Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora

Szczegóły
Tytuł Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Allan Cole & Chris Bunch Powrót Imperatora Cykl: Sten tom 6 (The Return of the Emperor) Przekład Radosław Kot Wyd.ang. 1990 Wyd. pol. 1998 Dla Normana Spinrada, (czynnego hippisa i komucha, jak to mówią) który pomagał nam przejść przez to bagno, i Dennisa Foleya, (emeryta z pewnej jednostki specjalnej) dzięki któremu nie opiliśmy się zanadto. Księga pierwsza PRINCEPS Rozdział 1 Statek był monstrualny. Powierzchnia każdego z dziesięciościennych boków przekraczała kilometr kwadratowy. Na pokładzie znajdował się tylko jeden człowiek. Unosił się na wodzie w płytkim basenie pośrodku jednego z pomieszczeń. Nagle otworzył oczy. Były niebieskie i niewinne jak u nowo narodzonego dziecka. Minęło trochę czasu, aż szczęknął zawór, ciecz spłynęła i jeden z boków zbiornika opadł. Mężczyzna usiadł i opuścił nogi na ciepły pokład. Poruszał się powoli i ostrożnie niczym niepewny swych możliwości rekonwalescent po długiej chorobie. Potem po prostu sobie siedział chwilę, a może godzinę lub cały dzień, aż wkoło zahuczał głos: - Jedzenie i picie jest w sąsiednim pokoju. Mężczyzna wstał posłusznie, zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podszedł do ściany. Na wieszaku obok łóżko-basenu czekał błękitny uniform. Jedynie okrągła płytka mąciła gładź materii. Musnął krążek palcami. Ściana zmieniła się w ekran. Nagranie? Obraz radarowy? Symulacja komputerowa? Ukazał się widok przestrzeni, ale jakiejś dziwnej. Była czarna, jednak mieniła się wszystkimi kolorami. Kłuła boleśnie w oczy. Mężczyzna znów dotknął przełącznika, aby wyłączyć ekran. Wciąż nagi, poczłapał do drzwi. Stół czekał nakryty na jedną osobę. Mężczyzna zdjął kopulastą osłonę z talerza, sięgnął palcami jakiś kąsek, przeżuł, połknął. Każdy ruch wciąż był tak samo beznamiętny. Wytarł palce o udo i przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie stał rozkładany fotel. Nad siedziskiem wisiał lśniący stalą hełm z kompletem dziwnych macek wystających z wewnątrz. Mężczyzna usiadł i nałożył hełm. W pokoju pojawili się ludzie. Chociaż nie, to ten mężczyzna gdzieś się przeniósł. Był odziany w mundur. Zgromadzeni uśmiechali się, krzyczeli, próbowali go dotknąć. Słyszał, jak sam też coś mówi, ale nie rozumiał ani słowa. Nagle z tłumu wyłowił spojrzeniem osobnika z bladą twarzą i chorobliwie lśniącymi oczami. Tamten wyciągnął dłoń, niby do powitania, ale niespodziewanie dobył zza pazuchy coś lśniącego metalicznie... Mężczyzna poczuł, że kule wbijają mu się w pierś. Upadł. Bolało coraz bardziej... W jednej chwili obraz zniknął. Mężczyzna zdjął hełm. Znów był w pomieszczeniu z fotelem. - Od dezaktywacji upłynęło sześć lat, trzy miesiące, trzy dni czasu ziemskiego - zadudnił znowu głos. Twarz mężczyzny jakby drgnęła. Źle, pomyślał. Pięć lat za późno. Chociaż, przeleciało mu przez głowę, cóż to znaczy „późno”? I tak wszystko jedno... Wstał. - Do odlotu zostało dziesięć dni pokładowych - zakomunikował głos. Mężczyzna skinął głową. Wrócił do stołu. Czuł głód. Rozdział 2 Była to cicha, mała planeta niczym nie wyróżniająca się w systemie umierającej żółtej gwiazdy. Miejsce bez godnej uwagi historii, z dala od szlaków turystycznych i handlowych, rzadko odwiedzane przez gości. Wiele ziemskich lat temu zwiadowcza wyprawa imperium przebadała cały system, skutkiem czego odnotowano, że zdatna do zamieszkania planeta ma masę równą osiemdziesięciu siedmiu procentom masy Ziemi i proporcjonalną do tego stałą grawitacji, ziemski typ atmosfery i jest odległa o trzy jednostki astronomiczne od swojej gwiazdy. Klimat od tropikalnego do subarktycznego, zróżnicowane formy życia. Najlepiej rozwinięty lądowy drapieżnik przypominał kota, był spokojny, nieco płochliwy i niegroźny dla ludzi. Zapisano także: „Nie stwierdzono obecności wyższych form życia”. Planetę nazwano XM-Y-1134 i przez kilkaset lat trwała pod tym tylko, zapewne nikomu nie znanym, mianem. Drugą nazwę nadał jej dopiero pewien przedsiębiorca, który wybudował sobie posiadłość w strefie umiarkowanego klimatu. Zamieszkał tam razem ze swoją świtą i przez pewien czas zamyślał nawet przekształcić planetę w ośrodek wypoczynkowy. Ostatnią jego inwestycją był port kosmiczny, prawdziwe dzieło sztuki. Trudno powiedzieć, czy pomysł utworzenia kurortu miał szansę powodzenia, ponieważ przemysłowiec stracił cały majątek, a nawet narobił długów i skończył marnie. Planeta jednak niezmiennie krążyła po swojej elipsie, jak czyniła to od paru ładnych miliardów lat. Co kilkaset milionów obrotów wpadała w chmury kosmicznych śmieci, przez co życie na jej powierzchni ulegało zagładzie i matka-ewolucja musiała zaczynać prace od początku. Obecnie planeta zwała się Smallbridge*. [* small bridge (ang.) - mały most.] Czemu tak właśnie, nie wiadomo. Tajemnicę pochodzenia owej nazwy zabrał ze sobą pechowy przedsiębiorca. Stenowi nie zależało na poznaniu prawdy. Ponad pięć lat spędził na penetracji plaż, bagnisk, równin, pustyń, puszcz i lodowców Smallbridge. Czasem w towarzystwie, czasem samotnie. Przeżył w tym okresie kilka mało znaczących przygód, parę przelotnych romansów. Nie spotkał żadnej kobiety tak godnej uwagi jak pamiętana z młodości, zdecydowana i konsekwentna Bet. Czy nieustępliwa Lisa Haines. Lub zagorzała hazardzistka St. Clair. Przez ostatni rok po prostu żył. Tylko tyle. Ogarnęła go chandra, której nijak nie potrafił rozgonić. W rzadkich chwilach trzeźwości umysłu powtarzał, że potrzebuje jakiegoś towarzystwa. Wymyślał sobie od ostatnich głupców. Przecież miał wszystko, czego można zapragnąć, prawda? Cyganka Ida, dawna przyjaciółka z sekcji Modliszki, dopilnowała jego finansów. Gdy on przebywał wraz z Alexem Kilgourem w obozach jenieckich Tahnijczyków, Ida uczyniła go bogatszym ponad wszelkie marzenia. Opuściwszy piekło Heath, dowiedzieli się, że obaj są posiadaczami całkiem sporych fortun. Kilgour dorobił się ponadto całkiem okazałej posiadłości na rodzimej planecie Edinburgh, gdzie grawitacja znacznie przewyższała ziemską. Sten zaś stał się właścicielem własnej planety. Wielkie dzięki, Ido. I co ja mam z tym dobrodziejstwem zrobić? Spokojnie, Cyganka nie jest niczemu winna. Jak powiedziałby Mahoney: „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Mahoney przypomniałby też, że wyciągnął Stena ze slumsów Vulkana, w ostatniej chwili ratując młodego Delinqa przed karnym wypaleniem umysłu. Warknąłby zgorszony i dorzucił, że Sten wylazł przecież z tego bagna, w którym się urodził i przeszedł szczeble kariery od prostego szeregowca z piechoty do członka elitarnej sekcji Modliszki, że został potem dowódcą osobistej straży imperatora i bohaterem wojen z Tahnijczykami na dokładkę. Ostatecznie dostał awans na admirała. Wypomniałby, ile razy musiał się za niego wstydzić i dodałby na koniec, że widać Sten ma wciąż zielono we łbie i że trzeba mu solidnego kopa na rozpęd, aby przestał marnować czas i wziął się do roboty. Ale Mahoneya nie było wśród żywych. Dawny szef Stena, Wieczny Imperator, skwitowałby całą tę opowieść o depresji i smutkach gromkim śmiechem, nalałby podwładnemu podwójnego stregga i wysłał na front, by się chłopak przewietrzył. Mniejsza o to, na jaki front. Przecież żadne trwające ponad trzy tysiące lat imperium nie narzeka na brak wrogów. Niestety, imperator też opuścił ten padół. Podczas ostatniego wspólnego spotkania Sten wykrzyczał władcy, że definitywnie rozstaje się z wojskiem. Nie nęciła go perspektywa zaszczytów, nic nie obchodził fakt, że wyniszczone wojną z Tahnijczykami imperium potrzebowało każdego, kto miał głowę na karku. Wieczny Imperator nie nalegał. Rozumiał, że Sten może być zmęczony. Przewidywał, że znudzony spokojnym życiem Sten sam zapuka jeszcze do drzwi. Oczekiwał, że stanie się to za jakieś pół roku. Wieczny Imperator rzadko się mylił, ale tym razem nie trafił. Niemal dokładnie sześć miesięcy po owej rozmowie Sten obudził się w swojej posiadłości na Smallbridge, poklepał wylegującą się obok kształtną naguskę i mruknął pod nosem: „Nic z tego”. Tydzień po pamiętnym spotkaniu Wieczny Imperator padł ofiarą zamachu. Dowodząc ochroną władcy, Sten zawsze najbardziej obawiał się głupich przypadków. I słusznie, ponieważ to było właśnie coś takiego. Ostatecznie, nigdy nie da się zapewnić całkowitego bezpieczeństwa tak ważnej osobie publicznej jak Wieczny Imperator. Nawet bitni i bez reszty lojalni Gurkhowie to za mało. Raz na trzy tysiące lat może się zdarzyć, że ich kukri zawiodą. Jego Wysokość wrócił na Świat Centralny jako zwycięski bohater. Miliardy miliardów obywateli imperium oglądały bezpośrednią transmisję z powitania władcy. Imperator wysiadł ze swego jachtu i ruszył po płycie ku oczekującym limuzynom, które miały go zawieźć do Arundel. Obok szedł Tanz Sullamora, magnat przemysłu stoczniowego i zaufany członek prywatnej rady imperatora. Sten pamiętał ten dzień, gdy też zasiadł przez ekranem. Komentator aż ochrypł od wywrzaskiwania, jak bardzo triumfalny to powrót. Tracąc głos, dodał jeszcze, że zgodnie z planem zasadnicze uroczystości odbędą się w późniejszym terminie, gdy imperator odpocznie trochę, czyli za jakiś tydzień. Delegaci z całego mocarstwa przybędą wówczas i oddadzą hołd swemu wodzowi. Nikogo nie zabraknie, nawet najbardziej niepewnych sojuszników, którym imperator już wybaczył, że wahali się z udzieleniem wsparcia. Sten nie wierzył w ani jedno słowo tej perory. Zbyt dobrze znał szefa. Tydzień zwłoki miał niewątpliwie dać czas na czystkę. Szybką i zdecydowaną. Wojna skończona, więc pora wracać do interesów. Imperator był przede wszystkim szefem największego w historii przedsięwzięcia, które ostatnio nieco zaniedbał. Ale gdy przyjdzie pora, widowisko będzie niewątpliwie wstrząsające. Nie bez powodu władca uchodził za mistrza manipulacji. Jego przemowy zawsze miały niejedno, ale co najmniej dwa ukryte dna. Sten skupił uwagę na rogu ekranu, gdzie widniała grupka pracowników portu kosmicznego. Czekali w szeregu, by uścisnąć imperatorowi dłoń. Władca skierował się w przeciwnym kierunku. I bardzo dobrze, pomyślał Sten. Nie, żeby byli groźni... Bo i po co ktoś miałby atakować imperatora teraz, gdy wojna skończona. Niemniej... Sten z zasady unikał podobnych sytuacji. W takim tłumie, przy błyskach fleszy ochrona zawsze traci na skuteczności. Potem dojrzał, jak Sullamora zagaduje imperatora i wskazuje zgromadzonych. Sten jęknął bezwiednie. Wiedział, co Tanz wygaduje. Mówi zapewne, że ci tam czekają od paru godzin i że nie można im sprawić zawodu. Imperator zawahał się, ale poszedł, rzecz jasna. Szybkim krokiem, widać chciał mieć to za sobą. Gurkhowie musieli dobrze wyciągać nogi, by władca ich nie wyprzedził. Sprawnie wykonywał gesty pozdrowienia. Uśmiechał się, zagadywał, jak zwykle w kontaktach z poddanymi. Ściskał dłonie oburącz tak przemyślnie, że jednocześnie odsuwał interlokutora, robiąc miejsce dla następnego. Stenowi coś mignęło w tłumie. Kie licho? Usłyszał charakterystyczny huk wystrzałów. Wieczny imperator upadł na wznak. Obraz zawirował. Potem znów się uspokoił - ale tylko na ułamek sekundy. Władca leżał na płycie. Stenowi serce zamarło. Wstrzymał oddech. Czyżby...? Potem ekran zaciągnął się bielą. Z głośnika dobiegł urwany nagle grom potężnej eksplozji. Przerwano transmisję. Gdy ją wznowiono, Sten dowiedział się wszystkiego. Wieczny Imperator został zamordowany. Podobno przez szaleńca. Jakiegoś malkontenta imieniem Chapelle, który działał w pojedynkę, wiedziony niezrozumiałym impulsem. Chyba pragnieniem zemsty za wyimaginowane krzywdy. Może był chorobliwie ambitny lub zazdrościł imperatorowi nieśmiertelności. Miliardy widzów siedziały nieme i wstrząśnięte przed ekranami. Sten też. Wszyscy czekali na dalszy ciąg wydarzeń. Imperator niewątpliwie zginął. Było wprawdzie trochę takich, którzy rzeczywiście uważali go za nieśmiertelnego. Niektórzy uzasadniali nawet, że przecież istnieją takie niesamowicie żywotne stworzenia, konkretnie pewne pasożyty, które potrafią przetrwać śmierć nosiciela i teoretycznie mogą bytować w nieskończoność. Podobnie jak niektórzy mieszkańcy mórz czy górnych warstw atmosfery. Ale mniejsza o czcze gadanie. Wszystko, co żywe, prędzej czy później umiera i nijak nie da się tego zmienić. Owa zasada w szczególności odnosi się do ludzi. A imperator niewątpliwie był człowiekiem. Tego nikt nigdy nie kwestionował. Ale przecież trwał równie niewzruszony jak kosmos i swą niezmiennością dodawał ducha poddanym. Polityka władcy mogła być dyskusyjna, jednak nawet najbardziej radykalni uczeni uznawali jego państwowo twórczą rolę, a historycy z zapartym tchem śledzili kolejne stulecia panowania. Nie przypadkiem zwano imperatora „Wiecznym”. Długowieczności władcy nikt nie potrafił ogarnąć umysłem. Zwykły człowiek mógł liczyć na jakieś dwieście lat życia. O ile miał szczęście, oczywiście. Wizja kogoś wielokrotnie starszego budziła lęk. Sten znał imperatora od dość dawna. Władca zawsze wyglądał ledwie na trzydzieści pięć lat. Oczy lśniły mu wciąż młodzieńczo, czasem nawet żartował sobie z własnego wieku. Ale Wieczny Imperator szydził prawie ze wszystkiego. Nie było dla niego żadnych świętości. Kpił nawet z własnej osoby. Niekiedy jednak jego twarz dawała wyraz wielkiemu zmęczeniu czy znużeniu. Pod koniec zmagań z Tahnijczykami podobne chwile trafiały się nawet często. Na czole pojawiały się głębokie zmarszczki, oczy spoglądały gdzieś w pustkę, myśli biegły w przeszłość tak odległą, jakby leżała poza zasięgiem pamięci wszystkich współcześnie żyjących istot. Obserwator czuł, naprawdę czuł wówczas, że ten człowiek będzie młody jeszcze i wtedy, gdy nawet obecne dzieje dawno zostaną zapomniane. Dwa dni po zamachu członkowie osobistej rady imperatora weszli kolejno na trybunę, pospiesznie wzniesioną w pobliżu ruin zamku Arundel. Zabrakło tylko jednego: Tanza Sullamory. Wierny do końca sługa zginął podczas eksplozji, która zgładziła wszystkich w promieniu jednej ósmej kilometra. Czemu Chapelle uznał za konieczne zdetonować tak potężny ładunek, i to już po zabiciu imperatora, tego nikt nie wiedział. Zresztą cała sprawa była bardzo tajemnicza i pełna zagadek, gdyż Chapelle też padł ofiarą własnych knowań. Pięcioro przedstawicieli arystokracji przemysłowej stanęło nieruchomo naprzeciwko wielkich tłumów, które zeszły się na równinę. Komentator wyjaśnił dokładnie, kim jest każdy osobnik z owej piątki. Pierwszy stał Kyes, wysoki, smukły i srebrzysty. Kontrolował większość rynku sztucznej inteligencji. Należał do rasy Grb’czewów, niezwykle rozwiniętej umysłowo. Uznawano go za rzecznika całej rady. Obok widniała Malperin szefująca gargantuicznemu konglomeratowi zajmującemu się rolnictwem, chemią i farmacją. Dalej Lovett, potomek rodziny bankierskiej. Na końcu bliźniaczki Kraa, jedna niewyobrażalnie otyła, druga chorobliwie chuda. Kontrolowały większość kopalń i hut imperium. Poza Sullamorą w skład rady wchodziła pierwotnie jeszcze jedna osoba, baron mediów Volmer, jednak zginął on w pożałowania godnych okolicznościach tuż przed końcem wojny. Kyes miał głos dźwięczny i miły dla ucha. W krótkich słowach wyjaśnił, jak to Parlament przyjął przez aklamację ustawę powierzającą w wyjątkowej sytuacji rządy byłym doradcom imperatora. Żaden z członków wielkiej piątki nie pożądał owego brzemienia i żaden, rzecz jasna, nie czuł się dostatecznie godny, aby przyjąć odpowiedzialność za tyle istnień. Jednak w obecnej sytuacji nie mieli innego wyboru. Trzeba zaprowadzić porządek i zakończyć okres chaosu. Rada uczyni wszystko, co w jej mocy, aby rządzić mądrze, sprawiedliwie i gdy tylko nadejdzie sposobna chwila, a doradcy wierzą, że to już niedługo nastąpi, ogłoszą wolne wybory i referendum w sprawie formy panowania, jaką winno przyjąć tak tragicznie osierocone imperium. Kyes powiedział, iż dostrzega niedoskonałość tego rozwiązania, jednak mimo wielogodzinnych, wytężonych poszukiwań niczego lepszego nie udało się znaleźć. Zaczęto zbierać komisję mającą dogłębnie zbadać sytuację państwa. On sam, wraz z innymi członkami rady, będzie nastawiał ucha na każde słowo owego szanownego gremium uczonych. Powiedziano mu jednak, że nigdy w dziejach nikt jeszcze nie stanął przed zadaniem tak złożonym, więc zapewne wiele czasu minie, nim komisja zakończy prace. Kyes zaapelował o cierpliwość i poprzysiągł, że wszystkie działania wspomnianego grona ożywiać będzie duch niezapomnianego wielkiego męża, który uratował swych poddanych przed tahnijską niewolą. Potem członkowie rady kolejno występowali przed pozostałych i powtarzali mniej więcej to samo. Czasem ktoś dodał jakiś detal, na przykład zdradzając datę planowanego pogrzebu, który miał być wystawniejszy i bardziej uroczysty niż jakikolwiek pochówek w dziejach. Podano też do wiadomości decyzję o przyznaniu pośmiertnie imperatorowi paru następnych odznaczeń i tytułów. Ponadto ogłoszono rok żałoby. Zaraz potem Sten wyłączył ekran i zamyślił się głęboko. Nie potrzebował psychotreningu Modliszki, aby wiedzieć, iż oto na jego oczach odbyło się zagarnięcie władzy. Właśnie. Rada będzie łaskawie rządzić, aż da się przeprowadzić wolne wybory. Sten słyszał już podobne jałowe zapewnienie wygłaszane przez kilku despotów. Zastanawiał się jedynie, ile czasu dzieli go od pierwszej próby zamachu stanu, i czy będzie ona udana. I jak przebiegną następne. I jeszcze, ile ich się zdarzy, nim cały system runie z hukiem. Sten zaczął się obawiać, że przez resztę życia przyjdzie mu przyglądać się coraz bardziej zażartej, nieustannej wojnie domowej. Praktycznie chodziło o nieograniczoną władzę. Kto rządził imperium, ten automatycznie kontrolował dystrybucję AM2, czyli antymaterii napędzającej całą współczesną cywilizację. Tanie źródło mocy, bez którego większość systemów uzbrojenia pozostawała bezużyteczna, a podróże międzygwiezdne były dosłownie niemożliwe. Pozbawiony AM2 handel skurczyłby się do rozmiarów wewnątrzsystemowego trampingu. Tylko na tyle pozwalał praktyczny niewątpliwie, ale rozpaczliwie powolny napęd systemu Yukawy. Sten nie mógł uczynić niczego, by oddalić perspektywę krwawych lat. Wieczny Imperator nie żyje. Niech żyje imperator. Sten czuł, że będzie mu bardzo brakowało szefa. Nie jak przyjaciela. Nikt nie mógł szczerze nazwać Wiecznego Imperatora przyjacielem. Ale jak... towarzysza broni. Sten upił się tego wieczora. I następnego. Nie trzeźwiał przez miesiąc, na zmianę sięgając po szkocką i stregga, dwa ulubione trunki Jego Wysokości. Potem spróbował zadbać o swoje szansę. Nie zwracając większej uwagi na panujący w imperium chaos, wykupił wszystkie dostępne w okolicy zapasy AM2. I rychło mógł pogratulować sobie zapobiegliwości, ponieważ ledwie kilka tygodni później zaczęło brakować antymaterii. Czemu właściwie nie obchodziło go to specjalnie. Uznał, że widocznie rada postanowiła w swej nieskończonej mądrości porządnie wypchać sobie kieszenie. Na niewielką skalę zajął się interesami, jednak nie zagustował w tym zajęciu. Ostatecznie skupił się na drobiazgach, trochę tak jak imperator, który zawsze potrafił znaleźć sobie jakieś hobby. Sten nabrał wprawy w gotowaniu, chociaż wiedział, że nigdy nie dorówna mistrzostwu władcy. Zajął się majsterkowaniem. Potem nastał czas kilku nader rozwiązłych romansów. Gdy i te go zmęczyły, niepokojąco prędko zresztą, zaczął badać i porządkować swoją planetę. Z Alexem utrzymywał kontakt korespondencyjny. Nieustannie powtarzali, że pora się spotkać, ale rzeczona chwila nie mogła jakoś nadejść. Obecnie kłopoty z AM2 ograniczyły ruch międzygwiezdny do tego stopnia, że przestali nawet wspominać w listach o spotkaniu. Ian Mahoney, ich jedyny prawdziwy przyjaciel, po cichu wycofał się z życia publicznego i zajął historią wojskowości. Niedługo ją studiował, bo zginął w jakimś głupim wypadku. Utonął podobno, ciała zaś nie znaleziono. Co za ironia losu, pomyślał Sten, oto ktoś wychodzący cało z największych nawet niebezpieczeństw po prostu utonął. Ale nie zbadał wówczas sprawy bliżej, głównie za sprawą pogłębiającej się akurat depresji. Ostatni rok dobrowolnego wygnania był najgorszy. Sten nie dość, że łaził ponury, to jeszcze zaczął popadać w paranoję. Sam nie miał najmniejszego pojęcia, kogo właściwie się boi. Nie potrafił sformułować żadnych podejrzeń. Ale nie szkodzi, paranoja nie potrzebuje uzasadnień, by się bujnie rozwinąć. Wszystkie domostwa, które pobudował sobie w różnych zakątkach Smallbridge, były wyposażone jak na wypadek wojny. Zapasy, miny, wyrafinowane pułapki i czujniki. Znalazły się tam nawet drapieżne rośliny, które sprowadził z jakiejś zapadłej dziury. Przyjęły się jak dzikie w pozbawionym wrogów środowisku, aż musiał co pewien czas ograniczać ich rozrost miotaczem płomieni. Zamieszkał w rezydencji w północno-zachodnim sektorze na drugim z kolei pod względem wielkości kontynencie strefy umiarkowanej. Chociaż nazwanie tego klimatu umiarkowanym było chyba przesadą. Wiatry wiały tu lodowate, śnieg zalegał przez większość roku, mróz skuwał rozległe lasy i pobliski łańcuch czterech potężnych jezior. Wszelako z jakiegoś powodu Stenowi bardzo się to podobało, zupełnie jak tym drapieżnym roślinom, które w chłodnym i wilgotnym klimacie też się przyjęły, aczkolwiek niechętnie. Nad jeziorem wzniósł kilka domów przypominających bunkry. Wnętrze jednego przeznaczył całkowicie na olbrzymią kuchnię. Była tam też chłodnia i wszystko, co potrzeba do oprawiania drobnych zdobyczy myśliwskich czy dziwnie kulistych, ale jadalnych mieszkańców jeziora. Dodatkowo założył jeszcze hydroponiczną uprawę warzyw. Kolejny dom zamienił na warsztat. Wypełnił go narzędziami oraz materiałami budowlanymi rozmaitego autoramentu. Tam też trzymał i czyścił broń oraz ulubione zabawki szpiegowskie. Trzeci budynek urządził jako mieszkalny. Nie zapomniał też o małej sali gimnastycznej, w której regularnie wypacał siódme poty. Czasem ćwiczył również na mrozie, w nieskończoność przypominając sobie wszystko, czego nauczono go w sekcji Modliszki. Ściany mieszkania pokrył boazerią z prawdziwego drewna. Wcześniej ściął na ten cel kilkanaście drzew. Z drewna też zbudował szafki i łóżka. Gdy skończył, dom zrobił się tak przytulny, że aż miło było w nim mieszkać. Czegoś jednak wciąż brakowało. Sten wysilał pamięć tak długo, aż w końcu go oświeciło. Kominek. Po kilku próbach i solidnym podwędzeniu własnej osoby zbudował kominek na tyle potężny, że mógł on pomieścić nawet dwumetrowe kloce. Ciągnął jak wszyscy diabli, grzał i świecił że trudno lepiej. Kobieta, która wówczas towarzyszyła Stenowi przez kilka miesięcy, powiedziała, że coś jej to przypomina, ale nie pamięta dokładnie, co właściwie. Sten długo nalegał, aby sobie przypomniała, jednak usłyszał tylko, że miało to coś wspólnego z towarami oferowanymi w sklepie z „taniochą”. Sądząc po tonie głosu przyjaciółki chodziło o rzeczy raczej mało gustowne. Szybko zapomniał o sprawie. Jakiś tydzień później, w pewien piękny, pełen szarego światła i śnieżny dzień, gdy wracał z włóczęgi po lesie, zatrzymał się przed domem i ujrzał, że kobieta otwiera drzwi. Zza jej pleców bił ciepły blask i Sten zrozumiał, co miała wcześniej na myśli. Też sobie przypomniał. Dawno temu, jeszcze na Vulkanie, jego matka przedłużyła swój kontrakt o sześć miesięcy, żeby kupić sztuczny kominek. Wiejska dziewczyna, zupełnie zagubiona w wielkim ośrodku przemysłowym, poświęciła pół roku życia dla czegoś, co uważała za dzieło sztuki. Na zewnątrz mroczniał zimny świat pogranicza, śnieg padał na skupiska biednych domów, a gdy otwierało się drzwi, wracając z pracy w fabryce lub lesie, ukazywał się radośnie płonący ogień. Kominek był największym skarbem matki. Zepsuł się po ośmiu miesiącach. Sten wyprosił kobietę pod byle pretekstem, chociaż wiedział, że niesłusznie ją obwinia. Przecież nie mogła wiedzieć, nie zamierzała... Ale on z kolei nie potrafił dłużej wytrzymać jej towarzystwa. Tym sposobem depresja pogłębiła się maksymalnie. Całymi miesiącami Sten rozdrapywał stare rany. I bez Rykor, morsowatego psychologa, zdawał sobie sprawę, jak źle czyni. Doskonale o tym wiedział, ale robił tak dalej. W masochistycznym zapędzie nazwał nawet cztery pobliskie jeziora na cześć swojej z dawna pogrzebanej rodziny. Największe, nad którym zbudował domy, ochrzcił Amos, od imienia ojca. Następne poświęcił matce. Za jeziorem Freed ciągnęły się jeszcze Ahd i Johs, bo takie imiona nosili jego brat i siostra. Dokonawszy mianowania, siadł obojętny i pocieszył się tylko, że może to przygnębienie minie kiedyś jak gorączka. Wypali się w końcu i odejdzie niczym zły sen. Tysiąc kilometrów na północ zamrugał na nocnym niebie jakiś jasny punkt. Łukiem zsuwał się coraz niżej. Zamarł na chwilę ponad zamarzniętą ziemią i pognał w kierunku jeziornej siedziby Stena. Potem wśród gwiazd pojawiła się kula. Potężne emitery ożyły i skąpały całą planetę w dezinformacyjnym szumie. Zamontowane przez Stena czujniki dały się ogłupić, żaden alarm nawet nie pisnął. Od kuli oddzieliło się coś jasnego i podążyło śladem pierwszego pojazdu. Kilka kilometrów od skupiska domów poobijana szalupa kosmiczna opadła na śnieg czarną plamą. Z otwartego włazu wyskoczyła mroczna postać w ciepłym kombinezonie, z rakietami śnieżnymi przy butach. Mężczyzna wyprostował się, zawahał, zlustrował niebo. Potężny i przysadzisty osobnik złapał wiatr w nozdrza niczym kodiak, potężny ziemski niedźwiedź. Nagle ujrzał wyskakujące sponad horyzontu światło drugiego statku. Obrócił się i czym prędzej pomaszerował przez śnieg. Poruszał się niespodziewanie sprawnie jak na kogoś tak rosłego, zupełnie niczym tancerz. Omiatał spojrzeniem grunt przed sobą i bez trudu wybierał najdogodniejszy szlak. Nawet nie próbował maskować śladów. Nie miał na to czasu. Od czasu do czasu, na oko zupełnie bez powodu, obchodził widniejące na białym puchu krostowate ślady. Dotarł do skraju lasu i stanął. Grunt opadał tu niezbyt stromym urwiskiem. Mężczyzna westchnął ciężko, skręcił najpierw w lewo, potem w prawo. Urwisko ciągnęło się jednak daleko w obu kierunkach. Przybysz z jakiegoś powodu uznał, że nieodwołalnie przegradza mu ono drogę. Za mężczyzną syknął właz drugiego statku. Pojawiło się siedem postaci ubranych stosownie do pogody. Szybkimi ruchami palców przekazali sobie jakieś wiadomości i ruszyli śladem uciekiniera. Szli nierównym klinem. Prowadził najwyższy członek ekipy. Bez wysiłku przemierzali połacie wysokiego śniegu, widać mieli grawiłazy. Gdyby ktoś ich obserwował, nie miałby wątpliwości - oto myśliwi podążający za zwierzyną. Tropiciele w trakcie polowania na grubego zwierza. Ich ofiara przyklękła obok urwiska, zdjęła rękawice i zaczęła kopać ostrożnie w śniegu. Dłonie szybko drętwiały. Mężczyzna musiał przerwać, aby ogrzać je za pazuchą. Pościg zaś nie ustawał. Ostatecznie pokazała się srebrzysta nitka tak cienka, że nawet pająk by pozazdrościł. Mężczyzna zdmuchnął z niej resztki śniegu i zaczął chuchać, aż zamarzająca wilgoć otuliła nić lodową otoczką. Gdy uznał, że już starczy, wyciągnął maleńkie urządzenie z ledwo widocznymi krokodylkami. Podważył paznokciem tył pudełeczka, pogmerał szpilką w otworkach programatora i poczekał, aż maszynka piśnie oznajmiając gotowość. Mężczyzna zamknął pokrywkę, wymruczał coś w rodzaju krótkiej modlitwy i powoli zbliżył całość do nici. Błysk lasera przeciął lodowato mroźne powietrze i stopił śnieg o milimetry od kolana uciekiniera. Ten skrzywił się, ale opanował odruchowe pragnienie, by poszukać jakiejś kryjówki. Wciąż tak samo ostrożnie robił swoje. Jeśli się teraz pomyli, to skutki będą o wiele bardziej dotkliwe niż zwykła rana postrzałowa... Musiał dotrzeć do Stena. Niepostrzeżenie, bo w przeciwnym razie nieświadom niczego Sten uzna go za intruza. I zadziała w swoim stylu. Szczypczyki zacisnęły się na nitce. Mężczyzna wstrzymał oddech. Czekał. Kolejny strzał. Wiedziony światłem lasera pocisk rozłupał końcówkę rakiety śnieżnej. Pudełko znów pisnęło. Znaczy, wszystko w porządku. Olbrzym skoczył ponad drutem i zniknął między drzewami dokładnie w tej samej chwili, gdy prześladowcy pojawili się w bezpośrednim polu widzenia. Tam, gdzie przed chwilą była ich ofiara, została tylko buchająca gorącem dziura w śniegu. Pogoń przyspieszyła. Ciemne postaci również starannie omijały widniejące tu i ówdzie dziwne ślady. Ostatecznie dotarły do linii lasu, sprawnie przepłynęły nad urwiskiem i wylądowały po drugiej stronie. Dowódca przekazał podwładnym kilka bezgłośnych poleceń. Formacja rozproszyła się i zniknęła między drzewami. Sten chodził z kąta w kąt. Wziął do ręki dawną, w skórę oprawną księgę, przez chwilę patrzył na tytuł, ale obojętnie, jakby treść słów do niego nie docierała. Potem rzucił tom na blat stołu, podszedł do kominka i grzebał w nim dopóty, dopóki płomienie nie strzeliły wysoko. Wciąż było mu zimno, zatem podłożył następne pokaźne polano. Coś mu nie grało, a on nie wiedział, co właściwie. Ciągle zerkał na monitory systemu bezpieczeństwa, ale światełka uparcie lśniły zielenią. Czyżby kłamały? Dreszcz przeszedł mu po plecach. Z racjonalnego punktu widzenia Sten zachowywał się jak przerośnięty dzieciak, taki co to boi się ciemności i podskakuje na każdy szelest. Część umysłu podpowiadała również, żeby dać sobie spokój z urojeniami. Wszelako instynkt przetrwania protestował wielkim głosem. Sten przełączył czujniki i kamery na ręczne sterowanie. Nadal zielono. Przeszukał wszystkie sektory. Nic. Zdegustowany, włączył z powrotem automatykę i w tejże chwili znaczniki mignęły na ułamek sekundy żółcią. I zaraz ponownie pozieleniały. Co jest u licha? Przeszedł na tryb ręczny i raz jeszcze na auto. Tym razem nic nie mrugnęło. Sten zaczął podejrzewać, że ma halucynacje. Niemniej podszedł do drzwi i wyjrzał. Wkoło tylko śnieg. I jasny księżyc w pełni. Zerknął na obraz kamer skrytych na pobliskich drzewach. Wszystko w porządku, pokazywały nawet jego własny cień. Z drugiej strony domu też nic się nie działo. Zachowuję się jak idiota, pomyślał biorąc ze stojaka przy drzwiach broń i wychodząc na zewnątrz. Cisza. Niczego niezwykłego. Sprawdził okolicę centymetr po centymetrze. Nic. Zabezpieczył broń, łajając się w duchu; przecież może upuścić ją przypadkiem, odstrzelić sobie kolano i co wtedy? Cóż, trudno pozbyć się dawnych odruchów. Wsunąwszy pistolet za pas, ruszył z powrotem. Wszedł i pchnął drzwi. Poruszyły się gładko na dobrze naoliwionych zawiasach. Obracał się już ku kominkowi, gdy zamarł. Nie usłyszał charakterystycznego odgłosu zatrzaskującego się zamka. Może pchnął zbyt słabo? Pewnie tak. Napiął mięśnie prawej ręki. Pobudzone stosownym ruchem supercienkie i nader wytrzymałe ostrze wysunęło się spod pachy. Zacisnął palce wokół rękojeści. Dla utrzymania formy, a po trosze i dla osobliwej zabawy, czasem wyobrażał sobie, że ma kogoś za plecami. Zasadniczo coś powinno zdradzić intruza: oddech, szelest ubrania. Dawni instruktorzy powtarzali, że zawsze coś można usłyszeć lub wyczuć. Na przykład ciepło. Jakąś zmianę ciśnienia. Mniejsza o to, jaką. Starczy byle sygnał. Sten obrócił się na pięcie i równocześnie odsunął, by uniknąć ewentualnego ciosu. Ciął grubym jedynie na piętnaście molekuł nożem. Nic nie oprze się takiemu ostrzu, potrafiło gładko odciąć trzymającą broń rękę, zostawiając zdumionego wroga z krwawiącym upiornie kikutem. Padając, Sten wypatrywał jakichkolwiek rzeczywistych oznak zagrożenia. Od tych obserwacji uzależniał kąt lądowania na podłodze i sposób przeprowadzenia następnego ataku, jeśliby do niego doszło. Nóż trafił jednak w próżnię. Także za drugim razem. Dysząc ciężko Sten stanął na szeroko rozstawionych nogach i spojrzał na niedomknięte drzwi. Oczywiście nie było tu nikogo. Nigdy. Schował nóż pod pachę. Krzywiąc się i potrząsając głową podszedł do drzwi, aby je zatrzasnąć. Pora zająć się obiadem, pomyślał. Co dzisiaj jemy? Ledwo dotknął klamki, drzwi uderzyły go z rozmachem. Poleciał do tyłu. Straciwszy równowagę, przetoczył się po podłodze i odbił od ściany. Wstając, błyskawicznie sięgnął po nóż. Ale nie zdążył go wyciągnąć. - Żeby cię cholera, Sten! - krzyknął przybysz. - Przestań! Sten zamarł z otwartymi szeroko ustami. Co jest? Takich cudów nie ma. Przecież to... - Rusz się wreszcie! - warknął eks-marszałek floty Ian Mahoney. - Mózg ci zamarzł? Cały zespół Modliszek depcze mi po piętach. Nie pora na wyjaśnienia, bo obu nas załatwią. Dalej! W nogi! Sten czym prędzej zebrał szczękę z podłogi i zaczął działać. Razem przepełzli szybko kręty tunel, który zaczynał się za kominkiem, a kończył w małej kępie drzew rosnących jakieś osiemdziesiąt metrów od głównego budynku. Tunel był celowo skąpo oświetlony i nie bez powodu wił się, jak dotknięty chorobą świętego Wita wąż. Za plecami słyszeli, jak ktoś obtłukuje kamienie kominka, żeby się do nich dostać. Sten starał się nie myśleć o tych miesiącach, które ciężko przepracował przy budowie przejścia. A ile się nadźwigał otoczaków znad jeziora... Teraz był jednak wdzięczny gnębiącym go od jakiegoś czasu bogom paranoi. Dzięki nim zbudował wówczas tunel i najeżył go pułapkami. Jeśli napastnikom uda się do niego wejść, co wcale nie jest takie proste, napotkają dalsze kłopoty. Przekonają się, że Mahoney i Sten to sprytna zwierzyna. Mdłe światło utrudni im celowanie, łagodne zakręty jeszcze pogorszą sprawę. Na dodatek osłabią siłę ewentualnych eksplozji. A bliskie ściany zmuszą ich do marszu w pojedynczym szeregu. Oczywiście mogliby użyć gazu, ale system wentylacyjny był tak skonstruowany, że co kilka sekund wymieniał całe powietrze w tunelu. Kiedy wreszcie dotarli do komory końcowej, mogli się wyprostować. Na półkach czekały kombinezony, wyposażenie i broń. Wyjście było tuż obok. Wystarczyło wcisnąć guzik, a właz otwierał się bezszelestnie. Na zewnątrz wszystko zostało starannie zamaskowane krzakami, ziemią i kamieniami. W pobliżu ciągnął się gęsty las, porastający brzeg zamarzniętego jeziora. Sten szybko się przebrał i skinął na Mahoneya, by wziął sobie parę grawiłazów. Głucha eksplozja dała znać, że prześladowcy dostali się do tunelu. - Na pewno obstawili teren. Czekają i tutaj - powiedział Mahoney. - Wiem - odparł Sten i otworzył właz. Chłodne powietrze wypłynęło do środka. Klapa zamykała się automatycznie. Sten przymocował ładunek wybuchowy pod włącznikiem włazu. Dość tradycyjna pułapka. - Znajdą - powiedział Mahoney. - Zdziwiłbym się, gdyby nie znaleźli - stwierdził Sten. - Ale przynajmniej zmarnują chwilę. - Może powinniśmy... Sten uniósł dłoń i przerwał Mahoneyowi. - Bez obrazy - mruknął - ale o tunelach wiem chyba wszystko. I o wyjściach z nich także. Jak może pamiętasz, mam pewne doświadczenie. Mahoney zamilkł. Ostatecznie Sten spędził kilka ładnych lat w obozach jenieckich Tahnijczyków, brał udział w kopaniu tunelu pod twierdzą Koldyeze, został nawet Wielkim Iksem, czyli przewodniczącym miejscowego komitetu ucieczkowego. Bez wątpienia znał się na rzeczy. - Pomóż mi trochę - polecił Mahoneyowi. Ściągnął pokrowiec ze starych sani, które jakiś czas temu przerobił na motorowe. Razem przeciągnęli je do wyjścia. Sten włączył większość systemów i nastawił automatyczne sterowanie na kurs zygzakami. Potem kazał Mahoneyowi odsunąć się odrobinę i uruchomił silnik. Błysnęło, gruchnęło i potężnie zadymiło. Mahoney zaniósł się kaszlem, łzy pociekły mu z oczu. - Załatwią nas na cacy - warknął z wyrzutem. Sten uciszył go spojrzeniem. Potem wcisnął pedał gazu i odskoczył. Sanie ryknęły i wyskoczyły z tunelu. Sten spojrzał za nimi. Gąsienice wzbijały tumany śniegu, a ognie z rur wydechowych rzucały blask na okolicę. Pojazd skręcił w ostatniej chwili, omijając drzewo, ale i tak strzał z lasera wypalił mu kilka dziur w karoserii. - Teraz! - krzyknął Sten. Wyczołgali się na zewnątrz. Sten zobaczył ciężko zaskoczonego napastnika, uskakującego saniom z drogi. Uniósł broń. Tamten drgnął i runął z idealnie okrągłą plamą pośrodku czoła. Mahoney strzelił do drugiej postaci, ta jednak zdążyła się skryć. Zanim się zorientowała, Sten i Mahoney odskoczyli dalej. Dziewczyna szeptem przekazała przez przyczepiony do krtani mikrofon informację tym, którzy kotłowali się jeszcze w tunelu. Szybko odszukała ślady na śniegu. Wyraźne i głębokie. Nie będzie trudno ich znaleźć, pomyślała, szczególnie przy tak jasnym świetle księżyca. Nagle wyczuła za plecami jakieś poruszenie. Chciała się odwrócić, uniosła broń, ale nie zdążyła zrobić nic więcej. Po chwili leżała na śniegu z poderżniętym gardłem. Sten wytarł nóż o jej kombinezon. - Albo ja się jakoś dziwnie starzeję - mruknął do wyłażącego zza drzewa Mahoneya - albo to młode pokolenie nie jest tak dobre jak my kiedyś. Mahoney spojrzał na ciało. Byłym szefem Korpusu Merkurego, a więc również dowódcą sekcji Modliszki, targały w tej chwili sprzeczne uczucia. Przyjrzał się Stenowi. Dawny przyjaciel postarzał się, twarz miał nieco pobrużdżoną, jednak lata dodały mu powagi. Oczy miał jakby nieco głębiej osadzone, jednak nadal czaiły się w nich te same iskierki ironii i prześmiewczego cynizmu. Może zgorzkniał odrobinkę, ale humoru chyba nie stracił. Chował właśnie coś pod pachą. Nie, pomyślał Mahoney. Oni nie są gorsi od nas. I wzruszył ramionami. - Ty masz doświadczenie - powiedział zamykając temat. - Ale zostało jeszcze pięciu. A z nimi może nie pójść tak gładko. Wierzę, że masz jakiś plan. - I owszem - odparł Sten. Bez słowa przypiął grawiłazy, włączył je i nastawił tak, by unosiły go kilka centymetrów ponad śniegiem. Potem skierował się w głąb lasu. Kijki wbijał głęboko. Chciał mieć pewność, że prześladowcy na pewno nie zgubią jego tropu. Mahoney sporo już przeżył i niejedno widział, ale gęste zarośla, przez które prowadził Sten, wprawiły go w solidne zdumienie. Rośliny przypominały drzewa, choć nimi nie były. Tworzyły ponad trzymetrową plątaninę kojarzącą się z rozbudowanym systemem korzeniowym. Z bliska jednak korzenie okazywały się rurowatymi tworami, utkanymi z ciasno zbitych liści. Mahoney pomyślał, że takie coś musiało chyba rosnąć przez wiele stuleci. Dopiero później dowiedział się, że trwało to tylko parę lat. Konary były kosmate i wyglądały na wytrzymałe, choć wiły się niczym kłącza. Podłużne i wąziutkie jak igły liście miały ostre brzegi i lśniły, jakby były pokryte wilgotnym śluzem. W tym klimacie? Dziwne. Czy nie powinny zamarznąć? Mahoney chciał dotknąć rośliny. - Nie! - rzucił Sten, a widząc zdumione spojrzenie Mahoneya, pożałował ostrego tonu. Ale tylko trochę. - Nie lubią dotykania - dodał i bez dalszych wyjaśnień ruszył dalej. Mahoney miał wrażenie, jakby zataczali wielkie koło i zbliżali się ponownie do jeziora. Jakiś biały ptak o skórzastych skrzydłach zerwał się z głośnym krzykiem i zaczął krążyć w świetle księżyca. - Nadchodzą - szepnął Sten. - Wreszcie. Zacząłem się już obawiać, że ich zgubiliśmy. - Nie tak łatwo - mruknął Mahoney. - Pewnie musieli się naradzić z macierzystym statkiem. - Wskazał nocne niebo. Nie tyle ptaka, co jednostkę dowódczą, która musiała krążyć na bardzo niskiej orbicie stacjonarnej. - Nim też się potem zajmiemy - powiedział Sten. Zanim Mahoney zdążył spytać, w jaki sposób mieliby to zrobić, Sten znów sięgnął po nóż. Ostrożnie podszedł do jednego z drzew i wybrał nisko zwieszony konar. Mahoneyowi wydawało się, że gałąź drgnęła, ale tak delikatnie, że mogło to być równie dobrze złudzenie. Na liściach wykwitły wyraźne kropelki wilgoci, dziwnie kojarzące się ze śliną, a same liście zaczęły poruszać się, jakby coś przeżuwały. Sten rozciął korę. Śluz zagotował się wokół rany i gałąź wystrzeliła pętlą w kierunku Stena, który jednak zdążył odskoczyć. Mahoney zdrętwiał. Ciecz kapała na śnieg syczącą, pełną bąbelków kałużą. - Teraz malutkie dostaną szału - rzucił Sten w ramach wyjaśnienia. Poszli dalej. Sten powtórzył operację jeszcze kilka razy, zawsze wywołując tę samą reakcję. Roślina atakowała, chybiała i po paru chwilach bolesnych drgawek jakby zapadała w letarg, a rany zasklepiały się błyskawicznie. Gdy Sten po raz pierwszy trafił na te zarośla podczas jednej ze swych podróży, natychmiast zainteresowały go swoimi unikalnymi właściwościami. I nic dziwnego; ich system obronny mógł zafascynować, szczególnie byłego Mantisowca. Po pierwsze ze względu na ostre liście i palący sok, ale nie tylko. Zaatakowane reagowały wytwarzając jeszcze bardziej stężony kwas dokładnie w tym miejscu, gdzie je zraniono. W takim stanie pozostawały jakiś kwadrans. Niektórzy roślinożercy nabyli nawet odporności na normalny sok i nagryzali po kawałeczku, za każdym razem wybierając inną gałąź. Wiedzieli co robią, bo roślinka ta była zazwyczaj tak samo warzywem jak byle pomidor. Jednak tutaj rozwinęła się nieco inaczej, zapewne głównie za sprawą surowego klimatu. Zmarznięta ziemia nie dostarczała zbyt wiele wody i minerałów. Owszem, starczało ich do przetrwania, ale w głodnych roślinach szybko zaczęły rozwijać się instynkty drapieżcy. Tak, że teraz żywa zdobycz stanowiła miłe urozmaicenie w ich diecie. Pobudzone przez Stena będą rzucać się na wszystko, co wejdzie w zasięg ich gałęzi. Również i na ludzi. Odeszli już trochę od gaju, gdy Mahoney usłyszał rozdzierający krzyk, który nie umilkł od razu, tylko ciągnął się jękliwie przez kilka minut, aż syknął laser i zapadła cisza. Mahoney aż się wzdrygnął. - Zostało już tylko czterech - powiedział Sten. Mahoney nie odpowiedział. Przyklękli nad brzegiem lodowej tafli, tuż za małym spiętrzeniem skał. Zbliżał się świt, ale światło było jeszcze myląco słabe. Mahoney dostrzegał jedynie linię drzew na przeciwległym brzegu jeziora, odległym o niecały kilometr. Dwie minuty marszu w grawiłazach. Oczywiście, o ile ktoś się nie potknie. Przez całą noc zwodzili napastników. Czasem Sten przyspieszał, jakby chciał ich zgubić, potem zwalniał, zapewne celowo, aż tamci zaczynali deptać im po piętach. Teraz powinni być już zmęczeni. Cholera! Ja też mam dosyć, pomyślał Mahoney. Jedyną dobrą wiadomością było to, że uszczuplony zespół nie został uzupełniony. Wniosek był prosty: na pokładzie statku nie było posiłków. Mahoney zdążył dotąd jedynie naszkicować całość sytuacji. Nie własnej, tylko ogólnej. Rada wpadła w desperację. Rozesłali więc zespoły Modliszki po całym imperium. Z jednym zadaniem: pojmać i przesłuchać wszystkich, którzy byli dość blisko imperatora, by posiąść jakieś jego sekrety. Sten zdumiał się bardzo. - A co ja niby mogę wiedzieć? Jasne, dowodziłem jego ochroną i wiedziałem wszystko, co tyczyło się Tahnów, ale to stare sprawy. Żadnych sensacji na pierwszą stronę. Mogliby oszczędzić sobie fatygi i po prostu spytać. - Im chodzi o AM2 - powiedział Mahoney. - Nie mogą ustalić, skąd nasz szef to brał. - Ale... Przecież to oczywiste - zająknął się Sten. - Wszyscy wiedzą... - Właśnie. Wszyscy sądzą, że wiedzą, ale się mylą. A magazyny zaczynają świecić pustkami. Sten zastanowił się i otworzył wyciągnięty z kieszeni balonik. - Alex! - rzucił niespokojnie. - Jego też będą szukać. Musimy... - Już się tym zająłem - powiedział Mahoney. - Wysłałem mu ostrzeżenie. Mam nadzieję, że dotarło. Zabrakło mi czasu na więcej. Wskazał w kierunku, skąd spodziewali się nadejścia napastników, co starczyło za całe wyjaśnienie. Widać już od dłuższego czasu wyprzedzał ich tylko nieznacznie. - Gdy już się ich pozbędziemy, trzeba będzie złapać Alexa - mruknął Mahoney. - Uzgodnimy jakieś dogodne miejsce spotkania. Sten roześmiał się. - Nie trzeba. Alex będzie wiedział, gdzie nas szukać. Mahoney chciał spytać, w jaki sposób, ale głęboko w lesie coś skrzypnęło. Ruszyli dalej. Zatrzymali się nad brzegiem jeziora. Sten postanowił poczekać, aż zrobi się nieco jaśniej. Mahoney był wściekły. Ten idiota chce, żeby go zobaczyli... Szybki uścisk nadgarstka poderwał go do dalszej drogi. Gdy sunęli ponad lodem, Mahoney dostrzegł w dłoni Stena małe pudełeczko z czerwonym przyciskiem. Wiatr wiał im w plecy i ledwo nadążali machać kijkami. Mimo kombinezonów mróz kąsał do szpiku kości. Mahoney czuł, że jeszcze chwila a jego płuca odmówią współpracy. Z przodu podniosła się chmura lodowych drobin. Usłyszeli syk lasera. Niedobrze. Prześladowcy byli już blisko. Mieli mało czasu. Drugi brzeg wyłonił się niespodziewanie. Nie zwalniając, wpadli na kamienisty grunt między drzewa. Mahoney omal nie stracił równowagi. Sten przeturlał się i spojrzał na jezioro. Mahoney, sapiąc ze zmęczenia, też odwrócił w końcu głowę. Tamci nadciągali w luźnym szyku. Mahoney uniósł broń. Ale Sten go powstrzymał. - Jeszcze nie - szepnął. Mahoney znalazł porządną kryjówkę i spokojnie zlustrował jezioro. Wróg dotarł już do środka tafli. Sten przycupnął obok ze swoim pudełeczkiem. Położył palec na czerwonym guziku i nacisnął, aż zbielała kostka. Mahoney spojrzał na jezioro. Ryknęło i cały środek tafli uniósł się w powietrze. Kry, wielkie jak domy, poleciały daleko na boki. Spod powierzchni wynurzył się lśniący, biały statek. Ciemne sylwetki, niewątpliwie ciała, runęły do lodowatej wody. Nie wiedział, czy spotkała ich śmierć szybka i lekka, czy powolna i bolesna. Jeśli nawet krzyczeli, w zgiełku nie było niczego słychać. Sten tymczasem usiadł i wyjął następny balonik. Mahoney jęknął w duchu. Spojrzał na niebo. - To by było na tyle w kwestii brania żywcem - mruknął. - Nie zaryzykują wysłania następnego zespołu, nawet jeśli mają jakiś wolny. Ci z góry zrzucą na nas bombkę i koniec pieśni. Przynajmniej sam bym tak zrobił. - Też na to wpadłem - odparł