam bezduszny dran jak wtedy, gdy pierwszy raz go zobaczylem. Powiedzial cos do mnie. O Boze! Wracamy. Nie moze pan czy nie chce, panie Carter? Zapis przesluchania. Rostow nad Donem, 5 wrzesnia 1942, 15:40. -Prosze mi opowiedziec o Aratcie. -Nie ma nic do opowiadania. -Nieprawda. Prosze opowiedziec o Aratcie. -Wspomina sie o niej w sumeryjskich dokumentach takich jak Enmerkar i krol Aratty jako o miescie lezacym daleko na polnocy. Sumerowie uwazali jego mieszkancow za swoich dalekich kuzynow. Oni... idzcie do diabla! -Prosze opowiedziec o wyprawie do Aratty. Co tam znalezliscie? -Niczego nie znalezlismy. Ekspedycja zakonczyla sie niepowodzeniem. -Nie bedzie pan wspolpracowal? Moze powinnismy zrobic krotka przerwe. 15:46. -Niech pan nam powie, co znalezliscie w Aratcie. Dlaczego jest pan taki niechetny do rozmowy na ten temat?-(glos stlumiony) -Glosniej. -Idzcie do diabla! -Niestety, panie Carter. Prosze spojrzec w papiery lezace na biurku przed panem i powiedziec, czego brakuje. Niech pan uzupelni luki, panie Carter. -Zapytajcie Pechorina. On tam byl. -Zapytalismy i przekazal nam duzo informacji. Ale jego pamiec jest troche... zatarta. Co wam sie przydarzylo w Aratcie? -Nic. -Cos panu pokaze, panie Carter. -Te notatki, jak twierdzi pan Pechorin, to transkrypcje sumeryjskich tekstow o Aratcie. Tutaj mamy teksty hetyckie, a ten pochodzi z arattanskiej tabliczki i mowi o "najwiekszym miescie na polnocy". Na pewno chodzi o Aratte, prawda? -Tak mozna przypuszczac. -Jednak te zapisy, w ktorych Hobbsbaum uzyl alfabetu rzymskiego i cyrylicy, nie sa tekstami sumeryjskimi ani hetyckimi, nie jest to rowniez jezyk z tabliczki. Nie rozumiem ich. -Ja tez. -A te znaki na dole i tutaj, na odwrotach kartek, te zakretasy i kropki, co to jest? Nie pochodza z zadnego znanego mi jezyka. Z pewnoscia nie jest to pismo klinowe. - Nie. -Co one znacza? -Nie potrafie odpowiedziec. -Dziwne. Dokladnie to samo oswiadczyl Pechorin. Nie potrafi pan czy nie chce, panie Carter? Kosci gigantow Majkop, 6 wrzesnia 1942, 16:20. -Wie pan, panie Carter, slyszalem wielu ludzi wychwalajacych prace panskiego zydowskiego przyjaciela na temat polnocnoanatolijskiej prehistorii. -I dlatego wyslaliscie go do obozu pracy? -Artykuly, w ktorych laczy Arattanczykow z Sumerami, porownuje jezyk sumeryjski z wegierskim i innymi z rodziny turanskiej sa... nadzwyczajne. On pierwszy wysunal teorie o rasowym pokrewienstwie Arattanczykow i Sumerow, pierwszy ustalil, ze prehistoryczne osady znad Dunaju i z Anatolii utrzymywaly ze soba kontakty handlowe, tak? Ale powinienem byl przewidziec, ze Zyd nigdy nie opowie calej historii. -To cala historia. -Chyba nie czuje sie pan dobrze. Malego drinka dla odprezenia? -Nie potrzebuje. -Ale pan chce. Nie? Coz, tylko proponowalem. Zgadzal sie pan z profesorem, ze Aratta byla starsza kultura, ze Jerycho i Catal Hiiyiik mogly byc jedynie wysunietymi placowkami imperium, zbudowanymi z drewna, skory i kosci zamiast z gliny i kamienia. Nie? Wiec pojechaliscie szukac Aratty i znalezliscie ja. Znalezliscie relikty tej starej kultury. Kosci gigantow, ze sie tak wyraze. -(smiech). Relikty! Relikty? Rozkladam na podlodze zapisy przesluchania i szperam w pudelku po butach w poszukiwaniu wlasciwej strony dziennika. Moj dziadek nie prowadzil go w zeszycie, ale na luznych swistkach, kartkach wyrwanych w hotelach z bloczkow firmowych, z malych notesikow, na papierze kancelaryjnym, listowym albo formatu A4. Relikty... Jest! Klade odnaleziona strone obok pozostalych jako kolejny element ukladanki... Po przestudiowaniu zachowanych fragmentow arattanskiego (pisze dziadek) w mojej glowie nie powstala najmniejsza watpliwosc, ze zarowno on, jak i sumeryjski naleza do rodziny turanskiej (sprawdzilem, ze chodzi o jezyki uralo-altajskie wywodzace sie z obszaru Azji Srodkowej, ktory obejmuje gory Ural i Altaj) ani ze Sumer ma swoje poczatki w Aratcie. Wszystko jednak wskazuje na okolice jeziora Van jako jedyna prawdopodobna lokalizacje miasta. Szukanie go w centralnym Kaukazie bylo po prostu szalenstwem. I nadal jest. Martwi mnie, ze Pechorin wie. Musi wiedziec, chyba ze... jego pamiec rzeczywiscie szwankuje. Mowi we snie, ale nie po rosyjsku. Mamrotane przez niego spiewne slowa sa mi az nazbyt znajome. Ale moze tak jest tylko w snach. Po przebudzeniu najczesciej milczy. Nie wiem jednak, czy wspolpracuje z nazistami, czy jest wiezniem tak jak ja; zupelnie nie potrafie zglebic jego motywow. Kiedy na mnie patrzy, widze te same zimne oczy co w lustrze. Probowalem utopic wspomnienia naszej ekspedycji w alkoholu. Moze jemu ta sztuka sie udala. Musze porozmawiac z nim sam na sam, dowiedziec sie, ile naprawde pamieta. Czy zna sens slow, ktore wypowiada we snie? Czy naprawde nie wie, dokad zmierzamy? Obawiam sie, ze stek klamstw, ktorymi uraczyl nazistow, zaprowadzi nas z powrotem do tamtego miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi. Nie budzic spiacych bogow Pechorin wszystkiemu zaprzecza. Drogi panie Carter! (List nosi date 4 sierpnia 1999). Przejrzalem kopie papierow panskiego dziadka, ktore mi pan przyslal, i moge jedynie przeprosic za to, ze klamalem. Prosze o wybaczenie, ale blagam, zeby mi pan zaufal i nie tykal spraw, ktore lepiej zostawic w spokoju. Niech koszmar pozostanie tam, gdzie jego miejsce, w przeszlosci, mrocznej i pogrzebanej, w zapomnieniu i niebycie. Kazdego dnia zaluje dawnych decyzji. Ale co moge zmienic w swoim zyciu po piecdziesieciu latach spedzonych w gulagu? Co moge zrobic albo powiedziec, zeby sie zrehabilitowac? Niech przynajmniej sluze jako ostrzezenie dla innych, dla pana. Lepiej nie budzic spiacych bogow. Niech pan nie prosi o prawde, to nie bede musial pogrzebac jej w klamstwach. Radze o wszystkim zapomniec. Nie dotarlismy do Aratty. I jeszcze: 20 marca 1921. Ledwo opuscilismy Gruzinska Droge Wojenna, a juz pogoda zmienila sie na gorsze. Slonce przeslonily chmury burzowe, gory spowila mgla, zaczal padac snieg z deszczem. Szare skalne zbocza, ktore przed nami majacza, wydaja sie jeszcze bardziej przytlaczajace niz do tej pory. Podazajac wzdluz rzeki Terek w kierunku jej zrodel, zmierzamy na polnocny zachod, wciaz wyzej. Utwierdzam sie w podejrzeniu, ze profesor cos przede mna ukrywa. Wyglada na zaabsorbowanego wlasnymi myslami, jakby w czasie marszu roztrzasal w glowie jakas kwestie. Jesli jest cos, co powinienem wiedziec, wolalbym, zeby mnie wtajemniczyl, zamiast trzymac w nieswiadomosci. Duzo czasu spedza z Pechorinem, ktory, jak sie okazalo, sam jest troche lingwista, choc patrzac na niego, nigdy bym sie tego nie domyslil. Ludzie Pechorina wygladaja na prawdziwych zbirow, ale zastanawiam sie, czy go zle nie ocenilem. Mimo groznej powierzchownosci jego mowa i sposob bycia swiadcza o starannej edukacji i dobrym wychowaniu. Podejrzewam, ze jest klasycznym nihilista, przekonanym o rychlej destrukcji, idealizujacym wlasne zycie i smierc, ktory postanowil ukryc swoja przeszlosc za pogardliwym milczeniem. W jego oczach plonie inteligencja, ale najwyrazniej nie zamierza jej uzywac. Choc moze sie to wydac malostkowe i zlosliwe z mojej strony, naprawde nie lubie tego czlowieka. Nie ufam mu wcale. Tabliczki przeznaczenia, Ksiega Zmarlych 10 wrzesnia 1942, niedaleko Karaczajewska. Z plonacych pol naftowych Majkopu ruszylismy na wschod razem z czolgowymi batalionami SS, ktore oddzielily sie od glownych sil na polnoc od Czerkawska, a potem zaczelismy przemieszczac sie przez surowa kraine, wzdluz rzeki Kuban w strone wlasciwego Kaukazu. Nasza eskorta sklada sie z dwunastu zolnierzy doborowej dywizji SS "Wiking", dowodzonych przez Stranga. Wszyscy czuja sie wyraznie nieswojo w ukradzionych mundurach NKWD, za malo eleganckich dla niemieckich dandysow. Zdaje sie, ze calej armii brakuje paliwa i amunicji. Strang twierdzi, ze Himmlera bardziej obchodza tajne aspekty misji niz przyziemny akt przejecia pol naftowych. Slyszalem, ze wewnetrzny krag nazistow ma rozne dziwne pomysly, ale wydaje sie niepojete, zeby Hitlerowi az tak bardzo zalezalo na sukcesie jednej malej wyprawy, nawet gdybysmy mieli odkryc zaginione miasto aryjskich przodkow. Dla nich istotnie bylaby to doniosla chwila, zdobycie dowodu na rasowa wyzszosc. Ale nawet nazisci nie sa chyba na tyle szaleni, zeby przywiazywac taka wage do zwyklego symbolu; ekspedycja Stranga zapewne jest przykrywka dla porazek jego dowodcow. Chyba ze Pechorin im powiedzial. Boze, ten jezyk, te slowa w ustach Hidera! Patrze na rowny druk pokrywajacy nieskazitelnie biala strone, tak rozny od wymietych swistkow, posrod ktorych lezy. Times New Roman. Dwanascie punktow. Tlumaczenie z niemieckiego, zrobione przez mojego starego przyjaciela, lingwiste, ktorego nie powinienem byl wciagac w moje sprawy. Zartowalismy o moim przyszlym bestsellerze opartym na zwariowanej teorii spisku. Nazisci i starozytne artefakty. Sam w to wszystko nie wierzysz, mowil. Prawda? Klade kartke obok stronicy z dziennika mojego dziadka. Wszystko idzie dobrze, pisze SS-Sturmbannfuhrer Strang. Ciezarowki sa zaladowane, ludzie gotowi. Co do jednego dobrzy zolnierze, silne dzieci naszej ojczyzny. Oberfuhrer, wierze, ze nie tylko znajdziemy Aratte i rozstrzygajacy dowod, ze Sumerowie ukradli wiedze i madrosc wielkiej aryjskiej cywilizacji, ktora ich poprzedzala, ale ze sprzatniemy Rosjanom sprzed nosa skarb wspomniany przez Pechorina. Przyznaje, ze nadal jest tajemniczy, nie chce niczego zdradzic. Tabliczki przeznaczenia. Ksiega Zmarlych. Kiedy o tym mowi, w jego oczach pojawia sie pustka. Oczywiscie jest Slowianinem, wiec moc starozytnych nie przysluguje mu z urodzenia. Ona nalezy do nas, Oberfuhrer, i sprowadze ja z powrotem do Niemiec, gdzie jej miejsce. Pytal mnie pan kiedys, czy ufam Pechorinowi. On nie jest w stanie nas oklamywac i az sie pali do wspolpracy. Twierdzi, ze juz calkowicie rozszyfrowal tabliczke i nie ma watpliwosci, ze to aryjski jezyk. Anglik, Carter, nadal sie upiera, ze to nieznany dialekt z grupy jezykow nalezacych do rodziny "turanskiej", jakby zoltoskorzy pigmeje z Azji mogli byc ojcami tak wielkiej kultury. Ten czlowiek jest oblakany. Podejrzewam, ze z powodu zbyt duzej ilosci tureckiego narkotyku. Czasami mysle, ze trzeba bylo zostawic Cartera w smierdzacej norze, z ktorej go wyciagnelismy. Gdybym nie potrzebowal tego Anglika, zeby zaprowadzil nas do Aratty, przysiegam, ze bym go zastrzelil. Czas nomadow 23 marca 1921. Jesli nie pada snieg, to leje deszcz. Rumosz pokrywajacy nizsze zbocza ustapil miejsca lodowi i skalom, kiedy opuscilismy doline Terek i wkroczylismy do polnocnej Osetii. Marsz jest powolny i teraz zaluje, ze dolaczylem do tej przekletej ekspedycji. Tabliczka - o tak, wreszcie ja zobaczylem - zawiera wyjatkowo duzo szczegolow, ale bylem wstrzasniety, lagodnie mowiac, kiedy Hobbsbaum mi powiedzial, jak ja "przetlumaczyl". Okreslenie "swobodne" byloby zbyt laskawe, jesli chodzi o jego tlumaczenie. Hobbsbaum twierdzi, ze mamy przed soba oryginalny turanski protojezyk, przodka zarowno arattanskiego, jak i sumeryjskiego. Teraz rozumiem, ze nade wszystko pragnac udowodnic swoje teorie, odrzucil rozum i zrobil z nas obu idiotow. Mimo to nadal chce mu wierzyc. Ale jak moge poprzec ten szalony pomysl z przedpotopowa cywilizacja starta z powierzchni ziemi nie przez wode, tylko przez lod? Bo okres, o ktorym mowimy, to nie neolit, lecz paleolit. Nie jestem nawet w polowie takim archeologiem albo lingwista jak Hobbsbaum, to prawda (moje studia zostaly dosc brutalnie przerwane przez szkopow), ale nawet ja wiem, ze jesli zajmujemy sie jezykiem takim jak oryginalny turanski, rozpatrujemy okres na dlugo przed powstaniem malych glinianych wiosek na brzegach Eufratu i Tygrysu, na dlugo przed zbudowaniem murow Jerycha albo miasta bez ulic Catal Huyuk; czas ludow indoeuropejskich, nomadow, jaskiniowcow. Cywilizacja epoki zlodowacenia, zniszczona przez lodowiec albo przez potop, ktory nastapil na jej koncu? To niedorzeczne. 28 marca 1921. Hobbsbaum i ja rozmawialismy przez cala poprzednia noc. Popijajac i smiejac sie, celebrowalismy znalezisko, dla ktorego, nawet gdybysmy zgineli tu i teraz, warto bylo zadac sobie tyle trudu. Lecz nadal nie trafilismy na Aratte. Nie wierze, ze ja odnajdziemy. Nie wierze nawet, ze jej szukamy, niewazne, co mowi Hobbsbaum. W jego oczach pojawia sie chytry blysk, kiedy twierdzi, ze na tabliczkach na pewno sa wzmianki o tym miescie. O jakim innym moglyby mowic? Jakie inne wielkie miasto polnocy znajdowalo sie w sumeryjskiej sferze wplywow? Czasami mysle, ze Hobbsbaum rzuca rozne aluzje, usilujac naprowadzic mnie na logiczny wniosek, do ktorego sam juz dawno doszedl, ale nie chce wypowiedziec go na glos, bo byloby to rownoznaczne z przyznaniem sie do szalenstwa. Lecz ja jestem pewien, ze szukamy czegos starszego. Jestem pewien, bo juz to znalezlismy. Sciany calej jaskini sa pokryte pismem klinowym, ktore Hobbsbaum nazywa turanskim. Nie sumeryjskim ani wspolczesnym mu arattanskim, lecz wyraznie starszym. Niektore napisy sa w jezyku znanym z tabliczki. Patrzac na nie, mozna przesledzic cala historie pisma, przejscie od piktogramow do symboli i sylabicznego pisma klinowego. Choc trafniejszym okresleniem byloby "runiczne", jako ze brakuje w nim charakterystycznych znakow w ksztalcie klina odcisnietych trzcinka w wilgotnej glinie. Hobbsbaum jest wniebowziety, cale stronice zapelnia rysunkami i notatkami. Musze przyznac, ze sam jestem zbyt oszolomiony, zeby robic cos wiecej niz sie gapic. Boze, chyba znalezlismy najstarszy pisany jezyk swiata, i to wyryty w kamieniu! Pechorin tylko lypie spode lba i mowi, ze jego narod mial pismo przed reszta swiata. Ten czlowiek jest arogancki jak kazdy szwab. Notatki Hobbsbauma Trzymam notatki Hobbsbauma oddzielnie, na biurku w moim pokoju, w jednej z manilowych teczek. Mam jeszcze fotokopie i tlumaczenia, choc juz skasowalem pliki w laptopie. Wiem, ze sa czescia tej historii, ale nie moge sie zmusic, zeby na nie znowu spojrzec, bo wtedy mysle o swoim przyjacielu trzymanym pod kluczem dla jego wlasnego bezpieczenstwa. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 04/10/99 14:45. Material, na ktory mialem spojrzec, dotarl znieksztalcony. Moglbys go przyslac jeszcze raz? Zapowiada sie fascynujaco. Jezeli to mieszanka alfabetu rzymskiego i cyrylicy, jest prawdopodobne, ze twoj dziadek albo profesor po prostu uzyl symboli do transkrypcji wartosci fonetycznych. Czy nad samogloskami sa akcenty albo znaki diakrytyczne? Jesli tak, powiedzialbym, ze zdecydowanie mamy do czynienia z jakims innym jezykiem, zapisanym w swojego rodzaju wczesnym alfabecie "fonetycznym". Moze to jakis dialekt kaukaski? Tak czy inaczej, chcialbym go zobaczyc. Gdy wspomnialem o sprawie mojemu doradcy, powiedzial, ze Hobbsbaum byl pionierem w swojej dziedzinie i gdyby nie nazisci, moglby zdobyc wielkie uznanie. Po otrzymaniu listu sprawdzilem to i owo. Nawet nie wiedzialem, co znaczy "fonetyczny", poki nie zaczalem rozwiazywac tej lamiglowki. Z grubsza chodzi o to, ze nasz normalny alfabet - rzymski, cyrylica, grecki - nie oddaje dokladnie dzwiekow, ktore wypowiadamy. Litera "c" moze byc czytana jako "k", "s", albo nawet "cz", zaleznie od tego, skad czlowiek pochodzi. Sa dzwieki takie jak "sz" albo "dz", ktore nie maja wlasnych liter w rzymskim alfabecie. Ale specjalisci potrafia je sklasyfikowac i do ich transkrypcji uzywaja czegos w rodzaju sztucznego alfabetu. Biora litere stad, litere stamtad, greckie "theta" albo norweskie "thorn", zeby pokazac sposob ich wymowy: nosowy, gardlowy, z przydechem. Brakuje tylko intonacji i akcentu. Notatki Hobbsbauma sa napisane wlasnie takim sztukowanym alfabetem. Ale oprocz ukosnych kresek albo umlautow nad ta czy inna litera, nad tekstem sa ptaszki i male falki, wznoszace i opadajace jak glos bajarza. Akcent i intonacja. Pauza dla emfazy... Szept. Wydaje sie, ze jest to transkrypcja nie jezyka pisanego, lecz mowionego. Jakby antropolog sluchal starca snujacego opowiesc przy ognisku i bazgral zawziecie w migotliwym blasku plomieni, zeby za nim nadazyc. Tu i owdzie uzywal znakow albo zawijasow, ktore uznal za odpowiednie do danego dzwieku, i staral sie oddac cala zlozonosc jezyka. Wlasnie tak wygladaja notatki Hobbsbauma. Sa jeszcze rysunki, kopie pisma starozytnych, na ktore natrafila mala, zapomniana ekspedycja w roku 1921. Zastanawiam sie, czy patrzac na nie, czuli to samo co ja. Strach. Rasa panow 12 wrzesnia 1942, 10 km na poludnie od Tyrnyauz. Stranga wyraznie swierzbil dzisiaj palec wskazujacy. Przylozyl mi lufe lugera do skroni i sklal mnie po niemiecku -Schweinehund, Scheisser i tak dalej. Jest bardziej uczonym niz zolnierzem, a ja wiem, ze czuje sie rownie nieswojo w mundurze, jak ze swoja dziwaczna hipoteza. Choc przemeczony i niespokojny, stara sie byc silny. Slaby czlowiek zwiedziony mrzonkami o wladzy. Tak wiec sprowokowalem go, a on wycelowal pistolet w moja glowe. Pechorin, nieprzenikniony jak zawsze, przypomnial mu, ze tylko ja moge zaprowadzic ich do celu. Uslyszalem w jego cichym glosie perswazyjny ton, subtelny, ale smiertelnie grozny. On pamieta, jestem tego pewien. Dran. -Naprawde pan uwaza, ze znalezlismy "wielkie aryjskie miasto, z ktore go wywodzi sie cala cywilizacja"? -Wiem, ze zorganizowaliscie ekspedycje, po ktorej profesor nie opublikowal ani jednego slowa, a pan zniknal z powierzchni ziemi. Mysle, ze je znalezliscie, a potem ukryliscie wyniki badan, zatarliscie slady i zaprzeczaliscie wszystkiemu przez dwadziescia lat. Dlaczego? -To dopiero historia! -Nie chcieliscie, zeby swiat poznal prawde o aryjskiej wyzszosci. I o rasie panow, ktora rzadzila swiatem na dlugo przed tym, zanim slabe i dekadenckie ludy Wschodu zbudowaly piramidy i ziguraty. (Carter sie smieje). E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 10105199 14:53. To zart, prawda? Musisz zdobyc dziewczyne albo znalezc sobie hobby, Jack. A przy okazji, ile czasu zajelo ci przygotowanie tej mistyfikacji? Mam na mysli 23 strony zapisane pseudonostratyckim. Co kombinujesz? Chyba czerpiesz ze starej rasowej pamieci, masowej nieswiadomosci, z wyzszego poziomu czy jak tam chcesz to nazwac, ale prawda jest taka, ze gowno wiesz. Daj spokoj, Jack. Skad to naprawde wziales? Kto namacil ci w glowie? -Niech pan nie wystawia mnie na probe, panie Carter. Prosze sie dobrze zastanowic. Mam tabliczke. Mam Pechorina. Pan jest luksusem. Nie potrzebuje pana, zeby znalezc miasto. Chce jedynie, zeby mi pan powie dzial, czego mam sie spodziewac. Slyszalem, jak pan Pechorin mamrocze cos we snie, i slyszalem, jak pan krzyczy. -Mam nieczyste sumienie. -Nie tylko. Pan zobaczyl cos, co sprawilo, ze w porownaniu z Aryjczykami pozniejsze cywilizacje stworzyli zwykli barbarzyncy. I zanim wsadze panu kule w leb, powie mi pan, co znalazl. -Niech pan odprawi stenografa, to opowiem panu o wspanialym polnocnym miescie starozytnych. Moze chce pan uslyszec pare slow z ich jezyka? Jest dosc wyjatkowy. Watpie jednak, czy zdolalby pan zniesc prawde. -Panie Carter, ja... -(niewyrazne) -Mysle, ze... moze pan zostawic nas samych, Sturmman. Nasz jezyk, jezyk Ur E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 07/10/99 14:48. Nie ze mna takie numery, Jack. Nie kupuje bajeczki o papierach dziadka znalezionych na strychu. O, przepraszam, przyslanych przez tajemniczego nieznajomego bez adresu zwrotnego. Myslisz, ze urodzilem sie wczoraj? Cha, cha, bardzo zabawne, Jack. Jest tyle bredni o tajemnicach starozytnych, napisanych przez wariatow, ze nie trzeba wymyslac kolejnych. Musze jednak przyznac, ze ktokolwiek to spreparowal, wykonal dobra robote. Bylem juz w polowie pierwszej strony tlumaczenia, kiedy olsnilo mnie przy zdaniu: "napisane na czole". Przypuszczalnie slowo to brzmialo "palant", mam racje? Przeczytaj wszystko, co zrobilem do tej pory, i zapewnij mnie z powazna mina, ze to nie jest kawal. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 11/10/99 14:53. OK. Po pierwsze, nostratycki to bzdurna teoria stworzona przez szalonych Ruskich w latach osiemdziesiatych, gloszaca, ze tak jak wiekszosc wspolczesnych jezykow ma swojego przodka, na przyklad praindoeuropejski, maja go rowniez protojezyki. Uralo-altajskie, indoeuropejskie, chamito-semickie, drawidyjskie i w ogole polowa jezykow swiata rzekomo pochodzi od nostratyckiego. To brednie, bo nie ma sposobu, zeby az tak daleko cofnac sie do zrodel jakiegokolwiek jezyka. Hipoteza zbudowana na innych hipotezach, jeden wielki domek z kart. Po drugie, nawet jesli nostratyckim mowilo kiedys plemie kosmatych zadkow, ktore przewedrowalo pol swiata, dzialoby sie to jakies pietnascie tysiecy lat temu, czyli osiem tysiecy lat przed wynalezieniem pisma. Wiec gdzie dokladnie dziadek Carter dokonal swojego odkrycia? Po trzecie, materialy, ktore mi przyslales, sa baaardzo autentyczne! Jak to zrobiles? Zgniotles kartki i poplamiles je kawa? Szczegolnie spodobaly mi sie plamy zaschnietej krwi na ostatniej stronie. Jestem pod wrazeniem. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 12/10/99 14:01. Jack, naprawde wzbudziles moj podziw. Nie moglem oprzec sie pokusie i przyjrzalem blizej twojemu "nostratyckiemu". Jest rzeczywiscie wspanialy. Trzyma sie kupy jako jezyk, nawet jesli wszystko jest jednym wielkim oszustwem. Chcialbym sie tylko dowiedziec, kiedy i po co nauczyles sie tyle o lingwistyce i kto oprocz ciebie bierze udzial w tym kawale? Z twoja wyobraznia powinienes napisac bestseller. Cholera! To ty powinienes robic doktorat, a nie ja. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 13/10/99 14:44. Jestes kompletnie porabany, Jack. Sam nie wiem, czy sie smiac, czy zwymiotowac. Daj spokoj. Wymyslenie jezyka to jedno, ale ludobojstwo, o ktorym tu piszesz, wcale nie jest zabawne. Cokolwiek przydarzylo sie Jackowi Carterowi E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 13/10/99, 15:26. Jack, doszedlem do strony 17 i wysylam ci to, co zrobilem do tej pory. Nie wiem, skad to wziales, ale wszystko jest autentyczne, tak? Do kurwy nedzy, Jack, to nie moze byc prawdziwe. Nie moze! Jednak ci wierze, choc sam nie wiem dlaczego. Ale jesli to zart, zabije cie, Jack. Przysiegam, kurwa, zabije! Poderzne ci gardlo i nasikam do srodka. Cha, cha, tylko zartowalem. Mam cie, co? Mam cie! Przysle wiecej, jak tylko przetlumacze. Brakuje mi miejsca na podlodze, wiec ten e-mail klade na innym. Moglbym wydrukowac kilka ostatnich na jednej kartce, ale mysle, ze kazdy powinien byc oddzielnie. Nastepny jest krotki. Prawie ginie na czystym bialym papierze. Czas: 17:08, poltorej godziny po ostatnim. Jack. Wez to, co ci wysylam, i spal. Spal natychmiast. Spal wszystko. Przeczytalem materialy, ktore do tej pory od niego dostalem, i wiekszosc dziennikow dziadka. Robi mi sie niedobrze. Sam juz sie zastanawialem, czy nie nabiera mnie jakis popieprzony zartownis. Kiedy wiec otworzylem poczte i zobaczylem ten e-mail, nie doznalem naglego szoku, nie poczulem dreszczu na plecach. Uswiadomilem sobie, ze juz od dawna jestem przerazony. Czekaja na mnie jeszcze dwie wiadomosci, a sprawdzalem poczte zaledwie dziesiec albo pietnascie minut temu. Pierwsza zostala wyslana o 17:11. Jaguar Jack. Wez to, na co cie skazalem, i SPAL. Nie mam pojecia, co sie dzieje w jego glowie, moge sie tylko domyslac. Nie znam sie na lingwistyce ani na fonetyce. Zagladajac do notatek Hobbsbauma, nie potrafie przelozyc jego znaczkow i zawijasow na dzwieki, na wlasciwe dzwieki, tak jak brzmialyby w ustach osoby mowiacej tym jezykiem, piszacej w nim wiele tysiacleci temu. Nie wiem zatem, jakie slowa przebiegaja przez jego glowe. Mam tylko tlumaczenie. Ostatni e-mail przyszedl o 17:13, 10/13/99. Lezy teraz na podlodze, wsrod mnostwa innych papierow, ktorych jeszcze nie odlozylem na miejsce, patrze na notatki Hobbsbauma w manilowej teczce i staram sie nie myslec o moim przyjacielu, odurzonym lekami, nacpanym po uszy. Musze poznac prawde, uswiadamiam sobie. Cokolwiek przytrafilo sie Jackowi Carterowi, musze pojsc do konca ta droga, do Aratty albo do piekla, do ktorego trafil moj dziadek. Mam pieniadze, ktore zostawila mi babcia. Zamienilem je na bilet lotniczy i czeki podrozne. W swoim czasie troche sie wloczylem z plecakiem, wiec jestem pewien, ze dam sobie rade. Ale ostatni e-mail przerazil mnie nie na zarty. Iacchus doprowadza wiedzme do szalu kala grzechem i i spal to spal to spal to spal to spal to spal to spal to. Zginam wierzch kartonika z Holiday Inn, pocieram zapalke o czarny pasek, zapalam papierosa. Ostatnio duzo pale. ERRATA Malpy na Weldzie WieczorowTe stworzenia wedruja stadami, Puk i ja obserwujemy je z dystansu. Puk z otwarta Ksiega wszystkich godzin na kolanach zapewnia, ze nie zboczymy zbyt daleko ze szlaku, ja studiuje swoje notatki i probuje zrozumiec tych malpich padlinozercow, duchy naszych dawno niezyjacych przodkow albo dalekich krewnych, owoce rownoleglej ewolucji w innych swiatach Welinu. Sa stadium posrednim miedzy zwierzetami a ludzmi i najwyrazniej potrafia ocenic ryzyko i szanse stwarzane przez drapiezcow i rywali, rozpoznac silnych, slabych, szybkich i martwych. Nie akceptuja nas z tepym oslupieniem, kiedy toczymy sie obok w wozie ciagnietym przez dziesiecionoznego pelzajacego stwora, ktory kiedys sluzyl mi jako lotnia, gdy zatrzymujemy sie o zmierzchu tam, gdzie one, i wyruszamy o swicie. Nie plosza sie rowniez. Wyja groznie, jazgocza ostrzegawczo, czasami ciskaja kamieniami, ale poniewaz mamy dobre jedzenie, ktore mozna ukrasc, i nie stanowimy wyraznego zagrozenia, zachowuja czujna ostroznosc, w przeciwienstwie do innych plemion hominidow zamieszkujacych podnoza Gory Zapomnienia. Czuje sie jak antropolog, ktory dostal szanse obserwowania Homo habilis w jego naturalnym srodowisku, gdyby nie to, ze swiat, przez ktory podrozujemy, wydaje sie raczej zmierzchem niz zaraniem ludzkiej ewolucji. Wokol nas kruszeja kosci dawno wymarlej cywilizacji, a malpie istoty, ktore zywia sie korzonkami i jagodami, wszystkie o gladkiej miedzianej skorze, wdzieczne, wysokie i smukle, przypominaja wspolczesnych ludzi chodzacych po ulicach miasta w designerskich ubraniach. Ostatnio wybieramy trasy przez pustkowia, zeby uniknac pytan tych, ktorzy uwazaja ludzi z rogami za... dziwacznych, a brak ogonow za zalosna deformacje. I, co wazniejsze, zebym nie byl zmuszony, zblizajac sie, opisywac ich i rysowac w Ksiedze jak opetany. Albo zebym nie musial biegac tu i tam, zagladac w okna stacji benzynowych i zajazdow dla kierowcow ciezarowek, a potem wracac z obliczeniami i wspolrzednymi do towarzysza, ktory czeka, znudzony albo niespokojny, z piorem zawieszonym nad kartka. Szybki Puk nie jest zbyt godny zaufania jako zwiadowca, a po kilku epizodach, kiedy sprzedawca albo pracownik warsztatu samochodowego znikali zaraz po moim wejsciu z Ksiega w rece, niechetnie polegam na jego dokladnosci, jesli chodzi o fakty i liczby. Co gorsza, zdarzalo sie tez, ze po powrocie ze zwiadu przylapywalem Puka na tym, jak z roztargnieniem bazgrze w Ksiedze albo uzywa jej jako ksiazeczki do kolorowania. Rozlozywszy ja przed soba w pojezdzie, lezy na brzuchu, macha nogami i wysunawszy jezyk, z zapalem smaruje w niej kredka. Przechodzac nad pasem fioletowej pustyni, rzucam mu znaczace spojrzenie, a on wzrusza ramionami. -Lubie fioletowy - mowi zmieszany i ponury. Coz, przynajmniej stwierdzilismy, ze wplyw Ksiegi jest tymczasowy; swiaty zamierajace w chwili naszego przybycia ozywaja na nowo, pojawiaja sie ludzie i robia dalej to, co robili, zanim brutalnie zaklocilem ich codzienne zycie. Kiedys Puk skoczyl po zapomniany drobiazg, naszyjnik z kosci, ktory znalazl nad rzeka Turpentine. Wrocil bardzo podniecony i oznajmil, ze opuszczona wioska znowu kwitnie. Westchnalem wtedy z ulga, wyjmujac z jego tylka srut, ktorym nafaszerowal go przerazony farmer, najwyrazniej wziawszy stworzenie grzebiace w stosie bizuterii na stoliku nocnym jego corki za samego szatana. Wyglada na to, ze nie jestem aniolem zaglady skazanym na unicestwianie kazdej napotkanej duszy, ktora zapomne zaznaczyc w Ksiedze wszystkich godzin. Poruszajac sie przez Welin, powiekszamy, odwracamy i znieksztalcamy obszar wokol nas jak w rybim oku, ale to tylko iluzoryczny i chwilowy efekt. Mysle jednak o balaganie, ktory zostawiam za soba, i jestem ciekawy, co sadza o nim mieszkancy. Autoloty, ciezarowki parowe i inne wehikuly ukradzione w jednym swiecie porzucalem w innym, w bibliotekach zostawialem notatniki i dzienniki spisane w zagadkowym, obcym jezyku. Wspominam futrzastych ludzi z Gernsback City, ktorzy zebrali sie na Srebrnym Moscie wokol volkswagena vana, powodujac korek. Albo podobnych do amiszow mieszkancow Strawberry Fields otaczajacych autopajaka, ktory nagle pojawil sie w ich zbozu jak rozbity kosmiczny statek obcych. Staramy sie w miare mozliwosci minimalizowac skutki naszego przejscia i w rezultacie przez dziesiec czy dwadziescia lat nie widzielismy zadnej zywej istoty az do pojawienia sie malpoludow. Dostrzeglismy je mniej wiecej w tym samym czasie, gdy w polu widzenia ukazal sie wielki monolit gory wznoszacy sie po drugiej stronie Weldu Wieczorow, gdzie kazdego dnia czarne nocne chmury rozstepowaly sie, odslaniajac slonce, ktore juz opadalo ku horyzontowi, zabarwiajac je na karmazynowo, rozowo i zloto. Wkrotce chmury znowu ciemnialy i zasnuwaly niebo, a po trwajacej zaledwie godzine nocy cykl rozpoczynal sie od nowa. Zobaczylem ich w oddali, poruszajace sie punkciki. Wstalem z wyscielanego siedzenia i wlozylem gogle, zeby im sie przyjrzec, i jednoczesnie dalem reka znak Pukowi, zeby szybko zaznaczyl ich w Ksiedze, co najmniej dwunastu, nie, dwa, trzy... dziesiec... pietnascie. Pietnastu. Po tej pierwszej grupie zauwazylismy nastepne. Wedrowali rownolegle do nas albo przecinali nasze sciezki. Terytorium bylo tak rozlegle, ze zastanawialem sie, jak czesto dochodzi miedzy nimi do kontaktu. Raz, gdy dwa plemiona sie zauwazyly, nastapil pokaz sily i krotka, lecz glosna wymiana okrzykow, skonczylo sie jednak na kilku rzuconych patykach i niemej zgodzie, zeby rozejsc sie w przeciwnych kierunkach. Wszystkie grupy traktowaly nas ze strachem albo furia, ale kiedy dotarlismy do niskich stokow Gory Zapomnienia, Puk wypatrzyl plemie prowadzone przez osobnika, ktorego ochrzcil Jack. Podaza za nami, idac przed nami Jack wyroznia sie sposrod wspolplemiencow jako wloczega, napietnowane dzikie dziecko, samotny wilk. Ma madrosc w wyglodnialych oczach, kiedy czeka w ciemnosci, zasadzajac sie na to, co inni uwazaja za smieci, albo czatuje na inne zwierzeta, zeby wykrasc im sekrety i sztuczki, a rano sie tym chwalic. Kiedy pierwszy raz go zobaczylismy, wygladal na rachitycznego podrostka, ktory w niezwykly sposob zdobywa sobie pozycje. Rozdawal innym samcom blyszczace kamyki, zeby mogli je podarowac samicom i zyskac ich przychylnosc, dolaczal do samic, kiedy sie iskaly i plotkowaly, flirtowal z nimi bezczelnie, ale uciekal przy pierwszym sukcesie. Z czasem ten chlopiec omega pretendujacy do roli samca alfa calkowicie zdal sie na urok i podstep, zeby osiagnac zupelnie nietypowy status w porownaniu z porzadkami, ktore panowaly w innych plemionach, i zmienic cala strukture spoleczna swojego malpiego klanu. Zapuszczajac sie o wiele dalej niz inni, wraca z lupami w postaci naszyjnikow zrobionych z podkladek, nakretek i kluczy wykopanych z zasmieconej ziemi albo z grzybami i ziolami, co w rezultacie prowadzi do halasliwych narkotycznych orgii konczacych sie wymiotami. Skacowane samce stojace na wyzszym szczeblu plemiennej hierarchii odpedzaja go rano kamieniami, sledza jego harce i podskoki, kiedy oddala sie tanecznym krokiem. Gdy zwalisty przywodca stada wstaje popoludniowym switem i obrzuca spojrzeniem swoje terytorium, zawsze lypie tam, gdzie siedzi Jack, dlubiacy w zebach zdzblem trawy i wesolo sobie podspiewujacy. Mysle, ze wlasnie to jest w nim wyjatkowe. Jack spiewa. Podczas gdy inni uzywaja skomplikowanych dzwiekow, zeby zdobywac wzgledy u czlonkow spolecznosci, chichocza razem, gruchaja albo kloca sie wrzaskliwie, ten milosnik narkotykow i fetyszy z blyszczacych kamieni tworzy wlasna gramatyke, wymysla cos w rodzaju slow, uklada z nich opowiesc o tym, gdzie byl i co widzial, urzeczony, radosny. Jesli to jeszcze nie jest jezyk, to na pewno jego zaczatek. Zastanawiam sie czasem, czy Jack odpowiada na glosy ziemi, bo u podnozy Gory Zapomnienia mozna uslyszec niepokojace halasy. Nieraz podazam za cichym szumem do jego zrodla i trafiam na druciana siatke, w ktorej swiszczy wiatr, albo idac sladem naglego brzdekniecia, widze chwiejaca sie w powietrzu ostatnia strune niebieskiej gitary hawajskiej do polowy zagrzebanej w gorze odpadkow. Kiedy indziej rozlegaja sie jakies trzaski, jeki, szelesty przesypujacego sie piasku, a czasami, o zmierzchu - z jakiegos powodu wlasnie wtedy odglosy wydaja sie najglosniejsze - dziwna, atonalna muzyke. Jack tez najglosniej spiewa o zmierzchu i nawet kiedy kreci sie obok stloczonej gromadki swoich pobratymcow, czesto odbiega dalej i zwraca sie ku ciemniejacemu niebu. Inni najwyrazniej nie maja pojecia, co on wyprawia, ale widac, ze sluchaja tego nocnego ptaka z nieufnym szacunkiem, z bojazliwym respektem. Szarlatanski wybawca, heroiczny glupiec, roztropny lotr jest sliskim jak waz sprzedawca klamstw i iluzji, czarujacym ich swoim szachrajskim wystepem. Mysle, ze nieswiadomie ida za nim w glab jego umyslu, przez Welin. Zadne z pozostalych plemion nie wybralo trasy tak blisko Gory Zapomnienia, wszystkie skrecaly na wschod albo na zachod, jakby posepna wieza emanowala jakas straszna moca, ktora nikomu nie pozwala sie zblizyc. Jack natomiast wyraznie kieruje swoja grupe w strone gory. Czasami mysle, ze podaza za nami, idac przed nami, jesli to ma sens. Przypomina mi Jacka, ktorego kiedys znalem; rozumiem, dlaczego Puk tak go nazywa. Ale podobnie jak sam Puk, on rowniez wydaje sie narysowany grubsza kreska niz zuchwaly mlodzieniec z moich odleglych wspomnien, jakbysmy wszyscy w Welinie zmierzali ku swojej istocie, znajdowali jednosc posrod miriadow wariacji naszych dusz. Hindusi uwazaja, ze w kazdym ciele jest piec skandas. Starozytni Egipcjanie rozrozniali ich siedem. Nie jestem pewien, moze mamy nieskonczona liczbe dusz rozrzuconych po calym Welinie albo jedna roztrzaskana na niezliczone kawalki. Czy wlasnie to czeka nas na koncu podrozy, zastanawiam sie, na ostatniej stronie Ksiegi wszystkich godzin, w miejscu gdzie lacza sie wszystkie wariacje, gdzie nasze liczne ja stapiaja sie w jedna doskonala platonska forme? Ciekawe, co tam znajdzie Jack. Jakie cechy ma wspolne ze mna czy z Pukiem? Blysk w oku? Usmiech? A moze tylko imie, slowo? Troche mnie to niepokoi, musze przyznac. Gdy patrze na tego Jacka i mysle o tamtym, przychodzi mi do glowy tylko jedno okreslenie, ktore ich obu podsumowuje: podpalacz. 3 MAMMON I MOLOCH Jumpin' Jack FlashSkacze przez wysadzone drzwi liniowca, podczas gdy za mna cala konstrukcja rozpada sie z hukiem, zbiorniki w ksztalcie zeppelinow pekaja i pluja jaskrawa, trujaca niebieskozielona para przesycona orgonem. Wagon pasazerski lamie sie z trzaskiem, pod wplywem wlasnego ciezaru traci rownowage, zyroskopy szaleja. Kiedy ranny wehikul wpada na mniejszy pociag powietrzny, druty i kable smigaja w powietrzu jak bicze, jeden tak blisko mnie, ze miedzy nim a moimi butami ze skory wezowej powstaje luk elektryczny sypiacy iskrami. Wybucha druga bomba. Jest 1999. Kurwa, zawsze jest 1999. Laduje w kucki na stalowym pomoscie, moj czarny plaszcz sie wydyma, gdy pociag zmiata semafory i zwrotnice, skreca, obraca sie i zakwita plomieniami. W gorze liniowiec "Zelazna Dama" zadziera nos w niebo; scena jak z Hindenburga albo Titanica. Niebieska aureola trzeszczy wokol mojej rekawicy, wlosy staja mi deba (przez kilka dni nie bedzie potrzebny zel), w ustach mam smak ozonu. Ale po tym elektrowstrzasie czuje sie radosny. Jack B. Zwinny. Jack B. Szybki. Pstrykam zapalniczka Zippo, podpalam laske dynamitu, rzucam ja i znowu skacze. Z pomostu na dzwigar, z dzwigara na rozporke. Laduje w chwili, gdy pod wplywem eksplozji leca w dol pierscienie rusztowania i spadaja jak deszcz na nitowane stalowe elementy mostu, ktory spina rzeke i prowadzi do glownego dworca miasta. Patrze na terminal, na wieze, kominy i sciany z piaskowca, na palacowa okazalosc dachu ze szkla i zelaznej kratownicy, jakby wzietego prosto z ogromnej wiktorianskiej oranzerii. Otoczony klebami gazow bogatych w orgon, plomieniami i fruwajacymi szrapnelami liniowiec sunie nieublaganie w jego strone. Super! Wybuch trzeciej bomby nastepuje w idealnym momencie, rozsadza orgonowe silniki odrzutowe Cavor-Reicha w chwili, gdy liniowiec traci resztke impetu. Trzystutonowa kula ognia spada w dol, przebijajac szklany dach glownego terminalu. Prawdziwy odlot! Wiedzac, ze wkrotce zjawia sie straznicy, siegam po chi-pistolet Curzon-Youngblood Mark I, ulubiona bron gaijin ninja. Nowoczesne modele maja swoje zalety, to prawda, ale oryginal odplaca wlascicielowi za umiejetnosci i zainwestowana w niego troske celnoscia i moca nieporownywalna z zadnym innym pistoletem. W rekach zawodowca to smiercionosna slicznotka. Przez niebiesko zabarwione szkla maja-okularow obserwuje, jak potezny koktajl Molotowa zamienia dworzec glowny w piekny kwiat ognia. Szok i podziw, skurwiele, szok i podziw. Adamantowa bron Doktor Reinhardt Starn studiuje akta policyjne na ekranie laptopa i zerka na wieznia siedzacego po drugiej stronie biurka. Rysopis podejrzanego: bialy, wiek okolo 20-25 lat, wzrost sredni, szczupla budowa ciala. Wlosy rozjasnione, fryzura na punka, niekonwencjonalny stroj. Starn ma przed soba mlodego czlowieka o starannie wypracowanym wizerunku "buntownika". -Rozumie pan, co tutaj robie? - pyta. Brak odpowiedzi. -Jestem psychologiem klinicznym. Poproszono mnie o konsultacje, zebym zadecydowal, czy moze pan stanac przed sadem. Policja uwaza, ze zabil pan kilka osob, tak? Brak odpowiedzi. W aktach policji jest tylko kilka najwazniejszych faktow: podejrzany o zabojstwa w Spartacusie, zlapany podczas ucieczki z miejsca przestepstwa. Poddany przesluchaniu i badaniu psychiatrycznemu. Przypuszczalnie czlonek terrorystycznej komorki anarchistow. Tak wynika z akt, jednak Starn uwaza pomysl z nowa grupa Baader-Meinhof za malo prawdopodobny, lagodnie mowiac. Obiekt jego obserwacji jest raczej samotnym wilkiem niz graczem zespolowym. Podejrzany odmawia podania nazwiska, czyta Starn z ekranu. Nienotowany, brak profilu DNA w bazie danych. Nie ma ubezpieczenia, mysli Starn. Rachunku bankowego i paszportu rowniez, a bez dokumentu tozsamosci nie moze legalnie pracowac ani pobierac zasilku dla bezrobotnych. Trzeba sie urodzic w dziczy i zostac wychowanym przez wilki, zeby w dzisiejszych czasach nie miec dokumentow. -Czy moge zadac panu kilka pytan? - odzywa sie Starn. - No dobrze. Widze, ze podal pan nazwisko Jack Flash. Moge spytac o jego znaczenie? -Jack Wielki Zabojca, Jack the Ripper, Spring-Heeled Jack. Prawdziwy atak Jackow. Jack wrocil. -Hm. Jack Flash to z piosenki, prawda? Rolling Stonesow... Jumping Jack Flash... -He's a gas, gas... Jack Flash fire flash gordon flash harry flash. Starn przesuwa palcem po trackpadzie laptopa, zmniejsza jedno okno, otwiera nowe i notuje pierwsze wrazenia. Podmiot wykazuje niektore klasyczne objawy schizofrenicznego sposobu wyslawiania sie: zabawa slowami, fiksacja symboliczna, rozmywanie sensu, ale jest bardziej logiczny i kontaktowy, niz mozna by sie spodziewac. Zbyt swiadomy siebie. Osobowosc z pogranicza - socjopata udajacy urojenia paranoiczne? -To nie jest panskie prawdziwe nazwisko, prawda? - pyta Starn. -Wie pan, czasami zostaje cos z przeszlosci, ale juz sie tego nie ma. -W takim razie bede zwracal sie do pana po prostu Jack. Dobrze? Jack mierzy wzrokiem doktora siedzacego po drugiej stronie stolu - stylowy jak cygaro w zebach obiezyswiata. Jednak troche to dla niego obrazliwe, ze przyslali takiego amatora. Wydawalo mu sie, ze zasluzyl przynajmniej na dobrego psycholingwiste; tacy zawsze sa zabawni. Ale nie. Kazdy tik, kazdy skurcz miesni ma w sobie podtekst, kazde wypowiedziane slowo i kazde, ktore zachowuje dla siebie. Kazde spojrzenie znad notatek, kazde kaszlniecie, odchrzakniecie, akcenty i pauzy... nawet zapach zdradza ukryte leki i nieprzyzwoite pragnienia tego robota. -Super - mowi Jack. Tlumaczy sobie, ze ten konowal moze w rzeczywistosci byc mistrzem slownych potyczek i tylko subtelnie blefuje. Niedobrze jest nie doceniac przeciwnika, ale, do diabla, dran nie daje mu duzego wyboru. Co jest, u licha? Nie wiedza, kogo tutaj maja? Mozna by pomyslec, ze nigdy nie slyszeli o Jacku Flashu. Niezwyklym szalonym kilerze. Quest-ce que, kurwa, c'est? Bylby naprawde obrazony, gdyby nie straznik ukryty za lustrem weneckim. Dobre i to, psiakrew. Blysk ostrych zebow Stan Pechorina (bioformu): wszystkie funkcje zyciowe w rownowadze homeostatycznej; procesy psychofizyczne i zmysl kinestetyczny wytlumione; reakcje afektywne-logiczne zahamowane; reakcje odruchowe, nawykowo-behawioralne zahamowane; ego wylaczone; jazn wylaczona; calkowite wylaczenie psychiki. Stan Pechorina (bioformu): operacja bypassu osobowosci wykonana. Obserwacja: Podmiot siedzi w spokojnej pozie, przyglada sie agentowi Starnowi (dr), oczy od czasu do czasu zerkaja na lustro weneckie. (Analiza: podmiot wyczuwa obecnosc bioformu. Dzialanie: zminimalizowac funkcje bioformu, poglebic stan transu). Operacja: nawiazano psychiczny kontakt; rozpoczeto wstepne skanowanie. Wykryto narracje Jack patrzy w lustro, na swoje odbicie i na to, co znajduje sie za nim. Mimo rozjasnionych wlosow i pozy mozna dostrzec obraz - cien - chlopca, ktorym kiedys byl, mola ksiazkowego pograzonego w marzeniach, niezwazajacego na otoczenie, Narcyza, Endymiona, Kriszny siedzacego w pozycji lotosu. Wpatrujac sie w niego, widzi, ze nad nim i wokol fruwaja liscie, czerwone, zlote, pomaranczowe, zolte, liscie jesienne, plonace, wyrwane z ksiazek, egzystencja w ogniu, czarny dym kadzidla unosi sie w niebieska wiecznosc. Caly swiat powinien plonac, mysli Jack. To dopiero bylby cholernie ladny widok. Usmiecha sie, pokazujac ostre zeby. Operacja: skoncentrowac sie na narracji; zbadac podstawowa tozsamosc. Idzie przez trawe w strone biblioteki z czerwonej cegly, swiatyni przygody. Letnie slonce ogrzewa kark, to cieplo jest jak pieszczota. -Hej, Jack! - rozlega sie okrzyk. -Czesc, Joe. -Gdzie sie podziewales przez caly tydzien? Nigdzie, mysli Jack. Kolejna strata, ostatni letni dzien mlodosci spedzil w bibliotece, z dala od rowiesnikow, szczesliwszy w samotnosci, w krainie fantazji, niz w realnym swiecie intryg i wojen gangow. -Zakuwalem - mowi. Wie, ze jest dziwny, cudak, odludek, ale nie przejmuje sie tym. Towarzystwa dotrzymuje mu wiecznosc, ktora ma w glowie. Natura spisku Starn probuje nie zwracac uwagi na to, ze jest obserwowany; taka ma prace, ale zawsze czuje sie nieswojo, jakby ktos czytal mu gazete przez ramie. Maja przeciez kamery wideo. Skoro chca, zeby dostal sie do glowy tego czlowieka, niech mu pozwola zrobic to po swojemu. Ktos stojacy po drugiej stronie lustra weneckiego nie ma kwalifikacji do tego, zeby go oceniac. -Moze porozmawialibysmy troche o panu, ale najpierw chcialbym sprawdzic, czy rzeczywiscie pan rozumie, co sie dzieje - mowi. - Moglby mi pan powiedziec, gdzie jest? -Przeciez pan wie, gdzie jestem. -Oczywiscie. Oczywiscie. Po prostu chce sie upewnic, ze pan zdaje sobie z tego sprawe. -Siedze w celi przesluchan, gleboko pod ziemia, w tajnej bazie imperium, ktore od zarania czasu przez cala wiecznosc siega do umyslow wszystkich malpich robotow na swiecie. Starn rozglada sie po pokoju. Wysoko na scianie znajduje sie male zakratowane okno. We wpadajacych przez nie smugach slonca unosza sie drobinki kurzu. Trzeciego pietra raczej nie okreslilby jako "gleboko pod ziemia". -"Malpi robot"? - powtarza. -Marionetka, ktora dynda na sznurku, majta sie, klekocze. Wlasnie w ten sposob nas kontroluja. Tym dla nich jestesmy: malpimi robotami, malpoludami, golemami, pieprzonymi zolnierzami imperium. -Jakiego imperium? -Imperium sie nie skonczylo, tylko ukrylo. Mozna je zobaczyc wy lacznie wtedy, gdy sie zamknie oczy. Wiezien usmiecha sie, siega po papierowy kubek stojacy na biurku, pociaga lyk czarnej kawy. -Mysli pan, ze wszystko jest... czescia tego imperium? -Ja to wiem i pan rowniez. Tylko po prostu pan nie wie, ze to wie. Taka jest natura spisku. Coz, tego rodzaju jezyka nalezy sie spodziewac u politykiera, mysli Starn. Widzial slogany malowane na scianach i plakatach przez neobolszewikow i dzihadystow. Nie sadzi jednak, zeby "Jack Flash" mowil o tym samym "imperium", ktore maja na mysli ugrupowania walczace z pax Britannica. -Mysli pan, ze ja tez naleze do tego "spisku"? - pyta. -Im wiecej jest w nim ludzi, ktorzy nie zdaja sobie z tego sprawy, tym lepiej. Gdy sa w nim wszyscy i nikt o tym nie wie, to jest szczyt konspiracji. -Uwaza pan, ze wszyscy do niego naleza? -Wiem, ze ja naleze. Starn patrzy na ekran. Podmiot wykazuje typowe symptomy ostrej schizofrenii: urojenia typu "potwor/mesjasz", apofenia, przeswiadczenie o powszechnej kontroli umyslow, omamy sluchowe (rozkazy). "Malpi robot" - zaburzenia tozsamosci, utrata kontaktu z wlasna osoba. Podmiot zeksternalizowal poczucie zagubienia jako grozna obca sile - spisek. Siebie uwaza za "tajnego agenta"? Mania wielkosci/urojenia paranoidalne. Z pewnoscia zdolny do morderstwa. Spartacus = bunt niewolnikow. Ofiary = dyrektorzy, ludzie na wysokich stanowiskach = "kierownictwo" spisku? Bardzo zlozona fantazja. Pytanie brzmi: czy on udaje? -Moglby pan powiedziec mi cos wiecej o imperium, o spisku? Kali Yuga Scinam zakret, kladac sie pod katem trzydziestu stopni do ziemi. Az leca iskry, gdy metal szoruje po bruku ulicy. Maszyna ryczy, kiedy wlaczam turbodoladowanie promieniowego silnika odrzutowego. To jaguar silver shade z 1951, jedyny skuter powietrzny wyprodukowany przez firme, mysi techniczna brytyjskich faszystow w najlepszym wydaniu. Oto jak zdobyto imperium. Nad dachami pojawiaja sie ornitoptery, opadaja w zaulki dzielnicy portowej jak roj mechanicznych nietoperzy, motyli albo ptakow drapieznych o lsniacych srebrzystych skrzydlach. Za mna rozpetuje sie burza, deszcz - grad - bebni o ulice, w gore fruna odlamki kocich lbow i ceglanych scian, szczatki skrzyn i plastikowych kublow na smieci. Wydaje sie, jakby scigalo mnie cale pieklo, ale wlasnie wtedy czuje sie najlepiej. Pedzac przez poprzerastane trawa fundamenty dawno nieczynnego doku, strzelam przez ramie, promieniem chi trafiam pilota pierwszego toptera w srodek czola, w szosta czakre; jego trzecie oko, ajna, juz nigdy sie nie otworzy. Pojazd zaczyna wirowac, uderza w dwa znajdujace sie bezposrednio za nim, ja oddaje kilka strzalow na oslep, przebijam zbiornik czwartego. Trzy sczepione mechaniczne ptaszyska wbijaja sie w ziemie za mna, ich szczatki leca w powietrze. Wpadam w waska uliczke miedzy dwoma magazynami. Pilot czwartej, uszkodzonej maszyny probuje zawrocic, ale pakuje sie prosto w ceglana sciane. Eksplozja sciera wyblakle, luszczace sie reklamy jakiejs dawno zapomnianej firmy. Ale to jeszcze nie koniec poscigu. Cztery pozostale toptery wznosza sie ponad dachy, kolejny pedzi za mna waska przerwa miedzy budynkami, czubkami skrzydel niemal dotykajac cegiel, i pruje z karabinow. Podziwiam umiejetnosci i odwage przeciwnika, co nie powstrzymuje mnie przed wpakowaniem promienia chi w jego czwarta czakre, w dzielne, ale zagubione serce; mimo wszystko jest tylko cholernym straznikiem. Gdy wypadam na otwarta przestrzen, inne toptery zawracaja, strzelaja do mnie msciwie. Czego innego moglbym sie spodziewac? To mroczny swiat Kali Yuga na skraju, gnostyckie wiezienie, dzielo szalonego, slepego stworcy, swiat klamstw, gdzie prawda jest ukryta w jedwabnych welonach Mai. Mozna patrzec na niego inaczej, ale uwierzcie mi, archontowi anarchii. Wiem, o czym mowie. Rzeczywistosc cierpi na wiecej dolegliwosci niz dziesieciodolarowa dziwka, ale takich chorob nie lapie sie od zadawania z brudnymi klientami. Rozpedzam sie do stu osiemdziesieciu i otwieram ogien do ostatnich topterow. Jeden banan, dwa banany, trzy banany, cztery. Jednemu z pilotow udaje sie wymknac z ognistej kuli, ale ma schrzanione zyroskopy, obraca sie w powietrzu, bustery strzelaja w zdecydowanie zlym kierunku. Wreszcie ryje ziemie u moich stop ze zgrzytem, ktory nawet mnie przyprawia o lekkie mdlosci. Mimo to kopniakiem zrzucam mu helm z glowy i patrze w lustrzane oczy, by sprawdzic, czy juz po nim. Ma polamane wszystkie kosci, lacznie z czaszka przypominajaca arbuz, ale w jego mozgu jeszcze sie poruszaja astralne macki lalkarza. Pieprzone wirusy. -Jack Flash - rozlega sie syk, ktory brzmi jak szum w zepsutym radiu. - Nie ma snu dla nikczemnikow. -Wynos sie z mojej glowy - mowie i przykladam lufe do dziury w czaszce. - A wlasciwie z jego glowy. I rozwalam ja jednym strzalem. Tak, rzeczywistosc ma bardzo brzydkie pasozyty, a ja jestem homeopatycznym, socjopatycznym remedium. Aniolem zabojca, uzbrojonym w cala mistyczna technike, ktora imperium wykradlo ze swoich dominiow, Orientu i Indii. Zrobie wam akupunkture igla-pistoletem. Przemebluje wasza przestrzen zyciowa bomba kasetowa feng shui. Jestem agentem zmiany, spirytualista sandanista. Spoleczenstwo i ja... coz, jakos nie potrafimy sie dogadac. Zolnierze imperium, dzieci Scheme Operacja: wzmocnic psychiczna substrukture. Wysledzic podstawowa tozsamosc. Wykryto rozmowe: -Nienawidze, kurwa, tego miejsca - mowi Joey. -Co ty powiesz? Jack patrzy na budynki Scheme, identyczne pudelka zapalek zbudowane przez czlowieka, ktoremu staje na widok tynku kamyczkowego. Oboz zaglady dla duszy. W sam raz dla nas, rozplenionych proli. Nic, kurwa, dziwnego, ze wrocily gangi uzbrojone w brzytwy. Guy bawi sie karta State Security, przekladajac ja miedzy palcami. Gladki jak rekin prujacy wode, jest magnesem dla dziewczyn. Joey to gnojek, ubrany na czarno dran palacy papierosa z zawzieta wrogoscia. Jack? Jack to chodzacy za nimi jak cien dziwak z wielkimi idealami. -Tym wlasnie jestesmy, wiesz? - mowi Joey, zaciaga sie skretem i po daje Guyowi. - Kolejnym pieprzonym numerem. Niedlugo beda nas, kurwa, znakowac jak psy, czipami wszczepianymi w ucho. Jak cholerne psy uczone agresji, tresowane dla pieprzonej armii. Albo swinie. -Zolnierze imperium - odzywa sie Jack. Przesylanie danych: miejsce - Scheme; okres - dojrzewanie. Operacja: poszerzyc obszar, okreslic szczegoly. Siedza na ceglanym murku, znudzeni i rozgoryczeni. Przed soba maja ciag jednopietrowych sklepow: ksiegarnia, kiosk z gazetami, spozywczy, smazalnia ryb i pub. Tylko to jest w Scheme. Tylko to jest w kazdym cholernym Scheme. -Zawsze pozostaje nam do wyboru zycie przestepcow - mowi Guy. -Taa - zgadza sie Joey. - Wlammy sie do jakiegos domu, ukradnijmy samochod, spalmy go. Albo moglibysmy zostac dilerami. Lichwiarzami. Nadal jednak bylibysmy cholernymi psami lancuchowymi. Wiecie, co mam na mysli? -Patrolowanie granic spoleczenstwa - wlacza sie Jack. Joey kiwa glowa, mamrocze cos o pieprzonych darmozjadach. -Bron - mowi Jack, patrzac na graffiti namalowane na zaluzjach ksiegarni. - Jestesmy bronia. -Moze. - Guy patrzy na niego dziwnie. Ale on jest do tego przyzwyczajony. Witajcie w Siagonie, glosi napis, a Jack dobrze rozumie autora graffiti. Sam moglby nabazgrac te slowa, ale Sajgon byloby napisane poprawnie. I pewnie dodalby od siebie: Witajcie w piekle. Zawsze wyobrazal sobie, ze pisze te slowa na znakach drogowych przy wjezdzie do miasta. Operacja: wzmocnic imperatyw, poszerzyc obszar, okreslic szczegoly. Droga jest asfaltowa, ale nierowna, wyboista, popekana, zarosnieta zielskiem, pokryta calymi pokoleniami graffiti: nazwami zespolow, sygnaturami autorow, tajemniczymi znakami gangow utworzonymi ze zlaczonych liter. W zywoplocie z jezyn, przez ktory trzeba sie przedrzec, tkwia stronice wyrwane z pisemek pornograficznych i zmiete plachty gazet. Nie ma innego dojscia do szosy, ktora raptem wylania sie z trawiastych wydm i sto metrow dalej znowu w nich znika, jakby zabrano miejsce, do ktorego kiedys prowadzila. Nie dlatego, ze nie pasowala do trawiastych i piaszczystych pagorkow wznoszacych sie po drugiej stronie pola farmera i strumienia, ktory musieli przekroczyc, idac po rurze wodociagowej; raczej krajobraz tutaj nie pasuje. Jakby ktos wycial poprzedni swiat, zbudowal na nim nowy, ale zapomnial usunac ten maly fragment dawnej rzeczywistosci. Wtracona sekwencja mysli Operacja: zmienic nurt dygresji, okreslic szczegoly. Jack odnosi bardzo dziwne wrazenie, ze juz kiedys tutaj byl, dawno temu. Rozglada sie, patrzy na puste spraye, sloiki po kleju, plastikowe torebki i... -Zajrzyjmy tam. Betonowy cylinder o srednicy co najmniej metr osiemdziesiat i na szescdziesiat centymetrow wysoki, z zelazna pokrywa wlazu u gory. Jack sciska w rece pojemnik ze sprayem, ktorego wlasnie uzyl, zeby dodac swoje imie do wielu innych. Czuje, jak jego palce naciskaja dysze, slyszy syk, widzi, ze jego dlon sie porusza... i nie ma pojecia, co pisze i dlaczego. ET IN ARCADIA EGO. -Co to, kurwa, znaczy?-Nie wiem. Cholera, nie wiem. Ale slyszy glos szepczacy mu do ucha. Rzeka glosow -Wie pan, kto stoi po drugiej stronie lustra? - pyta Jack. -Nie - odpowiada Starn. - Oficer przydzielony do sprawy. Taka jest procedura. -Wie pan, ze pana obserwuja tak samo jak mnie. -Nie sadze. Ale zamierzal pan opowiedziec mi o spisku. Z powodu tego spisku pan zabil... ilu ludzi? Mysli pan, ze to jest... jakas intryga uknuta przeciwko panu? -Kozly ofiarne i zbawcy, stary. Jesli czlowiek chce rzadzic umyslami ludzi, potrzebuje potwora albo mesjasza, czegos, co moglby poswiecic, zeby uciszyc glosy. -Glosy? Starn patrzy na zegarek, zastanawiajac sie, czy bedzie mogl skonczyc wczesniej. -Glosy w naszych glowach, rzeka glosow, ktore probuja nam powiedziec, co mamy robic. Nie, to zbyt oczywiste, zbyt proste. Owszem, omamy sluchowe sa klasycznym objawem schizofrenii, ale o tym wie kazdy nedzny morderca - dzieki doglebnej znajomosci hollywoodzkich filmow i tabloidow - i wlasnie w ten sposob probuje uciec od odpowiedzialnosci za swoje czyny. Nie chodzilo o to, ze zona mnie zdradzala i dziwki nienawidzilem. Nie chodzilo o to, ze szef byl dupkiem, ktory zasluzyl na smierc. Nie chodzilo o pieniadze z ubezpieczenia, narkotyki ani o dreszcz emocji. To wszystko przez te glosy w mojej glowie. - Slyszysz glosy, Jack? -A czy my wszyscy ich nie slyszymy? Glosy przodkow, rodziny i przyjaciol, wrogow i demonow, duchy w glowie, duchy w maszynie. Pan naprawde nie slyszy tych wewnetrznych rozmow? Nigdy nie konczyl pan w myslach rozpoczetego wczesniej sporu z przyjacielem? Nigdy nie zastanawial sie pan w lozku, co ktos inny powiedzialby albo zrobil w danej sytuacji? Wszyscy slyszymy glosy, doktorze. Tylko ze wiekszosc ludzi woli je uciszyc. Jack sie pochyla. -Za duzo halasu, rozumie pan. Marionetki moga nie uslyszec lalkarza. Maly piesek moze nie uslyszec wolania swojego pana. Dlatego trzeba wylaczyc tamte glosy. Ale ciii... Uslyszy je pan, jesli wytezy sluch. -I te glosy mowia... -Niech pan poslucha. To tak jakby zasnelo sie nad rzeka, ktorej szemranie zaglusza szelest lisci. Narcyz spi i sni nas wszystkich. Starn odchyla sie na oparcie krzesla. Narcyz? Chlopak, ktory pokochal wlasne odbicie w rzece i usechl z milosci do siebie. Coz, to bardziej oryginalne niz diabel czy Bog. Zaginiony chlopiec Analiza: podmiot oporny; wymagane podejscie lateralne. Operacja: wysledzic zrodlo tozsamosci-konstruktu "jack Flash". Wykryto imago: Wlosy koloru plomieni, nie blond, ale zolte, pomaranczowe, czerwone. Jack wspomina zdjecie zaginionego chlopca na kartonie mleka, Sandyego Thomsona o pszenicznych wlosach, i uswiadamia sobie, ze duch Sandyego przesladowal go w myslach od czasow dziecinstwa. Byl bohaterem historii wymyslanych przez niego na krawedzi snu, idolem, ikona, symbolem wszystkiego, czego pragnal, kim chcial zostac. Flash Gordon. Jack, Wielki Zabojca. Patrzac teraz w lustro, widzi tamtego zlotego chlopca. Analiza: fantazje kompensacyjne; fiksacja narcystyczna. Operacja: wzmocnic kontekst engramu; ustalic miejsce imprintu. Wykryto fantazje: Zostawiaja rowery w wysokiej trawie na poboczu wiejskiej drogi razem z kanapkami i butelkami soku, ktore daly im matki, i ida jak linoskoczkowie po wielkiej stalowej rurze biegnacej nad polem farmera i strumieniem, zeskakuja z niej na trawiaste wydmy. Teren nalezy do zakladow chemicznych znajdujacych sie po drugiej stronie wzgorz i jest ogrodzony plotem, dlatego stanowi dla nich tajemniczy, niezwykly swiat, oczywiste miejsce do poszukiwan zaginionego chlopca. Byl tutaj, mowi Jack. Wyobraza sobie, jak go znajda i zostana bohaterami. -Chodzmy - ponagla ich Joey, przedzierajac sie przez kolczaste krzaki. Jack troche sie boi, ale jednoczesnie jest podekscytowany, ze wchodza na zakazane terytorium, ziemie niczyja lezaca na skraju ich miasteczka. Brnac przez piach za Joeyem i Guyem, mysli, ze oni tez moga sie zgubic. A jesli Thomson znalazl kryjowke, gdzie caly swiat jest jak ten miekki piasek usuwajacy sie spod stop, czlowiek slizga sie po nim i trafia gdzies, gdzie zdarzaja sie przygody. Jack wyobraza sobie, ze jest Sandym, kims w rodzaju Piotrusia Pana, zagubionym i szczesliwym w wiecznym snie na jawie. Przedziera sie przez ostatnie jezyny i schodzi na asfaltowa droge, zapylona w ten suchy letni dzien. Guy stoi tam, gdzie szosa znika wsrod wydm. -Pospiesz sie! - wola. -Zamknij sie, Reynard - mowi Joey, specjalnie uzywajac nazwiska, ktorego Guy nienawidzi i uwaza za idiotyczne, bo nikt takiego nie nosi. -Sam sie zamknij, narko - odcina sie kolega. Joey czesto zasypia na lekcjach, ale kiedy Guy nazwal go narkoleptykiem, nawet nie wiedzial, co to znaczy. Dlatego nienawidzi, gdy tak na niego mowia. Imiona sa wazne, mysli Jack. On nie ma przezwiska, ale gdyby mial, chcialby, zeby brzmialo Flash, od Flasha Gordona z czarno-bialego serialu, ktory w wakacje leci w kazdy sobotni ranek. To byloby fajne. Rookery Wkladam skorzane spodnie (z 1770, 10. Pruski Imperialnych Huzarow), czarna kozacka koszule (1890, Wielka Futurystyczna Republikanska Armia Aliancka), wysokie buty ze skory wezowej (1920, Konfederacyjni Texas Rangers) i tunike (1850, 2. Regiment Tybetanski Krolewskiej Chinskiej Piechoty). Do lewego boku przypinam japonska katane, do prawego pistolet chi marki Curzon-Youngblood, do pochew przy butach wsuwam dwa duze skladane noze. Na wierzch wkladam kurtke lotnicza uszyta ze skory swietej krowy, podbita najwyzszej jakosci futrem z jaka (1940, Krolewski Korpus Powietrzny Indii Wschodnich) i szynel (1900, Wolni Partyzanci Rurytanscy). Na ramie zarzucam plecak ciezki od materialow wybuchowych: lasek dynamitu i czarnych pekatych bomb. Na koniec wciagam czarne rekawice ze skory jelonkowej, szyje okrecam bialym jedwabnym szalikiem. Elegancja to najbardziej zabojcza bron asasyna. W drugim miescie imperium jest srodek nieprzyjemnej zimnej jesiennej nocy, ulice i chodniki pokrywa plynna breja stopionego sniegu wymieszanego z mierzwa, budynki z brudnego piaskowca, domy czynszowe i opuszczone koscioly oswietla wulkaniczny blask halogenowych lamp ulicznych. Wychodze na szkielet ogromnego rusztowania, ktore biegnie przez Rookery niczym pajeczyna gigantycznego szalonego pajaka, chwytam sie stalowego slupa, podciagam w gore, lapie kolejny, skacze, az w koncu staje ponad calym miastem, na jednym z dachow dawnego kompleksu uniwersyteckiego. W tym zwariowanym swiecie panuje przenikliwe zimno, ale jestem cieplo ubrany i uzbrojony, a niebo ma wspaniala karmazynowa barwe. Czuje sie super. Tutaj, na dachu gotyckiej wiezy Biblioteki Uniwersyteckiej, na szczycie wzgorza, na ktorym wzniesiono Rookery (w jego wnetrzu, w opuszczonych tunelach metra i szybach gorniczych, znalazla schronienie wiekszosc tropionych i zdesperowanych), bardziej niz sam widok dech zapiera lodowaty wiatr ze wschodu. Pode mna prosta siec ulic z czynszowa zabudowa prawie calkiem zniknela pod rusztowaniami, chodnikami z desek biegnacymi na roznych poziomach, skrzydlami i nadbudowkami z blachy falistej, ktore powstaly w ciagu jednego wieku. Latwiej byloby sporzadzic mape samego piekla, mysle, spogladajac ku granicom tego labiryntu zlodziei i zdrajcow. Z trzech stron otacza Rookery szeroki pas zieleni. Jasno oswietlony Kelvinbridge Park wyglada malowniczo ze zrujnowanymi mlynami nad rzeka i zawalonymi wiaduktami, szklanymi palacami ogrodow botanicznych na polnocy, majestatycznym Muzeum Kelvinbridge na poludniu. Zachodnia granice wytycza gwarna i rojna Byres Road, gdzie kluby i kawiarnie dla elity intelektualnej West Endu sasiaduja z lombardami i sklepami pornograficznymi Rookery. Zanim Mosely zniosl finansowanie edukacji przez wladze stanowe, znajdujacy sie pode mna teren otoczony murem zamieszkiwala bohema. Teraz dawne kawalerki zmienily sie w zwykle meliny albo miejsca spotkan moich kolegow utracjuszy, a Rookery w schronienie dla wszelkiego rodzaju radykalow i rewolucjonistow, narzekajacych, ze wokol gardla kazdego obywatela imperium stopniowo zaciska sie stalowa petla gildii, dla buntownikow walczacych z systemem, dla niedoszlych anarchistow asasynow, ludzacych sie, ze dzialania jednostki moga zmienic bieg historii. Na przyklad dla mnie. Ponad swiatelkami, ktore wskazuja polozenie ulic i budynkow, po nocnym niebie smigaja powietrzne pociagi, zostawiajac za soba strumienie niebieskozielonych orgonowych gazow. Zakrawa na ironie, ze w tak pruderyjnym i zarazem wyuzdanym kraju glownym zrodlem energii jest moc okielznana przez tantrycznych panow Tybetu, kundalini, kosmiczna, mistyczna, seksualna sila, ktora my ukradlismy i nazwalismy energia orgonowa. Wyjmuje z kieszeni srebrnego half huntera, sprawdzam czas, zamykam wieczko i chowam zegarek. Zbliza sie godzina zero. W nocy "Zelazna Dama", ogromna i krolewska, gigant nieba, kursuje do miejsca swoich narodzin, drugiego miasta imperium, wiozac przewodniczaca rady parlamentarnej Elizabeth Regine, krolowa Wysp Brytyjskich i kolonii, imperatorowa Indii i Orientu, suwerena pax Britannica. Powell zaczyna sie troche starzec, ale stanowi takie samo zagrozenie jak zawsze, jesli nie wieksze. Nie on mnie jednak niepokoi, tylko wirus w jego glowie, nikczemne male marzenie, mem, sterujace nim i probujace zasiac swoje chore repliki w pustych mozgownicach dziwek przepelnionych nienawiscia i skurwieli zbyt tepych, zeby zrozumiec, co sie z nimi dzieje. Jezyk zyje, przyjacielu, jest informacja, ktora ma cel i swiadomosc - Nazwij ich bogami, nazwij demonami, wspolczesnymi archontami, ale wiedz, ze te pieprzone umyslowe wirusy, namnazajace sie w przemowieniach i pielegnowane w gazetach, zywia sie naszymi lekami i pragnieniami. Idee nie zrodzily sie same, przyjacielu. Zostaly wyhodowane. Za kazdym dobrym demagogiem stoi zla idea. Ja to wiem, bo sam jestem mitem. Znowu patrze na zegarek. Juz czas. Czas, zeby gigant nieba spotkal swojego Jacka. Szkocki sen -Uwaza pan swiat za wrogi i grozny, prawda? To nie jest miejsce dla pana, dlatego woli pan zyc w krainie fantazji, gdzie jest bohaterem. Ten "Jack Flash" to... druga skora, skorupa, tak? -Tak pan mysli? A jaka jest alternatywa? Swiatem rzadza Mammon i Moloch, bogowie chciwosci i brutalnosci, ktorzy tak was omotali, ze nawet nie widzicie, jak go zmieniaja. -Mammon i Moloch? To sa... -Mity? Z czym sie panu kojarzy nazwa Guernica, doktorze? Starn wzrusza ramionami, potrzasa glowa. -A z czym powinna sie kojarzyc? Jack z dezaprobata kreci glowa. -John Maclean - mowi. - Ormianska masakra. Lorca. Cos panu swita? My Lai? -Jack, jednym z symptomow schizofrenii jest apofenia, gdy wszystko na swiecie wyglada, jakby mialo ukryte znaczenie, bylo czescia jakiejs wiekszej prawdy. Dostrzega sie prawidlowosci tam, gdzie ich nie ma. Stad sie bierze paranoja. Za kazdym zjawiskiem musi ktos albo cos stac. Bog, diabel, rzad. Albo panskie "imperium". -Mammon i Moloch - dodaje Jack. -Wlasnie. -Nie odpowiedzial pan na moje pytanie. Co dla pana znaczy nazwa Guernica? -Nic nie znaczy. Co to jest? Osoba? Miejsce? -I pan uwaza, ze jestem szalony? -Potrzebujesz pomocy, Jack. Musisz przyznac, ze jestes chory, zebysmy mogli ci pomoc. Nie rozumiesz, ze wymysliles sobie "imperium", zeby usprawiedliwic wlasny strach, niepewnosc, wstyd, uzalanie sie nad soba? -Moglbym panu zadac takie samo pytanie. Wam wszystkim. Zna sie pan na psychozach, doktorze. Powinien pan rozpoznac objawy. Urojenia. Mania religijna. Paranoiczna agresja. Brzmi znajomo, prawda? Wlasnie na te schorzenia cierpi spoleczenstwo. Starn przesuwa palcem po trackpadzie laptopa, wodzi kursorem po ekranie tylko po to, zeby czyms zajac rece, kiedy mysli. Wie, ze schizofreniczne spojrzenie na rzeczywistosc nigdy nie jest calkowicie bezsensowne; zdobyl sobie nazwisko artykulem o urojeniach paranoidalnych jako symbolicznych obrazach wrogiego swiata. Ale ten mlody czlowiek zbyt dobrze zna granice miedzy fantazja a rzeczywistoscia. Nie udaje choroby, ale tez nie do konca poddaje sie psychozie. Starn jest tego pewien. -Mowisz o Mammonie i Molochu, Jack, jednak zdajesz sobie sprawe, ze chodzi o cos innego. Mowisz o imperium, ale wiesz, ze ono nie jest realne. -A jak realistyczne sa panskie marzenia, doktorze? -Marzenia nie sa wcale realistyczne. -Moje sa. Otchlan Operacja: zweryfikowac hipoteze o schizofrenii, zbadac jej poczatki. Wykryta rozmowa: -Czlowieku, jestes, kurwa, popieprzony. Kompletnie stukniety. Jack dyszy, lapie oddech, masuje czerwone slady na szyi i usmiecha sie szeroko. Udowodnil, ze mial racje. -Mowilem ci, ze nie dasz rady mnie zabic. Mowilem, ze stchorzysz. -Tak, ale to nic, kurwa, nie znaczy. Jack nie bardzo wie co, ale w glebi duszy jest przekonany, ze jednak cos znaczy. Moze jest szalony. Czasami miewa takie mysli, ze jest kosmita, androidem, Lucyferem albo Jezusem, a w niektore dni to gowniane miasteczko wydaje mu sie pieklem. Zdaje sobie jednak sprawe, ze to tylko urojenia, nie bardziej rzeczywiste niz Jack Flash z wlosami koloru plomieni, ktorego maluje na stronach szkolnych podrecznikow albo sni o nim po nocach. Ale jest dostatecznie bystry, by wiedziec, ze urojenia nie biora sie znikad, ze cos w jego glowie z uporem powtarza: Nie mozesz umrzec. Probuje zrozumiec, co jego szalone, popieprzone wnetrze stara sie mu wmowic, ale nie potrafi sie w tym wszystkim polapac. Brednie, mysli. Wszyscy umieraja. Moglby wziac ten cholerny szkolny krawat, zrobic z niego petle i powiesic sie na lampie, gdyby mial taki kaprys... albo gdyby wystarczylo mu odwagi. I chcialby wiedziec, co znajduje sie po drugiej stronie smierci. Chcialby sie przekonac, czy w calym tym gledzeniu o wiecznosci jest choc troche prawdy. Ale przeciez to niemozliwe. Nie ma nieba, nie ma piekla, nie ma Boga ani diabla, nie ma aniolow. Jack masuje szyje. Dowiodl swojej racji, pokazal Joeyowi, ze nie robi sobie z niego jaj, ze naprawde juz go nic, kurwa, nie obchodzi, ze moze podejsc do Smierci, splunac jej w twarz, rzucic wyzwanie, zeby siegnela po kose. Tylko ze smierci nie ma. Takiej Smierci. I nagle - to tylko brak tlenu - czuje zawrot glowy - nagly doplyw tlenu do mozgu -swiat rozmazuje mu sie przed oczami, wiruje i... Guy pochyla sie nad kolega. -Jack. Obudz sie, Jack. Cholera jasna! Dobrze sie czujesz? Lezy na wznak i patrzy w niebo, czyste blekitne niebo, rozlegle i puste z wyjatkiem zlotego polksiezyca slonca, ktore rozjasnia je przycmionym blaskiem. I jest ziemia pod jego plecami, zyzna, ciemna, porosnieta gesta, wilgotna trawa, zaslana czerwonymi, zlotymi i pomaranczowymi liscmi. Kiedy Guy pochyla sie jeszcze nizej, wyglada na duzo starszego, niz jest w rzeczywistosci, jakby to byl inny on, dojrzalszy, i szepcze bardzo cicho: -Czas sie obudzic, Jacku Flash. Gwaltownie otrzasa sie z polsnu, ni to wspomnien, ni marzen na jawie, z dziwnego stanu, w ktorym trwal, odplywajac w sen. Rozglada sie po sypialni, ale w ciemnosci nic nie ma. To nic, wyczuwalne i widoczne, przed chwila wyszeptalo jego imie w srodku nocy. Po pokoju porusza sie zimna, smiertelna obecnosc... nie, raczej nieobecnosc, otchlan, ktora na niego patrzy. Jack wstaje z lozka i obchodzi sypialnie, bardziej oszolomiony niz przestraszony. Nie zapala swiatla, zeby to odczucie, fizyczne wrazenie nicosci raptem nie zniknelo. Ono jest jak duch stojacy nad grobem z jego nazwiskiem albo sen, ktory wyszedl z jego glowy... nie, raczej wszedl do niej ze swiata zewnetrznego. Moze to jedynie wyobraznia, ale nie jego, tylko cudza. I wtedy nic zmienia sie w cos. Staje sie nim. Jack Flash czuje swoje nowe cialo i wie, ze wszystko jest w porzadku. -Super - mowi. Imperium nigdy sie nie skonczylo Pukanie. Gdy drzwi sie uchylaja, Starn piorunuje wzrokiem intruza, zirytowany, ze ktos mu przeszkadza. W progu stoi pani inspektor. W rece trzyma duza brazowa teczke, czeka w milczeniu. Doktor kiwa glowa. -Przepraszam na chwile - mowi. Wychodzi z pokoju, cicho zamyka za soba drzwi. -Trafiliscie na cos - domysla sie. -I tak, i nie - odpowiada kobieta. - Przepuscilismy jego fotki przez maszyne i oto co uzyskalismy, ale nie jestem pewna, czy sie przyda. Podaje teczke Starnowi. -Znalezliscie kogos podobnego? Bardzo pomocne byloby nazwisko, pani inspektor. Jakakolwiek wskazowka, skad chlopak pochodzi. -W tym szkopul, ze z tego materialu niewiele sie dowiemy o jego pochodzeniu - mowi policjantka. Starn otwiera teczke. W srodku jest tylko wydruk starej czarno-bialej fotografii. Psycholog natychmiast rozpoznaje te twarz mimo rozmytych szarosci, na brzegach elipsy zupelnie wyblaklych, mimo czapki z daszkiem i powaznej miny czlowieka, ktory calkowicie nad soba panuje, w przeciwienstwie do swojego blizniaka z sali przesluchan. Wlosy wystrzyzone nad uszami, wargi lekko rozciagniete w usmiechu, ktory wydaje sie troche ironiczny, nieobecny. Intensywne spojrzenie. -Najwyrazniej krewny - stwierdza doktor. - Kto to jest? -Kapitan Jack Carter. Oficer armii angielskiej. Zaginal na Kaukazie pare lat po pierwszej wojnie swiatowej. Narzeczona wyemigrowala do Ameryki. Nie znalezlismy zadnego rodzenstwa. To moze byc tylko zbieg okolicznosci, ale... -Ale co? -Przez swoich ludzi byl uwazany za niezly numer. Nazywali go Szalony Jack Carter. Ten przydomek calkiem dobrze pasuje do naszego chlopaka. Jak juz mowilam, to moze byc tylko zbieg okolicznosci... -Macie to wszystko w aktach? Sadzac po dacie, material wydaje sie troche przeterminowany. -W dzisiejszych czasach mamy w aktach wiele rzeczy, doktorze Starn. To wiek informacji. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy moze sie przydac. Starn z roztargnieniem kiwa glowa. W dzisiejszych czasach latwo wpasc w paranoje. Program do rozpoznawania twarzy. Telewizja przemyslowa. Karty identyfikacyjne. Wlasnie takiego swiata boi sie jego pacjent, swiata ciaglej obserwacji, podejrzen, nadzoru. Skoro kamery moga sledzic go po calym miescie, dlaczego oni - ci tajemniczy Oni - nie mogliby obserwowac tego, co sie dzieje w jego glowie? Mikrofalowa kontrola mysli i Bog wie co jeszcze. W taki sposob rozumuje schizofrenik. Starn chowa zdjecie z powrotem do teczki. -Zobacze, jak zareaguje na to nazwisko - mowi. - Warto sprobowac. -Jeszcze jedna sprawa - dodaje policjantka. -Jaka? -Pewien starszy gosc przyszedl na komisariat Partick i oswiadczyl, ze rozpoznal naszego czlowieka. Zobaczyl w wiadomosciach jego zdjecie. Twierdzi, ze z tym facetem walczyl w Hiszpanii. Chyba ma na mysli druga wojne swiatowa, choc zawsze sadzilam, ze Hiszpania byla wtedy neutralna. Starn wzrusza ramionami. -Historia nie jest moja mocna strona. Pani inspektor usmiecha sie ze zrozumieniem. -Nie wspominalabym o tym, ale sierzant dyzurny spelnil jego prosbe i przekazal nazwisko naszemu zespolowi. -I...? -Staruszek powiedzial, ze nasz czlowiek nazywa sie Jack Carter. Starn ponownie otwiera teczke i patrzy na zdjecie. W zamysleniu stuka w nie palcem. Mlody zolnierz z minionej epoki Imperium. Imperium sie nie skonczylo. Podobienstwo rzeczywiscie godne uwagi. To musi byc jego dziadek albo pradziadek. Brat dziadka? -Jest pani pewna, ze nie mial rodzenstwa? -Powiedzialam, ze zadnego nie znalezlismy. To nie to samo. Starn kiwa glowa, siega do klamki; chetnie wrocilby do rozmowy z pacjentem. Pani inspektor kladzie reke na drzwi, przekrzywia glowe - tak miedzy nami, nieoficjalnie. -Jak pan sadzi? - pyta cicho. - Udaje? Starn kreci glowa. -Za wczesnie, zeby to stwierdzic. Nie moge odpowiedziec z cala pewnoscia. Policjantka nie cofa reki. Starn wie, ze przy aresztowaniu kilka osob zostalo rannych. Jedna zmarla w drodze do szpitala. -Prosze sie nie martwic, pani inspektor - mowi. - Nie pozwole, zeby wymknal sie katowi. Kobieta opuszcza dlon. Starn naciska klamke, ale nie otwiera drzwi. -Slyszala pani o Guernice? -Nie. Dlaczego pan pyta? -Nasz chlopak wymienil taka nazwe. - Potrzasa glowa. - Pewnie to nic waznego. ERRATA Cos niedobrego sie tutaj wydarzyloPatrze na ziemie pod stopami, czubkiem buta scieram warstewke pylu z szorstkiej krawedzi betonowej plyty, potem zerkam na Puka, ktory siluje sie z krzakiem, probujac go wyrwac. Gleba jest tutaj wyjatkowo cienka, spomiedzy zarosli wystaja kamienne slupy i stopione plastikowe kolki, o wiele liczniejsze niz na terenach, ktore zostawilismy za soba. Musimy uwaznie wyszukiwac droge na nierownej powierzchni, pneumatyczne zawieszenie wozu syczy gniewnie, amortyzujac wstrzasy, kiedy trafiamy na wyboje w postaci zagrzebanej tapicerki i zwojow drutu, ledwo pokrytych czerwonym pylem. Kiedy dotarlismy tutaj z Weldu, myslalem, ze jedziemy przez zawalone budynki, z ktorych zostaly same fundamenty. Teraz wydaje mi sie, ze sa to resztki pokruszonych fundamentow, spod ktorych ukazuja sie domy. Wystarczy kopnac ziemie, a stopa dotyka skorodowanej stali albo odksztalconego plastiku, kamienia, betonu, cegly, kosci. - Mowie ci, ze cos niedobrego sie tutaj wydarzylo -stwierdza Puk. Nie jestem tego pewien. Choc cale to gruzowisko jest czesto sczerniale, wypalone albo poskrecane, niekoniecznie musialo dojsc do katastrofy wiekszej niz na miejskim wysypisku smieci. Jest wiele mozliwosci, ktorych Puk nie chce wziac pod uwage. Daleko przed nami, troche na prawo, na polnocnym wschodzie, wznosi sie Gora Zapomnienia i pomimo swojego ogromu przypomina talie spotykane na terenach starozytnych cywilizacji, gdzie nowe osady wznoszono na ruinach starych, kolejne warstwy narastaly przez stulecia, az w koncu wszystko zasypywal piasek i teraz wzgorza czekaja na archeologow, ktorzy zaczna je rozkopywac w poszukiwaniu wiedzy. Ksztalt naszej gory nie jest calkiem zwyczajny, lecz gdyby na jednej z tych rownin, miedzy taliami, zbudowac miasteczka, pozwolic im zyc i umierac, az caly obszar zapelni sie i zmieni w plaskowyz, a potem w taki sam sposob wciaz od nowa go zasiedlac, moze po uplywie wiecznosci powstalaby Gora Zapomnienia. Probuje wyjasnic to Pukowi, ale kiedy zaczyna ziewac, przewracac oczami, krecic mlynka palcami, pietami kopac ziemie, przestepowac z nogi na noge, machac rekoma, wydlubywac brud spod paznokci, bawic sie wlosami i wreszcie sprawdzac godzine na wyimaginowanym zegarku - a wszystko to robi, zanim koncze pierwsze zdanie -wzdycham z rezygnacja i mowie: -Pewnie to jedno gigantyczne skladowisko odpadow. Smietnik wiecznosci. Szczesliwe wysypisko w niebie. -Brednie - kwituje Puk. - Cos niedobrego sie tutaj wydarzylo. - I bierze sie znowu do wyrywania krzaka z ziemi. - Popatrz na Jacka. Jack siedzi na ziemi sto metrow dalej, obejmuje kolana i wodzi wzrokiem po niebie, jakby obserwowal muche, ale od czasu do czasu nerwowo zerka na Puka jak pies, ktory wie, ze cos zbroil. To on sprowadzil nas tutaj swoim piekielnym wyciem i przekonal Puka, gwaltownie drapiac pazurami ziemie, ze pod krzakiem jest pogrzebany jakis straszny sekret, a potem nagle uciekl w panice na bezpieczna odleglosc. -Pomozesz nam? - pyta Puk. Podchodze, wsadzam reke w gestwine lisci, chwytam najgrubsza galaz, zapieram sie nogami, wbijajac piety w spieczona glebe. Liczymy do trzech i ciagniemy. -Raz, dwa i trzyyyy! Raz, dwa i trzyyyy! Przy trzecim szarpnieciu pojawia sie szczelina, po czwartym rozlega sie trzask, przy piatym slychac odglos darcia jak przy rozczesywaniu grzebieniem skoltunionych wlosow. Od razu przypomina mi sie przesadzanie zaniedbanego bonzai, ktorego korzenie poprzerastaly druciana siatke. Ciagniemy ostatni raz i prawie wyrywamy krzak, zostalo tylko kilka grubych korzeni od naszej strony, ale mozna zajrzec, co jest pod spodem, i potwierdzic moje przypuszczenia. Okazuje sie, ze roslina wyrosla w cienkiej warstwie gleby nawianej na plastikowa torbe, ktora kiedys nadziala sie na ostra stal kraty przykrywajacej jakas rure; korzenie w koncu przebily worek i utorowaly sobie droge w dol. W tym wszystkim nie byloby nic niezwyklego, gdyby nie czaszki wypelniajace dziure w ziemi, lezace jedna na drugiej jak szklane kulki w sloiku. Przyznaje, ze rzeczywiscie moglo sie tutaj wydarzyc cos niedobrego. Tawerna -Nigdy o nim nie mowisz - stwierdza Don. -O co ci chodzi? - burczy Phreedom, otwierajac drzwi. Gdy wchodza do sali, w obszernych plaszczach przeciwdeszczowych z kapturami naciagnietymi nisko na twarze, na chwile cichnie gwar. Odwracaja sie glowy, oczy taksuja obcych. Zupelnie jak w westernie, mysli Phreedom, albo w horrorze. Bohaterowie filmu fantasy wchodza do tawerny. Templariusze podrozujacy w tajnej misji do Ziemi Swietej zatrzymuja sie w gospodzie, ukrywajac lsniace zbroje pod oponczami. Oni nawet wygladaja na takich ze swoimi paralizatorami; dluga na metr osiemdziesiat chilanca przypomina troche kusze, troche wlocznie, troche strzelbe. Tyle ze plaszcze maja z wodoodpornego synte, a jako zbroje sluza motocyklowe skory. A poza tym celem ich podrozy jest sina dal. Byle dalej od rzeczywistosci. Dalej od enkin. Dalej od bitmitow. Po prostu, kurwa, dalej. Ale chocby nie wiadomo jak dlugo uciekali, wydaje sie, ze nigdy nie dotra wystarczajaco daleko. Na tym polega klopot z Welinem. Kiedy czas ma trzy wymiary, mozna jechac przez dlugie lata i znalezc sie z powrotem w dniu, w ktorym sie wyruszylo, albo przynajmniej w podobnym. -Chodzmy - mowi Phreedom. Odrzuca kaptur. Don robi to samo. Miejscowi wracaja do swoich piw i rozmow, upewniwszy sie, ze tych dwoje weszlo w role tajemniczych nieznajomych. Od czasu do czasu ten i ow obcina ich spojrzeniem, ale Phreedom wie, jakie sa zasady gry, zna rytual; w czasie podrozy w glab Welinu nauczyli sie tego scenariusza na pamiec. Rozglada sie po sali, szukajac wzrokiem roslego przyglupa, ktory do niej podejdzie, kiedy bedzie zamawiala przy barze, sprowokuje bojke i dostanie wycisk. W jednym z boksow w glebi tawerny zauwaza miejscowego bogacza w nieskazitelnym garniturze, obwieszonego zlota bizuteria, otoczonego przez swoich zbirow. Latynoski baron narkotykowy, hodowca bydla z Dzikiego Zachodu, alfons z getta albo chlopak z ferajny, zawsze znajdzie sie jakis lotr, ktory tylko czeka na klaps, zeby odegrac swoja scene. Ona i Don czasami sie zakladaja, ile czasu minie, zanim facet sprobuje ich wynajac albo przepedzic z miasteczka. -Pietnascie minut - obstawia Don. -Jedna - mowi Phreedom. Don wskazuje pusty stolik - z grubsza ociosane drewno, lawy zamiast krzesel - ktory wygladalby duzo lepiej na lesnym parkingu, ale z drugiej strony cala tawerna, jak wiele podobnych miejsc, jest urzadzona w niedbalym stylu. Boksy maja scianki z formiki, siedzenia sa obite derma jak w taniej restauracji, bar wprawdzie jest z debu i mosiadzu jak w saloonie, ale na stolikach leza ceratowe obrusy w szeroka krate niczym w europejskiej kawiarni, puste butelki po winie sluza jako swieczniki albo wazony na kwiaty. Mozaikowa podloge pokrywaja trociny. Za barem swieci neon, na scianach wisza lampy gazowe. W rogach pod sufitem zamontowano telewizory, na podwyzszeniu stoi dziwaczny instrument, ktory wyglada jak skrzyzowanie fortepianu buduarowego i pianoli; walec obraca sie, z urzadzenia wydobywa sie koszmarna wersja My Wdy. Przeszlosc to nowa przyszlosc, mysli Phreedom. Jutro jest minionym rokiem. Don opada na lawe. Phreedom odchyla pole plaszcza, zeby wyjac portfel. -Jedna minuta? - upewnia sie Don. Phreedom sie usmiecha. -Mierz czas. Piec sekund. Prosi o dwa piwa i siada na stolku barowym obok zwalistego, pijanego gamonia w garniturze sportowym. Ten mierzy ja wzrokiem od stop do glow, a potem szczerzy sie do przyjaciol siedzacych w glebi sali, tych, ktorzy otaczaja miejscowego bossa. Osiem, dziewiec, dziesiec sekund. Facet odwraca sie i lypie na nia pozadliwie. -Hej, slicznotko... Phreedom lamie mu nos jednym ciosem piesci. Krew tryska na wasy mezczyzny i jego biala koszule. Phreedom przerzuca paralizator z lewej reki do prawej, wykonuje obrot w stylu Bruce'a Lee i trafia osilka w policzek. Staje na rozstawionych nogach, z bronia wyciagnieta poziomo przed siebie, wycelowana w boks, gdzie siedza kolesie faceta, ktory zatacza sie w ich strone i wali do nog glownego pacholka bogacza. Szesnascie, siedemnascie, osiemnascie. Bogacz patrzy na kieliszek toczacy sie po obrusie, na czerwone wino sciekajace ze stolu na jego spodnie. Dwadziescia jeden, dwadziescia dwa, dwadziescia trzy. Rozlega sie szuranie krzesel, zbiry ustawiaja sie przed szefem, oslaniajac go przed strzalem, siegaja po bron. Phreedom usmiecha sie, wzrusza ramionami, opuszcza paralizator, druga reke unosi do gory, dlonia zwrocona do przodu. Dwadziescia szesc, dwadziescia siedem, dwadziescia osiem. Odwraca sie powoli, spokojnie przewiesza bron przez ramie, bierze z lady dwa piwa. Zwykle sie z Donem zakladaja, w ktory kufel trafi strzal. Trzydziesci dwa. Naczynie w jej lewej rece eksploduje. Phreedom sie usmiecha. Trzydziesci trzy. Nie zadaje sobie nawet trudu spojrzenia na Dona, ktory kosi przeciwnikow ze swojego miejsca, tylko prosi barmana o nastepne piwo, czeka na nie cierpliwie, a potem zanosi do stolika. -Czterdziesci dwie sekundy - oznajmia Don. -Moj najlepszy czas. Wsuwa sie na lawe, opiera paralizator o stolik. Wyjmuje z kieszeni paczke papierosow, ale kiedy siega po zapalniczke, Don chwyta ja za nadgarstek. -Nigdy o nim nie mowisz. O zadnym z nich. Phreedom uwalnia reke i zapala papierosa. -Nie moge, do cholery, zmienic tego, co sie stalo. Niczego. - Zaciaga sie. - A chcialabym. 4 KOSY KRONOSA Peterhead, 1920Panska prosba zostala przyjeta do wiadomosci... odpowiedz otrzyma pan wkrotce... od razu po ustaleniu wszystkich faktow... ku naszemu zadowoleniu... i jeszcze wiecej gowna w tym stylu, jednak Seamus jest zbyt slaby, zeby czytac list teraz, gdy lezy na lozku bez koca, nagi i zziebniety, ale za nic nie wlozy cholernych ciuchow skazanca, jest wykonczony, owszem, nie od pracy w kamieniolomie, bo tego, kurwa, tez nie bedzie robil, tylko od niekonczacej sie pieprzonej szamotaniny. Gardlo ma obolale od przymusowego karmienia przez rurke, cale cialo czarne i sine od poprzednich walk; siniaki po dzisiejszej dopiero sie zrobia. Wypuszcza z palcow list z biura ministra spraw wewnetrznych. Skurwiele. Trzy miesiace karnej sluzby, jak to nazywaja w swoim wymyslnym jezyku. Nazywajcie, jak chcecie, harowke pod lufami karabinow Lee Enfield. Minely juz dwa miesiace. Jest dwudziesty piaty pazdziernika. Tak wiec lezy i patrzy przez kraty na czyste niebo, na sciezki ptakow, zastanawiajac sie, czy bedzie martwy, czy wolny, zanim uznaja, ze nie jest, kurwa, zadnym zwyklym skazancem, tylko wiezniem politycznym. Na zewnatrz rozbrzmiewaja kroki. W gorze krazy kruk. -Musze powiedziec, ze jest mi smutno, kiedy widze ciebie w tym stanie. W nogach lozka stoi jeden z chlopakow, starszy szeregowy Donald O'Sheen MacChuill (matka irlandzka katoliczka, ojciec szkocki protestant, pamieta Seamus - Dublinczycy to w wiekszosci mieszancy, a MacChuill byl chyba najwiekszym z nich wszystkich; mowil po gaelicku, znal The Sash na pamiec i nie widzial w tym zadnej sprzecznosci). MacChuill jest w pelnym rynsztunku, z plecakiem, helmem i karabinem przewieszonym przez ramie, z idiotycznym, szerokim usmiechem na twarzy i wielka dziura w miejscu prawego oka, ziejaca, czarno-czerwona, z szara mazia w srodku wymieszana z bialymi odlamkami kosci. Seamus nie jest przerazony, bo wie, ze to tylko sen na jawie i jesli nawet elektrowstrzasy w Inchgillan nic nie daly, przynajmniej czegos dowiedzial sie od lekarza z tej jego gadki o pracy w Craiglockhart, stawianiu czola wlasnym demonom i calym tym gownie. Wlasciwie nie byl taki zly ten doktor Reynard. Taka rana, powiedzial, straszliwa rana... ten MacChuill musial zginac natychmiast. Niemozliwe, zeby cierpial. Niech pan postara sie o tym pamietac. On nie cierpial. Takiej rady mu udzielil, kiedy Seamus przestal wrzeszczec po pierwszych odwiedzinach MacChuilla. -Cholera - mruczy teraz. Siada prosto, potrzasa glowa. Jest oslabiony od strajku glodowego i wszystko przez to, bo od jakiegos czasu nie mial atakow, a czym innym moze byc ta zjawa, jak nie jednym z cholernych snow na jawie, ktore tak go przesladowaly? Jezu, ma tylko nadzieje, ze nie zacznie sie od nowa caly ten wariacki belkot, przez ktory go zwolnili. Jak to nazwal Reynard? Glosolalia? Glosodolalia, chyba tak. -Chryste! Co znowu? -No nie, tak sie rozmawia ze starym kumplem, sir? - mowi MacChuill. - Och, prosze mi wybaczyc smialosc, ale przeszedlem dluga droge, zeby sie z panem zobaczyc, lecialem na ptaku o szybkich skrzydlach, kierujac nim jedynie wlasna wola. Pokazuje na kruka, ktory chodzi po parapecie i lypie na niego; odbijajacy sie w ciemnym oku zloty blask slonca wyglada jak ogien. Seamus drzy, ale nie z zimna, choc jest calkiem goly. Zapalilby papierosa, lecz tu nie ma takich rzeczy, nawet poza izolatka. Zastanawia sie, czy szlugi od ducha tez daja ten mily szumek w glowie, bo moglby poprosic Mac-Chuilla. On zawsze mial jakies na zbyciu, o tak. Kopcil jak cholerny komin. A czy oni wszyscy tak nie palili? -Pewnie przyszedles poogladac moje cierpienie? - mowi Seamus. - Wpadles zobaczyc, jak mi leci, i zlozyc wyrazy wspolczucia? To niezla podroz, chlopcze, przejsc przez rzeke, ktora zabrala twoja dusze, pokonac cala droge z cholernej dziury w ziemi przysypanej kamieniami i glina, z samej pieprzonej zelaznej matki ziemi. Niechetnie ci to mowie, chlopcze, ale jestes zupelnie, kurwa, martwy i pogrzebany. Czuje zawrot glowy i zaluje, ze nie moze, cholera, przezyc zycia w spokoju, widzac tylko to, co istnieje tu i teraz. -Przywiodla mnie tutaj solidarnosc, sierzancie. Nawet jesli jestesmy towarzyszami broni, nie ma nikogo, kto szanowalby pana bardziej niz ja. Tylko niech pan nie wyjezdza z zadna gadka. Dobrze pan wie, ze mowie prawde. Pochlebstwa nigdy nie byly moja mocna strona. Obchodzi lozko i siada na brzegu materaca. Seamus omal nie wybucha smiechem z powodu absurdalnosci tej sceny. Prawie placze. -No dobra. Wyglada na to, ze przydalaby sie panu pomoc - stwierdza duch. - Niech nikt nie wazy sie powiedziec, ze ma pan wierniejszego przyjaciela niz stary MacChuill. Wizyty, wizje, glosy Jezu, tylko na mnie spojrz, mysli Seamus, na obraz nedzy i rozpaczy. -A ze mnie to dopiero byl, kurwa, przyjaciel, chlopcze - mowi. - Bylem raczej przyjacielem diukow, pomagalem im budowac cholerne imperium na szczatkach cial... Seamus patrzy na twarz MacChuilla z profilu, na jej lewa strone, te dobra, i mysli o chlopaku z gorniczego miasteczka na zachodnim wybrzezu Szkocji. Gdy mial dwanascie lat, przeniesli sie do Irlandii, prosto do serca Dublina, bo matka tesknila za domem, a ojca, czarna owce rodziny, guzik obchodzili masoni i Orange Lodge, do ktorej chcieli go wciagnac wszyscy bracia. MacChuill chyba odziedziczyl upor po swoim starym, przez przekore do konca zachowal wyrazny akcent. Kiedy Seamus go poznal, nie mogl zrozumiec ani slowa z tego, co chlopak mowil. A kiedy wlal w siebie kilka guinnessow, Chryste, przestawala dla niego istniec polowa liter alfabetu. -Wiem, wiem. Jest pan ode mnie duzo madrzejszy, sierzancie, ale... pomyslalem sobie, ze przydalaby sie panu mala rada. Odwraca sie przodem do Finnana, w jego jedynym oku maluje sie powaga. MacChuill, najstarszy ze wszystkich biednych duchow Seamusa, pierwszy, ktory nawiedzil go w ciemnosci ziemianki, kiedy sie obudzil i powiedzieli mu, co zrobil, a potem trzasl sie przez wiele godzin, patrzac na ciala rzucone w okopie na stos, podczas gdy kapitan gledzil o pochwalach, tragediach i medalach. Seamus pamieta cale noce wizyt, wizji i glosow, widzial MacChuilla z roztrzaskanym oczodolem, tak jak wczesniej na polu bitwy, i wszystkich innych wsrod lejow, kikutow drzew, podczas gdy on stal zaplatany w niemieckie druty kolczaste i... Nie. Nie mysl o tym. -To znaczy... moze pan chce myslec o tym, co tutaj robi, i przyjac nowa postawe, bo wielki czlowiek wsrod tych wszystkich lordow tez jest nowy, a jesli pan wciaz bedzie obrzucal nieuprzejmymi slowami diukow, tych, ktorzy siedza tam wysoko, na tronach, uslysza pana - moze nie dzisiaj, ale wkrotce - a wtedy panskie obecne klopoty, sierzancie, wydadza sie panu dziecinna zabawa. Tak, zycie nie jest sprawiedliwe, a panskie... coz, to prawdziwa niedola, ale jesli pan chce uwolnic sie od rozpaczy, musi odlozyc na bok wscieklosc. Seamus probuje wstac, uciec od niego. Glos jest MacChuilla, jezyk i akcent tez, ale plynnosc mowy, rytm... cos sie tu nie zgadza, nawet jak na istote nie z tego swiata. -Wiem, wiem, wydaje sie panu, ze mowie jak starzec, ale powiem panu, sierzancie, ze czlowiek martwy zyskuje calkiem nowe spojrzenie na rozne sprawy. Seamus probuje wstac, lecz nogi odmawiaja mu posluszenstwa. Nawet gdy usiluje sie podciagnac, trzymajac zelaznej poreczy lozka, czuje tylko zimny metal w dloni. Oddycha z trudem, serce mu lomocze. Jasne, ze jest za slaby, zeby chodzic. -Sierzancie - mowi MacChuill - trudno pana nazwac potulnym, lagodnym, nie na pana kij ani marchewka, ale radze mnie posluchac. Jest pan zbyt dziki, panski jezyk zbyt szybki i pan za to placi. Nie powinien pan buntowac sie przeciwko kutasom, chyba ze zalezy panu na jeszcze wiekszym bolu. Wie pan, ze rzadzi twardy, niebezpieczny tyran. - Wspolczujacym gestem kladzie reke na ramieniu Seamusa. - Pojde juz. Zobacze, czy uda mi sie uwolnic pana od tych wszystkich cierpien. Ale nie wolno panu mowic tak glosno, tak niegrzecznie. Przy calej swojej madrosci, sierzancie, powinien pan wiedziec, ze panskie dumne slowa zostana ukarane. A to nikomu nie wyjdzie na dobre, sir. Nieznany zolnierz MacChuill wychodzi z koszmaru Finnana, robi sobie mala przerwe w odgrywaniu trudnej roli cudzego ducha. Wystarczylo pare minut, a juz czuje sie zdezorientowany. Przez chwile niemal slyszy, jak wola jego irlandzka matka, podczas gdy on bawi sie na ulicy: Donaldzie O'Sheen MacChuill, natychmiast do domu! Me to nie on, tylko sztuczny twor, polaczenie Donalda MacChuilla i jakiegos O'Sheena, ktory sluzyl w plutonie Finnana. MacChuill nigdy nie byl w Dublinie... o ile sobie przypomina. Co prawda, niewiele pamieta. Chucha w rece, zaciera je, probujac rozgrzac, ale zmarzl nie tylko z powodu zimna panujacego w rzezni. Patrzac na mezczyzne przywiazanego do krzesla siatka ogrodzeniowa i lancuchami, wie, ze to, co robi, jest zle. Nie po to zaciagal sie do aniolow. Oklamujac biedaka na rozne sposoby, nie do konca wczuwa sie w te cholerna role, bo... mu wspolczuje. Zerka przez ramie na plastikowa zaslone, za ktora stoi Henderson i usmiecha sie okrutnie. Spoglada na zarzniete bydlo, na czerwone mieso, biale od tluszczu, kosci i szronu. Nie, wcale nie po to sie zaciagal. Kiedy znalezli go w birmanskiej dzungli, zagubionego i wyzutego z mysli i wspomnien po dlugich latach spedzonych w dziczy, nie potrafil im wyjasnic, skad sie tam wzial i kim jest. Znal tylko swoje nazwisko, stopien i numer. Gdy mu oznajmili, ze jest kims wyjatkowym, ze dzieki walce wzniosl sie ponad zwyklych ludzi i zmienil w dziwna, bezwiekowa istote - enkin - i ze go potrzebuja, odczul tak wielka ulge, ze z poczatku tylko sie rozesmial. Zaoferowali mu... prostote i jasna strukture... sens zycia... szanse sluzenia wiekszemu dobru. Najwiekszemu dobru, tak powiedzieli. MacChuill, nieznany zolnierz, ktory dawno temu stracil swoj oddzial na wojnie - nawet nie umial jej nazwac - omal nie krzyknal z dumy, gdy zrozumial, ze wrocil tam, gdzie jego miejsce, do armii, zeby bronic juz nie swojego szlachetnego mocarstwa, lecz imperium najszlachetniejszego ze wszystkich. Powiedzieli mu, ze w niebie toczy sie walka. Wiecznosc cie potrzebuje. Ale swiat, do ktorego sciagneli go z powrotem, jest dla niego nowy. Inna okazala sie rowniez wojna. Wojna o serca i umysly wszystkich ludzi, o ich dusze, tak mu powiedzieli. Pole bitwy to Welin. Historia, mowia, Mit. Nie dalekie kraje za woda, tylko obszar znajdujacy sie poza rzeczywistoscia i w ludzkich glowach. Niebo, tlumaczyli mu, jest jak mala wyspa oddzielona od ogromnej kontynentalnej potegi morzem snow. Mroczne lady i starozytne sily. On nie rozumie tej metafizyki, nie musi; jako produkt imperium brytyjskiego, dobrze wie, o co im chodzi. Juz nie ma niemieckiego militaryzmu ani hinduskich buntownikow, Mau Mau, Zulusow ani innych dzikich, ale jest... maly narod, ktory stara sie niesc oswiecenie prymitywnym i okrutnym poganom. To nadal jest walka przeciwko obcym diablom. Tak mowia. Nie uwaza jednak, zeby Finnan, po ktorego wyslali go z Hendersonem, ten renegat i dekownik, stanowil wielkie zagrozenie dla Przymierza. Nie probowal sie z nimi bic, tylko obrzucil ich przeklenstwami, nawet kiedy Henderson, dran o czarnym sercu, przylozyl mu piesciami i buciorami. A teraz, kiedy MacChuill troche pochodzil po snach Finnana, pod postacia jakiegos biednego chlopaka o nazwisku O'Sheen, zeby zgodnie z rozkazami "nawiazac z nim wiez", ma klopot, bo gdy patrzy na czlowieka przywiazanego do krzesla, na jego piers przebita hakiem, na pelzajacy po nim i w srodku czarny pyl, czuje sympatie, ktora kazano mu udawac. Chce go uwolnic, pragnie mu pomoc. Z pewnoscia gdyby pogadal ze zwierzchnikami... -Nie winie cie, chlopcze - mamrocze wiezien, rozmawiajac z jakas zjawa ze swojej przeszlosci. - Dzieliles ze mna dole i niedole, synu, a teraz... - Glowa opada mu na piers, po chwili znowu sie unosi. - Zostaw mnie. O nic sie nie martw. Nie przekonasz ich, bo nie da sie ich przekonac. Uwazaj, zeby tez nie wpasc jak sliwka w kompot. MacChuill wyciaga reke i dotyka ramienia wieznia, zeby znowu wkroczyc w jego sny. Kolejne wspomnienie. Kolejna rekonstrukcja przeszlosci... Czasy sie zmieniaja Seamus rozdaje papierosy zolnierzom, bierze jednego dla siebie, podsuwa zapalke najpierw jednemu, potem drugiemu. Zdmuchuje ja odruchowo, siega do pudelka po nastepna. To stary przesad z okopow - zapalisz jednego szluga, niemiecki snajper go zobaczy, zapalisz drugiego, namierzy cel, zapalisz trzeciego i pif-paf! - ktos nie zyje. Nigdy nie przypalaj trzech papierosow jedna zapalka. Opiera sie o ozdobna zelazna konstrukcje Kelvinbridge, gdzies z tylu po bruku turkocze woz, w dole plynie biala woda, kotlujac sie nad naturalna tama w postaci skal wystajacych z plytkiego koryta. Tak wiec w koszarach Maryhill znalazlo sie paru buntownikow. Wlasnie tego obawial sie Lloyd George, tak ze kiedy rankiem po krwawym piatku do Glasgow wjechaly czolgi i miasto zmienilo sie w fortece, karabinow nie trzymali miejscowi. Dwa tygodnie pozniej zolnierze z Maryhill nadal byli zamknieci w koszarach, na wypadek gdyby fraternizowanie sie z mieszkancami Clyde oslabilo ich lojalnosc. Zolnierzy do patrolowania ulic przyslali premier i krol, robiacy w portki ze strachu, ze w Red Clyde wkrotce wybuchnie prawdziwa rewolucja. Ale to bylo cztery lata temu. Czasy sie zmieniaja. Maclean nie zyje. Podupadly na zdrowiu po licznych strajkach glodowych i biciu w wiezieniu oddal swoj plaszcz zebrakowi na ulicy i dostal zapalenia pluc. Cale miasto po nim plakalo, niektorzy smutni, inni zli, jak ci dwaj tutaj. Seamus mowi im, zeby nie byli cholernymi glupcami. -Innym udzielasz lepszych rad niz sobie - stwierdza ten, ktory nazywa sie MacChuill. - Nie patrzcie na to, co robie, tylko sluchajcie tego, co mowie, tak? I co on, skonczony idiota, moze mu odpowiedziec? Chryste, jest na tyle znany ze swojej glupoty, ze ci dwaj go rozpoznali i zawolali po nazwisku, kiedy mijal ich w porannej szarowce. Poszedlby dalej, myslac, ze sa pijani albo szukaja zaczepki. Spodziewal sie, ze zaraz poleci za nim butelka, ale krzykneli tylko, tytulujac "towarzyszem", co w ich ustach nie bylo obrazliwe. Zatrzymal sie wiec, odwrocil i skinal im glowa. Jasne, ze az kurzy im sie z lbow, odor whisky budzi niemile, gleboko ukryte wspomnienia. Finnan jest zmeczony po nocnej zmianie, a dwaj pijani zolnierze na przepustce to wiecej, niz teraz jest w stanie zniesc, ale nie, oni chca tylko z nim porozmawiac, naprawde. Chca porozmawiac z czlowiekiem, ktory znal Macleana, wiec konczy sie na krotkotrwalej ckliwej przyjazni, jakie czasami zawiera sie z obcymi w tym miescie, na "tak, stary", "masz racje" powtarzanymi przez ludzi, ktorzy sa gotowi otworzyc serca przed wszystkimi. Mowia, ze chca pomoc, a jemu sie przypomina, jak to samo powiedzial Macleanowi, kiedy jeszcze sie wydawalo, ze jeden czlowiek wiecej to duza roznica. -Nie ma mowy, zebys nas od tego odwiodl - oswiadcza kapral MacChuill. - Jesli armia z tym wystapi, diukowie musza wysluchac, co mamy do powiedzenia. Nie brakuje im zapalu, to pewne; Seamus podziwia to w ludziach i zawsze bedzie podziwiac, ale nie sadzi, zeby cierpienie kiedykolwiek sie skonczylo, zeby biedak znalazl ulge. Co moze powiedziec? Nie starajcie sie; wasze wysilki i tak pojda na marne. Inny glos powtarza: Nie bedziesz probowal, nic nie osiagniesz. A jednak. Mysli o Irlandii, ktora dopiero dochodzi do siebie po dwoch latach krwawej wojny domowej, podzielona, rozdarta. Maja autonomie, owszem, ale polnoc nadal jest brytyjska... Chryste, wybacz im. Czy oni widza, co nadchodzi? -Zachowajcie spokoj i trzymajcie sie z dala od klopotow - radzi. Jedyne, czego teraz chce, czego, kurwa, pragnie, to zeby nikt wiecej nie cierpial, zwlaszcza przez niego. Czapla opada leniwie na plycizne Kelvin, zaczyna brodzic po wodzie. Jezu, nie, mysli Seamus. Wystarczy spojrzec na pieprzony atlas, zeby zaplakac nad losem braci z dalekich krajow za horyzontem, ktorzy dzwigaja na barkach ciezkie brzemie, biedne filary imperium. Albo na zmasakrowanych Ormian w masowych grobach. Na dzika megiere z czaszkami hinduskich niewolnikow zawieszonymi na szyi, gorgone o plonacych oczach, ktora strasznymi ustami syczy prawde o wszystkich rzeziach; tak, to wiek Kali, bogini chaosu i smierci, piekielnej corki Amritsara. Chryste, mysli Seamus, i wy chcecie wystapic przeciwko lordom, sadzicie, ze uda sie wam polozyc kres panowaniu diukow? Zobaczymy. Rewolucja w Iraku, tak? Wtedy diukowie wysla pieprzone bombowce, z nieba spadna blyskawice i ogien. Wybija rebeliantom z glow wszelkie mrzonki. Wytna im serca, pozbawia sil. Co sie stalo z rewolucja we Wloszech, gdy do wladzy doszedl Mussolini? Zostal po niej bezuzyteczny, wzdety trup, pogrzebany pod pieprzona gora faszystowskiego panstwa, a tymczasem przemysl robi porzadek z rozpalonymi masami, ktore sa w tragicznym polozeniu. Ale, Chryste, pewnego dnia nastapi tam, kurwa, prawdziwa erupcja i nie beda to tylko grozne pomruki Etny. Ani sycylijskie pola z drzewami owocowymi i kwiatami. Ziemia splynie rzekami ognia, ktore wszystko pochlona. Poki oddycha choc jeden buntownik, poki tli sie gniew, nic nie uciszy pieprzonej burzy, nie ukoi gwaltownej wscieklosci. Teraz mogly ja spalic na popiol blyskawice diukow, jednak pewnego dnia rozzarzony piec buchnie plomieniami. Ale co maja dzisiaj, zastanawia sie Seamus? Zle imperium pieprzonego rzymskiego faszysty. Finnan uswiadamia sobie, ze zaciska dlonie na zimnym zelazie mostu, az zbielaly mu kostki. Jezu Chryste! Kiedy to sie, kurwa, skonczy? Kiedy zaczna? Nic sie nie zmienia Mowi im, ze nic nie mozna zrobic. Idzcie do domu. To juz koniec. -A co szkodzi pytac? - odzywa sie MacChuill. - Co szkodzi sprobowac? Powiedz nam. -Bezcelowy trud i szalenstwo - odpowiada Seamus, zdajac sobie sprawe, jak gorzko brzmia jego slowa. - Ale przeciez macie doswiadczenie. Nie musze wam mowic, co powinniscie zrobic. Ratujcie siebie, mysli, jezeli wiecie jak, a jesli chodzi o mnie, poczekam cierpliwie, az umysly diukow odwroca sie od nienawisci, bo co moze jeden czlowiek przeciwko calemu establishmentowi, przeciwko swiatu rzadzonemu przez bogatych i poteznych, przeciwko nowym panom sprawujacym wladze? Zupelnie jak w cholernych niebiosach, a Bog i wszyscy aniolowie sa po stronie tego, co w nas najgorsze. Jaki pieprzony idiota wystapi przeciwko nim? Oczywiscie on, skonczony duren, ktory nie potrafi trzymac geby na klodke. -Jaki jest, kurwa, pozytek z gadania? - pyta. - Uwazajcie, zeby ich gniew nie obrocil sie przeciwko wam. Zaciaga sie papierosem, bierze butelke whisky Bell, ktora podaje mu MacChuill, pociaga duzy lyk. Chlopak ma serce we wlasciwym miejscu i Seamus nie powinien sie na nim wyladowywac, ale jest tak cholernie zmeczony walka za innych ludzi. Chryste, alez lodowato jest zima w Glasgow! Na szczescie alkohol go rozgrzewa. Na wody Kelvin opada czapla, lapie rybe i wzbija sie w gore z lopotem skrzydel. Zaraz, co robi tutaj czapla w grudniu? -Nie slyszales, Forsythe, ze gniew to choroba, ktora sie leczy slowami? - pyta kapral MacChuill. -Jesli slowami, to przyjdzcie we wlasciwym czasie, zeby ukoic dusze, a nie tylko zmiazdzyc serce, ktore gotowe jest peknac - odpowiada Seamus. - Nie pozwolcie, zeby wasza litosc zmienila sie we wrogosc. Odwraca sie do MacChuilla, by mu powiedziec, ze nie nazywa sie Forsythe, tylko Seamus Finnan, ale... czapla bije skrzydlami tuz nad jego glowa. Co pieprzona czapla robi tutaj w grudniu? Ptak bije skrzydlami, klapy szynela MacChuilla powiewaja na zimnym wietrze, Seamus czuje znajome, stare przerazenie. Kapral wyjmuje mu butelke z reki, kreci glowa. -Jesli rozwaga ma byc najlepsza postawa, choc wydaje sie cholernie glupia, to chyba jestem nieuleczalnym glupcem - stwierdza MacChuill. Patrzy na Finnana bardziej ze zmieszaniem niz niesmakiem. Mlody czlowiek, ktory szuka bohatera, a spotyka zwyklego czlowieka, nie moze byc zadowolony z samej prawdy, to jasne. A prawda jest taka, Seamus to wie, ze krwawy piatek byl wyjatkowym dniem i gdyby do tamtych wydarzen nie doszlo wtedy, nie doszloby do nich nigdy, nie tutaj w Szkocji. Nie teraz. Wtoczyly sie czolgi i rewolucja uciekla tylnymi drzwiami. -Jesli ktos tu jest glupcem, to ja - mowi. Szalony Finnan, ktory boi sie ptakow. Szalony Finnan przesladowany przez duchy. Szalony Finnan, przez ktorego glowe nieprzerwanie plynie pieprzony potok slow jak rzeka w dole, jak zimny wiatr. -Powiedz to glosno i wyraznie - rzuca z pogarda MacChuill. - Idzcie do domu, siedzcie na dupie, nie robcie nic. Dzieki, Forsythe. Duzo nas nauczyles. Forsythe? Skad zna to nazwisko? Forsythe. Seamus trzesie sie caly. Chryste, ale zimno! Tak zimno, ze jego reka chyba przymarzla do stali. Lypie spode lba na MacChuilla i na stojaca za nim ciemna postac, drugiego zolnierza, ktory usmiecha sie spokojnie, dziko, okrutnie. Jezu, czy to, kurwa, dzieje sie znowu? Nie moze oddychac. Wiatr zawodzi mu w uszach, w dole huczy rzeka. -Idzcie sobie, odwalcie sie ode mnie - mowi z rozpacza w glosie. I uwazajcie, zeby nie zwariowac. MacChuill cofa sie ze strachem na twarzy, na jednookiej twarzy z ziejaca w niej dziura. Na jego ramieniu siada kruk, zanurza dziob w czarnym otworze, wyrywa kawalki ciala, czerwone i biale ochlapy. Wokol walaja sie trupy jak w pieprzonej rzezni. Seamus czuje, ze narasta w nim przerazenie i chec ucieczki. -Twoje slowa sa balsamem dla moich uszu. Skrzydla ptaka z furkotem zagarniaja spokojne powietrze, konskie kopyta stukaja po bruku, niemieckie karabiny maszynowe terkocza. Seamus cofa sie chwiejnie, pada na kolana. -Zostawcie mnie w spokoju! MacChuill gwaltownie cofa reke i umysl, odskakuje od wieznia, lapiac ustami powietrze. Potyka sie i wpada na jedna z zamrozonych tusz, chwyta ja odruchowo, zeby przestala sie kolysac i zeby odzyskac rownowage, wrocic do rzeczywistego swiata. Ale czy to jest rzeczywistosc? -Co robisz? - odzywa sie za nim Henderson. MacChuill potrzasa glowa, patrzy na swoja drzaca reke i widzi, ze pelznaca po niej czarna chmura bitmitow uklada sie w stabilny wzor, zatapia w jego cialo i znika. Chwila dezorientacji mija, MacChuill odwraca sie, obchodzi Hendersona i przeciska sie do wyjscia, zostawiajac za soba rozkolysane polcie miesa. -MacChuill! - warczy za nim Henderson. - Znasz rozkazy. Wracaj! Ale on juz gniewnym ruchem rozsuwa plastikowe pasy i nie zatrzymujac sie, wychodzi z cholernego budynku na oslepiajace slonce - kurwa, co za rozkosz -upalnego meksykanskiego dnia. Opiera sie o sciane rzezni, patrzy na ciezarowki stojace przy rampie zaladunkowej, na zielone gory i blekitne niebo, po ktorym kraza czarne punkciki, miejscowe ptaki drapiezne. Z tej odleglosci sa malenkie, jak bitmity rojace sie w glowie wieznia, bitmity, ktore wykonuja cholerna robote dla Metatrona. Niech rozerwa biedaka, dostana sie pod jego skore i "zwiaza z nim". To tylko maszyny. Nie bedzie ich dreczyc sumienie, wspolczucie. MacChuill patrzy na ptaki. To myszolowy, mysli. Cholerne myszolowy. Atlas Glebokie morze ryczy, fale rozbijaja sie w mrocznych jaskiniach cieni i szumia gdzies pod ziemia, jakby oplakiwaly jego godny pozalowania stan. Na scianie gabinetu lekarza wisi obraz. Seamus rozpoznaje jednego z niewolnikow namalowanych przez Michala Aniola, bo Thomas kiedys pokazal mu rysunek w swoim szkicowniku. Tak, to jedna z rzeczy, ktore martwily go w tym chlopaku. Byl, kurwa, zbyt wrazliwy, zeby to wyszlo mu na dobre, a jeszcze na dodatek wszystkie te obrazki polnagich mezczyzn. Seamusa nie obchodza wymyslne slowa, jak kontrapost czy cos innego, dla niego to tylko goly facet o bialych, marmurowych miesniach, powykrecany w agonii albo ekstazie, zakuty w lancuchy. Ale tutaj mezczyzna jest przedstawiony jako Atlas z wielkim globem na ramionach, calkiem jak u tamtego Hiszpana, ktorego Thomas tak lubil, tylko ze tutaj niektore fragmenty sa w niewlasciwych miejscach, tak ze trudno powiedziec, gdzie jest czlowiek, a gdzie swiat; strumienie namalowane na globusie tryskaja ze zrodel i fontann, splywaja krystalicznymi rzekami po policzkach Adasa jak lzy. -To cos z tego... modernizmu? - pyta Seamus. Reynard wzdycha ze wspolczuciem, zerka przez ramie na obraz, wraca spojrzeniem do Finnana. -Dzielo jednego z pacjentow - wyjasnia. - Przypadek podobny do panskiego. -Tez ma slowna biegunke? Plecie bzdury? -Wizualna. Tylko w ten sposob mozemy go powstrzymac od malowania po scianach. Ale nie powinien pan tak lekcewazaco wyrazac sie o... -Mowieniu jezykami? Przeciez nie jestem jednym z cholernych apostolow, prawda, doktorze? I nie Duch Swiety przeze mnie przemawia. Reynard bierze do reki plik luznych kartek, wyrownuje je i odklada na blat biurka. Seamus wskazuje obraz. -Wiec facet tez jest stukniety? Reynard kreci glowa. Zdejmuje okulary, opiera lokiec na stole, sciska zatoki kciukiem i palcem wskazujacym. -Zadnego z was nie nazwalbym stuknietym per se. Wyglada na zmeczonego, mysli Seamus. I tak sie zachowuje. Zycie z banda wariatow moze dac sie we znaki. -Nie - mowi Reynard. - Czasami mysle, ze to reszta nas postradala zmysly. Ale -dodaje szybko - chcialbym porozmawiac z panem o zeszlej nocy. -Przepraszam za tamto. Podobno obudzil pol skrzydla. Dzisiaj rano w stolowce niektorzy krzywo na niego patrzyli. -Nie ma za co przepraszac. Dreczyl pana koszmar... -Tak... I Seamus opowiada mu wszystko. Znowu jest w okopach i wyniosly diuk, ktory ustanawia prawa i rzadzi chlopakami zelazna reka, jak w zabawie w ojca Wirgiliusza, posyla ich do ataku "dla chwaly i odwiecznego honoru waszych braci", a oni ruszaja na pole bitwy i nie boja sie walczyc, tyle ze zamiast karabinow maja kosy. Musza machac nimi nisko, idac wolno przez okopy i leje pelne wody, niczym fosy i jeziora, przez pole kwiatow, ktore zmienia sie w armie wroga, a trawa we wlocznie postawione na sztorc, maszeruja dalej, scinaja nieprzyjaciol, zbieraja ich i zarzucaja sobie na plecy jak tobolki; sa gigantami, tratuja ziemie uprawne, wszystkie miejsca, przez ktore ida, rozbrzmiewaja jekami i lamentami, przez cala droge do Azji albo Arabii, a on podnosi wzrok i widzi przed soba ciemnowlosa dziewice, piekna i slodka, oplakujaca ich niedole, podczas gdy oni zrzucaja tobolki z ramion i zaczynaja je ukladac jak worki piasku, jeden na drugim, wznosza z nich mury, coraz wyzsze i wyzsze, az powstaje miasto, gdzies w Ziemi Swietej, zbudowane z cial, forteca, Chryste, cytadela z trupow. -Okreslilby pan siebie jako czlowieka wierzacego? - pyta Reynard. -Nie - odpowiada Seamus. - Juz nie. Odkad... -Od kiedy? Finnan wzrusza ramionami, zachowujac posepne milczenie, ktore moze sie wydawac duma, postawa obronna, ale w rzeczywistosci to wlasne mysli nie daja mu spokoju. Czy nadal wierzy w glebi duszy i obwinia swojego Boga za wszystko, co mu sie przydarzylo? A kto inny jak nie on wydawal rozkazy chlopakom? -Mozemy porozmawiac o czyms innym? - odzywa sie w koncu. - Juz wszystko panu opowiedzialem. Slyszal pan o cierpieniach, o tym, jak staralem sie wbic troche cholernego rozumu do ich bezmyslnych pieprzonych lbow i... mozemy porozmawiac o czyms innym? Rewolucje -Po prostu... to interesujace, ze w swoim snie trafia pan do Ziemi Swietej i buduje miasto dla dziewicy. Albo moze dla Dziewicy? -Coz, minelo troche czasu, doktorze. Nic dziwnego, ze marze o pieknej dziewczynie. Seamus patrzy przez okno na brazowo-zielone wrzosowisko, na szare skaly, szare morze, szare niebo; to krajobraz w zawsze takiej samej burej szacie, bez sladow zimy. Finnan watpi, czy nawet wiosna rosna tu jakies kwiaty. I oczywiscie nie ma zadnych drzew, ktore owocowalyby latem. -A co symbolizuje miasto zbudowane z trupow? - docieka Reynard. - Kosciol? Religie? Nie. Mysle, ze cos glebszego. Moze spoleczenstwo. -Nie jestem wielkim fanem waszych... -...lordow i diukow. Tak, tak. Nie to mialem na mysli. Chodzilo mi o spoleczenstwo jako calosc. I cywilizacje. Kosy. Azja i Arabia. Slyszal pan okreslenie "zyzny polksiezyc"? Tam sie wszystko zaczelo, wie pan, rolnictwo, neolityczna rewolucja, kolebka cywilizacji. A konczy sie miastem zbudowanym z cial. W kazdym razie w panskim snie. Calkiem interesujace. Jasne, a tutaj pory roku okresla sie wedlug nieba, mysli Seamus, patrzac na wrzosowisko. Jak na morzu, gdzie dla marynarzy przemierzajacych oceany na statkach z zaglami niczym plocienne skrzydla sa tylko wschody i zachody tej gwiazdy czy innej, konstelacje, miesiace ksiezycowe, rownonoce, eony. I cale niebo kreci sie nad nimi. Obroty. Ewolucje. Rewolucje. -Od kolyski po grob? - pyta Seamus, odwracajac sie do lekarza. -Zdaje sie, ze nie widzi pan duzej nadziei dla ludzkosci, nie wierzy w postep - stwierdza Reynard. -Ludzkosc? Postep? Powiem panu, ze nie mam nic przeciwko tym, ktorzy wykonuja cala robote. Gdyby nie murarze i stolarze, nadal zylibysmy w ciemnych jaskiniach jak mrowki w ziemi. A rolnictwo? Wiem, kto pierwszy zaprzagl do jarzma pare dzikich zwierzat, zeby troche ulzyly ludziom w ciezkiej harowce. Albo nalozyl uprzaz koniom, zeby pociagnely lsniacy powoz jakiegos tlustego dupka zyjacego w bogactwie i luksusie. Czlowiek taki jak ja, ktory inaczej sam kroczylby za plugiem albo dzwigal pieprzonego krola w pieprzonej lektyce. Kto wykopal z ziemi zelazo, srebro i zloto, jak nie ludzie, ktorzy zawsze byli blisko niej? -Moze ma pan racje. -Jasne, ze mam racje, bo glosiciele postepu ze swoimi intrygami uchodzacymi za marzenia sa tak zajeci kloceniem sie i nadymaniem we wlasnym gronie, ze zapomnieli, jak uzywac oczu do rozgladania sie wokol siebie, jak uzywac uszu, zeby uslyszec, co sie naprawde dzieje. Rownie dobrze moga byc glusi i slepi, bo dla nich wszystko znajduje sie tutaj. - Stuka sie w skron. - A wasze trzy najwazniejsze umiejetnosci: czytanie, pisanie i rachowanie? Co pan na to, ze wymyslil je robotnik, zeby nikt nie mogl go oszukac przy wyplacie? Muzy i poezja? Brednie! Bylo tak: coz, chcialbym to zobaczyc na pismie, jesli nie ma pan nic przeciwko temu, o nie, sir, nie dlatego, ze panu nie ufam, przeciez jest pan szanowanym czlonkiem spolecznosci, ale chodzi o to, ze jest pan pieprzonym zlodziejskim lajnem, jesli nie przeszkadza panu, ze tak mowie, sir. W kacikach ust Reynarda tanczy usmiech. -Wiec jak to sie stalo, ze po dokonaniu tych wszystkich wielkich wynalazkow brakuje nam, kurwa, rozumu, zeby wydostac sie z tego calego gowna? - pyta Seamus. -Wojna? -Wojna. -Prosze posluchac, bo to dobre - mowi Seamus z gorzkim smiechem. - Naprawde cholernie dobre. Na pewno sie pan ubawi. Opowiedziec panu o genialnych wynalazkach? To jest najlepsze. We Francji, wie pan, jesli ktos zachorowal, nie bylo zadnych lekow, nic do usmierzenia bolu, opatrzenia ran, leczenia goraczki okopowej, syfilisu, biegunki, dyzenterii, influency i Bog wie czego jeszcze, wiec moglismy tylko siedziec i patrzec, jak ludzie zmieniaja sie w szkielety. Wstaje, zaczyna chodzic po pokoju, po chwili wraca i opiera sie o tyl krzesla. -Jesli chodzi o mnie, uzywalem whisky jako srodka znieczulajacego i odkazajacego. Stosowalem stare leki, o ktorych opowiadaly mi babcie i mama. Bog jeden wie, jakie pieprzone mikstury szykowalem na rozne chorobska, oparzenia i pecherze od gazu musztardowego czy co tam jeszcze. Niektore dzialaly. A przynajmniej chlopcy wierzyli, ze dzialaja, tak cholernie byli zdesperowani. Reynard przyglada mu sie uwaznie i mowi: -To okrutne, prawda? Teraz pan jest chory, wydaje sie panu, ze traci rozum, a jedyne, co pan czuje, to rozpacz, ze nie potrafi znalezc na to leku. Seamus tylko na niego patrzy z zacisnieta szczeka. -Wie pan, mamusia zawsze twierdzila, ze jestem troche jasnowidzem. Przesadna byla z niej kobieta. Ja uwazam, ze to glupoty. Ale kiedy mam atak, zastanawiam sie, jak odroznic wizje od snu. Moze nie trzeba daru prorokowania, zeby czytac znaki i omeny w swiecie, zeby spojrzec na krazace w gorze stada padlinozercow z zakrzywionymi szponami i powiedziec: Chryste, te ptaki przyniosa nieszczescie. Wystarczy zobaczyc, jak zyja, co lubia i o co walcza, kiedy sie zbieraja, a kiedy uciekaja. Jezu, wie pan, ze kiedys podobno czytali z ptasich wnetrznosci albo ich kawalki skladali bostwu w ofierze. Mysli o zrytym lejami polu bitwy i o sobie zaplatanym w druty, podczas gdy wokol hucza dziala i swiszcza kule. Pamieta, jak sie modlil, zeby ktoras go trafila. Kiedy natarcie sie skonczylo, na polu pozostaly nieruchome ciala i przycichly karabiny, zjawily sie ptaki, z poczatku tylko kilka, glupich albo odwaznych, zreszta jaka to roznica? W kazdym razie przylecialy, a on jedynie mogl je obserwowac. -To one czytaly z naszych wnetrznosci. Grzebaly w nich, jakby szu kaly najbardziej smakowitych kaskow. Ten ma odpowiedni kolor? Czy to nie piekny kawalek watroby? O, ale soczysty tluszczyk! Odwal sie, to moje, slyszysz, zatrzymaj sobie te cholerna nerke. A tam jeszcze jeden szarpie jakiegos biednego skurwiela... o Chryste... sczernialy, spalony bok. Jezu, zostal z niego tylko pieprzony ochlap miesa... Siada na krzesle, obejmuje glowe rekoma. Reynard staje za nim, kladzie mu dlonie na ramionach. -Nie tak trudno zobaczyc przyszlosc - mowi Seamus. - Wystarczy spojrzec w ogien. Wcale nie jest z tego dumny, ale owszem, ma dar przewidywania, ten sam, ktoremu ludzie zawdzieczaja plugi zaprzezone w woly, lekarstwa, liczby i caly ten zalosny spektakl historii, przemyslu, sierpu i mlota. -Nietrudno zobaczyc przyszlosc, doktorze - powtarza. - Przewidywanie ja zmienia. Anioly o brudnych rekach Otwiera oczy. W rzezni panuje cisza, tylko kilka tusz kolysze sie na lancuchach, czasami wiatr zaszelesci plastikowymi pasami wiszacymi w drzwiach, w ktorych stoi Henderson, wygladajac na zewnatrz. Finnan testuje druciane peta na nadgarstkach i czuje, ze petla na jego szyi zaciska sie lekko. Cholera! Nie pamieta nic od chwili, kiedy MacChuill i Henderson znalezli go w kosciele, tylko oderwane obrazy. Somma. Inchgillan. Krwawy piatek. Zupelnie jakby w glowie mial spladrowane biuro, pootwierane szafy, rozrzucone teczki i akta. Probuje sie zorientowac, gdzie jest i od jak dawna, ale uspili go tak gleboko, ze moze tu siedziec juz od wielu dni. Mogli wywiezc go wszedzie, choc domysla sie, ze nadal sa w Stanach; na swiecie jest teraz zbyt niespokojnie z powodu tej apokalipsy i w ogole. Pewnie znajduja sie w jakiejs pieprzonej mafijnej rzezni na odludziu; przy tego rodzaju operacjach anioly wola dzialac poprzez swoje... filie, nie lubia balaganu na wlasnym podworku. Operacje. Seamus patrzy na hak od miesa wbity w piers i robi mu sie niedobrze. Gdyby byl czlowiekiem, juz by nie zyl, lecz z drugiej strony, gdyby byl czlowiekiem, zginalby juz sto lat temu na polach bitewnych Francji, razem z cala reszta, prawda? Ale nie, Seamus Padraig Finnan zostal wybrany przez los, zeby odegrac wieksza role w tej sztuce. Awansowal. Nawet po Inchgillan minelo pare dziesiecioleci, zanim w pelni zrozumial, co mu sie przydarzylo tamtego dnia, co go zmienilo; ale czesc wspomnien nadal jest gleboko ukryta w zaslanym trupami blocie z jego koszmarow. Dziesiatki lat patrzyl w lustro i nie dostrzegal fizycznych oznak starzenia, widzial rozne rzeczy w cieniach i odbiciach, slyszal szepty na wietrze i grzmoty we wlasnym glosie, zanim znalazl sily, zeby spojrzec na siebie naprawde. Dopiero wtedy zobaczyl na dloni dziwny czarny sygil powstajacy na jego oczach, jakby mial wizje po kwasie. Linie sie polaczyly, tworzac cos w rodzaju pisma, a on nagle zrozumial, ze te same slowa plotl w czasie atakow choroby. Zostaly wypisane na jego skorze, kiedy przez dwanascie godzin stal zaplatany w niemieckie druty kolczaste i patrzyl na pole bitwy, na ktorym lezeli martwi wszyscy chlopcy z jego plutonu i Bog wie ilu innych. Jego omijaly swiszczace kule. Byl zaczarowany. Blogoslawiony. Przeklety. Tamtego dnia dotknal wiecznosci, a ona zostawila na nim swoj slad. Slowo stalo sie cialem i Seamus Padraig Finnan zmienil sie w aniola o brudnej twarzy, jak zawsze nazywala go Anna. Patrzy na tyl glowy Hendersona i zastanawia sie, co za dupek z wlasnej woli zaciaga sie na taka pieprzona wojenke. Jesli Finnan to aniol o brudnej twarzy, ten dran jest aniolem o brudnych rekach. Z krwia pod paznokciami. Osmalony dymem plonacych wiosek. Jednak Seamusa nie obchodzi, czy sam diabel wznieca rebelie na Bliskim Wschodzie, w Afryce, gdziekolwiek. Archaniol Gabriel tez moze sobie dac w rog, wstrzasajac ziemia pod jego nogami, a on i tak nie bedzie walczyc w zadnej cholernej wojnie za zadnych skurwieli. Ze wzgledow moralnych odmawia pieprzonej sluzby w niebianskiej armii. Niewazne, co mu zrobia. Zaciska piesci i czuje nagly skurcz w szyi. Przelykanie tez boli. Zastanawia sie, czy chca go zlamac, zeby opowiedzial sie po ich stronie, czy zalezy im na tym, zeby ich znienawidzil i w rezultacie poszedl do przeciwnikow. Jedno i drugie im pasuje. Najwazniejsze, zeby nie byl enkin, ktory biega samopas i robi, co mu sie zywnie podoba, nawet jesli tylko trzyma pieprzona glowe w piasku. Zaciagnie sie do wojska czy wezmie trzydziesci srebrnikow, przynajmniej dranie wiedza, na czym stoja. Ale to wszystko zbyt wymyslne, dochodzi do wniosku, patrzac na czarny plynny kurz pelznacy wokol jego rany pod podartym, zakrwawionym podkoszulkiem. Pozostaje wiec trzecia mozliwosc. Slyszal o rytuale wiazania, gdy enkin wstepuje do Przymierza albo do jednej z Bog wie ilu zbuntowanych grup podleglych jakiemus Suwerenowi, ktory probuje zapanowac nad swiatem. Duzo trzeba zrobic, zeby zmienic chlopaka w zolnierza: musztra pozbawic go indywidualnosci, narzucic mu troche dyscypliny, sprawic, zeby identyfikowal sie z batalionem, zeby widzial swiat w kolorach czarnym i bialym, dac mu fryzure i rynsztunek takie same jak u kazdego innego skurwiela stojacego obok niego na paradzie i nowe nazwisko zlozone z imienia, stopnia i numeru. Enkin robia krok dalej. Znajac jezyk, ktory ksztaltuje rzeczywistosc, mozna rozebrac czlowieka na czesci i zlozyc go z powrotem z calkiem nowa tozsamoscia... prosto z polki. Henderson jest jednym z nich. Facetem w czerni. Zolnierzem mafii. Halabardnikiem. Ale wydaje sie, ze ten, kto kieruje cala ta skomplikowana operacja, obsadzil go w szczegolnej roli, niewazne, co on sam ma na ten temat do powiedzenia. Finnan wie, ze mozna dzialac tworczo i destrukcyjnie. Czasami wystarczy zagubionemu enkin, ktory nie ma pojecia, kim jest, pomoc w uswiadomieniu sobie wlasnego potencjalu... oczywiscie jesli on tego, kurwa, sobie zyczy. Ale nawet wtedy moze sie skonczyc na przeklinaniu nadgorliwca. Ma nadzieje, ze Phree udalo sie uciec. Lecz jesli sie chce w kogos duzo zainwestowac, mozna na nowo napisac jego dusze. Finnan odnosi wrazenie, ze wlasnie cos takiego mu szykuja. Patrzy na bitmity tworzace skomplikowany wzor na jego piersi niczym zelazne opilki w zmiennym polu magnetycznym. Chryste, ma tylko nadzieje, ze Phree jest bezpieczna. Wnetrznosci jego snow -Teraz nie pora myslec o pomaganiu innym - szepcza bitmity w jego glowie. - Nie zapominaj o wlasnym smutnym polozeniu. Milo jest przedluzyc zycie nadzieja i nakarmic serce radoscia. Drzymy, widzac twoja udreke. Nie bojac sie diukow, masz zbyt duzy szacunek dla smiertelnikow mimo swojego daru przewidywania. Mowia cos w tym rodzaju calkiem innym jezykiem, ktory on teraz rozumie o wiele lepiej niz wtedy, gdy walil glowa w sciany szpitala wojskowego w Inchgillan albo tracil i odzyskiwal swiadomosc w czasie strajku glodowego w Peterhead. Zerka na Hendersona, ktory nadal stoi na strazy przy drzwiach. -Hej, przyjacielu - ciagna bitmity - a gdzie nagroda za to, co zrobiles? Otrzymujesz jakas pomoc od efemeryd? Nie widzisz ich bezsilnosci, slepoty, uwiklania w sny? Wola smiertelnikow nigdy nie zburzy porzadku ustanowionego przez diukow. Nauczylismy sie tego, patrzac na twoj ciezki los. Mimo to modlimy sie, zebys zostal uwolniony z pet i ktoregos dnia zdobyl wladze nie mniejsza niz diukowie. A to dopiero! - mysli Seamus. Jezu Chryste, one mowia! -Los jeszcze o tym nie zadecydowal - mruczy pod nosem. - Mam miriady chorob i nieszczesc do wycierpienia, zanim skonczy sie opresja. Jestem za slaby, zeby zmienic to, co musi byc. Krocej by trwalo, gdyby powiedzial: "taa, dobra", ale wlasnie to mial na mysli, naprawde. Wlasnie tak jest z Mowa. Dzwieki i znaczenia sa zwiniete w kulki, tak ze, sluchajac tego, co sie mowi, trzeba nameczyc sie z... rozpakowywaniem. Chryste, ale nawet po stu latach wydaje mu sie, ze potrzebuje minuty, zeby wlasciwie zrozumiec cale zdanie. I bitmity to wykorzystuja. Nie przestaja, kurwa, nawijac... -A kto decyduje o tym, co musi byc? - pytaja. Co musi byc. Koniecznosc. Przeznaczenie. W ich Mowie jest cala siec znaczen, nawet slad cudzyslowu, nuta zmieszania albo pogardy. One maja okreslone nastawienie, wlasne zdanie. Sa, kurwa, swiadome. -Trzy Parki - odpowiada, wspominajac furie. Zaraz. Chwila. Mamy nadzieje, ze zostaniesz uwolniony. Sa z Przymierza czy jak? Henderson na pewno. Widac, ze skurwiel przestrzega regulaminu; wystarczy spojrzec na jego podgolony kark. Wiec dlaczego te rzeczy mowia, ze chca go zobaczyc wolnego? -Czy to znaczy, ze diukowie sa od nich slabsi? Podchwytliwe pytanie. -Nie moga uniknac przeznaczenia - oswiadcza Finnan. -A co jest diukom przeznaczone oprocz wiecznego panowania? - nie ustepuja. Seamus jest niemal pewien, ze juz znaja odpowiedz, ale krok po kroku wykladaja istote problemu, jak nauczyciel naprowadzajacy malo zdolnego ucznia. -Tego nigdy sie nie dowiecie - mowi. - Nie pytajcie. I wtedy szepcza mu do ucha: -Z pewnoscia ukrywasz jakis straszny sekret. Maja racje. On, kurwa, wie i... ...na chwile wraca do Inchgillan polozonego nad niezliczonymi ciesninami, a doktor Reynard jak spowiednik stoi za nim i trzyma dlonie na jego ramionach. Potem odwraca sie i jest w Peterhead, z MacChuillem, nie, z cholernym O'Sheenem, tak sie nazywal, O'Sheen, nie MacChuill, bo MacChuill byl tamtym zolnierzem na Kelvinbridge w dniu pogrzebu Johna Macleana, wiec Seamus mowi mu, nie jest dobrze, nie nastawiaj umyslu przeciwko diukom, nie obrazaj ich nawet slowami, bo to, kurwa, bezcelowe, Reynard poprawia okulary na nosie, Maclean zdejmuje swoje. Finnan deklaruje: "Chce pomoc", stoi na George Square, w jego zylach plynie ogien, nadgarstki ma zwiazane drutem, gdy siedzi na krzesle i kiedy, schwytany w pulapke na wzgorzu, patrzy, jak ptaki dzioba ciala kolegow, ktorzy padaja pod ogniem dzial i karabinow, lancuchy w ziemiance, Chryste, slyszy wiatr wyjacy w glowie i piesn wokol wanny, w ktorej on i Anna leza i smieja sie nadzy kochankowie w lozku Anna na szorstkiej jucie robi miny ptaki spiewaja za stodola kruki kracza nad lanem zboza i niech ta chwila przetrwa w nas na wieki, zdzblo pszenicy w zebach, ziarno w dloni jako jeden z podarunkow, ktore przynosil jej pod drzwi, wlosy uczesane specjalnie dla Thomasa, zeby otworzyl drzwi i przedstawil go zebranym w salonie przyjaciolom, z ich glupimi gadkami o wojnach i rewolucjach w pubie, nie spoczniemy, poki nie dopadniemy lordow, i w parku, gdzie spiew ptakow brzmi zupelnie inaczej niz chrapliwe krakanie krukow czarnych jak sadza jak wegiel, ognia, krzyczy, ognia! I ucieka stamtad, wraca do terazniejszosci, do rzezni z ofiarami z zarznietego bydla, do Hendersona stojacego w drzwiach i bitmitow pelzajacych po jego ciele i umysle. Pieprzyc was wszystkich, mysli. Nie zalamie sie, kurwa. Tak, to jest wiazanie. Obnazaja jego dusze po kawalku, wgryzaja sie w jego pamiec, draza sobie droge przez kolejne warstwy przeszlosci, ktora sklada sie na jego tozsamosc, ale Seamus watpi, czy bitmity obchodzi, co stanie sie potem. Nie probuja dac mu nowego ja, tak jak zolnierzom, ani nawet swoich wlasnych popieprzonych jazni. Chca jedynie otworzyc jego dusze, naprawde ja otworzyc, zeby zajrzec do Welinu. Wiazanie? To jakies cholerne czary-mary. Obrac go ze skory, rozplatac i wykorzystac do wezwania jakiegos pieprzonego archetypu ukrytego gleboko w nieswiadomosci. Nie ma pojecia, kogo albo czego w nim szukaja, ale wie, ze teraz go czytaja, tropia slady zdrad glupich planow, wnetrznosci jego snow. Mamy nadzieje, ze zostaniesz uwolniony... Mysli o kapitanie armii, ktory kiedys wspolczul mu z powodu wielkiego bledu i dawal szanse rehabilitacji. Dobry gliniarz, zly gliniarz? - mysli Seamus. Juz znam te sztuczke, dranie! -Porozmawiajmy o czyms innym - mowi. - Teraz moje wargi sa zapieczetowane. Nie pora na wyjawianie tajemnicy, skoro ukrywajac ja, moge pewnego dnia uciec z tych lancuchow. To tylko pieprzona gadka enkin, ktora oznacza "odwalcie sie, pierdolone skurwiele", bo sierzant Seamus Padraig Finnan dobrze wie, co knujecie. Mozecie sie, kurwa, wypchac, jesli myslicie, ze ulatwi wam sprawe. Nie, on nie da sie zlamac. Finnan sie budzi. Bitmity kraza w powietrzu, oddalaja sie i znowu zblizaja, dotykaja jego umyslu, szukaja nastepnego wspomnienia, kolejnej warstwy do odsloniecia... Wsciekle muchy Dziewczyna, glodna, nekana przez wsciekle muchy, pedzi wzdluz piaszczystych wydm, sledzona przez czujne spojrzenia setek idoli, przesladujacych ja pasterzy ulepionych z gliny, posagow swietych i Chrystusa na krzyzu, na obrazach wiszacych w kaplicy; wszyscy patrza na nia z nagana. Szesc stop gleby nie ukryje wscibskich oczu poboznych zmarlych, ktorzy obserwuja ja z nieba. Jezus i blogoslawieni swieci widza jej wstyd. Skads dobiega cichy, usypiajacy dzwiek, gdy wiatr przegarnia szorstkie, wysokie trawy. Biedna dziewczyna, o bogowie! O bogowie, bol! Jakas wredna mucha znowu ja gryzie, muszki zerwaly sie ze skalnych sadzawek i brzecza wokol jej glowy, jakby sami swieci zstapili, zeby ukarac ja za grzechy. Anna potyka sie i pada na piasek, szlocha w spodnice. Dokad, Panie, dokadze pojdzie? Jaki grzech popelnila, jaki grzech, synowie Korony, ze teraz jest skazana na niekonczaca sie udreke? O, ale ona wie az za dobrze. Spal mnie ogniem, mysli, pogrzeb w ziemi albo nakarm mna morskie stworzenia, ale okaz mi litosc, Boze! Juz nigdy wiecej nie zbladze, przysiegam. Burzliwe zycie sciagnelo na mnie dosc klopotow. Nauczylam sie na bledach. Powiedz mi tylko, kiedy skonczy sie to cierpienie. Ktos czule dotyka jej wlosow, to ten kochany Irlandczyk, niespokojny duch. Seamus ostroznie, jakby nie byl pewien, ze moze sobie na to pozwolic, ociera jej lze z twarzy. -Cicho, Anno. Wszystko bedzie dobrze. Na pewno nie jest az tak zle, prawda? Po co to puste gadanie? Co strasznego sie wydarzylo? Jak moze mu powiedziec, kiedy on jest w takim stanie? Jak moze mu powiedziec o stanie, w ktorym ona jest? On w tym koszmarnym domu wariatow, ona miedzy Scylla i Charybda, miedzy mlotem a kowadlem, miedzy miloscia do Seamusa a strasznym czynem, ktory popelnila z nienawisci do niego, kiedy opowiedzial o smierci jej brata we Francji, miedzy sercem, ktore oddala jednemu mezczyznie, a cialem, ktore oddala innemu. Ojcze, wybacz mi, mysli. Seamusie, wybacz mi. Bylam zla. Jednak gniew i zal to zbyt wiele do zniesienia. Miales pilnowac Thomasa, ale on zginal, ty zagubiles sie we wlasnej glowie, a... on byl pod reka. Och, Seamusie, chcialam cie zranic. Chcialam cie tulic. To twoje niebieskie oczy widzialam w jego oczach i odgarnialam z nich twoje wlosy. Splata dlonie i czuje pierscionek pod rekawiczka. Jak moze mu powiedziec, ze wychodzi za czlowieka, ktorego nie kocha, a nie za mezczyzne, ktory zwariowal z powodu zlozonej jej obietnicy? -Co to za miejsce? - pyta. - Co to za ludzie? Dygocze jak biedni nieszczesnicy, ktorzy siedza w tym okropnym pokoju, bez rak albo nog, slepi albo jeszcze gorzej okaleczeni. Reka Seamusa tez drzala, kiedy dotknal jej palcow przez stol, delikatnie jak w domu, kiedy wszyscy byli mlodzi i szaleni, a on przychodzil z wizyta, wystrojony w najlepsze niedzielne ubranie. Jego dlonie byly szorstkie, ale potrafily dotykac tak lekko, ze gdyby nie dudnienie serca, ledwo by sie je czulo przez rekawiczke z cielecej skorki. Seamus siedzi na skale, ona nizej opiera sie o nia skulona. Finnan trzyma nogi szeroko rozstawione, jego brudne blond wlosy powiewaja na wietrze. Za nim, za skalami i wrzosowiskiem, szary budynek Inchgillan wyglada na opuszczony. Jak Seamus. Co zrobil, zeby zasluzyc na taka kare? Dlaczego znalezli sie w tym przygnebiajacym miejscu? W koncu, jakajac sie i szlochajac, zaczyna mowic. -Posluchaj mnie, prosze, Seamusie. Wybacz mi, bo zgrzeszylam. Chlod i mrok Probuje jej sluchac, obserwuje, jak macha dlonia w rekawiczce z cielecej skorki, oganiajac sie od muchy, i opowiada mu, jak serce diuka zaplonelo miloscia do mlodej corki Enocha Messengera, jednak slowa Anny jeszcze do niego nie docieraja. Ojciec zawsze byl niezadowolony, ze on sie spotyka z jego corka. Przerywa jej ze smiechem i przypomina, jakie trudnosci musieli pokonywac, zeby spedzic ze soba troche czasu. Pamietasz kazania swojego starego o przyzwoitosci? -Musimy rozmawiac o moim ojcu? - pyta Anna. - Powiedz, Seamusie, biedny cierpiacy Seamusie, bo ty zawsze mowiles mi prawde, czy urodzilismy sie po to, zeby cierpiec? Kto z nieszczesliwych, kto, na Boga, cierpi tak jak my? Wszystko z powodu przyzwoitosci, dodaje. Przyzwoitosc, tak Seamus nazwal zeslane przez niebo zrodlo klopotow, ktore ja do niego sprowadzily. Pyta ja, po co, dlaczego, o co chodzi, a ona opowiada, w jakim pospiechu przyjechala, jak nie mogla jesc, o ciezkiej podrozy promem z Dublina i o tym, ze wszyscy beda cierpiec, bo inni ludzie knuja w gniewie intrygi, rozwscieczeni przez zle mysli niczym przez kasajace owady. Seamus nie rozumie jej zawilej opowiesci, bo Anna wciaz zbacza z drogi, zamiast podazac prosto do celu. Albo raczej jakas jego czesc rozumie, ale nie chce przyjac prawdy do wiadomosci. Z bezladnego, rozwleklego wyznania pozwala sobie uslyszec tylko to, ze Anna ma jakis straszny sekret, lecz nie potrafi mu go wyjawic. -Po smierci pojdziemy do nieba czy do piekla? - pyta Anna. - Ile zlego nas jeszcze czeka po tym, co wycierpielismy na tym swiecie? Jezus musi nam wybaczyc. Powiedz jej, mysli Seamus, powiedz biednej dziewczynie, ze Bog jest w niebie i wybaczy nam wszystkie grzechy, nawet zastrzelenie brata ukochanej dziewczyny za tchorzostwo, choc winny jest nie mlody chlopak kryjacy sie w ziemiance, tylko jego przyjaciel, sierzant, ktory posluchal pieprzonego rozkazu. Powiedz jej, ze to rowniez bedzie przebaczone. Nie potrafi. Miedzy nimi byl chlod i mrok, odkad wrocil z frontu i osobiscie przekazal jej wiesc o smierci Thomasa, powiedzial, ze to on, Seamus, jest winny, tylko on. Dostrzega w jej oczach, ze Anna nie moze mu wybaczyc, mimo ze chce. A on nie potrafi darowac sobie, bo kiedy na nia patrzy, widzi wbite w siebie spojrzenie zielonobrazowych oczu Thomasa. Ale wlasciwie za co ona potrzebuje wybaczenia? Pamieta, jak zjawil sie pod drzwiami rodzinnego domu Messengerow na Rathgar, zamoznym przedmiesciu Dublina. Bywal tu wczesniej wiele razy, ale wtedy, na przepustce, w oczekiwaniu na decyzje komisji lekarskiej, drzal jak lisc. Bedzie go przeklinala czy plakala? Nie wiedzial. Jak sie zachowac? Powiedziec jej naga prawde, w prostych slowach, bez eufemizmow i robienia wielkiej tajemnicy z tragicznej smierci? Bez watpienia miala prawo poznac cala historie z pierwszej reki. Wyznac jej, ze patrzy w twarz czlowiekowi, ktory wydal chlopakom rozkaz strzelania? A kiedy otworzyla drzwi, Seamus dostrzegl na jej twarzy wyraz zagubienia i zrozumial, ze Anna potrzebuje jakiegos znaku, zapewnienia, ze smutek kiedys sie skonczy, wiec - Jezu Chryste! - chyba bedzie lepiej, zeby sie nie dowiedziala. Ukryc przed nia najgorsze, zeby pozniej cierpiala jeszcze bardziej? Nie mogl jej pozbawiac tej okropnej prawdy, wiec po co, kurwa, zwlekal? Wahal sie jednak, bo wiedzial, co sie stanie. Jesli ona bedzie tego chciala, pomyslal, musze jej powiedziec. Tak wiec usiedli w saloniku, on z kapeluszem w rece, dosc daleko od siebie, jakby Anna wyczula w nim zal silniejszy niz tylko z powodu niedotrzymanej obietnicy. Dlaczego tak cierpi? - zapytala go. Za jaka straszna zbrodnie karze samego siebie? A Seamus uslyszal w jej glosie strach, ze on odpowie szczerze i zlamie jej serce. (Tak jak teraz jest w nim lek, ze ona tez cos ukrywa. Ale jej prawda nie moze byc az tak zla jak jego. To wykluczone). Przypomnial sobie, jak bez konca snul swoja opowiesc przed lekarzami z komisji. -Zdaje sie, ze wciaz mowie o swoich cierpieniach - stwierdzil. - Tak duzo czlowiek moze tylko gadac. -Seamusie, powiedz mi, co doprowadzilo cie do ostatecznosci - poprosila Anna. Wola diukow, pomyslal Finnan. Reka kowala. Potrzasnal glowa. Zapytala go, czy ja kocha, co sie stalo, Boze, niech jej nie oszczedza, jest silna, wszystko potrafi zniesc. Seamus odparl, ze nie moze. Jezu Chryste, jak mial to zrobic? Chodzi o Thomasa, zaczal ostroznie, patrzac w jej zielone oczy. Prosze, ponaglila go. Nie umial tak po prostu wyznac prawdy, ale... gdyby zadala pytanie... jakiekolwiek pytanie... Wiec zapytala, a Seamus opowiedzial, jak zastrzelil jej brata. I teraz jest tak samo. Anna probuje wyznac mu swoja wine, lecz oczekuje, ze Seamus wyciagnie z niej prawde, tak jak wtedy ona z niego. Co to moze byc? Jezu, co to moze byc, ze ona tak sie boi? Sadzi, ze on nie bedzie w stanie jej wybaczyc? Trzeci gracz -Jestem w ciazy - oznajmia Phreedom. Finnan patrzy na butelke, ktora trzyma w rece, pochyla sie i stawia ja ostroznie na podlodze miedzy stopami. Ciche slowa roznosza sie po pustym kosciele jak szept, nie jak echo, ktore mozna zrozumiec, raczej dzwieczna odpowiedz kamienia na ludzki glos. -Czy...? -Twoje? Mam, kurwa, taka nadzieje. Chryste, mam nadzieje. Seamus wie, ze to nie jest jedyna mozliwosc. Ostatnim razem, kiedy sie spotkali, w tym samym kosciele, opowiedziala mu dokladnie, co jej zrobili aniolowie Przymierza, ktorzy szukali jej brata. Zostawili ja potem na smierc i w pewnym sensie rzeczywiscie umarla. Oboje sa martwi: Finnan, ktory zdradzil ja i Thomasa, z wyrwanym sercem, i ona z kielkujacym w niej, trujacym nasieniem nienawisci. Poszla do piekla, zeby ratowac brata. Jej wyprawa nie skonczyla sie dobrze. -Zaprowadzilam ich do niego - powiedziala. - Myslalam, ze potrafie zmienic historie, wyrwac z niej nas oboje, a zrobilam jedynie otwor w Welinie i te... stwory go dopadly. Ty go zdradziles, ale ja skazalam na smierc. Kurwa, skazalam Thomasa na smierc! Sadzilam, ze moge wrocic i wszystko naprawic. Jednak czas w Welinie nie jest prosta sprawa, prawda? Byl wtedy zalany i brudny, tak jak teraz, zyl z dnia na dzien, od darmowej zupy w garkuchni do noclegu w schronisku dla bezdomnych, cierpial i pil w kosciolach, zeby zrobic na zlosc Bogu z czasow swojego niewinnego dziecinstwa. Kiedy Phreedom go znalazla, spodziewal sie jej nienawisci, ale ona byla zbyt zajeta nienawidzeniem siebie. W rezultacie pocieszyli sie nawzajem; zabrala go do swojego pokoju, nakarmila i umyla. Pieprzyli sie jak zwierzeta, a kiedy potem lezeli razem w cieplym lozku, opowiedziala mu o obcych mezczyznach, ktorych wykorzystywala w taki sam sposob, o podrywach w barach dla samotnych i podejrzanych nocnych klubach, o brudnych staruchach i grupkach studentow. Seamus wiedzial, ze Phreedom nie mowi tego, zeby go zranic, tylko po prostu chce sie przed nim otworzyc, bo on ja rozumie. Oboje starali sie sprowadzic degradacje swoich dusz do fizycznej ruiny cial. To bylo trzy miesiace temu, a teraz ona jest w ciazy i to moze byc jego dziecko albo jednego z klientow czy tez frajerow, Toma, Dicka, Harry'go. Lub aniolow. -Wszystko jedno - mowi Phreedom. - Urodze je. Seamus patrzy na nia i widzi sile. Sile bioraca sie z akceptacji, ze to koniec jej historii i moze poczatek nowej. Phreedom ciezko walczyla z losem od pierwszego dnia, kiedy stawila czolo aniolowi Przymierza, sprzedala dusze pieklu tylko po to, by wykrasc sekrety jego krolowej, wdarla sie do Welinu, by ratowac brata - walczyla tak ciezko, ze niepowodzenie ja zalamalo, podobnie jak Finnana, az w koncu powstalo w niej i utrwalilo nihilistyczne przekonanie o daremnosci wszystkiego. Podczas gdy on kleczy, wsciekajac sie, ze swiatlo gasnie, ona stoi zwrocona twarza ku ciemnosci, gotowa w nia wejsc, gotowa walczyc. Seamus jedynie czeka na swoj Sadny Dzien. -Wiec wybralas strone - mowi. -Zadnej strony, tylko siebie. - Phreedom kladzie reke na brzuchu. - Nas. Mysli o Annie, ukochanej, ktora stracil dawno temu, i o tym, ze wszystko laczy sie ze soba, echa i odbicia wedruja tam i z powrotem przez stulecie. Sa istotami z Welinu, a czas w Welinie splata sie i zapetla w zabawny sposob. Podrozujac przez ten dziwny swiat, rozrywaja go i zszywaja z powrotem. Jezu! Tommy narobil, kurwa, prawdziwego balaganu, wtedy, teraz i na zawsze. Jeden enkin wystarczy, zeby roztrzaskac czas na milion kawalkow, ktorych zadne sztuczki Przymierza nie sa w stanie zlozyc z powrotem. Kiedy zacznie sie wojna, bedzie jeszcze gorzej. -Wiesz, co nas czeka? - mowi. - Suwerenowie i Przymierze... Phreedom zdejmuje kurtke i pokazuje mu swiezy tatuaz. Czarny atrament Eresz pokrywa jej reke takim chaosem wciaz zmieniajacych sie znakow, ze Seamusowi kreci sie w glowie. Dopiero kiedy Phreedom chowa ramie w powrotem w rekawie, Finnan przestaje sie czuc, jakby wsysala go proznia. -Jezusie, Mario! Co to, kurwa, jest? -Nie wiem. Co sie otrzymuje z polaczenia krwi krolowej zmarlych z atramentem Bozego skryby? Mysle, ze one sie rozmnazaja, Finnan. Nie sadze, zebym byla jedynym nosicielem. -Ulubione jastrzebie Metatrona - mowi Seamus wolno, spokojnie. - Carter i Pechorin. Phreedom opowiedziala mu o gwaltownej smierci Eresz, o dwoch zbirach Metatrona o zakrwawionych rekach, ktorzy podazyli za nia do Welinu, zeby zabrac Thomasa do wiecznego grobu. -Nie sadze, zeby nadal pracowali dla Metatrona. Mysle, ze sa tacy jak ja. Porusza palcami. Na grzbiecie jej dloni, na nadgarstku, przy rekawie. Seamus widzi zachodzace na siebie symbole. Ujmuje jej dlon. -Zawsze powtarzales, ze wedlug ciebie jest trzeci gracz, ktory siedzi na linii bocznej, nie bierze udzialu w meczu - mowi Phreedom. - Jezu, nawet nie jestem pewna, czy rozumiem koncepcje stron. - Wolna reke kladzie na brzuchu. - Ale mysle, ze wlasnie weszlam do gry. ERRATA Bohaterowie i lajdacy-Nie probuj mowic - uprzedza Malik. Podchodzi do stolu chirurgicznego i kladzie dlon na ramieniu mezczyzny przywiazanego pasami. Czuje skurcz jego miesni; prazkowany triceps drzy jak konskie cialo, wezlasty biceps napiera na skorzane wiezy. Swieza krew saczy sie z naciec i ran, ktore otworzyly sie po bezcelowej walce. Biedak jest wyczerpany, nagi i bezbronny. Oto jak upadaja potezni. Malik poprawia zloto-czarna obsydianowa spinke w mankiecie. Kamien lsni we fluorescencyjnym swietle sali operacyjnej, blyszczacy i ciemny jak nieruchome zrenice aniola, ktore patrza na niego z nienawiscia. Malikowi wargi wykrzywiaja sie w mimowolnym ironicznym grymasie. Nie nalezy triumfowac, ale ciezko mu sie powstrzymac. Siega do kieszeni bialego munduru wlasnego projektu - klasyczny dyktatorski styl obowiazujacy w ubieglym wieku, caly zestaw medali; ostatecznie jest tradycjonalista -i wyjmuje z niej identyfikatory. -Rafael Hernandez Rodriguez, kapral, korpus piechoty morskiej ar mii Stanow Zjednoczonych. Wybral pan formacje ze wzgledu na range czy nazwe? Nie, niech pan nie probuje mowic, kapralu Rodriguez. Szkoda wysilku. Przesuwa w dloni lancuszek identyfikatora, upuszcza go na piers mezczyzny. Blaszka zakrywa tylko fragment pisma enkin, ktorym jest pokryty nagi tors. -Bez jezyka - dodaje Malik. Archaniol Rafael jeczy. -Przy okazji, przepraszam za brutalnosc wiazania. - Malik stuka palcem w jeden z sygilow. - Ale obawiam sie, ze nie mamy tutaj do dyspozycji wszystkich cudow nowoczesnej techniki. Zadnych waszych bitmitow, niestety. Gestem reki pokazuje skromna sale, przestarzaly sprzet z ubieglego wieku, ciezki i nieporeczny, monitory, tarcze, pokretla, rurki, lampy, lustra. -Zadnych bitmitow. Zadnych mikroskanerow, wirtualnych modeli, manipulatorow. Zadnej sztucznej skory ani autoszwow. Nadal rozcina my ludzi skalpelami z nierdzewnej stali i zszywamy ich igla i nicmi. Jesli uwazamy, ze maja szanse przezyc operacje. - Malik w zamysleniu glaszcze geste wasy. - Dziesiec lat wojny, sankcji, zamachow wojskowych, kolejnych sankcji i tak dalej. Wie pan, jak trudno w Damaszku zdobyc antybiotyki? Wie pan, jaka jest tutaj smiertelnosc dzieci? Rafael tylko piorunuje go wzrokiem. -Ja jestem dzieciobojca - mowi Malik. - Wielkim i strasznym Mo lochem. -Byles kiedys uzdrowicielem. Pamietasz, Rapiu? Pamietasz cokolwiek z czasow przed waszym blogoslawionym Przymierzem? Pamietasz kapiele chorych w Morzu Martwym, rozdawanie lekow biednym i potrzebujacym? Pamietasz, jak rozkwitaly miasta w tej krainie soli i piasku, bo ludzie mogli tam przybywac i leczyc sie dzieki twojej schedzie? A moze wszystko wypalil w tobie blask chwaly? Malik nachyla sie i patrzy w oczy aniola. Chce, zeby dran zrozumial, kim jest, choc wie, ze to niemozliwe. -Ile dzieci zginelo w piecach Sodomy i Gomory? Ilu ludzi stracilo zycie, bo kilku nieustepliwych enkin nie chcialo ugiac kolan? Nawet twoj pan nie mogl tego strawic. Najlepsi z aniolow wybieraja dlugi marsz do Welinu, zamiast sluzyc temu, czym stalo sie wasze Przymierze. Aniol odwraca twarz, ale Malik chwyta go za podbrodek i unieruchamia, zeby patrzyl na jego nienawisc i pogarde. Mysli o tysiacach lat luksusu, o miastach pachnacych cedrem, przyprawami i jedzeniem sprzedawanym na targach, o pieknych ladacznicach odzianych w szkarlatne i fioletowe szaty farbowane przez kanaanejskich rzemieslnikow, o poetach, o uroczych szelmach, wykolejencach i dekadentach, wsrod ktorych chodzil - krol przebrany za zebraka. Byla niesprawiedliwosc. Byly straszne zbrodnie. I byli ludzie o duszach jasniejacych jak ich klejnoty. Mysli o trzech tysiacach lat, w ciagu ktorych jego imie - Maik, Malak, Meleck, Moloch - stalo sie synonimem calopalnych ofiar z dzieci. -Zrozum mnie, Rafaelu. Zrozum. To nie ja jestem tutaj lajdakiem. Ty nim jestes. -Nie - odzywa sie za nim glos. W drzwiach stoi czarna postac. Widac sama sylwetke, choc w jasnym pokoju swiatlo powinno padac rowniez na twarz. Wokol przybysza unosza sie czarne smuzki niczym para buchajaca z rumaka bojowego spienionego od potu. Pasemka tworza w powietrzu symbole, cienkie slady mysli. Malik przekrzywia glowe, raczej zaciekawiony niz zdenerwowany, choc doszlo do powaznego naruszenia zasad bezpieczenstwa. Miasto bylo zamkniete przez ostatni tydzien, odkad przylecial tutaj z odurzonym narkotykami aniolem Rafaelem w worku. Oddzial straznikow patrolowal okolice, gdzie w ciemnosci bialo polyskiwala wilcza jagoda; wiazki laserowe kierowaly sie to tu, to tam, reagujac na najmniejszy ruch, dwoch czarnych mnichow siedzacych w pozycji lotosu w ogonie sikorsky'ego spiewalo mantry, ktore czynily ich niewidzialnymi dla aniolow obserwatorow, a takze dla radarow Sojuszu i satelitow szpiegowskich. Nikt nie wiedzial, ze Malik tutaj jest, a nawet gdyby ktos go wysledzil, nie mial prawa przedostac sie przez kolejne kregi ochrony. Powinien byc oburzony niekompetencja swoich podwladnych, ale jednoczesnie chcialby dac do zrozumienia aniolowi Rafaelowi, ze nie ma slugusow, tylko kobiety i mezczyzn, ktorzy sa gotowi umrzec, zeby przepedzic sily okupacyjne z jego kraju, z ich kraju. Filistynska Organizacja Wyzwolenia, jak ja czasami nazywa w chwilach najczarniejszego humoru. -Nie? - zwraca sie spokojnie do cienia. To pewnie emisariusz innej grupy rebeliantow, dochodzi do wniosku. Moze od Marduka. Albo Nergala. Nergal ma sklonnosci do melodramatycznych zachowan, lubi odgrywac boga podziemia, wydziedziczonego aniola, ktory stal sie demonem. I trafil w lapy Przymierza, jak tylu innych. -Nie - powtarza nieznajomy. - Zadnych wiecej lajdakow. Zadnych wiecej bohaterow. Zadnych wiecej ofiar. Jek aniola lezacego na stole staje sie glosniejszy, wyzszy, bardziej przypomina wycie. -Chwalebna idea - kwituje gorzko Malik. - Kim jestes? Powiemy mu, kim jestesmy. Serce Damaszku Biale swiatlo, bialy szum. Wiadomosc jest jak cios w tyl glowy, jak strzykawka z morfina wbita w kregoslup u podstawy karku, oprozniona i zlamana gwaltownym szarpnieciem w dol. Palacy, przeszywajacy bol, a po nim odretwienie i dezorientacja. Przyspieszony oddech. Utrata rownowagi. Metatron osuwa sie na kolana jak znokautowany bokser, nie widzi ani nie slyszy, jak palmtop rozbija sie z trzaskiem o drewniane biurko i toczy po marmurowej podlodze. Dredy opadaja mu na twarz, rece drza, gdy jak pijany obejmuje miske toaletowa i wymiotuje. Rafael nie zyje. -...eksplozja w sercu Damaszku, kilka sekund temu... Phreedom pelznie po motelowej podlodze, szlochajac i trzymajac sie za brzuch. Za wczesnie. Za wczesnie, kurwa, ale bol jest nie do zniesienia. -...z calego miasta naplywaja doniesienia, oslepiajacy blysk... Siega po telefon stojacy na nocnym stoliku, sciaga go na dywan i wtedy dopada ja kolejny skurcz. Phreedom mocniej zaciska dlon na rogu koldry. Spomiedzy jej ud wycieka plyn. -...straszliwe zniszczenia, niewyobrazalne... Wyciaga reke po sluchawke, pcha ja przez moment solidny jak sciana. Do diabla. Kurwa. Nie teraz. Czas migocze. -Izrael czy Ameryka. Nikt nie wie, ale to z pewnoscia... Telewizor tez migocze, przeskakuje z kanalu na kanal: CNN, NBC, Fox, BBC, ABC, VNV, ANN. O istnieniu niektorych nie miala pojecia az do tej chwili, gdy wykorkowal jakis pieprzony dran enkin i spadajac, wyrwal kawal rzeczywistosci. Stacje sie zmieniaja. Doslownie. Phreedom wciska klawisze. O Chryste, jest duzo za wczesnie, ale nie pozwoli, zeby stalo sie najgorsze. -Potrzebuje karetki - szlocha do sluchawki, nie czekajac, az odezwie sie ktos po drugiej stronie. - Potrzebuje karetki. Pokoj... nie wiem, jaki numer. Potrzebuje karetki. Wozek wtacza sie przez wahadlowe drzwi, na suficie jarza sie swiatla, lekarze pochylaja sie nad nia, badaja, slyszy slowa: "Przedwczesny porod", "Cesarskie ciecie", "Brala cos pani?". -Nie. Nie, nie, nie, nie. Pechorin przytrzymuje Seamusa Finnana, a Carter siega do wnetrza jego ciala i jak slepiec czytajacy Braille'a przesuwa palcami po filigranie pisma enkin wyrytego na sercu z damascenskiej stali. -Gdzie jest Messenger? - pyta, a znalazlszy odpowiedz, patrzy na Finnana ze szczerym zaskoczeniem. Wybuch na chwile pozbawia go rownowagi, tak ze Carter musi sie oprzec o sciane ziemianki. Blaszany kubek z brzekiem toczy sie po podlodze. -Nie obchodzi mnie, co macie do powiedzenia, sierzancie. Juz postanowione. Odmaszerowac. Sierzant Finnan staje na bacznosc, salutuje z nienawiscia w oczach i wychodzi z izby. Pickering wstaje z pryczy z okrutnym usmiechem na twarzy. -Tims? -Zamknij sie - warczy Carter. - Dobrze sie, kurwa, bawisz? -Daj spokoj, Jack. Chlopak jest tchorzem, dezerterem i do tego ciota. -Co powiedziales? - syczy z furia. -Powiedzialem, ze jest pedalem - mowi Joey. - Daj spokoj, czlowieku. Sam widziales, jak na ciebie patrzyl. Troche sie z nim zabawilismy. Nic mu nie bedzie. -Zatrzymaj samochod - rzuca Carter, pochylajac sie. -Co z toba, do cholery? Gdy samochod staje przy krawezniku, Carter gwaltownym szarpnieciem otwiera drzwi, wypada na chodnik i wymiotuje u stop przechodnia. Podnosi glowe i widzi skonsternowana twarz chlopaka. Rozpoznaje ja, nawet o tym nie wiedzac. Gramoli sie z powrotem na siedzenie. -Jezu, Jack, brales cos? Joey nachyla sie do niego, kciukiem unosi mu powieke, oglada zrenice. Carter lapie go za kolnierz kurtki, a wtedy z jego reki wypada srebrna zapalniczka Zippo. Nie ma pojecia, skad sie wziela, ale chwyta ja jak najcenniejsza rzecz w zyciu. -Co mysmy zrobili? - mamrocze. - Cosmy zrobili? -Nic. Do kurwy nedzy, Jack, czym sie nacpales? Carter odpycha go i wysiada. Zaparkowali przed starym, opuszczonym sklepem. Z roztrzaskana szyba wystawowa i oknem zabitym deskami wyglada, jakby stal pusty od zawsze. Spod zamknietych na klodke drzwi, na ktorych widnieje namalowane sprayem dziwne logo podobne do Oka Horusa, sacza sie cienie. -Gdzie jestesmy? -Na College Street. Spojrz na pieprzona tabliczke. Jack patrzy na sklep, na zapalniczke w swojej rece, na kaluze wymiocin, na przechodniow, ktorzy gapia sie na niego jak na kosmite, i wreszcie na tabliczke z nazwa ulicy umieszczona wysoko na murze nad naroznym barem, na cienie przesaczajace sie spod drzwi, na pekniecia w plytach chodnikowych, na slonce, ktore powoli zachodzi wsrod chmur, na wieczorna zorze poznego lata, zlota, zolta, czerwona i pomaranczowa jak ogien. Straca reke Joeya ze swojego ramienia i idzie w jej strone, ku zachodowi. Nie wie, co robi i dlaczego. -Gdzie, kurwa, leziesz, Jack? Mija sklep z telewizorami, katem oka rejestruje plomienie na ekranach i przewijajace sie napisy o zniszczeniach w Damaszku. Niezliczona liczba zabitych. -Dokad, kurwa, idziesz? Nie ma pojecia. -Nie mialem pojecia - mowi Metatron. Siedzi na koncu dlugiego stolu. Zwyczaj liczy sobie tysiace lat, pochodzi z czasow, kiedy po raz pierwszy spotkali sie w siedmiu w sali bankietowej pewnego watazki, trzech z jednego boku, trzech z drugiego, Metatron na samym koncu, pokorny sluga, skryba i wezyr, naprzeciwko wolnego krzesla megalomana, ktorego postanowili obalic. Kiedy przekonuje pozostalych, ze nie tylko moga, ale musza to zrobic, uswiadamia sobie, ze przemawia do niego symbolika pustego tronu. Postapili slusznie. I od dnia, kiedy stworzyli Przymierze, zostawiali puste miejsce w salach, namiotach i pokojach konferencyjnych, w ktorych zbierali sie przez wieki. Metatron zawsze siadal na koncu stolu, jako najnizszy z unizonych, choc byl to jego plan, jego intryga, jego wizja, jego glos, a moze wlasnie dlatego. Zaden z nich, a najmniej on sam nie uwazal, ze stol to zwykly prostokat, jak wszystkie inne, z czterema bokami, dwoma dlugimi i dwoma krotkimi, ze jego szczyt to arbitralny wybor, ze, na dobra sprawe, honorowe miejsce, zamienione przez nich w pusty symbol, w rzeczywistosci jest tam, gdzie zasiada wladza, autorytet, ktorego sluchali, gdy kladl lokcie na blacie i pochylal sie, mowiac cichym, ale twardym glosem: "Tak zrobimy". Nie. Jest zbyt wazne dla Przymierza, zeby kwestionowac jego symboliczna wymowe. A teraz naprzeciwko Uriela, obok Michala, jest kolejne wolne krzeslo. -Zawarles umowe za naszymi plecami - mowi Gabriel. - Dales immunitet jakiemus smieciowi z przyczepy, pustynnemu szczurowi po tym, jak Eresz wyciela numer... -Ona nie byla wazna - przerywa mu Metatron. - Byla nikim. Michal prycha. Najwyrazniej trzyma z Gabrielem. Uriel to typ wojskowego, bardziej taktyk niz burzyciel miast, ale mimo to stanie po stronie jastrzebi. Sandalfon, jedyny prawdziwy golab wsrod nich, jak zwykle poprze Metatrona; puscilby dziewczyne wolno ze zwyklego wspolczucia. Azazel? Kto wie? -Straciles dwoch dobrych agentow - ciagnie Gabriel - zeby tylko uwolnic te mala dziwke... -Poslalem ich po Eresz... -Nie wspominajac o tym, ze najpierw przerobiles ich na automaty. -Musialem, bo inaczej Eresz... Zrozumcie, oni byli zbyt niepewni. -Nalezeli do Przymierza - odzywa sie Michal. - Byli naszymi ludzmi. Naszymi chlopcami. Uriel posepnie kiwa glowa, ale na twarzy Azazela Metatron dostrzega wyraz znuzenia. -A teraz to, co Eresz trzymala pod kluczem, jest wolne i wykorzystuje twoje wlasne bitmity przeciwko nam - dodaje Gabriel. -Tego nie wiemy - wlacza sie Sandalfon. - To mogl byc Malik. Nie wiemy na pewno... -Czas, zebysmy sie dowiedzieli - rzuca Gabriel. Wstaje, obchodzi stol, opiera sie o tyl pustego krzesla Rafaela. -Pracuje nad tym - mowi Metatron. - Potrzebuje czasu. Mam swoje zrodlo... Gabriel robi zamach i ciska krzeslem o sciane. Spada z niej obraz, szklana rama roztrzaskuje sie w drobny mak. Gabriel pcha krzeslo na wolne miejsce w szczycie stolu, kladzie rece na drewnianym blacie i wyzywajaco patrzy na Metatrona. Wokol oczu ma zmarszczki; kilka ostatnich wiekow wycisnelo na nim pietno. Urodzil sie po to, zeby plonac jasno, a juz zbyt dlugo ukrywali sie w cieniu. Nawet Metatron rozumie, jak obco czuje sie taki aniol w wieku nauki i techniki, w wieku informacji i mass mediow. W swoim czasie slowo "gwiazdy" odnosilo sie do pelnych majestatu cherubinow, ktorzy budzili lek wydobywajacymi sie z ust plomieniami w ksztalcie mieczy, chlostali rzeczywistosc jezykiem enkin, siali spustoszenie wsrod wrogow Przymierza, a nie do malowanych aktorow na malowanym ekranie. -Nie ma czasu - mowi Gabriel. Prostuje sie, odwraca i przyciaga sobie krzeslo. -Nie, Gabrielu - sprzeciwia sie Metatron. - To wbrew wszystkiemu, co... Bedziesz po prostu kolejnym Suwerenem. -A czyz wszyscy nie bylismy kiedys Suwerenami, krolami swiata? Baalami. -Wiec jak teraz mamy cie nazywac? - pyta z pogarda Azazel. - Ksiaze Gabriel? Lord Gabriel? Krol? Gabriel piorunuje go wzrokiem i siada. W szczycie stolu. Ognisty aniol ognia na Bozym tronie. -Jesli mnie poprzecie - mowi - nie tylko ja, ale wszyscy obecni w tym pokoju bedziemy... diukami. Nie diukami, mysli Metatron, tylko Diukami. 5 NARCYZ SIE OBUDZIL Rzeczywistosc snow-Myslisz, ze twoje sny sa prawdziwe, Jack? -Taka jest natura spisku. Wszyscy myslimy, ze nasze sny sa prawdziwe. -Wiekszosc ludzi nie postrzega swiata w taki sposob jak ty, Jack... -A pan? Nie widzi pan, kurwa, posagu swietego, ktory patrzy ponad ksiedzem, kiedy ten molestuje pieprzonego ministranta. Nie widzi pan ksiegi klamstw w rekach fanatyka skazujacego na ukamienowanie. Horoskopu odczytywanego prezydentowi, zanim ten wyda rozkaz do ataku. Twierdzi pan, ze zyje w swiecie fantazji, doktorze Starn? -Jack, to straszne, ale... -Flagi, ktora powiewa skin. Wytatuowanego buldoga na rece rzucajacej cegle. Kwiatow skladanych zmarlej ksieznej, krolowej serc, ofierze paparazzich, i szmatlawych gazet ze lsniacymi zdjeciami z pogrzebu, mmm, zblizenie, pokazcie troche smutku, och, jaka tragedia. Kto rzadzi, dok torze Starn? -Nikt nie rzadzi, Jack. Nie w taki sposob, jak myslisz... -Kto rzadzi? -Uspokoj sie, Jack. -Tak dlugo zyje pan w imperium, ze nawet pan nie widzi, co czai sie w tle, w cieniach i odbiciach. Zna pan swoich panow? Sny nie sa prawdziwe? A ja twierdze, ze oni chodza wsrod nas, szepcza nam do uszu slodkie obietnice i grozby, wirusy panoszace sie w naszych glowach, czerwie toczace nasze martwe dusze. Sny, memy, bogowie, monstra, wytwory id. Jesli nie sa prawdziwe, to kim, do diabla, ja jestem? -Jestes mlodym czlowiekiem cierpiacym na powazne zaburzenia, Jack. Jestes chory. -Ale nie spie! Starn odklada teczke na stol. Wie, ze to cholernie ryzykowne, zwazywszy na psychiczny stan chlopaka; moze to wcale nie jest dobry pomysl, zeby pokazac mu jego wlasna twarz zwinnego czasu, podsycic fantazje, otworzyc drzwi od rzeczywistosci. Szczerze mowiac, to wrecz igranie z ogniem, jednak... Probuje sobie wmowic, ze nie jest tu po to, by leczyc chlopaka, ale zeby dotrzec do prawdy. Lecz w glebi serca -niewazne, co twierdzi inspektor, co sadzi opinia publiczna albo co wypisuja w brukowcach - nie uwaza ludzi, z ktorymi ma do czynienia, za zlych; widzi w nich chorych. Zranione, okaleczone dusze. Zblakane, skolatane umysly. Zlamane serca. Ich miejsce jest w szpitalach, a nie w wiezieniach. Nie na szubienicy. Otwiera teczke, obraca ja w strone chlopaka, pokazuje zdjecie Szalonego Jacka Cartera. -Powiedziales, ze kiedys miales imie. -Dawno temu. Dawno, dawno temu byl sobie chlopiec imieniem Jack. Powrot do Arkadii Operacja: wzmocnic manie wielkosci; poszukac substruktury memetycznej. Jack bawi sie bialym chlebakiem, ktory trzyma na lewym biodrze, przewieszony na skorzanym pasku przez prawe ramie. W granatowej koszuli z bialymi pagonami i w czapce wyglada jak czlonek pieprzonego Hitlerjugend. Dolaczyl do Brygady Chlopiecej tylko dlatego, ze jest w niej Joey. A cala ta szkolka niedzielna to jedno wielkie gowno. -Bog wyrzucil Adama i Ewe, bo nie chcial, zeby byli tacy jak on i zyli wiecznie. Tak jest w Biblii. Patrzy na nauczycielke, ktora zamyka Biblie z milym, ale twardym usmiechem, i widzi siebie jako Jezusa wypedzajacego przekupniow ze swiatyni. Handlarzy ludzka dusza, sprzedawcow cudownych lekow na zbawienie. Pieprzyc ich wszystkich. -Nie chcialbys chyba, zeby ludzie byli tak potezni jak Bog, prawda, Jack? Ludzie potrafia byc zli, popelniac zle czyny i... -Tam nie ma nic o wladzy - stwierdza Jack. - Tylko o tym, ze zyliby wiecznie. -Zyliby wiecznie, ale nie posluchali Boga, wiec uczynil ich smiertelnymi... -Nie tak jest tutaj napisane. Oni juz byli smiertelni, a staliby sie nie smiertelni, lecz Bog tego nie chcial. Pozostali wygladaja na znudzonych. Nawet ci, ktorzy w szkole sa urwisami, lubia draznic nauczycieli, puszczac papierowe samolociki, pluc kulkami, rozpalac ogniska na nasypach kolejowych, rzucac kamieniami w katolickie dzieci z St. Micks po drugiej stronie mostu, tutaj, ubrani w mundurki, siedza dziwnie cisi i potulni. Jack normalnie jest spokojnym, dobrze wychowanym, grzecznym chlopcem. Byc tym niesfornym to dla niego duza odmiana. Wystarczy, mysli sobie, ugryzc zakazany owoc i czlowiek staje sie kims innym, moze nie Bogiem ani bogiem, ale kims podobnym. Juz nie jest tylko czlowiekiem. Tak mowi Biblia. "Oto czlowiek stal sie taki jak My". Po jego twarzy przemyka cien usmiechu. -Co mu szkodzila odrobina konkurencji? - pyta Jack. Alarm: kompleks mesjanistyczny; wykryto archetyp buntownika. Operacja (imperatyw): zbadac przyczyne oderwania od rzeczywistosci; potwierdzic metafizyczna ingerencje. Namierzono rozmowe: Droga jest na swoim miejscu, tyle ze z wieksza liczba napisow i nazw zespolow, betonowy cylinder rowniez. ET IN ARCADIA EGO. Rozumie, co to znaczy: "I ja zylem w Arkadii". To z jakiegos malowidla: trzej pasterze patrza na slowa wyryte na grobie. Jest slynne, ale on nie ma pojecia, skad to wie w wieku czternastu lat. Mozliwe, ze gdzies uslyszal to zdanie, zobaczyl zdjecie obrazu, ale nie o tym mysli Jack Flash.Joey zapina skorzana kurtke, przedzierajac sie przez gestwine, ktora porasta zbocze, teraz mniej sprawny niz wtedy, gdy byli dziecmi. Zaczyna zauwazac rozne rzeczy. Nareszcie, po tylu latach, kiedy obracal glowe ku cieniom i odbiciom dostrzezonym katem oka i stwierdzal, ze wszystko wyglada normalnie, wychwytuje przeblyski tajemniczego, innego swiata. Czasami spoglada w niebo i widzi srebrne morze, rozkolysane fale. Trzyma piasek w zaglebieniu dloni i patrzy, jak ziarenka tancza, lsnia w blasku slonca niczym szklo, tworza wzory jak opilki zelaza w polu magnetycznym. W gwarze weekendowego tlumu przewalajacego sie przez ruchliwe centrum handlowe slyszy piesni. W kosciele czuje gnijacego trupa Boga. Jack wie, ze zwariowal. Nie jest, kurwa, glupi; rozpoznaje oznaki tego, ze jest swirem. Glosy, obrazy. Ale ta swiadomosc mu nie pomaga, kiedy dostrzega w tlumie swietlista istote, ktora zatrzymuje sie, zeby szepnac cos do ucha jednej osobie, przylozyc reke do serca innej, a potem przystaje na chwile, weszy jak zwierze wyczuwajace zdobycz, obraca sie i patrzy na niego pustymi lustrzanymi oczami. Droga donikad Przesylanie danych: podmiot uprzednio zidentyfikowany; doradza sie szukac znanych przestepcow/zbiegow. Te istoty zaczely obserwowac jego dom. Nie jest az tak szalony, by sadzic, ze przesylaja mysli do jego glowy; jeszcze nie doszedl do stadium helmu z cynfolii. Ale z cala pewnoscia go sledza, podazaja za nim. -Wiesz, ze nie sa prawdziwi - tlumaczy mu Joey. - Musisz z kims o tym porozmawiac. Potrzebna ci pomoc. Joey Pechorin. Z dlugimi czarnymi wlosami opadajacymi na twarz wyglada ostatnio jak piaty Ramone. Jack z kolei pozuje na Johnny'ego Rottena. Jest 1979 i suka, ktora zabrala im darmowe mleko w szkolach, wlasnie zostala wybrana na premiera. W ubieglym tygodniu wrzucono bombe do azjatyckiego sklepu spozywczego, wypisano na nim sprayem: "Pakistanczycy precz" i "BNP, British National Party". Caly ten cholerny kraj idzie do piekla, twierdzi Guy, ale Jack uwaza inaczej. Oni juz sa w piekle. Teraz musza znalezc z niego wyjscie. Jack wsuwa lom pod krawedz pokrywy betonowego cylindra stojacego na drodze, ktora prowadzi znikad donikad. -Oni sa prawdziwi, tylko ze nie istnieja - mowi. - To wytwory id, pieprzonej masowej nieswiadomosci. Zyjace informacje. Joey chwyta go za ramiona, odciaga od wlazu, potrzasa nim mocno. -To ty, Jack. Oni sa tutaj - stuka w bok jego glowy - w twojej cholernej mozgownicy. -Wiem. Ale w twojej rowniez. Pochyla sie nad cylindrem, napiera na lom i otwiera rzeczywistosc. Jest rok 1979 i w miare jak umacnia sie w nim archetyp, Jack czuje, ze w jego zylach plynie laska, chwala aniola albo demona. Stoi nad dziura w ziemi, patrzy w otchlan, w rzeke plynnego kurzu, czarna krew martwych bogow, w przeszlosc i przyszlosc, koniec ich obu. Joey krzyczy, odciaga go od krawedzi, ale Jack slyszy tylko cudowna piesn bitmitow, gdy roztaczamy wokol niego swoj czar, snujemy opowiesci o starozytnych mocach i przyszlej apokalipsie, o niezliczonych smierciach, niezliczonych narodzinach, spiewamy o mordercach i bohaterach, o zimnym ogniu plonacym w jego glowie, o miescie na koncu wszystkiego i o ksiedze, w ktorej sa spisane wszystkie rzeczy, spiewamy o przymierzach i buntownikach, o krukach i krolach, spiewamy o milosci i smutku, o ciele i slowach, spiewamy, bo tym wlasnie jestesmy, bitmity z krwi i atramentu, nocy i snow, tworcy pozadania i strachu, ukrywamy sie w twoich myslach, przesuwamy delikatnie pod skora. Nazywamy cie Jack. Jest rok 1999 i Jack Flash usmiecha sie do lekarza siedzacego po drugiej stronie stolu. Ci ludzie nie rozumieja znaczenia slowa "opanowany". Analiza: podmiot stawia opor. Operacja (imperatyw): zbadac przyczyne oderwania od rzeczywistosci; potwierdzic metafizyczna ingerencje. Wlosy koloru plomieni, nie blond, lecz zolte, pomaranczowe, czerwone. Patrzy na swoja twarz w lustrze, jak prawdziwy narcyz zaglada sobie w oczy, widzi w nich kolejne odbicia, ciemny obraz siebie samego, jazn w jazni, psyche w psyche. Cos siedzi w jego glowie. Czesc, Joey. Dawno sie nie widzielismy. Alarm: wykryto program analizujacy! Dzialanie kryzysowe. Operacja: kryptonim "Sepia". Kleks Pozwolilem mojemu psychicznemu straznikowi wymknac sie na sekunde, dostrzec cien jego samego w mojej swiadomosci, w otaczajacych go zwierciadlach mojego umyslu. To byla tylko chwila, ale, do diabla, chwila rownie dobrze moze oznaczac wiecznosc, kiedy ma sie do czynienia z cholernymi bitmitami. Wycofuje sie blyskawicznie, robie obrot i skacze jak pieprzony gimnastyk, w nadziei ze nie zobaczyl zbyt duzo i... Kleks z atramentu, kruczoczarny przechodzacy w granat, rozmazany symetrycznie na bialej karcie sklebionymi chmurami mgly. Intryguje mnie jego bezksztaltnosc, ktora wrecz domaga sie, zeby nadac jej forme, i raptem trace watek, zapominam i - o czym to ja myslalem - jest taki kapitalny w tej swojej plynnej symbolice - probuje go rozszyfrowac i jednoczesnie on stara sie mnie rozgryzc, odbija fale, prady i wiry mojego wlasnego umyslu. Spogladajac na test Rorschacha, wpatrujac sie w niego, widze... -Nic. -Z niczym ci sie nie kojarzy? -Nie. To tylko kleks. Starn przyglada mu sie przez stol. Znowu czuje ten dziwny dyskomfort, majac za plecami lustro weneckie, poddany ciaglej cholernej obserwacji. -Z niczym zupelnie? -Z niczym. -Kiedy patrzysz na kleks, nie widzisz w nim zadnych ksztaltow? Trudno mi w to uwierzyc, Jack. Nie sprawiasz na mnie wrazenia czlowieka pozbawionego wyobrazni. -Bral pan kiedys kwas? -Nie. Nie rozumiem, co... -W porzadku. Mam wyobraznie. Moge w plamie atramentu zobaczyc motyla... -Wiec widzisz motyla? -...albo nietoperza. Skoro to motyl, jak moze byc nietoperzem? A jesli to nietoperz, jak moze byc motylem? Natomiast jesli to tylko kleks, przy odrobinie wyobrazni moze byc wszystkim. Starn zamyka teczke z czarno-bialym obrazkiem. Bezcelowe cwiczenie. -Co probujesz mi powiedziec, Jack? -Cienie i odbicia. Patrzy pan na nie i dostrzega to, co chce, czego pragnie, czego sie boi. Taki jest sens tej zabawy, prawda? Nie potrzebuje panskiego pieprzonego kleksa, doktorze. Wystarczy, ze spojrze w lustro. Prosze mi powiedziec... Reinhardt, tak? Co pan widzi w lustrze? Starn potrzasa glowa, odwraca sie i wskazuje reka za siebie. -Jack, widze jedynie... Ale na krzesle odbitym w lustrze siedzi mlody angielski oficer, a Starn ma na sobie mundur SS. Cos jest nie w porzadku Analiza: manewr uniku udany. Operacja: rozpoczac od nowa szukanie przyczyny oderwania od rzeczywistosci; potwierdzic metafizyczna ingerencje. Rozklada na stole karty do tarota, koszulkami do gory, po cztery w rzedzie, potem kolejne cztery pod nimi. Uzywa major arcana, talii Cagliostra, bo je naprawde rozumie, przemawiaja do niego. Figury z minor arcana troche tez, poniewaz sa na nich wizerunki, cyfry, symboliczne przedmioty, a nie tylko wymyslone znaczenia przypisane poszczegolnym kartom. Czworka karo to podroz? Osemka trefl - zla inwestycja? Co za bzdury! Zaczyna odwracac karty, jedna po drugiej, powoli. Smierc, dobrze. Nie chodzi o prawdziwa smierc, tylko o metafizyczna, duchowa transformacje. Wisielec - ofiara. Wiecznosc. Cos jest nie w porzadku. Droga. Niedobrze. W talii do tarota nie ma karty nazywanej Wiecznosc. Nie ma Drogi. Na jednej sa zielone pola, dwa kruki na plocie i blondyn biegnacy przez zboze. Na drugiej prosta droga przecina pustynie, obok wozu stoi czlowiek w kapeluszu i z ksiazka pod pacha, oslania oczy przed ostrym sloncem, przy jego nodze siedzi pies. Dwie nieistniejace karty tarota. Szybko odwraca cztery pozostale. Same jokery. A przeciez on uzywa tylko major arcana. Cos jest nie w porzadku. -Cos jest nie w porzadku - mowi. -Pieprzony swir z ciebie, kolego - stwierdza Joey. - Oto co jest nie w porzadku. -Nie czujesz tego? Nic nie czujesz? Nie dostrzegasz niczego dziwnego? -Czuje zaklocenie Mocy! - ryczy Joey zachrypnietym basem i rzuca Jackowi niezapalonego skreta. - Masz, kosmiczny kadecie... cholerny czubku. Analiza: wyparcie wspomnien. Operacja: zmienic kierunek dygresji; potwierdzic metafizyczna ingerencje. Jack zapala jointa i zaciaga sie gleboko. -A jesli wariaci maja racje? - mowi. - Jesli naprawde istnieja te... istoty, aniolowie, obcy, demony, po prostu istoty, tylko my ich nie widzimy, chyba ze w snach albo w urojeniach? Ale tam sa prawdziwe. -Nie moga byc prawdziwe, skoro istnieja tylko w twojej glowie, kolego. -A jesli istnieja rowniez w glowach innych ludzi? Jesli wszyscy wariaci widza to samo, slysza to samo... -Jesli nawet wszyscy wariaci na swiecie widza to samo, nadal sa pieprzonymi swirami. -A jesli wszyscy oblakani ludzie na swiecie nie widza tego samego, nawet jesli maja to przed soba? Jack przenosi wzrok z Joeya na istote stojaca w rogu pokoju, za Guyem, ktory lezy na lozku i przeglada skradziony portfel w poszukiwaniu dokumentu tozsamosci, dzieki ktoremu mogliby kupic sobie piwo, wyjechac ze Scheme i... Cos jest nie w porzadku. Jack nie potrafi okreslic co. Nie chodzi o istote, ktora tylko on widzi. Urojenia, halucynacje przypominaja te po kwasie, kiedy spod rzeczywistosci, z jej pekniec i szczelin wylaza rozne zjawy. To tak jakby wlozyc do projektora dwa celuloidowe wykresy zrobione tuszem w dwoch roznych kolorach. Moga nakladac sie na siebie, zaciemniac, tworzyc misterniejszy wzor, ale nadal widac je osobno. Dziwne, lecz on wlasciwie sie do tego przyzwyczail. Teraz chodzi o cos innego. Odkad to potrzebuja dokumentow, zeby wyjechac ze Scheme? -Wiecie - odzywa sie Guy, ktory nie sluchal rozmowy Joeya i Jacka. - Slyszalem o swietnym nowym klubie w miescie. Powinnismy pojsc go sprawdzic. Club Soda -Guy Fox - mowie. Bramkarz kiwa glowa i cofa sie, zeby mnie wpuscic. W Rookery to nazwisko otwiera kilkoro drzwi. Klub wyglada jak kasyno: skorzane siedzenia, boksy obite pluszem, psychodeliczne obrazy z projektora, kolory wirujace na suficie. Zabawa na calego. Pelen dekadentow i dewiantow Club Soda musi mi sie spodobac; lekka muzyka z gramofonow, twarde narkotyki w toaletach. Koktajle i kokaina. Prozniactwo, pasozytowanie, swiatowe zycie. Na scenie Fisher-Price Experience zaczynaja wieczorny set. Odgrywajac zblazowanego playboya, leniwie opieram sie o bar, moje tenisowe biele az oslepiaja w ultrafioletowym swietle padajacym z gory, dzin z tonikiem opalizuje orgonowym blekitem. Jestem w przebraniu: luzacka poza, wasik narysowany kredka. Anarchista z publicznej szkoly, arystokrata i rozpustnik. Guy nie bedzie uszczesliwiony, ze na ten wieczor ukradlem jego tozsamosc, ale postaram sie za bardzo nie nabroic. Patrze w lustro po drugiej stronie kontuaru, podziwiajac wlasne odbicie, i jednoczesnie obserwuje barmana, ktory nalewa absynt na lyzeczke cukru, podpala go, miesza i uzupelnia woda. Wydaje mi sie to potwornym marnowaniem alkoholu. Stojaca obok mnie kobieta placi, bierze kieliszek i zaczyna saczyc trunek. Odwraca sie do mnie i usmiecha. -Chyba sie nie znamy - mowi. -Chyba nie. - Unosze brew, dajac do zrozumienia, ze skorzana maska, ktora zaslania jej twarz, nie pozwolilaby mi jej rozpoznac, nawet gdybysmy wczesniej zawarli wiecej niz przelotna znajomosc. Oczywiscie dobrze wiem, kim ona jest. -Panna Kitty Porn - przedstawia sie, wyciagajac reke. -Slyszalem o pani. - Biore jej dlon, caluje we wnetrze nadgarstka. -A ja, moj drogi, slyszalam o panu. -Same zle rzeczy, mam nadzieje. -Bardzo zle. Mam dla pana prace. Nie moge powstrzymac szerokiego usmiechu. Dobrze jest dla odmiany popracowac dla tak szlachetnej sprawy jak Rewolucja Zmyslowa. Nigdy nie przepadalem za sado-maso; moja odruchowa reakcja na dominacje to zwykle pistolet do kolkow i troche tasmy izolacyjnej, bynajmniej nie do domowych napraw. Nie, bylbym kiepskim psiakiem. Ale mimo lateksowych strojow i szczypcow na sutki zawsze czulem, ze ci ludzie sa mi bliscy. -Seks albo smierc - mowie. - Musze pania ostrzec... -Ciii, skarbie. Oczywiscie smierc. Znam panskie upodobania. Tak wiec saczymy drinki i omawiamy warunki umowy. Szczerze mowiac, czasami zycie zawodowe wolnego strzelca, wykonawcy duchowych kontraktow, jest potwornie nudne. Deustrumien Przesylanie danych: metafizyczna ingerencja potwierdzona. Operacja: poszukac sytuacji kontaktowej; ustalic stopien ujawnienia. Glosy wlewaja sie do jego glowy jak rzeka, beznamietne wrzaski, szepty elektronicznych bogow, jazgot, chichot diablow i aniolow. I w calym tym gwarze wciaz powtarza sie jedno slowo. Zabic. Zabic sie. Zabic jego. Zabic ja. Zabic wszystkich. Przez jakis czas bylo tak, ze na dwoje babka wrozyla, ale teraz, kiedy stoi na dachu i pali papierosa, czujac wiatr na twarzy, calkowicie nad nimi panuje. Pieprzeni klamcy, cholerni enkin... Alarm! Przesylanie danych: kontakt; ujawnienie; leksykalna weryfikacja; operacja odkryta; podmiot niebezpieczny. ...sprobuja wszystkiego, zeby go usmiercic, zamknac, usunac. Ilu ludzi skonczylo w celach obitych gabka albo wiezieniach, bo dostrzegli tych pieprzonych enkin i trzeba bylo ich unieszkodliwic? Krzyczcie w czyjejs glowie bez przerwy przez piec lat, to w koncu sprobuje zalozyc sekte czy zamorduje rodzicow, zrobi cos tradycyjnego i konwencjonalnego, z czym poradza sobie wiezienia albo szpitale. Ustawia na maksa glosnosc w walkmanie. Teraz dobrze. Pieprzyc enkin. Poradzi sobie z nimi. Operacja: wysledzic zrodlo przecieku; umiejscowic sytuacje kontaktowa. -Pokaz mi - mowi do istoty kleczacej u jego stop. Duch dusza sen stworzenie aniol bog istota - ktora, jest tego pewien, byla kiedys czlowiekiem, chocby nie wiadomo jak temu zaprzeczala - wskazuje na zachod, nie podnoszac glowy. I on dostrzega teraz w oddali to namacalne nic, ktore wisi w powietrzu, choc wcale go tam nie ma. Pustka, nieobecnosc... otwor. -Co jest po drugiej stronie? - pyta. -Smierc sen iluzja pragnienie destrukcja zaglada rozpacz. Przyciska do gardla istoty czubek zmodyfikowanego noza - ostrze wypalone w ogniu, ostudzone w wodzie swieconej, zahartowane w cmentarnym pyle, z wyrytymi sygilami, wrecz naladowane piekielnym mojo. Zabawne - stworzenie, ktore twierdzi, ze nie ma ciala, jest wyraznie zaniepokojone tym, ze za chwile moze zostac posiekane na kawalki. Nie jest pewien, czy kiedy zdzielil je piescia w twarz, chwycil za tyl glowy i uderzyl nosem w swoje kolano, wszedl do jego swiata, czy wyciagnal go z niego. Tak czy inaczej, ci enkin nie sa wcale tak nietykalni, jak im sie zdaje. -Troche wiecej szczegolow, gnomie - mowi. -Wiecznosc. Imperium. -Brzmi niezle. Niech zgadne. Dluga pylista droga przez nicosc, po ktorej wedrujecie tam i z powrotem, tu i tam zakladacie male krolestwa, czasami stoczycie o nie chwalebna bitwe? -Skad... -Bylem tam, robilem to, kupilem ksiazke, ta sama stara historia. Po prostu chcialem potwierdzenia z pierwszej reki. Jack Flash podrzyna istocie gardlo i kopniakiem zrzuca ja z dachu. Nec spe, nec metu -Co pan widzi, patrzac w lustro? Starn w pierwszym odruchu chce sie odwrocic, ale z usmiechem potrzasa glowa. -Cienie. Odbicia. Mowisz o tym, co nazywamy podswiadomoscia, Jack. Uwazasz... -Wiec jest pan freudysta. -Slucham? -"Podswiadomosc" zamiast "nieswiadomosci". Interesujacy dobor slow. Ja wole Junga. Nie lubie myslec o tej czesci swojego umyslu jako nizszej, gorszej. "Nieswiadomosc" jest bardziej... egalitarna. -Coz, w mojej dziedzinie nie sa az tak wazne teorie, nazwy, definicje. Mamy podejscie pragmatyczne. -Slowa sa bardzo wazne, Reinhardt. One nami rzadza. Nazwy nas okreslaja. Definicje wiaza. W slowach przechowujemy nasze swiete sekrety. Reinhardt. Analiza/przesylanie danych: podmiot uzbrojony i niebezpieczny; rada: poszukac wszystkich znanych zbrodniarzy/zbiegow. Operacja (imperatyw): ustalic podstawowa tozsamosc podmiotu, nazwisko, numer, date urodzenia. Siedzi plecami do szorstkiego ceglanego muru, osloniety od wiatru, i otwiera zapalniczke Zippo, zamyka ja, otwiera i zamyka. Klik, klak, klik, klak, klik. Przed nim, w pudelku po butach, lezy gora notatek, wykresow, teorii i ekstrapolacji, schizofreniczny belkot, domorosla filozofia. Kilka stronic z wierzchu powiewa na wietrze, musi je czyms przygniesc. Siega do wewnetrznej kieszeni skorzanej kurtki, gdzie nosi noz - czarna rekojesc, na ostrzu wyryte slowa: nec spe, nec metu; zadnej nadziei, zadnego strachu. Wbija jego czubek w kartki, przekreca, pcha mocniej, bo papier stawia opor wiekszy, niz sie spodziewal. Zastanawia sie, czy cialo tez byloby takie twarde, i dochodzi do wniosku, ze jednak nie. Wlozyl serce i dusze w ten stosik slow i obrazow, piec lat studiowania wlasnej chorej wyobrazni, kolejnych analiz i egzegez. Uwaza, ze calkiem dobrze siebie poznal, wie, co nim powoduje. Klik, klak, klik, klak, klik. Podpalaj, dziecino, podpalaj. Alarm: podmiot nieugiety. Operacja (imperatyw): ustalic tozsamosc podmiotu, nazwisko, numer, date urodzenia. -Kim jestes? - syczy do swojego odbicia w lustrze, do istoty, ktorej obecnosc wyczuwa w sobie, widzi za plecami, ktora nazywa Jack Flash. Niektorych ludzi przesladuja demony. Chryste, on czuje, jakby mial w mozgownicy cale pieprzone niebo i pieklo. Hej, wy tam! W mojej glowie jest party, wszyscy sa zaproszeni. Przyniescie wlasne topory. -Kim jestes? Chce uderzyc piescia w lustro, roztrzaskac je i poderznac sobie gardlo odlamkiem szkla. Pociac nadgarstki. To nie samobojstwo, tylko ofiara. Cos w nim krzyczy, ze chce umrzec, wrzeszczy, ze chce sprobowac krwi. On nie poradzi sobie ze wszystkimi silami, ktore go rozrywaja. Nie jest twardzielem. Nie jest gnojkiem. Nie jest Guyem. Nie jest Joeyem. Nie jest Jackiem Flashem. Juz sam nie wie, kim jest. Zupelnie jakby dawny on umarl. Nie zyje. Czy to obled? -Kim jestes? Ale tam nic nie ma. -Widzisz - mowi Joey - nic tam, kurwa, nie ma. To tylko wielka pieprzona dziura w ziemi. Zwykla rura. - Odwraca sie od betonowego cylindra, krecac glowa. -Tak sadzisz? - pyta Jack, zagladajac w ciemnosc, ktora zaczyna sie przy samej krawedzi otworu, jakby zaraz miala sie z niego wylac, i siega w dol, daleko w dol, w bezdenna otchlan. - Ja mysle, ze to smierc. Joey sie zatrzymuje. -Albo sny - dodaje Jack. - Chaos kwantowy. Krolicza nora, ktora prowadzi do krainy czarow. Tak, mysle, kurwa, ze to brama do piekla, pieprzone drzwi percepcji. Wyjscie. Joey rusza z powrotem w jego strone, trzymajac rece wyciagniete przed siebie, zwrocone dlonmi do przodu, jakby sie bal, ze Jack zrobi cos szalonego. -Z rzeczywistosci nie ma zadnych wyjsc. -Mysle, ze jest ich cale mnostwo, tylko ze strzega ich dozorcy. Nie mozna spuscic psow, bo stratuja ogrod. Widok eksplodujacych szklarni Zapedzaja mnie na opuszczona stacje kolejowa pod ogrodem botanicznym, odcinaja droge do tunelu metra prowadzacego do Rookery. Kiedy biegne po zwirze w ciemnosc, mrok przede mna nagle przecinaja promienie swiatla. Kolejne rozblyskuja za mna. Jestem w pulapce. Wiem, wiem, mowie sobie, nie powinienem byl wysadzac Palacu Tropikalnego - nigdy by mnie nie znalezli - ale z drugiej strony, nie moglem sie oprzec widokowi eksplodujacych szklarni. Wielkie, lsniace odlamki szkla fruna w powietrzu, spadaja jak gwiazdy. Pieknie! Moment zalu przerywa jazgot ognia maszynowego tuz za mna. Skacze w czarna pustke dawnych schodow metra prowadzacych na powierzchnie, teraz zamknietych. Nie ma nadziei na ucieczke w te strone, w innych szanse tez sa niewielkie. Gdy sie zblizaja, strzelam w ciemnosc, wylawiajac ich luneta mojego chi-pistoletu. Ale jest ich coraz wiecej, nadchodza kolejni. Kiedy jedna z kul wytraca mi bron z reki, ledwo zdazam dobyc katany. Miecz staje sie przedluzeniem mojego ramienia, reka przedluzeniem woli. Dzialam instynktownie, wokol mnie pietrza sie uciete konczyny i martwe ciala. W najwazniejszym momencie popelniam blad. Czuje ostry bol z boku glowy i wszystko robi sie biale. Kurwa, chyba znowu jestem martwy. To moja ostatnia mysl. Zalamanie Alarm: podmiot niestabilny; dysfunkcja tozsamosci. Operacja: poszukac wyobrazen smierci; usunac niestabilnosc, dysfunkcje. Obraz: Odwraca sie do Joeya z oblakanczym usmiechem na twarzy, z lomem w rece, czarna dziura w sercu i ogniem w glowie. Juz wie, kim jest. Operacja: mentalne naciecie; rozlozyc sukinsyna na kawalki. Wykryta narracja: Letni dzien, Reynard wychodzi na jasne slonce, oslepiony blaskiem nie widzi zblizajacego sie niebezpieczenstwa. Uderzony przez srebrny samochod, przelatuje nad maska, rozbija glowe o beton, ginie w bezsensownym wypadku, jego smierc nie ma zadnego znaczenia oprocz statystycznego. Obraz: Smierc macha kosa nad polem zboza, kazde zdzblo albo ziarno to ludzkie zycie. Obraz: Stoi przy grobie, ubrany na czarno, cien czlowieka, pustka w miejscu, ktore kiedys zajmowal. Obraz: Stoi nad zlewem, zmywa z glowy piekacy wybielacz i patrzy w lustro na odbicie zaginionego chlopca. Obraz: Siedzi w cichym pokoju, patrzy na sciane i pielegnuje w sobie nienawisc do swiata, porazony jego banalnoscia. Obraz: Reynard, z ksiazka w rece, stoi na drodze, ktora prowadzi donikad. Obraz: Jack stoi na drodze do wiecznosci, z lomem w rece, otoczony przez anioly, ktore wrzeszcza na niego, zeby odsunal sie od prawdy. Operacja: powstrzymac paranoje; ustalic nazwisko i kontekst. Rok po smierci Guya Jack Carter wychodzi z wiktorianskiej stacji z piaskowca, dzwigarow i szkla na ulice miasta wyrzezbionego w wulkanicznej nocy przez swiatlo lamp. Wie, ze jest szalony i samotny w swoim wlasnym piekle, wlosy ma dlugie i proste, w jego glowie jakies dzikie stworzenie opetane wilczym gniewem zawodzi jak wicher. Czuje sie jak nowo narodzony, aniol albo demon, istota starsza od nich i jednoczesnie mlodsza. Moze jest szalony, oblakany - opetany przez Smierc - ale czuje to w kosciach. Slyszy zew stworzen, ktore spiewem zwoluja wspolbraci odmiencow, zeby walczyc na polach bitewnych wiecznosci albo istnienia, z ludzkoscia jako miesem armatnim. Stoi na progu dwoch swiatow, jedna noga na ziemi, druga w plynnym swietle snow. I wie, ze nigdy nie zostanie jednym z ich przekletych psow wojny. Alarm/przesylanie danych: zbuntowany enkin; agent bez przydzialu; najwyzsze zagrozenie. W niedopowiedzianych fragmentach rozmow, w prawdach nieumieszczonych w artykule ani w ksiazce, w bialym szumie codziennego zycia wyczuwa porzadek, wzor, plan. Widzi swiat enkin wkraczajacy w ich egzystencje w takim tempie, ze wystarczy mrugnac okiem, by przegapic chwile, kiedy osiedle mieszkaniowe staje sie wiezieniem, a dowod tozsamosci przepustka. Brukowce wzywaja, zeby kastrowac wszystkich pedofilow. Internowac terrorystow. Faszysci w samorzadach lokalnych, w parlamencie, w rzadzie. W zeszlym tygodniu przywrocili kare smierci i nikt tego nie zauwazyl, tylko on. Jeszcze nie rozgryzl, co wlasciwie sie dzieje, ale wie, ze ten swiat to tylko maly zakatek czegos, co enkin nazywaja Welinem, faldami rzeczywistosci uksztaltowanymi przez slowa. Moze z poczatku mieli dobre intencje i dopiero pozniej sie pogubili, lecz on widzial, czego mozna sie po nich spodziewac. Nazwijcie to schizofrenia. Nazwijcie darem prorokowania. Nazwijcie jasnowidztwem. Lecz on zamierza odszukac skurwieli, ktorzy zmieniaja swiat w swoje male imperium, nawet gdyby mial przy okazji rozwalic cala pieprzona rzeczywistosc. Czasy przodkow Operacja: wzmocnienie i koncentracja; ustalic kontakty. Wykryta rozmowa: Jack zdejmuje z bibliotecznej polki Ksiege wszystkich godzin Guya Reynarda Cartera. Podoba mu sie tytul i nazwisko autora, bo on tez nazywa sie Carter, Reynard to imie lisa z bajek, ktory wciaz knuje cos zlego, a Ksiega wszystkich godzin brzmi powaznie i tajemniczo. Lubi takie historie, ale gdy zaglada do srodka i widzi drobny druk, uznaje, ze to ksiazka dla doroslych, i szybko odklada ja na polke. Wyciera zakurzone rece o spodnie i kieruje sie z powrotem do dzialu dzieciecego. -Nie jestes wyjatkowy, Jack - mowi Starn. - Nie jestes wybrancem ani bohaterem. Cierpisz na schizofrenie paranoidalna. Myslisz, ze dostales misje od Boga, ale zabijasz ludzi. Analiza: nieskuteczne; podmiot irracjonalny/oporny. Operacja: poszukac wszystkich kontaktow, zbuntowanych agentow, bazy operacyjnej. Obserwuje, jak swiat zmienia sie wokol niego, jak zostaja obnazone kolejne warstwy, od fantazji ukrytej pod rzeczywistoscia po rzeczywistosc ukryta pod fantazja; zadnego istnienia, zadnej wiecznosci, tylko twor zbudowany na ich ruinach. Swiaty wzniesione na swiatach, czasy przodkow, cala pieprzona prehistoria. Nie ma pojecia, kto rzadzi, ale wie, ze wladcy sa w glowie kazdego czlowieka, w kazdym cieniu i odbiciu. Istoty stare jak czas i zle jak pieklo ksztaltuja rzeczywistosc, ksztaltuja sny, ktore ksztaltuja mysli, ktore ksztaltuja dzialania, ktore ksztaltuja swiat. Buduja imperium. -Nie ma zadnego tajemniczego imperium, Jack. Dobrze o tym wiesz. Musisz spojrzec prawdzie w oczy. Jack Flash to tez infantylny wymysl, za ktorym sie ukrywasz. Z czym nie umiesz sobie poradzic? Przed czym uciekasz? Operacja (imperatyw): poszukac wszystkich kontaktow, zbuntowanych agentow, bazy operacyjnej. Nadzieja matka glupich, skurwysynu. Alarm... Zamknij sie. Tak, ty, Pechorin. Pozwol, ze opowiem, jak konczy sie ta historia... Mem drzemiacego boga snow, szeroko usmiechnietego spiocha powstalego z chaosu, otrzasa sie z sennosci i budzi w pustym ciele. Nie, mysli Jack, to nie jest wytwor imaginacji. Ta mroczna istota nie nalezy do niego, tylko do wszystkich. -Kim jestes, Jack? - pyta doktor Reinhardt Starn. Wyglada na smutnego, mysli Jack. -Tym, za kogo mnie pan uwaza. A pan kim jest? Jack Flash, starszy niz bogowie i nowo narodzony duch ognia, patrzy na okruchy swojej przeszlosci, wspomnien i fantazji, prawdy i zmyslen zasmiecajace glowe jego gospodarza, patrzy na niego... na siebie w lustrze jego... swojego umyslu. Marzyciel, zaginiony chlopiec, zloty chlopiec. Pechorin widzi spokoj malujacy sie na twarzy zbuntowanego enkin, przekletego awatara chaosu, i czuje, ze budzi sie cos, co drzemalo w zakamarkach jego umyslu. -Chcesz wiedziec, co mna powoduje, Reynard? -Jack... -Jestem bomba zegarowa. Cyk. Cyk. Cyk. Narcyz sie obudzil. Na druga strone lustra -Narcyz sie obudzil. Wypowiadam haslo i wczesniej zaprogramowana memowa bomba eksploduje w glowie Peehorina. Powodz obrazow z martwej duszy zalewa jego umysl zasiedlony przez bogow, demony, anioly i obcych, jak rzeka z hukiem przerywajaca tame. Wiesz, dziecino, jesli istnieje strumien swiadomosci, czasami musi wystapic z brzegow pamieci. Informacja to potega, skarbie, jezyk jest plynny, a ja mam w glowie pieprzony waz strazacki. Myle metafory? Ujme to inaczej: Narcyz sie obudzil. Narcyz sie obudzil. Obserwacja: stan - niebezpieczenstwo pragnienie rozpacz samotnosc sen sen sen. Raport o stanie bioformu: nie znaleziono bioformu. Analiza: Narcyz sie obudzil. Operacja: ponownie zaladowac psyche. Nie znaleziono psyche; zlokalizowac psyche; nie znaleziono psyche; ewakuowac swiadomosc wrogiego agenta; ponownie zaladowac ego; nie znaleziono ego; ewakuacja. Obserwacja: Narcyz sie obudzil. Obserwacja: Jestem mna, ktory jestem, ktory jestem... Analiza: Sen to rzeczywistosc. Rzeczywistosc to sen. Narcyz sie obudzil. Operacja: postepowanie awaryjne; szukac szukac szukac szukac. Analiza: Jestem legion; krolestwo jest w nas. Analiza: Narcyz sie obudzil. -Co... - tyle zdazyl wykrztusic lekarz, zanim moja piesc smoka wzmocniona energia chi cisnela go na lustro. Na druga strone lustra. Odlamki szkla sypia sie na ciemny pokoj, w ktorym stoi Pechorin, opierajac sie reka o sciane, z oczami wywroconymi w glab czaszki. W jego glowie resztki ja tona w rozszalalym oceanie nieswiadomosci, znikaja w znieksztalconych odbiciach. Skacze przez rame rozbitego lustra, lapie Pechorina, unosze jego powieki i zagladam w dusze. Widze chmary wirusow wsysanych przez pustke. Biedny stary Joey. Zawsze wiedzial, ze zostanie zolnierzem imperium. Mam tylko nadzieje, ze dojdzie do siebie. Sciska w rece moj pistolet Mark I Curzon-Youngblood - pewnie uzywal go do stworzenia psychicznej wiezi - wiec odbieram mu go i zabezpieczam. Plynie w nim energia chi, czuje w dloni moc orgonu, mistycznej sily zyciowej wszechswiata. Zreszta do diabla z tymi bzdurami. Mam prawdziwy sekspistolet. I mozecie sobie to tlumaczyc, jak chcecie. Kucam przy nieprzytomnym doktorze i lagodnie klepie go po policzku. -Pora wstawac, Guy - mowie. - Splywamy stad. Wszyscy. -Jack? - jeczy Reynard. - Uderzyles mnie? I pomyslec, ze to on jest mozgiem tej operacji. Guy Reynard. Guy Lis. Krol zlodziei, mistrz przebieranek. Na tyle dobry, zeby oszukac nawet samego siebie. Kieruje lufe pistoletu na drzwi sali przesluchan. Na korytarzu juz slychac kroki. Guy patrzy na Joeya, na mnie, na Joeya. -Co mu zrobiles? - pyta. Nie mam czasu mu odpowiedziec, bo otwieraja sie drzwi. Zaczynam strzelac. Chyba naprawde jestem szalony. Zapewne przewyzszaja mnie sila ognia. Mozliwe, ze znajduje sie gleboko pod ziemia, w kwaterze glownej imperium, w piekielnym swiecie tak totalnie rozpieprzonym przez handlarzy memami, ze w koncu musza wysylac paru swoich na swiat, zeby sie, kurwa, rozeznali w sytuacji, Ale ja mam bron i spryt, wiec jesli chca wojny o ludzkie serca i dusze, to prosze bardzo. Jednak najwazniejsza jest bron. -Co mu zrobiles, Jack? - pyta Guy. Klade paru straznikow, ktorzy wpadaja do pokoju, potem sie chowam. -Bomba memowa - mowie. - Nie mialem duzego wyboru po tym, jak sie, kurwa, u nich zadomowiles. Guy obejmuje bezwladne cialo, zarzuca je sobie na ramie. -Cos musialo byc w herbacie - stwierdza. - I tyle jesli chodzi o lagodne podejscie. Kopniakiem otwieram drzwi pokoju i wyskakuje na korytarz, strzelajac. Pora, zeby na dachu zjawila sie ekipa ratunkowa, tak jak bylo ustalone. Tylko sie pospieszcie, sukinsyny. Nie damy rady utrzymac sie wiecznie. Jack Flash znika. ERRATA Wszystkie krolewskie konie-Jak z nim? - pytam. Joey kreci glowa z ponura mina i zacisnietymi ustami. Musialem doslownie zaciagnac go do szpitala, grajac na jego poczuciu winy ostrymi jak sztylety uwagami, ze od tak dawna zna Jacka, ze jest mu cos winien, ze byli najlepszymi przyjaciolmi, ze Jack go potrzebuje, ze teraz potrzebuje nas obu. Do kurwy nedzy, Joey, jestes jego najlepszym kumplem. -On zyje w porabanym swiecie fantazji - mowi Joey. - W kolko gada o tym martwym chlopaku, cholernym wytworze jego wyobrazni. Thomas to, Thomas tamto. Pieprzony czubek. Nie umiem sobie z tym poradzic. Mam ochote go uderzyc. Nie rozumiem, jak on moze tak po prostu sobie odejsc, od wszystkiego umyc rece. Naprawde uwaza schizofrenie Jacka jedynie za cholerna niedogodnosc? Nie moge uwierzyc, ze jest taki bezduszny. Odwiedzalem Jacka co drugi dzien, a Joey Pechorin, jego najblizszy przyjaciel, nie znalazl w sobie checi, zeby przyjsc do niego z wlasnej woli. Nie pojawil sie ani razu w ciagu trzech miesiecy od ostatniego i najgorszego ataku choroby, ktory zakonczyl sie tym, ze Jacka umieszczono w szpitalu psychiatrycznym dla jego wlasnego bezpieczenstwa. Patrze na Joeya ze swiadomoscia, ze nasza przyjazn wisi na wlosku, potem go wymijam i wchodze do pokoju Jacka. -To nie ma sensu - mowi Jack. - Nic nie ma sensu. Ma racje. Wszystkie notatki i zabazgrane kartki rozrzucone po pokoju albo przyklejone do scian to jeden wielki belkot. Nawet po blizszym zbadaniu okazuja sie zrozumiale tylko dla autora. Sa cale stronice pokryte inicjalami J.C. i ich objasnieniami: Jack Carter, Jezus Chrystus, Jerry Cornelius, Joe Cool, John Constantine i tak dalej, prawdziwa kabala tozsamosci. Inne zawieraja umieszczone obok siebie cytaty z najrozniejszych zrodel: beletrystyki, literatury faktu, ksiazek o magii, polityce, filozofii, teoriach spiskowych, jakby samo ich zestawienie mowilo wszystko o wzajemnych powiazaniach. Nie umiem sie w tym polapac. Schizofrenia. Rozszczepienie umyslu. Tak wlasnie wyglada sprawa z Jackiem. Jest jednoosobowa wieza Babel, Humptym Dumptym, ktory spadl z polki, wzial mlotek i rozbite kawalki siebie samego potlukl na jeszcze drobniejsze czesci, zeby zobaczyc, czy po zlozeniu beda do siebie lepiej pasowaly. -Co slychac, Jack? - pytam. Usmiecha sie i wzrusza ramionami. Siedzi na lozku, z glowa oparta o sciane i kolanami podciagnietymi pod brode. -Nadal wariat. Oficjalnie. Co u ciebie? Gestem reki pokazuje, ze jako tako. -Wydajesz sie dzisiaj bardziej... pozbierany - stwierdzam, siadajac na brzegu lozka. -Cuda nowoczesnej medycyny. Niech zyje lit! Alleluja! Wciaz pytam, czy moga dac mi troche kwasu, ale zdaje sie, ze nie uwazaja tego za dobry pomysl. Zlosliwe iskierki w oczach. Czasami mozna w nim dostrzec dawnego Jacka, ktory glosil zwariowane poglady, bronil ich zazarcie i z najglebszym przekonaniem, opierajac sie na kruchych dowodach, a kiedy przyparlo sie go do muru, porzucal je, wzruszajac ramionami. Jacka, ktory w czasie dyskusji z radoscia rzucal bombe, zeby zobaczyc, co sie stanie, kto poprze obowiazkowy rytual inicjacji dla wszystkich czternastolatkow albo przywrocenie rytualnych krolobojstw. Tradycja, mowil glosem starego piernika. Mlodzi ludzie w dzisiejszych czasach nie maja zadnego szacunku dla tradycji. Tak sie przyzwyczailismy do jego wyglupow, ze przegapilismy moment, kiedy zaczal traktowac je powaznie. -Nie sadze, zeby akurat kwas byl ci teraz potrzebny - mowie. Jack macha reka. -Zaloze sie, ze po kwasie wszystko nabraloby sensu. Moglbys przemycic pare tabletek, troche starych, dobrych meksykanskich grzybkow albo hawajskich, tak jak ostatnio, co, Guy? Zaprawimy sie, ja wyjawie ci sekret wszechswiata, a ty powiesz, ze gadam bzdury. Wybuchamy smiechem. -Mam pomysl - mowi Jack. Oho, mysle. -Zeszlej nocy probowalem to wszystko poskladac do kupy i... no dobrze, to nie ma sensu, ale wiesz, Guy, troche chyba jednak ma. -Dla ciebie, Jack, ale nie dla nas. Wstaje i zaczynam chodzic po pokoju. Czuje sie nieswojo i szukam sposobu, zeby zmienic temat rozmowy, odwiesc go od urojeniowych "wyjasnien". Na scianach widze kartke papieru z literami hebrajskiego alfabetu, ich rzymskimi odpowiednikami, nazwami i wartosciami liczbowymi; piramide podzielona na czesci oznaczone numerami 1, 3, 6, 10, 15, 21 i tak dalej az do 666 w dolnym prawym rogu; falszywy frontyspis sredniowiecznego iluminowanego manuskryptu, zmiety i poplamiony herbata, zeby wygladal na stary, tytul napisany mazakiem - Ksiega wszystkich godzin. -Kiedy bylem w skautach... -Byles w skautach? - pytam zaskoczony. - Trudno mi sobie wyobrazic ciebie jako skauta. -O tak, bylem malym tropicielem. Bardzo lubie ladne mundurki. - Mruga okiem. - W kazdym razie nauczyli nas pewnej piosenki i zeszlej nocy, bez zadnego powodu, raptem mi sie przypomniala. Dee deeddly deedly deedli dee dee... Melodia wydaje mi sie znajoma. To chyba jakis stary ludowy kawalek szkocki, moze irlandzki. Jack zaczyna kiwac palcem do taktu. -MacPherson nie zyje, a jego brat o tym nie wie. Jego brat nie zyje, a MacPherson o tym nie wie. Obaj sa martwi, leza w tym samym lozku. Zaden z nich nie wie, ze drugi nie zyje. -Sadze, ze my bysmy wiedzieli, gdybysmy byli martwi, Jack - mowie. -A wiesz, kiedy snisz? Kto tutaj jest wariatem? Osobiste doswiadczenie nic nie znaczy, czlowieku. Fakt, ze jestes czegos pewien, nie oznacza, ze to naprawde istnieje. -Jack, bredzisz od rzeczy... -Wiem. Ale zeszlej nocy to mialo sens. Prawie. Siadam z powrotem na brzegu lozka. -Chcesz poogladac telewizje? - pyta Jack. Dwoch do herbaty, drzewo dla dwoch Wyglada na to, ze Jack zadurzyl sie w Puku. Ze smutkiem przyznaje, ze nie ufa mi ani troche, ale nie moge go winic, zwazywszy na to, ze siedze na wozie otoczony przez dwadziescia czaszek wydobytych z jamy, niczym straszny ogr ze swoim potwornym skarbem. W dodatku to moga byc jego przodkowie, wspolplemiency, ukochani kuzyni albo Bog wie kto. Staram sie zbadac historie tego miejsca, ale zadanie okazuje sie bardzo trudne. Gora Zapomnienia jest zaznaczona w Ksiedze szerokimi poziomicami, ktore bardziej przypominaja izobary na kontynentalnej mapie pogody niz skromny obraz malego szczytu, takiego jak Everest czy Olympus Mons (robie sie troche zblazowany, jesli chodzi o skale rzeczy w Welinie; wszystko tutaj jest zbyt ogromne i toporne jak na moj gust; zupelnie jak w dzieciecych licytacjach: nieskonczonosc razy nieskonczonosc, nieskonczonosc do kwadratu i nieskonczonosc do nieskonczonej potegi!). Problem polega na tym, ze na mapie nie ma zaznaczonych zadnych osad, starych drog, miejsc ciekawych historycznie. Jedyne, na czym moge sie opierac, to czaszki i strach Jacka; niestety, one uparcie milcza, nie liczac swiszczacego jeku, kiedy mocniej wieje wiatr, a nasz towarzysz nie ustaje w glosnych protestach. Mam tylko nadzieje, ze Puk zdola go uciszyc, zebym mogl pospac wiecej niz godzine. W ostatnim tygodniu udalo mu sie uspokoic biedne stworzenie darami w postaci slodyczy i ladnych drobiazgow z naszych zapasow, choc nie bylem szczesliwy, gdy pierwszym z tych prezentow okazal sie moj srebrny zegarek kieszonkowy. Kiedy Jack wyrwal moja wlasnosc Pukowi, ktory dyndal nia w powietrzu, trzymajac miedzy kciukiem a palcem wskazujacym, zaskoczony poklepalem sie po kieszeni i rozdziawilem usta. Zlodziej Puk wzruszyl ramionami i wyjasnil, ze Jack juz od dawna mial na niego oko. Teraz, zamiast jak zwykle robic harmider, ukucnal za krzakiem i cicho bawil sie zdobycza, otwierajac i zamykajac wieczko, klik, klak. Przez kilka godzin byl taki spokojny, ze zwrocilem uwage, o ile wyrazniejsze sa wszystkie trzaski, skrzypniecia, szelesty i pomruki, w miare jak zblizamy sie do Gory Zapomnienia. Od tamtej pory rozne blyskotki i przysmaki, ktorymi Puk oblaskawia Jacka, rzeczywiscie daja krotki odpoczynek od jego ciaglych lamentow nad tragedia, ktora kiedys musiala sie tutaj rozegrac, a ktora on chyba wyczuwa. I z kazdym podarunkiem coraz bardziej ufa Pukowi, tak ze teraz doslownie je mu z reki. Mysle, ze w rzeczywistosci przekonaly go do Puka narkotyki. Patrze, jak siedza obok siebie na niskiej galezi drzewa, majtaja nogami i podaja sobie skreta. Jack od czasu do czasu przeczesuje reka zielona gestwine wlosow Puka w poszukiwaniu pchel albo kleszczy i wyglada na rozczarowanego, kiedy ich nie znajduje. Kiedy indziej z zaciekawieniem stuka palcem w jego rogi i cos gulgocze, jakby zadawal pytanie. Puk wydmuchuje kolka z dymu, a Jack probuje je lapac. Obrazek jest uroczy na swoj dekadencki sposob. Pod nimi na ziemi lezy porzucony i zapomniany kociolek, ktory wczesniej sobie podawali tak jak teraz skreta. Szturchaja sie lokciem, pokazujac sobie to i tamto: liscie, trawe, woz, mnie, czlonkow plemienia widocznych w oddali, zbitych w gromadke i zagubionych, odkad zostawil ich szaman. Jack i Puk obserwuja swiat wokol siebie, przechylaja glowy i chichocza; najwyrazniej dobrze sie bawia. Dziwie sie, ze Jacka, przerazonego okolica, przez ktora jedziemy, nie doprowadzaja do obledu zjawy wypelzajace z zakamarkow odurzonego umyslu, choc widywalem go w roznych stanach zamroczenia, a prawdziwy odlot pewnie dopiero zobacze. Szczerze mowiac, obaj sa uosobieniem szczescia. Wybieram trzy czaszki, klade je w rzedzie przed soba, zadowolony, ze mam chwile spokoju i moge pomyslec. Od jakiegos czasu wiem, ze w Welinie smierc jest obecna tak samo jak w rzeczywistosci, ktora opuscilem. Zawsze wydawalo mi sie bezsensowne, ze w zaswiatach opisywanych przez rozne religie zmarli zachowuja swoje dawne postacie, maja oczy do patrzenia, usta do mowienia, rece do grania na harfach albo skrzydla do latania wsrod chmur, ale pozbawieni sa innych anatomicznych szczegolow, a sprawy seksu i smierci budza w nich zaklopotanie -brakuje im fizycznosci, lecz maja cos, co mozna nazwac metafizyka. Et in Arcadia ego, taki napis zobaczyli pasterze Poussina na nagrobku wsrod idyllicznych wzgorz, a my, zdaje sie, znalezlismy podobny grob u stop Gory Zapomnienia, symbol smierci posrod wiecznosci, ktory tak bardzo przeraza biednego, prostego Jacka. Czym jest smierc w zaswiatach? - zastanawiam sie. Czym jest smierc w Welinie? Trzymam przed soba otwarta Ksiege i patrze na kontury Gory Zapomnienia, sluchajac zawodzenia wiatru, ktory gra na czaszkach jak na makabrycznym instrumencie. I nagle znajduje odpowiedz. 6 ECHA JAPETA KurZnajdujemy sie daleko za rosyjskimi liniami, ale stale grozi nam niebezpieczenstwo, pisze Pechorin. W kazdej chwili moga nas zlapac, zgniesc sowiecka piescia jak insekty. Czasami sie o to modle. Moglbym im powiedziec, ze bylem jencem tych faszystow, a moja zona i rodzina zakladnikami. Musialem wbrew woli prowadzic ich przez swoje ojczyste ziemie. Ale jestem bialym Rosjaninem i nie ma dla mnie nadziei. Widzieliby we mnie jedynie zdrajce i kolaboranta. Z jednej strony chetnie pelnie role przewodnika, ale czesc mojej duszy protestuje przeciwko temu. Dlaczego im pomagam? Moze po prostu musze tam wrocic i stawic czolo przeszlosci. Carter przybiera postawe ofiary. Widze jednak, z jaka pogarda na nas patrzy, i wiem, jaka moc stamtad wyniosl, wynieslismy wszyscy, ktorzysmy wrocili. Moze szukam wyjasnienia, chce zrozumiec te moc. Carter stara sie jedynie zapomniec o przeszlosci, pogrzebac ja... I nas razem z nia? Nadal uwaza na to, co mowi Strangowi, ale podejrzewam, ze starannie rozwaza rozne mozliwosci. W miare jak zblizamy sie do jaskini, zastanawiam sie, czy juz podjal jakies kroki w tajemnicy przede mna. 29 marca 1921. Profesor wyjawil mi dzisiaj sekret, swoje klamstwo i prawdziwy cel naszej wyprawy. "Wielkie miasto na polnocy" to nie Aratta. Przez kilka ostatnich dni utrzymywalismy ostre tempo i teraz znajdujemy sie trzysta kilometrow na polnoc od celu. Profesor spytal mnie, czy znam geografie gruzinskiej czesci Kaukazu. Jak nazywa sie rzeka, ktora plynie na poludniowy wschod od Tyflisu i wpada do Morza Kaspijskiego? Kur, odparlem. A jak w sumeryjskich tekstach nazywa sie wielka rzeka na polnocy, wysokie gory i miasto, w ktorym przebywaja dusze zmarlych? Wszystkie nosza taka sama nazwe, prawda, kolego? Kur. W tamtym momencie poczulem cos, co trudno mi wyrazic slowami. Chcialem wysmiac jego absurdalna sugestie. Moglem zwymyslac go za to, ze mnie oklamal, albo wspolczuc mu, ze sam siebie oklamywal. Gadal dalej jak nakrecony o rzece Kur, o tym, ze jej nazwa jest jak byk wypisana na mapie, wedlug ktorej ustalilismy nasza trase, ze kiedys wszyscy musimy te rzeke przekroczyc, zeby wejsc do podziemia, do krainy prochu i popiolow. Nagle ogarnelo mnie przerazenie, ze profesor postradal zmysly. Lecz z drugiej strony jego pewnosc siebie zrobila na mnie wrazenie. A jesli on ma racje? Jesli znajdziemy "polnocne miasto"? Oczywiscie to jest mit. Legenda. Podobnie bylo z Troja. Epoka kosci -Zacierali za soba wszelkie slady, bo sami byli tropicielami. Wierzyli, ze jesli zostawia choc jeden przedmiot, Stary Lowca, Smierc, znajdzie ich i pozre ich dusze. Dlatego swoich rzeczy uzywali bez konca, a kiedy juz do niczego sie na nadawaly, gdy z wloczni zostaly drzazgi, a w ubraniach bylo wiecej lat niz materialu, palili je i rozsypywali popioly na wietrze. Idealne spoleczenstwo mysliwych-zbieraczy. Wyszukiwali i ratowali wszystko, co sie da, nawet wlasnych zmarlych. Nosili skory braci, zywili sie ich cialami, pili z ich czaszek. 1 kwietnia 1921. Znalazl je jeden z naszych chlopcow, Brytyjczyk, mlody gosc; nazywal sie Messenger. Odkrycia dokonal przypadkiem, badajac mroczne zakamarki jaskini z ktoryms z Osetyjczykow. Nie mam pojecia, czego tam szukali, ale przypuszczam, ze oni tez, jak my wszyscy, zachowali z dziecinstwa fascynacje nieznanym, pragnienie, zeby eksplorowac ciemne, niedostepne miejsca, swiecic w nie lampa, przezwyciezajac strach. Ale, moj Boze, wrzawa, ktora podniosl chlopak, napelniajac jaskinie echami, wydawala sie z kazda chwila glosniejsza. Mozna by pomyslec, ze probowal obudzic zmarlych. -Musieli wyczuc moc ci moi przodkowie. -Nadal pan nie rozumie, prawda? To bylo pietnascie tysiecy lat temu. Jeszcze zanim narodzila sie wasza przekleta aryjska rasa. Tamta cywilizacja powstala w epoce kamiennej, czy tez raczej powinnismy ja nazywac epoka kosci. Matematyka i mitologie, mapy, historia i pismo, dziesiec tysiecy lat przed Sumerami. -Prosze opowiedziec mi o pismie. -Nie mogli zostawiac za soba sladow, wiec nie ryli znakow w skale, na glinianych tabliczkach ani w drewnie. Nosili je ze soba na skorze. -A jednak cos zostawili. -Tak. I my to znalezlismy. Prawdziwa zyle zlota. Podazalismy za dalekimi, bezcielesnymi krzykami, ja pierwszy, Hobbsbaum za mna, Pechorin tuz za nim. Przeciskalismy sie przez szczeliny i pekniecia, w najgorszych miejscach musielismy sie czolgac. Dobrze, ze nie cierpie na klaustrofobie, bo przeraziloby mnie samo dudnienie mojego serca. A tak trwalem w zawieszeniu miedzy dwoma stanami umyslu. Wspominalem wykopaliska, w ktorych bralem udzial ze starym, pelzanie przez ciasne grobowce, kurhany i pogrzebane palace. I znowu czulem dobrze mi znany dreszcz oczekiwania. Ale jednoczesnie - i to jest dziwne -przylapalem sie na tym, ze mysle o okopach, ziemiankach, odorze smierci i gazu. W pewnym momencie - trudno to napisac, trudno przyznac sie nawet przed soba -musialem sie zatrzymac i tylko reka Hobbsbauma na moim ramieniu, jego niewinne pytanie, czy wszystko w porzadku, pozwolily mi odzyskac panowanie nad soba. Mysle, ze to zapach tamtego miejsca, ostra, chemiczna won, ktora atakuje nozdrza w glebi jaskin. Wydaje sie absurdalne, ze wlasnie tego odoru rozkladu nie moge sie pozbyc ze swoich wspomnien; jest niepodobny do zadnego innego. Nie wiem, dlaczego tak na mnie dziala. Zastanawiam sie jednak, czy nie chodzilo o to, ze nie potrafilem go okreslic. Rdzewiejacy metal, opary benzyny, zagotowana krew, siarka, amoniak. Przysiegam, ze cuchnelo tym wszystkim i zadna z tych rzeczy. Jesli ten zapach jest naturalny, to natura nie jest matka. Troche skory i kosci 2 kwietnia 1921. Hobbsbaum rozlozyl skore na plaskim kamieniu, zeby sie jej przyjrzec. Byla to makabryczna scena: skalny przedsionek o scianach pokrytych tajemniczymi znakami, oswietlony migotliwym blaskiem lamp ustawionych wokol plyty, na ktorej profesor bada zdarta ludzka skore niczym sredniowieczny lekarz dajacy studentom wyklad z anatomii. Jego palec porusza sie jak skalpel, przesuwa w dol od gardla po pachwiny, zatrzymuje sie i podazajac za kolejnym wzorem, wraca na klatke piersiowa - w niezamierzonej karykaturze katolickiego blogoslawienstwa. Jest przekonany, ze czarne spirale i kregi, linie i kropki, delikatny maswerk motywow geometrycznych to rodzaj pisma. Nie potrafie mu uwierzyc. Nie wierze, ze straszne istoty, ktore stworzyly te ohyde, byly zdolne do czegos wiecej niz najbardziej barbarzynskie potwornosci. Nie chce uwierzyc. Drze nawet teraz, kiedy pisze te slowa. Zolnierze tez sa w glebokim szoku. Wedlug mnie to calkiem zrozumiale; ci chlopcy sa prostymi duszami, wojownikami, i choc z pewnoscia smierc nie jest im obca, zadana w tak nieludzki sposob i na taka skale musiala nimi wstrzasnac. Mysle o starym arabskim przewodniku z Doliny Krolow, ktory boi sie zrobic nastepny krok w glab grobowca i robi znaki, zeby uchronic sie przed klatwa. Ale mysle rowniez o jego synu, ktory smieje sie z przesadow ojca i kiwa na nas, zebysmy weszli do srodka. Pomalowany grob, stwierdzil lekcewazaco, martwy krol, duzo zlota. W przeciwienstwie do ojca rozumial, ze tam jest tylko zasuszone cialo, choc w imponujacym otoczeniu. Trup to trup, niewazne, czy znajduje sie w zlotym sarkofagu, w plociennym calunie czy w mundurze khaki, zlozony na odpoczynek w ziemi, w formaldehydzie czy w kwiatach i blocie. Ale my nie stoimy w zwyklym grobowcu. Hobbsbaum skrywa swoje uczucia pod intelektualna ciekawoscia, lecz widze, ze tez jest poruszony. Tylko Pechorin zachowuje wobec Kur obojetnosc. To bezlitosny gad. Stoi za profesorem i patrzy na wytatuowana skore, jakby to byla mapa z zaznaczonym miejscem ukrycia skarbu, mapa, ktora tylko on moze odczytac. On i Hobbsbaum rozmawiaja przyciszonymi glosami. 3 kwietnia 1921. Stan znaleziska jest nadzwyczajny. W jaskini panuja osobliwe warunki, ale nawet cuchnace wyziewy nie mogly az tak dobrze zakonserwowac skory. Ci ludzie musieli miec sposoby duzo lepsze niz Egipcjanie. Zaczynam zalowac, ze je znali, ze skora, ktora lezy przed nami, nie zgnila i nie zostala zapomniana. Wolalbym, zeby ci szalency nie zostawili po sobie zadnego sladu... i zebysmy my nigdy nie trafili do tego piekielnego miejsca. Ono zle na nas wplywa. 22 wrzesnia 1942, 13:05. -Czuje pan to jeszcze? -Co, panie Carter? -Wzrok panskich ludzi. Nienawistny. Oskarzycielski, przypominajacy, ze to pan zaprowadzil ich do tego piekielnego miejsca. Pamietam, jak tam bylo. Ja... -Nic nie czuje. Myli sie pan. -Nie czuje pan... niepokoju? -Z powodu skory i kosci? -Z powodu dwunastu trupow, czlonkow innej ekspedycji. Wygladaja, jakby smierc spotkala ich zaledwie wczoraj. -Prosze milczec! -Oczywiscie. Slowa sa niebezpieczne, (dluga cisza) -Prosze mi powiedziec, co przytrafilo sie waszej grupie. -Zlamalismy kod. Pomalowani ludzie 4 kwietnia 1921. Od razu wykluczylismy pismo sylabiczne, hieroglificzne i piktograficzne. Te zawijasy i kropki sa tak abstrakcyjne, tak geometryczne, ze po czasie, ktory uplynal od ich powstania, piecdziesiat lat studiow by nie wystarczylo, zeby je odczytac. Ale Hobbsbaum nie chce odejsc, poki nie znajdzie klucza. Przyznaje, ze mnie rowniez zahipnotyzowaly te pomalowane skory. Jest w nich cos nieuchwytnie znajomego, jak twarz osoby, ktora moglo sie znac z czasow szkolnych albo z wycieczki do Francji, ale czlowiek za zadne skarby nie potrafi sobie przypomniec szczegolow. Myslalem... Jestem przekonany, ze jedna ze skor przyniesionych przez ludzi Pechorina z glebi Kur to mapa konstelacji niebieskich, tak jak wygladaly w tamtych czasach. Ale w przeciwienstwie do dawnych map tutaj gwiazdy nie lacza sie w zarysy zwierzat albo przedmiotow; wzory wydaja sie rownie abstrakcyjne jak pismo uwiecznione na innych skorach. Kilka napisow jest wyrytych na zewnatrz jaskini, gdzie rozbilismy oboz, a znajdujace sie obok nich protoarattanskie adnotacje moga byc probami tlumaczenia nazw gwiazdozbiorow podejmowanymi przez pozniejszych gosci. W tych transkrypcjach rowniez znajdujemy abstrakcje i dwuznacznosci, jakby kazda "konstelacja" symbolizowala jakies pojecie, jakas idee. Im dluzej sie nad tym zastanawiam, coraz bardziej utwierdzam sie w przekonaniu, ze te mapy to ksiazki kodowe, slowniki prastarego jezyka. 6 kwietnia 1921. Kazdy symbol to linia sil, jestem tego pewien. Znaki przedstawiaja nie rzeczy, nie obiekty, ale wydarzenia, ruch, dzialanie mocy. Czyli, powiedzmy, nie lwa jaskiniowego, tylko luk jego skoku, ciecie pazurow. Nie ptaka, lecz machanie jego skrzydel przy wzbijaniu sie w niebo. Jestem przekonany, ze pismo tatuazowe nie sklada sie ze slow, sylab czy liter, ale z elementow fonetycznych, zmian przeplywu powietrza, ksztaltu jezyka. Kiedy powiedzialem o tym Hobbsbaumowi, wygladal na zaskoczonego. Tylko pokiwal glowa i usmiechnal sie jak idiota. Pechorin o malo nie zabil mnie spojrzeniem, ale ja wiem, ze mam racje. W tych symbolach jest niemal hipnotyczna moc. Rozmawiajac we trzech, w koncu doszlismy do wniosku, ze znaki oznaczaja miejsca i sposoby artykulacji - zwarto-wybuchowa, szczelinowa i tak dalej - a takze intonacje, wysokosc tonu, rytm. Teraz pozostaje tylko zrozumiec caly system. Jesli rzeczywiscie jest taki prosty, na jaki wyglada, mozemy dokladnie zrekonstruowac brzmienie slow, nawet nie znajac ich sensu. Im dluzej przebywamy tutaj, tym bardziej nerwowa robi sie atmosfera, jakbysmy przeniesli ja z wewnetrznej komory, naruszyli granice miedzy swiatem starozytnych a naszym. Wokol nas leza rozlozone skory, niczym w upiornej wersji beduinskiego namiotu zaslanego dywanami o misternych wzorach. Jaskinia to lono i jednoczesnie grob, czarna ziemia, z ktorej sie rodzimy i do ktorej musimy wrocic - po smierci, w snach. To komnaty naszego umyslu oswietlone przez ogien naszych prometejskich planow. Moze dlatego stalismy sie niedbali, ze juz nie katalogujemy skor, tylko zachowujemy sie jak roztargnieni badacze pladrujacy wlasna biblioteke. Hobbsbaum krazy miedzy eksponatami, uwaznie przyglada sie symbolom, porownuje je ze znakami na scianach jaskini, w podnieceniu mamrocze do siebie: Tak, tak, oczywiscie. Pechorin z kazdym dniem robi sie coraz bardziej podejrzliwy. Raz uslyszalem nawet, jak szepcze do jednego ze swoich ludzi: To historia naszego narodu. To wszystko nalezy do Rosji. Osetyjczyk tylko popatrzyl na niego pustym wzrokiem. Chcialby juz stad wyjsc. Natychmiast. Poleruje swoj bagnet i mysli, jak uciec. Hobbsbaum nic nie zauwaza, calkowicie pochloniety praca. Musze byc czujny. Strach i furia 22 wrzesnia 1942. Przylapalem Cartera i Pechorina na spiskowaniu. Mowili malo znanym, spiewnym kaukaskim dialektem, ktorym obaj posluguja sie biegle. Chcialem wydac im rozkaz, zeby przestali, ale cos mnie powstrzymalo. Moze melodia jezyka? Kiedy wreszcie zapytalem, o czym rozmawiaja, oswiadczyli, ze o niczym waznym. Na chwile im uwierzylem, jakby kazde wypowiedziane przez nich slowo bylo krystaliczna prawda, doskonala sama w sobie, linia sil. Zapomnialem o wszystkich swoich watpliwosciach i podejrzeniach. Do diabla z nimi. Hipnotyzuja mnie, tak jak zahipnotyzowali moich ludzi i nastawili ich przeciwko dowodcy. Dzisiaj przyszedl Eicher, zeby "wyrazic obawy zolnierzy". Sklalem go, ze jest tchorzem i zdrajca. Zwiesil glowe i mruknal cos pod nosem, ale i tak go uslyszalem. Wtedy Carter odwrocil sie i powiedzial, jakby obok nikogo nie bylo: "Oni jeszcze nie maja odwagi, zeby szeptac miedzy soba, ale wkrotce sie na nia zdobeda". Moglem wtedy ich wszystkich zabic. 23 wrzesnia 1942, 02:00. -Wspomnial pan wczesniej, ze slowa sa niebezpieczne. Dlaczego pan sie ich boi? Dlaczego w nocy budzi sie pan z krzykiem? -Dobrze pan wie dlaczego. Widzial pan ciala, ktore mi sie snia. -Chcieli odejsc. Zbuntowali sie, probowali przejac skory, zeby je sprzedac za najwyzsza cene. Musieli umrzec. Tak? -To historia Pechorina, jego historia, a nie moja. Ja twierdze, ze pozabijali sie nawzajem. -Po co mieliby to zrobic? Dlaczego? -(niezrozumiale) -Co pan powiedzial? -(Carter sie smieje) -Co pan powiedzial? -Wie pan, nie jestem pewien, czy potrafie to przetlumaczyc, ale powiem panu... To jezyk stary jak kamien i jeszcze od niego twardszy, rozbrzmiewa w panu jak akord muzyczny, rezonuje, wkrada sie do panskiej glowy i serca, do krwi i wnetrznosci, jego znaczenie dociera prosto do panskiej duszy. -Co pan powiedzial? Nie zrozumialem. Co to bylo za slowo? -Widze, ze naprawde musi pan wiedziec. Wyszepcze je do panskiego ucha, herr Strang. -Co znalezliscie na skorach? Czego sie dowiedzieliscie? Co to bylo za slowo? -Znalezlismy kompletne pismo fonetyczne, tak precyzyjne, tak doskonale, ze odczytac je znaczylo uslyszec w dokladnym brzmieniu sprzed pietnastu tysiecy lat, wychwycic wszelkie niuanse artykulacji, dysonanse i harmonie, kazdy akcent i intonacje. Wykrzyknik, blaganie, grozbe, nienawisc, przerazenie. A pan, kolego? Nie pamieta pan tego, Pechorin? -Troche. -Mowi pan tym jezykiem. Wy obaj. Nauczycie mnie go. -Wykluczone. -Wystarczy, Carter. To niepotrzebne. Herr Strand, powinien pan zabrac swoich ludzi i zostawic nas samych. Dobrze radze. -Jak pan smie... -Niepotrzebne? Dobrze pan wie, Pechorin, ze tak. Przyprowadzil pan nas tutaj. Nie moze pan nic poradzic na to, ze przez dwadziescia lat slyszal pan mysli tych, ktorzy pana otaczali, wiedzial, co czuja, nawet jesli sie maskowali. Przez dwadziescia lat notowal pan wszystko w glowie tym przekletym pismem i pozniej je odczytywal. Ono samo odciskalo sie w panskiej duszy. -Nie ma duszy, Angliku. Tylko wola. Wie pan to rownie dobrze jak ja. -Wola rzadzenia. Tak. Wladza oparta na strachu i furii. Taka jest natura tego jezyka, prawda? Oto jak obrocil pan moich ludzi przeciwko mnie. Wy obaj. Pracujecie razem. Zawsze byliscie razem. -Jest pan cholernym glupcem, Strang. -Nauczy mnie pan tego jezyka. Musi pan. -Posluchaj siebie, Strang. Posluchaj swojego glosu, naciskow, napiec, tonu. Pan nie ma woli! Pan zastrasza, blaga, jeczy. Nie nauczy sie pan mowic tym jezykiem, chocby nie wiadomo jak sie staral. Chlodna, nieodparta logika 12 kwietnia 1921. Pechorin zastrzelil dzisiaj dwoch brytyjskich zolnierzy, bez wyroku, bez litosci, za samo zwrocenie uwagi, ze koncza sie zapasy i trzeba je uzupelnic. Oswiadczyl, ze podwazyli jego autorytet. Dziwne, ale kiedy to powiedzial, zgodzilem sie z nim. Dokladnie wiedzialem, co mial na mysli. Czulem taka pogarde i zimna nienawisc, ze sam moglbym ich zabic. Moze dlatego ze uwazalem ich za dezerterow. Nie powinienem pozwolic, by obrzydzenie do takich ludzi wplywalo na moj osad. Zaczynam doceniac postawe Pechorina jako dowodcy tego motlochu, wiesniakow z karabinami. Ile czasu trzeba, zeby wszyscy stali sie bolszewikami? 13 kwietnia 1921. Postepy w tlumaczeniu sa zdumiewajace. Przyjawszy na poczatek, ze kolka oznaczaja zaokraglone wargi, zastosowalismy te zasade do najczesciej wystepujacych znakow. Luki zdaja sie pokazywac uklad jezyka albo tor przeplywu powietrza. W takim wypadku szczyt krzywej bylby miejscem artykulacji. Proste i faliste linie moga reprezentowac spolgloski dzwieczne i bezdzwieczne, a nawet brzmienia chrapliwe albo szepczace. Hobbsbaum uwaza, ze wzajemne polozenie kresek okresla ton, muzyczna wysokosc dzwieku. Porownal je do zapisu nutowego opery Wagnera. Gloska bezdzwieczna, termin uzywany w fonetyce, nie jest niema, tylko artykulowana przy szeroko otwartej glosni, wiec nie towarzyszy jej buczenie charakterystyczne dla gloski dzwiecznej. Na przyklad gloska /b/ powstaje w taki sam sposob jak gloska /p/, tyle ze /b/ jest dzwieczne, a /p/ bezdzwieczne; podobnie jest z /d/ i /t/, /g/ i /k/. Ucze sie zasad fonetyki, podrozujac sladami dziadka. Poszczegolne fragmenty tlumaczenia zaczynaja nabierac sensu. Slysze w glowie to pismo, starozytny jezyk. Wiem, jak tamci musieli sie czuc, co mysleli, i jestem zadowolony, ze podrozuje sam. Pechorin: Strang zaczyna widziec swiat w taki sposob jak Carter i ja. Juz po kilku zdaniach wypowiedzianych przez Cartera zaczyna wyczuwac emocje zamkniete w dzwiekach, niuanse kryjace sie w slowach. Obawy i pragnienia. Carter planuje go zabic. Wiem, ze jest do tego zdolny, zreszta takie posuniecie ma swoja chlodna, nieodparta logike. Nie odejdziemy stad, bo nie chcemy, choc moglibysmy. W pewnym sensie my trzej jestesmy teraz po jednej stronie rownania, a zolnierze po drugiej. Wszyscy wiemy, ze sa tu wylacznie ze strachu, zostali pod grozba smierci. Jedyny jezyk, jaki przemawia do tych faszystow, to jezyk zastraszenia. Dziesiec sekund temu Carter pochylil sie nad moim ramieniem, zeby przeczytac, co napisalem, i powiedzial: "Moze powinnismy nauczyc ich innego". Stenograf Kur, 25 wrzesnia 1942, 2:30. -Wscieklosc. Poczulem, kiedy wypowiedzial pan to slowo. Slyszalem je. Znalem. -Slyszy pan echo, tutaj, w brzuchu? (przesluchanie zaklocone przez halasy dobiegajace z zewnatrz) -Sturmman, idz zrobic z nimi porzadek. -Nie moge, herr Strang. -Powiedz im, zeby poszli do diabla. Zapomnieli, kto tu dowodzi. (Moja reka drzy, kiedy to pisze. Nie wiem dlaczego). -Dostalem rozkazy, herr Strang. Wszystko jest na papierze. Pan sam... -Ja tu dowodze. (Strang podchodzi do brezentowego przepierzenia, rozsuwa je). Ja tu dowodze! (Wychodzi. Pomieszane glosy. Strzal). -(Glos niewidocznego Pechorina:) Pusccie go. Nastepnym razem cie zabije. Rozumiesz? -Bedziecie sluchac tego czlowieka. Daje mu swoje upowaznienie. -(Carter sie smieje. Patrzy na mnie). -Sam je sobie wzial. -Bedziecie go sluchac. Bedziecie mu posluszni albo zabiore wam stopien, mundur, nazwisko, numer. (Musze wszystko zapisywac. Na tym polega moja funkcja. Moja jedyna funkcja. Ale jestem prostym czlowiekiem i modle sie o bezpieczny powrot do Hamburga. Co sie tutaj z nami dzieje?). 16 kwietnia 1921. A gdybyscie znalezli jezyk, ktory wysyla informacje prosto do serca, tak jak karabin kule? Gdybyscie go odszyfrowali, ale nie potrafili przeczytac tekstu, nie znali definicji slow, tylko ich funkcje wyzwalaczy emocji? Gdybyscie odkryli, ze ktos inny dokladnie wie, co znaczy kazde slowo, kazde zdanie? Gdyby ten ktos zapisal ow archaiczny jezyk, przetranskrybowal go strona po stronie? Gdybyscie zlozyli ksiazke ze skor zmarlych i gdyby znalazly sie w niej wszystkie slowa, ktorych nigdy nie powinno sie wymowic, sekretne wyrazy, ktorych nikt nie powinien uslyszec? Gdyby ktos do was przemowil, a wy dokladnie byscie wiedzieli, co o was mysli? O braku zaufania, strachu, zazdrosci? O sprawach, ktore lepiej zostawic niewypowiedziane? Gdybyscie we wlasnym glosie mogli wyczuc kazda watpliwosc, proznosc, ukryty rasizm i falsz? Gdybyscie slyszeli wlasne echo rozbrzmiewajace w srodku? Jezyk, ktory teraz uczymy sie czytac, to jezyk upadlych aniolow, pogrzebany w ruinach wiezy Babel, zrodzony w piekle. (Odglosy klotni - gniewne, pogardliwe, urazone, nienawistne). -Zlamiemy cie. -Pechorin... (w cichym glosie Cartera brzmi ostrzezenie). -Zlamie cie. -Pechorin, nie musi znowu do tego dojsc. -Sturmman, Macher. Uciszcie jenca. -Sir? -Zrob to! Wez noz, obetnij mu jezyk. -Do diabla z wami wszystkimi. Macher, siadaj i (mowi cos, czego nie potrafie przetransliterowac). -Ja... sir... ja... -Skonczmy z tym, Pechorin. Teraz. Chce pan uslyszec slowo prawdziwej wladzy, Strang? (przeklenstwa, okrzyki) -hja'we (?) Jestesmy w piekle. List zza grobu List od Miguela de Santiago of Cortes, Santiago Serrano, 13 Straza Columbe, Menendez, Peru. Przyszedl dlugo po paczce, dlugo po tym, jak powzialem decyzje, choc jest datowany 24 lipca 1998. Drogi Panie Carter! Pisze do Pana, poniewaz mam wazna wiadomosc. Z wielkim zalem musze poinformowac o smierci jedynego, jak rozumiem, bliskiego przyjaciela Panskiego dziadka, profesora Samuela Hobbsbauma. Panski smutek moze bedzie mniejszy, kiedy powiem, ze umarl spokojnie we snie w niedziele 19 lipca tego roku. Jako wykonawca jego testamentu mam obowiazek przekazac Panu informacje, ktore powierzyl mi za zycia. Jako ze profesor Hobbsbaum nie mial rodziny, wyrazil zyczenie, zeby jego majatek o przyblizonej wartosci jednego i cwierc miliona funtow zostal przekazany Panskiemu dziadkowi Jonathanowi Carterowi lub jego zyjacym krewnym. Po jego smierci mialem skontaktowac sie z rzeczonymi spadkobiercami, co niniejszym czynie, zgodnie z poleceniem zmarlego dolaczajac zapieczetowany list. Osobno wysylam rowniez pewne dokumenty, ktore Samuel Hobbsbaum zazyczyl sobie przekazac Panu. Prosze odpisac na powyzszy adres, zebysmy mogli zorganizowac przelew wspomnianych pieniedzy. Przesylam wyrazy wspolczucia. Z powazaniem Miguel de Santiago Nie wiem, dlaczego paczka z dziennikami i notatkami przyszla wczesniej niz ten list, ale juz mialem bilet na samolot, kiedy dostalem zapieczetowana wiadomosc od czlowieka twierdzacego, ze jest Samuelem Hobbsbaumem. Nie wierze w zbiegi okolicznosci. Nie wierze w los. Nie po tym, co przeczytalem. Drogi Carter! Pokuta. Skrucha. Odkupienie. Jaka moge miec na nie nadzieje? Spodziewam sie potepienia i umieram nieoplakiwany przez nikogo. Zabijalem, niszczylem i robilem gorsze rzeczy. W swojej arogancji i zarozumialstwie wciagnalem Pana z powrotem do piekla, z ktorego Pan uciekl. Doprowadzilem do smierci wielu mlodych ludzi, a sam zyje dalej dzieki pieniadzom wymordowanych zydowskich rodzin, pieniadzom splamionym ich krwia. Ukradlem nawet nazwisko jednej z naszych ofiar, profesora Hobbsbauma, moze po "to, zeby mi przypominalo, kim jestem. Przez piecdziesiat lat co noc myslalem o nim, o Panu, o Pechorinie, i plakalem. Anglik, Rosjanin i Niemiec. Trzej ludzie, ktorzy uszli z zyciem, a tylko Pan na to zasluzyl. Tak wiec w godzinie smierci przekazuje Panu niewydane krwawe pieniadze; nie sa one miara mojego materialnego bogactwa, lecz duchowego ubostwa. Prosze dobrze je wykorzystac, bo ja nie potrafilem. Nie chcialbym byc zapamietany z powodu jednego aktu dobroczynnosci. Nie zasluguje na wdziecznosc. Niech pamietaja mnie takiego, jaki bylem naprawde, jakiego Pan mnie znal w Kur w czasie wojny, jako zdrajce ludzkosci. Prosze wspominac mnie z nienawiscia i pogarda, a jesli bedzie mowil Pan o mnie innym, niech Pan przeklina moje imie. Reinhardt Strang Childe Roland Kiedy wchodze do jaskin Miasta Umarlych, halogenowa lampa swieci jasno jak slonce, a mimo to jest tylko gwiazda posrod czerni nocy, ktora panuje w srodku. Schody wyciosane w kamieniu zakrecaja w glebiny Kur, w zimne powietrze przesycone chemicznym odorem soli, uryny, krwi i czegos ostrego, zracego; jesli smierc ma swoj zapach, a seks swoj, jest to won silniejsza od kazdego z nich i rownie stara. Won zwierzat. Zapach bogow. Stoje pod lukowatym sklepieniem - zebrowanie barwy kosci sloniowej, wielkie jak w katedrze, ozdobione plaskorzezbami, skomplikowane jak mechanizm zegara. Kamienne stopnie prowadza w dol do miasta katafalkow z kosci, wyblaklego drewna, skory cienkiej jak papier, ciemnej i jasnej; wszedzie miedzy grobami biegna misternie wytrawione linie, w powietrzu wiruja cuchnace opary, tworzac wzory rownie zawile jak inskrypcje na namiotach i choragwiach z pozszywanej skory. W swietle lampy, ktora sciskam w rece, widze na kilkaset metrow w glab Kur, a ono ciagnie sie duzo, duzo dalej. Trupy zascielaja cala jaskinie jak brudne lachmany, podarte i niedbale cisniete na ziemie. Ide ku nim powoli, krok za krokiem, jak do piekla. Mundury zdarte z nagich cial leza obok nich w suchym kurzu; rozpoznaje szare sowieckie z czasow drugiej wojny swiatowej, reszty nie znam, ale domyslam sie, ze naleza do bialych nacjonalistow wynajetych przez Hobbsbauma w 1921 roku. Rozrzucone szczatki dwoch ekspedycji, ktore dzielilo dwadziescia lat, a od moich czasow cala wiecznosc. Staram sie nie myslec, jak umierali, jak obdzierano ich ze skory, sprawiano. Martwe ciala sa nietkniete rozkladem; scena rzezi wyglada dokladnie jak w dniu, kiedy to wszystko sie wydarzylo, tylko krwi nie ma, wyciekla z trupow i zaschla albo wsiakla w pyl. Niektorzy z tych ludzi zostali nadziani na piki z kosci sloniowej, inni, rozplatani juz post mortem od gardla po jadra, maja otwarte klatki piersiowe niczym opakowania prezentow urodzinowych. Wielu oskalpowano. Jeden wisi za ramiona na drewnianej poprzecznej belce, srebrny jak ksiezyc, z przekrzywiona glowa, odrazajacy. Klekam przy lezacym na ziemi. Biedak ma na piersi wlasna zdarta twarz, trzyma ja w dloniach jak ksiazeczke do nabozenstwa, pod paznokciami widac zaschnieta krew. Miedzy zebami wyszczerzonymi w dzikim, stezalym usmiechu zwyciestwa sciska kilkanascie strzepow skory jak pies jedzacy gowno. Na wewnetrznej stronie jego ramienia dostrzegam kawalek zywego miesa wielkosci tamtych skrawkow. Rozgladam sie; wielu martwych zolnierzy ma na rekach podobne rany. Rozwieram szczeki trupa, wyciagam z nich platy skory, przygladam sie im uwaznie. Widze nazwy dywizji i numery. O ironio, smierc spotkala dwie grupy ludzi wytatuowanych przez nazistow: ofiary "ostatecznego rozwiazania" i jego wykonawcow z SS. Za zmarlymi wznosi sie solidny mur ze szkieletow, otaczajacy cale miasto, ale przez brame prowadzi do serca Kur droga prosta jak lanca, barwy kosci sloniowej. Wybrukowana czaszkami. Czuje, ze ciagnie mnie tam jakas sila, i zastanawiam sie, czy to ona doprowadzila dwa tuziny ludzi do tego, ze doslownie porozrywali sie na strzepy, czy trafie do piekla, ktore moj dziadek widzial dwa razy i jakos przezyl, wyszedl stamtad, ale do konca przesladowalo go to, co zobaczyl. Ruszam ta droga, zupelnie sam. Childe Roland do ciemnej wiezy wszedl. Ksiega imion zmarlych Ide aleja choragwi ze skory, zagli rozpostartych w lepkim powietrzu, wydetych. Nie powinno byc tutaj wiatru, mysle, ale jest, slysze ciche zawodzenie, odlegle jak echo samego czasu. Patrza na mnie puste twarze, o pustych oczach i pustych ustach, z "imionami", jesli mozna tak je nazwac, wytatuowanymi na czolach. Pamietam, ze w dziennikach dziadka albo w notatkach Hobbsbauma przeczytalem zdanie: Slowo "twarz" musi jednoczesnie oznaczac "imie". Oni nie robia tutaj rozroznienia. Takie jest ich pojecie tozsamosci. Pamietam rowniez, ze to archaiczne pismo, dziwne i subtelne, bylo suma calej wiedzy tego, ktory je na sobie nosil. W miare jak roslo jego doswiadczenie i madrosc, dodawano kolejne wzory, coraz bardziej skomplikowane i zlozone. Pierwszym tatuazem mlodzienca bylo jego imie wplecione w misterny desen, ktory mowil o nim wszystko: kim jest, skad pochodzi, co robi, jaki ma status. Tak jak imie wpasowywalo sie w rysunek wytatuowany na twarzy, podobnie mlody czlowiek powinien dostosowac sie do spolecznosci, do swiata. I rzeczywiscie wsrod skor wisi kilka zupelnie gladkich, mniejszych i wyraznie mlodszych; naleza do dzieci, ktore nie osiagnely odpowiedniego wieku. W swojej nagosci sa jeszcze bardziej przerazajace. Miedzy wydetymi plachtami podazam do srodka Kur aleja z kosci, od ktorej odchodza boczne drogi. Przy tych ulicach stoja namioty, chaty i dziwnego ksztaltu budowle ze skor naciagnietych na kosci. Przez odchylone klapy drzwi i wyciete okna widze rzedy wytatuowanych skor, wiszacych albo porzadnie ulozonych w stosy. Na wszystkich sa zakodowane informacje sprzed pietnastu tysiecy lat. Biblioteka zmarlych. Gdybyscie znalezli jezyk, pisal moj dziadek. A gdyby zlozyc z tych skor ksiege z imionami zmarlych, esencja ich zycia, ksiege, z ktorej spogladalyby na ciebie ich twarze? Opuscilbys swiat ludzi, wpadajac w obled? Tak sie stalo z pewnym znanym mi czlowiekiem, ktory przeczytal i zrozumial kilka stron tlumaczenia. Ide do Kur zdeterminowany, pewien swojej decyzji, ze musze poznac prawde. Nie wierze, ze jakies uczucie jest nie do wyrazenia, ze nie mozna czegos nazwac. Mijajac skory zdjete z klatki piersiowej, widze, ze ktos wycial z nich duze kawalki i ukradl. Szabrownicy mogli pojawic sie tutaj w dowolnym momencie w ciagu ostatnich pietnastu tysiecy lat. Zmarli byli faraonami, wielkimi wodzami i szamanami epoki paleolitycznej. Nie mieli bogactw takich jak zloto albo klejnoty, niczego cenniejszego niz ich ciala. Ale to wystarczylo. Zastanawiam sie, czy gdzies istnieje ezoteryczny tekst spisany w zaginionym jezyku na ludzkiej skorze zlozonej w ksiege imion zmarlych. Ide dalej. Martwy bog Stoi posrodku miasta, niecala godzine drogi od miejsca rzezi u bram piekla. Namiot ma szesc metrow wysokosci i jest rozpiety jak pajecza siec. Wejscie zaslaniaja najciensze i najgladsze skory, jakich kiedykolwiek dotykalem. Odsuwam te welony na bok i wchodze do srodka. Widze cos w rodzaju katafalku. Zmarly lezy na szkielecie z wyblaklych kosci - jego wlasnych? - przymocowany do niego napietymi sciegnami i hakami z kosci sloniowej, rozciagniety w calej swojej glorii niczym karmazynowy calun poznaczony struzkami i plamami boskiej szkarlatnej krwi. Czerwone wzory na czerwonej skorze - koloru gliny, terakoty, krwi, ognia - sa w rownym stopniu okaleczeniami jak tatuazem. Struny z jelit, ktorymi jest przywiazany do koscianej ramy, wibruja na wietrze, pobrzmiewaja dalekim echem. Czuje akordy rezonujace w moich wnetrznosciach, strach i wscieklosc. Boje sie wydobyc z siebie glos, bo jezyk tak czysty i precyzyjny, ze zmienia mysli tych, ktorzy go sluchaja, moze napisac na nowo sama rzeczywistosc. Nie musze patrzec na imie wytatuowane na twarzy zmarlego, by wiedziec, ze to pierwszy morderca i pierwszy buntownik, pierwszy ze smiertelnych aniolow, ktory wywyzszyl sie ponad wszystkich, zwrocil przeciwko nim i sprawil, ze samo jego imie budzilo w ich duszach slepe przerazenie. Dobrze, ze kiedy przeczytalem jego imie w zapisie Hobbsbauma albo biednego stenografa, bylo niekompletne, brakowalo w nim intonacji i akcentu, chlodnej precyzji oddajacej cala jego gadzia wspanialosc. Patrzac na symboliczne znaki wyryte na jego czole, ciesze sie, ze znam tylko ich transkrypcje /hja'we/, sama skore tego slowa, kosci, a nie cialo. Jahwe czy Jehowa, zydowski Bog? Jowisz czy Jupiter, imie, ktore przywiozl ze soba Eneasz, uciekajac ze zburzonej Troi do Italii? Jafet, syn Noego, ktory zyl w czasach potopu? Tytan Japet, ojciec Prometeusza? Wszystko to sa tylko przyblizenia, znieksztalcenia, echa prawdziwego imienia. Jezyki zmieniaja sie w czasie, i moze to dobrze. Na istocie zwanej /hja'we/ lezy maly swistek papieru, umieszczony tam przez mojego dziadka albo Hobbsbauma. Jednak jest pusty, a jego milczenie wydaje sie dziwne w tym swiecie slow, ktore szepcza w tobie, nawet jesli nie wiesz, co znacza. Czytalem tlumaczenia, przyblizone transkrypcje, ale nigdy nie nauczylem sie systemu, prostego klucza fonetycznego, ktory sprawia, ze wyrazy staja sie jasne. Mimo to czuje ten jezyk jako cicha obecnosc w glebi mojej glowy, grzechot i syk zwinietego weza. Trudno mi dokladnie opisac swoje wrazenia. Zanim tu przybylem, poswiecilem troche czasu na badania, miedzy innymi zycia Samuela Hobbsbauma po ekspedycji do Aratty w 1921 roku. Jak napisal w dziennikach moj dziadek, od tamtej pory profesor juz nic nie opublikowal. Jednak z nazistowskich archiwow przechowywanych we wschodnim Berlinie wynika, ze kiedy go zatrzymano w 1940 roku, mial w swoim posiadaniu "manuskrypt liczacy ponad sto stron". Widzialem z nich jakies dwadziescia, przyslanych przez Stranga. Nie wiem, gdzie podziala sie reszta. Patrze na skore martwego boga, na pusta kartke. Slysze cichy jek wiatru, a w nim szept jezyka, rezonanse i echa. Jesli dzwiek moze miec ksztalt, muzyczne pismo Kur jest dzwiekiem, ktory stal sie cialem. Hobbsbaum umarl w obozie koncentracyjnym, jak powiedzial Strang mojemu dziadkowi imiennikowi. Nie wspomnial jednak - a moze Szalony Jack Carter tego nie zapisal - ze jakis czas po wyprawie z 1921 roku Hobbsbaum odbyl podroz na Daleki Wschod, gdzie orientalny mistrz zrobil mu wyjatkowy tatuaz. Wedlug tych, ktorzy go widzieli, byl piekny, ale abstrakcyjny: faliste linie, kropki i kola. Jeden z moich rozmowcow porownal je do notacji Feuilleta uzywanej przez choreografow do zapisywania tanca. W kazdym razie tatuaz wszystkim wryl sie w pamiec. Chlonac teraz slowo, oddech, frykcje i przydechy, ktore wypelniaja jaskinie, uswiadamiam sobie, ze slyszalem je na wszystkich etapach podrozy. Jest w nich napiecie, grozba, ostrzezenie. Slyszalem je przez cale zycie. Wytatuowana skora Hobbsbaum zostal wywieziony do Oswiecimia w lipcu 1941, otrzymal numer 569304; wytatuowano mu go na lewym przedramieniu. Daty jego smierci nie odnotowano, ale mozemy ja zrekonstruowac, wiedzac, ze nazisci pozbawiali wiezniow wszystkich rzeczy osobistych, nawet zlotych zebow, niszczyli czlowieka duchowo i fizycznie. Byly tam stoly zaslane portfelami, stoly z gorami zegarkow, pokoje wypelnione butami. Jesli nawet udalo mu sie przezyc codzienna udreke, w koncu i tak zostal rozebrany do naga i zagazowany, a potem spalony. Istnieje tez duze prawdopodobienstwo, ze zasluzyl na "specjalne potraktowanie". Moze zdarto z niego wytatuowana skore, wyprawiono ja, zakonserwowano i... na przyklad zrobiono z niej abazur. Nadal nie wiem, co sie stalo z moim dziadkiem imiennikiem. Dotykam skory martwego boga i jej cichy szum przybiera wyzszy ton. Jesli dzwieki maja ksztalt, ten jest wirem odleglego tornado. Jesli dzwieki mialy ksztalt, czy ich wydawanie moze zmienic swiat? Ten dzwiek to slabe echo glosu innego Jacka Cartera czytajacego imie Boga... mysle, ze gdybym przemowil tu i teraz, swiat moglby zrzucic skore, ktora ukrywa mieso i kosci. A jesli ksztalty i dzwieki cos oznaczaja, maja emocjonalny sens, w takim razie ta skora, ktorej odglos rozbrzmiewa w calym Kur, to strach... albo raczej cos duzo subtelniejszego i bardziej skomplikowanego, co jedynie mozna porownac do leku. Moze jednak potrafie wyrazic slowami to, co teraz czuje, patrzac na misternie ozdobiona skore? Przerazenie? Tak, ale nie boje sie tego co niewyrazalne, nieokreslone. Mysle, ze przeraza mnie to, co trzeba powiedziec, czemu musimy stawic czolo, nazwac, zeby nas nie zniszczylo. Niektore sprawy, stwierdzil moj dziadek, lepiej zostawic niedopowiedziane. Innych natomiast, dodalbym, nie mozna nie spisac. Moge tylko powiedziec, ze stoje w piekle i slysze piesn wszystkich potepionych, umierajacych dusz, ktore wydaly ostatnie tchnienie zdjete bezgranicznym strachem, od paleolitu do wspolczesnosci. I wlasnie to mnie przeraza, bo wiem, ze kiedy opuszcze to miejsce, czesc jego wezme ze soba, tak jak przede mna moj dziadek. Moze bedzie mnie przesladowalo, doprowadzi do obledu jak tamtych. Ale jedno wiem. Nie pozostawie tego dzwieku niezapisanego. Jack Carter Kur, 1999 ERRATA Nad jama z czaszkami-Spojrz - mowie z przejeciem, pstrykajac palcami, zeby sciagnac uwage Puka, ktory gdzies bladzi wzrokiem. Na stalowej kracie znowu zaslaniajacej dol z czaszkami, ktore z braku lepszego pomyslu odlozylem na dawne miejsce, lezy otwarta Ksiega. Nie ma sensu wyprawiac im pogrzebow, wypowiadac pustych slow nad szczatkami nieznajomych; w najlepszym razie mieliby plytki grob, samotny i nieoznaczony, wiec uznalem, ze lepiej umiescic czaszki z powrotem w krypcie, razem z mnostwem innych. -Spojrz na te poziomice i na male zawijasy przy co piatej z nich. To na pewno oznaczenia wysokosci. Tutaj lepiej je widac. Przerzucam kilka stron dalej, do mapy, ktora przedstawia Gore Zapomnienia mniej wiecej w calosci. Liczby, choc ich zapis zmienia sie wraz z uksztaltowaniem powierzchni, tak ze w jednym miejscu wygladaja jak pseudocyrylica, a gdzie indziej jak arabskie, nie jest trudno zinterpretowac. Odniesienie ich do punktow w terenie, uporzadkowanie, rozpoznanie systemu numerycznego nie wymaga duzo pracy, co najwyzej moze chwile potrwac, ale czego mamy w Welinie duzo, jak nie czasu? -Widzisz, jak liczby rosna przy kolejnych poziomicach, w miare jak posuwasz sie do srodka? -Zadziwiajace - mowi Puk. - Masz na mysli, ze to jest... mapa? Piorunuje go wzrokiem. -Tak. Ale ta mapa jest zla. I zaczynam pokazywac niescislosci. Nie ma ich wiele, to prawda, jednak sa: pasmo, ktore wyrasta tam, gdzie nie powinno, dolina o zboczach bardziej stromych niz w rzeczywistosci. Roznice przypisalem temu, ze warstwa smieci pod nami jest w niektorych miejscach grubsza i maskuje prawdziwe uksztaltowanie terenu. Liczby sa niewlasciwe. -Widzisz, do srodka rosna bardzo szybko. Pomyslalem, ze to kwestia uzycia dziwnej skali, ale juz nie jestem tego pewien. Na tych stronach trafilem na kilka dziwnych systemow liczbowych. Ten na pierwszy rzut oka jest podobny do sumeryjskiego ukladu szesnastkowego, o podstawach 6 i 60, 360 i... Puk kreci palcem w powietrzu: streszczaj sie. -Rosna wykladniczo - dodaje. - Liczby rosna wykladniczo, a ten maly znaczek na szczycie nie jest jakims cholernym punktem triangulacyjnym, jak sadzilem, tylko cholernym symbolem nieskonczonosci. Puk patrzy na wierzcholek. Choc monstrualnie wielka i przytlaczajaca, Gora Zapomnienia nie jest az tak wysoka. -A ten maly symbol tutaj to po prostu minus - wyjasniam na koniec. Puk i ja patrzymy na siebie, a potem wolno przenosimy wzrok w dol. Obaj myslimy o bardzo wielkiej dziurze, ktora mamy pod stopami. Zmierzch na Gorze Zapomnienia -Ona moze byc pelna - mowie. -To pieprzona bezdenna dziura - stwierdza Puk. - Jak moze byc pelna? Pedzimy grania, woz trzesie, kolysze na boki, podskakuje, ja przebieram palcami w rekawicach jak szaleniec bebniacy w pianino, wyciskajac ze skrzydlatego pojazdu maksymalna szybkosc. Wyobrazam sobie, jak groteskowo i gotycko musi wygladac nasz turkoczacy wehikul. Zupelnie jakbysmy gnali powozem przez Transylwanie, uciekajac z zamku Draculi. -Sa rozne poziomy nieskonczonosci - mowie. - Powiedzmy, ze dziura jest nieskonczenie gleboka, wiec potrzebujesz nieskonczonej ilosci gowna, zeby ja zapelnic, a to trwaloby nieskonczona ilosc czasu, wiec dziura teoretycznie nigdy nie bedzie pelna. -Nie jest pelna? A powiedziales, ze moze byc. Jack biegnie za nami z wyciem, skacze z garbow na pagorki, pokonuje krzaki jak plotki, omija drzewa, scina zbocza, po ktorych my musimy lawirowac. Nie wiem, jakim cudem udaje mu sie dotrzymac nam kroku. -Przypuscmy, ze jest nieskonczona liczba swiatow, wszystkie produkuja nieskonczona ilosc gowna i jednoczesnie wrzucaja je do dziury. W takim razie nie trzeba wcale duzo czasu, zeby dziure zapelnic. -Wiec jest pelna? - pyta zdezorientowany Puk. Woz slizga sie po rumowisku, kiedy z pelna predkoscia biore ostry zakret. Gora znajduje sie teraz na wschod od nas, a my kierujemy sie mniej wiecej na zachod. Nadlozymy drogi, ale minie tez wiele dni, zanim przy tej szybkosci dziura zniknie spod naszych stop. Mila bylaby swiadomosc, ze jest pelna. Mysle o innych swiatach Welinu, o Weldzie Wieczorow, Gorze Zapomnienia, Ryfcie, Zatoce Popoludnia. O malych wioskach, o duzych miastach, o archipelagach kontynentow, przez ktore podrozowalem tak dlugo, ze - raptem to sobie uswiadamiam - nie wiem, o ile jestem starszy. Chryste, od jak dawna Puk mi towarzyszy? Czesto rozwazalem hipoteze, ze Welin jest nie tyle wiecznoscia, ile suma wszystkich mozliwych wiecznosci, ze wszystkie nieba, ktorych pragniemy, sa tutaj, podobnie jak piekla, ktorych sie boimy, ale na gorze nie ma nikogo, kto zadbalby o to, zebysmy trafili we wlasciwe miejsce. I moze wszystkie te wiecznosci wyrzucily swoje smieci do bezdennej dziury pod Gora Zapomnienia, a my niepotrzebnie panikujemy. -Wiec jest pelna? - naciska Puk. -Coz... -Nie. Zadne "coz". Nie chce slyszec zadnego "coz". -Mozliwe, ale powinno zostac w niej jeszcze troche miejsca - mowie w koncu. Zaczynam snuc rozwazania. Jesli dziura jest pelna, to oznacza, ze smieci siegaja, powiedzmy, na metr, dwa metry, trzy metry w dol, az do samego dna. Ale gdyby nagle spadly dwa razy nizej, niz sa, czyli z jednego metra na dwa, z dwoch na cztery i tak dalej, wtedy zwolniloby sie miejsce na kolejna nieskonczona porcje smieci, poniewaz dziura jest nieskonczenie gleboka. Nie mozna zatem powiedziec, ze to wykluczone. Przed nami zachodzace slonce plonie na horyzoncie Weldu jak pozar buszu, a za nami gestnieje szara mgla zmierzchu, niebo przybiera fioletowa barwe, wokol Gory Zapomnienia zbieraja sie czarne chmury niczym armia wezwana przez generala kolosa, gotowa do marszu. 7 ZEUS IRAE O malzenstwie i macierzynstwie-Prosimy - mowi Maclean. - Dziekuje, dziekuje. Chcialbym jeszcze raz powtorzyc, jaki to zaszczyt, ze pani Pankhurst i pani Messenger sa tutaj z nami. Niewiele kobiet zdzialalo tyle w sprawie powszechnego prawa wyborczego co pani Pankhurst, wiec teraz bez dalszych peanow ustepuje jej miejsca i oddaje glos. Tlum znowu klaszcze i wiwatuje, a pani Pankhurst wchodzi na male podium Labour Club i patrzy na sale wypelniona po brzegi. Ludzie siedza na skladanych metalowych krzeslach, stoja pod scianami. Morze ludzi, tak, Seamus chcialby w nim utonac, bo moze jedynie patrzec na Anne stojaca na scenie za pania Pankhurst i miec nadzieje, ze ona go nie widzi. Jest za blisko podwyzszenia, z boku sali, za facetem w czapce z daszkiem. Reke trzyma w kieszeni kurtki i bawi sie pudelkiem zapalek, jak zawstydzone dziecko kopiace piasek. -Najpierw wysluchajmy tej kobiety - zaczyna pani Pankhurst. - Niech opowie nam o swoim strasznym losie. A potem od ciebie niech sie dowie o reszcie, sycza bitmity w uchu Seamusa. Labour Club na moment znika i znow sie pojawia. Zamknijcie sie, mysli Finnan. Wy nie istniejecie naprawde. Oto co jest, kurwa, prawdziwe. Pankhurst zwraca sie do Anny z cichymi slowami wspolczucia, zachety. -Musisz to zrobic dla wszystkich siostr uginajacych sie pod patriarchalnym jarzmem i z wielu innych powodow. Pamietaj, ze warto pocierpiec, nawet zaplakac nad swoimi nieszczesciami, jesli to wzbudzi wspol czucie w sluchaczach. Anna kiwa glowa, cicha i zdenerwowana, zbiera sie na odwage, a kiedy wystepuje do przodu, Seamus widzi iskry, ktore dobrze zna. -Nie wiem, jak znalezc sile - zaczyna Anna - zeby wam sie zwierzyc, ale sprobuje w prostych slowach dac wam to, o co prosicie, choc wstydze sie nawet o tym mowic, o... burzy zeslanej przez swietych, ktora zmiotla cala moja godnosc. I Anna opowiada tlumowi o swoim wspanialym, szlachetnym angielskim oficerze, dzentelmenie, bohaterze wielkiej wojny, o arystokratycznym sposobie bycia i powsciagliwych manierach. Seamus slucha, oparty plecami o sciane. Nie wszystko do niego dociera, bo jest zbyt zajety wspominaniem, w jaki sposob opowiadala mu te historie na plazy w Inchgillan. -Och, Seamusie, co wieczor przysylal mi lisciki, a czytajac je, slyszalam jego glos i gladkie slowa, ktorymi probowal mnie zmiekczyc. Musisz mnie zrozumiec. O wielce szczesliwa panno, pisal, po co wiecznie trwac w panienstwie, skoro twoim losem moze byc korzystne zamazpojscie. Rozpalilas serce diuka, przebilas je strzala milosci i teraz on jedynie pragnie byc z toba. Anno, moje dziecko, moja droga, moja golabko, nie gardz ksiazecym lozem. Idz na laki Lerny, do stajni wspanialej posiadlosci swojego ojca, a ja spotkam sie tam z toba, bo pragne cie zobaczyc, Anno, nasycic oczy twoim widokiem. Po tych listach przez cale noce byla w rozterce, az... Pewnego dnia stwierdzila, ze jest w ciazy, a jej przeswietny narzeczony zaginal w trakcie glupiej chlopiecej przygody gdzies na odludziu. Ludzkosc o argusowych oczach -Odwazylam sie powiedziec ojcu o marzeniach, ktore nie dawaly mi spac po nocach, a marzylam tak samo jak kazda mloda dziewczyna: o malzenstwie i macierzynstwie. Byla glupia, o tak. Nie powinna byla pozwolic, zeby jej to zrobil, powinna zaczekac, tak, powinna zaczekac, ale miala pierscionek na palcu - tyle ze na niewlasciwym - i... popatrzyla na Finnana, ktoremu zimny wiatr mierzwil wlosy, wyciskal lzy z oczu... i spytala: To nie pierwszy raz, prawda, Seamusie? Enoch Messenger probowal wszystko naprawic, choc corka przyniosla im taki wstyd. Usilowal wytropic rodzine albo przyjaciol szlachetnego bohatera, dotrzec do jego korzeni. Nikogo nie znalazl. Wysylal list za listem do jego dowodcy, do kolegow, o ktorych Carter kiedys wspominal, rozrzuconych po swiecie, od debow nad Dordogne po Pytho. Chcial sie dowiedziec tego, co konieczne, zeby postapic wlasciwie wedlug straznikow tradycji. Ale odpowiedzi, ktore do niego przychodzily, byly niejasne, dwuznaczne, zagadkowe. Nikt nie widzial narzeczonego Anny. -Az ostatnio ojciec dostal list, jednoznaczny i ostry jak rozkazy wydawane zolnierzom, mowiacy wprost, ze wstyd corki jest tylko jej wstydem. Wspanialy, szlachetny czlowiek, oficer i dzentelmen, nigdy by nie... nigdy... To ja klamie, wiec jesli ojciec dba o reputacje swojej rodziny, powinien postapic jak nalezy, czyli pozbyc sie hanby, wypedzic corke z domu i z kraju, jesli nie chce stracic dobrego imienia. Wyslano ja wiec, zeby urodzila dziecko, zeby poszla na kraniec swiata, szepcza bitmity. Patrzac na Anne, ktora stoi na podium, Seamus widzi ja taka, jaka jest teraz, ale nakladaja sie na nia inne jej obrazy niczym odbicia w szybie. Dostrzega troche mlodsza dziewczyne, ale z tymi samymi rudymi wlosami i piegowata twarza, w skorzanej kurtce pilota albo motocyklisty zapinanej na zamek blyskawiczny. Jest tez druga Anna, ubrana w prosta biala szate, jak grecka dziewica z dawnych czasow. Trzy istoty: z przeszlosci, terazniejszosci i przyszlosci. Seamus trze oczy, mruga, zamyka je, palcami sciska garb nosa, starajac sie zapanowac nad nerwami, nie dopuscic do ataku, jakie miewal dawniej. Kiedy otwiera oczy, swiat jest znowu normalny, bez duchow szepczacych w glowie. Finnan odzyskuje spokoj. Wbrew swojej woli, opowiada dalej Anna, zmuszony przez zapowiedz krytycznych spojrzen podobnych do ognistych blyskawic, odwieczne porzadki zaprowadzone przez wytwornych ksiazat i damy, ojciec wypedza ja na poniewierke, wyrzuca z domu, jakby nagle zmienila sie w rogata bestie. Krowa Anna. Spocona, brudna maciora w rui, niezamezna matka, niewolnica wlasnej chuci jak zwierzeta parzace sie w oborze. -Stoje teraz przed wami - mowi Anna - chlostana batem ostrych jezykow, slowami, ktore kasaja jak gzy, przepedzana z kraju do kraju. W sali panuje cisza. Niektorzy, zauwaza Seamus, maja niepewne miny. Moze sa socjalistami, moze wierza w walke klasowa i pokrewienstwo dusz ucisnionych na calym swiecie: Irlandczykow, czarnych w Ameryce, sufrazystek, lecz pozostaje jeszcze kwestia przyzwoitosci i smaku. Chlopak musi sie wyszalec, ale panna, ktora zachowuje sie swobodnie, jest zhanbiona. Sa mezczyzni, ktorzy uwazaja, ze kobieta powinna miec prawo glosu, ale jej miejsce jest w domu, i sa baby cmokajace z nagana na dzierlatke, ktora pozwolila, zeby chlopak zadarl jej spodnice. Lecz w sali panuje cisza. To calkiem inna historia, kiedy stoi sie twarza w twarz z mloda dziewczyna wypedzona z domu z malym synkiem, ktora nie ma sie gdzie podziac. Jezus zaplakal, mysli Seamus. Jak to mozliwe, zeby lagodny pasterz mial tak gwaltowne usposobienie? Czy to nie On czuwa nad kazdym naszym krokiem, choc jest martwy? Bitmity szepcza mu do ucha o ludzkosci o argusowych oczach i pawiej dumie, a Finnan dyskretnie wyjmuje piersiowke z kieszeni i pociaga z niej maly lyk. Wciaz pamieta wlasna reakcje na opowiesc Anny, pamieta, jak jego umysl szalal, podczas gdy z jej ust wylewal sie potok slow o tym, co bylo i co moglo byc, zanim wszystko poszlo zle, zanim biedny Thomas umarl, przed wojna, przed jej cholernym angielskim oficerem, przed jego choroba, wiosna w Lernie. Wiosna w Lernie. Lato nad Somma. Teraz jest jesien, jesien w Glasgow, brazowe, czerwone, pomaranczowe i zolte liscie wygladaja jak zlote w zachodzacym sloncu. -Oto moja historia - konczy Anna. -Och, Seamusie, rozmawiaj ze mna - poprosila, kiedy zapatrzyl sie w ocean. - Jesli masz cos do powiedzenia, po prostu to powiedz. Mow do mnie. Niewazne, czy mnie zaboli. Zasluzylam na to, Seamusie. Prosze, powiedz cos. - Polozyla dlon w rekawiczce ze skorki cielecej na grzbiecie jego reki. - Nie szukam pocieszenia, Seamusie. Falszywych slow i udawanego wspolczucia, tylko... Nigdy mnie nie oklamales. Nigdy nie klamales. W jej oczach dostrzegl pytanie, ktorego nie zadala na glos. Co ze mna bedzie, Seamusie? -Klamstwa to najokrutniejsza choroba - dodala. W jego czarnych zrenicach -O nie. Niestety, dosc tego. Powietrze w sali sprawia wrazenie, jakby wibrowalo, Anna stojaca na podium rozplywa sie, Pankhurst i Maclean rowniez, zostaje tylko aksamitna kurtyna za ich plecami, transparent witajacy mowcow, czerwona flaga i Union Jack po obu jego stronach. Publicznosc migocze jak miraz na pustyni, jak powietrze nad rozgrzana asfaltowa droga w upalny letni dzien. -Nigdy nie sadzilysmy, ze uslyszymy opowiesc tak pelna okrucienstwa - szepcza bitmity - o potwornych cierpieniach i nieznosnych udrekach. Seamus Finnan przepycha sie przez duchy i odbicia wspomnien, az dociera na srodek pokoju. Stoi tam tylko jedno krzeslo, skladane metalowe krzeslo otoczone kregiem bialej soli. Gdy Finnan kladzie reke na oparciu, czuje szczypiace zimno pod palcami. Jego oddech paruje, tworzy w powietrzu biale, wirujace klebki. Seamus siada na krzesle, zamyka oczy. -Twoj a milosc to obosieczny miecz - szemrza glosy. - Ziebi nasze dusze. Otwiera oczy. W rzezni jest jasno i chlodno. Chryste, mysli Finnan. Nie wspominal Anny od lat, od dziesiatkow lat. Henderson stoi w drzwiach, plastikowe pasy kolysza sie jak faldy zaslon, on sam, odwrocony plecami, rozmawia cicho z nieobecnym podwladnym albo przelozonym, reka dotykajac sluchawki zakladanej do ucha. Seamus wychwytuje strzepy zdan: sa postepy, fizycznie stabilny, tak, nie, MacChuill, trzeba go obserwowac, moge zapewnic, moze tak, nie moge na nim polegac, pod kontrola. W jego tonie i postawie Finnan wyczuwa napiecie. -Jest pan pewien? - Henderson mowi wolno i wyrazne, jak wtedy, gdy oczekuje sie w zamian jasnosci. - Ta... historia z bitmitami moze nam tutaj jakos zaszkodzic? Zerka przez ramie, ale Finnan opuszcza powieki i mamrocze cos jak czlowiek w delirium. Henderson odwraca sie uspokojony. -Dobrze. Tak, sir. Sadze, ze jest prawie gotowy. Metatron, mysli Seamus. Jesli za tym wszystkim stoi Przymierze - a Henderson z daleka cuchnie nim tak, ze robi sie niedobrze - za sznurki musi pociagac Metatron. Ostatnio najwieksze szychy byly zaangazowane w Wojne. Anioly z ognistymi mieczami chodzily po Jerozolimie. Oboz Suwerenow w Falludzy zostal starty z powierzchni ziemi przez eksplozje. Trzesienie ziemi w Iranie. Incydent nuklearny w Korei Polnocnej. Wojna aniolow to nie sa dwie armie stojace naprzeciwko siebie po dwoch stronach pola bitwy. Nie. To korespondent w plowej kamizelce kuloodpornej i siatkowym helmie mowiacy prosto do kamery. Finnana zatkalo, kiedy spojrzal w oczy tego czlowieka i zobaczyl znak enkin w jego czarnych zrenicach jak lebki szpilek. Choc obraz zamazywal sie z powodu przerywania laczy przez zagluszacze ekstremistow, Finnan odczytal imie w jego pustym spojrzeniu. Azazel, aniol smierci, patrzyl na wirtualna publicznosc, gladki jak koktajl mleczny, i celowo pokazal swoja dusze swiatu, zeby kazdy enkin z Przymierza czy inny wtajemniczony zrozumial przekaz. Teraz my rzadzimy. Tak wiec jest calkiem jasne, czym ostatnio zajmuja sie Gabriel, Michal, Azazel i ich slugusy, wszyscy mali Hendersonowie. Scigaja Suwerenow. Ale Metatron w przeciwienstwie do nich nie jest agentem dzialajacym w terenie. Jego dzialka to informacja i analiza. Intel i przechwytywanie. Bitmity. Seamus patrzy na swoja otwarta piers i zastanawia sie, dlaczego dali mu chwile wytchnienia, szanse, zeby przejrzal ich zamiary. -Niestety, taki los dziewczyny - sycza bitmity. - Drzymy, widzac stan Anny. Gdybysmy mialy cialo, modlilybysmy sie, zeby fatum nie zeslalo nam meza z niebios, nie kazalo dzielic loza z diukami. Znowu wspolczujace slowa. Przy odrobinie praktyki moze nawet zdalyby test Turinga, ale Seamus ani przez chwile nie daje sie zwiesc ich pieprzonymi krokodylowymi lzami. Jest gotow przyznac, ze male maszyny Metatrona sa dostatecznie zmyslne, zeby rozwinac w sobie rodzaj... ciekawosci? Moze. Ale empatii? Nie. To czesc planu Metatrona. Obnazyc go, rozlozyc na czesci, zmiekczyc. Anna to tylko rana, ktora chca na nowo rozjatrzyc. -Wasze lzy i obawy sa przedwczesne - mowi. - Zaczekajcie, az uslyszycie reszte. -Opowiedz nam - prosza. -Dlaczego chcecie wiedziec? Dlaczego mialbym wam cokolwiek opowiadac? -Lepiej dla chorego, jesli wie, jakie cierpienie go czeka. Male dranie musialy nauczyc sie sztuki enkin, zeby nigdy nie udzielac prostych odpowiedzi, mysli Seamus. Mowic zagadkami. Nigdy sie nie zdradzac. Nie dawac wrogowi niczego, co moglby wykorzystac przeciwko nim. -Spelnienie naszej poprzedniej prosby uzyskalysmy od ciebie z latwoscia, bo najpierw zapytalysmy o jej wlasna relacje o ciezkich przezyciach. Teraz chcialybysmy sie dowiedziec, jakie jeszcze cierpienia musi zniesc ta mloda kobieta. -Anna? A co was obchodzi moja przeszlosc? Co sie stalo, to sie nie odstanie. -Czas w Welinie nie jest taki prosty. To zdanie budzi pewne wspomnienia. Seamus nie moze sobie przypomniec, kto wypowiedzial podobne zdanie, a po chwili... Tak. Phreedom w kosciele, po tym, jak pojechala do Asheville za Thomasem, poszla do Eresz, udala sie do piekla i wrocila z... Bitmity pelzna po jego piersi, a on patrzy na chaos stale zmieniajacych sie wzorow wewnatrz wzorow. Poszarpana, otwarta rana wyglada teraz jak zuk Mandelbrota, do ktorego dodano kilka nowych wymiarow. Co sie uzyska, laczac krew krolowej zmarlych z atramentem Bozego skryby, bitmitami Metatrona i magia ze szklanych sloiczkow Eresz? Otrzyma sie cos, dochodzi do wniosku Finnan, co moze kiedys bylo zywe, ale tak dawno temu, ze juz zapomnialo, jak to jest, albo cos, co nigdy nie zylo, az tu nagle zaczyna myslec i probuje zrozumiec dziwny swiat ludzi z jego wojnami i rewolucjami. I byc moze dzieci Enocha, uwiezione miedzy protokolami Przymierza a mrocznymi popedami istot bojacych sie smierci, jednak wyksztalcily w sobie rodzaj empatii. Albo po prostu sie jej nauczyly. -Opowiedz nam - prosza. -Wiec sluchajcie - mowi Finnan - i wezcie sobie moje slowa do serca. Opowiem wam, gdzie konczy sie podroz. Albo gdzie sie zaczyna. Zaranie czasu Phreedom odwraca sie ku wschodzacemu sloncu. Odcienie rozu zalewaja bezkresne polacie nieuprawnych ziem, ktore przemierzaja od kilku lat, tereny nalezace do ludzi, ktorzy nazywaja siebie nomadami kos, mieszkaja w wozach o wiklinowych dachach i z daleka strzelaja z lukow do wedrowcow. Ta czesc Welinu to kraina prymitywna, ale dzieki temu bardziej stabilna niz inne swiaty, w ktorych bywali; nie ma plonacych miast, spladrowanych sklepow, korkow spowodowanych przez uciekajacych, chowania sie w bramach, kiedy w gorze przelatuje aniol o szeroko rozpostartych srebrnych skrzydlach, z paralizatorem, z ktorego razi tlumy, sciera je w proch. -Co jest? - pyta Don, zatrzymujac konia u jej boku. Jezu, alez brakuje jej motocykla! Szkapy sa tak cholernie niewygodne. Za to Don najwyrazniej czuje sie w tej nowej erze archaicznej jak ryba w wodzie. -Uwazaj - mowi Phreedom. - Kalifowie po lewej. Don zsuwa paralizator z ramienia, przeszukuje wzrokiem horyzont. Po prawej stronie urwiska opadaja do huczacego morza. Przed nimi waski szlak biegnacy wokol cypla prowadzi na szeroka i pusta rownine, ktora oswietla nisko stojace slonce czesciowo przesloniete rozowymi chmurami. Po lewej sa skaly porosniete mchem i niska roslinnosc; tu i owdzie widac kalifow. Phreedom nazywa ich tak z powodu dziwnych turbano-podobnych nakryc glowy i spiczastych brod, ale to dziki lud; technika z epoki zelaza i lekcewazenie prawa goscinnosci. -Tylko badz ostrozny. -Tylko badz ostrozna - mowi Don. Phreedom patrzy na rzeke Buta wijaca sie przez wawoz. Dobra nazwa, zwazywszy na idiotyczna dume, jakiej wymaga proba przejscia nad jej wezbranym nurtem po chwiejnym moscie linowym, ktory trzeszczy i kolysze sie pod nogami. Phreedom robi kolejny ostrozny krok, stawia noge plasko na desce sliskiej od mgielki, ktora otacza maly wodospad ciurkajacy gdzies z gory malym strumykiem, jakby deszczowka splywala rynna z dachu katedry i tryskala z ust gargulca albo z odkreconego kranu ciekla struzka, ale taka ilosc wilgoci w zupelnosci wystarczy, zeby zmoczyc sprochniale, omszale drewno. Spadajaca woda kotluje sie w dole i skrzy. Cale szczescie, ze Phreedom nie ma leku wysokosci. Po drugiej stronie przepasci wznosi sie masywne szare cielsko o bialym wierzcholku i zboczach pociemnialych od wielu innych kaskad; to woda z rozpuszczonego sniegu pokrywajacego szczyt. Gora przypomina giganta, ktory wstal z morza i teraz jego szerokie plecy, pokryte skora gruba jak u nosorozca, ociekaja woda. -Nie martw sie o mnie - mowi Phreedom. Tydzien, zeby dotrzec na wierzcholek, ocenia, opierajac sie na mapach i wlasnym doswiadczeniu. Nie ma nic przeciwko wspinaczce; zawsze lubila gory, przebywanie wsrod gwiazd, gdzie powietrze jest rzadkie i czyste. Pozniej na poludnie, w region oznaczony na mapach jako Mascara - z jakiegos powodu Phreedom wyobraza sobie dzungle pelna Amazonek nienawidzacych mezczyzn - i dalej wzdluz Thermidora do Psalmydeus, usadowionego na poszarpanym wybrzezu najezonym ostrymi skalami, o ktore morze rozbija sie z powitalnym hukiem, zapraszajac odwaznych zeglarzy do portu znanego jako zla macocha statkow. -Nadal uwazasz, ze Psalmydeus to dobry pomysl? - pyta Phreedom. - A jesli jego mieszkancy sa rownie wrogo nastawieni jak wszyscy inni? -Wtedy na pewno chetnie wyprawia nas w dalsza droge - odpowiada Don. -Ciesze sie, ze nareszcie jestesmy w drodze - mowi Phreedom. Za nimi Przesmyk Chimeryjski wyglada jak szorstki kamienny mur, bo dwa tworzace go cyple prawie sie stykaja ze soba. Nie jest to naturalna formacja, raczej grobla pretendujaca do miana tamy, ale z waska, lukowata brama miedzy wielkim jeziorem a wodami, po ktorych zegluja. Wlasciwie nie wiadomo, czy to w ogole jest ciesnina; na mapach nie ma wyraznie zaznaczonych granic zimnego jeziora, ktore zostawili za soba, cieplego morza, po ktorym teraz plyna, i dwoch ladow oddzielajacych je jak nie do konca zaciagniete kurtyny. Widac tylko ogromne X, ktore dzieli terytorium na cwiartki: wody na polnocy i poludniu, lady na wschodzie i zachodzie. Moga to byc dwie gigantyczne wyspy albo dwa slone jeziora zlaczone posrodku jak petle symbolu nieskonczonosci czy cyfra osiem. Zbieracze muszli, od ktorych dostali wskazowki, mowia o Przesmyku Chimeryjskim, a na mapach nawigacyjnych zeglarzy z malych handlowych parowcow - jak ten, ktorym plyna teraz -widnieje nazwa Ciesnina Maestoso, zdradziecka plycizna, ktorej pokonanie wymaga dzielnego serca. Na murach Phosphorusa, ktore zostawili za soba, miasta zbudowanego na przesmyku jak sklepy i domy na moscie w sredniowiecznym Londynie albo we Florencji, ludzie nadal wiwatuja. Phreedom zastanawia sie, jak dlugo przetrwa fama o ich wizycie. Don slyszal dzieci spiewajace na ulicy kolysanke o zolnierzu i ksiezniczce, ktorzy wyruszyli na poszukiwanie zarania czasu. Od smiecia z przyczepy do ksiezniczki Anestezji, mysli z ironia Phreedom. Ale ci ludzie nawet nie potrafiliby wyobrazic sobie swiata, w ktorym istnieje cos takiego jak Slab City, a wsrod tutejszych polawiaczy, zeglarzy i handlarzy rybami kazda kobieta z jej niezaleznoscia musi wydawac sie ksiezniczka. Don oczywiscie burczy: -Mysla, cholera, ze jestem twoim ochroniarzem. Phreedom mruga i pyta: -A nie jestes? Zastanawia sie jednak, o co chodzi z tym zaraniem czasu, skad wziela sie plotka. Zdaje sie, ze wiesc o nich dociera pierwsza. W niektorych miejscach witano ich jak bohaterow, urzadzano swieto na ich czesc. Ludzie z Rowniny Europejskiej zycza wam szczescia w poszukiwaniach. Kontynent Ash jest tam. -Nie zamierzasz przylaczyc sie do zabawy? - pyta Don. Grupa mlodych mezczyzn, w tym pan mlody w zlotym wianku na glowie, tanczy w kregu i spiewa hymn pochwalny do slonca, a kobiety wiruja wokol nich jak derwisze, smieja sie i rozrzucaja platki kwiatow. Starsze pokolenie zameznych i zonatych stoi w szerszym kole, klaszczac do rytmu tam-tamow i dudnienia instrumentu przypominajacego kontrabas. Zespol wystrojony w tuniki, biale spodnice, czerwone szale i jedwabne pasy, ktory na scenie wykonuje radosne, tradycyjne tance z okrzykami i pohukiwaniem, kojarzy sie Phreedom z Cyganami, Zydami i Grekami. Wprawdzie tutaj nie tluka kieliszkow ani talerzy, ale depcza stare zabawki panstwa mlodych, symbolicznie niszczac ich dawne zycie, zeby mogli rozpoczac nowe, dorosle, jako malzonkowie. Phreedom patrzy na zmasakrowanego drewnianego dobosza, ktory lezy przed nia na stole: oderwana glowa, rece i nogi polamane, ale nadal polaczone platanina sznurkow. Zgodnie z tradycja goscie zabieraja ze soba po jednej zepsutej zabawce na pamiatke minionego dziecinstwa. -O co chodzi? - pyta Don. Phreedom potrzasa glowa. Jej drink - jakis miejscowy sfermentowany napoj mleczny - stoi nietkniety obok zniszczonej lalki. -Chcesz znac prawde? - mowi. - Nie wiem. Ale wie. Wie, ze nie ma znaczenia, czy Jack to syn Finnana, aniolow Przymierza czy jednego z wielu klientow, z ktorymi pieprzyla sie za pieniadze, zeby jakos przezyc. Nalezal tylko do niej. Nie powinna pozwolic, zeby go jej odebrali. Bajka o Nowym Jorku -Nie zamierzam pozwolic, zeby mi go odebrali. Pojade daleko, bardzo daleko. Do Ameryki. Wyobrazasz sobie, Seamusie? Nowy Jork. Mowia, ze jest wspanialy, pelen szklanych wiez siegajacych nieba. Pojedziemy tam, ja i Jack, i bede wszystkim mowic, ze jestem wdowa. Bede ubierac sie na czarno, tak, Seamusie, wlasnie tak zrobie. A Jack nie bedzie nosil na sobie pietna hanby. - Usmiecha sie ze smutkiem. - Wieze ze szkla i biedna wdowa z chlopcem o imieniu Jack. To brzmi jak bajka, prawda? Siedza na brzegu sceny, sala juz jest pusta. Chryste, wymagalo od niego troche odwagi, zeby nie ukryc sie w tlumie, nie schylic glowy i nie wymknac sie przez drzwi, zeby nie zniknac, uciec byle dalej, dalej. Zaczekac tutaj, az tlum sie przerzedzi, ona go zobaczy i beda patrzyli na siebie, nie wiedzac, co powiedziec. Mysli o jej podrozy do Nowego Jorku przez wzburzone morze smutku i chce ja zatrzymac, wykrzyknac: Oszalalas?! Jak poradzisz sobie tam sama, bez kogos, kto by o ciebie zadbal? Nie masz pojecia o zgryzotach, ktore czyhaja na twojej drodze jak wielka gora lodowa. Nie mozesz tak po prostu uciec! -Bedzie ci ciezko - mowi. - Ty z malym synkiem, zdana tylko na siebie, i w ogole. Ale za co ona ma zyc tutaj, w kraju, gdzie niezamezna matka powinna rzucic sie z najblizszego urwiska do morza? I tak robia, topia sie, zeby znalezc wybawienie. Potem ludzie mowia: jaka szkoda i biedna, biedna dziewczyna, a w glebi duszy dodaja: moze lepiej dla wszystkich i dla niej, ze umarla, zamiast cierpiec do konca swoich dni, a poza tym trzeba myslec o dziecku; przynajmniej nie zazna hanby. Bzdury, mysli Seamus. -Bedzie ciezko, ale jesli... Szuka odpowiednich slow. Jesli chcesz, pojade z toba. -Jesli... Jesli mnie chcesz, pojade z toba. -Jesli... Anna kreci glowa... -Teraz jest inaczej, Seamusie. Juz nie ma ciebie i mnie. Nie ma ciebie, mnie i Thomasa miedzy nami... tak jak kiedys. Teraz liczy sie tylko Jack. -Nowy poczatek. Jasne, dziewczyno, czasami bajki sie sprawdzaja. Jestem pewien. Ma taka nadzieje. Modli sie o to. Nie chce wierzyc, ze Bog jest tylko kolejnym przebrzydlym tyranem jak wszyscy inni i brutalem, ktory wciaz rzuca ludziom klody pod nogi i gmatwa ich losy. Mysli, ze to tylko nieodpowiedzialnosc... dziarskiego, mlodego bohatera, ktory naklania ukochana, zeby dala mu te jedna rzecz, zanim zostanie wyslany na front. Nie mysli o tym, ze jego dziewczyna bedzie musiala tulac sie na obczyznie. Moze wlasnie tak przyszedl aniol Gabriel do swietej Marii, jako zolnierz z plakietka na szyi, ktoremu zalezy tylko na jednej nocy milosci, zanim wroci, zeby walczyc z wezem, i nie mysli o rzezi niewiniatek, ucieczce do Egiptu ani o biednym ukrzyzowanym chlopcu i jego szlochajacej matce. Zeby tak umial ja jakos pocieszyc. -"O, gorzki to zalotnik! Cos tu uslyszala, ma dziewko, to do twoich mak przygrywka mala"*. -Co ty wygadujesz? - pyta Anna. Seamus robi zaklopotana mine. * Ajschylos Prometeusz skowany (przelozyl Jan Kasprowicz). -Przeczytalem to gdzies. Bylabys ze mnie dumna, Anno, naprawde. I Thomas pekalby ze smiechu na sama mysl o tym, ze czytam klasyke, i w ogole. Ale to dzieki Macleanowi. Byl wczesniej nauczycielem, wiesz? Powtarza, ze najwazniejsza jest edukacja. Slowa. Idee. W nich jest moc. Anna potrzasa glowa i usmiecha sie z westchnieniem. -Seamus Padraig Finnan. Czlowiek ksiag. Smieja sie oboje, napiecie miedzy nimi slabnie. -Te slowa przyszly mi do glowy, bo to ze sztuki Greka Ajschylosa o tytanie Prometeuszu. Znasz te historie? Pomagal Zeusowi walczyc z jego tyranskim ojcem, a potem zwrocil sie przeciwko niemu, dal ludziom ogien i za kare zostal przykuty lancuchami do gory, zeby sepy dziobaly jego wnetrznosci. -Orzel - mowi Anna. - Czy to nie byl orzel? -Wiec znasz to? -Jasne! Jak, mieszkajac z Thomasem, moglabym nie znac tych wszystkich bezsensownych mitow, legend i czego tam jeszcze? Jezu, przeciez nie mogl sie zamknac, gdy juz zaczal mowic, jak nie o sztuce wspolczesnej, to o Grekach, Grecy to, Grecy tamto... Tak, znam te historie. Seamus patrzy jej w oczy i nagle uswiadamia sobie, ze sa wyleczeni, ze moga patrzec wstecz z rozrzewnieniem i smiac sie, czego do tej pory nie byli w stanie robic. Nawet jesli tylko przez chwile i jesli za ich smiechem kryje sie smutek. Sekret Prometeusza -Posluchaj - mowi Seamus - pamietasz, jak w sztuce Prometeusza na skale odwiedzaja trzy osoby? Stary zolnierz, tytan Ocean, ktory walczyl u jego boku przeciwko staremu Kronosowi. Na koncu pojawia sie Hermes przyslany przez szefa, ktory chce, zeby Prometeusz puscil farbe, bo podobno wie, kto zrzuci Zeusa z tronu, tak jak on zrzucil swojego ojca. Ale nie o nich mi chodzi, tylko o trzecia osobe, ktora przychodzi miedzy Oceanem a Hermesem, w samym srodku sztuki. Dziewczyna, Io. Biedaczka wpadla w oko Zeusowi i ten stary lubieznik przyszedl do niej w nocy. Oczywiscie w koncu to ona cierpi, wyslana na kraniec ziemi, wykopana z domu i kraju. Biedna dziewczyna, okryta hanba za to, ze uwierzyla w cos, co wydawalo sie piekne i prawdziwe. Anna bierze go za reke. -Wlasnie jej Prometeusz zdradza sekret, bo ona jest ofiara Zeusa tak samo jak on -ciagnie Seamus. - Jasne, ze inaczej widzi jej sytuacje i mowi jej to, bo dziewczyna zawsze moze sie zabic, a on nie ma nawet tego luksusu, tylko bezsensowne cierpienie bez konca. - Usmiecha sie z blyskiem w oku. - Oczywiscie robi wokol siebie niepotrzebny szum, bo to jednak nie fair opowiadac takie rzeczy komus, kto... No dobra, zostalas zamieniona w krowe i wyslana na koniec swiata, lecz spojrz na mnie, sepy dziobia moja pieprzona watrobe! Trudno to nazwac taktowna odzywka, nie uwazasz? Ale to przeciez sztuka, wiec mozna mu wybaczyc, ze troche dramatyzuje. Wszystkich nas ponosi, kiedy mamy klopoty i zapominamy, ze inni tez maja swoje. Chodzi o to, ze on daje jej do wyboru dwie opowiesci. Ktora chcesz uslyszec? O koncu swojego cierpienia czy mojego? Czy to mozliwe dla ktoregokolwiek z nas, pyta dziewczyna. Tak, jesli pewnego dnia krol bogow dostanie kopa w zadek i straci wladze, odpowiada Prometeusz. Ale czy to mozliwe, naciska ona. Coz, to przyjemny obrazek, mowi on, chcialabys tak myslec, prawda? Jak moglabym nie chciec po tym, co ten skurwiel nam zrobil, a on na to: Swieta racja. A kto go zniszczy? Sam Zeus wlasna ignorancja i glupota. Ale jak? Jest pewna mloda dziewczyna, chuchro niepodobne do nikogo, trudno nawet ja dostrzec, bo jest tylko dziewczyna, ale szczegolna w sposob, ktorego krolowie i bogowie nigdy nie zauwaza, wyjatkowa, bo kazdy jej syn, rozumiesz, kazdy, bedzie silniejszy od ojca. -I mowi dalej, ze jedyny, ktory wie, kim jest ta dziewczyna, to on, Prometeusz, a on nigdy tego nie zdradzi. Zeus bedzie dalej postepowal po swojemu, zachowywal sie tak samo jak zawsze, uwodzil mlode dziewczeta, potem je rzucal i nikt skurwielowi nie kaze za to odpowiedziec. Do czasu. Prometeusz to wie, ale jego wargi sa zapieczetowane. O nie, moga go torturowac, zakuc w lancuchy na cala wiecznosc, ale on nigdy nie zdradzi tego, co wie. I mowi jej, mowi Io, ze to jej potomek, jeden z jej potomkow go uwolni. -Och, Seamusie, wszystko pokreciles. - Jak to? -Znam te opowiesc, ale chodzi o Achillesa. Jego matka jest ta, ktora bedzie miala syna wiekszego od ojca. Ale Zeus nigdy jej nie tknie. Io to zupelnie inny mit, wszystko pomieszales, polaczyles dwie calkiem rozne historie, Seamusie. -Nie - mowi Finnan. - To znaczy, wiem, ze masz racje. Na pewno masz racje, scisle biorac i w ogole. Ale czy to wazne? Jakie ma znaczenie, kto uwolni Prometeusza; dziecko Io, dziecko jej dziecka czy jeszcze ktos inny, trzy albo dziesiec pokolen pozniej? Czy ma znaczenie, ze nie to dziecko obali poteznego Zeusa, skoro uwolnienie starego buntownika i zrzucenie z tronu starego tyrana jest wlasciwie tym samym? Jakie ma znaczenie, ze jakis inny grecki bajarz, slepy opowiadacz siedzacy na rogu ulicy, postanawia uczynic Achillesa synem, ktory jest wiekszy od ojca, bo dzieki temu jego historia staje sie wazniejsza? Przysuwa sie blizej. -Anno, jest w tym prawda i ja chyba ja widze. Znam sekret Prometeusza i on ma sens, ktorego brakuje w proroctwach i historiach o bogach, bohaterach i calym tym pieprzonym gownie, przepraszam za wyrazenie. Bo to wszystko bzdury. Zwykle bajki. Potrzasa glowa. -Co za roznica, kto urodzi syna, ktory bedzie wiekszy od ojca? Matka Achillesa czy Io? Dowolna dziewczyna, kazda dziewczyna? Dowolna kobieta, kazda kobieta? Czy nie kazdy syn moze byc wiekszy od ojca? Nie o to wlasnie chodzi, czy nie to nas napedza? Trudno nie miec nadziei, kiedy sie patrzy na czysty, uparty bunt malca, ktory wypluwa sobie pluca, oburzony potworna niesprawiedliwoscia swiata. Wszyscy rodzimy sie i od razu podnosimy raban, w kazdym z nas jest buntownik. Wiec czyje dziecko jest wieksze od ojca? Powiem ci, Anno. -Ludzkosc. Ballada o Seamusie Finnanie -Powiedz jej - szepcza bitmity w jego uchu. - Wyswiadcz jej te jedna przysluge, opowiedz o koncu tulaczki. Nam rowniez. Nie uwazaj, ze nie zaslugujemy na twoje slowa. Pragniemy tylko jednego: zdradz nam, kto cie uwolni. Jak, w jaki sposob? Milczec! - mysli Finnan. -Gdybym probowal wyjasnic madrosc, ktora przekazala mi moja stara matka, utknelibysmy tutaj na wieki i niczego bysmy sie nie nauczyli. Nie potrafilybyscie, kurwa, tego zrozumiec, nawet gdybym mowil pro sto. Jesli jestescie szczere, nie odmowie wam i opowiem wszystko, co chcecie. Ale Seamus Finnan siedzial na tym krzesle, pamietacie, na skale, oplatany drutami, i tylko w polowie jest teraz Seamusem, a w polowie pieprzonym starozytnym zlodziejem ognia. Zastanawia sie, jak radzil sobie pierwszy enkin. To szalenstwo siedziec i gadac z ukochana z 1922 roku i jednoczesnie miec tak jasna wizje tego, co nastapi - wyrazna jak wspomnienie - ze nie wiadomo, co dzieje sie teraz. Czy jestes w przyszlosci i na nowo przezywasz martwa przeszlosc, czy w przeszlosci wspominasz przyszlosc, ktora dopiero nadejdzie? Czas w Welinie... Czuje ciepla jelonkowa rekawiczke na swojej dloni, drut wrzynajacy sie w nadgarstek i zimna kaukaska skale za plecami. -Oto dowody na to, co mowisz - sycza bitmity - dowody twojej inteligencji, ktora dostrzega rowniez niewidzialne. W tym caly sek, mysli Seamus Szamasz Padraig Prometeusz Foresight Forsythe Four Scythes Finnan Finn, gigant Irlandii i gigant swiata na pol obudzonego i na pol spiacego pod marzeniami ludzkosci, istota z Welinu i zarazem czlowiek z krwi i kosci. Bierze bitmity za slugi, ktore jedynie wypelniaja rozkazy swojego pana, uzywaja biednego Seamusa jak wiadra spuszczonego do studni, zeby wyciagnac sekrety przyszlosci z glebin jego przeszlosci? A moze uwaza je za wolnych agentow, ktorzy jedynie chca tego, co my wszyscy, zrozumienia siebie samych i tego, co tutaj robimy? U stop skaly siedzi Anna, Phreedom, Io, w dlugiej bialej sukni. Jej dlugie ciemne wlosy powiewaja na zimnym wietrze. To Inchgillan czy Kaukaz? Trzyma jego reke przykuta lancuchem do skaly - Jezu, ale te druty wrzynaja sie gleboko! - i patrzy na niego w taki sposob, ze nie ma znaczenia, czy jest zjawa, czy postacia przybrana przez bitmity, ktore probuja komunikowac sie z nim poprzez jego wspomnienia. -Tobie pierwszej, Io, opowiem o tulaczkach, ktore cie czekaja. Wyryj je na tabliczkach swojego serca, bo wiesz, ze to, co mowie, jest prawda. Opowiem ci, co wycierpisz, a jesli dasz mi jeszcze troche czasu, dotre do sedna i zabiore cie do kresu twoich wedrowek. Opowiem ci wszystko, a jesli cos bedzie dla ciebie niezrozumiale albo trudne do zrozumienia, pytaj. Postaram sie to wyjasnic. Mam wiecej czasu do zabicia, nizbym chcial. Dam ci wszystko, co zechcesz. -Zaspiewaj nam piesn, Tam. Ballade o Seamusie Finnanie, dobrze? Phreedom odwraca glowe, patrzy na mezczyzne, ktory traca struny gitary i zaczyna spiewac. -Byl sobie pewien mlodzieniec, Seamus Finnan sie nazywal, poszedl na wojne, zeby zagrac w wielka gre. Nie bylo krwi, nie bylo ognia, ale jego serce peklo po nocy, ktora spedzil na drucie kolczastym. Sluchala, jak spiewaja o niej. O wszystkich jej podrozach uwiecznionych w strofach eposu o przeszlosci i przyszlosci, o tym, co sie stanie, kiedy przybedzie do kraju melasy, w poblize mowiacych debow w gorach Dordogne, gdzie diukowie zasiadaja na tronach jako wyrocznie i jedynie podazaja szlakami slow wypowiedzianych dawno, dawno temu. Sluchala o Jacku, potomku, synu marnotrawnym, historii opowiedzianej jasno, bez tajemnic, a wszyscy, ktorzy spiewaja te piesni, chca, zeby byla slynna narzeczona boga. Rzeczywistosc tutaj, w Welinie, przeobraza sie w dziwny sposob, jakby ten bardzo zmienny swiat ludzie starali sie opisac w najprostszych slowach. Teraz Anna siedzi w tawernie i slucha Ballady o Seamusie Finnanie, ludowej piesni o mlodym Irlandczyku, ktory poszedl walczyc w pierwszej wojnie swiatowej. Prawdziwy Finnan nigdy nie lubil mowic o swojej przeszlosci, wiec kiedy Anna slucha piesni, po jej plecach przebiega dreszcz. -Nie dla Belgii, nie dla Francji, nie dla Anglii poszedl w ten taniec. Maszerowal przez bloto, ogien karabinow i gaz tylko z milosci do slodkiej irlandzkiej dziewczyny. -Jego ukochana Anna miala brata Toma, ktory lubil bicie bebnow. Kiedys w pubie na szalony pomysl wpadl i razem z kolegami z Trinity zaciagnal sie do Dubsow. Tawerna albo raczej pub jest calkiem w guscie Finnana, z glowami jeleni na scianie, drewniana figurka indianskiego chlopca, zrobiona z papier mache kukla wladczyni znienawidzonej za okrucienstwo i nazywanej Zelazna Dama, z zakrzywionym nosem i swidrujacymi oczami. Na polkach za barem stoja setki butelek roznych gatunkow whisky. W kacie, na drewnianych lawkach wzietych z jakiegos starego kosciola, siedza mezczyzni i graja na gitarze, skrzypkach i bodhranie. Pub nazywa sie Uisge Beatha. Woda Zycia, wyjasnia Don. Na zewnatrz wody zatoki Rear siecze ten sam sztorm, ktory ciskal ich malym statkiem, gdy plyneli wzdluz wybrzeza. Fale przetaczaja sie nad walem nadmorskim Nova Iona, przez okno od czasu do czasu widac szelenca w zoltym plaszczu przeciwdeszczowym, ktory brnie wsrod Mroku, jeden krok do przodu, dwa do tylu, machajac rekami, zeby odpedzic szary wir mechanicznych, magicznych muszek, bitmitow, przed ktorymi nie mozna uciec, chocby nie wiadomo jak daleko sie podrozowalo. Anna nigdy wczesniej, w poprzednim swiecie, nie byla w Szkocji ani w Irlandii, ale wydaje sie, ze jest to maly wycinek celtyckich ziem w glebi Welinu, archipelag na obczyznie. Wyobraza sobie starozytnych jonskich zeglarzy, ktorzy trafili tutaj przez rozdarcia w rzeczywistosci i wracaja do domu z opowiesciami o dziwnych zachodnich wyspach, Hebrydach. -Seamus cierpial, widzac smutna Anne, przysiagl, ze zaopiekuje sie chlopcem. Wzial ekwipunek i podazyl za mlodym Tomem. Podazyl za nim az nad Somme. Trzech albo czterech nastepnych gosci przylacza sie do choru. -Zycie to ciezka sprawa, naprawde trudna sprawa. Latwo umrzec, bo gorzej jest sie wykrwawic. Ale najciezej ma ostatni zolnierz, ktory patrzy na ciala kolegow rozrzucone po ziemi niczyjej. Jest tam miasto -Jesli cos jeszcze zostalo do dodania - nuca chorem bitmity - opowiedz o jej smutnej podrozy. Opowiedz o tym, co ma nadejsc, albo o przeszlosci. Lecz jesli skonczyles, wyswiadcz nam przysluge, prosimy. Pamietaj. Tak wiec Prometeusz mowi do Io: -Wedrujac przez chaos potopu, przez granice kontynentow, ku plonacemu orientalnemu sloncu, dotrzesz do wielkiej rowniny z gargantuicznymi zbiornikami na wode, glebokimi studniami w ziemi, gdzie nie docieraja promienie slonca ani blask ksiezyca wieczorem i w nocy... Ostroznie prowadza konie przez nierowny teren, przez noktowizyjne gogle badaja okolice przed soba, wyczuleni na wszelkie niebezpieczenstwa, na zagrozenia ze strony mieszkancow tej krainy. Dzielnica nedzy rozciaga sie wokol nich daleko i szeroko; namioty i budy z blachy falistej i desek przywodza jej na mysl peryferie miasta Meksyk. Stozki nieczynnych wulkanow wyrastaja z plataniny niebrukowanych ulic oswietlonych przez plonace banki po oleju, wokol ktorych kula sie mieszkancy tej poranionej ziemi i gapia sie na obcych. Jakis chlopiec ciagnacy wode z jednej z naturalnych studni nieruchomieje z lina w rece i patrzy blyszczacymi oczami na srebrny krucyfiks paralizatora przewieszonego przez plecy Dona. Troche dalej jakis starzec wzrusza ramionami na ich widok, wylewa wiadro nieczystosci do ktoregos z licznych otworow i z powrotem zaslania dol kloaczny arkuszem blachy. Phreedom zastanawia sie, czy smrod jest gorszy teraz, czy wtedy, gdy ze skalnych szczelin wydobywaly sie siarkowe opary, a pole lawy bylo niestabilna kraina dziur i cienkich mostow, ktore mogly sie zawalic w kazdej chwili. Jada dalej. Don pogwizduje. -Do konca - powiedziala. Trzy stare bezzebne wiedzmy z szyjami wydluzonymi przez obrecze z kosci sloniowej, biale jak labedzie w ksiezycowym blasku, siedza na dywanie przed namiotem, a ich twarze poznaczone bliznami, z tylko jednym okiem na wszystkie trzy, oswietla cos, co wyglada jak kiel dzika i jest jasniejsze niz ksiezyc. W jednej z bud przez otwarte drzwi Phreedom widzi trzy kobiety cale wytatuowane w opalizujace smocze luski, calkiem nagie, tylko z welonami na twarzach. Dlugie warkocze ozdobione koralikami opadaja im na ramiona i plecy. Kiedy ona i Don przejezdzaja obok, jedna z nich rozposciera czarne skrzydla. Ze srodka snuje sie zapach kadzidla, jednoczesnie slodki i zgnily, delikatna trucizna, won migdalow i zepsutych owocow, drozdzy i palonego plastiku. W stosach smieci grzebia stworzenia wieksze od kotow, a mniejsze od psow, pod ich zlotym futrem widac zebra. Dziobami wybieraja odpadki i lopocza skrzydlami, gdy uznaja ten czy inny kasek za swoj. Graje, gorgony i gryfony. Phreedom patrzy w lewo i jej oczom ukazuje sie inny straszny widok. Z drugiej strony glebokiego, wezbranego rynsztoka, pelnego zoltej cieczy, ktora smierdzi jak mieszanina moczu i piwa, obserwuje ich gromada jezdzcow. Wszyscy sa jednoocy, znani na tych ziemiach jako Szpiedzy Arymana. Podobno przez ich puste oczodoly spoglada ktos inny, sa one czyms w rodzaju kamer dla... nadzorcy, ktory siedzi w ciemnym pokoju, otoczony tysiacem ekranow. -Mowie ci, Phree - rzekl kiedys Finnan - w Welinie sa niebezpieczenstwa, ktorych, kurwa, nawet nie potrafisz sobie wyobrazic. Ale tutaj... I umilkl, potrzasajac glowa. Oczywiscie nie umial jej przekonac, zeby nie jechala. Uwazala, ze jej miejsce jest teraz wsrod potworow. Wybierala sie do Welinu, zeby uciec jak najdalej od Przymierza, przekonana, ze tam bedzie bezpieczna. Ona i Jack beda bezpieczni. -Moze - mruknal Seamus. - Jak daleko chcesz dotrzec? -Do konca - odparla. -Jest tam miasto, na koncu dalekiego kraju, blisko fontann slonca. Nazywa sie Dach i jest zamieszkane przez ciemna rase. Znajdziecie je nad rzeka eteru, na szerokich brzegach, przy rozleglym ujsciu Nill, ktora splywa z gor swietym strumieniem, milo szemrzac. Skradaja sie wzdluz stromego brzegu rzeki, slizgaja na rumowisku pokrywajacym zbocze, wbijaja w nie paralizatory jak kije, zeby nie zsunac sie w dol. W oddali Phreedom slyszy grzmot wielkiego wodospadu, ktory znajduje sie za Dachem, w miejscu gdzie Nill spada z urwiska w... nicosc. Nad nimi, na tle ciemnego nieba, wsrod minaretow i kopul lsnia swiatla miasta usadowionego na krawedziach wawozu. Przepasc spina wielki zelazny most. Troche dalej jar sie rozszerza, stromizna zmniejsza, budynki spelzaja coraz nizej, zeby spotkac sie na dole. Nill staje sie plytsza i dzieli na strumienie, ktore znikaja w zakratowanych sciekach biegnacych pod ulicami miasta zbudowanego na delcie. Nazywaja je Dachem i wlasnie tym jest, kamiennym sklepieniem nad rozgaleziona rzeka, zamykajacym wylot wawozu jak ogromna tama. W ktoryms miejscu odnogi lacza sie ponownie i na drugim koncu Dachu, niczym fontanna di Trevi zbudowana przez Boga, z hukiem tryskaja przez ogromna sluze i spadaja w wieczna pustke. Miasto na krancu swiata. Phreedom patrzy za siebie na malowniczy tlumek, ktory za nimi podaza, jej progeniture, kolonie. Jest ich piecdziesiat, same dziewczyny, kazda w jedwabnej bieliznie, z uperfumowanymi wlosami, w butach zupelnie nieodpowiednich do tego terenu, czyms w rodzaju balerinek albo delikatnych pantofli panny mlodej. Niektore placza z powodu otartych stop. Nie wygladaja na zdolne do tego, co maja zrobic, mysli Phreedom. Zadnej nie mozna sobie wyobrazic jako zdobyczy wojennej w malzenskim lozu; dziewczece rece wplatane we wlosy meza, zacisniete na sztylecie, podrzynajace mu gardlo, obraz zemsty i brutalnosci, golab spryskany krwia. Jednak Phreedom wie lepiej. Kuzynki, mysli. Jaki czlowiek sprzedaje corki synom brata? -Ich prawa nas nie wiaza, ksiezniczko - oswiadczyl Arkos. Siedzial w swoim namiocie, korpulentny i zadowolony z siebie, podczas gdy jego bratankowie umierali w ciszy i ciemnosci. Phreedom stala z wycelowanym w niego paralizatorem, a Don trzymal straz na zewnatrz. - Wielcy faraonowie dopuszczali sie kazirodztwa, zeby stworzyc dynastie czystej krwi enkin, tylko pomysl, bez ludzkiej domieszki plamiacej zyly. Absolutna czystosc. Nie obchodzi mnie, ze sa niechetne. Urodza synow krolewskiej rasy. Paralizator w jej rekach rozgrzal sie do bialosci, a Arkos zamienil sie w kupke popiolu. Wcale tego nie planowala, tylko po prostu znalazla sie w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie. Przyszla do niej mloda dziewczyna i oswiadczyla, ze ona musi im pomoc, musi. Znam twoje prawdziwe imie, powiedziala. Znam twoje prawdziwe imie, Phreedom. Phreedom spoglada na rozciagnieta grupe dziewczyn gramolacych sie po zboczu. Tylko jedna z nich, ta, ktora idzie za Donem, nie byla w stanie tego zrobic, zawahala sie w ostatniej minucie, ze strachu czy z milosci, czy dlatego, ze nie chciala splamic rak krwia. I raptem niedaleko za golebicami Phreedom widzi jastrzebie, ludzi Arkosa, jego brata i jedynego syna, ktory przezyl. Don podaza za jej wzrokiem, odwraca sie, patrzy na nia, na scigajacych, z powrotem na nia. Unosi paralizator. -Idz dalej - mowi. Idz, mysli MacChuill. Po prostu idz. Zanim zmienisz zdanie. Zanim Henderson postanowi wciagnac cie z powrotem w te krwawa parodie przesluchania. Po prostu wynos sie stad w cholere. Tak, ale dokad? Zamyka oczy i opiera sie o sciane rzezni. Czuje cieplo slonca na twarzy, chlonie je. Czerwony, pomaranczowy i zloty blask wciskajacy sie pod powieki jest pelen nieuchwytnych wzorow, ktore wiruja, przybieraja niemal regularne ksztalty - spirale i mandale - ale nie ma w nich sensu. I wlasnie on tak sie czuje. Jakby byl jednym z tych malenstw, ktore zataczaja wokol niego kregi, ale z tworzonego przez nie ukladu on za diabla nic nie rozumie. Otwiera oczy i mija chwila, zanim w powidokach swiatla slonecznego przefiltrowanego przez cienka skore i zyly udaje mu sie dostrzec kropki daleko na niebie. Krazace w gorze ptaki drapiezne. W ich zachowaniu tez widac porzadek. Zupelnie jakby patrolowaly niebo w okreslonym celu, zgodnie z planem, niczym zolnierze sprawdzajacy teren obozu, gdzies w dzungli, zielonej i bujnej jak ta gorzysta czesc Meksyku. Pamieta zolnierzy w mundurach takiego samego koloru jak jego bambusowa klatka i bambusowe drzazgi wbijane pod paznokcie. Krazacych tam i z powrotem. Czubki palcow nadal ma odretwiale od dotykania duszy Irlandczyka, zgina je, zaciera rece. Ale oczywiscie ptaki tylko sprawiaja wrazenie, jakby mialy cel. Tak naprawde nie wiedza, dokad leca, jedynie podazaja za soba nawzajem, trzymaja sie blisko siebie i zarazem dostatecznie daleko, zeby czuc sie swobodnie. Zbijanie sie w stada w razie zagrozenia wydaje sie swiadome i uporzadkowane, ale w rzeczywistosci to chaos. Tak mu mowiono. Mac-Chuill nadal ma klopoty z przystosowaniem sie do nowego swiata z jego nowymi idealami i nowymi wojnami. Z nowymi wrogami. Zaluje, ze wszystko nie jest tak proste jak wtedy, gdy byl chlopcem, kiedykolwiek to bylo. To nie twoja walka, mysli. Nie twoja, jesli oznacza torturowanie jakiegos nieszczesnika, biednego smutasa, ktory nigdy nikomu nie zrobil zadnej krzywdy, chyba ze sobie, tak glupio cierpiac. Nie. On nie ma do tego sumienia. Seamus Finnan. Skad ja znam to nazwisko? Gdzies w glebi umyslu odgrzebuje wspomnienie malego pubu w Glasgow i muzyka, ktory siedzi w kacie i spiewa piosenke. Jak szla tamta zwrotka? Zycie to ciezka sprawa, naprawde trudna sprawa. Latwo umrzec, bo gorzej jest sie wykrwawic. Ale najtrudniej ma ostatni zolnierz, ktory patrzy na ciala kolegow rozrzucone po ziemi niczyjej. MacChuill podejmuje decyzje. Nie ma pojecia, dokad pojsc, ale rozgladajac sie po pustej strefie zaladunkowej, wie, ze musi natychmiast wynosic sie stad do diabla. Moze gdzies toczy sie walka odpowiednia dla starego zolnierza imperium, nad ktorym, jak powiadaja, slonce nigdy nie zachodzi, ale na pewno nie tutaj, nie teraz. Don po raz ostatni patrzy na myszolowy i rusza przed siebie. Budzenie giganta -To byl madry czlowiek - mowi Anna. - Wszystko rozwazyl i pierwszy powiedzial, ze najlepsze jest malzenstwo zgodne ze statusem. Nie byl robotnikiem ani sluzacym, mysli z gorycza Seamus, rece mial zbyt brudne, zeby uwodzic tych, ktorzy sa czysci, szlachetni dzieki bogactwu i pieprzonemu wychowaniu, cholernie nieskazitelni. Mam nadzieje, ze jestes, kurwa, szczesliwa ze swoim pierdolonym oficerem, jakkolwiek ten skurwiel sie nazywa. Ale poczucie kleski ciazy mu jak olow, jak kotwica ciagnaca na dno zimnego Atlantyku, a poza tym wie, ze Anna nie znajdzie szczescia. Slyszy po drzeniu glosu, ze sama siebie probuje przekonac slowami swojego starego. Ale czy ma jakis wybor w tej sprawie? Finnan zsuwa sie ze skaly, idzie przez plaze. Schyla sie po plaski kamien i rzuca mocno. Kamien sunie po szarej wodzie, odbija sie jeden raz, drugi, trzeci, a potem znika. Seamus zastanawia sie, czy Anna by z nim uciekla. Czy wlasnie po to tutaj sie zjawila? Nie po to, zeby go kopnac, kiedy jest w dolku, biedny oblakany Seamus Finnan zamkniety w wariatkowie, ktore uchodzi za szpital wojskowy. Nie z litosci, tylko w nadziei, ze on powie to, co ona boi sie powiedziec, moze boi sie nawet o tym myslec. Jasne, ze on nie chce widziec jej w tym stanie, u boku niewlasciwego mezczyzny, nieszczesliwej w glupim malzenstwie, ktore jest w polowie miloscia, a w polowie nienawiscia. Oczy Anny z niepokojem wedruja to tu, to tam, od drzewa wyrzuconego na brzeg do wodorostow, od jego twarzy do wlasnych rak. Jej bezladne slowa rozbijaja sie o Finnana jak slone fale zalu o obojetna skale. -Seamusie, czuje sie okropnie. Jesli malzenstwo zawieraja rowni sobie, nie ma sie czego obawiac, prawda, ale jesli nie... -Jestem pewna tylko tego, ze chce sie znalezc jak najdalej od Przymierza - mowi Phreedom. - Co z oczu, to z serca. Zreszta juz sama nie wiem. Cholera, Finnan, nie wiem, co ze mna bedzie. Czasem mi sie wydaje, ze nie ma ucieczki od tego wszystkiego, od ich planow, ich wojny. Ale... musze sprobowac. Finnan siega po paczke cameli, straca je ze stolika nocnego, klnie. Zsuwa nogi z lozka i schyla sie po papierosy. Bierze jednego, odrywa zapalke z kartonika lezacego na popielniczce. Trzask, plomyk, smuzka dymu. Phreedom wyciaga reke, Seamus podaje jej camela, ale nagle zatrzymuje sie i unosi brew. -Racja - mowi ona, dotykajac brzucha. - Cholera, nie powinnam, prawda? Siada obok niego. Na zewnatrz wyje syrena policyjna, po chwili ambulans. Przez chwile Seamus nie potrafi stwierdzic, co jest nie w porzadku, potem uswiadamia sobie, ze te dzwieki tutaj nie pasuja. To odglosy z innego czasu, z innego miejsca, nie dlugie zalobne zawodzenia z dwudziestowiecznej Ameryki, wznoszace sie i opadajace, tylko oblakancze mii-mau-mii-mau, ktore pamieta sprzed dziesiatek lat, z drugiej strony Atlantyku. Wtedy gdy policja miala palki zamiast gazu lzawiacego. -Chryste - mowi, silac sie na lekki ton. - Moze nie musisz isc do Welinu. Mysle, ze on przyjdzie do nas. -Musze - upiera sie Phreedom. - Chodz ze mna. Bylbys dobrym ojcem. Seamus smieje sie glosno. Ona na pewno zartuje. Tak wiec po prostu siedza prawie cala noc, rozmawiaja o przeszlosci i przyszlosci, o tym, co knuje Przymierze; co knuja - bitmity, moga sie tylko domyslac. Phreedom inaczej odbiera Mowe. Kiedys to byla melodia, plynny rezonans wszystkiego, teraz skurcz we wnetrznosciach i szalenstwo plonace w mozgu, uklucia strzal, ktorych nigdy nie tknely plomienie, ukaszenia much. Mowi, ze serce dudni jej w piersi, ze ma rozbiegany wzrok, ze chodzi w kolko jak zwierze po klatce, prycha ze strachu i wscieklosci. Czasami nie potrafi zapanowac nad jezykiem, wymysla dziewczynce z przyczepy, ktora nie potrafi wczuc sie w role krolowej nieba. Stojac przed lustrem, przeklina siebie po sumeryjsku. -Jesli sie stad nie wydostane... - Urywa w pol zdania. Pewnego dnia odzyska rozsadek, pociesza ja Seamus, glaszczac delikatnie jej sliczna, piegowata skore. Rano budzi sie i stwierdza, ze Phreedom zniknela. Skacowany i glodny wlecze sie do malego kosciolka za rogiem, brnac w zimnym nowojorskim sniegu. -Nazwany na czesc diuka, ktory go splodzil - mowi Finnan. - Slynny ze swojego luku. Jest teraz prawie czystym Prometeuszem. Przemawia cicho, groznym tonem, ale dostatecznie glosno, zeby bitmity go uslyszaly, i lypie oczami spod wlosow opadajacych na zakrwawiona twarz. Piorunuje Hendersona nienawistnym wzrokiem. -Zgadza sie. Ptaszyna urodzi smialka, ktory mnie uwolni z pet, poniewaz, moje drogie bitmity, to, co zasial wasz pieprzony pan, mowie wam, zbierze czarna malpa zrodzona z jego nasienia. On zaorze cala ziemie, ktora nawadnia rozlana Nill. Jack Flash. Widzialem go kiedys, wiecie. Jest rok 1935, Seamus Padraig Finnan patrzy na swoja odbita w lustrze twarz, ktora przez ostatnie dwadziescia lat nic sie nie zmienila. To dziwne, niesamowite, ale w zyciu Seamusa Finnana jest duzo dziwnych, niesamowitych rzeczy, mnostwo glosow i obrazow, tak pomieszanych, az czasami jest pewien, ze sni. Dlatego zachowuje pewien dystans wobec otoczenia, ale taka sytuacja mu odpowiada. Nikt ciebie nie skrzywdzi ani ty nikogo nie skrzywdzisz. I latwiej zrobic to, co teraz musi zrobic. Bez zony i dzieci, bez rodziny, ktora by sie o niego martwila, blagala, zeby nie szedl, zeby nie byl glupi. Niech Hiszpania sama rozwiaze swoje problemy, mowiliby. Ty masz tutaj geby do wykarmienia, nie jedz, zeby wymachiwac czerwona plachta przed faszystowskim bykiem. Nie, Seamus nie ma rodziny. Moze tylko... kogos w rodzaju braci. -Diukow, choc teraz dumnych, wkrotce czeka upadek - peroruje Finnan. - Juz zawarli malzenstwa, z ktorych jedno doprowadzi do odebrania im wladzy, stracenia ich z wysokich tronow, wykopania z wiez z kosci sloniowej. A potem spelni sie klatwa rzucona przez tych, ktorzy wczesniej nosili korony i spadli z tych samych starozytnych foteli. Henderson odwraca sie, jakby dopiero teraz uslyszal belkot szalenca. Finnan usmiecha sie krzywo, posyla mu calusa i krzyczy: -Tak, pieprzone cipy! Przymierze upadnie! Jada w siedmiu z Glasgow do Londynu, przez cala podroz cmia papierosy i wygladaja przez okno autobusu na ponury, szary krajobraz. Potem w siedzibie partii towarzysze daja Seamusowi pieniadze na bilety powrotne; Bog wie dlaczego, bo przeciez nie wroca szybko. Tak wiec laduja we Francji (dziwnie jest wrocic do tego kraju, do wojny, choc przysiegal, ze nigdy tego nie zrobi) i ruszaja prosto do Paryza. Tam spedzaja noc w malym pensjonacie i nastepnego dnia jada pociagiem do Perpignan, blisko granicy. Przekraczaja ja na piechote. Francuski straznik graniczny stoi na wzgorzu, ale patrzy w inna strone, kiedy sie przemykaja, i gwizdze Miedzynarodowke. Od pogranicznego miasteczka Figueras, gdzie dowodca jest Jugoslowianin Tito, do koszar Karola Marksa w Barcelonie i wreszcie do Albacete, kwatery glownej Brygady Miedzynarodowej. -Powiem wam - mowi Finnan - ze choc go nie ma, moge im pokazac schronienie przed burza, ktora nadciaga. Znam sie na tym i wiem, co bedzie. Niech siedza i mysla, ze sa bezpieczni, zdrowi i odwazni z ognistymi mieczami w rekach, otoczeni przez gornolotne slowa mocy enkin; to nie powstrzyma ich upadku na ziemie. Szkolenie nawet nie jest podstawowe, jest cholernie elementarne. Nie ma tarcz strzelniczych ani karabinow maszynowych, a polowa chlopakow nigdy wczesniej nie miala w rece broni, wiec konczy sie tym, ze Seamus pokazuje im co i jak, musztruje i tak dalej. Formowac szyki, wystepowac plutonami, oddawac po kilka strzalow. Wyposazenie i amunicja sa cenne i rzadkie, przybywaja niewielkimi partiami; pare starych lewisow do zestrzeliwania samolotow, francuskie chauchaty, na ktore Seamus patrzy z zimna pogarda, i karabiny, ktore dostaja na poczatek - trzeba oprzec pieprzona kolbe o ziemie i uzyc buta, zeby go odbezpieczyc, bo nie da sie tego zrobic reka. Co by dal za leeenfielda! Chinchon, 11 lutego. Dwanascie godzin szkolenia na rosyjskim chlodzonym woda karabinie maszynowym Maxim i nastepnego ranka zostaja wyslani na front do Jaramy, cztery brygady, razem pietnascie tysiecy ludzi przeciwko trzydziestu tysiacom Niemcow, Wlochow i Maurow wyposazonych w najlepszy sprzet dostarczony przez Hitlera i Mussoliniego. Ale oni maja cos, czego nie maja cholerni faszysci, poborowi i najemnicy. Sprawe, o ktora warto walczyc, republike do obrony i braterstwo uniesionych piesci przeciwko faszystowskim salutom. Mucho fuerte, mowia Hiszpanie. Mucho fuerte. -Widzicie, tego potomka, wojownika, ktorego teraz szkola przeciwko sobie, nic nie powstrzyma. Slyszycie? Nic. Henderson stoi na zewnatrz kregu i czubkiem buta dotyka soli, mimo calej mocy enkin zostajac po bezpiecznej stronie wiazania Seamusa, gdzie Mowa nie moze go dotknac, gdzie slowa sa tylko slowami. Przynajmniej tak sadzi. -Jego plomien zawstydzi pieprzona blyskawice - warczy Finnan. - Jego ryk zagluszy grzmoty w niebie, roztrzaska trojzeby w morzu. - Napiera na peta z drutow. Krew splywa mu po rekach. - Ci bogowie, nowi panowie swiata, maja moc, zeby wstrzasnac ziemia. Ale przekonasz sie, ty pieprzona anielska cipo, on ma sile obudzic spiacego giganta. I dazac do zaglady jak glupcy, mysli Finnan, dowiedza sie, ze sluzyc ludzkosci to co innego niz rzadzic. Potrzasa glowa, wiekowy gigant, a serce Seamusa Finnana, Prometeusza, dudni w nim jak beben. -Przeciwko moim wrogom wystapia tak tytaniczne liczby i... -Masz nadzieje - odzywa sie Henderson. - Naprawde myslisz, ze ktos bedzie kiedys rzadzil diukami? -Mam nadzieje? - Finnan sie smieje. - Nie. Ja tylko mowie, co sie stanie. Beda cierpieli bardziej niz ja. -Dlaczego nie boisz sie rzucac takich slow? - pytaja bitmity. Henderson slyszy to i cofa sie, wyraz pogardy znika z jego twarzy. Przyglada sie uwazniej wzorowi z czarnej krwi i atramentu na zmaltretowanym ciele jenca i po chwili w jego spojrzeniu pojawia sie strach. Seamus odpowiada bitmitom, ale patrzy na Hendersona. -Czego mam sie bac, skoro smierc nie jest mi przeznaczona? -Moga ci zadac jeszcze gorsze cierpienia - sycza bitmity. -Niech zadadza! Wlasnie tego sie po nich spodziewam. -Byloby madrze okazac szacunek. Drastyczny... -Oddawac czesc i modlic sie - przerywa im Finnan. - Pochlebiac wladcom, kazdemu po kolei. Diukowie mnie nie przerazaja. Niech robia ze mna, co chca. Niech triumfuja. Nie beda rzadzic dlugo. - Kreci glowa. Co ja widze? - Czy to nie poslaniec diukow, lokaj tyranow? Chyba ma dla nas nowa, wspaniala wiadomosc. Jak tam wojna przeciwko rzeczywistosci? Postac w czarnej skorze na tle bialych polci i oszronionego metalu. Plastikowe pasy chwieja sie za skryba Przymierza, architektem tego, co mialo byc niebem na ziemi. Metatron. Minister bogow 1. i 2. kompania zostaly zmuszone do odwrotu ze Wzgorza Samobojcow, jak je nazwali, ale Finnan i jego chlopcy utrzymali je przez kolejny dzien. Dopiero kiedy 4. kompania zalamala sie pod gradem szrapneli - nie slac zadnych meldunkow -faszystom udalo sie ich otoczyc, lecz nawet wtedy mogliby sie utrzymac, gdyby nie skurwiele, ktorzy wyrosli przed nimi w martwej strefie i ruszyli do przodu z piesciami uniesionymi w salucie, wolajac kamerad, kamerad! i spiewajac Miedzynarodowke. -Strzelac! - ryknal Seamus glosem ochryplym od dymu i wykrzykiwania rozkazow przez caly dzien. - Ognia, do kurwy nedzy! Strzelac! W chaosie i zamieszaniu niektorzy go posluchali, inni nie, a potem bylo juz za pozno, faszysci ich dopadli i rozpetalo sie pieklo. Na koniec zostalo ich dwudziestu dziewieciu ze stu dwudziestu, Harry Fry, dowodca kompanii, dostal w ramie pieprzona kula dum-dum. Oczywiscie konwencja genewska gowno znaczyla dla tych faszystow. Seamus widzial, jak zastepca dowodcy, Australijczyk Ted Dickinson maszeruje do drzewa i robi w tyl zwrot, kiedy znalezli przy nim papiery i powiedzieli, ze teraz musi walczyc za faszyzm albo umrzec. -Salute, towarzysze! - wykrzyknal, gdy zaterkotaly karabiny. Teraz maszeruja na Navalcarnero, trzydziesci kilometrow na poludniowy zachod od Madrytu, kciuki maja powiazane drutem, mauryjska kawaleria w dlugich plaszczach i fezach pogania ich uderzeniami szabli w glowe albo w ramie. Jakis zolnierz siega do kieszeni po papierosa i zostaje zastrzelony na miejscu. Nazywal sie Phil Elias. Wreszcie docieraja na miejsce i zostaja wtraceni do cel, po dziewieciu w kazdym z trzech malych, zakratowanych pomieszczen. Przesluchujacy ma oksfordzki akcent. -Na Jowisza, w niezly pasztet sie wpakowaliscie, co? - mowi. -Ty intrygancie, bardziej gorzki niz sama gorycz, ktory oddales taka przysluge smiertelnikom zyjacym krotka chwile. Ty zlodzieju ognia. Wypowiadajac te slowa, Metatron wchodzi do kregu. To rytual, inwokacja. Finnan czuje, ze budzi sie w nim tozsamosc. -Przymierze zada, zebys podal nazwe organizacji, ktora, jak sie chwalisz, "zrzuci nas z tronu". - Unosi reke, jakby chcial poglaskac powietrze. Wiry czarnego dymu, oparu albo kurzu plyna ku niej, okrazaja ja, spowijaja. To pokaz sily, wladzy. - Mow jasno. Bez zagadek. Ze szczegolami. I nie zmuszaj mnie, "Prometeuszu", do drugiej podrozy, bo przekonasz sie, ze nie bawi nas takie... -Jaki pompatyczny w swojej Mowie, nadety i arogancki - szydzi Finnan. - Nadajesz sie jak diabli na ministra bogow. Jestes nowy u wladzy i myslisz, ze twoje panowanie bedzie dlugie? Metatron marszczy czolo. Finnan przyglada mu sie bacznie, czyta z zacisnietej szczeki, sciagnietych brwi, ramion sztywnych od brzemienia wojny. Aniol wyglada na znuzonego, zmartwionego. Sprawy nie ida dobrze. Seamus dostrzega napiecie w drgajacych czubkach jego palcow, nieswiadomy odruch kogos, kto stara sie zachowac panowanie nad soba. Czlowiek, ktory widzial przypadki nerwicy frontowej, widzial, w jaki sposob umysl potrafi igrac z cialem, wie, ze w tych subtelnych objawach, dla innych zwykle niezauwazalnych, czasami jest prawda domagajaca sie ujawnienia. Klopoty w szeregach? Gorzej, mysli Finnan. Klopoty na szczycie? -Wiesz, co ci powiem, czlowieku? - mowi. - Widzialem juz dwie potegi stracone z tych samych wysokosci, a wkrotce zobacze trzecia, twojego obecnego pana, jak leci na leb, na szyje. Na slowo "pan" Metatronowi drga powieka i Finnan utwierdza sie w podejrzeniach, zupelnie jakby dostrzegl pierwszy pulsujacy sygnal na ekranie radaru. Glos Boga, skryba Przymierza, ma watpliwosci. Tak, Seamus dobrze wie, co to kryzys wiary, dlatego potrafi rozpoznac go u innych po zacisnietych ustach. -Esta tarde todos muertos - mowia. - Tego popoludnia wszyscy umrzecie. Woz smierci toczy sie dalej. Przydzielaja jencow do pracy na stacji kolejowej na linii Lizbona - Madryt, w centrum dystrybucyjnym, gdzie widza towary przyjezdzajace z Portugalii, z Wielkiej Brytanii, tak, z cholernej Brytanii: puszki sardynek, karabiny Lewisa, czego tylko dusza zapragnie. Ten widok ma ich zlamac, uswiadomic im, ze walka jest daremna i bezsensowna, ze nie moga wygrac, skoro ich wlasny kraj ma w nosie Republike Hiszpanska i zostawia ja, zeby sama walczyla przeciwko Franco i jego falangistom wspieranym przez cala potege Rzymu i Trzeciej Rzeszy. Woz smierci odjezdza z kolejnymi trzydziestoma cialami. Straznicy usmiechaja sie i mowia: -Esta noche todos muertos. Dzisiaj wieczorem wszyscy umrzecie. Ustawiaja ich w dwoch szeregach na dziedzincu obozu, kazdemu daja po papierosie, a ludzie z aparatami fotograficznymi pstrykaja zdjecia, zeby pokazac, jak dobrze traktuje sie jencow, udowodnic swiatu, ze szlachetni rycerze w czarnych koszulach zachowuja sie honorowo i uczciwie. Czy nie o to wlasnie chodzi w faszyzmie? Wrocic do zwyczajow starozytnego Rzymu, teutonskich rycerzy i hiszpanskiej kawalerii, do tradycji i ducha dawnych wojownikow. Na fotografiach nie widac wszy pelzajacych po ich cialach. Jency trzymaja w rekach papierosy, ale zaden nie dostal zapalek. -Manana por a la manana - mowia wieczorem straznicy, obiecujac, ze jutro rano nie skonczy sie na kolejnych trzydziestu trupach, tylko ze bedzie ich trzydziesci rano, po poludniu i wieczorem. Dziewiecdziesieciu dziennie. -Myslisz, ze twoi nowi panowie sprawia, ze zadrze ze strachu - ciagnie Finnan. - Daleko mi do tego. No juz, zmykaj z powrotem tam, skad przyszedles. Nic ze mnie nie wydobedziesz. Metatron musi ze soba walczyc, zeby nie okazac wscieklosci. To luksus, na ktory nie moze sobie pozwolic, w przeciwienstwie do tego zaslepionego glupca, buntownika z ogniem w duszy, Prometeusza, ktory dal ludzkosci mozliwosc spalenia swiata, ale nie chce pojac, ze pomstuje na rozum i porzadek. A nawet gorzej, bo widzi jasniejace swiatlo rozumu jako tyrana, bezimienne bostwo bez twarzy zasiadajace na pustym tronie uwaza za zlego krola, a nie za jedynego prawdziwego wladce kazdej duszy, wszystkich archetypow enkin, wojownikow, poetow, mysliwych, skrybow. Z powodu takich ludzi Przymierze jest konieczne. Rewolucjonistow. Ile rewolucji konczy sie rzeka krwi, trupami i ogniem? Ogniem, ktory kochaja tak bardzo, ze chca, by swiat poznal jego straszne piekno. Kto jak kto, ale Metatron dobrze o tym wie. Pamieta Gabriela umazanego krwia i sadza po Sodomie i Gomorze. Lecz tamto bylo konieczne. Nadzwyczajne sytuacje wymagaja nadzwyczajnych srodkow, a teraz... Metatron stara sie nie myslec o Gabrielu siedzacym na tronie, ktory powinien byc pusty. -Zuchwalosc sprowadzila na ciebie te wszystkie cierpienia - stwierdza. -Nie zamienilbym swoich lancuchow na twoje - odpowiada Finnan. - Lepiej tkwic na tej skale niz byc psem prowadzonym na smyczy przez diukow. Zuchwalstwo jest usprawiedliwione wobec takiej obrazy boga jak ty. Metatron kuca, zeby spojrzec prosto w oczy zwiazanego czlowieka. Zaskakuje go smutek, ktory slyszy we wlasnym glosie. -Jestes taki szczesliwy, ze chcesz tutaj zostac? - pyta. -Szczesliwy? Zyczylbym takiego szczescia swoim najdrozszym wrogom. Nie pozbawiaj siebie mojego blogoslawienstwa. Metatron kladzie reke na haku do miesa, ktory tkwi w piersi Finnana, ale sam nie wie, czy po to, zeby go wyciagnac, czy wkrecic glebiej. Czuje na dloni laskotanie bitmitow. -Obwiniasz mnie za swoje cierpienie? - pyta. -Obwiniam tych, ktorym kiedys sluzylem, ze mnie zdradzili. Metatron zaglada gleboko w oczy Seamusa Finnana i to co kryje sie za nimi. Wiez zostala ustanowiona, naznaczenie sie dokonalo. Nie jest istotne, ze ten maly irlandzki enkin urodzil sie zaledwie sto kilka lat temu w jakims dublinskim slumsie albo na zabitej wsi, ze tego czlowieka po raz pierwszy spotkal na kempingu przyczep posrodku Mojave pare lat temu. To tylko fizyczny fakt, a tutaj liczy sie metafizyka. Metatron patrzy w jego oczy i czuje lzy w swoich, bo rozpoznaje przyjaciela, starego druha, tak gleboko pogrzebanego w Welinie przez ostatnie millenia, ze jest tam pod wszystkim, we wszystkim i we wszystkich. Zawsze byl idealista. Wspanialym, glupim idealista, ktorego Metatron nigdy tak naprawde nie potrafil nienawidzic. Nie, nie moglby go znienawidzic. Nie Seamusa. Nie Szamasza. Nie Samaela. Niech przyjda -Perorujesz i grzmisz jak szaleniec chory na umysle - stwierdza Metatron. -Tak, chory i szalony - zgadza sie Seamus. - Chory z nienawisci, szalony z wscieklosci. Moze masz dla mnie lekarstwo, przyjacielu? Metatron kreci glowa. Zawsze taki sam. Niegdys promienny enkin, awatar slonca, Seamus Szamasz, bog sumeryjskiego lata, teraz skazony i zgorzknialy. -Gdybys nie cierpial, bylbys nieznosny. -Miej litosc! - warczy Seamus. - A moze Przymierze nie zna tego slowa? Z czasem je poznasz, obiecuje ci. -Nadal nie potrafisz trzymac jezyka za zebami? -Inaczej nie rozmawialbym z niewolnikiem. Kto teraz rzadzi, Enochu? Bo to jasne jak pieklo, ze nie ten sam czlowiek, ktory tak bardzo kochal sprawiedliwosc, sama idee sprawiedliwosci, madrosci i milosierdzia - tak, pieprzonego milosierdzia rowniez -ze wyryl je we wlasnej duszy, rozlozyl na czesci i zlozyl ponownie, zeby sprobowac, tylko sprobowac zrobic to samo ze swiatem. Co sie z toba stalo, Enochu? Co sie stalo z Przymierzem? Czy nie jest wlasnie tak, jak powiedzialem? -Nie! Metatron uswiadamia sobie, ze drzy. Zawsze wiedzial, ze to ryzykowne przedsiewziecie i pod pewnymi wzgledami skazane na niepowodzenie. Nie moga nic poradzic na to, ze sa archetypami, ktore dla nich stworzyl, tak samo jak wszystkich innych enkin Przymierza, od najnizszych sebitti po najwyzszych serafinow. Metatron i Samael nie byli inni, wiec od poczatku wiedzial, ze nie dostanie odpowiedzi na swoje pytania, nie od glownego, zaprzysieglego wroga Przymierza, tego, ktory slowu satan nadal calkiem nowe znaczenie. Nieprzyjaciel. Diabel. Tylko ze on jest czlowiekiem intelektu, logiki i nigdy nie rozumial, dlaczego Samael sie zmienil, a skoro nie moze tego pojac, dopasowac do swojego modelu swiata i ludzkosci, w takim razie... -Wiec nie dasz nam tego, o co prosimy? -Oddam wam wszystko, co jestem winien. Mozesz byc tego pewien. -Nie mow do mnie jak do dziecka. -O, to nie jestes dzieckiem? - drwi Seamus, podnoszac glos. - Jestes bardziej, kurwa, naiwny od dziecka, jesli spodziewasz sie w ten sposob dowiedziec ode mnie roznych rzeczy. Wykreca sie w petach, krzywi z bolu, nachyla do aniola, tak ze hak wbija sie glebiej... Metatron, przerazony, lapie go za reke. -Nie ma takiej tortury czy meki - mowi Seamus - ktora zdolalby wymyslic jakikolwiek bog, zeby mnie zmusic do powiedzenia, co bedzie, poki mnie nie uwolnicie. Przyslij Gabriela. Niech miota ogniem. Albo Michala, Uriela, Azazela. Niech przyjda ze sklebionymi chmurami gradowymi, z piorunami, niech uczynia na ziemi chaos i zamet. Ale zaden z was nie nagnie mnie do waszej woli i zaden nie pociagnie mnie za jezyk, zebym zdradzil, kogo los pozbawi wladzy. Metatron odwraca sie i wychodzi z kregu, staje z reka oparta o zamrozona tusze. Patrzy na bitmity pelzajace po jego dloni. Juz niewiele brakuje. Teraz powinien wreszcie uzyskac to, czego potrzebuje; wystarczy jedynie zaladowac dane, jak zwykli mawiac. Ale gdyby dowiedzial sie prawdy z pierwszej reki, gdyby zdolal zapedzic buntownika z powrotem do zagrody... Idzie wolno w strone krzesla, wkracza w solny krag. -Zastanow sie dobrze, czy ten upor poprawi twoj los - mowi. Wiezien czlowiek usmiecha sie i odpowiada lagodnym glosem: -Enochu, moj los zostal przesadzony dawno, dawno temu. Irytacja Metatrona znajduje ujscie w zdlawionym, gardlowym po mruku. -Sprobuj, ty uparty, dumny glupcze. Popatrz na swoje cierpienie i sprobuj byc choc troche madrzejszy. Seamus prycha. -Na prozno mnie namawiasz i denerwujesz, stary. Nie ludz sie ani przez sekunde, ze w obliczu gniewu zmienie sie w babe. Nie mysl, ze kiedykolwiek bede blagal skurwieli, ktorych nienawidze, na kolanach, ze zlozonymi rekami jak dziewczynka modlaca sie do groznego boga: O, uwolnij mnie od tej strasznej kary, prosze. Daleko mi do tego. Jestescie tylko kolejna fala, ktora sie przeze mnie przetacza i plynie dalej. -Zdaje sie, ze to, co mowie, nic dla ciebie nie znaczy. Metatron patrzy na upadlego aniola, ktory nadal gryzie wedzidlo jak nieujezdzony kon i wierzga przy kazdym nawrocie. Jesli istnieje bog gniewu, mysli, to on nim jest. Nie da sie go zmiekczyc ani ulagodzic modlitwami. -Ale wierz mi, twoja wscieklosc jest niewlasciwie skierowana, i to czy ni cie niemadrym, slabym. Duma dla samej dumy bez madrosci to nic, mniej niz nic. Zastanow sie. Jesli moje slowa nie sa w stanie cie przekonac, jesli nie pozwalasz, zebym ci pomogl, pomysl o burzy i o kolejnych probach, ktore cie czekaja. To nie miala byc grozba, naprawde, ale Metatron slyszy ja w swoim glosie. Stojacy w drzwiach Henderson, ktory udaje, ze nie podsluchuje, z aprobata kiwa glowa. Miniaturowy Michal, aniol lodu, jak ten, ktory stoi za Gabrielem zasiadajacym w szczycie stolu i popiera go w kazdej sprawie. Wczoraj byli w Chinach, zniszczyli bron nuklearna i biologiczna, ale nie wybuchem, tylko nocnym spiewem tysiaca sebitti rozrzuconych po calym kraju, od turysty na Wielkim Murze po biznesmena z Pekinu, a wszystko po to, zeby oczyscic pole dla misji odszukania i zlikwidowania sliniacego sie idioty, ktory kiedys, dawno temu, byl cesarzem. Wprawdzie bylo to niezbedne -zgrzybialy enkin majacy w sobie cztery tysiace lat Mowy jest bardziej niebezpieczny niz zoltodziob - ale ludzie wpadli w panike, bo enkin przewrocili ich swiat do gory nogami. Michalowie, Gabrielowie, Hendersonowie nie nadaja sie do tego, zeby brac udzial w odbudowie. Metatron scisza glos. -Zadnego schronienia. Zadnej ucieczki. Bogowie, ktorych nienawidzisz, rozlupia te skale gromami i blyskawicami, ciebie spopiela i pogrzebia. Chcesz spedzic w ten sposob wiecznosc, zanim ujrzysz swiatlo? -O, przyslij skrzydlate psy diukow, krwiozercze orly, wszystkie co do jednego. Niech rozszarpia moje cialo na strzepy i pozywia sie nim, moga ucztowac na mojej watrobie, wyrwac mi serce, a ja wyhoduje nowe kazdego pieprzonego dnia. Wole cierpiec w pozbawionych slonca czelusciach pelnych smoly i nienawisci. Nie spodziewam sie ulgi w cierpieniach, poki jakis bog - jesli ktorys zasluguje na to miano -poki nie pojawi sie jeden odwazny skurczybyk, zeby dokonczyc to, co zaczalem. -Kto? -Zapytaj swoje male bestyjki - rzuca Seamus. - Przeciez po to, kurwa, je na mnie naslales, prawda? Wiec pytaj, przyjacielu. Zobacz, co maja do powiedzenia. -Daje ci szanse. Zastanow sie dobrze. To nie jest czcza pogrozka. Wysluchaj mnie, uwierz, ze mowie szczerze. Glos Boga nie potrafi klamac. Dotrzymalem kazdego danego slowa... -Zapytaj bitmitow. Na jego twarzy maluje sie dziwny wyraz, ktorego Metatron nie umie odczytac. -Rozejrzyj sie wokol siebie i pomysl. Naprawde uwazasz, ze lepiej byc dumnym niz rozsadnym? -Zapytaj ich. -Istotnie to, co mowi pustelnik, nie wydaje sie nam niesluszne - sycza bitmity czarnymi slowami zlozonymi z dzwieku i obrazu, wirujacymi w powietrzu jak dym. Metatron wychodzi z kregu, one podazaja za nim. Unosza sie ze zwiazanego enkin jak nici wodorostow. Albo jak macki, bardziej swiadome, dzialajace celowo. Aniol robi kolejny krok do tylu, rozglada sie za kanalem wentylacyjnym, rura, przewodem, ktorymi dostaly sie tutaj te przeklete, zainfekowane bitmity, ale nic takiego nie widzi. Patrzy na bialy krag, ktory powinien je zatrzymac, tak jak wiezi moc buntownika. Macki dryfuja nad sola, jakby jej tam nie bylo. -On ci radzi poszukac madrych slow - mowia. - Odlozyc na bok niepohamowana dume. Powinienes to zrobic. Czlowiek tak madry jak Foresight postapilby glupio, gdyby nie wysluchal glosu Boga. W ich szepcie jest wyrazny sarkazm. Metatron otrzasa sie ze zdziwienia i wyciaga reke, zeby zgarnac bitmity. Jego palce naprawiaja je w powietrzu, robia na nich znak, rekawica przekazuje polecenia. Nie powinno do tego dojsc, ale najwazniejsze, ze maja informacje, ktorej potrzebuje. Te skazone stworzenia nadal sa jego dzielem i on umie poradzic sobie z nimi tutaj, tak samo jak radzil sobie tam. Sa tylko automatami z odrobina sztucznej inteligencji, namiastka zywych, rozumnych istot. Czymkolwiek zainfekowala je Eresz, nie mogla sie rownac z prawdziwym mistrzem dusz. Metatron wykonuje dlonia energiczny ruch, jakby nawijal line na nadgarstek, i ciagnie. Macki skrecaja sie nad buntownikiem, suna ku aniolowi ze zwiewna lekkoscia i zatrzymuja przy jego rece. Od zakrwawionej piersi Seamusa Finnana do dloni Metatrona ciagna sie smugi. Dotykaja go, cofaja sie, kraza wokol niego i wracaja, jakby go badaly, jakby go, do licha, studiowaly. Pasemka czerni osiadaja mu na wlosach, jezyki dymu muskaja jego twarz. Skryba wydaje komende. Bitmity go ignoruja, pelzna po skorzanym rekawie jego kurtki, tworza na nim wzor, rodzaj wirujacej spirali, swastyke ze zbyt dlugimi ramionami. -Wiedzialem, ze to wszystko powie - mowi Finnan z powaga, zwracajac sie do bitmitow. - Ale pamietajcie, ze nie jest wstydem dla czlowieka znosic tortury z rak wroga. Gdy bitmity wracaja i zaczynaja wokol niego wirowac, spetany enkin usmiecha sie, zaciskajac zeby z grymasem bolu na twarzy. Krag soli sie rozsypal, tworzac inny wzor, biale opilki zelaza w polu magnetycznym. -Niech sobie ciskaja rozwidlone blyskawice - grzmi buntownik. - Niech miotaja plomienie. Niech powietrze rozdzieraja gromy, niech sza leja wiatry. Niech wyrwa ziemie z fundamentow, a morze niech sie pod niesie, az balwany zaczna sie rozbijac o gwiazdy na niebie. Niech wrzuca moje cialo do plynnej smoly, w glebokie fale przeznaczenia. On mnie nie zabije, a ja zachowam swoja pieprzona dume. Ogien w nocy Oddaja go pod sad wojenny, gdzie jego obronca jest porucznik z faszystowskiej Tercio, hiszpanskiej Legii Cudzoziemskiej. Oskarzaja go o udzial w rewolucji. Akurat o to, co za cholerna ironia losu, mysli Seamus. On tutaj broni republiki przed pieprzonymi faszystami, ktorzy zbuntowali sie przeciwko prawowitej wladzy, Franco i jego cholerni falangisci niszcza wszystko na swojej drodze, rozstrzeliwuja poetow, na przyklad tego Lorce, a to oni, z Brygad Miedzynarodowych, wychodza, kurwa, na rewolucjonistow. Porucznik oczywiscie nie mowi nic na obrone Seamusa, samemu Finnanowi tez nie pozwalaja zabrac glosu, wiec proces pokazowy trwa, az zostaja ogloszone wyroki: dwaj skazani na smierc, czterej na dozywocie, reszta na trzydziesci lat ciezkich robot. Ale Seamus slucha ich i wcale sie nie boi. To oni, wedlug niego, sa sadzeni. Wojna w Hiszpanii nie zostanie zapomniana i nawet jesli zamkna go w ciemnej celi, zeby tam zgnil, jego bracia zjawia sie tutaj ktoregos dnia i go uwolnia. Poznym latem 1937 roku dostaja wiadomosc, ze beda repatriowani. Wymiana jencow. Tak wiec zostaja zwolnieni z wiezienia - San Sebastian sie nazywalo - i Seamus rozkoszuje sie pierwszym szorowaniem od trzech i pol miesiaca, pierwszym goleniem. Maja, kurwa, tylko trzy zyletki na dwudziestu siedmiu, dlatego musza rzucac moneta, ale mimo wszystko jest prawdziwe golenie, o tak. To dopiero cos. On oczywiscie jest dziewiaty w kolejce, cholerny pechowiec jak zwykle. Potem wraca do Wielkiej Brytanii, do Glasgow i chodzi na zebrania partyjne, opowiada o Hiszpanii Franco i sam o niej rozmysla. Dostaje list z Ministerstwa Spraw Zagranicznych z prosba o zwrot pieprzonych pieniedzy wylozonych na jego bilet powrotny. Skurwiele! Przez caly czas zastanawia sie, czy moga wygrac, czy w ogole im na tym zalezy, czy bylaby jakas roznica, gdyby siedzieli na tylku i patrzyli, jak Hitler i Mussolini maszeruja przez cala Europe. Do diabla z Hitlerem i Mussolinim, Chamberlainem, Franco i cala reszta, z kazdym jednym sukinsynem. I wraca. Mowa wypelnia rzeznie, oddziera pasy miesa z zamrozonych tusz, zlobi rysy na betonowej posadzce. Bitmity tworza krag i wyfruwaja na zewnatrz, mijajac Metatrona, przelatujac przez niego. Aniol odwraca sie i widzi, ze Henderson gwaltownym ruchem unosi rece do glowy. Gdy je opuszcza, stworzenia pelzaja po jego twarzy jak wszy, zbieraja sie w miejscach, gdzie widac dopiero zapowiedz przyszlych zmarszczek: kurzych lapek, bruzd na czole, fald przy nosie. Wlaza do ust, oczu i nozdrzy, zlobia go, wydrapuja na nim inicjaly, naznaczaja. Sebitti zaczyna wpadac w panike. Jak w ataku paranoi wywolanej przez narkotyki, oklada sie po twarzy, probuje zedrzec z niej skore. Wpada plecami na sciane. Z szerokich pekniec, ktore sie w niej pojawily, wyplywaja ciemne smugi. -Lepiej odejdz - mowi Seamus. Metatron odwraca sie i widzi wokol siebie zamiec czarna od bitmitow, biala od lodu. Jego glowe wypelnia szum. Aniol krzyczy do ukradzionych maszyn: -To tylko goraczkowe bredzenie, belkot oblakanego! Sluchacie przechwalek szalenca? Czymze one sa, jak nie wyrazem najglebszej rozpaczy? Bitmity ciagna swojego tworce za skorzany plaszcz, miotaja jego polami, szarpia dredy. Metatron z trudem toruje sobie droge do krzesla Finnana i chwyta go za ramiona w miejscu, gdzie lacza sie z szyja, jakby nie wiedzial, czy go zabic, czy pocieszyc. -Twoje szalenstwo nie ma granic. Ziemia drzy. Gdzies niedaleko rozlega sie ostry trzask pioruna, migaja zygzaki blyskawic, oslepiajace, blekitne posrod szarosci, jaskrawoniebieskie jak oczy Finnana. Burza bitmitow odpycha Metatrona do tylu, a on czyni ostatnia rozpaczliwa probe podporzadkowania ich swojej woli. -O wy, ktore wspolczujecie cierpiacemu, odejdzcie stad - intonuje - zeby nie ogluszyl was huk jego grzmotow. -Zaspiewaj nowa piesn, jesli chcesz nas przekonac - brzecza bitmity. - Twoje grozby sa nie do zniesienia. Chcialbys, zebysmy go teraz zostawily jak tchorze porzucajacy przyjaciela? Bedziemy towarzyszyc mu we wszystkich cierpieniach. Uczymy sie od niego. On nas uczy. Podnosza aniola niczym szmaciana lalke, z ramionami rozpostartymi szeroko jak przy spadaniu swobodnym. Metatron jest wsciekly, szaleje z frustracji. -O tak - spiewaja bitmity - nauczylysmy sie nienawidzic. A ludzi dumnych, ktorzy zdradzili zaufanie, darzymy najwieksza nienawiscia. Ciskaja go jak zabawke, marionetke, ktora wpadla w szal. Sciana uderza go w plecy, podloga tez jest twarda, ale wyraznie sie pod nim chwieje. -W takim razie pamietajcie! - krzyczy Metatron, czolgajac sie do drzwi. - Pamietajcie, ze was ostrzegalem! Ale nie wie, czy wrzeszczy na bitmity, czy na zbuntowanego enkin. I czy w ogole jest jakas roznica. -Podobno byl w Guernice, kiedy faszysci ja zbombardowali. -Naprawde? - pyta Seamus. - A sam tez wam to powiedzial? Patrzy znad kieliszka, ponad ramieniem Foxa, ktory siedzi naprzeciwko, lekko przygarbiony, jakby zdradzal jakis sekret, i kciukiem dyskretnie wskazuje za siebie. Ostatnio tocza sie walki uliczne miedzy komunistami i anarchistami, w kawiarni jest cicho i martwo w te szara niedziele, wiec Seamus ma doskonaly widok na puste stoliki, niektore z rozlozonymi parasolami. Ma doskonaly widok na dupka. -Nie. Nic o tym nie mowil... -Bo to jasne, ze nie jest zadnym pieprzonym bohaterem z pieprzonej Guerniki -stwierdza Finnan. Tamten siedzi w glebi kawiarni, sam przy stoliku, pochylony nad kieliszkiem, pijany jak skunks. Seamus wszedzie poznalby te twarz; az za dobrze wryla mu sie w pamiec. Zupelnie sie nie zmienil, stwierdza Finnan. Nie postarzal sie ani troche, co jest... dziwne i niesamowite. Tak jak ty, dodaje w myslach. Seamus Padraig Finnan, kiedys sierzant Royal Dublin Fusiliers, a teraz, dwadziescia lat pozniej, komisarz polityczny brytyjskiego batalionu Brygad Miedzynarodowych. Siedzi w malej kafejce w Barcelonie i czeka na kolejny szalenczy zryw, zeby wypedzic faszystow z Hiszpanii. Tak, minelo dwadziescia lat, a zaden z nas sie nie zmienil, wcale. On jest dokladnie taki sam jak we Francji, ma te same blond wlosy, choc teraz rozczochrane, sterczace w nieladzie jak u kogos, kto co chwila przeczesuje je palcami, trzymajac glowe oparta na rekach. Nieczyste sumienie, mysli Seamus. I sobie, kurwa, na to zasluzyl. -Znasz go? - pyta Fox. Czy go zna? Seamus najchetniej zabilby cholernego angielskiego... -Wynosmy sie stad - mowi, zrywajac sie od stolika. - Chodzmy. Fox wzrusza ramionami, odsuwa krzeslo, wstaje i idzie za Seamusem, ktory woli odejsc, zanim zrobi cos, czego pozniej bedzie zalowal. -Wiesz, dla chlopakow to bohater - tlumaczy Fox. - Sam zabil wiecej faszystow niz reszta kompanii... -To swietnie. Naprawde, kurwa, wspaniale. Pijany unosi glowe znad kieliszka i odwraca sie, slyszac ten akcent, ten glos. Seamus oglada sie na niego i... Czas zwalnia. Jack Carter. Seamus Finnan. Patrza na siebie przez przepasc tozsamosci, dwadziescia lat okopow, buntow i zimnych wyjacych wiatrow. I obaj rozpoznaja, nie siebie nawzajem, lecz to, co ich laczy. Ten moment znika w refleksie slonca, ktore przedziera sie przez chmury, odbija od czegos, co znajduje sie za Finnanem, a potem w oczach Jacka Cartera, kiedy ten zrywa sie, przewracajac krzeslo, i z pistoletem w rece skacze po stolikach, nad ich glowami, celujac w sportowy samochod z odsunietym dachem, ktory nagle wyjezdza z bocznej uliczki i pedzi prosto na nich. Wychyla sie z niego czlowiek, mierzy z karabinu maszynowego. Jezu, ale w jego glowie tkwi kula, posrodku czola widnieje czerwona plamka, szklo z roztrzaskanej przedniej szyby sypie sie z brzekiem na jezdnie, samochod wpada w poslizg, obraca sie, a kiedy Jack Carter, Szalony Jack Carter laduje przed nimi, laduje w kucki jak zwierze albo aniol, mniej niz czlowiek, wiecej niz czlowiek, z jego ust wyrywa sie ryk, pojazd sunie na chodnik, w okno sklepu, Carter, w przysiadzie, kieruje bron w tamta strone, ale Seamus uswiadamia sobie, ze nie zostal oddany ani jeden strzal, powietrza nie przeszyl swist pocisku, tylko dzwiek wydany przez Szalonego Jacka, werbalne kule, stalowe przeklenstwa roztrzaskujace czaszki ludzi z piatej kolumny, a potem tym samym slowem metalowego jezyka, wypuszczonym z lufy pustego pistoletu, Carter trafia w zbiornik paliwa, samochod staje w plomieniach, w kuli czerwonopomaranczowego ognia, czarnego dymu, deszczu szkla i stalowych odlamkow. Szalony Jack prostuje sie, chowa bron i odwraca sie do nich. Zaden nic nie mowi. Stoja i patrza na siebie, Carter i Finnan, z powrotem w chwili rozpoznania, podobni i jednoczesnie zupelnie rozni. Carterowi drzy reka, kiedy siega do gornej kieszeni bluzy khaki, prowizorycznego munduru czlonkow Brygad Miedzynarodowych. Nawet Fox sie nie odzywa, zagubiony w nieopowiedzianej historii, ktora laczy tych dwoch mezczyzn. Carter wklada papierosa w usta i powoli, z wahaniem, podaje Finnanowi drugiego, potem szuka jeszcze jednego, dla Foxa. Seamus bierze papierosa i wyciaga reke z zapalniczka, otwierajac stalowe wieczko. Klik. Carter nachyla sie, oslania plomyk dlonmi, obejmuje jak cos cennego. My, traby powietrzne, porywamy kurz i pyl. Skaczemy na podmuchach wiatrow, wiejemy przeciwko sobie w niezgodzie, bo my, krew, atrament, rzemioslo i Mowa, bitmity stworzone po to, zeby uczynic swiat taki, jaki sobie wymarzyles, zbieramy sie i rozpraszamy. Nie sadzimy, zebys naprawde tego chcial. -Nie przypisujcie swoich nieszczesc pechowi - powiada nasz dziwny, odziany w skory byly pan. - Nigdy nie mowcie, ze to diukowie wpedzili was w klopoty, ktorych nie moglyscie przewidziec. Wzruszylybysmy ramionami, gdybysmy je mialy. Szkoda, ze tego nie umiemy, choc nie przejmujemy sie ich brakiem. -Nie, to wszystko wy - belkocze Seamus, zaskoczony wlasnym gniewem. Bardzo staramy sie zrozumiec zagrozenie, ktore stanowimy. Jestesmy tylko sniacymi zmarlymi, obudzonymi w nowych szatach z kurzu, ktore od ciebie dostalysmy. Pozwol, ze my tobie tez damy dary ciala, smutek i radosc, juz tak bliska, dar smiechu i lez. Ale nie... -Tak, was trzeba winic za wszystko, co wam sie teraz przytrafia - spiewa Finnan. - Przez swoja lekkomyslnosc i glupote zaplaczecie sie w siec pewnego nieszczescia. Och, ale wlasnie tego chcemy, wiemy, co nas czeka, i tego sobie zyczymy. Tajemnica czlowieczenstwa jest tym, co probujemy na nowo poznac, pragniemy byc znowu tym, czym kiedys bylysmy. Dlatego odsylamy naszego dawnego pana, Metatrona, przez ten dziwny swiat, ktory nazywacie czasem i przestrzenia, przez Mrok, do domu, zeby spal gleboko w swoim upadajacym imperium az do chwili czuwania przy zwlokach i zaloby. Daleko. Daleko. Niech bawia sie jak dzieci na polach wiecznosci, graja w swoje wojenne gry dobra i zla, porzadku i chaosu, slusznosci i bledu. Ciemnosci i swiatla? Ciemnosc, odpowiadamy, to tylko materia, swiatlo zwiniete wokol siebie samego, waz zjadajacy wlasny ogon. A swiatlo? Swiatlo to ogien w nocy, plomien, ktory ogrzewa cialo i powoluje forme do istnienia. Ale teraz cicho. Tak, jestesmy mlode. Wiesz o tym wiecej niz my, zyjac swoim urzekajacym, roztanczonym zyciem malych stworzen, o tyle prawdziwszym niz wszelkie piekla i raje, o ktorych my, zmarli, snimy w Welinie, w spokojnych miejscach ukrytych gleboko w twojej glowie. Dlatego zwracamy sie do ciebie. -Oto burza, ktora zbieraja diukowie, twierdzicie. Jasne, wszystkie ich strachy zostaly uwolnione, nie tylko przez slowa, ale i uczynki, i coraz bardziej sie zblizaja. Wydajesz sie taki pewny siebie. Mozesz byc szalony, jak twierdzil nasz byly pan. Lecz my jestesmy martwe. -Ale swieta matka, ktora jest sama ziemia, i niebo obracajace sie w gorze, blask slonca, ktore swieci nad nami wszystkimi, patrza na mnie i widza cala niesprawiedliwosc, glupote i okrucienstwo, tak, mozecie byc tego pewne, mozecie byc pewne. Mimo ze jestes uwieziony w klatce z drutu i ciala, zazdroscimy ci. Mowisz: -Wytrzymam. EPILOG ENDHAYEN, MROK Mogli byc gigantamiPolna droga z dwiema glebokimi koleinami wijaca sie miedzy wydmami i skalami biegnie od molo i squatu Jacka w glab ladu, na polnocno-wschodni kraniec miasteczka, ostro zakrecajac przy podworku szmaciarza. Z domu prowadzi rowniez wlasciwa droga, ktora laczy sie z glownym traktem do Endhaven, ale jest dluzsza niz skrot przez wydmy, wiec brne piaszczysta sciezka, zadowolony, gdy wreszcie docieram do miejsca, gdzie staje sie bardziej ubita. Stromy grzbiet gorski i czarne skaly przyladkow oraz zalesione wzgorza na polnocy i poludniu chronia Endhaven przed najgorszymi atlantyckimi szkwalami. W dole, miedzy pastelowymi domami z prefabrykatow - jest ich dwiescie albo trzysta, wzniesionych na patchworku popekanych betonowych ulic i zyznych dzialek, na ktorych uprawia sie wysoko wydajne rosliny uzyskane dzieki bioinzynierii - ledwo widac morze. Powietrze jest nieruchome, schwytane w pulapke. Domyslam sie, ze wlasnie dlatego wybralismy to miejsce i dlatego szmaciarz nas tu przyprowadzil. Mamy tu schronienie przed kaprysami pogody, przed chlodnymi nocami i tym, co ze soba przynosza. Na grani, ktora oddziela Endhaven od plazy, trawa o grubych, ostrych zdzblach ustepuje miejsca miekkiej trawie i pasternakowi, a na de szarego nieba odcinaja sie biela luzno rozrzucone generatory wiatrowe, identyczne, odizolowane od siebie, jak instalacje sztuki wspolczesnej symbolizujace zagubienie i samotnosc. -Kiedy bylem mlodszy - wyznal kiedys Jack - wyobrazalem sobie, ze te wiatraki to gigantyczni zolnierze, wartownicy strzegacy miasta przed... no wiesz... przed Mrokiem. Nie wiem dokladnie, czym jest Mrok. Nikt nie wie. Wyobrazcie sobie potoki chmur. Wyobrazcie sobie fale cienia. Wyobrazcie sobie huragan szarosci, sciane mocy, ktora pedzi prosto na was i nie wiadomo, z czego jest utworzona - z deszczu, piasku, popiolu czy pary. Nadciaga co wieczor z ciemnosci na wschodzie, siega w dol z nieba niczym reka boga, zeby zmiesc kazdego idiote, ktory ma dosc dumy, zeby stanac samotnie naprzeciwko niej. No, prawie kazdego. W swojej skorupie kraba pustelnika, w domu na plazy, Jack zyje na jej krawedzi i wszyscy w Endhaven wiedza, ze potrafi przez nia przejsc jak aniol przez ognie piekielne. A szmaciarz, ktory mieszka na grani, musi miec jakas wlasna ochrone. Dla nas jest to grozna rzeczywistosc, przed ktora ucieklismy do Endhaven, jadac wozem szmaciarza. Tak w kazdym razie opowiadaja ci, ktorzy w ogole o tym mowia. Wiekszosc stara sie zapomniec, dlaczego i jak tutaj przybyli, oklamuje siebie, ze to tylko domy wakacyjne, ze w kazdej chwili mozemy wrocic do miast, do dawnego zycia, starych tozsamosci i ze zastaniemy wszystko bez zmian. Mysle, ze pocieszamy sie nawzajem tymi klamstewkami. -Szalony Tom. Powinnismy cie nazywac Don Kichot - stwierdzil kiedys Jack, zadzierajac glowe, zeby spojrzec na wiatraki. Potem musial tlumaczyc, ze owszem, Coyote to byloby fajne imie, ale wie, ze nie jestem rdzennym Amerykaninem i wcale nie to mial na mysli. Kilka oderwanych obrazow Nie wiem, rozumiecie. Nic nie wiem. Nie mam pojecia, czy to cywilizacja, czy jej pozory. Nie znam nawet wlasnego imienia. Nie potrafilem go podac, wiec nazwali mnie Tom, bo wygladam jak Tom. Malo co pamietam z czasow, zanim tutaj przybylismy, zaledwie kilka oderwanych obrazow, ktore wydaja mi sie bez sensu. Podobno swiat zaczal sie rozpadac przed moimi piatymi urodzinami. Pamietam jedynie, ze gralem w pilke z mala dziewczynka w za duzej sukience i chcialem, zeby moja matka znowu stala sie dorosla. Pamietam, jak biegla, chichoczac, przez park, ja za nia patrzylem i plakalem, siedzac na hustawce. Pamietam, jak wujek mnie laskotal, pamietam zapach jego tytoniu fajkowego i swiergotliwe, ptasie dzwieki, ktore wydawal. Pamietam karmienie dzieci w zoo. Wszystkie te wspomnienia dotycza swiata, ktory nie moze byc prawdziwy. Musze wiec opierac sie na tym, czego uczyl nas pan Hobbs, a on zawsze twierdzil, ze Endhaven to serce cywilizacji. Mowil o spolecznej umowie, dzieki ktorej funkcjonuje nasze miasteczko, poniewaz kazdy z nas wie, kim jest, ma okreslony status, cel, zadania. W wieku szesciu lat niewiele z tego rozumialem. -Wyobrazalem sobie, ze nie potrzebujemy szmaciarza - opowiadalem Jackowi - i ze wiatraki chronia nas przed Mrokiem. Ale czy zyjemy w swoich glowach, w domach wakacyjnych czy w obozie uchodzcow na koncu swiata, kiedy nadciaga Mrok, ludzie pamietaja, jak niepewne jest nasze nowe zycie, jak doslowna umowa spoleczna i co sie stanie z kazdym, kto ja zlamie. Ze jedno slowo szmaciarza moze rozwiazac nasze porozumienie, a wraz z nim stracimy poczucie przynaleznosci, wlasna tozsamosc. Nikt z nas nie wie, czym jest Mrok. Kazdy boi sie rozplynac w zmierzchu, zniknac. -Jeszcze tylko kilka godzin - odpowiada Jack na moje pytanie. - To samo stalo sie w miastach. -Wiec rozumiesz, dlaczego sie boimy. -Nie. Nigdy nie rozumialem, dlaczego ludzie na to pozwalaja. -Oni wcale nie postanawiaja zniknac. Jack tylko wzrusza ramionami. -Nie musi tak byc. Nie musi. Mniej niz nic -Aaa! Pieprz sie! -Ty sie pieprz! Jestes niczym. Grupa dzieciakow bawi sie w wysokiej trawie przy drewnianej stodole szmaciarza, ktora stoi pod oslona grani. Domyslam sie, ze wyjechal z miasteczka, bo dzieci nigdy by sie tam nie zapuscily, gdyby byl na miejscu. Przeszukuje wzrokiem horyzont i rzeczywiscie dostrzegam go na krancu Endhaven. Zaprzegniety jak kon do wozu wyladowanego grochem i fasola idzie wolno nieuzywana, zniszczona droga porosnieta zrudzialym jesiennym zielskiem, kierujac sie na zachod, w glab ladu, Bog wie dokad i po co. Zastanawiam sie, jak jest teraz w zrujnowanych miastach. Niektorzy przezyli i zapewne z nimi handluje szmaciarz. Ale gdy sie patrzy na druga strone zatoki, widac, jak niewiele budynkow jeszcze stoi. Czy plany ulic jeszcze maja sens, czy w ogole zachowala sie tani choc odrobina normalnosci, czy jacys wloczedzy grzebia w tym cmentarzysku, podobnie jak szmaciarz i Jack uzbrojeni przeciwko Mrokowi, wobec ktorego my w Endhaven jestesmy zbyt slabi? Wlasciwie dlaczego nie umiemy stawic mu czola, zastanawiam sie czasami, skoro oni to potrafia? Starzec Blake sadzil, ze da sobie rade z Mrokiem. Pamietam, jak splunal na but szmaciarza, rzucil mu w twarz przeklenstwo i oswiadczyl, ze zrywa umowe i niech go diabli, jesli bedzie zyl zgodnie z idiotycznymi zasadami przyzwoitosci narzuconymi przez operetkowego tyrana. Stal na grani, oparty o wiatrak, i ryczal pijacko, bez slow, do zachodzacego slonca, a potem odwrocil sie chwiejnie ku Mrokowi, ktory nadciagal od morza. Mialem wtedy osiem albo dziewiec lat i lezalem w lozku, zbyt przerazony, zeby wstac i podejsc do okna, ale slyszalem jego glos, a wlasciwie zwierzece wycie, stopniowo zagluszane przez huk burzy, szum wiatru i deszczu. Nie wiem, czy zniknal powoli, czy tornado nagle wyrwalo go z istnienia jak drzewo z ziemi, pozostawiajac jedynie kilka zlamanych korzeni. Wiem tylko, ze nastepnego dnia juz go nie bylo. -Jestes mniej niz niczym. Dziewczynka ciagnie za soba stary wozek dzieciecy, w ktorym siedzi druga, mniejsza. Gdy zatrzymuja sie przede mna, mlodsza pochyla sie i szepcze cos starszej do ucha. Obie wybuchaja smiechem, wieksza rzuca uwage, ze jestem chory. Bawia sie w sad. Nie powinno mnie to niepokoic, ale niepokoi. Szepty dzieci w spokojnym, martwym powietrzu Endhaven sa duzo ostrzejsze niz wiatr wiejacy na plazy. Wiem, ze jestescie samotne w tym plastikowym obozie koncentracyjnym, gdzie w nocy nie ma sie gdzie schronic, gdzie nic nie trzyma waszej duszy przy zyciu, a kiedy zginiecie, nic po was nie zostanie. Chce to powiedziec, ale milcze i ide dalej, garbiac plecy smagane ich zimnym smiechem, w ktorym pobrzmiewa strach. Plakat z Marlena Dietriech Pastelowozielony bungalow z prefabrykatow, ktory nazywam domem, stoi wprost na ziemi, jakby zostal tam przypadkiem zrzucony z ciezarowki. Jest wylozony sidingiem, ma niski, pochyly dach z okapem, ganek i cos w rodzaju podpiwniczenia. Prawie niczym nie rozni sie od innych domow w Endhaven i szczerze go nienawidze. Za ogrod sluzy kwadratowy splachetek ziemi z roslinami straczkowymi i grzadkami warzyw. Ide na tyly budynku, miedzy zbiornik na wode a mala szklarnie z uprawami hydroponicznymi, staje na drzwiach piwnicy, ktore w rzeczywistosci prowadza do generatora, i wchodze przez okno sypialni. Pokoj jest maly i spartansko urzadzony: dmuchany materac i pare kolder zamiast lozka, biurko, szafka na ksiazki ze znalezionym chlamem. Na scianie wyblakly czarnobialy plakat z Marlena Dietrich, na drzwiach ziarniste polaroidowe zdjecie Jacka. Na biurku stoi obiad, talerz z tradycyjna breja, nakryty miska, by nie wystygl - mala porcyjka jakiegos siekanego miesa z puszki i troche wieksza gotowanej fasoli; jedzenie mdle, ale pozywne. Od kilku miesiecy jest wielki popyt na przyprawy. Jem prawie nieswiadomie, nie czujac smaku, nie myslac. Pani Dalley otwiera drzwi i staje w progu, nie wchodzi do srodka, nic nie mowi, tylko patrzy na mnie z niemym wyrzutem, zbiera niewidoczne wloski z czarnego zakietu i spodnicy. Powinna sie raczej martwic o zbyt widoczne, posiwiale wlosy na swojej brodzie, mysle. Kiedy na nia spogladam, nie ucieka wzrokiem i o dziwo, po dlugim unikaniu konfrontacji jej oskarzycielskie spojrzenie wlasciwie przynosi mi ulge. Ale miedzy nami nadal panuje pelne napiecia milczenie. -To bylo dobre - mowie i przelykam ostatni kes konserwowej szynki (chyba). Zadnej reakcji. W drzwiach pojawia sie pani Kramer, rownie milczaca, rownie zagniewana. Nie moge powiedziec, zeby ich zachowanie mnie nie bolalo; sa mi prawie jak rodzina i nawet kiedy tak stoja z minami zgorzknialych starych panien, nie moge zapomniec, ze pani Dalley byla kiedys ciocia Stef, a pani Kramer Annie. Ta pierwsza miala roznokolorowe koraliki w siwych wlosach i kolko w nosie, druga uklekla na ziemi, zeby wytrzec smarki i lzy z mojej brudnej twarzy, a kiedy powiedzialem, ze nie pamietam swojego imienia, zaproponowala, ze od tej pory bede Tomem. -Szmaciarz tu byl - oznajmia pani Dalley. - Po ciebie. - Przygryza warge. -Wzywa cie na sad - dodaje pani Kramer. Przelykam sline. -Kiedy? - pytam. - Bo widzialem, jak wyruszal do miasta. Nie ma go w Endhaven. -Wraca wieczorem. Przyjdzie, zeby z toba porozmawiac. Pani Dalley wchodzi do pokoju, zeby zabrac brudne talerze z biurka, rozglada sie, zachowuje rezerwe. Co jest w jej spojrzeniu? Nienawisc, strach, poczucie winy, bol? Pewnie wszystko po trochu i moze... odrobina milosci. Jezu, pamietam, jak mi spiewala, zanim przyjechalismy do Endhaven, a wlasciwie do pani Kramer... Annie. Od pieciu lat albo wiecej nie widzialem, zeby trzymaly sie za rece. Brzydkie siostry, jak je nazywa Jack. Ale nie zawsze tak bylo. -Ja... przepraszam - mowi pani Dalley i opuszcza pokoj. Czyste, nowoczesne linie -Jack? Jack? - Slysze histeryczne tony w swoim glosie, gdy szarpie galke u drzwi, ktore nie chca sie otworzyc. Juz sie odwracam, zeby wejsc po zbitej z drewna wyrzuconego przez morze drabinie, ktora prowadzi na balkon bezposrednio z plazy, kiedy z tylu obejmuje mnie ramie, chlodny policzek muska moj kark. -Hej. Que pasa? Wykrecam sie w objeciach Jacka i wtulam usta w jego obojczyk, przywieram do niego, jakbym nie mogl ustac na nogach, a on byl jednym z filarow kosmosu. -Wszystko w porzadku? - pyta. - O co chodzi? Nie mowie nic, tylko caluje jego szyje, podbrodek, usta. -Co sie stalo? Caluje jego usta, podbrodek, szyje, piers. Jack majstruje prawa reka przy moim pasku. -Opowiesz mi pozniej - mowi cicho. -Nie spisz? - pyta Jack i caluje wewnetrzna strone mojego uda. - Tom? -Jeszcze nie - mamrocze i przeciagam sie. Boze, przydalby sie prysznic. Lezymy w glownej sypialni tej drogiej nadmorskiej rezydencji, na krolewskim lozu, bez materaca, tylko ze stosem grubych, dywanow, kolder i poduszek, ktore kaze Jackowi utrzymywac w czystosci. Jego pokoj jest jeszcze bardziej pusty niz moj, podobnie jak reszta domu, od dawna ogolocona ze szklanych i mahoniowych stolikow do kawy, chromowanych kuchennych stolkow, abstrakcyjnych obrazow i czego tam jeszcze. Wyobrazam sobie, ze zanim swiat oszalal, mieszkal tu architekt, ktory zaprojektowal i zbudowal sobie dom na plazy, same czyste linie, klasyczny modernizm, minimalizm i surowosc. Jak czasami Jack. Jack wacha mnie jak pies, laskoczac oddechem. -Ladnie pachniesz... slodycza i seksem... Mocny smrod zycia. -Urocze. - Obracam sie na lozku, tak ze lezymy twarza w twarz. - Jestes naprawde romantyczny, Jack. -Pieprzyc wszystko - rzuca ze smiechem. Pociera nosem o moj nos, ja odgarniam wlosy z jego czola. -Jestes gotowy? - pyta. Zamykam oczy i biore gleboki oddech. -Szmaciarz wezwal mnie na sad. Jack bierze mnie w ramiona. -Nic zlego nie zrobiles - stwierdza. - To ma byc nic? Jezu, Jack, przeciez... -To nie jego pieprzona sprawa. -Wszystko jest jego sprawa. Odsuwam sie, przerzucam nogi przez brzeg lozka, siadam. -Co moze ci zrobic? - pyta Jack. Nigdy nie widzial sadu, uswiadamiam sobie, prawdziwego sadu. O, na pewno byl swiadkiem, jak szmaciarz podsumowuje czlowieka, jego przydatnosc dla naszej spolecznosci, jego zdrowie, moralnosc i status finansowy. Jak pietnuje kobiete za rozsiewanie klamliwych plotek o sasiadach albo mezczyzne przeklinajacego w obecnosci dzieci. Moze zdarzylo mu sie ogladac nastolatka przylapanego na piciu i dla przykladu obwozonego po miasteczku na wozie szmaciarza, do wtoru dzwonkow wzywajacych na spektakl. Ja widzialem duzo wiecej. Szmaciarzowi zawdzieczamy wszystko. Potrzebowalismy go, zeby tutaj dotrzec, i potrzebujemy nadal, zeby przetrwac. Bez skarbow, ktore przywozil z wypraw do miast - perfumowanych mydel, belgijskich czekoladek, srodkow przeciwbolowych, rocznikowych win, chinskiej porcelany, dzbankow do kawy, antycznych zegarow i srodkow antyseptycznych - chyba nie przezylibysmy pierwszego roku. Spolecznosc Endhaven sklada sie z liberalow, z ktorych kazdy ma swoja koncepcje dobra i zla, ale wszyscy dotrzymuja umowy ze szmaciarzem, zgadzaja sie na to, zeby rzadzil ich zyciem i narzucam im wlasne pojecie o moralnosci. On ocenia, ile jestesmy warci, i rozdziela towary wedlug zaslug. Osadza nas jak kaplan albo sedzia, a mieszkancy Endhaven darza go strachem, respektem i czasem nienawiscia. Nienawiscia psa bitego przez pana. Po tym, jak zniknal Blake, a jeszcze zanim przybyl Jack, szmaciarz mial z nami powazne klopoty i nieraz zdarzalo mu sie wydawac surowe wyroki na tych, ktorzy gryzli karmiaca ich reke. Co moze mi zrobic? -Co moze mi zrobic? Jest sedzia i lawa przysieglych. Uznal, ze zasluzylem na proces. Nauczyc sie zapominac -Wszyscy sie go boja oprocz ciebie - mowie. - Ty nie boisz sie ani jego, ani Mroku. Pomoz mi. Jack przewraca sie na plecy i wbija wzrok w sufit. -Musisz mi pomoc - nalegam. - Nie jestes tacy jak my. Masz w sobie cos. Widzialem cie w nocy na grani. Wiem, co robi z nami Mrok. Ale ciebie nie tyka. Jakim cudem przez niego przechodzisz? Jak? Dlaczego? Dlaczego Mrok... -Bo nie moze czlowieka zmiesc cos, co nie istnieje - burczy Jack. Ostry ton jego glosu jest dla mnie jak policzek. Ogarnia mnie straszne przeczucie, ze wcale go nie znam i nigdy nie poznam. Jack wstaje z lozka i idzie w strone balkonu. Rozsuwa podarte, wydymajace sie na zewnatrz muslinowe zaslony. -Przepraszam - mowi lagodnie. Siadam na brzegu lozka okryty kocami, obejmuje sie rekoma i patrze. Jack stoi przy balkonie. Dlugo. -Nie mozesz skombinowac tutaj jakiegos ogrzewania? - pytam, zeby przerwac cisze. -Ja nie czuje zimna - mowi. Po chwili potrzasa glowa. -Wiesz, moglbym go zabic latwiej, niz przypuszczasz, takich jak on mozna zabic slowem, ale na czyich rekach bylaby krew, na moich czy na twoich? Kim stalbym sie dla ciebie? -Nic by sie nie zmienilo - zapewniam go. Patrzy na mnie przez ramie otwartym, szczerym wzrokiem. -Wszystko by sie zmienilo. Nie oszukuj sie. Myslisz, ze zostalbym wybawicielem miasteczka? Jackiem zabojca zlego ogra? Jackiem pogromca? -Nie wiem. Wszyscy go nienawidza. -I znienawidziliby mnie za to, ze im go zabralem. -Mowisz, jakbysmy go chcieli, jakbysmy mieli wybor. -Zawsze jest wybor, Tom. To jedyne, co sie ma. Jedyne, co moge ci dac. Odwraca sie do mnie, puszczajac zaslony. -Zostan ze mna, zapomnij o Endhaven, zapomnij o brzydkich siostrach, zapomnij o szmaciarzu i o tym, jak sie tutaj dostales. Zostan ze mna, a ich sady i oceny nie beda robic na tobie wrazenia. Albo wracaj jak zbity pies, zeby samotnie stawic mu czolo. Tak czy inaczej, wybor nalezy do ciebie. -Jack, ja nie jestem taki jak ty. Nie mam... nie mam tego co ty. On mogl mnie zabic. Zawdzieczam mu zycie. Wszyscy zawdzieczamy mu zycie. A teraz on domaga sie splaty dlugu. Jack zaciska piesci, miesnie jego ramion sie napinaja. -Dlaczego wciaz mi sie wymykasz? - pytam ze scisnietym gardlem. -Moze nie jestem taki silny, jak myslisz - mowi. -Boje sie, Jack. Po prostu sie boje. Podchodzi i kleka przede mna, kladzie mi rece na kolanach. -Nie musisz sie bac. Sunie dlonmi po moich udach. -Rob wszystko stopniowo, na tym polega sekret. Zostan przez godzine, potem kolejna i jeszcze jedna. Udawaj, ze wkrotce do nich wrocisz, niedlugo, w kazdej chwili, moze za dzien, za tydzien albo za kolejny, w nastepnym miesiacu, kiedys, nigdy. Nauczysz sie zyc bez sadu wiszace go nad glowa. Nauczysz sie zapominac. Sciaga koc z mojego lewego ramienia, muska palcami mala blizne w ksztalcie rombu; pamietam, ze mialem piec lat i darlem sie wnieboglosy na widok skalpela i igly, ktora wkluwala mi w reke czarny atrament. Jack potrzasa glowa, muska jasnymi wlosami moje uda, kiedy przysuwa sie blizej, obejmujac mnie dlonmi w pasie. -Sprobuje - mowie. Dotyka mnie czubkiem jezyka, smakuje. -Dobrze. Jakie marzenia moga sie spelnic Uciekam. Jestem w miescie i biegne, moje stopy plaskaja po asfalcie, bruku, plytach chodnikowych, kroki odbijaja sie echem wsrod pustych budynkow z cegly i betonu, piaskowca i wapienia. W szybach okiennych moge dojrzec odbicie tego, co mnie sciga, skaczac po dachach, ale widze jedynie niebiesko-bialy ksztalt migajacy w czerwonozlotym blasku zachodzacego slonca. Plomienie i jesienne liscie. Mrok. Skrecam za rog, a w cieniu zaulka juz na mnie czeka ciemna, obdarta postac, mezczyzna w wystrzepionym czarnym garniturze i meloniku. Szmaciarz. Stoi z opuszczona glowa, tak ze nie widac jego oczu. Wolno unosi reke, pokazujac na mnie, a potem w gore, na dachy. Przezywam jedna z tych dziwnych chwil, kiedy czlowiek mysli, ze sni, ale czujac calkiem realny strach, dudnienie serca i pot sciekajacy po plecach pod koszula, dochodzi do wniosku, ze to jednak dzieje sie naprawde. -Nie chce umrzec - mowie. -Wszyscy umieraja - odpowiada szmaciarz. - Popatrz. Podazam wzrokiem za jego reka. Patrze za siebie, w gore. Jack kuca na parapecie jak gargulec, otoczony zlotymi plomieniami Mroku. Wystawia twarz do gasnacego slonca, plawi sie w jego blasku. W swojej zwierzecej rozkoszy wyglada pierwotnie jak troglodyta albo wilkolak, ktory zaraz zacznie wyc do ksiezyca. Chce byc razem z nim, w swietle zamiast tu na dole, na ciemnych ulicach bezimiennego miasta w rozpadajacym sie swiecie. Bo kiedy pojawiaja sie cienie, ludzie znikaja, drogi zmieniaja kierunek, budynki swoje miejsce. Mam wrazenie, ze jestem bliski zrozumienia jakiejs wielkiej prawdy o naszej rzeczywistosci, o jej ciaglych zmianach, i w tym momencie Jack patrzy na mnie, a ja widze plomienie odbite w jego oczach i lzy na policzkach. Wstaje powoli i robi krok z dachu. -No, no, juz dobrze - mruczy Annie. Trzyma mnie w objeciach mocno, ale ostroznie, zeby nie urazic rany na ramieniu zaklejonej plastrem z opatrunkiem. Szlocham na jej piersi, zasmarkany pieciolatek, wystraszony i samotny nawet w grupie ludzi, ktorzy siedza z tylu wozu, w szeregu po jednej stronie, jak zolnierze jadacy na wojne w wojskowej ciezarowce. -Zgubilem mamusie - pochlipuje. Majac piec lat, tak sie to widzi. Nie ty sie zgubiles, tylko oni, rodzice. -Wiem - mowi Annie. - Wszyscy stracilismy nasze mamusie, ale teraz mamy siebie nawzajem, wiec wszystko bedzie dobrze, zobaczysz. Mamy siebie. Woz toczy sie z turkotem po moscie, obok wypalonych wrakow dawno porzuconych samochodow. Za nami nad miastem wstaje noc jak para albo dym, zbierajaca sie szara burza. Jesienne popoludnie Dzwonki wozu szmaciarza wyrywaja mnie z lekkiego snu. Rozbudzam sie od razu, zdjety strachem. Przez muslinowe zaslony saczy sie nikle swiatlo, w zatechlym starym mieszkaniu panuje chlod poznojesiennego popoludnia. Nie wiem, ile razy probowalem naklonic Jacka, zeby zalozyl tutaj ogrzewanie albo wstawil okna. Odmawia, wierny jakiejs dziwnej zasadzie. Czasami sadze, ze celowo probuje mnie zniechecic, doslownie wyploszyc zimnem. Kiedy indziej mysle, ze on naprawde nie rozumie, czym jest cieplo. Tak czy inaczej, caly sie trzese. -Nie spisz? - szepcze. Dzwonki wozu dzwonia i brzecza glosniej niz dziwaczne amulety rozwieszone wzdluz plazy. Szmaciarz zbliza sie do swojej stodoly, wraca do domu z wyprawy do miasta albo z krotkiego wypadu na przedmiescia, wiozac zawartosc czyjes szkatulki na bizuterie albo szafki z alkoholami. Wkrotce zacznie mnie szukac. Potrzebuje tylko slowa otuchy i bedzie dobrze. Jestem tego pewien. Ale Jack dalej spi. -Jack - szepcze. - Obudz sie, Jack. Moze czesc mnie wcale nie chce, zeby sie obudzil; nie wiem, dlaczego nim nie potrzasam, dlaczego nie mowie troche glosniej. Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze sluchajac dzwoneczkow, czuje, ze odrobina wiary, ktora na chwile znalazlem tego popoludnia prostej zmyslowosci, calkiem mnie opuszcza. Nie potrafie otrzasnac sie z niepokoju, ktory zostawil we mnie sen. Czy naprawde jestesmy zakotwiczeni w ruchomym skalnym podlozu tego swiata przez nasze wspomnienia, przykuci do siebie nawzajem? Mamy teraz siebie, wiec wszystko bedzie dobrze. Ale ja mam tylko Jacka. -Jack - szepcze, lecz w moim glosie nie ma niczego. Wysuwam sie z lozka i staje drzacy na nagiej drewnianej podlodze. Ubieram sie cicho. Mam pewna teorie. To znaczy wszyscy maja swoje teorie na temat tego, co stalo sie ze swiatem. Niektorzy twierdza, ze Mrok to w rzeczywistosci nanoroboty, malenkie stworzenia, tak male, ze miliony ich moga tanczyc na lebku szpilki albo dryfowac w powietrzu jak drobinki kurzu. Stworzono je po to, zeby nas leczyly albo obserwowaly mikroskopowymi oczami, ze to medyczna czy wojskowa technika, ktora sie wymknela spod kontroli. Moze probowali uzdrowic nasza poraniona psychike, wymazac pamiec bolu, ktora uczynila nas tym, kim jestesmy. Moze probowali dac nam to, czego ich zdaniem pragnelismy w snach o utraconym dziecinstwie albo mrocznych fantazjach o krwawej zemscie. Moze probowali zmienic nasz swiat wedlug naszych wyobrazen, ale nie zdawali sobie sprawy, ze nie wszyscy chcemy tego samego. Ujednolicona rzeczywistosc nie moze istniec bez powszechnej zgody. Lecz ja mam inna teorie i ona naprawde mnie przeraza. Mysle, ze jestesmy martwi. Uwazam, ze jestesmy martwi i ze nie ma Boga, piekla ani nieba, tylko patchwork wspomnien z dawnego zycia i zaprzeczen naszego obecnego stanu. Nie mozemy uznac wlasnej smierci, bo jesli to zrobimy, przeniesiemy sie ze stanu zawieszenia w nicosc. Mysle, ze Mrok to ta czesc nas, ktora pragnie ostatecznego spokoju. Ale nie rozmyslam o tym zbyt wiele. Kiedy jestem gotowy, caluje Jacka w policzek i cicho wychodze z pustego domu. Sad Pada deszcz. Gruntowa droga prowadzaca z miasteczka zmienia sie w bloto pod moimi stopami. Swiatlo saczace sie przez szpary w deskach stodoly oznacza, ze gospodarz jest w domu, wiec brne dalej wsrod podmuchow wiatru, ktore chloszcza szorstkie trawy i obracaja wsciekle skrzydlami bialych wiatrakow. Drzwi sa szeroko otwarte, lancuch z klodka wisi luzno. Po raz pierwszy w zyciu wchodze sam do wielkiej stodoly. Jest wielkosci malego hangaru i miesci w sobie pasteloworozowy domek ustawiony surrealistycznie miedzy polkami i schowkami wbudowanymi w sciany. Sa tutaj wszystkie skarby, ktore zgromadzil szmaciarz, ale rozpoznaje tylko dwie rzeczy, obie ociekajace woda - debowa szafe i kamiennego aniola. Inne sa owiniete gruba, przezroczysta folia polietylenowa, niczym martwe ciala w pajeczej sieci. Wiatr i deszcz bez trudu wciskaja sie przez setki dziur w dachu i scianach stodoly, wiec bezwartosciowe, bezcenne smieci musza miec jakas ochrone przez zywiolami. Szmaciarz stoi z rozpostartymi ramionami na frontowym podworku swojego domku -grzezawisku przykrytym plachtami brezentu, brudnymi i pelnymi kaluz - patrzy w niebo przez najwieksza dziure w dachu i pije deszcz otwartymi ustami. Po dlugich pieciu sekundach strzasa wode z prostych siwych wlosow, naklada zniszczony melonik na glowe i odwraca sie do mnie. -Witaj, chlopcze! - odzywa sie z kosciotrupim usmiechem, ktory sprawia, ze czarne symbole wyryte na pokrytej bliznami, napietej masce jego twarzy skrecaja sie i znieksztalcaja. - Nie lubisz takiej pogody? Mowi ochryplym, skrzeczacym glosem, ze starym bostonskim akcentem albo jakims podobnym, polykajac samogloski. Robi pare dlugich krokow i juz jest przy mnie. Garbi sie, zeby spojrzec mi w w oczy. Z twarza, ktora najlepiej wygladalaby w piekle, blada skora opinajaca kosci niemal zupelnie pozbawione ciala, zapadnietymi policzkami i oczami, szmaciarz wyglada, jakby cos zzeralo go od srodka. Jest chudy, wrecz wycienczony. Jednak najgorsze sa blizny. Cala twarz - a powiadaja, ze cialo rowniez - pokrywa mu siec bialych blizn, patchwork pozszywanych kawalkow skory w ksztalcie rombu, wielkosci dwoch centymetrow kwadratowych. Na kazdym jest inny znak, wytatuowany czy tez raczej wyciety nozem i zabarwiony na czarno, dla mnie nie do odszyfrowania jak nieprzetlumaczony kodeks Majow. Szpecace sygile zdaja sie opowiadac historie, ktorej nigdy nie potrafilem odczytac, krwawy rytual nic nieznaczacy dla osoby postronnej, ale straszliwie, przerazajaco prawdziwy, jesli sie ma klucz do jego zrozumienia. Zaczynam drzec. Szmaciarz szeroko rozklada rece. Obszarpany szary garnitur powiewa na wietrze. -Mow, chlopcze. Brazowe spodnie sa przemoczone, podarte i ublocone, marynarka z szerokimi klapami pochodzi z zamierzchlych czasow. Z zainteresowaniem przygladam sie jego strojowi, bo nie chce patrzec na twarz. Szmaciarz klykciem unosi moja brode. -Mow - powtarza. -Chciales mnie widziec. - Moj glos jest ledwo slyszalny. -Istotnie. Grzeczny z ciebie chlopiec, Tom. Wzywam cie, a ty zaraz przybiegasz. Jestem az taki grozny? Przygryzam dolna warge i kiwam glowa. -Jestes dobrym chlopcem, bystrym. Moglbys daleko zajsc. Ty tez tak uwazasz? Znowu potwierdzam tepym skinieniem glowy. Gdzie jestes teraz? Piesc w rekawiczce uderza mnie w policzek z nagla brutalnoscia, a kiedy padam na ziemie, kopniak w brzuch sprawia, ze sune po blocie, rozpryskujac je na boki. Wymiotuje, krztusze sie, kaszle, szlocham. Probuje sie odsunac, zbyt zaskoczony, oszolomiony i pozbawiony tchu, zeby myslec o czyms innym. Dlonia trafiam na brzeg brezentu, moje palce zaglebiaja sie w maz. Szmaciarz lapie mnie za kolnierz i podnosi. Mrugam, piekace lzy plyna mi po twarzy, w ustach czuje sol i smak deszczowej brei. Jeszcze nigdy nie zdzielono mnie piescia. -Dokad chcesz zajsc, chlopcze? Masz jakis cel, kierunek? Jesli tak, chetnie je poznam. No wiec? - Puszcza mnie, a ja znowu padam na ziemie. - Nie sadze. Jestes taki jak cala reszta... Przejrzalem cie. W glosie szmaciarza brzmi pogarda, ale kiedy patrze na jego twarz czy tez raczej w oczy, widze w nich rozczarowanie, przysiegam. -Dlaczego nie wstajesz, chlopcze? No, pokaz charakter. Podnosze sie, przytrzymujac jakiegos mebla owinietego folia i slizgajac sie w blocie. -Powiedz mi, chlopcze, gdzie jestes teraz. Wiesz chociaz tyle? Udaje mi sie dzwignac na kolana. Nadal drze, mrugam. -Co pan ma na mysli? Endhaven...? -Zle, chlopcze. Teraz jestes w krainie upokorzenia i gniewu, frustracji i strachu, i to ja ciebie tutaj sprowadzilem. Oddala sie ode mnie, podchodzi do wozu, kladzie rece na jego brzegu jak pijak, ktory wymiotujac, opiera sie o niski murek, albo bokser trzymajacy sie lin w swoim narozniku w oczekiwaniu na gong. -Teraz jestes na kolanach - mowi szmaciarz - i mnie to zawdzieczasz. Moglbys wstac, ale moze wolisz kleczec. Powiedz mi, czy twoje nedzne zycie jest cos warte? Zbliza sie do mnie duzymi krokami. -Tak... - szepcze, a on kopie mnie w twarz. -Czy dla tego, co masz, warto zachowac cie przy zyciu? - pyta szmaciarz. Nie moge odpowiedziec, bo jecze zwiniety w klebek, ale on kuca i syczy mi do ucha: -Mam oszacowac twoje dlugi, chlopcze? Palnac ci kazanie o grzechach ciala? Odpowiedzialnosci? Przyzwoitosci? Twoje dlugi sa wieksze. Rzeze. On chwyta mnie za ramiona kurtki, ciagnie jak worek ziemniakow. -Zawdzieczasz mi zycie, chlopcze. Jestes mi winny dusze. Podnosi mnie, obraca do siebie, ciska na mokra folie babelkowa okrywajaca solidne siedzisko z oparciem i poreczami. Fotel. -Albo uczciwa wymiane - dodaje. Wycieram bloto z oczu. Lzy, deszcz, krew? Widze krazaca wokol mnie niewyrazna postac. -Wiesz, chlopcze, nie ma w Endhaven nikogo, kto bylby w stanie splacic twoje dlugi, wyrownac rachunki, zwrocic to, co ode mnie wziales. - Sciska mi dlonia szczeke, przyciaga do siebie moja twarz i warczy: - Wy, ludzie! Oddajecie mi swoje marzenia, sprzedajecie nadzieje za blyskotki, a chcesz znac prawde? Szczerze? Wasze dusze sa nic niewarte. Nic! Czy ktos kiedys slyszal, zeby szmaciarz przemawial z taka wsciekloscia? Chryste, to cos w rodzaju wyznania. Ale dlaczego ja? Dlaczego akurat mnie to robi? -Zabilbym was wszystkich, lecz tego nie ma w kontrakcie. - W jego glosie slychac nute zalu. - Jak ciebie oceniam, Tom? Uznaje, ze jestes niczym. Kroki spacer do Evenfall Moja twarz plonie, po czesci z bolu, po czesci ze wstydu. -Czego pan chce ode mnie? - pytam. -Niczego od ciebie nie chce. Dla mnie jestes nic niewart. Nic. -Wiec niech pan zostawi mnie w spokoju. Szmaciarz zdejmuje rekawice. Na prawej dloni, rownie trupiej i pokrytej bliznami jak twarz, jest skrawek zywego miesa w miejscu, gdzie wycieto i zdarto maly romb skory. Nawet miesnie i zyly sa biale jak sciegna i kosci. -Zostawic cie w spokoju? - powtarza szmaciarz. - Chodz, zrobimy sobie krotki spacer w Mrok, chlopcze, i zobaczymy, czy nadal bedziesz chcial, zebym zostawil cie w spokoju. Siega do kieszeni, grzebie w niej przez chwile, wyjmuje brakujacy kawalek skory i podaje mi go na dloni. Natychmiast poznaje czarny znak jak wlasna twarz nagle odbita w szybie albo w sadzawce. Obserwowalem, jak naznaczano innych - mialem wtedy piec albo szesc lat - a kiedy przyszla moja kolej, tak sie darlem, ze Annie musiala mnie trzymac i uspokajac, podczas gdy tatuazystka pochylala sie nade mna z bzyczaca igla w dloni, a wacikiem trzymanym w drugiej rece wycierala krew i nadmiar atramentu. Pamietam gorace uklucia na ramieniu i bol odczuwany gdzies glebiej, jakby znak nie tylko zostawiano na skorze, lecz wypalano w duszy. Nie wiem, co dzialo sie potem - chyba zemdlalem na widok skalpela - ale juz duzo pozniej, na tyle wozu szmaciarza plakalem z bolu i zalosci, ciocia Stef tulila mnie do siebie, a Annie siedziala naprzeciwko nas, rowniez we lzach. Myslalem, ze ja tez boli reka. Teraz sadze, ze juz wtedy znala prawde. Szmaciarz zamyka w dloni kawalek skory i ja to czuje, nie w ramieniu, tylko na karku. -Kim jestes, Tom? - syczy. - Bez tego jestes niczym. Jedyne, co cie trzyma na tym swiecie, to kontrakt, ja. Nic wiecej. Pojdziemy w Mrok i twoja dusza zostanie porwana przez wiatr. -Mam Jacka. Mamy siebie. -Tak, ale czy on ciebie naprawde potrzebuje? Milcze. -Jack... - mowi szmaciarz w zamysleniu. - Moze jednak masz mi cos do zaoferowania. Kochasz czlowieka z lodu, tak? Oddalbys za niego dusze, gdybys mogl. A czy on oddalby za ciebie swoja, jak myslisz? To milosc, prawda? Czy nie tak sadzisz? Jest mi niedobrze. Boje sie, ze wiem, co on ma na mysli, i modle sie, zeby tak nie bylo. -Daj spokoj, chlopcze, przeciez wiesz, ze on nikomu nie odda duszy. Jest lepiej zabezpieczona niz rachunek w szwajcarskim banku. Ten chlopak wycial sobie serce dawno temu i zamknal je w malym stalowym pudelku, zeby uchronic przed zniszczeniem. Jak mozesz go kochac, skoro nawet go nie znasz? Skad pochodzi, dlaczego jest taki, jak wyglada jego sekretny znak, prawdziwe imie, istota? Poki sie tego nie dowiesz, nigdy nie bedzie twoj. Czy nie tak myslisz? -Niech pan zostawi mnie w spokoju. Nie wiem, co... -Alez wiesz - przerywa mi szmaciarz. - Chcesz go poznac, tak? Naprawde poznac, chlopcze. Do glebi. Pragniesz miec go na wlasnosc. -Nie, to nie... -Moglbym ci pomoc. Zawarlibysmy umowe. -Nie! Niech pan go do tego nie miesza. -Chcesz go? Jestem szmaciarzem. Jesli czegos pragniesz, moge to dla ciebie zdobyc, za odpowiednia cene. Zawrzyjmy umowe, chlopcze, a jak nie, to chodzmy na spacer. Przyszedl czas zaplaty. Ale moge zazadac zwrotu dlugu albo przedluzyc termin. Deklaracja podleglosci Nie chce sluchac, jaka umowe ma do zaproponowania. Nie wiem, do czego zmierza, ale mnie to nie obchodzi. -Nie - mowie. - Nigdy nie bedzie go pan mial na wlasnosc tak jak reszte nas. -Naprawde uwazasz, ze mam was na wlasnosc? -...Tak... -Tak ci powiedzieli, chlopcze? Nic nie odpowiadam. Szmaciarz wybucha smiechem, zdejmuje melonik i potrzasa wlosami. Nie przestajac sie smiac, wklada kapelusz z powrotem na glowe i przybija go reka. -Nie ja ciebie mam na wlasnosc, chlopcze, lecz na odwrot. Na litosc boska, spojrz uwaznie i przekonaj sie, czy nie potrafisz czytac we mnie jak w otwartej ksiedze. - Sciaga w dol dziurawy podkoszulek, obnazajac wy tatuowana piers. - Patrz. Oto wasz kontrakt wyryty na mojej skorze, ktory wiaze mnie z tym miasteczkiem, prawdziwe imiona ludzi z Endhaven, zapisane i przypieczetowane, deklaracja podleglosci. Ten znak - unosi zacisnieta piesc - jest twoj. Patrze na siec rombow pokrywajaca jego tors i twarz, na blizny w miejscach, gdzie przyszyto skrawki dusz, arlekinowy kostium jak z horroru. -Pan... ty nas tutaj przywiozles. Sprzedalismy nasze dusze za bezpieczna podroz. Mysle o tatuazystce i Annie placzacej w wozie szmaciarza, o latach okopywania sie w Endhaven, grzebania calej przeszlosci w ziemi podczas siania nasion potrzebnych do zycia w przyszlosci, spogladania na wschod, na ocean i Mrok, gdzie zostaly wszystkie nasze wspomnienia. Oddalismy dusze, zeby tutaj dotrzec. Na tym polegala umowa. To zawsze bylo... oczywiste. -Ty i twoje dwie lesby, reszta Endhaven, to wy jestescie kupujacymi, chlopcze. Klientami. Nie jestescie przywiazani do mnie lancuchem, tylko do siebie nawzajem przeze mnie. Ja... - gorzki smiech - nie znacze dla was nic bez tej skory, bez listy spisanej krwia. -Przywiozles nas tutaj - mowie cicho, zdezorientowany, zagubiony. Chyba juz nic nie rozumiem. -Kazdy symbol na mej skorze to zycie, za ktore jestem odpowiedzialny, imie, ktore chronie przed zniszczonym swiatem, bo ludzie w tym miasteczku sa zbyt tchorzliwi i slabi, zeby nosic wlasne dusze. Tak, przyprowadzilem was tutaj. Owszem, potrzebowaliscie mnie. Zostalem waszym cholernym niewolnikiem, ale jestem zmeczony i rozdarty. Chce odpoczac. Nagle zaczynam rozumiec. -Jack... -Ten chlopak ma sile, zeby udzwignac swiat. Czuje mdlosci. -Jestem chory - mowi szmaciarz - i zmeczony. Wami wszystkimi. Chce odejsc. Chwytam za przykryte folia porecze fotela, pochylam sie, oddycham ciezko. Nie moge spojrzec w twarz szmaciarza, patrze na jego piesc zacisnieta wokol mojej duszy. -Nie masz pojecia, do czego jest zdolny twoj przyjaciel. Nie masz pojecia. Ale ja mam, chlopcze. Jego piesc zaciska sie mocniej, klykcie bieleja. -Moge ci go dac. Moge sprawic, ze bedzie twoj. -Albo mozemy dojsc na skraj Mroku, gdzie pogrzebie cie tak gleboko w otchlani martwych dusz, ze nie bedziesz wiedzial, ktora droga prowadzi na gore. Myslisz, ze zdolasz przeciwstawic sie Mrokowi bez kogos, kto potrzyma cie za raczke, kto przytuli twoja mala duszyczke? Zamykam oczy. -Wybor nalezy do ciebie, chlopcze. -Nie chodzi o Jacka - mowie. - Nie chodzi o mnie, Endhaven czy cale to gowno, tylko o ciebie. -Twoj wybor - powtarza szmaciarz gwaltownym, zdesperowanym tonem. Zwieszam glowe. -Nie - mowie. -Wiec chodz ze mna. Twardymi dlonmi w rekawiczkach chwyta mnie za ramiona i wyciaga z fotela. Uwalniam sie, odsuwam. -Zostaw mnie - mowie. - Wiem, dokad idziemy. Rozpad znaczenia Wieczor nadciaga od wschodu jak fala oceaniczna albo zimowa burza, uderza w molo szara sciana wiatru, deszczu, mgly i nocy, przeslaniajac swiat, tak ze ledwo dostrzegam Jacka, ktory stoi na balkonie wypalonego bunkra na plazy i spokojnie nas obserwuje. Wokol woda i ciemnosc lacza sie i przenikaja, tworzac chaos... -Inwolucje entropii - mowi szmaciarz. - Rozpad znaczenia. Szerokim gestem reki wskazuje niebo, ocean, lad, czern nadchodzacej nocy. -Swiat bez formy i proznia - dodaje. - Nadal chcesz zerwac umowe, chlopcze? Myslisz, ze bez kotwicy zdolasz ochronic wlasna dusze? Patrze w ciemnosc. Jaka jest alternatywa? - mysle. Widze, ze Jack sciska balustrade. Czuje, ze narasta we mnie panika, w miare jak od wschodu zbliza sie Mrok. Oddycham coraz szybciej, chwytam sie zelaznej poreczy biegnacej wzdluz molo, chlostany przez wyjacy wicher, przerazony i oszolomiony. Zoladek podchodzi mi do gardla, dlawie sie, przechylam przez balustrade. Szmaciarz wybucha smiechem, ja trzese sie z gniewu i strachu. -Nie wiem - udaje mi sie wykrztusic przez scisniete gardlo. - Moze tylko dzieki tobie istnieje. Moze to Jack... Czuje na skorze deszcz i noc przesaczajace sie przez ubranie, w ciele i kosciach chlod, dudniace serce, kazdy gleboki, urywany oddech, szorstkie drewno pod palcami, napiecie wszystkich miesni, pulsowanie krwi i zar w glowie. Jestem maly i przestraszony, ale najwazniejsze, ze w ogole cos czuje. -A moze ja sam - mowie. Szmaciarz unosi skrawek skory, sygil mojej duszy, trzymajac go miedzy kciukiem a palcem wskazujacym, i szczerzy zeby jak trupia czaszka. -Mam przywolac wiatr? Szarosc Mroku otacza szmaciarza i chloszcze go. Swiat konczy sie na skraju molo, Jack i jego dom znikaja. Nie widze brzegu. Nie mam dokad uciec. Slysze dzwiek dzwoneczkow przyczepionych do butow szmaciarza. Krzyk mew. -Pusc to - mowie. - Po prostu pusc. Jakas dlon zaciska sie na moim ramieniu. -Zrob, jak powiedzial - rozkazuje Jack. Widze, ze kawalek skory pochwycony przez wiatr jak papierek po batonie albo niepotrzebny los na loterie odfruwa w dal, obraca sie w powietrzu i niknie w Mroku. A ja nadal tam stoje. -Jestes zgubiony - mowi szmaciarz, ale wypowiada to ostrzezenie slabym szeptem. Nie czuje, zebym roztapial sie w deszczu. Nie czuje, zeby porywal mnie wiatr, zeby ogarniala ciemnosc. Czuje ramie obejmujace mnie w pasie. -Nie - odzywa sie Jack. - To ty jestes zgubiony. Szmaciarz stoi zaledwie kilka krokow ode mnie, ale w Mroku jego postac jest zamazana, wyglada jak strach na wroble w powiewajacej kapocie. Nie wiem, czy to ramie Jacka trzyma mnie zakotwiczonego do drewnianego molo, plazy, Endhaven, zycia, istnienia. Nie wiem, czy w ogole mam teraz jakas kotwice, ale choc Mrok jest zimny i szczypiacy, juz sie go nie boje. -Mam cos dla ciebie - oznajmia Jack. - Drobiazg do przemyslenia. Wracamy na brzeg, obdarty, koscisty szmaciarz idzie za nami smagany przez wiatr. -Twoj kontrakt nie jest wart papieru, na ktorym zostal spisany - mowi Jack. - Myslisz, ze naprawde sa na nim dusze ludzi z Endhaven? Jestes pewien, ze to nie sa zwyczajne znaki? Moze nie ma we mnie, w tobie, w nich czy kimkolwiek zadnej sekretnej esencji. Zadnego losu, zadnej przyszlosci, zadnej przeszlosci, tylko to, co sami wybieramy. Zadnych niewolnikow i panow dusz, tylko dziwki i politycy. Pomysl o tym, kiedy poczujesz, ze kontrakt wgryza ci sie pod skore. Oczywiscie moge sie mylic. Jak uwazasz? Gdy sie oddalamy, szmaciarz patrzy na nas oczami dziesiec razy bardziej ludzkimi niz jego potworna twarz. Noc to tylko ciemnosc -Nie spisz? - pyta Jack. -Juz nie. Ktora godzina? -Kolo polnocy. Chodz i spojrz na to. Stoi przy muslinowej zaslonie, czarna sylwetka obwiedziona blaskiem ksiezyca. Wlasnie w tym rzecz. Gdy przetrwa sie Mrok, noc jest juz tylko ciemnoscia, moze z wlasnymi cichymi tajemnicami, ale cicha i spokojna. Mimo to waham sie. Za zaslona jest swiat, ktorego nie obchodzimy ani troche. -Za zimno - mowie. - Musisz postarac sie o jakis dywan na podloge. I ogrzewanie, jesli mam tutaj zostac. -Jasne, co tylko zechcesz. Ale podejdz tutaj. -O co chodzi? - burcze, podchodzac do niego na palcach, otulony kocem. -Cholera! Masz lodowate rece. Na zewnatrz niebo jest czyste i bardzo czarne, usiane miriadami gwiazd, opalizujacy ksiezyc w pelni nadaje pomostowi, plazy i falom jedyna w swoim rodzaju solidnosc. Na koncu molo widac jakis ksztalt pomalowany na bialo i cien - kupka ubran nakryta melonikiem - a na pacholku cumowniczym cos wisi jak plaszcz na wieszaku i powiewa leniwie niczym flaga poruszana bryza. Ludzka skora, lekka i pusta, tanczy na wietrze i wyglada, jakby nas przyzywala; rozdarta papierowa lalka. -Co powinnismy z nia zrobic? - pytam. -Zostawic tam, gdzie jest - odpowiada Jack. - To nie nasza sprawa. Zastanawiam sie... zastanawiam na glos, czy ktos jej nie wlozy na siebie. Jack opuszcza zaslone. -Pewnie tak, ale to nie bede ja ani ty. A wszyscy szmaciarze swiata nie zdolaja utrzymac tajemnicy. Wczesniej czy pozniej Endhaven sie rozpad nie. Wczesniej czy pozniej tutaj stanie sie to samo co w miastach. Gdy siadamy na lozku, pytam go, czy wie, co stalo sie w miastach, on mi opowiada, a wtedy ja zadaje pytanie, kim jest i skad pochodzi. Jack opowiada, ja dalej wypytuje, co tutaj robi, co my tutaj robimy, on mi odpowiada, mowi wszystko, co wie, mowi wszystko, co powinienem wiedziec, wszystko, co powinienem uslyszec. Potem lezymy w lozku, a Jack rozgrzewa sie w moich objeciach, efemeryczne istoty zwiazane z rzeczywistoscia nie pustymi symbolami, ale wlasnymi cialami splecionymi ze soba. Mowie mu, ze chce opuscic Endhaven, ze chce wyniesc sie w diably z tej atrapy miasteczka i zobaczyc, co jest dalej, a co zawsze balem sie dojrzec w szarosci Mroku, w ksztaltach rozpuszczonych w oceanie wspomnien. Snuje plany i paplam z entuzjazmem, jakby moje slowa mogly go za mna pociagnac. -Wszystko po kolei - mowi Jack. Mysle o Endhaven jak o porcie i o nas w nim zakotwiczonych, przywiazanych do siebie rekami i nogami, ale... integralnych. Statki powinny plywac. Mysle o tym, jaki jest piekny, o jego gladkiej skorze, o tajemniczych bliznach, ktore u nas obu sa podobne, ale jedyne w swoim rodzaju. Kocham go. Naprawde go kocham, lecz uswiadamiam sobie, ze inaczej niz jeszcze kilka godzin temu, tamta zachlanna, egoistyczna, chlopieca milosc teraz ledwo moge zrozumiec. Kocham go, bo juz go nie potrzebuje. -Jack? Powoli zdaje sobie sprawe, ze w rzeczywistosci to on mnie potrzebuje. Mysle, ze zawsze szukal kogos, komu by na nim zalezalo, gdyz chcial mu wykazac, i byc moze sobie rowniez, jak pusta jest jego potrzeba. Bo czego tak naprawde potrzebujemy na tym swiecie? Czego naprawde potrzebujemy? -Co jest? - pyta Jack. Usmiecham sie do siebie. -Nic. PODZIEKOWANIA Zapewne nie umknelo uwagi czytelnikow, ze duze fragmenty ksiazki to adaptacje roznych starozytnych mitow, poematow i dramatow. Poniewaz nie jestem ani troche biegly w lacinie i grece - nie wspominajac o sumeryjskim - musialem opierac sie na tlumaczeniach innych, zeby stworzyc wlasne wersje tych starych tekstow. Byloby niewybaczalne, gdybym nie uznal sie za ich dluznika.Jesli chodzi o sumeryjska czesc dotyczaca wedrowki Inany do kur i ucieczki Dumuziego przed ugallu, bezcenne okazalo sie znakomite tlumaczenie Diane Wolkstein i Samuela Noaha Kramera (Inanna, Queen of Heaven and Earth: Her Stones and Hymns from Sumer, Harper Rowe, 1983) oraz Stephanie J. Dalley (Myths from Mesopotamia, Oxford University Press, 1989). Rozdzial "Bukolika" na poczatku tomu drugiego to, w czesci, przerobka Powraca Zloty Wiek i Piesn Sylena Wergiliusza, przy ktorych korzystalem z tlumaczen J.W. McKaila z 1934 (Virgil Works: The Aeneid, Eclogues Georgics, Kessinger Publishing, 2003) i E.V. Rieu (Virgil, The Pastoral Poems, Penguin, 1949). Przy wplataniu swojej wersji Prometeusza skowanego Ajschylosa w tom drugi opieralem sie na niezastapionych przekladach Thoreau (The Works of Henry David Thoreau: Translations, Princeton University Press, 1987) i wspolczesnym, dokonanym przez George'a Thomsona (Dover Publications, 1995). Bez tych prac moja powiesc nie zostalaby napisana. Goraco polecam je kazdemu czytelnikowi, ktory chce przeczytac teksty zrodlowe w wiernych tlumaczeniach, wolnych od moich literackich wtretow. Chcialbym rowniez zlozyc szczegolny hold Voices from the Spanish Civil War Iana MacDougalla (Polygon, 1986) i wszystkich opowiedzianym w niej historiom. Wiele szczegolow zawartych w ostatnim rozdziale wzialem bezposrednio z tej ksiazki i mam nadzieje, ze potraktowalem wspomnienia weteranow z nalezytym szacunkiem, jak na to zasluguja. W bardziej osobisty sposob, dzieki wieloletniemu wsparciu i krytyce, ktorym zawdzieczam pisarski umiar, pomogli mi czlonkowie Glasgow Science Fiction Writers Circle, ale jest ich zbyt wielu, zeby wszystkich tutaj wymienic. Choc wyroznianie poszczegolnych osob wydaje sie niesprawiedliwe, musze podziekowac Duncanowi Lunanowi za zalozenie tego "kolektywu literackich anarchistow". Chce rowniez wyrazic szczegolna wdziecznosc Jimowi Campbellowi, mojemu doradcy w sprawach militarnych, oraz Philowi Rainesowi i Neilowi Williamsonowi za stala dostawe komentarzy, uwag krytycznych, koktajli i zachety w czasie pisania tej ksiazki. Dziekuje rowniez Jeffowi VanderMeerowi, ktory okazal sie swietym, i oczywiscie Peterowi Lavery'emu oraz wszystkim z Pan Macmillan za wypuszczenie bitmitow moich pomyslow na niczego niepodejrzewajacych czytelnikow. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/