Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora
Szczegóły |
Tytuł |
Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bunch Chris Cole Allan - Sten05. Powrót imperatora - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Allan Cole & Chris Bunch
Powrót Imperatora
Cykl: Sten tom 6
(The Return of the Emperor)
Przekład Radosław Kot
Wyd.ang. 1990
Wyd. pol. 1998
Dla
Normana Spinrada,
(czynnego hippisa i komucha, jak to mówią)
który pomagał nam przejść przez to bagno,
i
Dennisa Foleya,
(emeryta z pewnej jednostki specjalnej)
dzięki któremu nie opiliśmy się zanadto.
Księga pierwsza
PRINCEPS
Rozdział 1
Statek był monstrualny. Powierzchnia każdego z dziesięciościennych boków
przekraczała
kilometr kwadratowy.
Na pokładzie znajdował się tylko jeden człowiek. Unosił się na wodzie w płytkim
basenie
pośrodku jednego z pomieszczeń. Nagle otworzył oczy. Były niebieskie i niewinne
jak u nowo
narodzonego dziecka.
Minęło trochę czasu, aż szczęknął zawór, ciecz spłynęła i jeden z boków
zbiornika opadł.
Mężczyzna usiadł i opuścił nogi na ciepły pokład. Poruszał się powoli i
ostrożnie niczym niepewny
swych możliwości rekonwalescent po długiej chorobie.
Potem po prostu sobie siedział chwilę, a może godzinę lub cały dzień, aż wkoło
zahuczał
głos:
- Jedzenie i picie jest w sąsiednim pokoju.
Mężczyzna wstał posłusznie, zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę.
Podszedł do
ściany. Na wieszaku obok łóżko-basenu czekał błękitny uniform. Jedynie okrągła
płytka mąciła
gładź materii. Musnął krążek palcami.
Ściana zmieniła się w ekran. Nagranie? Obraz radarowy? Symulacja komputerowa?
Ukazał się widok przestrzeni, ale jakiejś dziwnej. Była czarna, jednak mieniła
się
wszystkimi kolorami. Kłuła boleśnie w oczy. Mężczyzna znów dotknął przełącznika,
aby wyłączyć
ekran.
Wciąż nagi, poczłapał do drzwi.
Stół czekał nakryty na jedną osobę. Mężczyzna zdjął kopulastą osłonę z talerza,
sięgnął
palcami jakiś kąsek, przeżuł, połknął. Każdy ruch wciąż był tak samo
beznamiętny.
Wytarł palce o udo i przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie stał rozkładany
fotel. Nad
siedziskiem wisiał lśniący stalą hełm z kompletem dziwnych macek wystających z
wewnątrz.
Mężczyzna usiadł i nałożył hełm.
W pokoju pojawili się ludzie. Chociaż nie, to ten mężczyzna gdzieś się
przeniósł. Był
odziany w mundur. Zgromadzeni uśmiechali się, krzyczeli, próbowali go dotknąć.
Słyszał, jak sam
też coś mówi, ale nie rozumiał ani słowa.
Nagle z tłumu wyłowił spojrzeniem osobnika z bladą twarzą i chorobliwie
lśniącymi
oczami. Tamten wyciągnął dłoń, niby do powitania, ale niespodziewanie dobył zza
pazuchy coś
lśniącego metalicznie...
Mężczyzna poczuł, że kule wbijają mu się w pierś. Upadł. Bolało coraz
bardziej... W jednej
chwili obraz zniknął.
Mężczyzna zdjął hełm. Znów był w pomieszczeniu z fotelem.
- Od dezaktywacji upłynęło sześć lat, trzy miesiące, trzy dni czasu ziemskiego -
zadudnił
znowu głos.
Twarz mężczyzny jakby drgnęła. Źle, pomyślał. Pięć lat za późno. Chociaż,
przeleciało mu
przez głowę, cóż to znaczy „późno”? I tak wszystko jedno... Wstał.
- Do odlotu zostało dziesięć dni pokładowych - zakomunikował głos.
Mężczyzna skinął głową. Wrócił do stołu. Czuł głód.
Rozdział 2
Była to cicha, mała planeta niczym nie wyróżniająca się w systemie umierającej
żółtej
gwiazdy. Miejsce bez godnej uwagi historii, z dala od szlaków turystycznych i
handlowych, rzadko
odwiedzane przez gości.
Wiele ziemskich lat temu zwiadowcza wyprawa imperium przebadała cały system,
skutkiem czego odnotowano, że zdatna do zamieszkania planeta ma masę równą
osiemdziesięciu
siedmiu procentom masy Ziemi i proporcjonalną do tego stałą grawitacji, ziemski
typ atmosfery i
jest odległa o trzy jednostki astronomiczne od swojej gwiazdy. Klimat od
tropikalnego do
subarktycznego, zróżnicowane formy życia. Najlepiej rozwinięty lądowy drapieżnik
przypominał
kota, był spokojny, nieco płochliwy i niegroźny dla ludzi.
Zapisano także: „Nie stwierdzono obecności wyższych form życia”.
Planetę nazwano XM-Y-1134 i przez kilkaset lat trwała pod tym tylko, zapewne
nikomu nie
znanym, mianem.
Drugą nazwę nadał jej dopiero pewien przedsiębiorca, który wybudował sobie
posiadłość w
strefie umiarkowanego klimatu. Zamieszkał tam razem ze swoją świtą i przez
pewien czas zamyślał
nawet przekształcić planetę w ośrodek wypoczynkowy. Ostatnią jego inwestycją był
port
kosmiczny, prawdziwe dzieło sztuki. Trudno powiedzieć, czy pomysł utworzenia
kurortu miał
szansę powodzenia, ponieważ przemysłowiec stracił cały majątek, a nawet narobił
długów i
skończył marnie.
Planeta jednak niezmiennie krążyła po swojej elipsie, jak czyniła to od paru
ładnych
miliardów lat. Co kilkaset milionów obrotów wpadała w chmury kosmicznych śmieci,
przez co
życie na jej powierzchni ulegało zagładzie i matka-ewolucja musiała zaczynać
prace od początku.
Obecnie planeta zwała się Smallbridge*. [* small bridge (ang.) - mały most.]
Czemu tak właśnie, nie wiadomo. Tajemnicę pochodzenia owej nazwy zabrał ze sobą
pechowy przedsiębiorca.
Stenowi nie zależało na poznaniu prawdy. Ponad pięć lat spędził na penetracji
plaż, bagnisk,
równin, pustyń, puszcz i lodowców Smallbridge. Czasem w towarzystwie, czasem
samotnie.
Przeżył w tym okresie kilka mało znaczących przygód, parę przelotnych romansów.
Nie spotkał
żadnej kobiety tak godnej uwagi jak pamiętana z młodości, zdecydowana i
konsekwentna Bet. Czy
nieustępliwa Lisa Haines. Lub zagorzała hazardzistka St. Clair.
Przez ostatni rok po prostu żył. Tylko tyle. Ogarnęła go chandra, której nijak
nie potrafił
rozgonić.
W rzadkich chwilach trzeźwości umysłu powtarzał, że potrzebuje jakiegoś
towarzystwa.
Wymyślał sobie od ostatnich głupców.
Przecież miał wszystko, czego można zapragnąć, prawda? Cyganka Ida, dawna
przyjaciółka
z sekcji Modliszki, dopilnowała jego finansów. Gdy on przebywał wraz z Alexem
Kilgourem w
obozach jenieckich Tahnijczyków, Ida uczyniła go bogatszym ponad wszelkie
marzenia.
Opuściwszy piekło Heath, dowiedzieli się, że obaj są posiadaczami całkiem
sporych fortun.
Kilgour dorobił się ponadto całkiem okazałej posiadłości na rodzimej planecie
Edinburgh,
gdzie grawitacja znacznie przewyższała ziemską.
Sten zaś stał się właścicielem własnej planety.
Wielkie dzięki, Ido. I co ja mam z tym dobrodziejstwem zrobić?
Spokojnie, Cyganka nie jest niczemu winna. Jak powiedziałby Mahoney: „Darowanemu
koniowi nie zagląda się w zęby”. Mahoney przypomniałby też, że wyciągnął Stena
ze slumsów
Vulkana, w ostatniej chwili ratując młodego Delinqa przed karnym wypaleniem
umysłu.
Warknąłby zgorszony i dorzucił, że Sten wylazł przecież z tego bagna, w którym
się urodził i
przeszedł szczeble kariery od prostego szeregowca z piechoty do członka
elitarnej sekcji
Modliszki, że został potem dowódcą osobistej straży imperatora i bohaterem wojen
z
Tahnijczykami na dokładkę. Ostatecznie dostał awans na admirała. Wypomniałby,
ile razy musiał
się za niego wstydzić i dodałby na koniec, że widać Sten ma wciąż zielono we
łbie i że trzeba mu
solidnego kopa na rozpęd, aby przestał marnować czas i wziął się do roboty.
Ale Mahoneya nie było wśród żywych.
Dawny szef Stena, Wieczny Imperator, skwitowałby całą tę opowieść o depresji i
smutkach
gromkim śmiechem, nalałby podwładnemu podwójnego stregga i wysłał na front, by
się chłopak
przewietrzył. Mniejsza o to, na jaki front. Przecież żadne trwające ponad trzy
tysiące lat imperium
nie narzeka na brak wrogów.
Niestety, imperator też opuścił ten padół.
Podczas ostatniego wspólnego spotkania Sten wykrzyczał władcy, że definitywnie
rozstaje
się z wojskiem. Nie nęciła go perspektywa zaszczytów, nic nie obchodził fakt, że
wyniszczone
wojną z Tahnijczykami imperium potrzebowało każdego, kto miał głowę na karku.
Wieczny Imperator nie nalegał. Rozumiał, że Sten może być zmęczony. Przewidywał,
że
znudzony spokojnym życiem Sten sam zapuka jeszcze do drzwi. Oczekiwał, że stanie
się to za
jakieś pół roku.
Wieczny Imperator rzadko się mylił, ale tym razem nie trafił. Niemal dokładnie
sześć
miesięcy po owej rozmowie Sten obudził się w swojej posiadłości na Smallbridge,
poklepał
wylegującą się obok kształtną naguskę i mruknął pod nosem: „Nic z tego”.
Tydzień po pamiętnym spotkaniu Wieczny Imperator padł ofiarą zamachu.
Dowodząc ochroną władcy, Sten zawsze najbardziej obawiał się głupich przypadków.
I
słusznie, ponieważ to było właśnie coś takiego. Ostatecznie, nigdy nie da się
zapewnić całkowitego
bezpieczeństwa tak ważnej osobie publicznej jak Wieczny Imperator. Nawet bitni i
bez reszty
lojalni Gurkhowie to za mało. Raz na trzy tysiące lat może się zdarzyć, że ich
kukri zawiodą.
Jego Wysokość wrócił na Świat Centralny jako zwycięski bohater. Miliardy
miliardów
obywateli imperium oglądały bezpośrednią transmisję z powitania władcy.
Imperator wysiadł ze
swego jachtu i ruszył po płycie ku oczekującym limuzynom, które miały go zawieźć
do Arundel.
Obok szedł Tanz Sullamora, magnat przemysłu stoczniowego i zaufany członek
prywatnej
rady imperatora.
Sten pamiętał ten dzień, gdy też zasiadł przez ekranem. Komentator aż ochrypł od
wywrzaskiwania, jak bardzo triumfalny to powrót. Tracąc głos, dodał jeszcze, że
zgodnie z planem
zasadnicze uroczystości odbędą się w późniejszym terminie, gdy imperator
odpocznie trochę, czyli
za jakiś tydzień. Delegaci z całego mocarstwa przybędą wówczas i oddadzą hołd
swemu wodzowi.
Nikogo nie zabraknie, nawet najbardziej niepewnych sojuszników, którym imperator
już wybaczył,
że wahali się z udzieleniem wsparcia.
Sten nie wierzył w ani jedno słowo tej perory. Zbyt dobrze znał szefa. Tydzień
zwłoki miał
niewątpliwie dać czas na czystkę. Szybką i zdecydowaną. Wojna skończona, więc
pora wracać do
interesów.
Imperator był przede wszystkim szefem największego w historii przedsięwzięcia,
które
ostatnio nieco zaniedbał.
Ale gdy przyjdzie pora, widowisko będzie niewątpliwie wstrząsające. Nie bez
powodu
władca uchodził za mistrza manipulacji. Jego przemowy zawsze miały niejedno, ale
co najmniej
dwa ukryte dna.
Sten skupił uwagę na rogu ekranu, gdzie widniała grupka pracowników portu
kosmicznego.
Czekali w szeregu, by uścisnąć imperatorowi dłoń. Władca skierował się w
przeciwnym kierunku. I
bardzo dobrze, pomyślał Sten. Nie, żeby byli groźni... Bo i po co ktoś miałby
atakować imperatora
teraz, gdy wojna skończona. Niemniej... Sten z zasady unikał podobnych sytuacji.
W takim tłumie,
przy błyskach fleszy ochrona zawsze traci na skuteczności.
Potem dojrzał, jak Sullamora zagaduje imperatora i wskazuje zgromadzonych. Sten
jęknął
bezwiednie. Wiedział, co Tanz wygaduje. Mówi zapewne, że ci tam czekają od paru
godzin i że nie
można im sprawić zawodu.
Imperator zawahał się, ale poszedł, rzecz jasna. Szybkim krokiem, widać chciał
mieć to za
sobą. Gurkhowie musieli dobrze wyciągać nogi, by władca ich nie wyprzedził.
Sprawnie wykonywał gesty pozdrowienia. Uśmiechał się, zagadywał, jak zwykle w
kontaktach z poddanymi. Ściskał dłonie oburącz tak przemyślnie, że jednocześnie
odsuwał
interlokutora, robiąc miejsce dla następnego.
Stenowi coś mignęło w tłumie. Kie licho? Usłyszał charakterystyczny huk
wystrzałów.
Wieczny imperator upadł na wznak. Obraz zawirował. Potem znów się uspokoił - ale
tylko na
ułamek sekundy.
Władca leżał na płycie. Stenowi serce zamarło. Wstrzymał oddech. Czyżby...?
Potem ekran zaciągnął się bielą. Z głośnika dobiegł urwany nagle grom potężnej
eksplozji.
Przerwano transmisję.
Gdy ją wznowiono, Sten dowiedział się wszystkiego.
Wieczny Imperator został zamordowany.
Podobno przez szaleńca. Jakiegoś malkontenta imieniem Chapelle, który działał w
pojedynkę, wiedziony niezrozumiałym impulsem. Chyba pragnieniem zemsty za
wyimaginowane
krzywdy. Może był chorobliwie ambitny lub zazdrościł imperatorowi
nieśmiertelności.
Miliardy widzów siedziały nieme i wstrząśnięte przed ekranami. Sten też. Wszyscy
czekali
na dalszy ciąg wydarzeń.
Imperator niewątpliwie zginął. Było wprawdzie trochę takich, którzy rzeczywiście
uważali
go za nieśmiertelnego. Niektórzy uzasadniali nawet, że przecież istnieją takie
niesamowicie
żywotne stworzenia, konkretnie pewne pasożyty, które potrafią przetrwać śmierć
nosiciela i
teoretycznie mogą bytować w nieskończoność. Podobnie jak niektórzy mieszkańcy
mórz czy
górnych warstw atmosfery. Ale mniejsza o czcze gadanie. Wszystko, co żywe,
prędzej czy później
umiera i nijak nie da się tego zmienić.
Owa zasada w szczególności odnosi się do ludzi. A imperator niewątpliwie był
człowiekiem. Tego nikt nigdy nie kwestionował.
Ale przecież trwał równie niewzruszony jak kosmos i swą niezmiennością dodawał
ducha
poddanym. Polityka władcy mogła być dyskusyjna, jednak nawet najbardziej
radykalni uczeni
uznawali jego państwowo twórczą rolę, a historycy z zapartym tchem śledzili
kolejne stulecia
panowania. Nie przypadkiem zwano imperatora „Wiecznym”.
Długowieczności władcy nikt nie potrafił ogarnąć umysłem. Zwykły człowiek mógł
liczyć
na jakieś dwieście lat życia. O ile miał szczęście, oczywiście. Wizja kogoś
wielokrotnie starszego
budziła lęk.
Sten znał imperatora od dość dawna. Władca zawsze wyglądał ledwie na trzydzieści
pięć
lat. Oczy lśniły mu wciąż młodzieńczo, czasem nawet żartował sobie z własnego
wieku. Ale
Wieczny Imperator szydził prawie ze wszystkiego. Nie było dla niego żadnych
świętości. Kpił
nawet z własnej osoby.
Niekiedy jednak jego twarz dawała wyraz wielkiemu zmęczeniu czy znużeniu. Pod
koniec
zmagań z Tahnijczykami podobne chwile trafiały się nawet często. Na czole
pojawiały się głębokie
zmarszczki, oczy spoglądały gdzieś w pustkę, myśli biegły w przeszłość tak
odległą, jakby leżała
poza zasięgiem pamięci wszystkich współcześnie żyjących istot. Obserwator czuł,
naprawdę czuł
wówczas, że ten człowiek będzie młody jeszcze i wtedy, gdy nawet obecne dzieje
dawno zostaną
zapomniane. Dwa dni po zamachu członkowie osobistej rady imperatora weszli
kolejno na trybunę,
pospiesznie wzniesioną w pobliżu ruin zamku Arundel. Zabrakło tylko jednego:
Tanza Sullamory.
Wierny do końca sługa zginął podczas eksplozji, która zgładziła wszystkich w
promieniu jednej
ósmej kilometra. Czemu Chapelle uznał za konieczne zdetonować tak potężny
ładunek, i to już po
zabiciu imperatora, tego nikt nie wiedział. Zresztą cała sprawa była bardzo
tajemnicza i pełna
zagadek, gdyż Chapelle też padł ofiarą własnych knowań.
Pięcioro przedstawicieli arystokracji przemysłowej stanęło nieruchomo
naprzeciwko
wielkich tłumów, które zeszły się na równinę. Komentator wyjaśnił dokładnie, kim
jest każdy
osobnik z owej piątki.
Pierwszy stał Kyes, wysoki, smukły i srebrzysty. Kontrolował większość rynku
sztucznej
inteligencji. Należał do rasy Grb’czewów, niezwykle rozwiniętej umysłowo.
Uznawano go za
rzecznika całej rady. Obok widniała Malperin szefująca gargantuicznemu
konglomeratowi
zajmującemu się rolnictwem, chemią i farmacją. Dalej Lovett, potomek rodziny
bankierskiej. Na
końcu bliźniaczki Kraa, jedna niewyobrażalnie otyła, druga chorobliwie chuda.
Kontrolowały
większość kopalń i hut imperium. Poza Sullamorą w skład rady wchodziła
pierwotnie jeszcze jedna
osoba, baron mediów Volmer, jednak zginął on w pożałowania godnych
okolicznościach tuż przed
końcem wojny.
Kyes miał głos dźwięczny i miły dla ucha. W krótkich słowach wyjaśnił, jak to
Parlament
przyjął przez aklamację ustawę powierzającą w wyjątkowej sytuacji rządy byłym
doradcom
imperatora. Żaden z członków wielkiej piątki nie pożądał owego brzemienia i
żaden, rzecz jasna,
nie czuł się dostatecznie godny, aby przyjąć odpowiedzialność za tyle istnień.
Jednak w obecnej sytuacji nie mieli innego wyboru. Trzeba zaprowadzić porządek i
zakończyć okres chaosu. Rada uczyni wszystko, co w jej mocy, aby rządzić mądrze,
sprawiedliwie
i gdy tylko nadejdzie sposobna chwila, a doradcy wierzą, że to już niedługo
nastąpi, ogłoszą wolne
wybory i referendum w sprawie formy panowania, jaką winno przyjąć tak tragicznie
osierocone
imperium.
Kyes powiedział, iż dostrzega niedoskonałość tego rozwiązania, jednak mimo
wielogodzinnych, wytężonych poszukiwań niczego lepszego nie udało się znaleźć.
Zaczęto zbierać
komisję mającą dogłębnie zbadać sytuację państwa. On sam, wraz z innymi
członkami rady, będzie
nastawiał ucha na każde słowo owego szanownego gremium uczonych. Powiedziano mu
jednak, że
nigdy w dziejach nikt jeszcze nie stanął przed zadaniem tak złożonym, więc
zapewne wiele czasu
minie, nim komisja zakończy prace.
Kyes zaapelował o cierpliwość i poprzysiągł, że wszystkie działania wspomnianego
grona
ożywiać będzie duch niezapomnianego wielkiego męża, który uratował swych
poddanych przed
tahnijską niewolą.
Potem członkowie rady kolejno występowali przed pozostałych i powtarzali mniej
więcej to
samo. Czasem ktoś dodał jakiś detal, na przykład zdradzając datę planowanego
pogrzebu, który
miał być wystawniejszy i bardziej uroczysty niż jakikolwiek pochówek w dziejach.
Podano też do
wiadomości decyzję o przyznaniu pośmiertnie imperatorowi paru następnych
odznaczeń i tytułów.
Ponadto ogłoszono rok żałoby. Zaraz potem Sten wyłączył ekran i zamyślił się
głęboko.
Nie potrzebował psychotreningu Modliszki, aby wiedzieć, iż oto na jego oczach
odbyło się
zagarnięcie władzy.
Właśnie. Rada będzie łaskawie rządzić, aż da się przeprowadzić wolne wybory.
Sten słyszał
już podobne jałowe zapewnienie wygłaszane przez kilku despotów. Zastanawiał się
jedynie, ile
czasu dzieli go od pierwszej próby zamachu stanu, i czy będzie ona udana. I jak
przebiegną
następne. I jeszcze, ile ich się zdarzy, nim cały system runie z hukiem. Sten
zaczął się obawiać, że
przez resztę życia przyjdzie mu przyglądać się coraz bardziej zażartej,
nieustannej wojnie
domowej.
Praktycznie chodziło o nieograniczoną władzę. Kto rządził imperium, ten
automatycznie
kontrolował dystrybucję AM2, czyli antymaterii napędzającej całą współczesną
cywilizację. Tanie
źródło mocy, bez którego większość systemów uzbrojenia pozostawała bezużyteczna,
a podróże
międzygwiezdne były dosłownie niemożliwe. Pozbawiony AM2 handel skurczyłby się
do
rozmiarów wewnątrzsystemowego trampingu. Tylko na tyle pozwalał praktyczny
niewątpliwie, ale
rozpaczliwie powolny napęd systemu Yukawy.
Sten nie mógł uczynić niczego, by oddalić perspektywę krwawych lat.
Wieczny Imperator nie żyje. Niech żyje imperator.
Sten czuł, że będzie mu bardzo brakowało szefa. Nie jak przyjaciela. Nikt nie
mógł szczerze
nazwać Wiecznego Imperatora przyjacielem. Ale jak... towarzysza broni. Sten upił
się tego
wieczora. I następnego. Nie trzeźwiał przez miesiąc, na zmianę sięgając po
szkocką i stregga, dwa
ulubione trunki Jego Wysokości.
Potem spróbował zadbać o swoje szansę.
Nie zwracając większej uwagi na panujący w imperium chaos, wykupił wszystkie
dostępne
w okolicy zapasy AM2. I rychło mógł pogratulować sobie zapobiegliwości, ponieważ
ledwie kilka
tygodni później zaczęło brakować antymaterii. Czemu właściwie nie obchodziło go
to specjalnie.
Uznał, że widocznie rada postanowiła w swej nieskończonej mądrości porządnie
wypchać sobie
kieszenie.
Na niewielką skalę zajął się interesami, jednak nie zagustował w tym zajęciu.
Ostatecznie
skupił się na drobiazgach, trochę tak jak imperator, który zawsze potrafił
znaleźć sobie jakieś
hobby. Sten nabrał wprawy w gotowaniu, chociaż wiedział, że nigdy nie dorówna
mistrzostwu
władcy. Zajął się majsterkowaniem. Potem nastał czas kilku nader rozwiązłych
romansów. Gdy i te
go zmęczyły, niepokojąco prędko zresztą, zaczął badać i porządkować swoją
planetę.
Z Alexem utrzymywał kontakt korespondencyjny. Nieustannie powtarzali, że pora
się
spotkać, ale rzeczona chwila nie mogła jakoś nadejść. Obecnie kłopoty z AM2
ograniczyły ruch
międzygwiezdny do tego stopnia, że przestali nawet wspominać w listach o
spotkaniu.
Ian Mahoney, ich jedyny prawdziwy przyjaciel, po cichu wycofał się z życia
publicznego i
zajął historią wojskowości. Niedługo ją studiował, bo zginął w jakimś głupim
wypadku. Utonął
podobno, ciała zaś nie znaleziono. Co za ironia losu, pomyślał Sten, oto ktoś
wychodzący cało z
największych nawet niebezpieczeństw po prostu utonął. Ale nie zbadał wówczas
sprawy bliżej,
głównie za sprawą pogłębiającej się akurat depresji.
Ostatni rok dobrowolnego wygnania był najgorszy. Sten nie dość, że łaził ponury,
to jeszcze
zaczął popadać w paranoję. Sam nie miał najmniejszego pojęcia, kogo właściwie
się boi. Nie
potrafił sformułować żadnych podejrzeń. Ale nie szkodzi, paranoja nie potrzebuje
uzasadnień, by
się bujnie rozwinąć. Wszystkie domostwa, które pobudował sobie w różnych
zakątkach
Smallbridge, były wyposażone jak na wypadek wojny. Zapasy, miny, wyrafinowane
pułapki i
czujniki. Znalazły się tam nawet drapieżne rośliny, które sprowadził z jakiejś
zapadłej dziury.
Przyjęły się jak dzikie w pozbawionym wrogów środowisku, aż musiał co pewien
czas ograniczać
ich rozrost miotaczem płomieni.
Zamieszkał w rezydencji w północno-zachodnim sektorze na drugim z kolei pod
względem
wielkości kontynencie strefy umiarkowanej.
Chociaż nazwanie tego klimatu umiarkowanym było chyba przesadą. Wiatry wiały tu
lodowate, śnieg zalegał przez większość roku, mróz skuwał rozległe lasy i
pobliski łańcuch
czterech potężnych jezior. Wszelako z jakiegoś powodu Stenowi bardzo się to
podobało, zupełnie
jak tym drapieżnym roślinom, które w chłodnym i wilgotnym klimacie też się
przyjęły, aczkolwiek
niechętnie.
Nad jeziorem wzniósł kilka domów przypominających bunkry. Wnętrze jednego
przeznaczył całkowicie na olbrzymią kuchnię. Była tam też chłodnia i wszystko,
co potrzeba do
oprawiania drobnych zdobyczy myśliwskich czy dziwnie kulistych, ale jadalnych
mieszkańców
jeziora. Dodatkowo założył jeszcze hydroponiczną uprawę warzyw. Kolejny dom
zamienił na
warsztat. Wypełnił go narzędziami oraz materiałami budowlanymi rozmaitego
autoramentu. Tam
też trzymał i czyścił broń oraz ulubione zabawki szpiegowskie. Trzeci budynek
urządził jako
mieszkalny. Nie zapomniał też o małej sali gimnastycznej, w której regularnie
wypacał siódme
poty. Czasem ćwiczył również na mrozie, w nieskończoność przypominając sobie
wszystko, czego
nauczono go w sekcji Modliszki.
Ściany mieszkania pokrył boazerią z prawdziwego drewna. Wcześniej ściął na ten
cel
kilkanaście drzew. Z drewna też zbudował szafki i łóżka. Gdy skończył, dom
zrobił się tak
przytulny, że aż miło było w nim mieszkać. Czegoś jednak wciąż brakowało. Sten
wysilał pamięć
tak długo, aż w końcu go oświeciło. Kominek. Po kilku próbach i solidnym
podwędzeniu własnej
osoby zbudował kominek na tyle potężny, że mógł on pomieścić nawet dwumetrowe
kloce.
Ciągnął jak wszyscy diabli, grzał i świecił że trudno lepiej.
Kobieta, która wówczas towarzyszyła Stenowi przez kilka miesięcy, powiedziała,
że coś jej
to przypomina, ale nie pamięta dokładnie, co właściwie. Sten długo nalegał, aby
sobie
przypomniała, jednak usłyszał tylko, że miało to coś wspólnego z towarami
oferowanymi w sklepie
z „taniochą”. Sądząc po tonie głosu przyjaciółki chodziło o rzeczy raczej mało
gustowne.
Szybko zapomniał o sprawie.
Jakiś tydzień później, w pewien piękny, pełen szarego światła i śnieżny dzień,
gdy wracał z
włóczęgi po lesie, zatrzymał się przed domem i ujrzał, że kobieta otwiera drzwi.
Zza jej pleców bił
ciepły blask i Sten zrozumiał, co miała wcześniej na myśli. Też sobie
przypomniał.
Dawno temu, jeszcze na Vulkanie, jego matka przedłużyła swój kontrakt o sześć
miesięcy,
żeby kupić sztuczny kominek. Wiejska dziewczyna, zupełnie zagubiona w wielkim
ośrodku
przemysłowym, poświęciła pół roku życia dla czegoś, co uważała za dzieło sztuki.
Na zewnątrz mroczniał zimny świat pogranicza, śnieg padał na skupiska biednych
domów,
a gdy otwierało się drzwi, wracając z pracy w fabryce lub lesie, ukazywał się
radośnie płonący
ogień. Kominek był największym skarbem matki. Zepsuł się po ośmiu miesiącach.
Sten wyprosił kobietę pod byle pretekstem, chociaż wiedział, że niesłusznie ją
obwinia.
Przecież nie mogła wiedzieć, nie zamierzała... Ale on z kolei nie potrafił
dłużej wytrzymać jej
towarzystwa.
Tym sposobem depresja pogłębiła się maksymalnie. Całymi miesiącami Sten
rozdrapywał
stare rany. I bez Rykor, morsowatego psychologa, zdawał sobie sprawę, jak źle
czyni. Doskonale o
tym wiedział, ale robił tak dalej. W masochistycznym zapędzie nazwał nawet
cztery pobliskie
jeziora na cześć swojej z dawna pogrzebanej rodziny.
Największe, nad którym zbudował domy, ochrzcił Amos, od imienia ojca. Następne
poświęcił matce. Za jeziorem Freed ciągnęły się jeszcze Ahd i Johs, bo takie
imiona nosili jego brat
i siostra.
Dokonawszy mianowania, siadł obojętny i pocieszył się tylko, że może to
przygnębienie
minie kiedyś jak gorączka. Wypali się w końcu i odejdzie niczym zły sen.
Tysiąc kilometrów na północ zamrugał na nocnym niebie jakiś jasny punkt. Łukiem
zsuwał
się coraz niżej. Zamarł na chwilę ponad zamarzniętą ziemią i pognał w kierunku
jeziornej siedziby
Stena.
Potem wśród gwiazd pojawiła się kula. Potężne emitery ożyły i skąpały całą
planetę w
dezinformacyjnym szumie. Zamontowane przez Stena czujniki dały się ogłupić,
żaden alarm nawet
nie pisnął.
Od kuli oddzieliło się coś jasnego i podążyło śladem pierwszego pojazdu.
Kilka kilometrów od skupiska domów poobijana szalupa kosmiczna opadła na śnieg
czarną
plamą. Z otwartego włazu wyskoczyła mroczna postać w ciepłym kombinezonie, z
rakietami
śnieżnymi przy butach. Mężczyzna wyprostował się, zawahał, zlustrował niebo.
Potężny i
przysadzisty osobnik złapał wiatr w nozdrza niczym kodiak, potężny ziemski
niedźwiedź. Nagle
ujrzał wyskakujące sponad horyzontu światło drugiego statku.
Obrócił się i czym prędzej pomaszerował przez śnieg. Poruszał się
niespodziewanie
sprawnie jak na kogoś tak rosłego, zupełnie niczym tancerz. Omiatał spojrzeniem
grunt przed sobą
i bez trudu wybierał najdogodniejszy szlak. Nawet nie próbował maskować śladów.
Nie miał na to
czasu.
Od czasu do czasu, na oko zupełnie bez powodu, obchodził widniejące na białym
puchu
krostowate ślady.
Dotarł do skraju lasu i stanął. Grunt opadał tu niezbyt stromym urwiskiem.
Mężczyzna
westchnął ciężko, skręcił najpierw w lewo, potem w prawo. Urwisko ciągnęło się
jednak daleko w
obu kierunkach. Przybysz z jakiegoś powodu uznał, że nieodwołalnie przegradza mu
ono drogę.
Za mężczyzną syknął właz drugiego statku. Pojawiło się siedem postaci ubranych
stosownie
do pogody. Szybkimi ruchami palców przekazali sobie jakieś wiadomości i ruszyli
śladem
uciekiniera. Szli nierównym klinem. Prowadził najwyższy członek ekipy. Bez
wysiłku przemierzali
połacie wysokiego śniegu, widać mieli grawiłazy.
Gdyby ktoś ich obserwował, nie miałby wątpliwości - oto myśliwi podążający za
zwierzyną. Tropiciele w trakcie polowania na grubego zwierza.
Ich ofiara przyklękła obok urwiska, zdjęła rękawice i zaczęła kopać ostrożnie w
śniegu.
Dłonie szybko drętwiały. Mężczyzna musiał przerwać, aby ogrzać je za pazuchą.
Pościg zaś nie
ustawał.
Ostatecznie pokazała się srebrzysta nitka tak cienka, że nawet pająk by
pozazdrościł.
Mężczyzna zdmuchnął z niej resztki śniegu i zaczął chuchać, aż zamarzająca
wilgoć otuliła nić
lodową otoczką. Gdy uznał, że już starczy, wyciągnął maleńkie urządzenie z ledwo
widocznymi
krokodylkami. Podważył paznokciem tył pudełeczka, pogmerał szpilką w otworkach
programatora
i poczekał, aż maszynka piśnie oznajmiając gotowość.
Mężczyzna zamknął pokrywkę, wymruczał coś w rodzaju krótkiej modlitwy i powoli
zbliżył całość do nici.
Błysk lasera przeciął lodowato mroźne powietrze i stopił śnieg o milimetry od
kolana
uciekiniera. Ten skrzywił się, ale opanował odruchowe pragnienie, by poszukać
jakiejś kryjówki.
Wciąż tak samo ostrożnie robił swoje. Jeśli się teraz pomyli, to skutki będą o
wiele bardziej
dotkliwe niż zwykła rana postrzałowa...
Musiał dotrzeć do Stena. Niepostrzeżenie, bo w przeciwnym razie nieświadom
niczego Sten
uzna go za intruza. I zadziała w swoim stylu.
Szczypczyki zacisnęły się na nitce. Mężczyzna wstrzymał oddech. Czekał. Kolejny
strzał.
Wiedziony światłem lasera pocisk rozłupał końcówkę rakiety śnieżnej. Pudełko
znów pisnęło.
Znaczy, wszystko w porządku.
Olbrzym skoczył ponad drutem i zniknął między drzewami dokładnie w tej samej
chwili,
gdy prześladowcy pojawili się w bezpośrednim polu widzenia. Tam, gdzie przed
chwilą była ich
ofiara, została tylko buchająca gorącem dziura w śniegu.
Pogoń przyspieszyła. Ciemne postaci również starannie omijały widniejące tu i
ówdzie
dziwne ślady. Ostatecznie dotarły do linii lasu, sprawnie przepłynęły nad
urwiskiem i wylądowały
po drugiej stronie. Dowódca przekazał podwładnym kilka bezgłośnych poleceń.
Formacja
rozproszyła się i zniknęła między drzewami.
Sten chodził z kąta w kąt. Wziął do ręki dawną, w skórę oprawną księgę, przez
chwilę
patrzył na tytuł, ale obojętnie, jakby treść słów do niego nie docierała. Potem
rzucił tom na blat
stołu, podszedł do kominka i grzebał w nim dopóty, dopóki płomienie nie
strzeliły wysoko. Wciąż
było mu zimno, zatem podłożył następne pokaźne polano.
Coś mu nie grało, a on nie wiedział, co właściwie. Ciągle zerkał na monitory
systemu
bezpieczeństwa, ale światełka uparcie lśniły zielenią. Czyżby kłamały? Dreszcz
przeszedł mu po
plecach. Z racjonalnego punktu widzenia Sten zachowywał się jak przerośnięty
dzieciak, taki co to
boi się ciemności i podskakuje na każdy szelest. Część umysłu podpowiadała
również, żeby dać
sobie spokój z urojeniami. Wszelako instynkt przetrwania protestował wielkim
głosem.
Sten przełączył czujniki i kamery na ręczne sterowanie. Nadal zielono.
Przeszukał
wszystkie sektory. Nic. Zdegustowany, włączył z powrotem automatykę i w tejże
chwili znaczniki
mignęły na ułamek sekundy żółcią. I zaraz ponownie pozieleniały. Co jest u
licha? Przeszedł na
tryb ręczny i raz jeszcze na auto. Tym razem nic nie mrugnęło. Sten zaczął
podejrzewać, że ma
halucynacje.
Niemniej podszedł do drzwi i wyjrzał. Wkoło tylko śnieg. I jasny księżyc w
pełni. Zerknął
na obraz kamer skrytych na pobliskich drzewach. Wszystko w porządku, pokazywały
nawet jego
własny cień. Z drugiej strony domu też nic się nie działo.
Zachowuję się jak idiota, pomyślał biorąc ze stojaka przy drzwiach broń i
wychodząc na
zewnątrz.
Cisza. Niczego niezwykłego. Sprawdził okolicę centymetr po centymetrze. Nic.
Zabezpieczył broń, łajając się w duchu; przecież może upuścić ją przypadkiem,
odstrzelić sobie
kolano i co wtedy? Cóż, trudno pozbyć się dawnych odruchów. Wsunąwszy pistolet
za pas, ruszył
z powrotem. Wszedł i pchnął drzwi. Poruszyły się gładko na dobrze naoliwionych
zawiasach.
Obracał się już ku kominkowi, gdy zamarł.
Nie usłyszał charakterystycznego odgłosu zatrzaskującego się zamka. Może pchnął
zbyt
słabo? Pewnie tak.
Napiął mięśnie prawej ręki. Pobudzone stosownym ruchem supercienkie i nader
wytrzymałe ostrze wysunęło się spod pachy. Zacisnął palce wokół rękojeści.
Dla utrzymania formy, a po trosze i dla osobliwej zabawy, czasem wyobrażał
sobie, że ma
kogoś za plecami. Zasadniczo coś powinno zdradzić intruza: oddech, szelest
ubrania. Dawni
instruktorzy powtarzali, że zawsze coś można usłyszeć lub wyczuć. Na przykład
ciepło. Jakąś
zmianę ciśnienia. Mniejsza o to, jaką. Starczy byle sygnał.
Sten obrócił się na pięcie i równocześnie odsunął, by uniknąć ewentualnego
ciosu. Ciął
grubym jedynie na piętnaście molekuł nożem. Nic nie oprze się takiemu ostrzu,
potrafiło gładko
odciąć trzymającą broń rękę, zostawiając zdumionego wroga z krwawiącym upiornie
kikutem.
Padając, Sten wypatrywał jakichkolwiek rzeczywistych oznak zagrożenia. Od tych
obserwacji uzależniał kąt lądowania na podłodze i sposób przeprowadzenia
następnego ataku,
jeśliby do niego doszło.
Nóż trafił jednak w próżnię. Także za drugim razem. Dysząc ciężko Sten stanął na
szeroko
rozstawionych nogach i spojrzał na niedomknięte drzwi. Oczywiście nie było tu
nikogo. Nigdy.
Schował nóż pod pachę.
Krzywiąc się i potrząsając głową podszedł do drzwi, aby je zatrzasnąć. Pora
zająć się
obiadem, pomyślał. Co dzisiaj jemy?
Ledwo dotknął klamki, drzwi uderzyły go z rozmachem. Poleciał do tyłu.
Straciwszy
równowagę, przetoczył się po podłodze i odbił od ściany. Wstając, błyskawicznie
sięgnął po nóż.
Ale nie zdążył go wyciągnąć.
- Żeby cię cholera, Sten! - krzyknął przybysz. - Przestań!
Sten zamarł z otwartymi szeroko ustami. Co jest? Takich cudów nie ma. Przecież
to...
- Rusz się wreszcie! - warknął eks-marszałek floty Ian Mahoney. - Mózg ci
zamarzł? Cały
zespół Modliszek depcze mi po piętach. Nie pora na wyjaśnienia, bo obu nas
załatwią. Dalej! W
nogi!
Sten czym prędzej zebrał szczękę z podłogi i zaczął działać.
Razem przepełzli szybko kręty tunel, który zaczynał się za kominkiem, a kończył
w małej
kępie drzew rosnących jakieś osiemdziesiąt metrów od głównego budynku. Tunel był
celowo
skąpo oświetlony i nie bez powodu wił się, jak dotknięty chorobą świętego Wita
wąż. Za plecami
słyszeli, jak ktoś obtłukuje kamienie kominka, żeby się do nich dostać. Sten
starał się nie myśleć o
tych miesiącach, które ciężko przepracował przy budowie przejścia. A ile się
nadźwigał otoczaków
znad jeziora...
Teraz był jednak wdzięczny gnębiącym go od jakiegoś czasu bogom paranoi. Dzięki
nim
zbudował wówczas tunel i najeżył go pułapkami. Jeśli napastnikom uda się do
niego wejść, co
wcale nie jest takie proste, napotkają dalsze kłopoty. Przekonają się, że
Mahoney i Sten to sprytna
zwierzyna. Mdłe światło utrudni im celowanie, łagodne zakręty jeszcze pogorszą
sprawę. Na
dodatek osłabią siłę ewentualnych eksplozji. A bliskie ściany zmuszą ich do
marszu w
pojedynczym szeregu.
Oczywiście mogliby użyć gazu, ale system wentylacyjny był tak skonstruowany, że
co kilka
sekund wymieniał całe powietrze w tunelu.
Kiedy wreszcie dotarli do komory końcowej, mogli się wyprostować. Na półkach
czekały
kombinezony, wyposażenie i broń. Wyjście było tuż obok. Wystarczyło wcisnąć
guzik, a właz
otwierał się bezszelestnie. Na zewnątrz wszystko zostało starannie zamaskowane
krzakami, ziemią
i kamieniami. W pobliżu ciągnął się gęsty las, porastający brzeg zamarzniętego
jeziora.
Sten szybko się przebrał i skinął na Mahoneya, by wziął sobie parę grawiłazów.
Głucha
eksplozja dała znać, że prześladowcy dostali się do tunelu.
- Na pewno obstawili teren. Czekają i tutaj - powiedział Mahoney.
- Wiem - odparł Sten i otworzył właz.
Chłodne powietrze wypłynęło do środka. Klapa zamykała się automatycznie. Sten
przymocował ładunek wybuchowy pod włącznikiem włazu. Dość tradycyjna pułapka.
- Znajdą - powiedział Mahoney.
- Zdziwiłbym się, gdyby nie znaleźli - stwierdził Sten. - Ale przynajmniej
zmarnują chwilę.
- Może powinniśmy...
Sten uniósł dłoń i przerwał Mahoneyowi.
- Bez obrazy - mruknął - ale o tunelach wiem chyba wszystko. I o wyjściach z
nich także.
Jak może pamiętasz, mam pewne doświadczenie.
Mahoney zamilkł. Ostatecznie Sten spędził kilka ładnych lat w obozach jenieckich
Tahnijczyków, brał udział w kopaniu tunelu pod twierdzą Koldyeze, został nawet
Wielkim Iksem,
czyli przewodniczącym miejscowego komitetu ucieczkowego. Bez wątpienia znał się
na rzeczy.
- Pomóż mi trochę - polecił Mahoneyowi.
Ściągnął pokrowiec ze starych sani, które jakiś czas temu przerobił na motorowe.
Razem
przeciągnęli je do wyjścia. Sten włączył większość systemów i nastawił
automatyczne sterowanie
na kurs zygzakami. Potem kazał Mahoneyowi odsunąć się odrobinę i uruchomił
silnik.
Błysnęło, gruchnęło i potężnie zadymiło. Mahoney zaniósł się kaszlem, łzy
pociekły mu z
oczu.
- Załatwią nas na cacy - warknął z wyrzutem.
Sten uciszył go spojrzeniem.
Potem wcisnął pedał gazu i odskoczył. Sanie ryknęły i wyskoczyły z tunelu. Sten
spojrzał
za nimi. Gąsienice wzbijały tumany śniegu, a ognie z rur wydechowych rzucały
blask na okolicę.
Pojazd skręcił w ostatniej chwili, omijając drzewo, ale i tak strzał z lasera
wypalił mu kilka dziur w
karoserii.
- Teraz! - krzyknął Sten.
Wyczołgali się na zewnątrz. Sten zobaczył ciężko zaskoczonego napastnika,
uskakującego
saniom z drogi. Uniósł broń.
Tamten drgnął i runął z idealnie okrągłą plamą pośrodku czoła. Mahoney strzelił
do drugiej
postaci, ta jednak zdążyła się skryć. Zanim się zorientowała, Sten i Mahoney
odskoczyli dalej.
Dziewczyna szeptem przekazała przez przyczepiony do krtani mikrofon informację
tym, którzy
kotłowali się jeszcze w tunelu. Szybko odszukała ślady na śniegu. Wyraźne i
głębokie. Nie będzie
trudno ich znaleźć, pomyślała, szczególnie przy tak jasnym świetle księżyca.
Nagle wyczuła za plecami jakieś poruszenie. Chciała się odwrócić, uniosła broń,
ale nie
zdążyła zrobić nic więcej. Po chwili leżała na śniegu z poderżniętym gardłem.
Sten wytarł nóż o jej kombinezon.
- Albo ja się jakoś dziwnie starzeję - mruknął do wyłażącego zza drzewa Mahoneya
- albo
to młode pokolenie nie jest tak dobre jak my kiedyś.
Mahoney spojrzał na ciało. Byłym szefem Korpusu Merkurego, a więc również
dowódcą
sekcji Modliszki, targały w tej chwili sprzeczne uczucia. Przyjrzał się Stenowi.
Dawny przyjaciel
postarzał się, twarz miał nieco pobrużdżoną, jednak lata dodały mu powagi. Oczy
miał jakby nieco
głębiej osadzone, jednak nadal czaiły się w nich te same iskierki ironii i
prześmiewczego cynizmu.
Może zgorzkniał odrobinkę, ale humoru chyba nie stracił. Chował właśnie coś pod
pachą.
Nie, pomyślał Mahoney. Oni nie są gorsi od nas. I wzruszył ramionami.
- Ty masz doświadczenie - powiedział zamykając temat. - Ale zostało jeszcze
pięciu. A z
nimi może nie pójść tak gładko. Wierzę, że masz jakiś plan.
- I owszem - odparł Sten. Bez słowa przypiął grawiłazy, włączył je i nastawił
tak, by
unosiły go kilka centymetrów ponad śniegiem. Potem skierował się w głąb lasu.
Kijki wbijał
głęboko. Chciał mieć pewność, że prześladowcy na pewno nie zgubią jego tropu.
Mahoney sporo już przeżył i niejedno widział, ale gęste zarośla, przez które
prowadził Sten,
wprawiły go w solidne zdumienie.
Rośliny przypominały drzewa, choć nimi nie były. Tworzyły ponad trzymetrową
plątaninę
kojarzącą się z rozbudowanym systemem korzeniowym. Z bliska jednak korzenie
okazywały się
rurowatymi tworami, utkanymi z ciasno zbitych liści. Mahoney pomyślał, że takie
coś musiało
chyba rosnąć przez wiele stuleci. Dopiero później dowiedział się, że trwało to
tylko parę lat.
Konary były kosmate i wyglądały na wytrzymałe, choć wiły się niczym kłącza.
Podłużne i
wąziutkie jak igły liście miały ostre brzegi i lśniły, jakby były pokryte
wilgotnym śluzem. W tym
klimacie? Dziwne. Czy nie powinny zamarznąć?
Mahoney chciał dotknąć rośliny.
- Nie! - rzucił Sten, a widząc zdumione spojrzenie Mahoneya, pożałował ostrego
tonu. Ale
tylko trochę. - Nie lubią dotykania - dodał i bez dalszych wyjaśnień ruszył
dalej.
Mahoney miał wrażenie, jakby zataczali wielkie koło i zbliżali się ponownie do
jeziora.
Jakiś biały ptak o skórzastych skrzydłach zerwał się z głośnym krzykiem i zaczął
krążyć w świetle
księżyca.
- Nadchodzą - szepnął Sten. - Wreszcie. Zacząłem się już obawiać, że ich
zgubiliśmy.
- Nie tak łatwo - mruknął Mahoney. - Pewnie musieli się naradzić z macierzystym
statkiem.
- Wskazał nocne niebo. Nie tyle ptaka, co jednostkę dowódczą, która musiała
krążyć na bardzo
niskiej orbicie stacjonarnej.
- Nim też się potem zajmiemy - powiedział Sten.
Zanim Mahoney zdążył spytać, w jaki sposób mieliby to zrobić, Sten znów sięgnął
po nóż.
Ostrożnie podszedł do jednego z drzew i wybrał nisko zwieszony konar. Mahoneyowi
wydawało
się, że gałąź drgnęła, ale tak delikatnie, że mogło to być równie dobrze
złudzenie. Na liściach
wykwitły wyraźne kropelki wilgoci, dziwnie kojarzące się ze śliną, a same liście
zaczęły poruszać
się, jakby coś przeżuwały.
Sten rozciął korę. Śluz zagotował się wokół rany i gałąź wystrzeliła pętlą w
kierunku Stena,
który jednak zdążył odskoczyć.
Mahoney zdrętwiał. Ciecz kapała na śnieg syczącą, pełną bąbelków kałużą.
- Teraz malutkie dostaną szału - rzucił Sten w ramach wyjaśnienia.
Poszli dalej. Sten powtórzył operację jeszcze kilka razy, zawsze wywołując tę
samą reakcję.
Roślina atakowała, chybiała i po paru chwilach bolesnych drgawek jakby zapadała
w letarg, a rany
zasklepiały się błyskawicznie.
Gdy Sten po raz pierwszy trafił na te zarośla podczas jednej ze swych podróży,
natychmiast
zainteresowały go swoimi unikalnymi właściwościami. I nic dziwnego; ich system
obronny mógł
zafascynować, szczególnie byłego Mantisowca. Po pierwsze ze względu na ostre
liście i palący
sok, ale nie tylko. Zaatakowane reagowały wytwarzając jeszcze bardziej stężony
kwas dokładnie w
tym miejscu, gdzie je zraniono. W takim stanie pozostawały jakiś kwadrans.
Niektórzy
roślinożercy nabyli nawet odporności na normalny sok i nagryzali po kawałeczku,
za każdym
razem wybierając inną gałąź. Wiedzieli co robią, bo roślinka ta była zazwyczaj
tak samo
warzywem jak byle pomidor.
Jednak tutaj rozwinęła się nieco inaczej, zapewne głównie za sprawą surowego
klimatu.
Zmarznięta ziemia nie dostarczała zbyt wiele wody i minerałów. Owszem, starczało
ich do
przetrwania, ale w głodnych roślinach szybko zaczęły rozwijać się instynkty
drapieżcy. Tak, że
teraz żywa zdobycz stanowiła miłe urozmaicenie w ich diecie.
Pobudzone przez Stena będą rzucać się na wszystko, co wejdzie w zasięg ich
gałęzi.
Również i na ludzi.
Odeszli już trochę od gaju, gdy Mahoney usłyszał rozdzierający krzyk, który nie
umilkł od
razu, tylko ciągnął się jękliwie przez kilka minut, aż syknął laser i zapadła
cisza. Mahoney aż się
wzdrygnął.
- Zostało już tylko czterech - powiedział Sten.
Mahoney nie odpowiedział.
Przyklękli nad brzegiem lodowej tafli, tuż za małym spiętrzeniem skał. Zbliżał
się świt, ale
światło było jeszcze myląco słabe. Mahoney dostrzegał jedynie linię drzew na
przeciwległym
brzegu jeziora, odległym o niecały kilometr. Dwie minuty marszu w grawiłazach.
Oczywiście, o ile
ktoś się nie potknie.
Przez całą noc zwodzili napastników. Czasem Sten przyspieszał, jakby chciał ich
zgubić,
potem zwalniał, zapewne celowo, aż tamci zaczynali deptać im po piętach. Teraz
powinni być już
zmęczeni. Cholera! Ja też mam dosyć, pomyślał Mahoney.
Jedyną dobrą wiadomością było to, że uszczuplony zespół nie został uzupełniony.
Wniosek
był prosty: na pokładzie statku nie było posiłków.
Mahoney zdążył dotąd jedynie naszkicować całość sytuacji. Nie własnej, tylko
ogólnej.
Rada wpadła w desperację. Rozesłali więc zespoły Modliszki po całym imperium. Z
jednym
zadaniem: pojmać i przesłuchać wszystkich, którzy byli dość blisko imperatora,
by posiąść jakieś
jego sekrety.
Sten zdumiał się bardzo.
- A co ja niby mogę wiedzieć? Jasne, dowodziłem jego ochroną i wiedziałem
wszystko, co
tyczyło się Tahnów, ale to stare sprawy. Żadnych sensacji na pierwszą stronę.
Mogliby oszczędzić
sobie fatygi i po prostu spytać.
- Im chodzi o AM2 - powiedział Mahoney. - Nie mogą ustalić, skąd nasz szef to
brał.
- Ale... Przecież to oczywiste - zająknął się Sten. - Wszyscy wiedzą...
- Właśnie. Wszyscy sądzą, że wiedzą, ale się mylą. A magazyny zaczynają świecić
pustkami.
Sten zastanowił się i otworzył wyciągnięty z kieszeni balonik.
- Alex! - rzucił niespokojnie. - Jego też będą szukać. Musimy...
- Już się tym zająłem - powiedział Mahoney. - Wysłałem mu ostrzeżenie. Mam
nadzieję, że
dotarło. Zabrakło mi czasu na więcej.
Wskazał w kierunku, skąd spodziewali się nadejścia napastników, co starczyło za
całe
wyjaśnienie. Widać już od dłuższego czasu wyprzedzał ich tylko nieznacznie.
- Gdy już się ich pozbędziemy, trzeba będzie złapać Alexa - mruknął Mahoney. -
Uzgodnimy jakieś dogodne miejsce spotkania.
Sten roześmiał się.
- Nie trzeba. Alex będzie wiedział, gdzie nas szukać.
Mahoney chciał spytać, w jaki sposób, ale głęboko w lesie coś skrzypnęło.
Ruszyli dalej.
Zatrzymali się nad brzegiem jeziora. Sten postanowił poczekać, aż zrobi się
nieco jaśniej.
Mahoney był wściekły. Ten idiota chce, żeby go zobaczyli...
Szybki uścisk nadgarstka poderwał go do dalszej drogi.
Gdy sunęli ponad lodem, Mahoney dostrzegł w dłoni Stena małe pudełeczko z
czerwonym
przyciskiem.
Wiatr wiał im w plecy i ledwo nadążali machać kijkami. Mimo kombinezonów mróz
kąsał
do szpiku kości.
Mahoney czuł, że jeszcze chwila a jego płuca odmówią współpracy.
Z przodu podniosła się chmura lodowych drobin. Usłyszeli syk lasera. Niedobrze.
Prześladowcy byli już blisko. Mieli mało czasu.
Drugi brzeg wyłonił się niespodziewanie. Nie zwalniając, wpadli na kamienisty
grunt
między drzewa. Mahoney omal nie stracił równowagi.
Sten przeturlał się i spojrzał na jezioro. Mahoney, sapiąc ze zmęczenia, też
odwrócił w
końcu głowę. Tamci nadciągali w luźnym szyku. Mahoney uniósł broń.
Ale Sten go powstrzymał.
- Jeszcze nie - szepnął.
Mahoney znalazł porządną kryjówkę i spokojnie zlustrował jezioro.
Wróg dotarł już do środka tafli. Sten przycupnął obok ze swoim pudełeczkiem.
Położył
palec na czerwonym guziku i nacisnął, aż zbielała kostka.
Mahoney spojrzał na jezioro. Ryknęło i cały środek tafli uniósł się w powietrze.
Kry,
wielkie jak domy, poleciały daleko na boki.
Spod powierzchni wynurzył się lśniący, biały statek. Ciemne sylwetki,
niewątpliwie ciała,
runęły do lodowatej wody.
Nie wiedział, czy spotkała ich śmierć szybka i lekka, czy powolna i bolesna.
Jeśli nawet
krzyczeli, w zgiełku nie było niczego słychać.
Sten tymczasem usiadł i wyjął następny balonik.
Mahoney jęknął w duchu. Spojrzał na niebo.
- To by było na tyle w kwestii brania żywcem - mruknął. - Nie zaryzykują
wysłania
następnego zespołu, nawet jeśli mają jakiś wolny. Ci z góry zrzucą na nas bombkę
i koniec pieśni.
Przynajmniej sam bym tak zrobił.
- Też na to wpadłem - odparł