7185

Szczegóły
Tytuł 7185
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7185 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Juliusz Verne Tajemnicza wyspa T�umaczenie z j�zyka francuskiego: Janina Karczmarewicz Ilustracje (reprodukcja z wydania francuskiego): Jules-Descartes F�rat Wydanie II 1955 CZʌ� PIERWSZA ROZBITKOWIE POWIETRZNI ROZDZIA� PIERWSZY Huragan w 1865 roku. Krzyk w przestworzach. Balon uniesiony tr�b� powietrzn�. Rozdarta pow�oka. Jak okiem si�gn�� - wsz�dzie morze. Pi�ciu pasa�er�w. Co si� dzieje w koszu? L�d na horyzoncie. Zako�czenie dramatu. - Wznosimy si�? - Nie! Przeciwnie! Opuszczamy si�! - Gorzej, panie Cyrusie! Spadamy! - Na Boga! Wyrzuci� balast! - Ostatni worek opr�niony! - Czy balon wznosi si�? - Nie! - S�ysz� jak gdyby plusk fali! - Pod koszem morze! - Ju� tylko o jakie� pi��set st�p pod nami! W powietrzu rozleg� si� dono�ny g�os: - Za burt� wszystko, co obci��a balon! Wszystko! I niech si� dzieje wola bo�a! Te oto s�owa rozleg�y si� ponad niezmierzon� pustyni� wodn� Pacyfiku w dniu 23 marca 1865 roku oko�o godziny czwartej po po�udniu. Zapewne wszyscy pami�taj� pot�ny wicher p�nocno-wschodni, kt�ry szala� w owym roku w czasie wiosennego zr�wnania dnia z noc�, kiedy to barometr spad� do siedmiuset dziesi�ciu milimetr�w. Huragan trwa� bez przerwy od 18 do 26 marca i spowodowa� olbrzymie zniszczenia w Ameryce, Europie i Azji, w pasie szeroko�ci tysi�ca o�miuset mil, przebiegaj�cym uko�nie przez r�wnik od trzydziestego pi�tego stopnia szeroko�ci p�nocnej do czterdziestego stopnia szeroko�ci po�udniowej. Zburzone miasta, lasy powyrywane z korzeniami, wybrze�a spustoszone zwa�ami wody, kt�re run�y w szalonym p�dzie na l�d, okr�ty rzucone o brzeg, kt�rych liczba wed�ug danych biura �Veritas� wynosi�a kilkaset, ca�e kraje zr�wnane z ziemi� przez tr�b� powietrzn�, mia�d��c� wszystko na swej drodze, tysi�ce ludzi zabitych na ziemi lub poch�oni�tych przez morze: takie oto �wiadectwo swej furii pozostawi� po sobie ten potworny huragan. Pod wzgl�dem ogromu zniszcze� przewy�szy� on huragany, kt�re tak straszliwie spustoszy�y 25 pa�dziernika 1810 roku Hawan� i 26 lipca 1825 roku Gwadelup�. Ot� w chwili kiedy tyle kl�sk wydarzy�o si� na l�dzie i na morzu, nie mniej wstrz�saj�cy dramat rozegra� si� w rozszala�ych przestworzach. W tym w�a�nie czasie balon, uniesiony jak pi�ka na wierzcho�ek tr�by powietrznej i porwany ruchem wirowym, p�dzi� z szybko�ci� dziewi��dziesi�ciu mil na godzin�* [przyp.: 40 metr�w na sekund� albo 144 kilometry na godzin� (blisko 36 leagues; 1 league = 4 kilometry).], kr�c�c si� dooko�a swej osi, jak gdyby unoszony malstr�mem powietrznym. Pod r�kawem balonu ko�ysa� si� kosz, w kt�rym znajdowa�o si� pi�ciu pasa�er�w, ledwo widocznych w�r�d g�stej mg�y, si�gaj�cej a� do fal oceanu i zmieszanej z kropelkami rozpylonej wody morskiej. Sk�d przybywa� ten statek powietrzny, kt�ry sta� si� igraszk� straszliwej nawa�nicy? Z jakiego punktu kuli ziemskiej wystartowa�? Nie m�g�, oczywi�cie, odlecie� podczas huraganu. A poniewa� huragan trwa� ju� od pi�ciu dni, gdy� pierwsze jego objawy wyst�pi�y 18 marca, nale�a�o przypuszcza�, �e balon pochodzi� z bardzo daleka, nie m�g� bowiem przelatywa� mniej ni� dwie�cie mil na dob�. W ka�dym razie pasa�erowie balonu byli pozbawieni wszelkiej mo�liwo�ci okre�lenia drogi przebytej od chwili odlotu, gdy� nie mieli �adnego punktu orientacyjnego. Ponadto, zawieszeni w samym �rodku szalej�cej burzy, nie czuli jej gwa�towno�ci. Lecieli kr�c�c si� w k�ko i nie zdawali sobie sprawy ani z wirowania, ani z ruchu w kierunku poziomym. Wzrok ich nie m�g� przebi� g�stej mg�y, k��bi�cej si� pod koszem balonu. Wszystko wok� nich ton�o w mroku. Nieprzeniknione chmury, kt�re ich otacza�y, nie pozwala�y im si� zorientowa�, czy by� dzie�, czy noc. Dop�ki utrzymywali si� na du�ej wysoko�ci, do mrocznej otch�ani, w kt�rej si� znajdowali, nie dociera� ani promyk �wiat�a, ani �aden odg�os z zamieszkanych obszar�w ziemi, ani nawet ryk oceanu. Dopiero nag�e obni�enie si� balonu nasun�o im my�l o niebezpiecze�stwie, w jakim si� znale�li lec�c nad falami. Tymczasem balon po wyrzuceniu ci�kich przedmiot�w, jak amunicja, bro� i �ywno��, wzbi� si� w g�r� na wysoko�� czterech i p� tysi�ca st�p. Pasa�erowie zorientowawszy si�, �e pod koszem jest morze i �e w g�rze grozi im mniejsze niebezpiecze�stwo ni� na dole, bez wahania wyrzucili za burt� wszystkie, najbardziej nawet potrzebne przedmioty, byle tylko zmniejszy� uchodzenie gazu, tej duszy balonu utrzymuj�cego ich ponad odm�tem. Tak up�yn�a noc w�r�d trwogi, kt�ra okaza�aby si� na pewno zab�jcz� dla ludzi s�abszego ducha. 24 marca z nastaniem dnia huragan zacz�� jak gdyby s�abn�� i mo�na by�o zauwa�y� pewne objawy przesilenia. O �wicie chmury sta�y si� l�ejsze i podnios�y si� wy�ej. W ci�gu dalszych kilku godzin tr�ba powietrzna rozszerzy�a si� i za�ama�a. Huragan przemieni� si� w silny wiatr, zwany przez marynarzy �wiatrem na trzy refy�, a warunki atmosferyczne bardzo si� poprawi�y. Szybko�� przesuwania si� warstw powietrza spad�a do po�owy. Oko�o jedenastej dolne warstwy powietrza znacznie si� przeja�ni�y. Atmosfera by�a czysta i przesycona wilgoci�, nieomal widoczn� i wyczuwaln�, jak po przej�ciu wielkich meteor�w. Huragan nie przesun�� si� dalej na zach�d - wydawa�o si�, �e po prostu nagle zamar�; mo�e roz�adowa� si� w falach elektrycznych po za�amaniu si� tr�by powietrznej, tak jak to bywa niekiedy z tajfunami na Oceanie Indyjskim. Ale w�a�nie teraz mo�na by�o wyra�nie stwierdzi�, �e balon opada ci�g�ym, powolnym ruchem. Gaz poma�u z niego uchodzi�, a pow�oka wyd�u�a�a si� i rozci�ga�a zmieniaj�c kszta�t z kulistego na jajowaty. Ko�o po�udnia statek powietrzny szybowa� ju� tylko na wysoko�ci dw�ch tysi�cy st�p ponad powierzchni� morza. Pojemno�� balonu wynosi�a pi��dziesi�t tysi�cy st�p sze�ciennych* [przyp.: Oko�o 1400 metr�w sze�ciennych] i tylko dzi�ki temu m�g� on tak d�ugo utrzyma� si� w powietrzu b�d� wznosz�c si� na znaczn� wysoko��, b�d� te� przesuwaj�c si� w kierunku poziomym. Pasa�erowie wyrzucili do morza reszt� przedmiot�w i ostatnie zapasy �ywno�ci obci��aj�ce jeszcze kosz, wszystko a� do najmniejszych drobiazg�w, jakie mieli w kieszeniach. Jeden z nich wdrapa� si� na pier�cie�, do kt�rego by�y przytwierdzone sznury siatki, i usi�owa� mocno zawi�za� r�kaw. By�o oczywiste, �e pasa�erowie nie utrzymaj� ju� d�u�ej balonu w g�rnych warstwach atmosfery. Byli zatem skazani za zag�ad�! Istotnie, nie widzieli pod sob� ani l�du, ani nawet wysepki. Na ca�ej przestrzeni nie by�o ani jednego punktu do l�dowania, ani kawa�ka sta�ego gruntu, o kt�ry mo�na by zaczepi� kotwic�. W dole hucza�o niezmierzone morze, a jego fale wci�� jeszcze zderza�y si� z niezwyk�� gwa�towno�ci�. Pod nimi rozci�ga� si� ocean, kt�rego brzeg�w nie mogli dostrzec, chocia� znajdowali si� na znacznej wysoko�ci, a wzrok ich obejmowa� przestrze� w promieniu czterdziestu mil! By�a to r�wnina wodna, smagana bezlito�nie przez huragan, kt�ra wygl�da�a, jak gdyby cwa�owa�y po niej spienione fale, poprzecinane smugami bia�ych grzebieni. Jak okiem si�gn��, nie wida� by�o ani skrawka ziemi, ani statku. Nale�a�o wi�c za wszelk� cen� powstrzyma� opadanie balonu i nie dopu�ci�, aby zagarn�y go fale. Tote� ludzie znajduj�cy si� w koszu byli poch�oni�ci t� najwa�niejsz� dla nich spraw�. Jednak pomimo ich wysi�k�w balon stale opada�, a r�wnocze�nie, p�dzony wiatrem, posuwa� si� z wielk� szybko�ci� z p�nocnego wschodu na po�udniowy zach�d. W jak�e strasznej sytuacji znale�li si� nieszcz�liwi podr�ni! Nie panowali ju� nad swym statkiem powietrznym. Wszystkie ich wysi�ki sz�y na marne. Pow�oka balonu wiotcza�a coraz bardziej. Gaz uchodzi� i w �aden spos�b nie mo�na go by�o powstrzyma�. Tempo opadania by�o coraz szybsze i o pierwszej po po�udniu kosz znajdowa� si� ju� tylko na wysoko�ci sze�ciuset st�p nad oceanem. W istocie nie by�o sposobu, aby zapobiec uchodzeniu gazu, kt�ry bez przeszk�d wydobywa� si� przez rozdart� pow�ok� balonu. Po wyrzuceniu z kosza wszystkich przedmiot�w, kt�re si� w nim znajdowa�y, pasa�erowie mogliby jeszcze przez kilka godzin utrzyma� si� w powietrzu. Ale mog�o to najwy�ej op�ni� nieuniknion� katastrof� i gdyby przed nastaniem zmroku nie ukaza� si� jaki� l�d, to zar�wno pasa�erowie, jak kosz i balon znikn�liby w odm�tach. Tote� wszystko, co mo�na by�o jeszcze uczyni�, zosta�o niezw�ocznie zrobione. Aeronauci byli lud�mi dzielnymi i umieli patrze� �mierci w oczy. Z ich ust nie pad�o ani jedno s�owo skargi. Postanowili walczy� do ostatniej sekundy i zrobi� wszystko, aby odwlec upadek balonu. Kosz by� czym� w rodzaju skrzyni z wikliny, nie m�g� zatem p�ywa� i w razie katastrofy nie by�o mo�no�ci utrzymania go na powierzchni morza. O godzinie drugiej balon znajdowa� si� ju� tylko na wysoko�ci czterystu st�p ponad wod�. W tym momencie rozleg� si� m�ski g�os - g�os cz�owieka, kt�rego serce nie zna�o trwogi. Odpowiedzia�y mu g�osy nie mniej mocne. - Czy wszystko wyrzucone? - Nie, pozosta�o jeszcze dziesi�� tysi�cy frank�w w z�ocie! Ci�ki worek natychmiast polecia� do morza. - Czy balon wznosi si�? - Troch�, ale niebawem zn�w opadnie! - Co jeszcze mamy do wyrzucenia? - Nic! - Mamy! Kosz! - Uczepmy si� siatki. A kosz do morza! By� to istotnie jedyny i ostatni spos�b odci��enia balonu. Przeci�to sznury przytwierdzaj�ce kosz do pier�cienia i statek powietrzny wzbi� si� o dwa tysi�ce st�p. Pi�ciu pasa�er�w wdrapa�o si� na siatk� powy�ej pier�cienia i uczepiwszy si� jej, spogl�da�o w otch�a�. Jest rzecz� powszechnie znan�, jak czu�e na obci��enie s� statki powietrzne. Wystarczy wyrzuci� z nich najl�ejszy przedmiot, �eby spowodowa� skok w g�r�. Statek szybuj�cy w powietrzu zachowuje si� jak najbardziej precyzyjna waga. Gdy si� go pozbawia wi�kszego ci�aru, nast�puje znaczna i gwa�towna zmiana po�o�enia. Tak si� te� sta�o i tym razem. Niestety, balon utrzyma� si� kr�tko w g�rze i zacz�� zn�w opada�. Gaz uchodzi� przez rozdarcie, kt�rego nie mo�na by�o naprawi�. Pasa�erowie zrobili wszystko, co le�a�o w ich mocy. Nie by�o ju� si�y ludzkiej, kt�ra mog�aby ich uratowa�. Mogli jedynie liczy� na pomoc bosk�. O godzinie czwartej balon znajdowa� si� ju� znowu na wysoko�ci zaledwie pi�ciuset st�p ponad powierzchni� wody. Nagle rozleg�o si� dono�ne szczekanie. Pasa�erom towarzyszy� pies, kt�ry uczepi� si� sznur�w siatki tu� obok swojego pana. - Top co� zauwa�y�! - krzykn�� jeden z pasa�er�w. I zaraz potem us�yszano dono�ny g�os: - Ziemia! Ziemia! Balon, p�dzony wichrem w kierunku po�udniowo-zachodnim, przeby� od �witu przestrze� wynosz�c� setki mil. Jednak�e zauwa�ony l�d znajdowa� si� jeszcze o jakie� trzydzie�ci mil od nich. Dolecie� do niego mo�na by�o najwcze�niej za godzin�, i to pod warunkiem utrzymania kierunku lotu. Jeszcze godzina! Ale czy przed up�ywem tego czasu balon nie utraci resztek gazu? Pytanie pe�ne grozy! Pasa�erowie wyra�nie widzieli skrawek ziemi, do kt�rego trzeba by�o dotrze� za wszelk� cen�. Nie wiedzieli, co to by�o, wyspa czy kontynent, gdy� nie orientowali si�, na jak� cz�� kuli ziemskiej zap�dzi� ich huragan. A jednak bez wzgl�du na to, czy l�d by� zamieszkany, czy bezludny, czy oka�e si� go�cinny, czy wrogi, nale�a�o do niego dotrze�! O godzinie czwartej sta�o si� oczywiste, �e balon nie utrzyma si� d�u�ej w powietrzu. Dotyka� prawie powierzchni morza. Grzebienie pot�nych fal ju� kilkakrotnie lizn�y doln� cz�� siatki, przez co sta�a si� ona jeszcze ci�sza i balon podrywa� si� z trudem jak zraniony ptak. Po up�ywie p� godziny ziemia by�a ju� tylko o mil�, lecz balon, zwiotcza�y, sp�aszczony, zmi�ty i pofa�dowany, utrzyma� odrobin� gazu tylko w g�rnej swej cz�ci. Uczepieni siatki pasa�erowie stanowili teraz zbyt wielkie obci��enie, tote� wkr�tce, na wp� zanurzeni w morzu, poczuli na sobie w�ciek�e smaganie fal. Pow�oka balonu zapad�a si� na kszta�t worka, a wiatr wpadaj�c w utworzone wg��bienie popycha� go jak �aglowiec. Mo�e w ten spos�b uda si� dotrze� do brzegu? I oto gdy balon znajdowa� si� w odleg�o�ci zaledwie dw�ch kabli od l�du, z czworga piersi wydar� si� r�wnocze�nie okrzyk przera�enia. Balon, kt�ry - jak si� wydawa�o - nie m�g� ju� unosi� si� w powietrzu, podrzucony z nag�a pot�n� fal�, nieoczekiwanie poderwa� si� w g�r�. Jak gdyby zn�w pozbywszy si� cz�ci obci��enia, wzbi� si� na wysoko�� tysi�ca pi�ciuset st�p i tutaj natrafi� na inny kierunek wiatru, kt�ry zamiast pchn�� go wprost na l�d, pop�dzi� prawie r�wnolegle do brzegu. W ko�cu po paru minutach balon zbli�y� si� uko�nie do l�du i opad� na piasek wybrze�a ju� poza zasi�giem fal. Balon... opad� na piasek... Pomagaj�c sobie wzajemnie, pasa�erowie wypl�tali si� ze sznur�w siatki. Balon, uwolniony od ich ci�aru, zosta� uniesiony przez wiatr i jak zraniony ptak, kt�ry na chwil� odzyskuje �ycie, znikn�� w przestworzach. W koszu by�o pi�ciu pasa�er�w i pies, balon za� wyrzuci� na brzeg tylko czterech ludzi. Pasa�er, kt�rego brakowa�o, zosta� prawdopodobnie porwany fal�, kt�ra smagn�a siatk�, i to w�a�nie sprawi�o, �e balon, cz�ciowo odci��ony, wzbi� si� raz jeszcze, a potem po kilku chwilach dotar� do brzegu. Gdy tylko czterej rozbitkowie dotkn�li stop� ziemi, wszyscy zawo�ali z my�l� o nieobecnym towarzyszu: - Mo�e usi�uje dobi� do brzegu wp�aw! Ratujmy go! Ratujmy! ROZDZIA� DRUGI Epizod z wojny secesyjnej. In�ynier Cyrus Smith. Gedeon Spilett. Murzyn Nab. Marynarz Pencroff. Miody Harbert. Nieoczekiwana propozycja. Spotkanie o godzinie dziesi�tej wieczorem. Odlot podczas nawa�nicy. Ludzie, kt�rych huragan wyrzuci� na wybrze�e, nie byli ani zawodowymi aeronautami, ani nawet amatorami wypraw powietrznych. Byli to je�cy wojenni, kt�rych do ucieczki w tak niezwyk�ych warunkach pchn�a odwaga. Setki razy mieli ju� zgin��! Setki razy rozdarty balon powinien by� str�ci� ich w otch�a�! Lecz nieba zgotowa�y im dziwny los i po ucieczce w dniu 20 marca z Richmondu, obleganego przez oddzia�y genera�a Ulissesa Granta, znale�li si� oni w odleg�o�ci siedmiu tysi�cy mil od stolicy Wirginii, g��wnej twierdzy separatyst�w w czasie wojny secesyjnej. Podr� powietrzna trwa�a cztery dni. Oto w jakich niezwyk�ych okoliczno�ciach nast�pi�a ucieczka je�c�w, kt�ra mia�a si� sko�czy� opisan� ju� katastrof�. W lutym 1865 roku, w czasie jednego z atak�w, kt�re genera� Grant na pr�no organizowa� dla zaw�adni�cia Richmondem, wielu jego oficer�w dosta�o si� w r�ce wroga i zosta�o internowanych w mie�cie. Jednym z najwybitniejszych je�c�w by� cz�onek sztabu generalnego, Cyrus Smith. Cyrus Smith, rodem z Massachusetts, by� in�ynierem, uczonym wielkiej miary; rz�d Unii powierzy� mu podczas wojny kierownictwo kolejami, kt�rych znaczenie strategiczne by�o ogromne. Z wygl�du by� to typowy Amerykanin z P�nocy, chudy, ko�cisty, w wieku oko�o czterdziestu pi�ciu lat, o szpakowatych, kr�tko ostrzy�onych w�osach i siwiej�cym zaro�cie, kt�ry goli� pozostawiaj�c jedynie bujne w�sy. Mia� pi�kn� �numizmatyczn�� g�ow�, jakby stworzon� do tego, by j� wybija� na medalach, oczy p�omienne, usta surowe, twarz uczonego ze szko�y wojuj�cych. By� jednym z tych in�ynier�w, kt�rzy zaczynaj� sw� prac� od m�ota i kilofa, podobnie jak niekt�rzy genera�owie rozpoczynaj� sw� karier� od zwyk�ego �o�nierza. Dlatego te� posiada� nie tylko wybitn� wiedz�, ale niezwykle sprawne r�ce. Jego mi�nie by�y bardzo wyrobione. Prawdziwy cz�owiek czynu, a zarazem my�liciel, �atwo przechodzi� do dzia�ania dzi�ki swej niezwyk�ej sile �yciowej i odznacza� si� wytrwa�o�ci�, pokonuj�c� wszelkie przeciwno�ci. Wysoce wykszta�cony, bardzo praktyczny, �sprytny�, jak to si� m�wi w wojsku, mia� wspania�e usposobienie; panowa� nad sob� w ka�dej okoliczno�ci, a jednocze�nie odpowiada� w najwy�szym stopniu trzem warunkom, kt�rych po��czenie stanowi o dzielno�ci cz�owieka: posiada� sprawno�� umys�u i cia�a, gwa�towno�� pragnie�, si�� woli. Jego dewiz� mog�y by� s�owa wypowiedziane w siedemnastym wieku przez Wilhelma Ora�skiego: �Niepotrzebna mi jest nadzieja po to, by co� przedsi�wzi��, i nie musz� liczy� na powodzenie, a�eby wytrwa�. Cyrus Smith by� tak�e uosobieniem odwagi. W czasie wojny secesyjnej bra� udzia� we wszystkich bitwach. Rozpocz�wszy swoj� karier� wojskow� pod dow�dztwem Ulissesa Granta w oddziale ochotnik�w z Illinois, bi� si� pod Paducah, pod Belmontem, pod Pittsburgh-Landing, podczas obl�enia Corinthu, pod Port Gibson, nad Czarn� Rzek�, pod Chattanooga, Wilderness, nad Potomakiem, s�owem wsz�dzie, i to zawsze jednakowo dzielnie, jak �o�nierz godny dow�dcy, kt�ry mawia�: �Nigdy nie licz� swoich zabitych!� Setki razy Cyrus Smith powinien by� znale�� si� w�r�d tych, kt�rych �nie liczy�� straszliwy genera� Grant; jednak�e w walkach, w kt�rych nigdy si� nie oszcz�dza�, szcz�cie sprzyja�o mu do chwili, gdy zosta� ranny i wzi�ty do niewoli na polu bitwy pod Richmondem. W tym samym czasie, co Cyrus Smith, a nawet tego samego dnia, inna wybitna osobisto�� wpad�a w r�ce po�udniowc�w. By� to Gedeon Spilett, znany reporter gazety New York Herald, kt�remu zlecono przebywanie w armii p�nocnej w celu obserwowania wypadk�w wojennych. Gedeon Spilett Gedeon Spilett nale�a� do typu tych zdumiewaj�cych dziennikarzy angielskich czy ameryka�skich w rodzaju Stanleya, kt�rzy nie cofaj� si� przed niczym, gdy chodzi o otrzymanie dok�adnej informacji i przekazanie jej w jak najkr�tszym czasie swojej gazecie. Dzienniki Stan�w, na przyk�ad New York Herald, to prawdziwe pot�gi, a wys�annicy ich s� lud�mi, z kt�rymi si� wszyscy licz�. Po�r�d tych wys�annik�w Gedeon Spilett zajmowa� jedno z pierwszych miejsc. Cz�owiek, kt�ry przemierzy� ca�y �wiat, wielce zas�u�ony, energiczny, bystry i gotowy na wszystko, zawsze pe�en koncept�w, �o�nierz i artysta, gor�cy w radzie, zdecydowany w czynie. Spilett nie liczy� si� z k�opotami, trudami ani z niebezpiecze�stwem, gdy chodzi�o o zebranie wie�ci przede wszystkim dla siebie samego, a nast�pnie dla swojego dziennika; prawdziwy tropiciel ciekawostek, informacji, nie og�oszonych wiadomo�ci, rzeczy nieznanych i nieprawdopodobnych, nale�a� do tych nieustraszonych obserwator�w, co to pisz� pod kulami, bawi� si� w kronikarzy w�r�d p�kaj�cych pocisk�w, a ka�de niebezpiecze�stwo uwa�aj� za szcz�liwy traf! Spilett tak�e bra� udzia� we wszystkich bitwach, zawsze w pierwszym szeregu, z pistoletem w jednym r�ku, a notatnikiem w drugim; o��wek nigdy nie zadr�a� w jego palcach, gdy rozrywa�y si� kartacze. Nie zajmowa� przewod�w telegraficznych ci�g�ymi depeszami jak ci, co du�o m�wi� wtedy, gdy nie maj� nic do powiedzenia; za to ka�da z jego kr�tkich, zwi�z�ych i prostych notatek rzuca�a snop �wiat�a na jaki� wa�ny problem. Nie brak�o mu tak�e poczucia humoru. On to w�a�nie po bitwie nad Czarn� Rzek�, pragn�c za wszelk� cen� utrzyma� miejsce przy okienku urz�du pocztowego, a�eby zawiadomi� swoj� gazet� o wyniku walki, przez dwie godziny nadawa� telegraficznie pierwsze rozdzia�y Biblii. Kosztowa�o to gazet� New York Herald dwa tysi�ce dolar�w, ale te� New York Herald pierwszy otrzyma� informacje. Gedeon Spilett m�g� mie� najwy�ej czterdzie�ci lat. By� wysokiego wzrostu, twarz jego okala�y z�ote, wpadaj�ce w rudawy odcie� bokobrody. Spojrzenie mia� spokojne, oczy bystre, �atwo przenosz�ce si� z jednego przedmiotu na drugi. By�y to oczy cz�owieka, kt�ry ma zwyczaj szybko rejestrowa� wszystko, co si� wok� niego dzieje. By� mocno zbudowany, zahartowany we wszystkich klimatach kuli ziemskiej jak stalowy pr�t w zimnej wodzie. Gedeon Spilett ju� od dziesi�ciu lat by� sta�ym reporterem New York Heralda i wzbogaca� to pismo zar�wno artyku�ami, jak i rysunkami, gdy� tak samo sprawnie w�ada� o��wkiem, jak i pi�rem. W chwili kiedy go wzi�to do niewoli, robi� opis i szkic pola bitwy. Oto ostatnie s�owa, zapisane w jego notatniku: �Jaki� po�udniowiec mierzy we mnie...� I oczywi�cie nie trafi� w Gedeona Spiletta, kt�ry jak zwykle wydosta� si� z tej opresji bez jednego dra�ni�cia. Cyrus Smith i Gedeon Spilett, kt�rzy si� nie znali osobi�cie, lecz du�o o sobie s�yszeli, zostali obaj przewiezieni do Richmondu. In�ynierowi szybko goi�a si� rana i w�a�nie w okresie rekonwalescencji zawar� znajomo�� z reporterem. Przypadli sobie do gustu i nabrali dla siebie nawzajem szacunku. Niebawem poch�on�� ich ca�kowicie jeden wsp�lny cel: uciec, przy��czy� si� do armii Granta i walczy� w jej szeregach o jedno�� federaln�. Obydwaj Amerykanie byli wi�c zdecydowani skorzysta� z pierwszej nadarzaj�cej si� okazji, ale chocia� przebywali na wolnej stopie, miasto by�o tak dok�adnie strze�one, �e wszelkie usi�owania ucieczki by�y z g�ry skazane na niepowodzenie. W tym w�a�nie czasie do Cyrusa Smitha przedar� si� jego s�u��cy, Oddany mu na �mier� i �ycie. Tym �mia�kiem by� Murzyn; syn niewolnik�w z plantacji in�yniera, wyzwolony przed laty przez Smitha, kt�ry ca�ym sercem i dusz� by� za zniesieniem niewolnictwa. Pomimo uwolnienia Murzyn nie chcia� opu�ci� swego pana, gdy� kocha� go ponad �ycie. Mia� lat trzydzie�ci, by� silny, zwinny, zr�czny, inteligentny, �agodny i spokojny, niekiedy naiwny, zawsze u�miechni�ty, us�u�ny i dobry. Mia� na imi� Nabuchodonozor, ale nazywano go kr�tko: Nab. Gdy Nab dowiedzia� si�, �e jego pan jest w niewoli, bez wahania opu�ci� Massachusetts i przyby� w okolice Richmondu. Przywo�awszy na pomoc ca�y sw�j spryt i zr�czno��, wielokrotnie nara�aj�c �ycie, przedosta� si� w ko�cu do obl�onego miasta. Trudno wyrazi� s�owami rado�� Cyrusa Smitha, gdy zobaczy� swego s�u��cego, i opisa� szcz�cie Naba, kiedy odnalaz� swego pana. Chocia� Nabowi uda�o si� przedosta� do Richmondu, to jednak wydostanie si� z tego miasta by�o o wiele trudniejsze, je�c�w bowiem pilnowano jak oka w g�owie. Trzeba by�o jakiego� wyj�tkowego zbiegu okoliczno�ci, by pr�ba ucieczki mog�a mie� bodaj niewielkie szans� powodzenia, a taka sposobno�� nie tylko si� nie nadarza�a, ale nawet trudno by�o j� stworzy�. Tymczasem Grant dalej prowadzi� energiczne dzia�ania wojenne. Kosztem ci�kich ofiar uda�o mu si� zdoby� Petersburg. Pod Richmondem jednak, pomimo po��czenia swych wojsk z oddzia�ami Butlera, dotychczas nie osi�gn�� wi�kszych sukces�w i nic nie wr�y�o szybkiego uwolnienia je�c�w. Dziennikarz kt�ry nudzi� si� w niewoli i nie mia� ju� �adnego ciekawego tematu do reporta�u, nie m�g� wprost znale�� sobie miejsca. Ogarni�ty by� ca�kowicie jedn� jedyn� my�l�: wydosta� si� z Richmondu, i to za wszelk� cen�. Kilkakrotnie ju� podejmowa� pr�by ucieczki, zawsze jednak napotyka� przeszkody nie do przezwyci�enia. Obl�enie trwa�o i nie tylko je�com pilno by�o uciec, �eby wr�ci� do armii Granta, ale i niekt�rym obl�onym by�o nie mniej pilno wydosta� si� z miasta, aby przy��czy� si� do armii secesjonist�w. W�r�d nich by� pewien za�arty po�udniowiec, Jonathan Forster. A tymczasem sytuacja wygl�da�a tak, �e nie tylko je�cy nie mogli opu�ci� miasta, ale i po�udniowcy tak�e w nim byli uwi�zieni, gdy� armia p�nocna trzyma�a ich w kleszczach. Gubernator Richmondu ju� dawno utraci� ��czno�� z genera�em Lee. Dlatego spraw� nies�ychanie wa�n� by�oby poinformowa� genera�a o sytuacji miasta, a�eby przy�pieszy� posuwanie si� armii zd��aj�cej na odsiecz. �w Jonathan Forster wpad� wi�c na pomys� przedostania si� balonem przez pozycj� wojsk oblegaj�cych i dotarcia drog� powietrzn� do obozu ich przeciwnik�w. Gubernator przysta� na ten projekt. Przygotowano balon i oddano go do dyspozycji Forstera, kt�ry mia� uda� si� w t� podr� razem z pi�cioma towarzyszami. Zaopatrzono ich w bro� na wypadek, gdyby mieli stoczy� walk� przy l�dowaniu, oraz w �ywno��, gdyby ich wyprawa mia�a si� przeci�gn��. Start balonu by� wyznaczony na 18 marca w nocy i aeronauci liczyli na to, �e przy umiarkowanym wietrze p�nocno-wschodnim uda im si� w ci�gu kilku godzin dotrze� do kwatery g��wnej genera�a Lee. Ten p�nocno-wschodni wiatr nie by� niestety zwyk�� sobie bryz�. Pocz�wszy od 18 marca zacz�� nabiera� cech huraganu. W kr�tkim czasie rozp�ta�a si� taka nawa�nica, �e musiano od�o�y� lot Forstera, gdy� niepodobna by�o ryzykowa� balonu i �ycia ludzkiego, powierzaj�c je rozszala�emu �ywio�owi. Balon wype�niony gazem by� got�w do startu i czeka� na g��wnym placu Richmondu na pierwsze oznaki uciszenia si� huraganu, a mieszka�cy miasta niecierpliwili si� bardzo, widz�c, �e warunki atmosferyczne nie ulegaj� poprawie. Tak min�� 18 i 19 marca, a si�a huraganu nie mala�a. Zabezpieczenie balonu, pozostaj�cego na uwi�zi, sprawia�o du�e trudno�ci, gdy� gwa�towne podmuchy wiatru rzuca�y nim o ziemi�. Min�a noc z dziewi�tnastego na dwudziesty, ale rankiem huragan jeszcze bardziej przybra� na sile. Odlot by� niemo�liwy. Tego dnia do in�yniera Cyrusa Smitha podszed� na jednej z ulic Richmondu jaki� nieznajomy m�czyzna. By� to marynarz nazwiskiem Pencroff, lat trzydziestu pi�ciu lub czterdziestu, mocno zbudowany, opalony na br�z, o �ywych, przebiegle mrugaj�cych oczach, ale poczciwej twarzy. Pencroff by� Amerykaninem z P�nocy. Przemierzy� wszystkie morza kuli ziemskiej i dozna� najbardziej niezwyk�ych przyg�d, jakie mog�y si� przydarzy� dwuno�nej, nie opierzonej istocie. By� to cz�owiek przedsi�biorczy, gotowy na wszelkie ryzyko, kt�rego nic ju� nie mog�o zaskoczy�. Na pocz�tku roku Pencroff przyby� za interesami do Richmondu w towarzystwie pi�tnastoletniego ch�opca, Harberta Browna z New Jersey. Harbert by� synem zmar�ego kapitana okr�tu i marynarz kocha� go jak w�asne dziecko. Poniewa� nie zd��y� opu�ci� miasta przed rozpocz�ciem obl�enia, znalaz� si� ku swemu wielkiemu niezadowoleniu w pu�apce. Opanowa�o go tak�e jedno jedyne pragnienie: wydosta� si� st�d za wszelk� cen�. In�yniera Cyrusa Smitha zna� ze s�yszenia. Wiedzia�, z jakim zniecierpliwieniem ten zdecydowany na wszystko cz�owiek �gryz� w�dzid�o�. Pencroff nie zawaha� si� tedy zaczepi� in�yniera na ulicy i zwr�ci� si� do niego bez dalszych wst�p�w: - Panie Smith, czy nie ma pan dosy� Richmondu? In�ynier spojrza� uwa�nie na swego rozm�wc�, ten za� doda� szeptem: - Panie Smith, chcia�by pan uciec? - Panie Smith, chcia�by pan uciec? - Kiedy? - �ywo odpowiedzia� in�ynier, a ta odpowied� na pewno wyrwa�a mu si� wbrew woli, gdy� nawet nie zd��y� jeszcze przyjrze� si� dobrze nieznajomemu, kt�ry przemawia� do niego w ten spos�b. Skoro jednak rzuci� badawcze spojrzenie na szczer� twarz marynarza, nie mia� ju� w�tpliwo�ci, �e stoi przed nim uczciwy cz�owiek. - Kim pan jest? - zapyta� kr�tko. Pencroff przedstawi� si�. - No tak - powiedzia� Cyrus Smith. - A w jaki spos�b ma pan zamiar uciec? - Tym o to pr�niakiem-balonem, kt�remu pozwalaj� tutaj leniuchowa�. Wygl�da, jakby umy�lnie na nas czeka�!... Marynarz nie potrzebowa� ko�czy� zdania: In�ynier zrozumia� go w lot, chwyci� za r�k� i poci�gn�� do swego mieszkania. Tutaj Pencroff rozwin�� sw�j plan dzia�ania, istotnie bardzo prosty. Na kart� stawia�o si� tylko w�asne �ycie. Co prawda huragan szaleje z ca�� w�ciek�o�ci�, ale tak zr�czny i nieustraszony cz�owiek, jakim jest in�ynier Cyrus Smith, potrafi na pewno poprowadzi� statek powietrzny. Gdyby Pencroff umia� obchodzi� si� z balonem, ju� dawno zdecydowa�by si� polecie�, oczywi�cie bior�c ze sob� Harberta. Nie w takich bywa� opresjach i byle sztorm nie m�g� go przestraszy�. Cyrus Smith s�ucha� s��w marynarza w milczeniu, ale oczy mu p�on�y. Wreszcie trafi�a si� upragniona okazja. Smith nie nale�a� do ludzi, kt�rzy by pozwolili jej si� wymkn��. Wprawdzie projekt by� bardzo niebezpieczny, ale w�a�nie dlatego wykonalny. Pomimo rozstawionych stra�y mo�na by�o zbli�y� si� pod os�on� nocy, w�lizn�� do kosza i przeci�� liny trzymaj�ce balon na uwi�zi. Pewnie, ryzykowa�o si� �yciem, ale przecie� ucieczka mog�a si� uda� i gdyby nie ten huragan... Gdyby jednak nie by�o huraganu, balon dawno by ju� odlecia� i tak d�ugo oczekiwana okazja wcale by si� nie nadarzy�a! - Ale ja nie jestem sam - powiedzia� na zako�czenie rozmowy Cyrus Smith. - Ile os�b chcia�by pan ze sob� zabra�? - zapyta� marynarz. - Dwie: mego przyjaciela Spiletta i oczywi�cie mego s�u��cego Naba. - To razem trzy - obliczy� Pencroff - a ze mn� i Harbertem - pi��. Ot� balon jest obliczony na sze�� os�b. - No to lecimy! - odpar� Cyrus Smith. To �lecimy� by�o zobowi�zaniem danym tak�e w imieniu reportera, ale Spilett nie nale�a� do ludzi, kt�rzy cofaj� si� w obliczu niebezpiecze�stwa. Gdy dowiedzia� si� o projekcie, przyj�� go natychmiast bez zastrze�e�. Dziwi� si� tyko, �e sam nie wpad� wcze�niej na ten prosty pomys�. Co za� do Naba, ten poszed�by za swoim panem na koniec �wiata. - Do zobaczenia wieczorem - powiedzia� Pencroff. - B�dziemy wszyscy kr�ci� si� w pobli�u balonu, udaj�c gapi�w. - A wi�c do zobaczenia wieczorem, o dziesi�tej - odpowiedzia� Cyrus Smith. - Oby nieba sprawi�y, �eby ta nawa�nica nie ucich�a do naszego odlotu. Pencroff po�egna� in�yniera i wr�ci� do swego mieszkania, gdzie czeka� na niego m�ody Harbert Brown. Odwa�ny ch�opiec zna� ju� plan marynarza i pe�en niepokoju oczekiwa� jego rozmowy z in�ynierem. Jak widzimy, by�a to pi�tka ludzi zdecydowanych na najgorsze - ludzi, kt�rzy zamierzali postawi� wszystko na jedn� kart�, rzucaj�c si� w wir rozszala�ego huraganu! Nie, nawa�nica nie ucich�a i ani Jonathanowi Forsterowi, ani jego towarzyszom nie przysz�o nawet do g�owy stawi� jej czo�a w tym kruchym koszu! Pogoda by�a straszna. In�ynier obawia� si� tylko jednego: �eby balon, przymocowany do ziemi i miotany wiatrem nie rozdar� si� na strz�py. Przez kilka godzin Smith kr�ci� si� po bezludnym prawie placu, nie spuszczaj�c oka z balonu. To samo robi� Pencroff: przechadza� si� z r�kami w kieszeniach, a gdy kto� na niego patrzy�, ziewa� jak cz�owiek, kt�ry nie wie, jak zabi� czas. Jednak w g��bi duszy by� tak�e pe�en niepokoju, �e balon mo�e si� podrze� albo zerwa� z uwi�zi i umkn�� w przestworza. Nadszed� wiecz�r. Zapad�y nieprzeniknione ciemno�ci. G�ste mg�y wlok�y si� tu� nad ziemi�. Pada� deszcz ze �niegiem i zi�b przejmowa� do szpiku ko�ci. Ca�e miasto by�o jak gdyby spowite ca�unem. Wydawa�o si�, �e gwa�towna nawa�nica spowodowa�a co� w rodzaju zawieszenia broni pomi�dzy oblegaj�cymi a obl�onymi i �e nawet armaty zamilk�y ust�puj�c miejsca pot�nym detonacjom huraganu. Ulice wyludni�y si�. W tak� okropn� pogod� nie uwa�ano nawet za potrzebne pilnowa� placu, na kt�rym szamota� si�, walcz�c z wiatrem, statek powietrzny. Na poz�r wszystko sprzyja�o ucieczce. Ale ten lot w rozszala�� wichur�!... - Co za wstr�tna fala - mamrota� pod nosem Pencroff, mocniej wciskaj�c uderzeniem d�oni kapelusz, kt�ry wiatr usi�owa� zrzuci� mu z g�owy. - To nic, jako� damy sobie rad�! O p� do dziesi�tej Cyrus Smith i jego towarzysze niepostrze�enie przemkn�li si� z r�nych stron na plac ton�cy w ciemno�ciach, gdy� wicher zdmuchn�� wszystkie latarnie gazowe. Nie wida� by�o nawet olbrzymiego balonu, kt�ry prawie le�a� na ziemi. Sznury siatki by�y przytrzymywane przez worki z balastem, kosz za� uwi�zany grub� lin� do �elaznego pier�cienia wmurowanego w bruk. Pi�ciu zbieg�w spotka�o si� przy balonie. Nikt ich nie zauwa�y�, a wok� panowa�y takie ciemno�ci, �e nie widzieli nawet dobrze jeden drugiego. Pi�ciu zbieg�w spotka�o si� przy balonie. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab i Harbert nie m�wi�c ani s�owa zaj�li miejsca w koszu, gdy tymczasem Pencroff na polecenie in�yniera odwi�zywa� po kolei worki z balastem. Trwa�o to zaledwie par� chwil, po czym marynarz r�wnie� wsiad� do kosza. Balon trzyma� si� ju� tylko na linie i Cyrus Smith mia� w�a�nie wyda� rozkaz startu, gdy wtem jaki� pies jednym susem przesadzi� kraw�d� kosza. By� to pies in�yniera, Top, kt�ry zerwa� si� z �a�cucha i pobieg� �ladami swego pana. Cyrus Smith obawiaj�c si�, �e balon b�dzie nadmiernie obci��ony, chcia� wyrzuci� biedne zwierz�. - No c�, o jednego pasa�era wi�cej - odezwa� si� Pencroff uwalniaj�c kosz z dw�ch ostatnich work�w balastu. Nast�pnie zwolni� p�tle liny i balon uni�s� si� gwa�townie w kierunku uko�nym, zawadzaj�c po drodze koszem o dwa kominy, kt�re zwali� w swoim ob��dnym p�dzie. Huragan szala� z przera�aj�c� gwa�towno�ci�. W ci�gu nocy in�ynier nie m�g� nawet my�le� o l�dowaniu, a gdy zacz�o �wita�, ca�a ziemia przes�oni�ta by�a mg��. Dopiero po trzech dniach podr�y zas�ona z mg�y si� rozdar�a i mo�na by�o zobaczy� pod balonem, gnanym przez wiatr z niezmiern� szybko�ci�, bezkresny przestw�r morza. Wiemy ju�, jak spo�r�d pi�ciu ludzi, kt�rzy wystartowali 20 marca, czterech zosta�o wyrzuconych 24 marca na pustynny brzeg, w odleg�o�ci ponad sze�� tysi�cy mil od swego kraju* [przyp.: 5 kwietnia Richmond wpad�o w r�ce Granta i rewolta buntownik�w zosta�a zd�awiona. Lee wycofa� si� na zach�d I jedno�� Ameryki zatriumfowa�a.]. Tym za�, kt�rego brakowa�o i kt�remu czterej pozostali przy �yciu pasa�erowie balonu natychmiast po�pieszyli na ratunek, by� nie kto inny, ale w�a�nie cz�owiek uznany przez wszystkich samorzutnie za dow�dc� - in�ynier Cyrus Smith. ROZDZIA� TRZECI O pi�tej po po�udniu. Ten, kt�ry zgin��. Rozpacz Naba. Poszukiwania na p�nocy. Wysepka. Noc pe�na trwogi. Mg�a poranna. Nab p�ynie. L�d przed oczami. Przej�cie kana�u w br�d. Sznury siatki ust�pi�y pod naporem fali i in�ynier zosta� uniesiony przez morze. Jego pies tak�e znikn��. Wierne zwierz� niezw�ocznie po�pieszy�o na ratunek swemu panu. - Naprz�d! - krzykn�� reporter. I wszyscy czterej, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff i Nab, nie bacz�c na �miertelne wyczerpanie, udali si� na poszukiwanie in�yniera. Biedy Nab p�aka� z w�ciek�o�ci i rozpaczy na my�l, �e utraci� wszystko, co kocha� na tym �wiecie. Od chwili znikni�cia Cyrusa Smitha do momentu, kiedy jego towarzysze dotkn�li stop� ziemi, nie up�yn�o wi�cej ni� dwie minuty. Mogli si� wi�c spodziewa�, �e zd��� na czas, by go wyratowa�. - Szukajmy! Szukajmy! - zawo�a� Nab. - Tak, Nabie - odezwa� si� Gedeon Spilett - znajdziemy go na pewno. - �ywego? - �ywego! - Czy umie p�ywa�? - zapyta� Pencroff. - Tak! - odpowiedzia� Nab. - Zreszt�, Top jest przy nim... Marynarz, s�ysz�c ryk fal, pokr�ci� g�ow�. In�ynier znikn�� na p�noc od brzegu, mniej wi�cej o p� mili od miejsca, gdzie wyl�dowali rozbitkowie. Je�eli zdo�a� dotrze� do najbli�szego punktu wybrze�a, to punkt ten powinien si� znajdowa� nie dalej ni� o p� mili. Dochodzi�a godzina sz�sta. Mg�a unios�a si�, a ciemno�ci sta�y si� przez to jeszcze g��bsze. Rozbitkowie szli na p�noc wschodnim wybrze�em l�du, dok�d rzuci� ich los - nieznanego l�du, kt�rego po�o�enie geograficznego nie mogli si� nawet domy�le�. Stopy ich dotyka�y piaszczystej i kamienistej ziemi, kt�ra wydawa�a si� pozbawiona wszelkiej ro�linno�ci. Teren, bardzo nier�wny i wyboisty, by� gdzieniegdzie usiany ma�ymi szczelinami, co niezmiernie utrudnia�o posuwanie si� naprz�d. Ze szczelin co chwila podrywa�y si� du�e ptaki o ci�kim locie; nie mo�na ich by�o w ciemno�ci rozpozna�. Inne ptaki, bardziej zwinne, wzbija�y si� stadami i przelatywa�y jak chmury. Zdaniem marynarza, by�y to mewy, kt�rych ostry gwizd szed� w zawody z rykiem morza. Od czasu do czasu rozbitkowie zatrzymywali si� i nawo�ywali nas�uchuj�c, czy nie odezwie si� jaki� g�os od strony oceanu. S�dzili bowiem, �e gdyby znale�li si� w pobli�u miejsca, gdzie wyl�dowa� in�ynier, to nawet w wypadku gdyby Cyrus Smith nie by� w stanie da� znaku �ycia, dobieg�oby ich szczekanie Topa. Ale �aden g�os nie przebija� si� przez huk fal i ryk kipieli morskiej. Rozbitkowie ruszyli tedy znowu naprz�d, przeszukuj�c najmniejsze wkl�s�o�ci wybrze�a. Po dwudziestominutowym marszu zagrodzi�y im nagle drog� pi�trz�ce si�, spienione fale. Sko�czy� si� l�d pod stopami. Stan�li na ko�cu ostrego cypla, o kt�ry morze rozbija�o si� z w�ciek�o�ci�. - Jeste�my na cyplu - powiedzia� marynarz. - Musimy wr�ci� kieruj�c si� na prawo i w ten spos�b dojdziemy do sta�ego l�du. - A je�eli on jest tutaj? - zastanawia� si� Nab wskazuj�c na ocean, gdzie bieli�y si� w mroku grzebienie ba�wan�w. - No to zawo�ajmy! Wszyscy razem wydali pot�ny okrzyk, kt�ry pozosta� bez odpowiedzi. Poczekali, a� morze przycichnie na chwil�. Krzykn�li ponownie. Znowu nic. Wszyscy razem wydali pot�ny okrzyk... W�wczas zawr�cili id�c drugim brzegiem cypla, tak samo piaszczystym i kamienistym. Jednak�e Pencroff zauwa�y�, �e brzeg sta� si� bardziej urwisty, a teren wznosi� si�, z czego wywnioskowa�, �e to �agodne wzniesienie musi prowadzi� a� do stromego wybrze�a, kt�rego masyw mgli�cie zarysowywa� si� w ciemno�ciach. W tej cz�ci wybrze�a ptak�w by�o coraz mniej. Morze okaza�o si� tutaj mniej wzburzone, nie tak hucz�ce, a nawet fala by�a znacznie mniejsza. Szum kipieli morskiej ledwo tu dolatywa�. Prawdopodobnie brzeg tworzy� p�kolist� zatok�, kt�r� ostry koniec cypla os�ania� przed falowaniem pe�nego morza. Trzymaj�c si� brzegu rozbitkowie szli na po�udnie, to znaczy w przeciwn� stron� w stosunku do tej cz�ci wybrze�a, gdzie m�g� wyl�dowa� Cyrus Smith. Przeszli jeszcze p�torej mili nie znajduj�c �adnego zakr�tu umo�liwiaj�cego powr�t na p�noc. A przecie� w jaki� spos�b ten cypel, kt�rego najbardziej wysuni�ty punkt ju� obeszli, musia� ��czy� si� ze sta�ym l�dem. Pomimo wyczerpania rozbitkowie m�nie szli naprz�d, spodziewaj�c si� w ka�dej chwili, �e znajd� jakie� ostre wygi�cie brzegu, kt�re naprowadzi ich na pierwotny kierunek. Jakie� by�o ich rozczarowanie, kiedy po przebyciu blisko dw�ch mil zostali ponownie zatrzymani przez morze na do�� wysokim cyplu z o�liz�ych g�az�w. - Znajdujemy si� na wysepce - powiedzia� Pencroff - i przemierzyli�my j� z jednego ko�ca w drugi. Spostrze�enie marynarza by�o s�uszne. Rozbitkowie zostali wyrzuceni nie na kontynent i nawet nie na wysp�, lecz na wysepk�, kt�rej d�ugo�� wynosi�a nie wi�cej ni� dwie mile, a szeroko�� by�a prawdopodobnie tak�e niewielka. Czy ta pustynna wysepka, usiana kamieniami, pozbawiona ro�linno�ci - ponure przytulisko ptak�w morskich - ��czy�a si� z jakim� wi�kszym archipelagiem, nie mo�na by�o stwierdzi�. Gdy pasa�erowie balonu ujrzeli z kosza wynurzaj�c� si� z mg�y ziemi�, nie zdo�ali zorientowa� si� co do jej wielko�ci. Jednak�e Pencroff, posiadaj�cy oczy marynarza nawyk�e do przeszywania ciemno�ci, mia� w�wczas wra�enie, �e rozr�nia na wschodzie mgliste zarysy jakiego� wysokiego brzegu. Teraz w ciemno�ci niepodobna by�o ustali�, czy to wysepka samotna, czy te� nale��ca do jakiej� grupy wysp. Nie mo�na by�o jej opu�ci�, gdy� otacza�o j� morze. Nale�a�o wi�c od�o�y� do jutra poszukiwania in�yniera, kt�ry niestety nawet krzykiem nie zdradzi� swojej obecno�ci. - Milczenie Cyrusa niczego nie dowodzi - powiedzia� reporter. - Mo�e le�y gdzie� zemdlony albo ranny i nie jest w stanie si� odezwa�; nie tra�my jednak nadziei. Reporter podsun�� my�l, a�eby roznieci� gdzie� na wysepce ognisko, kt�re mog�oby by� sygna�em dla in�yniera. Jednak�e na pr�no szukano drew czy suchych ga��zek. Poza piaskiem i kamieniami nie by�o tu zupe�nie nic. Nietrudno sobie wyobrazi�, jak wielka rozpacz ogarn�a Naba i jego towarzyszy, kt�rzy tak serdecznie przywi�zali si� do dzielnego Cyrusa Smitha. By�o a� nazbyt oczywiste, �e w obecnej chwili nie mogli mu w niczym pom�c. Nale�a�o czeka� do rana. Albo in�ynier zdo�a� si� uratowa� i znalaz� ju� schronienie na wybrze�u, albo te� by� stracony na zawsze! Rozbitkowie prze�yli d�ugie i ci�kie godziny. N�ka� ich przejmuj�cy zi�b. Ich cierpienia by�y dotkliwe, nie zwracali jednak na nie uwagi. Nie pomy�leli nawet o tym, �eby przez chwil� wypocz��. Zapominaj�c o sobie i powracaj�c wci�� my�l� do swego przyw�dcy, nie trac�c i nie chc�c traci� nadziei, kr�cili si� tam i z powrotem po pustynnej wysepce, wracaj�c ci�gle na p�nocny cypel, aby by� bli�ej miejsca katastrofy. Nas�uchiwali, wo�ali, starali si� pochwyci� jaki� okrzyk; g�osy ich rozlega�y si� daleko, w powietrzu bowiem zapanowa�a wzgl�dna cisza i szum morza zanika� powoli wraz ze zmniejszaniem si� fali. W pewnej chwili Nab krzykn�� i wszystkim si� wyda�o, �e odpowiada mu echo. Harbert zwr�ci� na to uwag� Pencroffa. - To by �wiadczy�o, �e w kierunku zachodnim gdzie� w pobli�u znajduje si� brzeg. Marynarz skin�� potakuj�co. Zreszt� jego wzrok nie m�g� go wprowadzi� w b��d. Je�eli dostrzeg� bodaj najbardziej mgliste zarysy l�du, znaczy�o to, �e l�d istnia� naprawd�. Jednak�e tylko to dalekie echo by�o odpowiedzi� na wo�anie Naba, ca�a za� ogromna przestrze� we wschodniej cz�ci wysepki trwa�a w milczeniu. Niebo rozja�ni�o si� poma�u. Ko�o p�nocy ukaza�o si� par� gwiazd i gdyby in�ynier by� tutaj, zauwa�y�by niew�tpliwie, �e nie by�y to gwiazdy p�kuli p�nocnej. Gwiazda Polarna nie ukaza�a si� na tym nowym firmamencie, a gwiazdozbiory w zenicie by�y inne, ni� mo�na obserwowa� w p�nocnej cz�ci Nowego �wiata. Natomiast Krzy� Po�udnia, l�ni�cy nad po�udniowym biegunem kuli ziemskiej, ukaza� si� w ca�ej okaza�o�ci. Min�a noc. Oko�o pi�tej nad ranem dnia 25 marca niebo zabarwi�o si� lekko. Horyzont pozosta� ciemny, a wraz z pierwszym brzaskiem dnia g�sta mg�a spowi�a morze, przez co widzialno�� zmniejszy�a si� do dwudziestu krok�w. Mg�a przewala�a si� wielkimi k��bami, kt�re przesuwa�y si� z wolna. By�a to okoliczno�� niepomy�lna. Rozbitkowie nic nie widzieli dooko�a siebie. Podczas gdy spojrzenia Naba i reportera kierowa�y si� w stron� oceanu, marynarz i Harbert szukali oczami wybrze�a na zachodzie. Nie by�o jednak wida� ani kawa�ka l�du. - To nic - powiedzia� Pencroff - wprawdzie nie widz� l�du, ale go czuj�... O tutaj... Tutaj... I to jest takie pewne, jak i to, �e nie jeste�my ju� w Richmondzie! Niebawem mg�a unios�a si� w g�r�. Opary te wr�y�y dobr� pogod�. S�o�ce ogrzewa�o ju� ich g�rne warstwy i ciep�o przes�cza�o si� a� do powierzchni ziemi. Oko�o p� do si�dmej, w trzy kwadranse po wschodzie s�o�ca, mg�� sta�a si� bardziej przejrzysta. G�stniej�c od g�ry, rozprasza�a si� od do�u. Po chwili ukaza�a si� ca�a wysepka tak, jak gdyby spad�a nagle z chmury; potem wynurzy�o si� dooko�a morze, bezkresne na wschodzie, ale zamkni�te na zachodzie wysokim i urwistym wybrze�em. Tam! Tam by� l�d! Tam by� ratunek, bodaj tymczasowy. Wysepk� od l�du oddziela� kana� szeroki na p� mili, przez kt�ry z szumem toczy� si� wartki nurt. Jeden z rozbitk�w, s�uchaj�c tylko g�osu swojego serca, natychmiast rzuci� si� do wody, nie zasi�gaj�c rady towarzyszy, a nawet nie m�wi�c im ani s�owa. By� to Nab. Pilno mu by�o dotrze� do wybrze�a i i�� dalej na p�noc. Nikt nie by� w stanie go powstrzyma�. Pencroff usi�owa� go przywo�a�, lecz na pr�no. Reporter zamierza� tak�e p�j�� w �lady Naba. W�wczas zwr�ci� si� do niego Pencroff. - Chce pan przep�yn�� kana�? - zapyta�. - Tak - odrzek� Gedeon Spilett. - Prosz� pos�ucha� mojej rady: niech pan zaczeka. Sam Nab wystarczy, �eby okaza� pomoc swojemu panu. Je�eli rzucimy si� do cie�niny, to niezwykle silny pr�d mo�e nas wynie�� na pe�ne morze. Je�li si� nie myl�, jest to pr�d spowodowany odp�ywem morza. Prosz� spojrze� - woda na piasku opada. Miejmy wi�c cierpliwo��, a gdy si� sko�czy odp�yw, mo�e znajdziemy przej�cie w br�d... - Ma pan racj� - powiedzia� reporter. - Starajmy si� nie roz��cza�, o ile to mo�liwe... Tymczasem Nab zajadle walczy� z pr�dem. Przep�ywa� cie�nin� na ukos. Co chwila wynurza�y si� z wody jego czarne ramiona. Pr�d znosi� go z wielk� szybko�ci�, ale Murzyn pomimo to zbli�a� si� do brzegu. Na przebycie po�owy mili, dziel�cej wysepk� od l�du, zu�y� przesz�o p� godziny; dobi� do brzegu w odleg�o�ci kilku tysi�cy st�p od miejsca znajduj�cego si� na wprost punktu, z kt�rego wyruszy�. Nab wyszed� na brzeg u st�p wysokiej granitowej �ciany i otrz�sn�� si� energicznie; potem zacz�� biec i znikn�� za wyst�pem skalnym, wysuni�tym w morze mniej wi�cej na wysoko�ci p�nocnego kra�ca wysepki. Towarzysze Naba z niepokojem �ledzili jego odwa�ne poczynania, a gdy znikn�� im z oczu, ich wzrok ponownie skierowa� si� na ziemi�, kt�ra mia�a im da� schronienie. Po�ywili si� ma��ami, kt�rymi by� usiany piasek. By� to n�dzny posi�ek, ale zawsze posi�ek. Przeciwleg�y brzeg tworzy� obszern� zatok�, zako�czon� na po�udniu bardzo ostrym, dziko wygl�daj�cym cyplem, pozbawionym wszelkiej ro�linno�ci. Cypel ��czy� si� z wybrze�em postrz�pion� lini� i opiera� si� na wysokich ska�ach granitowych. Na p�nocy zatoka rozszerza�a si�, zaokr�glaj�c lini� brzegu, biegn�c� od po�udniowego wschodu na p�nocny zach�d i zako�czon� ostrym przyl�dkiem. Odleg�o�� pomi�dzy dwoma punktami, o kt�re wspiera� si� �uk zatoki, mog�a wynosi� oko�o o�miu mil. O p� mili od brzegu w�ski skrawek morza zamyka�a wysepka przypominaj�ca kszta�tem olbrzymiego wieloryba. W najszerszym miejscu nie mia�a wi�cej ni� �wier� mili. Na wprost wysepki na pierwszym planie wybrze�a wida� by�o piasek usiany ciemnymi ska�ami, kt�re w tej chwili powoli wynurza�y si� z wody, opadaj�cej wskutek odp�ywu. Na drugim planie zarysowa�a si� jak gdyby zas�ona z granitu o kapry�nie postrz�pionym grzbiecie, zako�czona na wysoko�ci co najmniej trzystu st�p ostro �ci�t� iglic�. Ta �ciana skalna ci�gn�a si� na przestrzeni oko�o trzech mil i na prawo ko�czy�a si� stromym zboczem, jak gdyby wyciosanym r�k� ludzk�. Na lewo natomiast, powy�ej przyl�dka, to nieregularne wzg�rze, powsta�e ze spi�trzonych g�az�w i osypisk w kszta�cie graniastos�up�w, opada�o �agodnie i ��czy�o si� stopniowo ze ska�ami po�udniowego cypla. Na g�rnym tarasie nie by�o wida� ani jednego drzewa. By�a to g�adka p�aszczyzna, podobna do tej, kt�ra wznosi si� nad Capetown na Przyl�dku Dobrej Nadziei, tylko znacznie mniejsza. Przynajmniej tak wygl�da�o to z wysepki. Na prawo w g��bi wy�omu nie brak�o natomiast zieleni. Mo�na by�o dostrzec niejasne zarysy wielkich drzew, gin�ce w oddali. Ta ziele� stanowi�a przyjemny kontrast dla oka zm�czonego surowymi konturami granitowych ska�. Wreszcie na dalszym planie, ponad tarasem, na p�nocnym wschodzie, w odleg�o�ci co najmniej siedmiu mil, l�ni� w promieniach s�o�ca bia�y szczyt. By�a to czapa �nie�na wie�cz�ca jak�� odleg�� g�r�. Nie mo�na si� by�o zorientowa�, czy ziemia ta jest wysp�, czy te� cz�ci� jakiego� kontynentu. Jednak patrz�c na spi�trzone z lewej strony ska�y, geolog stwierdzi�by bez wahania, �e s� one pochodzenia wulkanicznego. Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert uwa�nie przypatrywali si� tej ziemi, gdzie, by� mo�e, s�dzone im by�o prze�y� d�ugie lata, a mo�e nawet umrze�, o ile nie le�y ona blisko szlak�w okr�towych. - No i co ty na to, Pencroff? - zapyta� Harbert. - C� - odpowiedzia� marynarz - widz� tu i dobr�, i z�� stron�, jak we wszystkim. Zobaczymy. Ale oto zaczyna si� odp�yw. Za trzy godziny spr�bujemy przedosta� si� przez kana�, a gdy tam b�dziemy, postaramy si� jako� da� sobie rad� i odnale�� pana Smitha. Pencroff nie omyli� si� w swoich przewidywaniach. Po trzech godzinach, gdy woda opad�a, wynurzy� si� piasek tworz�cy �o�ysko kana�u. Pomi�dzy wysepk� a wybrze�em pozosta� jedynie w�ziutki pas wody, kt�ry prawdopodobnie mo�na b�dzie przeby� bez trudu. Oko�o godziny dziesi�tej Gedeon Spilett i dwaj jego towarzysze zrzucili ubrania, zwin�li je i nios�c tobo�ki na g�owie, odwa�nie weszli do wody, kt�rej g��boko�� nie przekracza�a pi�ciu st�p. Harbert, dla kt�rego woda by�a zbyt g��boka, pop�yn�� jak ryba i doskonale da� sobie rad�. Ca�a tr�jka dobrn�a na przeciwleg�y brzeg. Wyschli szybko w promieniach s�o�ca, w�o�yli ubrania, kt�re uchronili od zetkni�cia z wod�, i odbyli kr�tk� narad�. ROZDZIA� CZWARTY Litodomy. Rzeka i jej uj�cie. �Kominy�. Dalsze poszukiwania. Las zielonych drzew. Zapas opa�u. W oczekiwaniu odp�ywu. Z wysokiego brzegu. Sp�aw drzewa. Powr�t na wybrze�e. Reporter um�wi� si� z marynarzem, �e spotkaj� si� w tym samym miejscu, i nie trac�c ani chwili poszed� wybrze�em w kierunku, w kt�rym przed kilkoma godzinami pobieg� Nab, pilno mu bowiem by�o zdoby� jakie� wiadomo�ci o in�ynierze. Szybko znikn�� za zakr�tem wybrze�a. Harbert chcia� towarzyszy� Spilettowi. - Pozosta�, m�j ch�opcze - powiedzia� marynarz. - Musimy przygotowa� obozowisko i zorientowa� si�, czy mo�na zdoby� do jedzenia co� solidniejszego ni� �limaki. Nasi przyjaciele tak�e b�d� chcieli si� po�ywi�. Niech ka�dy robi to, co do niego nale�y. - Zrobi�, jak chcesz, Pencroff - zgodzi� si� Harbert. - Dobra! - odrzek� marynarz. - Jako� tam b�dzie! Dzia�ajmy z pewnym planem. Jeste�my zm�czeni, zzi�bni�ci i g�odni, a zatem trzeba zdoby� jakie� schronisko, ogie� i po�ywienie. W lesie jest drzewo, w gniazdach jajka; pozostaje znalezienie domu. - A wi�c - zaofiarowa� si� Harbert - poszukam pieczary w tych ska�ach i my�l�, �e uda mi si� znale�� jak�� dziur�, w kt�rej b�dziemy mogli si� schroni�. - W�a�nie tego nam trzeba - zgodzi� si� Pencroff. - W drog�, m�j ch�opcze! Poszli wzd�u� podn�a wysokiej �ciany skalnej, wybrze�em, kt�re obna�y�a opadaj�ca woda. Ale zamiast uda� si� na p�noc, udali si� w kierunku po�udniowym. Pencroff zauwa�y�, �e o kilkaset krok�w poni�ej miejsca, gdzie wyszli na l�d, brzeg by� wyci�ty w kszta�cie w�skiego leja, co - jego zdaniem - powinno by�o stanowi� uj�cie jakiej� rzeki lub strumyka. Ot� z jednej strony nale�a�o rozbi� ob�z w pobli�u �r�d�a s�odkiej wody, a z drugiej - istnia�o du�e prawdopodobie�stwo, �e w�a�nie s�odka woda przyci�gnie w t� ok