Juliusz Verne Tajemnicza wyspa Tłumaczenie z języka francuskiego: Janina Karczmarewicz Ilustracje (reprodukcja z wydania francuskiego): Jules-Descartes Férat Wydanie II 1955 CZĘŚĆ PIERWSZA ROZBITKOWIE POWIETRZNI ROZDZIAŁ PIERWSZY Huragan w 1865 roku. Krzyk w przestworzach. Balon uniesiony trąbą powietrzną. Rozdarta powłoka. Jak okiem sięgnąć - wszędzie morze. Pięciu pasażerów. Co się dzieje w koszu? Ląd na horyzoncie. Zakończenie dramatu. - Wznosimy się? - Nie! Przeciwnie! Opuszczamy się! - Gorzej, panie Cyrusie! Spadamy! - Na Boga! Wyrzucić balast! - Ostatni worek opróżniony! - Czy balon wznosi się? - Nie! - Słyszę jak gdyby plusk fali! - Pod koszem morze! - Już tylko o jakieś pięćset stóp pod nami! W powietrzu rozległ się donośny głos: - Za burtę wszystko, co obciąża balon! Wszystko! I niech się dzieje wola boża! Te oto słowa rozległy się ponad niezmierzoną pustynią wodną Pacyfiku w dniu 23 marca 1865 roku około godziny czwartej po południu. Zapewne wszyscy pamiętają potężny wicher północno-wschodni, który szalał w owym roku w czasie wiosennego zrównania dnia z nocą, kiedy to barometr spadł do siedmiuset dziesięciu milimetrów. Huragan trwał bez przerwy od 18 do 26 marca i spowodował olbrzymie zniszczenia w Ameryce, Europie i Azji, w pasie szerokości tysiąca ośmiuset mil, przebiegającym ukośnie przez równik od trzydziestego piątego stopnia szerokości północnej do czterdziestego stopnia szerokości południowej. Zburzone miasta, lasy powyrywane z korzeniami, wybrzeża spustoszone zwałami wody, które runęły w szalonym pędzie na ląd, okręty rzucone o brzeg, których liczba według danych biura „Veritas” wynosiła kilkaset, całe kraje zrównane z ziemią przez trąbę powietrzną, miażdżącą wszystko na swej drodze, tysiące ludzi zabitych na ziemi lub pochłoniętych przez morze: takie oto świadectwo swej furii pozostawił po sobie ten potworny huragan. Pod względem ogromu zniszczeń przewyższył on huragany, które tak straszliwie spustoszyły 25 października 1810 roku Hawanę i 26 lipca 1825 roku Gwadelupę. Otóż w chwili kiedy tyle klęsk wydarzyło się na lądzie i na morzu, nie mniej wstrząsający dramat rozegrał się w rozszalałych przestworzach. W tym właśnie czasie balon, uniesiony jak piłka na wierzchołek trąby powietrznej i porwany ruchem wirowym, pędził z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę* [przyp.: 40 metrów na sekundę albo 144 kilometry na godzinę (blisko 36 leagues; 1 league = 4 kilometry).], kręcąc się dookoła swej osi, jak gdyby unoszony malströmem powietrznym. Pod rękawem balonu kołysał się kosz, w którym znajdowało się pięciu pasażerów, ledwo widocznych wśród gęstej mgły, sięgającej aż do fal oceanu i zmieszanej z kropelkami rozpylonej wody morskiej. Skąd przybywał ten statek powietrzny, który stał się igraszką straszliwej nawałnicy? Z jakiego punktu kuli ziemskiej wystartował? Nie mógł, oczywiście, odlecieć podczas huraganu. A ponieważ huragan trwał już od pięciu dni, gdyż pierwsze jego objawy wystąpiły 18 marca, należało przypuszczać, że balon pochodził z bardzo daleka, nie mógł bowiem przelatywać mniej niż dwieście mil na dobę. W każdym razie pasażerowie balonu byli pozbawieni wszelkiej możliwości określenia drogi przebytej od chwili odlotu, gdyż nie mieli żadnego punktu orientacyjnego. Ponadto, zawieszeni w samym środku szalejącej burzy, nie czuli jej gwałtowności. Lecieli kręcąc się w kółko i nie zdawali sobie sprawy ani z wirowania, ani z ruchu w kierunku poziomym. Wzrok ich nie mógł przebić gęstej mgły, kłębiącej się pod koszem balonu. Wszystko wokół nich tonęło w mroku. Nieprzeniknione chmury, które ich otaczały, nie pozwalały im się zorientować, czy był dzień, czy noc. Dopóki utrzymywali się na dużej wysokości, do mrocznej otchłani, w której się znajdowali, nie docierał ani promyk światła, ani żaden odgłos z zamieszkanych obszarów ziemi, ani nawet ryk oceanu. Dopiero nagłe obniżenie się balonu nasunęło im myśl o niebezpieczeństwie, w jakim się znaleźli lecąc nad falami. Tymczasem balon po wyrzuceniu ciężkich przedmiotów, jak amunicja, broń i żywność, wzbił się w górę na wysokość czterech i pół tysiąca stóp. Pasażerowie zorientowawszy się, że pod koszem jest morze i że w górze grozi im mniejsze niebezpieczeństwo niż na dole, bez wahania wyrzucili za burtę wszystkie, najbardziej nawet potrzebne przedmioty, byle tylko zmniejszyć uchodzenie gazu, tej duszy balonu utrzymującego ich ponad odmętem. Tak upłynęła noc wśród trwogi, która okazałaby się na pewno zabójczą dla ludzi słabszego ducha. 24 marca z nastaniem dnia huragan zaczął jak gdyby słabnąć i można było zauważyć pewne objawy przesilenia. O świcie chmury stały się lżejsze i podniosły się wyżej. W ciągu dalszych kilku godzin trąba powietrzna rozszerzyła się i załamała. Huragan przemienił się w silny wiatr, zwany przez marynarzy „wiatrem na trzy refy”, a warunki atmosferyczne bardzo się poprawiły. Szybkość przesuwania się warstw powietrza spadła do połowy. Około jedenastej dolne warstwy powietrza znacznie się przejaśniły. Atmosfera była czysta i przesycona wilgocią, nieomal widoczną i wyczuwalną, jak po przejściu wielkich meteorów. Huragan nie przesunął się dalej na zachód - wydawało się, że po prostu nagle zamarł; może rozładował się w falach elektrycznych po załamaniu się trąby powietrznej, tak jak to bywa niekiedy z tajfunami na Oceanie Indyjskim. Ale właśnie teraz można było wyraźnie stwierdzić, że balon opada ciągłym, powolnym ruchem. Gaz pomału z niego uchodził, a powłoka wydłużała się i rozciągała zmieniając kształt z kulistego na jajowaty. Koło południa statek powietrzny szybował już tylko na wysokości dwóch tysięcy stóp ponad powierzchnią morza. Pojemność balonu wynosiła pięćdziesiąt tysięcy stóp sześciennych* [przyp.: Około 1400 metrów sześciennych] i tylko dzięki temu mógł on tak długo utrzymać się w powietrzu bądź wznosząc się na znaczną wysokość, bądź też przesuwając się w kierunku poziomym. Pasażerowie wyrzucili do morza resztę przedmiotów i ostatnie zapasy żywności obciążające jeszcze kosz, wszystko aż do najmniejszych drobiazgów, jakie mieli w kieszeniach. Jeden z nich wdrapał się na pierścień, do którego były przytwierdzone sznury siatki, i usiłował mocno zawiązać rękaw. Było oczywiste, że pasażerowie nie utrzymają już dłużej balonu w górnych warstwach atmosfery. Byli zatem skazani za zagładę! Istotnie, nie widzieli pod sobą ani lądu, ani nawet wysepki. Na całej przestrzeni nie było ani jednego punktu do lądowania, ani kawałka stałego gruntu, o który można by zaczepić kotwicę. W dole huczało niezmierzone morze, a jego fale wciąż jeszcze zderzały się z niezwykłą gwałtownością. Pod nimi rozciągał się ocean, którego brzegów nie mogli dostrzec, chociaż znajdowali się na znacznej wysokości, a wzrok ich obejmował przestrzeń w promieniu czterdziestu mil! Była to równina wodna, smagana bezlitośnie przez huragan, która wyglądała, jak gdyby cwałowały po niej spienione fale, poprzecinane smugami białych grzebieni. Jak okiem sięgnąć, nie widać było ani skrawka ziemi, ani statku. Należało więc za wszelką cenę powstrzymać opadanie balonu i nie dopuścić, aby zagarnęły go fale. Toteż ludzie znajdujący się w koszu byli pochłonięci tą najważniejszą dla nich sprawą. Jednak pomimo ich wysiłków balon stale opadał, a równocześnie, pędzony wiatrem, posuwał się z wielką szybkością z północnego wschodu na południowy zachód. W jakże strasznej sytuacji znaleźli się nieszczęśliwi podróżni! Nie panowali już nad swym statkiem powietrznym. Wszystkie ich wysiłki szły na marne. Powłoka balonu wiotczała coraz bardziej. Gaz uchodził i w żaden sposób nie można go było powstrzymać. Tempo opadania było coraz szybsze i o pierwszej po południu kosz znajdował się już tylko na wysokości sześciuset stóp nad oceanem. W istocie nie było sposobu, aby zapobiec uchodzeniu gazu, który bez przeszkód wydobywał się przez rozdartą powłokę balonu. Po wyrzuceniu z kosza wszystkich przedmiotów, które się w nim znajdowały, pasażerowie mogliby jeszcze przez kilka godzin utrzymać się w powietrzu. Ale mogło to najwyżej opóźnić nieuniknioną katastrofę i gdyby przed nastaniem zmroku nie ukazał się jakiś ląd, to zarówno pasażerowie, jak kosz i balon zniknęliby w odmętach. Toteż wszystko, co można było jeszcze uczynić, zostało niezwłocznie zrobione. Aeronauci byli ludźmi dzielnymi i umieli patrzeć śmierci w oczy. Z ich ust nie padło ani jedno słowo skargi. Postanowili walczyć do ostatniej sekundy i zrobić wszystko, aby odwlec upadek balonu. Kosz był czymś w rodzaju skrzyni z wikliny, nie mógł zatem pływać i w razie katastrofy nie było możności utrzymania go na powierzchni morza. O godzinie drugiej balon znajdował się już tylko na wysokości czterystu stóp ponad wodą. W tym momencie rozległ się męski głos - głos człowieka, którego serce nie znało trwogi. Odpowiedziały mu głosy nie mniej mocne. - Czy wszystko wyrzucone? - Nie, pozostało jeszcze dziesięć tysięcy franków w złocie! Ciężki worek natychmiast poleciał do morza. - Czy balon wznosi się? - Trochę, ale niebawem znów opadnie! - Co jeszcze mamy do wyrzucenia? - Nic! - Mamy! Kosz! - Uczepmy się siatki. A kosz do morza! Był to istotnie jedyny i ostatni sposób odciążenia balonu. Przecięto sznury przytwierdzające kosz do pierścienia i statek powietrzny wzbił się o dwa tysiące stóp. Pięciu pasażerów wdrapało się na siatkę powyżej pierścienia i uczepiwszy się jej, spoglądało w otchłań. Jest rzeczą powszechnie znaną, jak czułe na obciążenie są statki powietrzne. Wystarczy wyrzucić z nich najlżejszy przedmiot, żeby spowodować skok w górę. Statek szybujący w powietrzu zachowuje się jak najbardziej precyzyjna waga. Gdy się go pozbawia większego ciężaru, następuje znaczna i gwałtowna zmiana położenia. Tak się też stało i tym razem. Niestety, balon utrzymał się krótko w górze i zaczął znów opadać. Gaz uchodził przez rozdarcie, którego nie można było naprawić. Pasażerowie zrobili wszystko, co leżało w ich mocy. Nie było już siły ludzkiej, która mogłaby ich uratować. Mogli jedynie liczyć na pomoc boską. O godzinie czwartej balon znajdował się już znowu na wysokości zaledwie pięciuset stóp ponad powierzchnią wody. Nagle rozległo się donośne szczekanie. Pasażerom towarzyszył pies, który uczepił się sznurów siatki tuż obok swojego pana. - Top coś zauważył! - krzyknął jeden z pasażerów. I zaraz potem usłyszano donośny głos: - Ziemia! Ziemia! Balon, pędzony wichrem w kierunku południowo-zachodnim, przebył od świtu przestrzeń wynoszącą setki mil. Jednakże zauważony ląd znajdował się jeszcze o jakieś trzydzieści mil od nich. Dolecieć do niego można było najwcześniej za godzinę, i to pod warunkiem utrzymania kierunku lotu. Jeszcze godzina! Ale czy przed upływem tego czasu balon nie utraci resztek gazu? Pytanie pełne grozy! Pasażerowie wyraźnie widzieli skrawek ziemi, do którego trzeba było dotrzeć za wszelką cenę. Nie wiedzieli, co to było, wyspa czy kontynent, gdyż nie orientowali się, na jaką część kuli ziemskiej zapędził ich huragan. A jednak bez względu na to, czy ląd był zamieszkany, czy bezludny, czy okaże się gościnny, czy wrogi, należało do niego dotrzeć! O godzinie czwartej stało się oczywiste, że balon nie utrzyma się dłużej w powietrzu. Dotykał prawie powierzchni morza. Grzebienie potężnych fal już kilkakrotnie liznęły dolną część siatki, przez co stała się ona jeszcze cięższa i balon podrywał się z trudem jak zraniony ptak. Po upływie pół godziny ziemia była już tylko o milę, lecz balon, zwiotczały, spłaszczony, zmięty i pofałdowany, utrzymał odrobinę gazu tylko w górnej swej części. Uczepieni siatki pasażerowie stanowili teraz zbyt wielkie obciążenie, toteż wkrótce, na wpół zanurzeni w morzu, poczuli na sobie wściekłe smaganie fal. Powłoka balonu zapadła się na kształt worka, a wiatr wpadając w utworzone wgłębienie popychał go jak żaglowiec. Może w ten sposób uda się dotrzeć do brzegu? I oto gdy balon znajdował się w odległości zaledwie dwóch kabli od lądu, z czworga piersi wydarł się równocześnie okrzyk przerażenia. Balon, który - jak się wydawało - nie mógł już unosić się w powietrzu, podrzucony z nagła potężną falą, nieoczekiwanie poderwał się w górę. Jak gdyby znów pozbywszy się części obciążenia, wzbił się na wysokość tysiąca pięciuset stóp i tutaj natrafił na inny kierunek wiatru, który zamiast pchnąć go wprost na ląd, popędził prawie równolegle do brzegu. W końcu po paru minutach balon zbliżył się ukośnie do lądu i opadł na piasek wybrzeża już poza zasięgiem fal. Balon... opadł na piasek... Pomagając sobie wzajemnie, pasażerowie wyplątali się ze sznurów siatki. Balon, uwolniony od ich ciężaru, został uniesiony przez wiatr i jak zraniony ptak, który na chwilę odzyskuje życie, zniknął w przestworzach. W koszu było pięciu pasażerów i pies, balon zaś wyrzucił na brzeg tylko czterech ludzi. Pasażer, którego brakowało, został prawdopodobnie porwany falą, która smagnęła siatkę, i to właśnie sprawiło, że balon, częściowo odciążony, wzbił się raz jeszcze, a potem po kilku chwilach dotarł do brzegu. Gdy tylko czterej rozbitkowie dotknęli stopą ziemi, wszyscy zawołali z myślą o nieobecnym towarzyszu: - Może usiłuje dobić do brzegu wpław! Ratujmy go! Ratujmy! ROZDZIAŁ DRUGI Epizod z wojny secesyjnej. Inżynier Cyrus Smith. Gedeon Spilett. Murzyn Nab. Marynarz Pencroff. Miody Harbert. Nieoczekiwana propozycja. Spotkanie o godzinie dziesiątej wieczorem. Odlot podczas nawałnicy. Ludzie, których huragan wyrzucił na wybrzeże, nie byli ani zawodowymi aeronautami, ani nawet amatorami wypraw powietrznych. Byli to jeńcy wojenni, których do ucieczki w tak niezwykłych warunkach pchnęła odwaga. Setki razy mieli już zginąć! Setki razy rozdarty balon powinien był strącić ich w otchłań! Lecz nieba zgotowały im dziwny los i po ucieczce w dniu 20 marca z Richmondu, obleganego przez oddziały generała Ulissesa Granta, znaleźli się oni w odległości siedmiu tysięcy mil od stolicy Wirginii, głównej twierdzy separatystów w czasie wojny secesyjnej. Podróż powietrzna trwała cztery dni. Oto w jakich niezwykłych okolicznościach nastąpiła ucieczka jeńców, która miała się skończyć opisaną już katastrofą. W lutym 1865 roku, w czasie jednego z ataków, które generał Grant na próżno organizował dla zawładnięcia Richmondem, wielu jego oficerów dostało się w ręce wroga i zostało internowanych w mieście. Jednym z najwybitniejszych jeńców był członek sztabu generalnego, Cyrus Smith. Cyrus Smith, rodem z Massachusetts, był inżynierem, uczonym wielkiej miary; rząd Unii powierzył mu podczas wojny kierownictwo kolejami, których znaczenie strategiczne było ogromne. Z wyglądu był to typowy Amerykanin z Północy, chudy, kościsty, w wieku około czterdziestu pięciu lat, o szpakowatych, krótko ostrzyżonych włosach i siwiejącym zaroście, który golił pozostawiając jedynie bujne wąsy. Miał piękną „numizmatyczną” głowę, jakby stworzoną do tego, by ją wybijać na medalach, oczy płomienne, usta surowe, twarz uczonego ze szkoły wojujących. Był jednym z tych inżynierów, którzy zaczynają swą pracę od młota i kilofa, podobnie jak niektórzy generałowie rozpoczynają swą karierę od zwykłego żołnierza. Dlatego też posiadał nie tylko wybitną wiedzę, ale niezwykle sprawne ręce. Jego mięśnie były bardzo wyrobione. Prawdziwy człowiek czynu, a zarazem myśliciel, łatwo przechodził do działania dzięki swej niezwykłej sile życiowej i odznaczał się wytrwałością, pokonującą wszelkie przeciwności. Wysoce wykształcony, bardzo praktyczny, „sprytny”, jak to się mówi w wojsku, miał wspaniałe usposobienie; panował nad sobą w każdej okoliczności, a jednocześnie odpowiadał w najwyższym stopniu trzem warunkom, których połączenie stanowi o dzielności człowieka: posiadał sprawność umysłu i ciała, gwałtowność pragnień, siłę woli. Jego dewizą mogły być słowa wypowiedziane w siedemnastym wieku przez Wilhelma Orańskiego: „Niepotrzebna mi jest nadzieja po to, by coś przedsięwziąć, i nie muszę liczyć na powodzenie, ażeby wytrwać”. Cyrus Smith był także uosobieniem odwagi. W czasie wojny secesyjnej brał udział we wszystkich bitwach. Rozpocząwszy swoją karierę wojskową pod dowództwem Ulissesa Granta w oddziale ochotników z Illinois, bił się pod Paducah, pod Belmontem, pod Pittsburgh-Landing, podczas oblężenia Corinthu, pod Port Gibson, nad Czarną Rzeką, pod Chattanooga, Wilderness, nad Potomakiem, słowem wszędzie, i to zawsze jednakowo dzielnie, jak żołnierz godny dowódcy, który mawiał: „Nigdy nie liczę swoich zabitych!” Setki razy Cyrus Smith powinien był znaleźć się wśród tych, których „nie liczył” straszliwy generał Grant; jednakże w walkach, w których nigdy się nie oszczędzał, szczęście sprzyjało mu do chwili, gdy został ranny i wzięty do niewoli na polu bitwy pod Richmondem. W tym samym czasie, co Cyrus Smith, a nawet tego samego dnia, inna wybitna osobistość wpadła w ręce południowców. Był to Gedeon Spilett, znany reporter gazety New York Herald, któremu zlecono przebywanie w armii północnej w celu obserwowania wypadków wojennych. Gedeon Spilett Gedeon Spilett należał do typu tych zdumiewających dziennikarzy angielskich czy amerykańskich w rodzaju Stanleya, którzy nie cofają się przed niczym, gdy chodzi o otrzymanie dokładnej informacji i przekazanie jej w jak najkrótszym czasie swojej gazecie. Dzienniki Stanów, na przykład New York Herald, to prawdziwe potęgi, a wysłannicy ich są ludźmi, z którymi się wszyscy liczą. Pośród tych wysłanników Gedeon Spilett zajmował jedno z pierwszych miejsc. Człowiek, który przemierzył cały świat, wielce zasłużony, energiczny, bystry i gotowy na wszystko, zawsze pełen konceptów, żołnierz i artysta, gorący w radzie, zdecydowany w czynie. Spilett nie liczył się z kłopotami, trudami ani z niebezpieczeństwem, gdy chodziło o zebranie wieści przede wszystkim dla siebie samego, a następnie dla swojego dziennika; prawdziwy tropiciel ciekawostek, informacji, nie ogłoszonych wiadomości, rzeczy nieznanych i nieprawdopodobnych, należał do tych nieustraszonych obserwatorów, co to piszą pod kulami, bawią się w kronikarzy wśród pękających pocisków, a każde niebezpieczeństwo uważają za szczęśliwy traf! Spilett także brał udział we wszystkich bitwach, zawsze w pierwszym szeregu, z pistoletem w jednym ręku, a notatnikiem w drugim; ołówek nigdy nie zadrżał w jego palcach, gdy rozrywały się kartacze. Nie zajmował przewodów telegraficznych ciągłymi depeszami jak ci, co dużo mówią wtedy, gdy nie mają nic do powiedzenia; za to każda z jego krótkich, zwięzłych i prostych notatek rzucała snop światła na jakiś ważny problem. Nie brakło mu także poczucia humoru. On to właśnie po bitwie nad Czarną Rzeką, pragnąc za wszelką cenę utrzymać miejsce przy okienku urzędu pocztowego, ażeby zawiadomić swoją gazetę o wyniku walki, przez dwie godziny nadawał telegraficznie pierwsze rozdziały Biblii. Kosztowało to gazetę New York Herald dwa tysiące dolarów, ale też New York Herald pierwszy otrzymał informacje. Gedeon Spilett mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Był wysokiego wzrostu, twarz jego okalały złote, wpadające w rudawy odcień bokobrody. Spojrzenie miał spokojne, oczy bystre, łatwo przenoszące się z jednego przedmiotu na drugi. Były to oczy człowieka, który ma zwyczaj szybko rejestrować wszystko, co się wokół niego dzieje. Był mocno zbudowany, zahartowany we wszystkich klimatach kuli ziemskiej jak stalowy pręt w zimnej wodzie. Gedeon Spilett już od dziesięciu lat był stałym reporterem New York Heralda i wzbogacał to pismo zarówno artykułami, jak i rysunkami, gdyż tak samo sprawnie władał ołówkiem, jak i piórem. W chwili kiedy go wzięto do niewoli, robił opis i szkic pola bitwy. Oto ostatnie słowa, zapisane w jego notatniku: „Jakiś południowiec mierzy we mnie...” I oczywiście nie trafił w Gedeona Spiletta, który jak zwykle wydostał się z tej opresji bez jednego draśnięcia. Cyrus Smith i Gedeon Spilett, którzy się nie znali osobiście, lecz dużo o sobie słyszeli, zostali obaj przewiezieni do Richmondu. Inżynierowi szybko goiła się rana i właśnie w okresie rekonwalescencji zawarł znajomość z reporterem. Przypadli sobie do gustu i nabrali dla siebie nawzajem szacunku. Niebawem pochłonął ich całkowicie jeden wspólny cel: uciec, przyłączyć się do armii Granta i walczyć w jej szeregach o jedność federalną. Obydwaj Amerykanie byli więc zdecydowani skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, ale chociaż przebywali na wolnej stopie, miasto było tak dokładnie strzeżone, że wszelkie usiłowania ucieczki były z góry skazane na niepowodzenie. W tym właśnie czasie do Cyrusa Smitha przedarł się jego służący, Oddany mu na śmierć i życie. Tym śmiałkiem był Murzyn; syn niewolników z plantacji inżyniera, wyzwolony przed laty przez Smitha, który całym sercem i duszą był za zniesieniem niewolnictwa. Pomimo uwolnienia Murzyn nie chciał opuścić swego pana, gdyż kochał go ponad życie. Miał lat trzydzieści, był silny, zwinny, zręczny, inteligentny, łagodny i spokojny, niekiedy naiwny, zawsze uśmiechnięty, usłużny i dobry. Miał na imię Nabuchodonozor, ale nazywano go krótko: Nab. Gdy Nab dowiedział się, że jego pan jest w niewoli, bez wahania opuścił Massachusetts i przybył w okolice Richmondu. Przywoławszy na pomoc cały swój spryt i zręczność, wielokrotnie narażając życie, przedostał się w końcu do oblężonego miasta. Trudno wyrazić słowami radość Cyrusa Smitha, gdy zobaczył swego służącego, i opisać szczęście Naba, kiedy odnalazł swego pana. Chociaż Nabowi udało się przedostać do Richmondu, to jednak wydostanie się z tego miasta było o wiele trudniejsze, jeńców bowiem pilnowano jak oka w głowie. Trzeba było jakiegoś wyjątkowego zbiegu okoliczności, by próba ucieczki mogła mieć bodaj niewielkie szansę powodzenia, a taka sposobność nie tylko się nie nadarzała, ale nawet trudno było ją stworzyć. Tymczasem Grant dalej prowadził energiczne działania wojenne. Kosztem ciężkich ofiar udało mu się zdobyć Petersburg. Pod Richmondem jednak, pomimo połączenia swych wojsk z oddziałami Butlera, dotychczas nie osiągnął większych sukcesów i nic nie wróżyło szybkiego uwolnienia jeńców. Dziennikarz który nudził się w niewoli i nie miał już żadnego ciekawego tematu do reportażu, nie mógł wprost znaleźć sobie miejsca. Ogarnięty był całkowicie jedną jedyną myślą: wydostać się z Richmondu, i to za wszelką cenę. Kilkakrotnie już podejmował próby ucieczki, zawsze jednak napotykał przeszkody nie do przezwyciężenia. Oblężenie trwało i nie tylko jeńcom pilno było uciec, żeby wrócić do armii Granta, ale i niektórym oblężonym było nie mniej pilno wydostać się z miasta, aby przyłączyć się do armii secesjonistów. Wśród nich był pewien zażarty południowiec, Jonathan Forster. A tymczasem sytuacja wyglądała tak, że nie tylko jeńcy nie mogli opuścić miasta, ale i południowcy także w nim byli uwięzieni, gdyż armia północna trzymała ich w kleszczach. Gubernator Richmondu już dawno utracił łączność z generałem Lee. Dlatego sprawą niesłychanie ważną byłoby poinformować generała o sytuacji miasta, ażeby przyśpieszył posuwanie się armii zdążającej na odsiecz. Ów Jonathan Forster wpadł więc na pomysł przedostania się balonem przez pozycję wojsk oblegających i dotarcia drogą powietrzną do obozu ich przeciwników. Gubernator przystał na ten projekt. Przygotowano balon i oddano go do dyspozycji Forstera, który miał udać się w tę podróż razem z pięcioma towarzyszami. Zaopatrzono ich w broń na wypadek, gdyby mieli stoczyć walkę przy lądowaniu, oraz w żywność, gdyby ich wyprawa miała się przeciągnąć. Start balonu był wyznaczony na 18 marca w nocy i aeronauci liczyli na to, że przy umiarkowanym wietrze północno-wschodnim uda im się w ciągu kilku godzin dotrzeć do kwatery głównej generała Lee. Ten północno-wschodni wiatr nie był niestety zwykłą sobie bryzą. Począwszy od 18 marca zaczął nabierać cech huraganu. W krótkim czasie rozpętała się taka nawałnica, że musiano odłożyć lot Forstera, gdyż niepodobna było ryzykować balonu i życia ludzkiego, powierzając je rozszalałemu żywiołowi. Balon wypełniony gazem był gotów do startu i czekał na głównym placu Richmondu na pierwsze oznaki uciszenia się huraganu, a mieszkańcy miasta niecierpliwili się bardzo, widząc, że warunki atmosferyczne nie ulegają poprawie. Tak minął 18 i 19 marca, a siła huraganu nie malała. Zabezpieczenie balonu, pozostającego na uwięzi, sprawiało duże trudności, gdyż gwałtowne podmuchy wiatru rzucały nim o ziemię. Minęła noc z dziewiętnastego na dwudziesty, ale rankiem huragan jeszcze bardziej przybrał na sile. Odlot był niemożliwy. Tego dnia do inżyniera Cyrusa Smitha podszedł na jednej z ulic Richmondu jakiś nieznajomy mężczyzna. Był to marynarz nazwiskiem Pencroff, lat trzydziestu pięciu lub czterdziestu, mocno zbudowany, opalony na brąz, o żywych, przebiegle mrugających oczach, ale poczciwej twarzy. Pencroff był Amerykaninem z Północy. Przemierzył wszystkie morza kuli ziemskiej i doznał najbardziej niezwykłych przygód, jakie mogły się przydarzyć dwunożnej, nie opierzonej istocie. Był to człowiek przedsiębiorczy, gotowy na wszelkie ryzyko, którego nic już nie mogło zaskoczyć. Na początku roku Pencroff przybył za interesami do Richmondu w towarzystwie piętnastoletniego chłopca, Harberta Browna z New Jersey. Harbert był synem zmarłego kapitana okrętu i marynarz kochał go jak własne dziecko. Ponieważ nie zdążył opuścić miasta przed rozpoczęciem oblężenia, znalazł się ku swemu wielkiemu niezadowoleniu w pułapce. Opanowało go także jedno jedyne pragnienie: wydostać się stąd za wszelką cenę. Inżyniera Cyrusa Smitha znał ze słyszenia. Wiedział, z jakim zniecierpliwieniem ten zdecydowany na wszystko człowiek „gryzł wędzidło”. Pencroff nie zawahał się tedy zaczepić inżyniera na ulicy i zwrócił się do niego bez dalszych wstępów: - Panie Smith, czy nie ma pan dosyć Richmondu? Inżynier spojrzał uważnie na swego rozmówcę, ten zaś dodał szeptem: - Panie Smith, chciałby pan uciec? - Panie Smith, chciałby pan uciec? - Kiedy? - żywo odpowiedział inżynier, a ta odpowiedź na pewno wyrwała mu się wbrew woli, gdyż nawet nie zdążył jeszcze przyjrzeć się dobrze nieznajomemu, który przemawiał do niego w ten sposób. Skoro jednak rzucił badawcze spojrzenie na szczerą twarz marynarza, nie miał już wątpliwości, że stoi przed nim uczciwy człowiek. - Kim pan jest? - zapytał krótko. Pencroff przedstawił się. - No tak - powiedział Cyrus Smith. - A w jaki sposób ma pan zamiar uciec? - Tym o to próżniakiem-balonem, któremu pozwalają tutaj leniuchować. Wygląda, jakby umyślnie na nas czekał!... Marynarz nie potrzebował kończyć zdania: Inżynier zrozumiał go w lot, chwycił za rękę i pociągnął do swego mieszkania. Tutaj Pencroff rozwinął swój plan działania, istotnie bardzo prosty. Na kartę stawiało się tylko własne życie. Co prawda huragan szaleje z całą wściekłością, ale tak zręczny i nieustraszony człowiek, jakim jest inżynier Cyrus Smith, potrafi na pewno poprowadzić statek powietrzny. Gdyby Pencroff umiał obchodzić się z balonem, już dawno zdecydowałby się polecieć, oczywiście biorąc ze sobą Harberta. Nie w takich bywał opresjach i byle sztorm nie mógł go przestraszyć. Cyrus Smith słuchał słów marynarza w milczeniu, ale oczy mu płonęły. Wreszcie trafiła się upragniona okazja. Smith nie należał do ludzi, którzy by pozwolili jej się wymknąć. Wprawdzie projekt był bardzo niebezpieczny, ale właśnie dlatego wykonalny. Pomimo rozstawionych straży można było zbliżyć się pod osłoną nocy, wśliznąć do kosza i przeciąć liny trzymające balon na uwięzi. Pewnie, ryzykowało się życiem, ale przecież ucieczka mogła się udać i gdyby nie ten huragan... Gdyby jednak nie było huraganu, balon dawno by już odleciał i tak długo oczekiwana okazja wcale by się nie nadarzyła! - Ale ja nie jestem sam - powiedział na zakończenie rozmowy Cyrus Smith. - Ile osób chciałby pan ze sobą zabrać? - zapytał marynarz. - Dwie: mego przyjaciela Spiletta i oczywiście mego służącego Naba. - To razem trzy - obliczył Pencroff - a ze mną i Harbertem - pięć. Otóż balon jest obliczony na sześć osób. - No to lecimy! - odparł Cyrus Smith. To „lecimy” było zobowiązaniem danym także w imieniu reportera, ale Spilett nie należał do ludzi, którzy cofają się w obliczu niebezpieczeństwa. Gdy dowiedział się o projekcie, przyjął go natychmiast bez zastrzeżeń. Dziwił się tyko, że sam nie wpadł wcześniej na ten prosty pomysł. Co zaś do Naba, ten poszedłby za swoim panem na koniec świata. - Do zobaczenia wieczorem - powiedział Pencroff. - Będziemy wszyscy kręcić się w pobliżu balonu, udając gapiów. - A więc do zobaczenia wieczorem, o dziesiątej - odpowiedział Cyrus Smith. - Oby nieba sprawiły, żeby ta nawałnica nie ucichła do naszego odlotu. Pencroff pożegnał inżyniera i wrócił do swego mieszkania, gdzie czekał na niego młody Harbert Brown. Odważny chłopiec znał już plan marynarza i pełen niepokoju oczekiwał jego rozmowy z inżynierem. Jak widzimy, była to piątka ludzi zdecydowanych na najgorsze - ludzi, którzy zamierzali postawić wszystko na jedną kartę, rzucając się w wir rozszalałego huraganu! Nie, nawałnica nie ucichła i ani Jonathanowi Forsterowi, ani jego towarzyszom nie przyszło nawet do głowy stawić jej czoła w tym kruchym koszu! Pogoda była straszna. Inżynier obawiał się tylko jednego: żeby balon, przymocowany do ziemi i miotany wiatrem nie rozdarł się na strzępy. Przez kilka godzin Smith kręcił się po bezludnym prawie placu, nie spuszczając oka z balonu. To samo robił Pencroff: przechadzał się z rękami w kieszeniach, a gdy ktoś na niego patrzył, ziewał jak człowiek, który nie wie, jak zabić czas. Jednak w głębi duszy był także pełen niepokoju, że balon może się podrzeć albo zerwać z uwięzi i umknąć w przestworza. Nadszedł wieczór. Zapadły nieprzeniknione ciemności. Gęste mgły wlokły się tuż nad ziemią. Padał deszcz ze śniegiem i ziąb przejmował do szpiku kości. Całe miasto było jak gdyby spowite całunem. Wydawało się, że gwałtowna nawałnica spowodowała coś w rodzaju zawieszenia broni pomiędzy oblegającymi a oblężonymi i że nawet armaty zamilkły ustępując miejsca potężnym detonacjom huraganu. Ulice wyludniły się. W taką okropną pogodę nie uważano nawet za potrzebne pilnować placu, na którym szamotał się, walcząc z wiatrem, statek powietrzny. Na pozór wszystko sprzyjało ucieczce. Ale ten lot w rozszalałą wichurę!... - Co za wstrętna fala - mamrotał pod nosem Pencroff, mocniej wciskając uderzeniem dłoni kapelusz, który wiatr usiłował zrzucić mu z głowy. - To nic, jakoś damy sobie radę! O pół do dziesiątej Cyrus Smith i jego towarzysze niepostrzeżenie przemknęli się z różnych stron na plac tonący w ciemnościach, gdyż wicher zdmuchnął wszystkie latarnie gazowe. Nie widać było nawet olbrzymiego balonu, który prawie leżał na ziemi. Sznury siatki były przytrzymywane przez worki z balastem, kosz zaś uwiązany grubą liną do żelaznego pierścienia wmurowanego w bruk. Pięciu zbiegów spotkało się przy balonie. Nikt ich nie zauważył, a wokół panowały takie ciemności, że nie widzieli nawet dobrze jeden drugiego. Pięciu zbiegów spotkało się przy balonie. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab i Harbert nie mówiąc ani słowa zajęli miejsca w koszu, gdy tymczasem Pencroff na polecenie inżyniera odwiązywał po kolei worki z balastem. Trwało to zaledwie parę chwil, po czym marynarz również wsiadł do kosza. Balon trzymał się już tylko na linie i Cyrus Smith miał właśnie wydać rozkaz startu, gdy wtem jakiś pies jednym susem przesadził krawędź kosza. Był to pies inżyniera, Top, który zerwał się z łańcucha i pobiegł śladami swego pana. Cyrus Smith obawiając się, że balon będzie nadmiernie obciążony, chciał wyrzucić biedne zwierzę. - No cóż, o jednego pasażera więcej - odezwał się Pencroff uwalniając kosz z dwóch ostatnich worków balastu. Następnie zwolnił pętle liny i balon uniósł się gwałtownie w kierunku ukośnym, zawadzając po drodze koszem o dwa kominy, które zwalił w swoim obłędnym pędzie. Huragan szalał z przerażającą gwałtownością. W ciągu nocy inżynier nie mógł nawet myśleć o lądowaniu, a gdy zaczęło świtać, cała ziemia przesłonięta była mgłą. Dopiero po trzech dniach podróży zasłona z mgły się rozdarła i można było zobaczyć pod balonem, gnanym przez wiatr z niezmierną szybkością, bezkresny przestwór morza. Wiemy już, jak spośród pięciu ludzi, którzy wystartowali 20 marca, czterech zostało wyrzuconych 24 marca na pustynny brzeg, w odległości ponad sześć tysięcy mil od swego kraju* [przyp.: 5 kwietnia Richmond wpadło w ręce Granta i rewolta buntowników została zdławiona. Lee wycofał się na zachód I jedność Ameryki zatriumfowała.]. Tym zaś, którego brakowało i któremu czterej pozostali przy życiu pasażerowie balonu natychmiast pośpieszyli na ratunek, był nie kto inny, ale właśnie człowiek uznany przez wszystkich samorzutnie za dowódcę - inżynier Cyrus Smith. ROZDZIAŁ TRZECI O piątej po południu. Ten, który zginął. Rozpacz Naba. Poszukiwania na północy. Wysepka. Noc pełna trwogi. Mgła poranna. Nab płynie. Ląd przed oczami. Przejście kanału w bród. Sznury siatki ustąpiły pod naporem fali i inżynier został uniesiony przez morze. Jego pies także zniknął. Wierne zwierzę niezwłocznie pośpieszyło na ratunek swemu panu. - Naprzód! - krzyknął reporter. I wszyscy czterej, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff i Nab, nie bacząc na śmiertelne wyczerpanie, udali się na poszukiwanie inżyniera. Biedy Nab płakał z wściekłości i rozpaczy na myśl, że utracił wszystko, co kochał na tym świecie. Od chwili zniknięcia Cyrusa Smitha do momentu, kiedy jego towarzysze dotknęli stopą ziemi, nie upłynęło więcej niż dwie minuty. Mogli się więc spodziewać, że zdążą na czas, by go wyratować. - Szukajmy! Szukajmy! - zawołał Nab. - Tak, Nabie - odezwał się Gedeon Spilett - znajdziemy go na pewno. - Żywego? - Żywego! - Czy umie pływać? - zapytał Pencroff. - Tak! - odpowiedział Nab. - Zresztą, Top jest przy nim... Marynarz, słysząc ryk fal, pokręcił głową. Inżynier zniknął na północ od brzegu, mniej więcej o pół mili od miejsca, gdzie wylądowali rozbitkowie. Jeżeli zdołał dotrzeć do najbliższego punktu wybrzeża, to punkt ten powinien się znajdować nie dalej niż o pół mili. Dochodziła godzina szósta. Mgła uniosła się, a ciemności stały się przez to jeszcze głębsze. Rozbitkowie szli na północ wschodnim wybrzeżem lądu, dokąd rzucił ich los - nieznanego lądu, którego położenie geograficznego nie mogli się nawet domyśleć. Stopy ich dotykały piaszczystej i kamienistej ziemi, która wydawała się pozbawiona wszelkiej roślinności. Teren, bardzo nierówny i wyboisty, był gdzieniegdzie usiany małymi szczelinami, co niezmiernie utrudniało posuwanie się naprzód. Ze szczelin co chwila podrywały się duże ptaki o ciężkim locie; nie można ich było w ciemności rozpoznać. Inne ptaki, bardziej zwinne, wzbijały się stadami i przelatywały jak chmury. Zdaniem marynarza, były to mewy, których ostry gwizd szedł w zawody z rykiem morza. Od czasu do czasu rozbitkowie zatrzymywali się i nawoływali nasłuchując, czy nie odezwie się jakiś głos od strony oceanu. Sądzili bowiem, że gdyby znaleźli się w pobliżu miejsca, gdzie wylądował inżynier, to nawet w wypadku gdyby Cyrus Smith nie był w stanie dać znaku życia, dobiegłoby ich szczekanie Topa. Ale żaden głos nie przebijał się przez huk fal i ryk kipieli morskiej. Rozbitkowie ruszyli tedy znowu naprzód, przeszukując najmniejsze wklęsłości wybrzeża. Po dwudziestominutowym marszu zagrodziły im nagle drogę piętrzące się, spienione fale. Skończył się ląd pod stopami. Stanęli na końcu ostrego cypla, o który morze rozbijało się z wściekłością. - Jesteśmy na cyplu - powiedział marynarz. - Musimy wrócić kierując się na prawo i w ten sposób dojdziemy do stałego lądu. - A jeżeli on jest tutaj? - zastanawiał się Nab wskazując na ocean, gdzie bieliły się w mroku grzebienie bałwanów. - No to zawołajmy! Wszyscy razem wydali potężny okrzyk, który pozostał bez odpowiedzi. Poczekali, aż morze przycichnie na chwilę. Krzyknęli ponownie. Znowu nic. Wszyscy razem wydali potężny okrzyk... Wówczas zawrócili idąc drugim brzegiem cypla, tak samo piaszczystym i kamienistym. Jednakże Pencroff zauważył, że brzeg stał się bardziej urwisty, a teren wznosił się, z czego wywnioskował, że to łagodne wzniesienie musi prowadzić aż do stromego wybrzeża, którego masyw mgliście zarysowywał się w ciemnościach. W tej części wybrzeża ptaków było coraz mniej. Morze okazało się tutaj mniej wzburzone, nie tak huczące, a nawet fala była znacznie mniejsza. Szum kipieli morskiej ledwo tu dolatywał. Prawdopodobnie brzeg tworzył półkolistą zatokę, którą ostry koniec cypla osłaniał przed falowaniem pełnego morza. Trzymając się brzegu rozbitkowie szli na południe, to znaczy w przeciwną stronę w stosunku do tej części wybrzeża, gdzie mógł wylądować Cyrus Smith. Przeszli jeszcze półtorej mili nie znajdując żadnego zakrętu umożliwiającego powrót na północ. A przecież w jakiś sposób ten cypel, którego najbardziej wysunięty punkt już obeszli, musiał łączyć się ze stałym lądem. Pomimo wyczerpania rozbitkowie mężnie szli naprzód, spodziewając się w każdej chwili, że znajdą jakieś ostre wygięcie brzegu, które naprowadzi ich na pierwotny kierunek. Jakież było ich rozczarowanie, kiedy po przebyciu blisko dwóch mil zostali ponownie zatrzymani przez morze na dość wysokim cyplu z oślizłych głazów. - Znajdujemy się na wysepce - powiedział Pencroff - i przemierzyliśmy ją z jednego końca w drugi. Spostrzeżenie marynarza było słuszne. Rozbitkowie zostali wyrzuceni nie na kontynent i nawet nie na wyspę, lecz na wysepkę, której długość wynosiła nie więcej niż dwie mile, a szerokość była prawdopodobnie także niewielka. Czy ta pustynna wysepka, usiana kamieniami, pozbawiona roślinności - ponure przytulisko ptaków morskich - łączyła się z jakimś większym archipelagiem, nie można było stwierdzić. Gdy pasażerowie balonu ujrzeli z kosza wynurzającą się z mgły ziemię, nie zdołali zorientować się co do jej wielkości. Jednakże Pencroff, posiadający oczy marynarza nawykłe do przeszywania ciemności, miał wówczas wrażenie, że rozróżnia na wschodzie mgliste zarysy jakiegoś wysokiego brzegu. Teraz w ciemności niepodobna było ustalić, czy to wysepka samotna, czy też należąca do jakiejś grupy wysp. Nie można było jej opuścić, gdyż otaczało ją morze. Należało więc odłożyć do jutra poszukiwania inżyniera, który niestety nawet krzykiem nie zdradził swojej obecności. - Milczenie Cyrusa niczego nie dowodzi - powiedział reporter. - Może leży gdzieś zemdlony albo ranny i nie jest w stanie się odezwać; nie traćmy jednak nadziei. Reporter podsunął myśl, ażeby rozniecić gdzieś na wysepce ognisko, które mogłoby być sygnałem dla inżyniera. Jednakże na próżno szukano drew czy suchych gałązek. Poza piaskiem i kamieniami nie było tu zupełnie nic. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielka rozpacz ogarnęła Naba i jego towarzyszy, którzy tak serdecznie przywiązali się do dzielnego Cyrusa Smitha. Było aż nazbyt oczywiste, że w obecnej chwili nie mogli mu w niczym pomóc. Należało czekać do rana. Albo inżynier zdołał się uratować i znalazł już schronienie na wybrzeżu, albo też był stracony na zawsze! Rozbitkowie przeżyli długie i ciężkie godziny. Nękał ich przejmujący ziąb. Ich cierpienia były dotkliwe, nie zwracali jednak na nie uwagi. Nie pomyśleli nawet o tym, żeby przez chwilę wypocząć. Zapominając o sobie i powracając wciąż myślą do swego przywódcy, nie tracąc i nie chcąc tracić nadziei, kręcili się tam i z powrotem po pustynnej wysepce, wracając ciągle na północny cypel, aby być bliżej miejsca katastrofy. Nasłuchiwali, wołali, starali się pochwycić jakiś okrzyk; głosy ich rozlegały się daleko, w powietrzu bowiem zapanowała względna cisza i szum morza zanikał powoli wraz ze zmniejszaniem się fali. W pewnej chwili Nab krzyknął i wszystkim się wydało, że odpowiada mu echo. Harbert zwrócił na to uwagę Pencroffa. - To by świadczyło, że w kierunku zachodnim gdzieś w pobliżu znajduje się brzeg. Marynarz skinął potakująco. Zresztą jego wzrok nie mógł go wprowadzić w błąd. Jeżeli dostrzegł bodaj najbardziej mgliste zarysy lądu, znaczyło to, że ląd istniał naprawdę. Jednakże tylko to dalekie echo było odpowiedzią na wołanie Naba, cała zaś ogromna przestrzeń we wschodniej części wysepki trwała w milczeniu. Niebo rozjaśniło się pomału. Koło północy ukazało się parę gwiazd i gdyby inżynier był tutaj, zauważyłby niewątpliwie, że nie były to gwiazdy półkuli północnej. Gwiazda Polarna nie ukazała się na tym nowym firmamencie, a gwiazdozbiory w zenicie były inne, niż można obserwować w północnej części Nowego Świata. Natomiast Krzyż Południa, lśniący nad południowym biegunem kuli ziemskiej, ukazał się w całej okazałości. Minęła noc. Około piątej nad ranem dnia 25 marca niebo zabarwiło się lekko. Horyzont pozostał ciemny, a wraz z pierwszym brzaskiem dnia gęsta mgła spowiła morze, przez co widzialność zmniejszyła się do dwudziestu kroków. Mgła przewalała się wielkimi kłębami, które przesuwały się z wolna. Była to okoliczność niepomyślna. Rozbitkowie nic nie widzieli dookoła siebie. Podczas gdy spojrzenia Naba i reportera kierowały się w stronę oceanu, marynarz i Harbert szukali oczami wybrzeża na zachodzie. Nie było jednak widać ani kawałka lądu. - To nic - powiedział Pencroff - wprawdzie nie widzę lądu, ale go czuję... O tutaj... Tutaj... I to jest takie pewne, jak i to, że nie jesteśmy już w Richmondzie! Niebawem mgła uniosła się w górę. Opary te wróżyły dobrą pogodę. Słońce ogrzewało już ich górne warstwy i ciepło przesączało się aż do powierzchni ziemi. Około pół do siódmej, w trzy kwadranse po wschodzie słońca, mgłą stała się bardziej przejrzysta. Gęstniejąc od góry, rozpraszała się od dołu. Po chwili ukazała się cała wysepka tak, jak gdyby spadła nagle z chmury; potem wynurzyło się dookoła morze, bezkresne na wschodzie, ale zamknięte na zachodzie wysokim i urwistym wybrzeżem. Tam! Tam był ląd! Tam był ratunek, bodaj tymczasowy. Wysepkę od lądu oddzielał kanał szeroki na pół mili, przez który z szumem toczył się wartki nurt. Jeden z rozbitków, słuchając tylko głosu swojego serca, natychmiast rzucił się do wody, nie zasięgając rady towarzyszy, a nawet nie mówiąc im ani słowa. Był to Nab. Pilno mu było dotrzeć do wybrzeża i iść dalej na północ. Nikt nie był w stanie go powstrzymać. Pencroff usiłował go przywołać, lecz na próżno. Reporter zamierzał także pójść w ślady Naba. Wówczas zwrócił się do niego Pencroff. - Chce pan przepłynąć kanał? - zapytał. - Tak - odrzekł Gedeon Spilett. - Proszę posłuchać mojej rady: niech pan zaczeka. Sam Nab wystarczy, żeby okazać pomoc swojemu panu. Jeżeli rzucimy się do cieśniny, to niezwykle silny prąd może nas wynieść na pełne morze. Jeśli się nie mylę, jest to prąd spowodowany odpływem morza. Proszę spojrzeć - woda na piasku opada. Miejmy więc cierpliwość, a gdy się skończy odpływ, może znajdziemy przejście w bród... - Ma pan rację - powiedział reporter. - Starajmy się nie rozłączać, o ile to możliwe... Tymczasem Nab zajadle walczył z prądem. Przepływał cieśninę na ukos. Co chwila wynurzały się z wody jego czarne ramiona. Prąd znosił go z wielką szybkością, ale Murzyn pomimo to zbliżał się do brzegu. Na przebycie połowy mili, dzielącej wysepkę od lądu, zużył przeszło pół godziny; dobił do brzegu w odległości kilku tysięcy stóp od miejsca znajdującego się na wprost punktu, z którego wyruszył. Nab wyszedł na brzeg u stóp wysokiej granitowej ściany i otrząsnął się energicznie; potem zaczął biec i zniknął za występem skalnym, wysuniętym w morze mniej więcej na wysokości północnego krańca wysepki. Towarzysze Naba z niepokojem śledzili jego odważne poczynania, a gdy zniknął im z oczu, ich wzrok ponownie skierował się na ziemię, która miała im dać schronienie. Pożywili się małżami, którymi był usiany piasek. Był to nędzny posiłek, ale zawsze posiłek. Przeciwległy brzeg tworzył obszerną zatokę, zakończoną na południu bardzo ostrym, dziko wyglądającym cyplem, pozbawionym wszelkiej roślinności. Cypel łączył się z wybrzeżem postrzępioną linią i opierał się na wysokich skałach granitowych. Na północy zatoka rozszerzała się, zaokrąglając linię brzegu, biegnącą od południowego wschodu na północny zachód i zakończoną ostrym przylądkiem. Odległość pomiędzy dwoma punktami, o które wspierał się łuk zatoki, mogła wynosić około ośmiu mil. O pół mili od brzegu wąski skrawek morza zamykała wysepka przypominająca kształtem olbrzymiego wieloryba. W najszerszym miejscu nie miała więcej niż ćwierć mili. Na wprost wysepki na pierwszym planie wybrzeża widać było piasek usiany ciemnymi skałami, które w tej chwili powoli wynurzały się z wody, opadającej wskutek odpływu. Na drugim planie zarysowała się jak gdyby zasłona z granitu o kapryśnie postrzępionym grzbiecie, zakończona na wysokości co najmniej trzystu stóp ostro ściętą iglicą. Ta ściana skalna ciągnęła się na przestrzeni około trzech mil i na prawo kończyła się stromym zboczem, jak gdyby wyciosanym ręką ludzką. Na lewo natomiast, powyżej przylądka, to nieregularne wzgórze, powstałe ze spiętrzonych głazów i osypisk w kształcie graniastosłupów, opadało łagodnie i łączyło się stopniowo ze skałami południowego cypla. Na górnym tarasie nie było widać ani jednego drzewa. Była to gładka płaszczyzna, podobna do tej, która wznosi się nad Capetown na Przylądku Dobrej Nadziei, tylko znacznie mniejsza. Przynajmniej tak wyglądało to z wysepki. Na prawo w głębi wyłomu nie brakło natomiast zieleni. Można było dostrzec niejasne zarysy wielkich drzew, ginące w oddali. Ta zieleń stanowiła przyjemny kontrast dla oka zmęczonego surowymi konturami granitowych skał. Wreszcie na dalszym planie, ponad tarasem, na północnym wschodzie, w odległości co najmniej siedmiu mil, lśnił w promieniach słońca biały szczyt. Była to czapa śnieżna wieńcząca jakąś odległą górę. Nie można się było zorientować, czy ziemia ta jest wyspą, czy też częścią jakiegoś kontynentu. Jednak patrząc na spiętrzone z lewej strony skały, geolog stwierdziłby bez wahania, że są one pochodzenia wulkanicznego. Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert uważnie przypatrywali się tej ziemi, gdzie, być może, sądzone im było przeżyć długie lata, a może nawet umrzeć, o ile nie leży ona blisko szlaków okrętowych. - No i co ty na to, Pencroff? - zapytał Harbert. - Cóż - odpowiedział marynarz - widzę tu i dobrą, i złą stronę, jak we wszystkim. Zobaczymy. Ale oto zaczyna się odpływ. Za trzy godziny spróbujemy przedostać się przez kanał, a gdy tam będziemy, postaramy się jakoś dać sobie radę i odnaleźć pana Smitha. Pencroff nie omylił się w swoich przewidywaniach. Po trzech godzinach, gdy woda opadła, wynurzył się piasek tworzący łożysko kanału. Pomiędzy wysepką a wybrzeżem pozostał jedynie wąziutki pas wody, który prawdopodobnie można będzie przebyć bez trudu. Około godziny dziesiątej Gedeon Spilett i dwaj jego towarzysze zrzucili ubrania, zwinęli je i niosąc tobołki na głowie, odważnie weszli do wody, której głębokość nie przekraczała pięciu stóp. Harbert, dla którego woda była zbyt głęboka, popłynął jak ryba i doskonale dał sobie radę. Cała trójka dobrnęła na przeciwległy brzeg. Wyschli szybko w promieniach słońca, włożyli ubrania, które uchronili od zetknięcia z wodą, i odbyli krótką naradę. ROZDZIAŁ CZWARTY Litodomy. Rzeka i jej ujście. „Kominy”. Dalsze poszukiwania. Las zielonych drzew. Zapas opału. W oczekiwaniu odpływu. Z wysokiego brzegu. Spław drzewa. Powrót na wybrzeże. Reporter umówił się z marynarzem, że spotkają się w tym samym miejscu, i nie tracąc ani chwili poszedł wybrzeżem w kierunku, w którym przed kilkoma godzinami pobiegł Nab, pilno mu bowiem było zdobyć jakieś wiadomości o inżynierze. Szybko zniknął za zakrętem wybrzeża. Harbert chciał towarzyszyć Spilettowi. - Pozostań, mój chłopcze - powiedział marynarz. - Musimy przygotować obozowisko i zorientować się, czy można zdobyć do jedzenia coś solidniejszego niż ślimaki. Nasi przyjaciele także będą chcieli się pożywić. Niech każdy robi to, co do niego należy. - Zrobię, jak chcesz, Pencroff - zgodził się Harbert. - Dobra! - odrzekł marynarz. - Jakoś tam będzie! Działajmy z pewnym planem. Jesteśmy zmęczeni, zziębnięci i głodni, a zatem trzeba zdobyć jakieś schronisko, ogień i pożywienie. W lesie jest drzewo, w gniazdach jajka; pozostaje znalezienie domu. - A więc - zaofiarował się Harbert - poszukam pieczary w tych skałach i myślę, że uda mi się znaleźć jakąś dziurę, w której będziemy mogli się schronić. - Właśnie tego nam trzeba - zgodził się Pencroff. - W drogę, mój chłopcze! Poszli wzdłuż podnóża wysokiej ściany skalnej, wybrzeżem, które obnażyła opadająca woda. Ale zamiast udać się na północ, udali się w kierunku południowym. Pencroff zauważył, że o kilkaset kroków poniżej miejsca, gdzie wyszli na ląd, brzeg był wycięty w kształcie wąskiego leja, co - jego zdaniem - powinno było stanowić ujście jakiejś rzeki lub strumyka. Otóż z jednej strony należało rozbić obóz w pobliżu źródła słodkiej wody, a z drugiej - istniało duże prawdopodobieństwo, że właśnie słodka woda przyciągnie w tę okolicę Cyrusa Smitha. Jak już powiedzieliśmy, ściana skalna wznosiła się na wysokość trzystu stóp. Stanowiła jednolity masyw i nawet u podnóża, łagodnie omywanego przez fale morskie, nie było dostatecznie dużej szczeliny, która mogłaby posłużyć za tymczasowe schronienie. Był to pionowy mur z bardzo twardego granitu, którego fale morskie nie zdołały skruszyć. W pobliżu szczytu unosiły się chmary wodnego ptactwa, w szczególności różne gatunki płetwonogich o długich, spłaszczonych i spiczastych dziobach. Tej wrzaskliwej zgrai nie przerażała wcale obecność człowieka, który prawdopodobnie po raz pierwszy zakłócił jej spokój. Wśród ptaków Pencroff rozpoznał kilka wydrzyków oraz małe, żarłoczne mewki, gnieżdżące się w szczelinach skalnych. Jednym strzałem, wycelowanym do tej chmary ptaków, można by położyć ich mnóstwo; ale do tego potrzebna była strzelba, której nie miał ani Pencroff, ani Harbert. Zresztą mięso mew i wydrzyków jest niesmaczne, a ich jaja wręcz obrzydliwe. Tymczasem Harbert, zboczywszy nieco na lewo, spostrzegł parę głazów pokrytych wodorostami, które przypływ morza za kilka godzin miał zalać wodą. Na tych głazach, wśród oślizłych porostów, roiło się od małżów stanowiących dla wygłodniałych ludzi pokarm nie do pogardzenia. Harbert zawołał Pencroffa, który przybiegł natychmiast. - O! Małże jadalne - uradował się marynarz. - Mogą zastąpić jaja, których tak pragniemy. - To nie są zwykłe małże - odpowiedział Harbert przyglądając się uważnie mięczakom przyczepionym do skał. - To są litodomy. - Czy nadają się do jedzenia? - zapytał Pencroff. - Czy nadają się do jedzenia? - zapytał Pencroff. - Oczywiście. - No to będziemy jedli litodomy. Marynarz mógł polegać na Harbercie. Chłopiec był bardzo mocny w naukach przyrodniczych, które go zawsze pasjonowały. Ojciec zachęcał go jeszcze w tym kierunku, posyłając na wykłady najlepszych w Bostonie profesorów, ci zaś darzyli wielką sympatią inteligentnego i pracowitego chłopca. Te jego wiadomości przyrodnicze nieraz się później wszystkim miały przydać, a i teraz chłopiec nie popełnił omyłki. Litodomy są to podłużne małże, skupione w grona i mocno przyczepione do skał. Należą do gatunku mięczaków-skałotoczy, drążących najtwardszy kamień; ich muszla, z obydwu końców zaokrąglona, ma budowę nie spotykaną u zwykłych małżów. Pencroff i Harbert zjedli sporą ilość mięczaków, których skorupa była na wpół otwarta, i stwierdzili, że są one tak ostre w smaku, że nie odczuwa się braku pieprzu ani innych przypraw. Na razie zaspokoili głód, ale pragnienie ich wzmogło się jeszcze bardziej po spożyciu tych ostrych, jak gdyby pieprznych mięczaków. Należało teraz za wszelką cenę znaleźć słodką wodę, której na pewno nie brakło w tak dziwacznie ukształtowanym terenie. Po uzbieraniu dużej ilości litodomów Pencroff i Harbert napełnili nimi kieszenie i chustki i wrócili do podnóża skały. Po przejściu dwustu kroków doszli do wygięcia brzegu, które według przeczucia Pencroffa miało stanowić ujście rzeczki. W tym miejscu ściana skalna wyglądała jak przecięta wskutek jakiegoś gwałtownego wstrząsu tektonicznego. U stóp skały otwierała się mała zatoczka, tworząca w głębi dość ostry kąt. Nurt wodny w zatoczce miał około stu stóp szerokości, pomiędzy zaś stromymi brzegami zaledwie dwadzieścia. Była to rzeka wtłoczona niejako pomiędzy dwie ściany granitu, lekko opadające powyżej jej ujścia: trochę dalej rzeka skręcała nagle i znikała w niskopiennym lesie gdzieś o pół mili od brzegu. - Tu woda! Tam las! - zawołał Pencroff. - A więc, Harbercie, brakuje nam tylko domu. Woda w rzece była przezroczysta. Marynarz stwierdził, że przy takim stanie morza, to znaczy w czasie odpływu, woda w rzece jest słodka, fala bowiem nie nanosi wody morskiej. Po ustaleniu tego ważnego faktu Harbert rozpoczął poszukiwanie jakiejkolwiek groty, mogącej służyć przybyszom za schronienie, ale wysiłki jego były daremne. Ściana skalna była wszędzie gładka, jednolita i urwista. Jednakże tuż przy ujściu rzeki i poza zasięgiem przypływu morza usypiska utworzyły nie pieczarę, lecz spiętrzenie olbrzymich głazów zwane „kominami”, jakie często spotyka się w okolicach obfitujących w skały granitowe. Utworzyły..., spiętrzenie olbrzymich głazów. Pencroff i Harbert zabrnęli dość daleko pomiędzy skały w piaszczyste korytarze; światło przenikało tu poprzez szczeliny między granitowymi głazami, utrzymującymi się niekiedy wbrew prawom równowagi niemal pionowo. Ale razem ze światłem wdzierał się z zewnątrz wiatr, prawdziwy przeciąg korytarzowy, a wraz z wiatrem - przenikliwy ziąb. Marynarzowi przyszło do głowy, że zasypanie pewnych odcinków korytarzy i zatkanie niektórych otworów piaskiem zmieszanym z kamieniami mogłoby uczynić kominy zdatnymi do zamieszkania. Ich układ przypomniał znak &. Otóż po odcięciu górnego wygięcia tego znaku, przez które przedostawały się wiatry południowe i wschodnie, można było prawdopodobnie wykorzystać na schronisko jego dolną część. - To coś dla nas - powiedział Pencroff. - Jeżeli uda nam się jeszcze kiedykolwiek zobaczyć inżyniera Smitha, na pewno będzie umiał zużytkować ten labirynt. - Zobaczymy go, Pencroff! - zawołał Harbert. - A gdy powróci, trzeba, żeby zastał tutaj mniej więcej znośne mieszkanie! Ale dopiero wtedy stanie się ono znośne, jeżeli uda nam się w lewym korytarzu urządzić palenisko i pozostawić otwór dla ujścia dymu. - Zrobimy to, mój chłopcze, i Kominy - Pencroff zachował tę nazwę dla tego prowizorycznego schronienia - rozwiązują sprawę mieszkania. Ale przede wszystkim musimy przygotować zapas opału. Przypuszczam, że drzewo będzie nam potrzebne także do zatykania dziur, w które diabeł dmie jak w trąbę. Harbert i Pencroff opuścili Kominy i poszli najpierw wzdłuż zatoki, a następnie lewym brzegiem rzeki. Wartki jej nurt unosił kłody drzewa. Przypływ, który już się zaczynał, powinien był je wepchnąć dość daleko z powrotem. Marynarzowi przyszło więc na myśl, że można będzie wyzyskać przypływ i odpływ do transportowania większych ciężarów. Po kwadransie marszu marynarz i chłopiec doszli do ostrego łuku, który rzeka tworzyła skręcając na lewo. Od tego miejsca płynęła wśród wspaniałych drzew. Pomimo późnej jesieni drzewa zachowały zieleń, gdyż należały do tego gatunku iglastych, jakie spotyka się we wszystkich częściach kuli ziemskiej, zarówno w klimacie północnym, jak i w okolicach podzwrotnikowych. Młody przyrodnik rozpoznał wśród nich cedry pospolite w strefie himalajskiej, rozsiewające wokół bardzo przyjemną woń. Pomiędzy tymi pięknymi drzewami rosły kępy sosen o szerokich koronach, nie przepuszczających światła. W gęstej trawie Pencroff wyczuł pod stopami suche gałęzie, które trzeszczały jak sztuczne ognie. - Dobra jest, mój chłopcze - powiedział do Harberta - jeżeli nawet nie znam nazwy tych drzew, to umiem przynajmniej zaliczyć je do kategorii „drzewa opałowego”, a w chwili obecnej tylko to nas obchodzi. - Róbmy więc zapasy - odpowiedział Harbert i natychmiast wziął się do dzieła. Było to łatwe zadanie. Nie mieli nawet potrzeby obłamywania gałęzi, gdyż olbrzymie ilości chrustu leżały u ich stóp. Opału nie brakło, jedynie środki transportowe pozostawiały wiele do życzenia. Drzewo było bardzo suche, a zatem musiało się spalać szybko. Dlatego też należało nagromadzić dużą jego ilość - znacznie więcej, niż mogli obaj udźwignąć. Harbert zwrócił na to uwagę. - Cóż, mój chłopcze - odpowiedział marynarz - musi się znaleźć jakiś sposób na transportowanie drzewa. Ostatecznie zawsze znajduje się na wszystko jakiś sposób! To by było zbyt proste, gdybyśmy mieli wózek albo łódź. - Ale mamy przecież rzekę! - zauważył Harbert. - Słusznie - stwierdził Pencroff. - Rzeka będzie dla nas drogą, po której wszystko będzie się samo poruszać, a spław drzewa nie został wynaleziony na próżno. - Tylko że nasza droga porusza się teraz w odwrotnym kierunku, niż nam potrzeba, gdyż właśnie zaczyna się przypływ - zauważył Harbert. - Wystarczy, abyśmy zaczekali na odpływ - pocieszył go marynarz - a już rzeka weźmie na siebie trud odstawienia naszego opału do Kominów. Przygotujemy tymczasem tratwy. Marynarz z Harbertem skierowali się do miejsca, gdzie las dotykał niemal rzeki. Każdy z nich niósł takie naręcze drzewa powiązanego w pęki, jakie tylko mógł udźwignąć. Na brzegu, w trawie, której prawdopodobnie nigdy nie dotknęła ludzka stopa, leżało także dużo suchych gałęzi. Pencroff natychmiast zabrał się do sporządzenia tratwy. W miejscu gdzie występ brzegu załamywał nurt, przez co wytwarzał się prąd wsteczny, marynarz i Harbert spuścili na wodę większe kawałki drzewa powiązane suchymi lianami. Na powstałą w ten sposób tratwę nałożyli stopniowo całe zebrane drzewo; było tego tyle, że trzeba by co najmniej dwudziestu ludzi, żeby wszystko udźwignąć. W ciągu godziny skończyli pracę i przycumowali tratwę do brzegu; teraz musieli czekać na odpływ. Mieli przed sobą kilka godzin czasu, postanowili zatem wdrapać się na górny taras, ażeby obejrzeć okolicę w większym promieniu. Za załamaniem utworzonym przez rzekę, w odległości dwustu kroków, ściana zakończona zwaliskiem głazów łagodnie opadała ku skrajowi lasu, tworząc jak gdyby naturalne schody. Harbert z marynarzem zaczęli wspinać się po nich. Obaj mieli silne nogi, zdobyli więc szczyt w parę chwil, po czym doszli do występu skały, zwisającego nad ujściem rzeki. Ich pierwsze spojrzenie padło na ocean, który przebyli w tak okropnych warunkach. Ze wzruszeniem patrzyli na północną część wybrzeża, gdzie nastąpiła katastrofa. Właśnie tutaj zniknął Cyrus Smith. Szukali wzrokiem, czy na falach nie unoszą się jakieś szczątki balonu, których mógłby uczepić się człowiek. Nigdzie nic! Morze było jak bezkresna pustynia wodna. Brzeg był także bezludny. Nie było widać ani dziennikarza, ani Naba. Pewno w tej chwili obydwaj odeszli tak daleko, że nie można było ich dostrzec. - Mam dziwne przeczucie - zawołał Harbert - że taki dzielny człowiek, jak pan Cyrus, nie mógł dać się pochłonąć przez fale jak pierwszy lepszy! Na pewno wydostał się gdzieś na brzeg. Prawda, Pencroff? Marynarz ze smutkiem pokiwał głową. Nie spodziewał się zobaczyć kiedykolwiek Cyrusa Smitha; nie chcąc jednakże pozbawiać Harberta resztek nadziei powiedział: - Pewnie, pewnie. Nasz inżynier da sobie radę nawet tam, gdzie inny człowiek zginąłby niechybnie. Jednocześnie z największą uwagą obserwował wybrzeże. Miał przed oczami piaszczysty brzeg, zakończony na prawo od ujścia rzeki linią raf podwodnych. Te wynurzające się z wody rafy podobne były do stada jakichś ziemnowodnych zwierząt, leżących w kąpieli morskiej. Za pasem raf morze lśniło w promieniach słońca. Na południu ostry cypel zamykał widnokrąg i nie można było rozpoznać, czy ląd ciągnął się dalej w tym samym kierunku, czy też brzeg załamywał się na południowy zachód albo na południowy wschód, tworząc rodzaj wydłużonego półwyspu. Na północnym krańcu zatoki linia brzegu była na dużej przestrzeni zaokrąglona, a wybrzeże - niskie, płaskie i bez wzniesień - obfitowało w wielkie ławice piasku, które obnażał odpływ. Pencroff i Harbert obrócili się na wschód. Wzrok ich spoczął przede wszystkim na górze zakończonej ośnieżonym szczytem, wznoszącej się w odległości sześciu czy siedmiu mil. Od najbliższych stoków góry aż do miejsca odległego mniej więcej o dwie mile od brzegu ciągnęły się rozległe tereny zalesione, znaczone tu i ówdzie ciemniejszymi plamami zieleni drzew iglastych. Nieco bliżej, od skraju tego lasu aż do brzegu, zieleniło się rozległe płaskowzgórze, usiane nieregularnie rozrzuconymi kępami drzew. Po lewej stronie poprzez zieleń przebłyskiwała miejscami rzeka i wydawało się, że jej kręta linia zdąża do zbocza góry, gdzie zapewne biło źródło. W miejscu gdzie marynarz zostawił tratwę, rzeka płynęła pomiędzy wysokimi ścianami z granitu; na prawym brzegu zbocze było gładkie i strome, natomiast na lewym łagodnie obniżało się i masyw skalny zamieniał się w pojedyncze głazy; głazy w kamienie, te zaś z kolei w drobne, okrągłe kamyki, dochodzące aż do cypla. - Czyżbyśmy byli na wyspie? - mruknął marynarz. - Jeżeli tak, to jest ona dość rozległa! - odpowiedział chłopiec. - Nawet największa wyspa jest tylko wyspą - stwierdził Pencroff. Jednakże ta ważna kwestia nie mogła być jeszcze rozstrzygnięta. Odpowiedź na to pytanie trzeba było odłożyć na kiedy indziej. W każdym razie ląd ten, niezależnie od tego, czy był wyspą, czy kontynentem, wydawał się żyzny, malowniczy i urozmaicony pod względem roślinności. - To szczęście w nieszczęściu - zauważył Pencroff - musimy za to podziękować Opatrzności. - Dzięki Bogu - odpowiedział Harbert. Pencroff i Harbert długo jeszcze oglądali ląd, na który rzucił ich los, jednakże po tak powierzchownej obserwacji trudno było przewidzieć, co czeka ich w przyszłości. Następnie powrócili południowym skrajem granitowego tarasu, na którym rysowały się długie festony skał, przybierających najdziwaczniejsze kształty. Tutaj pomiędzy kamieniami gnieździły się setki ptaków. Przeskakując przez występy Harbert spłoszył całą ich chmarę. - To nie są mewy! - wykrzyknął. - Cóż to więc za ptaki? - zapytał Pencroff. - Wyglądają zupełnie jak gołębie. - Cóż to więc za ptaki? - Bo też to właśnie są dzikie gołębie, czyli gołębie skalne - odpowiedział Harbert. - Poznaję je po podwójnym czarnym pasie na skrzydłach, po białym ogonie i błękitnopopielatym upierzeniu. Gołębie skalne nadają się do jedzenia, a ich jaja są doskonałe i gdyby pozostawiły trochę jaj w gniazdach... - Nie damy im czasu na wyklucie się, chyba pod postacią jajecznicy - wesoło odpowiedział Pencroff. - Ale w czym zrobisz jajecznicę? - zapytał Harbert. - Może w kapeluszu? - Nie, takim sztukmistrzem nie jestem - odrzekł marynarz. - Poprzestaniemy więc na jajkach gotowanych, a ja się podejmuję zjeść nawet najtwardsze! Zbadali rozpadliny skalne i rzeczywiście w niektórych zagłębieniach znaleźli jaja. Zebrali parę tuzinów, zawinęli w chustkę marynarza, a ponieważ zbliżał się szczytowy moment przypływu, udali się z powrotem w kierunku rzeczki. Gdy doszli do zakrętu, była pierwsza po południu. Prąd zaczynał już zmieniać kierunek. Trzeba więc było skorzystać z odpływu, ażeby doprowadzić tratwę z drzewem do ujścia rzeki. Pencroff nie zamierzał pozostawić spławionego drzewa na łasce prądu, bez nadania mu właściwego kierunku, ale nie miał także zamiaru wsiąść na tratwę, ażeby nią kierować. Gdy chodzi jednak o liny i sznury, marynarz nigdy nie bywa w kłopocie, toteż Pencroff szybko uplótł z suchych lian sznur długości kilku sążni, przywiązał go z tyłu do tratwy i ujął drugi jego koniec. Harbert, odpychając tratwę żerdzią, utrzymywał ją na prądzie. Wszystko udało się doskonale. Wielki ładunek drzewa, który marynarz przytrzymywał idąc brzegiem, spłynął z prądem rzeki. Ponieważ brzegi były bardzo urwiste, nie zachodziła obawa, że tratwa osiądzie na piasku. W ten sposób, zanim minęły dwie godziny, drzewo dopłynęło do ujścia rzeki, o kilka kroków od Kominów. ROZDZIAŁ PIĄTY Urządzania Kominów. Ważny problem ognia. Pudełko zapałek. Poszukiwania na wybrzeżu. Powrót reportera i Naba. Ostatnia zapałka. Płonące ognisko. Pierwsza wieczerza. Pierwsza noc na lądzie. Gdy tylko drzewo z tratwy zostało wyładowane, pierwszą troską Pencroffa było przystosować Kominy do zamieszkania. W tym celu zasypał szczeliny, przez które wdzierał się wiatr. Piasek, kamienie i splątane gałęzie oraz mokra ziemia szczelnie zatkały korytarze, dostępne dla południowych wiatrów, i odgrodziły od nich górny otwór. Pozostawiono jedynie w bocznej części wąską i krętą szczelinę, która miała służyć do odprowadzania dymu i jednocześnie wytwarzać ciąg nad paleniskiem. W ten sposób Kominy zostały podzielone na trzy czy cztery „pokoje”, jeżeli można tak nazwać ciemne nory, z których nawet dzikie zwierzęta byłyby niezbyt zadowolone. Chroniły one jednak przed deszczem i można w nich było zachować pozycję stojącą, przynajmniej w głównym „pokoju” znajdującym się pośrodku. Ziemię pokrywał wszędzie drobny piasek. Zważywszy to wszystko, Kominy stanowiły dość znośne schronienie do czasu znalezienia czegoś lepszego. Podczas pracy Harbert i Pencroff gawędzili. - Może nasi towarzysze odkryją lepsze schronisko? - powiedział Harbert. - Możliwe - odrzekł marynarz - ale niechaj wątpliwości nie powstrzymują cię od działania! Lepszy wróbel w ręku niż dzięcioł na sęku. - Żeby tylko przyprowadzili pana Smitha, żeby go tylko znaleźli! Wtedy będziemy mieli za co dziękować niebu - powtarzał Harbert. - Tak - mruczał Pencroff. - To był człowiek jak się patrzy. - Był?... Czyżbyś utracił nadzieję zobaczenia go? - zapytał Harbert. - Niech Pan Bóg broni - zaprzeczył marynarz. Prace nad przygotowaniem pomieszczenia szybko dobiegły końca i Pencroff głośno wyrażał swoje zadowolenie. - Teraz - stwierdził - nasi przyjaciele mogą powrócić. Znajdą tu zupełnie znośne schronienie. Pozostało tylko urządzenie paleniska i przygotowanie posiłku. Zdawałoby się, że to robota prosta i łatwa. W głębi pierwszego korytarza po lewej stronie ułożono duże, płaskie kamienie tuż pod wylotem pozostawionego specjalnie otworu. Ciepło, które nie uleci wraz z dymem, na pewno wystarczy do utrzymania wewnątrz odpowiedniej temperatury. Zapas drzewa został złożony w jednym z „pokojów”. Marynarz ułożył na płytach paleniska kilka szczap na przemian z drobnymi gałązkami. Gdy Pencroff zajęty był tą pracą, Harbert zapytał go, czy ma zapałki. - Oczywiście - odpowiedział marynarz - i muszę dodać: na szczęście, gdyż bez zapałek i bez hubki bylibyśmy w nie lada kłopocie.! - Można zawsze skrzesać ognia tak, jak to robią dzicy, pocierając o siebie dwa kawałki suchego drzewa - odezwał się Harbert. - No to spróbuj, mój chłopcze, i zobaczymy, czy uda ci się w ten sposób osiągnąć coś więcej niż zmęczenie. - A jednak jest to sposób bardzo prosty i szeroko rozpowszechniony na wyspach Pacyfiku. - Nie przeczę - odparł Pencroff - ale dzicy wiedzą, jak się do tego zabrać, albo też używają jakiegoś specjalnego gatunku drzewa. Mnie się to nigdy nie udało, chociaż wiele razy usiłowałem skrzesać ognia w ten sposób. Przyznaję, że wolę zapałki! Gdzie są moje zapałki? Pencroff poszukał w kieszeni marynarki pudełka, z którym się nigdy nie rozstawał, gdyż był namiętnym palaczem. Nie znalazł go jednak. Przeszukał kieszenie spodni, ale ku swemu wielkiemu zdumieniu tam także nie znalazł zapałek. - A to ci głupia sprawa, a nawet jeszcze gorzej - powiedział spoglądając na Harberta. - Pudełko prawdopodobnie wypadło mi z kieszeni i zgubiłem je. Czy ty, Harbercie, nie masz żadnego krzesiwa ani czegoś w tym rodzaju, żeby można było rozniecić ogień? - Nie! Drapiąc się z zakłopotaniem w głowę, marynarz wyszedł, a za nim Harbert. Obydwaj szukali starannie w piasku pomiędzy głazami i na brzegu rzeki, jednakże na próżno. Pudełko było mosiężne i zobaczyliby je na pewno. - Czyś nie wyrzucił tego pudełka z kosza balonu? - zapytał Harbert Pencroffa. - Pilnowałem się, żeby tego nie zrobić - odpowiedział marynarz. - Ale gdy kogoś tak huśta, jak nas huśtało, taki drobny przedmiot mógł łatwo zginąć. Nawet moja fajka mnie porzuciła! Przeklęte pudełko! Gdzie ono może być? - Zaczyna się odpływ - powiedział Harbert - biegnijmy na miejsce, gdzieśmy wyszli na ląd. Istniało małe prawdopodobieństwo, że uda się odnaleźć pudełko, które fale w czasie przypływu musiały toczyć pomiędzy kamieniami, trzeba było jednak sprawdzić. Harbert i Pencroff poszli szybko na miejsce, gdzie poprzedniego dnia wylądowali, mniej więcej o dwieście kroków od Kominów. Dokładnie przeszukali nadbrzeżne kamienie i zagłębienia skalne. Na próżno. Jeżeli pudełko wypadło w tym miejscu, musiały je porwać fale. W miarę jak woda opadała, marynarz przeszukiwał wszystkie szczeliny skalne, ale nic nie znalazł. W tych okolicznościach była to strata ciężka, a nawet niepowetowana. Pencroff nie mógł ukryć wielkiego zmartwienia. Czoło przecięły mu głębokie bruzdy. Nie odzywał się ani słowem. Harbert, chcąc go pocieszyć, zwrócił uwagę na to, że zapałki byłyby prawdopodobnie zmoczone wodą morską i nie nadawałyby się do użytku. - Ależ nie, mój chłopcze - odpowiedział marynarz - były przecież w szczelnie zamkniętym, metalowym pudełku! Co teraz zrobimy? - Na pewno znajdziemy sposób na zdobycie ognia - pocieszał go Harbert. - Pan Smith i pan Spilett dadzą sobie z tym radę lepiej od nas. - Tak - odparł Pencroff - ale tymczasem nie mamy ognia i nasi towarzysze zastaną po powrocie bardzo nędzny posiłek. - To niemożliwe, żeby nie mieli ani hubki, ani zapałek - żywo wtrącił Harbert. - Bardzo wątpię - odpowiedział marynarz kręcąc głową. - Przede wszystkim Nab i pan Smith nie palą. A co do pana Spiletta, obawiam się, że prędzej zachował swój notatnik niż pudełko zapałek. Harbert nic nie odpowiedział. Strata pudełka była oczywiście przykrym zdarzeniem. Jednakże chłopiec przypuszczał, że uda im się zdobyć ogień w ten czy inny sposób. Natomiast Pencroff, bardziej doświadczony, był innego zdania, chociaż nie należał do ludzi, których łatwo jest wprawić w zakłopotanie. W każdym razie nie pozostawało mu nic innego, jak oczekiwać powrotu Naba i reportera. Trzeba było zrezygnować z jajek na twardo, które chciał dla nich przygotować, a posiłek złożony z surowizn nie stanowił dla nikogo przyjemnej perspektywy. Przed powrotem do Kominów marynarz i Harbert pozbierali znów trochę litodomów na wypadek, gdyby nie udało się rozniecić ognia, i w milczeniu poszli w stronę schroniska. Z oczami utkwionymi w ziemię Pencroff bez przerwy wypatrywał zaginionego pudełka. Przeszedł nawet prawym brzegiem rzeki od ujścia aż do zakrętu, gdzie spuścili na wodę tratwę. Wspiął się na granitowy taras, przebiegł go we wszystkich kierunkach, przeszukał wysoką trawę na skraju lasu - wszystko nadaremnie Gdy wrócili do Kominów, była już piąta po południu. Nie trzeba dodawać, że przeszukali najciemniejsze zakamarki korytarzy, zanim ostatecznie zrezygnowali z odnalezienia zapałek. Około godziny szóstej, w chwili gdy słońce znikało już za wzgórzami na zachodzie, Harbert, który kręcił się tam i z powrotem po wybrzeżu, dał znać, że Nab i Gedeon Spilett wracają. Wracali sami!... Serce młodego chłopca ścisnęło się boleśnie. Marynarza nie omyliły przeczucia. Inżyniera Cyrusa Smitha nie odnaleziono. Reporter usiadł na głazie, nie mówiąc ani słowa. Wyczerpany zmęczeniem, umierający z głodu - nie miał dość siły, by otworzyć usta. Reporter usiadł na głazie, nie mówiąc ani słowa. Zaczerwienione oczy Naba wymownie świadczyły o tym, że płakał, a nowy potok łez, którego nie mógł powstrzymać, był aż nazbyt wyraźnym dowodem, że Murzyn stracił wszelką nadzieję. Reporter opowiedział o poszukiwaniach podjętych w celu odnalezienia Cyrusa Smitha. Razem z Nabem przemierzył wybrzeże na przestrzeni przeszło ośmiu mil, czyli dotarł znacznie dalej, niż znajdowało się miejsce, gdzie nastąpił przedostatni upadek balonu, po którym zniknął inżynier razem z psem. Brzeg był bezludny. Nigdzie ani śladu, ani znaku, ani świeżo poruszonego kamyka; wszędzie nie tknięty piasek; na całej tej połaci wybrzeża ani jednego odcisku stopy ludzkiej. Było oczywiste, że nikt z mieszkańców wyspy nie bywał w tej części wybrzeża. Morze było tak samo pustynne, jak i brzeg i właśnie tam, o kilkaset stóp od brzegu, inżynier Smith musiał ponieść śmierć. W tym momencie Nab zerwał się i głosem zdradzającym, że walczą w nim resztki nadziei, zawołał: - Nie, nie! On nie zginął! Nie! To niemożliwe! On! Cóż znowu! Ja! Ktokolwiek inny! Możliwe! Ale on! Nigdy! To jest człowiek, który wydostanie się z każdej opresji! Następnie zaś, czując, że siły go opuszczają, wyszeptał: - Chyba nie wytrzymam! Harbert podbiegł do niego. - Odnajdziemy go, Nabie! Pan Bóg nam go zwróci. Ale jesteś przecież głodny! Zjedz choć trochę, bardzo cię proszę. To mówiąc przyniósł Murzynowi parę garści małżów; skąpe to było i niedostateczne pożywienie. Nab odmówił, chociaż nie miał nic w ustach od wielu godzin. Bez swego pana Nab nie mógł i nie chciał żyć! Natomiast Gedeon Spilett wprost pożerał mięczaki; potem wyciągnął się na piasku u stóp skały. Był u kresu sił, ale zachowywał spokój. Wówczas zbliżył się do niego Harbert i ująwszy go za rękę powiedział: - Znaleźliśmy schronienie, gdzie będzie panu lepiej niż tutaj. Nadchodzi już noc. Niech pan pójdzie odpocząć! Jutro zobaczymy, co dalej... Reporter wstał i prowadzony przez Harberta skierował się w stronę Kominów. W tym momencie zbliżył się do niego Pencroff i najzwyklejszym w świecie tonem zapytał, czy przypadkiem nie ma przy sobie zapałek. Reporter stanął, pogrzebał w kieszeniach, nic nie znalazł i odparł: - Miałem, ale prawdopodobnie wszystkie wyrzuciłem... Wówczas marynarz zawołał Naba, zadał mu to samo pytanie i otrzymał tę samą odpowiedź. - Przekleństwo! - wykrzyknął nie mogąc pohamować wybuchu złości. Usłyszawszy to reporter zwrócił się do niego: - Nie macie ani jednej zapałki? - Ani jednej, no i przez to nie ma ognia! - Gdyby mój pan był tutaj, na pewno znalazłby na to radę! - zawołał Nab. Rozbitkowie znieruchomieli i spojrzeli po sobie z niepokojem. Harbert pierwszy przerwał milczenie: - Panie Spilett, pan przecież pali, pan zawsze ma przy sobie zapałki! Może pan źle szukał? Niech pan poszuka jeszcze! Wystarczy nam jedna jedyna zapałka! Reporter ponownie przeszukał kieszenie spodni, ubrania, palta i wreszcie, ku wielkiej radości Pencroffa, wyczuł ze zdziwieniem kawałeczek drewienka pod podszewką kamizelki. Palce jego chwyciły ten kawałeczek drzewa przez materiał, ale nie mogły go wyciągnąć. Ponieważ była to prawdopodobnie zapałka, i to jedyna, należało uważać, żeby nie zdrapać z niej fosforu. - Może pan pozwoli, że ja wyciągnę - zaproponował Harbert. I bardzo zręcznie wyciągnął kawałeczek drzewa, to nędzne, a równocześnie bezcenne źdźbło, tak ważne dla nieszczęsnych rozbitków! Drewienko było nienaruszone. - Zapałka! - ucieszył się Pencroff. - To tak, jakbyśmy mieli kiedy indziej cały transport zapałek. Wziął ją do ręki i poszedł w kierunku Kominów, a za nim jego towarzysze. Ten kawałeczek drzewa, który w krajach zamieszkanych trwoni się z zupełnym lekceważeniem i którego wartość równa się zeru, tutaj należało traktować z niezwykłą pieczołowitością. Marynarz upewnił się, że zapałka jest sucha, po czym powiedział: - Przydałby się papier. - Proszę - odezwał się Gedeon Spilett, po chwilowym wahaniu wyrywając kartkę ze swego notatnika. Pencroff wziął do ręki kawałek papieru podany przez reportera i przykucnął przed paleniskiem. Pod drwami ułożono parę garści suchych liści, trawy i mchu w ten sposób, aby powietrze miało swobodny dostęp i by drzewo mogło się szybko zająć. Wówczas Pencroff zwinął kartkę papieru w rożek, jak to robią palacze fajki w czasie silnego wiatru, a następnie wsadził ją pomiędzy mech. Wziąwszy do ręki nieco chropowaty kamień, oczyścił go starannie i potarł leciutko zapałkę, wstrzymując oddech, a serce kołatało mu w piersi jak szalone. Pierwsze potarcie nie odniosło żadnego skutku. Pencroff nie dość mocno przycisnął zapałkę, obawiając się zetrzeć fosfor. - Nie, nie mogę. Ręka mi drży... - powiedział. - Zmarnuję zapałkę... Nie mogę... Nie chcę... - i podnosząc się z ziemi, poprosił Harberta, ażeby go wyręczył. Przez całe swoje życie młody chłopiec na pewno nie przeżył jeszcze takiego wzruszenia! Serce waliło mu jak młotem. Prometeusz, kradnąc ogień z nieba, na pewno nie był bardziej wzruszony! Jednak chłopiec nie zawahał się i szybko potarł zapałkę o kamień. Usłyszano lekki trzask, a potem błysnął niebieskawy ogieniek i rozszedł się gryzący zapach dymu. Harbert delikatnie obrócił zapałkę, ażeby się lepiej rozpaliła, po czym wsunął ją w papierowy rożek. Papier zajął się natychmiast, a od niego zapalił się mech. W kilka chwil potem słychać było trzaskanie suchego drzewa i wkrótce wesoły płomień, podsycany potężnym dmuchaniem marynarza, rozbłysnął wśród ciemności. - No, nareszcie - zawołał Pencroff wstając - nigdy w życiu nie byłem tak przejęty! Nigdy w życiu nie byłem tak przejęty! Nie ulega wątpliwości, że ogień na palenisku z płaskich kamieni wyglądał pięknie. Dym całkowicie uchodził przez wąski przewód, komin ciągnął dobrze i niebawem rozeszło się dookoła przyjemne ciepło. Teraz należało czuwać, żeby nie dać ognisku wygasnąć i zawsze utrzymywać pod popiołem kilka rozżarzonych węgielków. Ale to już było tylko sprawą dbałości i uwagi, gdyż drzewa nie brakło, a zapasy można było zawsze odnowić we właściwym czasie. Pencroff przede wszystkim pomyślał o tym, aby korzystając z ognia przygotować wieczerzę bardziej pożywną niż posiłek złożony z litodomów. Harbert przyniósł dwa tuziny jaj. Z kąta pieczary reporter w milczeniu przyglądał się tym przygotowaniom. Umysł jego zaprzątały trzy pytania. Czy Cyrus żyje? Jeżeli żyje, to gdzie może się znajdować? Jeżeli ocalał po katastrofie balonu, jak sobie wytłumaczyć, że nie znalazł sposobu, by dać im jakikolwiek znak życia? Nab włóczył się bez celu po wybrzeżu. Był teraz tylko ciałem bez ducha. Pencroff, który znał pięćdziesiąt dwa sposoby przyrządzania jaj, nie miał w tej chwili wyboru. Musiał poprzestać na włożeniu ich do gorącego popiołu, ażeby upiekły się na małym ogniu. Po kilku minutach „gotowanie” było skończone i marynarz zaprosił reportera na wieczerzę. Taki oto był pierwszy posiłek rozbitków na nieznanym wybrzeżu. Jaja na twardo były znakomite, a ponieważ jajko zawiera wszystkie potrzebne składniki odżywcze, rozbitkowie poczuli się znów rześcy i wzmocnieni na siłach. Ach! Gdybyż to nikogo nie brakło przy tym posiłku! Gdyby pięciu więźniów, którzy uciekli z Richmondu, znalazło się w komplecie tutaj w tym schronisku z głazów, przed tym ogniskiem płonącym jasno i wesoło, na tym suchym piasku, wówczas mogliby tylko dziękować Opatrzności. Ale niestety, nie było wśród nich najbardziej pomysłowego, najbardziej wykształconego człowieka - ich rzeczywistego dowódcy - Cyrusa Smitha, i nawet zwłoki jego nie mogły być pochowane. Tak minął dzień 25 marca. Nadeszła noc. Z zewnątrz dochodziło wycie wiatru i monotonne pluskanie fali o brzeg. Woda toczyła kamienie tam i z powrotem z ogłuszającym hałasem. Reporter udał się w głąb ciemnego korytarza, zanotowawszy uprzednio w skrócie wydarzenia tego dnia: pierwsze ukazanie się nowego lądu, zniknięcie inżyniera, poszukiwania na wybrzeżu, zajście z zapałkami i tak dalej. Wreszcie zmęczenie zwyciężyło i zapadł w pokrzepiający sen. Harbert także zasnął niebawem. Marynarz, czuwając jednym okiem, spędził noc przy ognisku, hojną ręką podkładając drew. Tylko jeden spośród rozbitków nie położył się spać. Był to Nab, niepocieszony, zrozpaczony; nie zważając na namowy towarzyszy, którzy zachęcali go, żeby udał się na spoczynek, błąkał się całą noc po brzegu, wołając swego pana. ROZDZIAŁ SZÓSTY Inwentarz rozbitków. Pozbawieni wszystkiego. Spalone płótno. Wyprawa do lasu. Zielone drzewa. Uciekająca złotka. Ślady dzikich zwierząt. Piliki. Cietrzewie. Niezwykłe łowienie na wędkę. Łatwo można było sporządzić spis przedmiotów, stanowiących majątek rozbitków wyrzuconych na bezludny, jak się wydawało, brzeg. Właściwie nie posiadali nic z wyjątkiem ubrań, które mieli na sobie w chwili katastrofy, jeżeli nie liczyć zegarka i notatnika, które Gedeon Spilett zatrzymał prawdopodobnie przez nieuwagę. Nie mieli ani broni, ani narzędzi, ani nawet scyzoryka. Wyrzucili wszystko, ażeby odciążyć statek powietrzny. Tak absolutnie pozbawieni wszystkiego nie byli nawet bohaterowie Daniela Defoe czy też Wyss’a, Selkirk czy Raynalowie, których statki rozbiły się w pobliżu Juan Fernandez i koło archipelagu Auckland. Bądź to zdołali oni uratować z rozbitego okrętu obfite zapasy w postaci zboża, bydła, narzędzi czy amunicji, bądź też woda wyrzucała im na brzeg jakieś szczątki statku, co umożliwiało zaspokojenie najpilniejszych potrzeb życiowych. Nie byli oni tedy całkowicie bezbronni wobec przyrody. Nasi rozbitkowie natomiast nie mieli nic, żadnego narzędzia, żadnego sprzętu. Gdyby jeszcze Cyrus Smith znajdował się wśród nich, on, który mógłby w tej sytuacji przywołać na pomoc swoją wiedzę praktyczną i wynalazczość, może nadzieja nie byłaby ostatecznie stracona! Niestety, nie należało już liczyć na powrót Cyrusa Smitha. Rozbitkowie mogli liczyć tylko na siebie i na Opatrzność. Przede wszystkim trzeba było zdecydować: czy zamieszkać tutaj, właśnie w tej części wybrzeża, nie starając się nawet dociec, czy należy ono do jakiegoś kontynentu, czy jest zamieszkane, czy też jest to bezludna wyspa? Było to pytanie niezwykle ważne, które należało rozstrzygnąć w jak najkrótszym czasie. Od odpowiedzi na nie zależało dalsze postępowanie. Jednakże wszyscy zgodzili się z Pencroffem, żeby zaczekać kilka dni z podjęciem wyprawy badawczej. Trzeba było istotnie zdobyć pożywienie bardziej posilne niż jaja i mięczaki i przygotować prowiant na drogę. Mając w perspektywie długotrwałe trudy i brak dachu nad głową, rozbitkowie musieli przede wszystkim wzmocnić nadwątlone siły. Na razie Kominy stanowiły dostateczne schronienie. Ogień był rozpalony i łatwo dało się utrzymać żarzące głownie. Małżów i jaj chwilowo nie brakło wśród skał i na wybrzeżu. Na pewno znajdzie się sposób, ażeby kijem lub kamieniem zabić parę gołębi, które unosiły się chmarami nad płaskowzgórzem. A może drzewa pobliskiego lasu rodziły jakieś jadalne owoce? Słodka woda była na miejscu. Rozbitkowie uradzili więc, że przez kilka dni pozostaną w Kominach, ażeby przygotować się do wyprawy bądź wzdłuż brzegu, bądź też w głąb lądu. Projekt ten bardzo odpowiadał Nabowi. Uparty zarówno w swoich myślach, jak i przeczuciach, nie spieszył się wcale z opuszczeniem tej części wybrzeża, gdzie wydarzyła się katastrofa. Nie wierzył i nie chciał wierzyć w to, że Cyrus Smith nie żyje. Wydawało mu się niemożliwe, żeby taki człowiek zginął w podobnie głupi sposób, porwany falą i zatopiony o paręset kroków od brzegu! Dopóki fale nie wyrzucą ciała inżyniera, dopóki on - Nab - nie zobaczy na własne oczy, nie dotknie własnymi rękami zwłok swojego pana, nie uwierzy w jego śmierć! Ta myśl nie opuszczała go ani na chwilę. Była to może mrzonka, ale mrzonka, którą należało uszanować, toteż marynarz nie chciał jej niweczyć! Jego zdaniem wszelka nadzieja była stracona, gdyż inżynier oczywiście musiał zginąć wśród fal, ale z Nabem nie warto było dyskutować. Boleść jego bowiem była tak wielka, że z pewnością nie przeżyłby śmierci inżyniera. 26 marca już o świcie Nab poszedł brzegiem w kierunku północnym i powrócił do miejsca, gdzie prawdopodobnie morze zamknęło się nad nieszczęsnym Smithem. Śniadanie składało się tego dnia z jaj gołębich i litodomów. Harbert znalazł sól, która osadziła się w zagłębieniach skał wskutek parowania wody morskiej. Oczywiście sól bardzo się wszystkim przydała. Po skończonym posiłku Pencroff zaproponował reporterowi, żeby mu towarzyszył do lasu, gdzie miał zamiar razem z Harbertem spróbować szczęścia w polowaniu. Ale po namyśle postanowiono, że trzeba kogoś pozostawić dla podtrzymywania ogniska oraz na wypadek, mało zresztą prawdopodobny, gdyby Nab potrzebował pomocy. W Kominach pozostał Gedeon Spilett. - A więc na łowy, Harbercie - powiedział marynarz. - Amunicję znajdziemy po drodze, a strzelbę wytniemy sobie w lesie. Jednakże w chwili gdy zamierzali wyruszyć, Harbert zwrócił uwagę, że wobec braku hubki byłoby może dobrze przygotować jakąś substancję zastępczą. - Co na przykład? - zapytał Pencroff. - Spalone płótno - odparł chłopiec. - W razie potrzeby może ono zastąpić hubkę. Ta rada trafiła marynarzowi do przekonania. Jej złą stroną było to, że wymagała poświęcenia kawałka chustki do nosa. Sprawa była jednak warta zachodu i niebawem część kraciastej chustki Pencroffa została sprowadzona do stanu na wpół spalonej szmaty. Otrzymaną w ten sposób, łatwo żarzącą się substancję złożono w środkowym pokoju, w niewielkim zagłębieniu skały, w miejscu niedostępnym dla wiatru i wilgoci. Była dziewiąta rano. Zaczęło się chmurzyć i wiatr powiał z południowego zachodu. Harbert z Pencroffem skręcili za Kominy, rzuciwszy uprzednio okiem na smugę dymu, wijącą się na szczycie skały; potem poszli lewym brzegiem w górę rzeki. Gdy dotarli do lasu, Pencroff odłamał od pierwszego napotkanego drzewa dwie mocne gałęzie, zrobił z nich pałki, a Harbert zaostrzył ich końce o skałę. Ach, ileż by dali teraz za nóż! Myśliwi szli przez bujną łąkę wzdłuż stromej skarpy. Rzeka zwężała się stopniowo, począwszy od zakrętu zmieniającego jej bieg w kierunku południowo-zachodnim, a jej urwiste brzegi tworzyły wąskie łożysko, obramowane podwójną arkadą drzew. Ażeby nie zbłądzić, Pencroff postanowił trzymać się stale biegu rzeki, która musiała zaprowadzić ich z powrotem do punktu wyjściowego. Jednakże idąc brzegiem napotykali od czasu do czasu różne przeszkody: tutaj drzewa, których giętkie gałęzie zwisały aż do samej wody, tam znów liany albo ciernie, przez które trzeba było się przedzierać z pomocą kija. Harbert ze zręcznością młodego kota często wślizgiwał się pomiędzy wykroty i znikał w krzakach. Pencroff przywoływał go natychmiast i prosił, by chłopak nie oddalał się zbytnio. Idąc marynarz obserwował uważnie rzeźbę i charakter terenu. Na lewym brzegu teren był płaski i wznosił się łagodnie w miarę oddalania od rzeki. Okolica, miejscami wilgotna, robiła wrażenie bagnistej. Wyczuwało się całą sieć wód podskórnych, wpadających do rzeki jakąś podziemną rozpadliną. Od czasu do czasu napotykali wśród zarośli strumyk, przez który przedostawali się bez trudu. Przeciwległy brzeg wydawał się pagórkowaty i dolina, gdzie rzeka wyżłobiła sobie koryto, rysowała się tam wyraźnie. Wzgórza pokryte drzewami, o wierzchołkach tworzących jak gdyby tarasy, stanowiły zasłonę, której wzrok nie mógł przebić. Posuwanie się prawym brzegiem rzeki byłoby trudne, gdyż stromizny urywały się nagle, a drzewa pochylone nad wodą utrzymywały się tylko dzięki mocnym korzeniom. Nie trzeba dodawać, że zarówno zalesionego, przeciwległego brzegu, jak i tego, którym szli, nie dotknęła nigdy stopa ludzka. Pencroff zauważył jedynie świeże ślady czworonożnych zwierząt, lecz jakich - nie mógł rozpoznać. Prawdopodobnie - tego samego zdania był zresztą i Harbert - niektóre ślady należały do wielkich drapieżników, a tych na pewno nie można było lekceważyć. Nigdzie jednak nie dostrzegli śladów siekiery na pniu drzewa ani resztek wygaszonego ogniska, ani też odcisków stopy ludzkiej; zresztą z tego należało się zapewne cieszyć, gdyż na tym skrawku ziemi, zagubionym na Pacyfiku, obecność człowieka byłaby raczej niebezpieczna niż pożądana. Pencroff zauważył świeże ślady. Harbert i Pencroff, niewiele z sobą rozmawiając, gdyż droga była niezmiernie ciężka, posuwali się naprzód bardzo powoli i w ciągu godziny uszli zaledwie milę. Polowanie nie dało dotychczas żadnego wyniku. Ptaki, które śpiewały i fruwały wśród gałęzi, były bardzo płochliwe, jak gdyby instynktownie odczuwały uzasadniony strach przed człowiekiem. W bagnistej części lasu Harbert zauważył jakiegoś ptaka z ostrym, wydłużonym dziobem; z wyglądu przypominał zimorodka, różnił się jednak od niego upierzeniem o metalicznym połysku. - To jest prawdopodobnie złotka - powiedział Harbert usiłując bliżej podejść do ptaka. - Mielibyśmy okazję spróbować złotki - odpowiedział marynarz - gdyby ona miała ochotę pozwolić się upiec. W tej chwili kamień rzucony zręcznie i mocno przez Harberta trafił ptaka w nasadę skrzydła; jednak uderzenie było nie dość mocne, gdyż złotka uciekła tak szybko, jak jej na to pozwalały nogi, i zniknęła im z oczu w jednej chwili. - Ależ ze mnie niezdara! - zawołał Harbert. - Nie, mój chłopcze - odpowiedział marynarz. - Uderzenie było celne i nie każdy umiałby tak trafić ptaka. Niech cię to nie zraża. Złapiemy go innym razem! Poszukiwania trwały nadal. Im dalej szli, tym drzewa stawały się rzadsze i okazalsze, ale na żadnym z nich nie rosły owoce jadalne. Na próżno Pencroff szukał cennych palm, mających tak wszechstronne zastosowanie w życiu codziennym; rosną do czterdziestego równoleżnika na półkuli północnej i do trzydziestego piątego na półkuli południowej. Ale w tym lesie rosły tylko drzewa szpilkowe: cedry himalajskie, które Harbert rozpoznał już wcześniej, sosny „duglasy”, podobne do tych, jakie rosną na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki, i wspaniałe świerki, wysokości stu pięćdziesięciu stóp. W tej chwili chmara małych ptaszków o pięknym upierzeniu i długich, powłóczystych ogonach rozpierzchła się wśród gałęzi, gubiąc słabo przytwierdzone piórka, które pokryły ziemię delikatnym puchem. Harbert podniósł kilka tych piórek, przyjrzał im się i powiedział: - To są piliki. - Wolałbym perliczkę albo głuszca - stwierdził Pencroff - no, ale jeżeli nadają się do jedzenia... - Nadają się, a nawet ich mięso jest nadzwyczaj delikatne - zapewnił Harbert. - Zresztą, jeżeli się nie mylę, bardzo łatwo jest się do nich zbliżyć i zabić je kijem. Czołgając się w trawie marynarz i Harbert dotarli do stóp drzewa, którego dolne gałęzie były wprost oblepione ptaszkami. Piliki polowały tutaj na owady, stanowiące ich pożywienie. Opierzone łapki mocno zaciskały się wokół mniejszych gałązek. Myśliwi podnieśli się szybko i kijami, jak kosą, zmiatali całe szeregi ptaków, które nawet nie usiłowały uciekać i bezradnie pozwalały się zabijać. Już dobra setka ptaków leżała na ziemi, gdy pozostałe zdecydowały się na ucieczkę. - Dobra nasza! - zawołał Pencroff. - To jest zwierzyna w sam raz dla takich myśliwych jak my! Można by je łapać gołą ręką! Marynarz nanizał ptaszki na witkę i udał się z Harbertem w dalszą drogę. Rzeka skręcała lekko w kierunku południowym, tworząc łuk; ten zakręt prawdopodobnie nie sięgał daleko, rzeka bowiem brała początek w górach i zasilana była wodami pochodzącymi z topniejącego śniegu, pokrywającego zbocza środkowego szczytu. Jak wiadomo, głównym celem wyprawy było zdobycie dla mieszkańców Kominów jak największej ilości zwierzyny. Nie można powiedzieć, żeby ten cel został w pełni osiągnięty, toteż marynarz prowadził nadal poszukiwania i z niezadowoleniem mruczał pod nosem, gdy jakieś zwierzę, którego nawet nie zdążył rozpoznać, przemykało wśród wysokich traw. Gdyby to mieć przy sobie Topa! Ale Top zniknął równocześnie ze swoim panem i prawdopodobnie zginął wraz z nim! Około trzeciej po południu myśliwi znowu ujrzeli poprzez drzewa chmary ptactwa dziobiącego różne aromatyczne jagody, między innymi także jałowiec. Nagle w lesie rozległ się jak gdyby głos trąbki. Te dziwne a donośne dźwięki wydawały z siebie kuraki leśne - cietrzewie. Niebawem myśliwi ujrzeli kilka par tych ptaków o rudym i brunatnym upierzeniu. Harbert rozpoznał samce po spiczasto zakończonych nasadach skrzydełek, utworzonych z najeżonych na szyi piór. Zdaniem Pencroffa należało bezwzględnie złapać takiego cietrzewia wielkości kury, którego mięso w smaku nie jest gorsze od mięsa jarząbka; nie było to jednak łatwe, gdyż ptaki nie pozwalały się podejść. Po kilku bezskutecznych próbach, których jedynym wynikiem było wypłoszenie ptactwa, marynarz odezwał się do Harberta: - No, jeżeli nie można ich zabić w locie, to musimy spróbować złowić je na wędkę. - Jak karpia?! - zawołał Harbert, niezmiernie zdziwiony tym pomysłem. - Jak karpia - potwierdził z powagą marynarz. Pencroff znalazł w trawie pół tuzina gniazd cietrzewi, a w każdym dwa do trzech jaj. Uważał bardzo, aby nie dotknąć tych gniazd, do których gospodarze mieli zapewne niebawem powrócić. Właśnie dookoła gniazd zamierzał zarzucić wędki, i to nie wędki z pętlami, ale prawdziwe, z haczykami. Odciągnął Harberta na pewną odległość od gniazd i tu przygotował swój przedziwny sprzęt ze starannością, jakiej nie powstydziłby się uczeń Izaaka Waltona* [przyp.: Uznany autor traktatu o łowieniu ryb liną.]. Harbert przyglądał się jego pracy z łatwo zrozumiałym zainteresowaniem, równocześnie jednak miał wątpliwości co do pomyślnych jej wyników. Wędki były zrobione z cienkich, powiązanych ze sobą lian i miały od piętnastu do dwudziestu stóp długości. Jako haczyki u końca lian przywiązane były duże, mocne ciernie o zakrzywionych szpilkach, zerwane z krzaka karłowatej akacji. Za przynętę posłużyły duże, czerwone robaki pełzające po ziemi. Gdy Pencroff skończył tę pracę, podczołgał się zręcznie pod same gniazda i umieścił tam wędki z haczykami; następnie powrócił na dawne miejsce, uchwycił końce wędek w ręce i schował się wraz z Harbertem za grubym drzewem. Obydwaj czekali cierpliwie. Harbert co prawda nie liczył zbytnio na powodzenie tego pomysłowego sposobu Pencroffa. Upłynęło dobre pół godziny i wreszcie, tak jak to przewidywał marynarz, kilka par ptaków powróciło do gniazd. Podskakiwały, dziobały ziemię i wcale nie przeczuwały obecności myśliwych, którzy zresztą ulokowali się pod wiatr. Była to chwila, której Harbert oczekiwał z dużym zainteresowaniem. Zastygł w napięciu, a Pencroff z wytrzeszczonymi oczami, z otwartymi ustami i wargami wyciągniętymi tak, jak gdyby za chwilę miał spróbować kawałka pieczystego, bał się nawet odetchnąć. A tymczasem kuraki spacerowały pomiędzy haczykami nie zwracając na nie szczególnej uwagi. Pencroff pociągnął lekko za liany i przynęta zaczęła się poruszać, jakby robaki były jeszcze żywe. Marynarz w tej chwili odczuwał na pewno silniejsze wzruszenie niż wędkarz, który nie widzi, jak pod wodą zbliża się jego zdobycz. Drgające robaki wzbudziły niebawem zainteresowanie ptaków, które rzuciły się na przynętę. Trzy cietrzewie, prawdopodobnie najbardziej żarłoczne, połknęły robaki razem z haczykami. Wówczas Pencroff nagłym szarpnięciem pociągnął wędki, a trzepotanie skrzydeł było dowodem, że ptaki dały się złapać. - Hura! - zawołał rzucając się na zdobycz i już miał ją w rękach. - Hura! – zawołał. Harbert zaklaskał w dłonie. Po raz pierwszy zdarzyło mu się widzieć łowienie ptaków na wędkę; marynarz skromnie stwierdził, że dla niego to nie pierwszyzna, a zresztą wynalezienie tego sposobu nie jest jego zasługą. - W każdym razie - dodał - w naszej obecnej sytuacji musimy być przygotowani na najróżniejsze rzeczy. Ptaki zostały powiązane za łapki; Pencroff, szczęśliwy, że nie musi wracać z pustymi rękami, i widząc, że dzień zaczyna się chylić ku końcowi, uznał, że czas iść już do domu. Kierunek był wyraźnie, wytyczony przez rzekę i należało jedynie trzymać się jej biegu; toteż już około godziny szóstej Harbert i Pencroff powrócili do Kominów. ROZDZIAŁ SIÓDMY Nab jeszcze nie powrócił. Refleksje reportera. Wieczerza. Zapowiada się zła noc. Straszliwa ulewa. Wymarsz w nocy. Walka z deszczem i wiatrem. O osiem mil od pierwszego obozowiska. Gedeon Spilett ze skrzyżowanymi na piersiach rękami stał nieruchomo na brzegu, patrząc w morze, które na wschodzie zlewało się w oddali z wielką, czarną chmurą, podnoszącą się szybko w górę. Dął silny wiatr i w miarę obniżania się słońca stawał się coraz zimniejszy. Niebo przybierało groźny wygląd, a pierwsze objawy wichury dawały się już wyraźnie odczuć. Harbert od razu wszedł do Kominów, Pencroff zaś zbliżył się do reportera. Spilett, pochłonięty myślami, nawet go nie zauważył. - Czeka nas ciężka noc, panie Spilett - zwrócił się do niego marynarz. - Deszcz i wiatr są tak silne, że petrele* [przyp.: Ptaki morskie, które lubią burze.] miałyby uciechę. Reporter odwrócił się i dopiero wtedy zauważył Pencroffa. Pierwsze jego słowa były: - W jakiej odległości od brzegu, pana zdaniem, uderzyła w balon fala, która porwała naszego towarzysza? Marynarz nie spodziewał się tego pytania. Toteż chwilę pomyślał, zanim powiedział: - Najwyżej w odległości dwóch kabli. - Ale co to jest ten kabel? - pytał dalej Gedeon Spilett. - Mniej więcej sto dwadzieścia sążni lub sześćset stóp. - A więc Cyrus Smith miałby utonąć najwyżej o tysiąc dwieście stóp od brzegu? - Coś koło tego - potwierdził Pencroff. - I to razem z psem? - Tak. - Gdyby nasz towarzysz istotnie miał ponieść śmierć - ciągnął dalej reporter - najdziwniejsze byłoby to, że pies zginął razem z nim i że ani ciało psa, ani zwłoki jego pana nie zostały wyrzucone na brzeg. - To nic dziwnego przy takim wzburzonym morzu - odparł marynarz. - Zresztą możliwe, że prądy zniosły ciało gdzieś dalej na brzeg. - A więc pan stanowczo uważa, że nasz towarzysz zginął w falach? - Tak uważam. - A ja uważam - upierał się Gedeon Spilett - nie lekceważąc pańskiego doświadczenia, że to równoczesne zniknięcie Cyrusa Smitha i Topa, żywych czy umarłych, ma w sobie coś niezrozumiałego i nieprawdopodobnego. - Chciałbym myśleć tak jak pan, panie Spilett - powiedział Pencroff. - Niestety, jestem przekonany, że jest inaczej. Po tych słowach marynarz poszedł do Kominów. Na palenisku płonął wesoły ogień. Harbert dorzucił naręcze suchego drzewa i ogień jasno oświetlił najciemniejsze zakamarki korytarza. Pencroff natychmiast zajął się wieczerzą. Doszedł do wniosku, że winna się składać z solidnego dania, gdyż wszyscy musieli podreperować nadwątlone siły. Wianki małych ptaszków pozostawiono na następny dzień, a tymczasem oskubano dwa cietrzewie, nadziano je na patyki i upieczono na ostrym ogniu. Była już godzina siódma po południu, a Nab nie wracał. Pencroff bardzo niepokoił się nieobecnością Murzyna. Obawiał się, czy nie spotkało go coś złego na tym nieznanym lądzie albo czy nieszczęsny Nab nie popełnił w przystępie rozpaczy jakiegoś szaleństwa. Harbert wyciągnął z nieobecności Murzyna wręcz odmienne wnioski. Według niego, jeżeli Nab nie wracał, to dlatego, że zaszły jakieś nowe okoliczności, które zmusiły go do przedłużenia poszukiwań. A każda nowa okoliczność mogła tylko wyjść na dobre inżynierowi. Dlaczegóż Nab miałby nie wrócić, gdyby nie zatrzymała go nowa nadzieja? Może znalazł jakieś wskazówki - odcisk stopy czy szczątki balonu - które pchnęły go na właściwy trop? Może szedł w tej chwili jakimś wyraźnym śladem? A może był już przy swoim panu?... Takie było rozumowanie młodego chłopca. Zwierzył się towarzyszom ze swoich myśli. Wysłuchali go, ale jedynie reporter zdawał się z nim zgadzać; natomiast Pencroff uważał, że Nab prawdopodobnie zabrnął w swoich poszukiwaniach dalej niż wczoraj i że po prostu nie zdążył jeszcze wrócić. Tymczasem Harbert, podniecony jakimiś przeczuciami, kilkakrotnie zrywał się, by wyjść na spotkanie Naba; jednakże Pencroff przekonał go, że to próżny wysiłek, gdyż w ciemnościach i w taką pogodę na pewno nie odnajdzie śladów: najlepiej więc zrobi jeżeli zaczeka. Gdyby Nab nie przyszedł do rana, wówczas Pencroff bez chwili wahania pójdzie go szukać razem z Harbertem. Gedeon Spilett poparł zdanie marynarza, że nie należy się rozłączać, wobec czego Harbert musiał zrezygnować ze swego projektu; z oczu jego jednak potoczyły się dwie wielkie łzy. Reporter nie mógł się powstrzymać, żeby nie uściskać szlachetnego chłopca. Pogoda stawała się coraz straszniejsza. Nad wybrzeżem rozszalał się z niezwykłą siłą południowo-wschodni wicher. Słychać było, jak opadające morze ryczy rozbijając się o przybrzeżne skały. Krople deszczu, rozpylone huraganem, unosiły się jak mgła, strzępy tej mgły przepływały nad brzegiem, a poruszane wodą głazy sprawiały taki hałas, jak gdyby ktoś wywracał wózki z kamieniami. Piasek, unoszony wichrem, mieszał się z gwałtowną ulewą; w powietrzu było tyleż piasku, co rozpylonej wody. Pomiędzy ujściem rzeki a ścianą skalną ścierały się przeciwne prądy powietrza, a jego masy, którym udało się wyrwać z tego malströmu, nie miały innego ujścia poza wąwozem, w głębi którego płynęła rzeka, i wdzierały się do niego z nieprzepartą siłą. Dym z ogniska, wtłoczony z powrotem przez wąski wylot, słał się nisko po ziemi i wypełniał korytarze tak, że nie można było w nich wysiedzieć. Toteż gdy tylko cietrzewie zostały upieczone, Pencroff wygasił ogień, pozostawiając jedynie parę rozżarzonych głowni w popiele. Była już ósma, a Nab nie wracał; teraz jednak można było przypuszczać, że zatrzymała go jedynie niepogoda i zmusiła do szukania schronienia w jakiejś rozpadlinie, gdzie oczekiwał końca nawałnicy lub przynajmniej świtu. W tych warunkach nie sposób było wyjść na jego spotkanie ani też próbować go odnaleźć. Na wieczerze jedynym daniem było pieczyste. Wszyscy zabrali się do niego z apetytem, mięso bowiem było wyborne. Najłapczywiej jedli Pencroff i Harbert, gdyż długa wycieczka, zaostrzyła niezmiernie ich apetyty. Potem każdy udał się na miejsce, gdzie spędził poprzednią noc. Harbert zasnął natychmiast obok marynarza wyciągniętego tuż przy ognisku. Na dworze noc stawała się coraz ciemniejsza, a równocześnie burza przybierała wprost zastraszające rozmiary. Zerwał się huragan, nie ustępując nawałnicy, która porwała jeńców z Richmondu i rzuciła ich tu, na ten skrawek lądu na Pacyfiku; takie wichry z deszczem, często występujące podczas zrównania dnia z nocą i powodujące wiele klęsk, szaleją ze szczególną siłą na tej olbrzymiej równinie wodnej, po której mogą hulać bez przeszkód. Nic dziwnego zatem, że wybrzeże zwrócone na wschód, a więc bezpośrednio narażone na działanie huraganu i na jego wściekłe podmuchy, było smagane z siłą, jakiej nie sposób opisać słowami. Na szczęście złomy skalne, tworzące Kominy, były dość mocne, pomimo że niektóre z wielkich bloków granitowych, niezbyt pewnie osadzone, jak gdyby drżały w posadach. Pencroff wyczuwał to wyraźnie; jego dłoń bowiem, oparta o skałę, lekko drgała. Na pocieszenie powtarzał sobie, zresztą zupełnie słusznie, że nie należy się obawiać, by ich tymczasowe schronisko miało się zawalić. A jednak słyszał, jak ze szczytu płaskowzgórza odrywały się kamienie, porwane podmuchem wiatru, i jak padały na brzeg. Niektóre z nich, rzucone z wysoka, uderzały o górną część Kominów i rozbijały się na drobne odłamki. Dwa razy marynarz wstawał i czołgał się do wylotu korytarza, aby popatrzeć, co się dzieje na zewnątrz; ponieważ owe obsunięcia głazów były jednak nieznaczne i nie przedstawiały żadnego niebezpieczeństwa, powracał na swoje miejsce przy ognisku, w którym rozżarzone węgielki trzaskały w popiele. Pencroff czołgał się do wylotu korytarza. Harbert spał mocno pomimo wściekłych podmuchów huraganu, huków nawałnicy i grzmotów. Wreszcie sen ogarnął także i Pencroffa, gdyż życie na morzu oswoiło go z wszelkimi burzami. Jedynie Gedeon Spilett nie mógł zasnąć, trapiony niepokojem; robił sobie wyrzuty, że nie poszedł razem z Nabem. Nie opuściła go jeszcze nadzieja. Przeczucia, które wzburzyły Harberta, jemu także nie dawały spokoju. Myśl jego biegła do Naba. Dlaczego nie powrócił? Reporter kręcił się na swym posłaniu z piasku, nie zwracając prawie żadnej uwagi na walkę żywiołów. Niekiedy oczy jego, zmorzone zmęczeniem, zamykały się na chwilę, ale natychmiast otwierał je pod wpływem jakiejś nagłej myśli. Tak mijała noc. Około drugiej Pencroff, pogrążony w mocnym śnie, poczuł, że ktoś nim gwałtownie szarpie. - Co się stało? - zawołał budząc się i przytomniejąc z szybkością właściwą marynarzom. Pochylony nad nim reporter powtarzał: - Proszę posłuchać, Pencroff, proszę posłuchać! Marynarz wytężył słuch, ale nie dosłyszał nic poza szumem wichru. - To wiatr - powiedział. - Nie - odrzekł Gedeon Spilett nasłuchując na nowo - wydało mi się, że słyszę... - Co? - Szczekanie psa! - Psa? - zawołał Pencroff zrywając się na równe nogi. - Tak... szczekanie... - To niemożliwe - odparł marynarz. - A zresztą, w tym ryku nawałnicy... - O, teraz... Słychać znowu... - odezwał się reporter. Pencroff nasłuchiwał uważnie i rzeczywiście, gdy wiatr uspokoił się na chwilę, wydało mu się, że słyszy w oddali szczekanie. - I cóż? - wykrztusił reporter ściskając dłoń marynarza. - Tak... Tak... - mruczał Pencroff. - Top! Top! - krzyknął Harbert, który właśnie się zbudził. Wszyscy trzej rzucili się ku wyjściu. Z wielkim trudem udało się im wydostać na zewnątrz, gdyż wiatr wpychał ich z powrotem; wreszcie jakoś się wygramolili, musieli jednak opierać się o skały, ażeby ustać na nogach. Wiało tak potężnie, że nie mogli ze sobą rozmawiać. Dookoła panowały nieprzeniknione ciemności; morze, niebo i ziemia pogrążone były w gęstym mroku. Znikąd nie dobiegał najmniejszy odblask. Przez parę minut reporter i jego towarzysze stali tak przytłoczeni wichrem, przemoczeni ulewą, z oczami pełnymi piasku. Potem, gdy nawałnica uciszyła się na chwilę, usłyszeli znów szczekanie dolatujące z dość daleka. Było to na pewno szczekanie Topa! Ale czy pies był sam, czy jeszcze z kimś? Prawdopodobnie sam, bo gdyby Nab odnalazł Topa, przybiegłby do Kominów. Marynarz, który na próżno krzyczał coś do ucha reportera, uścisnął mu znacząco rękę, jakby mówiąc: „Proszę zaczekać”, i wrócił do schroniska. Po chwili wyszedł trzymając w ręku płonącą wiązkę chrustu; rzucił ją przed siebie i zagwizdał przeraźliwie. Na to jak gdyby oczekiwane hasło szczekanie przybliżyło się i niebawem do korytarza wpadł pies, a za nim Pencroff, Harbert i Gedeon Spilett. Na to jak gdyby oczekiwane hasło szczekanie przybliżyło się. Dorzucono do ognia naręcze suchych drew i jasny płomień oświetlił Kominy. - Top! - zawołał Harbert. Tak, to był Top, wspaniały pies rasy anglonormandzkiej, który odziedziczył po swoich przodkach rącze nogi i niezawodny węch - nieodzowne cechy psa gończego. Był to pies inżyniera Cyrusa Smitha. Ale Top był sam! Nie było przy nim ani jego pana, ani Naba! W jaki sposób jednak instynkt mógł go zaprowadzić aż do Kominów, gdzie nigdy nie był? Wydawało się to niepojęte, zwłaszcza w tak ciemną noc i podczas takiej ulewy! A co ciekawsze, Top nie był ani zziajany, ani zmęczony, ani nawet powalany błotem czy piaskiem!... Harbert przyciągnął go do siebie i ujął w dłonie jego łeb. Pies pozwalał na pieszczoty i ocierał się karkiem o ręce chłopca. - Skoro odnalazł się pies, to i pan musi się także odnaleźć - oświadczył reporter. - Daj Boże! - odrzekł Harbert. - Chodźmy! Top nas poprowadzi! Pencroff nie oponował. Czuł wyraźnie, że przybycie psa może obalić jego przypuszczenia. - W drogę! - zawołał. Marynarz starannie okrył węgielki popiołem. W popiół wsadził parę kawałków drzewa, ażeby ogień nie wygasł do chwili powrotu rozbitków. Pies wybiegł pierwszy, jakby zachęcając ich cichym poszczekiwaniem; toteż marynarz zebrał szybko resztki jedzenia i wybiegł z reporterem i Harbertem z Kominów. Ulewa szalała z niezwykłą wściekłością i chyba wówczas właśnie osiągnęła największe nasilenie. Księżyc był w tym czasie na nowiu i przez chmury nie przedzierała się ani odrobina światła. Trudno było trzymać się prostej linii, toteż wszyscy zdali się na instynkt Topa; było to w tej sytuacji jedyne wyjście. Reporter z Harbertem szli tuż za psem, marynarz zamykał pochód. Nie mogli zamienić ze sobą ani jednego słowa. Deszcz nie był rzęsisty, gdyż pod wpływem wściekłych uderzeń huraganu zamieniał się w pył wodny. Jedna tylko okoliczność była korzystna dla marynarza i jego towarzyszy. Mianowicie wiatr dął z kierunku południowowschodniego, popychał ich więc od tyłu. Ciskany wichrem piasek nie sprawiał im zbytniej przykrości, osypywał bowiem plecy i nie mógł przeszkodzić w marszu, pod warunkiem nieoglądania się za siebie. W rezultacie szli niekiedy szybciej nawet, niż zamierzali, i musieli przyśpieszać kroku, żeby nie dać się przewrócić. Zresztą nadzieja podwajała ich siły. Teraz szli już wzdłuż wybrzeża, a nie na chybił trafił. Nie wątpili, że Nab odnalazł swego pana i że wysłał do nich wiernego psa. Ale czy inżynier żył i czy Nab nie wzywał swych towarzyszy po to tylko, by oddali ostatnią posługę nieszczęsnemu Smithowi? Gdy minęli szczerbę w urwistym brzegu, od której przezornie się odsunęli, zatrzymali się, ażeby nabrać tchu. Załamek skały chronił ich przed wiatrem; musieli tu odpocząć po kwadransie tego marszu, a właściwie biegu. Teraz, gdy można już było słyszeć się wzajemnie, chłopiec wymówił imię Cyrusa Smitha! Top szczeknął parę razy, jak gdyby chciał powiedzieć, że jego pan jest uratowany. - Uratowany, prawda? - powtarzał Harbert. - Co, Top, uratowany? Pies szczekał, jakby odpowiadał twierdząco. Ruszyli w dalszą drogę. Było około pół do trzeciej nad ranem. Zaczął się przypływ, a fala, pędzona wiatrem, zapowiadała się groźnie. Potężne bałwany z hukiem rozbijały się o skały podwodne i nacierały na nie z taką siłą, że najprawdopodobniej przewalały się ponad wysepką, która była zupełnie niewidoczna. Ta długa grobla nie zabezpieczała już brzegu narażonego bezpośrednio na napór fal z pełnego morza. Gdy tylko marynarz z towarzyszami oddalili się od szczerby w ścianie skalnej, wiatr zaatakował ich z niezwykłą furią. Zgięci, odwróceni tyłem do wiatru, szli szybko za Topem, a pies bez wahania wybierał właściwy kierunek. Zawrócili na północ, mając po prawej stronie nie kończące się grzebienie spienionych fal, bijących o brzegi z ogłuszającym hałasem, po lewej zaś - okrytą mrokiem okolicę, w której nie można się było zorientować. Wyczuwali jedynie, że teren musiał być raczej płaski, gdyż huragan przelatywał teraz nad nimi i nie zawracał, co niewątpliwie miałoby miejsce, gdyby natrafił na jakąś ścianę skalną. Do czwartej nad ranem przebyli około pięciu mil. Chmury uniosły się w górę i nie wlokły się już po ziemi jak przedtem. W powietrzu było mniej wilgoci, a wiatr, wciąż jeszcze bardzo silny, stał się suchy i znacznie zimniejszy. W swych niezbyt ciepłych ubraniach Pencroff, Harbert i Spilett cierpieli bardzo z powodu zimna, ale z ust ich nie wydobyła się najmniejsza nawet skarga. Byli zdecydowani iść za Topem tam, dokąd zaprowadzi ich to mądre zwierzę. Około piątej zaczęło świtać. Najpierw w górze, gdzie mgły nie były tak gęste, zarysowały się szarawe kontury chmur, a potem, pod matowym pasem nieboskłonu, jaśniejszą linią wynurzyło się na widnokręgu morze. Grzebienie fal nabrały jakichś płowych odblasków, a piana znów stała się biała. Równocześnie po lewej stronie wyłoniły się z mroku strome części wybrzeża odcinające się szarą plamą od czarnego tła. O szóstej rozwidniło się zupełnie. Chmury mknęły z zawrotną szybkością na dość znacznej wysokości. Rozbitkowie byli już o jakieś sześć mil od Kominów. Szli zupełnie płaskim wybrzeżem, zakończonym od strony morza linią skał; teraz, po przypływie, sterczały z wody tylko ich wierzchołki. Na lewo rozciągało się piaszczyste pustkowie, a monotonię jego przerywały od czasu do czasu wydmy porośnięte ostami. Brzeg był niski i jedyną osłonę od strony oceanu stanowił dość nieregularny łańcuch pagórków. Gdzieniegdzie widać było wątłe drzewka pochylone na zachód, z konarami rosnącymi w tym samym kierunku. Daleko na południowym zachodzie wynurzał się półkolisty skraj lasu. W tym momencie Top zaczął zdradzać niewątpliwie podniecenie. Biegł naprzód, wracał do marynarza i jak gdyby zachęcał go do przyspieszenia kroku. W pewnej chwili opuścił brzeg i bez wahania wbiegł między wydmy. Wszyscy poszli za nim. Okolica robiła wrażenie pustyni. Wokół nie było widać żywego ducha. Bezładnie rozrzucone wydmy tworzyły jakby miniaturową Szwajcarię z piasku i trzeba było naprawdę niezawodnego instynktu, żeby wśród nich nie zabłądzić. W pięć minut po zejściu z wybrzeża reporter wraz z towarzyszami stanęli przed jamą wydrążoną w zboczu jednej z wydm. Top zatrzymał się i zaszczekał radośnie. Spilett, Harbert i Pencroff weszli do środka. Klęczał tam Nab przy nieprzytomnym człowieku leżącym na posłaniu z trawy... Człowiekiem tym był inżynier Cyrus Smith. Człowiekiem tym był inżynier. ROZDZIAŁ ÓSMY Czy Cyrus Smith żyje? Opowiadanie Naba. Ślady na piasku. Pytanie nie do rozstrzygnięcia. Pierwsze słowa Cyrusa Smitha. Odciski stóp. Powrót do Kominów. Rozpacz Pencroffa. Nab nie poruszył się. Marynarz rzucił tylko jedno słowo: - Żyje? Nab nie odpowiedział. Gedeon Spillet i Pencroff zbledli, Harbert załamał ręce i stanął jak wryty. Jedno było oczywiste: nieszczęsny Murzyn, pochłonięty rozpaczą, nie zauważył swoich towarzyszy i nie dosłyszał pytania marynarza. Reporter ukląkł obok nieruchomego ciała, rozpiął ubranie na piersi inżyniera i przyłożył do niej ucho. Wiekiem wydawały się chwile, w czasie których usiłował uchwycić najsłabsze bodaj bicie serca. Nab wyprostował się i skierował przed siebie błędny wzrok. Na twarzy jego malowała się rozpacz. Wyczerpany zmęczeniem i zdruzgotany bólem, Nab był nie do poznania. Po długim, uważnym nasłuchiwaniu Gedeon Spilett podniósł się i powiedział: - Żyje! Z kolei Pencroff ukląkł przy Cyrusie Smithie; uchem pochwycił parę uderzeń serca, wargami zbliżonymi do ust inżyniera - lekki oddech. Reporter skinął na Harberta i chłopiec natychmiast pobiegł szukać wody. O jakieś sto kroków natrafił na sączący się przez piaski, przejrzysty strumyk, prawdopodobnie zasilony wczorajszym deszczem. Ale w co nabrać wody? Na piasku nie było nawet muszelki! Chłopiec zmoczył więc w strumyku chustkę i biegiem wrócił do groty. Na szczęście mokra chustka wystarczyła Spilettowi, gdyż chciał on jedynie zwilżyć wargi inżyniera. Zimna woda odniosła prawie natychmiastowy skutek. Z piersi Cyrusa wydarło się westchnienie, a obecnym zdawało się, że usiłował nawet wymówić parę słów. - Uratujemy go - odezwał się reporter. Słysząc te słowa, Nab nabrał otuchy. Zdjął ze swego pana ubranie, aby stwierdzić, czy na ciele nie ma jakiejś rany. Ale nigdzie, ani na głowie, ani na tułowiu, ani na kończynach, nie widać było żadnych śladów uderzeń ani nawet zadrapań; zważywszy, że Cyrus Smith musiał toczyć się po głazach, było to co najmniej zastanawiające. Nawet na dłoniach nie znać było żadnych śladów i doprawdy trudno było sobie wytłumaczyć, w jaki sposób inżynier, przebywając pas raf, nie odniósł żadnych obrażeń. Ale ta sprawa wyjaśni się później. Gdy Cyrus Smith będzie już mógł mówić, wówczas sam opowie, jak to wszystko się stało. Teraz trzeba go było przywrócić do życia. Przypuszczając, że najszybciej pomoże rozcieranie, wzięto się do tego niezwłocznie, używając bluzy marynarza. Inżynier, rozgrzany energicznym masażem, poruszył lekko ramionami, a oddech jego stał się bardziej równomierny. Człowiek ten konał z wyczerpania i na pewno, gdyby nie przybycie reportera i towarzyszy, los jego byłby przesądzony. - A więc myślałeś, że twój pan nie żyje? - zapytał Naba marynarz. - Tak, myślałem, że umarł - przyznał Nab - i gdyby Top was nie odnalazł, gdybyście tu nie przyszli, byłbym pogrzebał swego pana i sam padł trupem na jego grobie. Oto jak niewiele brakowało do śmierci Cyrusa Smitha! Uspokojony Nab opowiedział, co się z nim działo. Poprzedniego dnia, gdy tylko o świcie opuścił Kominy, udał się w kierunku północnym i doszedł do tej części wybrzeża, gdzie był poprzednio. Tutaj - jak sam przyznał - bez najmniejszej nadziei szukał na brzegu wśród skał i na piasku jakiegoś bodaj najmniejszego śladu, który by go naprowadził na trop. Szczególnie uważnie zbadał tę część lądu, dokąd nie sięga przypływ, gdyż na samym brzegu przypływy i odpływy musiały zmyć wszelkie ślady. Nab nie miał nadziei, że odnajdzie swego pana przy życiu. Poszukiwał właściwie jego zwłok po to, by je pogrzebać własnymi rękami. Szukał długo, lecz wysiłki jego pozostały bezowocne. Wydawało się, że tego pustynnego brzegu nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Muszelki, których woda nie mogła dosięgnąć - a było ich powyżej linii przypływu miliony - leżały nietknięte. Ani jedna muszelka nie była zgnieciona. Na przestrzeni dwustu czy czterystu jardów* [przyp.: Amerykańska jednostka długości równa 0.9144 metra.] nie widać było żadnego śladu, ani świeżego, ani dawnego. Wobec tego Nab postanowił iść jeszcze kilka mil brzegiem. Być może, prądy zniosły ciało gdzieś dalej. Gdy jakieś zwłoki pływają w pobliżu niskiego brzegu, rzadko się zdarza, by fala nie wyrzuciła ich prędzej czy później. Nab wiedział o tym i chciał zobaczyć swego pana po raz ostatni! - Przeszedłem jeszcze ze dwie mile brzegiem, przeszukując skały podwodne, które wynurzyły się w czasie odpływu; już utraciłem wszelką nadzieję, gdy wczoraj, około piątej po południu, dostrzegłem na piasku odciski stóp. - Odciski stóp?! - wykrzyknął Pencroff. - Tak - potwierdził Nab. - I te ślady zaczynały się tuż przy rafach? - zapytał reporter. - Nie - odparł Nab - dopiero od miejsca, dokąd nie sięga przypływ, gdyż ślady bliższe raf były zmyte. - Mów dalej, Nabie - zachęcał Gedeon Spilett. - Gdy zobaczyłem te ślady, o mało nie oszalałem z radości. Ślady były bardzo wyraźne i wiodły w kierunku wydm. Blisko ćwierć mili szedłem za nimi, a właściwie biegłem, uważając jednak, by ich nie zatrzeć. Po pięciu minutach, gdy już zapadał zmrok, usłyszałem szczekanie psa. To był Top i on zaprowadził mnie tutaj, do mego pana! Nab opowiedział na koniec, jak wielką była jego rozpacz, gdy znalazł nieruchome ciało. Usiłował pochwycić bodaj najmniejsze oznaki życia! Teraz, gdy znalazł swego pana, chciał, by Cyrus Smith żył! Wszelkie jego wysiłki były jednak daremne! Pozostało mu jedynie oddać ostatnią posługę człowiekowi, którego tak kochał! Wtedy pomyślał o swoich towarzyszach. Będą chcieli, prawdopodobnie, po raz ostatni zobaczyć nieszczęsnego inżyniera. Spojrzał na Topa. Czy nie można zaufać sprytowi wiernego zwierzęcia? Nab kilka razy wymówił nazwisko reportera, gdyż spośród towarzyszy inżyniera jego to znał Top najlepiej. Potem wskazał na południe i pies pomknął w tę stronę. Wiemy już, w jaki sposób pies, wiedziony instynktem, dotarł do Kominów, gdzie przecież nigdy dotąd nie był. Towarzysze Naba słuchali jego opowiadania z najwyższym zainteresowaniem. Nie umieli sobie wytłumaczyć, dlaczego Cyrus Smith po walce, jaką musiał stoczyć, żeby wydostać się z odmętów i przebyć linię raf, nie miał na ciele najmniejszego zadraśnięcia. Nie mogli także zrozumieć, w jaki sposób inżynier mógł przebyć przestrzeń wynoszącą powyżej mili, ażeby dotrzeć do groty zagubionej wśród wydm piaszczystych. - A więc, Nabie, to nie ty przyniosłeś tutaj swego pana? - Nie, to nie ja - odparł Nab. - Jest oczywiste, że pan Smith przyszedł tu sam - stwierdził Pencroff. - Może oczywiste, ale równocześnie nie do wiary - zauważył Gedeon Spilett. To wszystko mógł wytłumaczyć tylko inżynier osobiście. Należało zatem czekać, aż odzyska mowę. Na szczęście powoli wracało weń życie. Nacierania przywróciły szybsze krążenie krwi. Cyrus Smith znów poruszył rękami, potem głową i znów wyszeptał kilka niezrozumiałych słów. Pochylony nad nim Nab wymawiał jego imię, ale inżynier prawdopodobnie go nie słyszał i nie otwierał oczu. Jedyną oznaką życia były ruchy, natomiast zmysły pozostawały w uśpieniu. Pencroff bardzo żałował, że nie można rozniecić ognia, gdyż jak na złość zapomniał wziąć ze sobą spopielonego płótna, a przecież łatwo można by je zapalić krzesząc iskrę z kamienia. W kieszeniach inżyniera nie znaleziono nic, z wyjątkiem zegarka w kieszonce kamizelki. Należało zatem przenieść Cyrusa Smitha do Kominów, i to jak najszybciej. Wszyscy byli tego samego zdania. Tymczasem zabiegi, jakim poddano inżyniera, nadspodziewanie szybko doprowadziły go do przytomności. Woda, którą zwilżano jego wargi, ożywiała go pomału. Pencroff wpadł na pomysł dodania do wody odrobiny sosu wyciśniętego z pieczonych ptaków, które przyniósł ze sobą. Harbert, pobiegłszy aż na brzeg morza, przyniósł stamtąd dwie duże muszle dwuskorupowe. Marynarz przyrządził coś w rodzaju mikstury i wlał ją inżynierowi do ust. Wreszcie Cyrus Smith otworzył oczy. Nab i reporter pochylili się nad nim. - Mój pan! Mój pan! - wołał Nab. Inżynier usłyszał go. Poznał Naba i Spiletta, potem dwóch pozostałych towarzyszy i leciutko uścisnął ich dłonie. Jego usta wyszeptały parę słów. Były to zapewne te same słowa, które już przedtem usiłował wymówić. Świadczyły one o tym, jakie to myśli nurtowały go nawet wówczas, gdy znajdował się w tak pożałowania godnym stanie. Tym razem wszyscy rozumieli. - Wyspa czy kontynent? - wyszeptał. - Ach! - zawołał Pencroff, a ten okrzyk wyrwał mu się mimo woli. - Do wszystkich diabłów, co nas to obchodzi, aby tylko pan żył, inżynierze! Wyspa czy kontynent? Zobaczy się później! Inżynier skinął potakująco głową i zapadł w drzemkę.Wszyscy zachowywali się cicho, by nie mącić jego snu, a reporter zajął się natychmiast sprawą przeniesienia inżyniera w jak najwygodniejszy dlań sposób. Nab, Pencroff i Harbert wyszli z groty i skierowali się w stronę wysokiej wydmy, na której rosło parę rachitycznych drzewek; po drodze marynarz nie mógł się uspokoić i wciąż powtarzał: - Wyspa czy kontynent! Myśleć o tym, kiedy się ledwo dyszy! Co za człowiek! Gdy weszli na szczyt wydmy, Pencroff i obaj jego towarzysze, nie mając żadnych innych narzędzi oprócz własnych rąk, obłamali grubsze gałęzie z dość nędznego drzewka, będącego gatunkiem karłowatej, wyniszczonej przez wiatry sosny nadmorskiej; następnie zrobili z tych gałęzi nosze, na których, po narzuceniu liści i trawy, można było przenieść inżyniera. Wszystko to trwało jakieś czterdzieści minut. Zbliżała się dziesiąta rano, gdy marynarz, Nab i Harbert powrócili do Cyrusa Smitha, przy którym czuwał Gedeon Spilett. Inżynier budził się właśnie ze snu, a właściwie ze stanu odrętwienia, w jakim go znaleźli. Policzki jego, powleczone dotychczas trupią białością, zaróżowiły się lekko. Uniósł się nieco i popatrzył wokół siebie, jak gdyby pytając, gdzie się znajduje. - Czy może mnie pan słuchać bez zmęczenia, Cyrusie? - zapytał reporter. - Tak - odpowiedział inżynier. - A ja myślę - odezwał się marynarz - że pan Smith będzie jeszcze lepiej słuchał po zjedzeniu tego sosu z cietrzewi, gdyż to są cietrzewie, panie Cyrusie - dodał podając mu sos, do którego tym razem dołożył parę kawałeczków mięsa. Cyrus Smith zjadł trochę pieczystego. Resztki podzielili pomiędzy siebie jego towarzysze, którzy byli bardzo głodni i uważali, że takie śniadanie jest stanowczo zbyt skąpe. - Nic nie szkodzi - pocieszał marynarz - obfitsze pożywienie czeka na nas w Kominach; musi pan wiedzieć, panie Cyrusie, że mamy tam na południu dom z pokojami, posłaniami i paleniskiem, a w spiżarni parę tuzinów ptaszków, które Harbert nazywa pilikami. Nosze są gotowe i gdy tylko będzie się pan czuł na siłach, przetransportujemy pana do naszego mieszkania. - Dziękuję, przyjacielu - odpowiedział inżynier - za godzinę lub dwie będziemy mogli wyruszyć... A teraz proszę mówić, Spilett. Reporter opowiedział wszystko, co zaszło dotychczas. Mówił o wydarzeniach, których inżynier nie mógł znać, o katastrofie, balonu, o wylądowaniu na nieznanej ziemi, która wydawała się pustynną, bez względu na to, czy była wyspą, czy kontynentem, o odkryciu Kominów, o poszukiwaniach inżyniera, o przywiązaniu Naba, o tym, co zawdzięczali zmyślności wiernego Topa. - A więc - zapytał Cyrus Smith słabym jeszcze głosem - nie znaleźliście mnie na brzegu? - Nie - odparł reporter. - I to nie wy przenieśliście mnie do tej groty? - Nie. - Jaka jest odległość tej groty od raf? - Mniej więcej pół mili - poinformował go Pencroff. - Pan jest zdziwiony, panie Cyrusie, ale my sami jesteśmy nie mniej zdumieni, że znaleźliśmy pana właśnie tutaj. - Istotnie - powiedział inżynier; zaczął się ożywiać i interesować szczegółami opowiadania. - Istotnie, to jest bardzo dziwne! - Ale czy mógłby pan nam powiedzieć, co się z panem działo po tym, gdy został pan porwany przez falę? - zapytał marynarz. Cyrus Smith zaczął sobie przypominać. Wiedział niewiele. Fala porwała go z siatki balonu. Początkowo zanurzył się na kilka sążni. Gdy wypłynął na powierzchnię morza, wyczuł w półmroku, że jest przy nim jakaś żywa istota. Był to Top, który rzucił mu się na ratunek. Gdy inżynier spojrzał do góry, nie dostrzegł już balonu; statek powietrzny, uwolniony od ciężaru jego osoby i psa, pomknął jak strzała. Smith znajdował się wśród wzburzonych fal, w odległości co najmniej pół mili od brzegu. Płynął zawzięcie, usiłując walczyć z falami. Top podtrzymywał go za ubranie; nagle wpadli w gwałtowny prąd, który odepchnął ich na północ, i po półgodzinnych wysiłkach inżynier poszedł na dno, pociągając za sobą psa. Co się działo z nim od tego momentu aż do chwili, kiedy znalazł się w ramionach swoich przyjaciół - nie pamiętał. - A jednak - przerwał mu Pencroff - morze musiało pana wyrzucić na brzeg i miał pan dość sił, żeby dobrnąć aż tutaj, gdyż Nab znalazł przecież odciski pana stóp! - Tak... musiałem - potwierdził zamyślony inżynier. - A nie napotkaliście śladów ludzkich istot na tym wybrzeżu? - Nie - odpowiedział reporter. - Zresztą, gdyby w tym czasie znalazł się przypadkowo jakiś zbawca, to dlaczego wydarłszy pana morzu miałby go potem porzucić? - Ma pan rację, drogi Spilett. Powiedz no mi, Nabie - dodał inżynier zwracając się do swojego służącego - czy to nie ty... czy nie miałeś jakiejś chwili zamroczenia... i wtedy... Nie, to absurd... Czy pozostał jeszcze jakiś z tych śladów? - zapytał Cyrus Smith. - Tak, panie - odpowiedział Nab - o, tu przy wejściu, po drugiej stronie wydmy, w miejscu osłoniętym od wiatru i deszczu. Inne ślady zatarta ulewa. - Pencroff - odezwał się Cyrus Smith - niech pan weźmie moje buty i popatrzy, czy dobrze pasują do śladów. Marynarz wykonał prośbę inżyniera. Nab poprowadził go wraz z Harbertem do miejsca, gdzie były ślady, a tymczasem Cyrus Smith zwierzał się reporterowi: - Zaszły tu jakieś zupełnie niezrozumiałe wypadki. - Istotnie - potwierdził Gedeon Spilett. - Ale nie będziemy się w tej chwili nad tym głowili, drogi Gedeonie, porozmawiamy później. Po chwili wrócił marynarz wraz z Nabem i Harbertem. Nie było żadnej wątpliwości - buty inżyniera dokładnie pasowały do zachowanych śladów. A zatem pozostawił je na piasku Cyrus Smith. - A więc to ja uległem halucynacji, to ja miałem zamroczenie, o które posądzałem Naba. Prawdopodobnie szedłem jak lunatyk, nie zdając sobie sprawy z tego, że idę, a pies instynktownie przyprowadził mnie tutaj po wyratowaniu mnie z morza. Chodź, Top, chodź, mój piesku! Olbrzymie zwierzę szczekając rzuciło się do swego pana, a ten nie szczędził mu pieszczot. Trzeba przyznać, że nie można było w inny sposób wytłumaczyć okoliczności wyratowania Cyrusa Smitha i całą zasługę przypisano Topowi. Koło południa Pencroff zapytał Cyrusa Smitha, czy można go już przenieść; zamiast odpowiedzi inżynier podniósł się wielkim wysiłkiem woli. Musiał jednak wesprzeć się na marynarzu, gdyż inaczej byłby upadł. Musiał jednak wesprzeć się na marynarzu. - Dobra jest, dobra jest - powiedział Pencroff - proszę podać lektykę pana inżyniera. Przyniesiono nosze. Przeplecione gałęzie zostały pokryte mchem i trawą. Ułożono na nich Cyrusa Smitha; Pencroff z Nabem wzięli nosze z obu końców i pochód skierował się w stronę brzegu. Mieli do przebycia osiem mil, ale ponieważ nie można było posuwać się szybko i należało się liczyć z częstymi postojami, na dojście do Kominów trzeba było przewidzieć co najmniej sześć godzin. W dalszym ciągu dął silny wiatr, ale na szczęście deszcz ustał. Leżąc na noszach inżynier uniósł się lekko na łokciu i obserwował wybrzeże, kierując wzrok przede wszystkim w stronę lądu. Patrzył nie mówiąc nic, a w pamięci jego utrwalała się rzeźba terenu wraz z jego nierównościami, lasami i bogactwami naturalnymi. Jednakże po dwóch godzinach drogi zmęczenie go zmogło i zasnął ponownie. Zasnął ponownie na noszach. Po przeszło pięciu godzinach marszu mały oddziałek dobrnął do urwiska, a nieco później do Kominów. Zatrzymano się i ustawiono nosze na piasku; Cyrus Smith spał tak mocno, że się nie obudził. Pencroff stwierdził z najwyższym zdumieniem, że wczorajsza ulewa zmieniła wygląd okolicy. Utworzyły się duże osypiska. Na brzegu leżały całe bloki skalne, a gruby dywan porostów morskich i różnych wodorostów pokrywał wybrzeże. Można było poznać, że fale przelewające się przez wysepkę dochodziły aż do stóp olbrzymiej, granitowej ściany. Przed otworem prowadzącym do Kominów głęboko podmyta ziemia świadczyła, że napór fal musiał być tutaj wielki. Pencroff tknięty złym przeczuciem rzucił się do pieczary. Wybiegł stamtąd natychmiast i stanął jak wryty patrząc na towarzyszy... Ogień wygasł. Zalany popiół przemienił się w kupę szlamu. Zniknęło spalone płótno, mające służyć za hubkę. Morze wtargnęło do wnętrza pieczary i zniszczyło całe urządzenie Kominów. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Cyrus jest z nami. Starania Pencroffa. Tarcie drzewa. Wyspa czy kontynent? Plany inżyniera. W jakim punkcie Pacyfiku? W gęstwinie leśnej. Pinia. Polowanie na kapibarę. Upragniony dym. Pencroff w kilku słowach zorientował swoich towarzyszy w sytuacji. Wydarzenie, które mogło okazać się tragiczne w skutkach - takie przynajmniej było zdanie marynarza - wywarło na każdym ze słuchaczy inne wrażenie. Nab tak był pochłonięty radością z powodu odzyskania swojego pana, że nawet nie słuchał, a przynajmniej nie przejmował się zupełnie tym, co mówił Pencroff. Harbert natomiast do pewnego stopnia podzielał obawy marynarza. Co zaś do reportera, to w odpowiedzi na słowa Pencroffa odezwał się po prostu: - Na Boga, Pencroff, jest mi to zupełnie obojętne. - Ale powtarzam panu, że nie mamy ognia! - Phi! - Ani możności rozpalenia go ponownie. - Ba! - A jednak, panie Spilett... - A czyż Cyrus nie jest z nami? - zapytał reporter. - Czy nasz inżynier nie żyje? Na pewno znajdzie sposób, żeby rozpalić ogień. - Ale czym? - A niczym! Co miał na to odrzec Pencroff? Nie odpowiedział nic, gdyż w głębi duszy podzielał zaufanie, jakim towarzysze darzyli Cyrusa Smitha. Inżynier był dla nich mikrokosmosem, skarbnicą wszelkiej wiedzy ludzkiej, człowiekiem o najwyższej inteligencji. Lepiej było znaleźć się z Cyrusem na bezludnej wyspie niż bez Cyrusa w najbardziej uprzemysłowionym mieście Stanów Zjednoczonych. Przy nim nie mogło braknąć niczego. Przy nim nie można było stracić nadziei. Gdyby ktoś powiedział tym poczciwcom, że wybuch wulkanu zniszczy ziemię pod ich stopami, że ta ziemia zapadnie się w odmęty Pacyfiku, odpowiedzieliby z zimną krwią: „Cyrus jest z nami, zwróćcie się do Cyrusa!” Teraz jednak inżynier znajdował się w stanie zupełnego wyczerpania i w chwili obecnej nie można było skorzystać z jego pomysłowości. Kolacja więc musiała być bardzo skromna. Mięso cietrzewi już zjedzono i nie było żadnej możliwości, aby cokolwiek upiec. Zresztą pozostawione na zapas piliki zniknęły. Trzeba było coś wymyślić. Przede wszystkim przeniesiono Cyrusa Smitha do środkowego korytarza. Tam udało się urządzić dla niego posłanie z mniej lub bardziej suchych porostów i wodorostów. Jedynie głęboki sen, w który zapadł inżynier, mógł szybko przywrócić mu siły, i to skuteczniej niż najobfitsze pożywienie. Zbliżała się noc, a wraz z nią, wskutek zmiany kierunku wiatru na północno-wschodni, temperatura znacznie się obniżyła. Ponieważ woda zniszczyła przegrody postawione przez Pencroffa w niektórych miejscach korytarzy, powstały znów przeciągi, wskutek czego Kominy stały się prawie niezdatne do zamieszkania. Inżynier dotkliwie odczułby zimno, gdyby jego towarzysze nie pozdejmowali z siebie kurtek i bluz i nie nakryli go troskliwie. Tego wieczora kolacja składała się z niezastąpionych litodomów, których całe masy nazbierali na brzegu Harbert i Nab. Tym razem jednakże chłopiec dodał do mięczaków trochę wodorostów jadalnych; znalazł je na wyższych skałach, dokąd morze sięgało tylko w czasie wielkich przypływów. Wodorosty te, należące do gatunku morszczyn, stanowią rodzaj gronorostów i po wysuszeniu tworzą substancję galaretowatą, bogatą w składniki odżywcze. Reporter i jego towarzysze zjedli sporą ilość litodomów, a potem ssali gronorosty, które okazały się zupełnie znośne w smaku; trzeba zaznaczyć, że na wybrzeżach azjatyckich wodorosty te stanowią ważną część składową pożywienia tubylców. - Mimo wszystko już najwyższy czas, żeby pan Cyrus nam pomógł - orzekł marynarz. Tymczasem ziąb stawał się coraz bardziej przejmujący, a niestety nie było żadnego sposobu, żeby się rozgrzać. Marynarz na dobre zirytowany usiłował wszelkimi sposobami rozpalić ogień. Pomagał mu w tym Nab. Znalazł trochę suchego mchu i uderzając kamieniem o kamień, wykrzesał iskrę; jednak mech nie był dostatecznie łatwopalny i nie zajął się, zresztą iskry, które były tylko rozżarzonymi odpryskami krzemienia, nie miały własności iskier ulatujących ze stali w zwykłym krzesiwie. Usiłowania te więc spełzły na niczym. Następnie Pencroff, aczkolwiek bez cienia wiary w to, co robi, próbował pocierać o siebie dwa kawałki drzewa, tak jak to robią dzicy. Na pewno energia zużyta w tym celu przez niego i przez Naba, zamieniona na ciepło, wystarczyłaby na doprowadzenie do wrzenia kotła parowca. Rezultatu jednak nie było żadnego. Wprawdzie kawałki drzewa rozgrzały się, ale znacznie mniej niż sam Nab i Pencroff. Pencroff próbował pocierać o siebie dwa kawałki drzewa... Po godzinie takiej pracy Pencroff, z którego pot lał się strumieniami, cisnął ze złością kawałki drzewa. - Jeżeli ktoś zdoła mnie przekonać, że dzicy rozpalają w ten sposób ogień, uwierzę, że nawet w zimie jest gorąco. Prędzej zapłoną moje dłonie, gdy będę je tak pocierał jedną o drugą! Marynarz nie miał jednak racji. Jest rzeczą pewną, że dzicy zapalają drzewo pocierając je szybko o siebie. Jednak nie każdy gatunek drzewa nadaje się do tego, a poza tym istnieje pewien sposób, jak to się mówi - trick, którego Pencroff prawdopodobnie nie znał. Zły humor Pencroffa nie trwał długo. Harbert podniósł odrzucone przez niego kawałki drzewa i zaczął je pocierać z całych sił. Potężnie zbudowany marynarz nie mógł powstrzymać się od śmiechu, widząc, jak szczupły młodzieniec usiłuje dokonać tego, co się jemu nie udało. - Trzyj, mój chłopcze, trzyj! - żartował. - Toteż trę - śmiał się Harbert - ale tylko po to, żeby się rozgrzać, zamiast stać bezczynnie i trząść się z zimna. Niebawem będzie mi tak samo ciepło jak tobie, Pencroff. Tak się też stało. Tak czy inaczej, trzeba było na tę noc zrezygnować z ognia. Gedeon Spilett chyba ze dwadzieścia razy powtarzał, że Cyrus Smith dałby sobie na pewno radę, w końcu jednak zrezygnowany wyciągnął się na piasku w jednym z korytarzy. Harbert i Pencroff poszli w jego ślady. Top skulił się w nogach swojego pana. Nazajutrz 28 marca, gdy tylko inżynier o ósmej otworzył oczy, ujrzał przy sobie swoich towarzyszy czekających na jego przebudzenie. Podobnie jak dnia poprzedniego pierwsze jego słowa brzmiały: - Wyspa czy kontynent? Widać myśl ta nie dawała mu spokoju. - Znów to samo - odezwał się Pencroff. - Nie mamy pojęcia, panie Smith. - Jeszcze nie wiecie?... - Ale będziemy wiedzieli - dorzucił Pencroff - kiedy pan nas oprowadzi po tej ziemi. - Sądzę, że jestem już w stanie spróbować - oświadczył inżynier. Podniósł się bez wielkiego wysiłku i stanął na nogach. - To mi się podoba - ucieszył się marynarz. - Konałem przede wszystkim z wyczerpania - powiedział Cyrus Smith. - Trochę pożywienia, moi drodzy, i ze zmęczenia nie pozostanie ani śladu. Macie ogień? Zrazu nikt nie odpowiedział na to pytanie. Dopiero po paru chwilach odezwał się Pencroff: - Niestety, nie mamy ognia, a właściwie, panie Cyrusie, już go nie mamy! Marynarz opowiedział o tym, co zaszło poprzedniego dnia. Inżynier ubawił się, słuchając historii o jedynej zapałce, a następnie o daremnych usiłowaniach zdobycia ognia w sposób praktykowany przez dzikich. - Postaramy się coś wymyślić - powiedział - a jeżeli nie znajdziemy czegoś podobnego do hubki... - To co? - zapytał marynarz. - To zrobimy zapałki. - Chemiczne? - Chemiczne. - To jest przecież zupełnie proste! - zawołał reporter klepiąc marynarza po ramieniu. Ten wprawdzie nie uważał, żeby sprawa była aż taka prosta, ale nie zaoponował. Wszyscy wyszli z Kominów. Była znów piękna pogoda. Jaskrawe słońce wynurzało się z morza i złotymi cętkami odbijało się na chropowatej powierzchni olbrzymiego zrębu skalnego. Rzuciwszy okiem dookoła, inżynier usiadł na występie skalnym. Harbert przyniósł mu parę garści mięczaków i gronorostów, mówiąc: - To wszystko, co posiadamy, proszę pana. - Dziękuję ci, mój chłopcze, to wystarczy, przynajmniej na rano - odpowiedział Cyrus Smith. Zjadł z apetytem skąpe pożywienie i popił czystą wodą, zaczerpniętą z rzeki w dużej muszli. Towarzysze patrzyli na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy pierwszy głód Cyrus Smith skrzyżował ręce i powiedział: - A więc, moi drodzy, nie wiecie dotychczas, czy los rzucił nas na kontynent, czy na wyspę? - Nie wiemy, proszę pana - odpowiedział chłopiec. - Jutro będziemy wiedzieli - zapewnił inżynier - a tymczasem nie mamy nic do roboty. - A jakże! - zaoponował Pencroff. - A co takiego? - Ogień - powiedział marynarz, którego dręczyła także natrętna myśl nie dając mu spokoju. - Rozpalimy ogień, Pencroff - zapewnił go Cyrus Smith. - Gdyście mnie wczoraj przenosili, zdawało mi się, że na zachodzie zauważyłem szczyt górujący nad całą okolicą. - Tak, jest tam góra, i to nawet dość wysoka - potwierdził Gedeon Spilett. - Dobrze - ciągnął dalej inżynier - jutro wdrapiemy się na jej szczyt i zobaczymy, czy ląd jest wyspą, czy kontynentem. A tymczasem, jeszcze raz mówię, nie mamy nic do roboty. - No, a ogień? - powtórzył z uporem marynarz. - Ależ rozpalimy ogień. Trochę cierpliwości, Pencroff - wtrącił Gedeon Spilett. Marynarz popatrzył na niego z taką miną, jakby chciał powiedzieć: „Jeżeli pan będzie się tym zajmował, to nieprędko poczujemy w ustach smak pieczystego!” - ale nie rzekł nic. Cyrus Smith na razie nie zabierał głosu. Sprawa ognia zdawała się nie obchodzić go zupełnie. Przez kilka minut pogrążony był w rozmyślaniach. Wreszcie przemówił: - Posłuchajcie, przyjaciele. Nasza sytuacja jest, być może, rozpaczliwa, ale w każdym razie prosta. Albo jesteśmy na kontynencie i wtedy kosztem mniejszych czy większych trudów dotrzemy do jakiegoś zamieszkanego miejsca, albo jesteśmy na wyspie. W ostatnim wypadku jedno z dwojga: jeżeli wyspa jest zamieszkana, postaramy się dać sobie radę przy pomocy jej mieszkańców; jeżeli jest bezludna, postaramy się dać sobie radę sami. - Rzeczywiście, nie może być nic prostszego - stwierdził Pencroff. - Ale niezależnie od tego, czy jesteśmy na kontynencie, czy na wyspie, jak pan myśli, Cyrusie, dokąd rzucił nas huragan? - Nie wiem na pewno - odparł inżynier - ale według moich przypuszczeń na jakiś ląd na Pacyfiku. Gdy opuszczaliśmy Richmond, wiatr wiał z północnego wschodu, a jego gwałtowność świadczyła o tym, że kierunek nie powinien był ulec zmianie. Jeżeli istotnie ten kierunek z północnego wschodu na południowy zachód utrzymał się, to minęliśmy stany Północnej Karoliny, Południowej Karoliny, Georgii, Zatokę Meksykańską, sam Meksyk w jego najwęższej części, a następnie pewien odcinek Pacyfiku. Oceniam odległość, którą przebyliśmy balonem, na co najmniej sześć do siedmiu tysięcy mil. I jeżeli wiatr zmienił kierunek chociażby tylko o pół kwadranta, to musiał nas zanieść albo na Archipelag Mendany, albo na wyspy Paumotu, albo, jeżeli szybkość wiatru była większa, niż przypuszczam - nawet na Nową Zelandię. Jeśli ta ostatnia hipoteza jest słuszna, nasz powrót do ojczyzny będzie łatwy. Czy to z Anglikami, czy z Maorysami, zawsze się jakoś dogadamy. Jeżeli natomiast wybrzeże to należy do jakiejś bezludnej wyspy Mikronezji, co być może uda nam się ustalić ze szczytu górującego nad okolicą, wtedy pomyślimy nad tym, ażeby urządzić się tutaj tak, jakbyśmy nie mieli nigdy opuścić tej ziemi. - Nigdy! - zawołał reporter. - Pan mówi „nigdy”, drogi Cyrusie? - Lepiej jest na razie widzieć wszystko w czarnych barwach, a jeśli nastąpi pomyślne rozwiązanie, będzie to miłą niespodzianką - odparł inżynier. - Dobrze powiedziane! - pochwalił Pencroff. - Należy mieć nadzieję, że ta wyspa, jeżeli to jest wyspa, nie będzie leżała poza szlakiem okrętów. To byłby naprawdę pech. - Musimy przede wszystkim wdrapać się na szczyt góry i wtedy będziemy wiedzieli, jak sprawy stoją - postanowił inżynier. - Ale czy jutro będzie pan w stanie znieść trudy tej wspinaczki? - zapytał Harbert. - Mam nadzieję, że tak - odparł inżynier - ale pod warunkiem, że Pencroff i ty okażecie się zręcznymi myśliwymi. - Panie Cyrusie - odezwał się marynarz - ponieważ pan mówi o zwierzynie, to gdybym był tak samo pewny, że po powrocie będę mógł ją upiec, jak jestem pewny, że ją przyniosę. .. - Niech ją pan przyniesie, Pencroff - przerwał Cyrus Smith. Ustalono, że inżynier i reporter spędzą dzień w Kominach, ażeby zbadać brzeg morza i górny taras. W tym czasie Nab, Harbert i marynarz pójdą do lasu, uzupełnią zapas drzewa i postarają się złowić każde fruwające czy biegające stworzenie, jakie im się nawinie pod rękę. Wyruszyli około dziesiątej rano - Harbert pełen nadziei, Nab radosny, a Pencroff mruczący sam do siebie: - Jeżeli po powrocie do domu zobaczę ogień, to znaczy, że piorun we własnej osobie przyszedł go rozpalić! Poszli brzegiem rzeki, a gdy dotarli do jej zakrętu, marynarz zatrzymał się i zapytał: - Czym będziemy najpierw: myśliwymi czy drwalami? - Myśliwymi - odpowiedział Harbert. - O, proszę, Top jest już na tropie! - A więc na łowy! - zawołał marynarz. - A potem wrócimy tutaj i nazbieramy drzewa. Po tych słowach Harbert, Nab i Pencroff ułamali po jednym konarze z pnia młodego świerka i ruszyli za Topem, który biegł w podskokach wśród wysokich traw. Tym razem zamiast iść wzdłuż rzeki, myśliwi zapuścili się w sam gąszcz leśny. Drzewa były ciągle te same, przeważnie z gatunku sosen. W niektórych miejscach sosny, rosnąc w mniejszych skupieniach, osiągały potężne rozmiary i świadczyły swoją wielkością, że ziemia, na której znaleźli się rozbitkowie, leży na większej szerokości geograficznej, niż to przypuszczał inżynier. Spotykane od czasu do czasu polanki, gdzie sterczały pnie, dotknięte zębem czasu, pokryte były suchymi gałęziami i tworzyły niewyczerpane rezerwy opałowe. Gdy minęli polanki, las stał się tak gęsty, że z trudem można się było przezeń przedzierać. Niełatwo utrzymać kierunek w gąszczu leśnym, nie mając żadnej wyraźnej ścieżki. Toteż marynarz od czasu do czasu znaczył drogę, ażeby ją łatwiej odnaleźć. Ale widocznie źle zrobił, że nie trzymał się biegu rzeki tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy wędrował tutaj z Harbertem, gdyż w ciągu godziny marszu nie natknęli się na żadną zwierzynę. Top, przemykając się pod niskimi gałęziami, wystawiał tylko ptaki, do których nie można się było zbliżyć. Nawet piliki wcale się nie pokazywały. Marynarz doszedł do wniosku, że trzeba będzie powrócić do bagnistej części lasu, gdzie łowił na wędkę cietrzewie. - No cóż, Pencroff - odezwał się Nab trochę sarkastycznym tonem - jeżeli to ma być wszystka zwierzyna, którą obiecaliście przynieść mojemu panu, nie trzeba będzie dużego ognia, żeby ją upiec. - Cierpliwości - odpowiedział marynarz - z pewnością nie zwierzyny zabraknie nam po. powrocie do Kominów. - Nie ma pan zaufania do pana Smitha? - Owszem. - Ale pan nie wierzy, że rozpali on ogień? - Uwierzę, gdy na palenisku będą płonęły drwa. - Będą płonęły, jeżeli mój pan tak powiedział! - Zobaczymy! Słońce w swojej wędrówce nie osiągnęło jeszcze najwyższego punktu nad horyzontem. Poszukiwania trwały dalej i przyniosły pewien pożytek, gdyż Harbert odkrył drzewo mające jadalne owoce. Była to pinia, rodząca wspaniałe orzeszki, bardzo cenione w umiarkowanych strefach Ameryki i w Europie. Orzeszki były już zupełnie dojrzałe i Harbert zwrócił na nie uwagę towarzyszy, ci zaś uraczyli się nimi do syta. - No cóż - powiedział Pencroff - wodorosty jako chleb, surowe małże jako mięso i orzeszki na deser - oto obiad ludzi, którzy nie mają w kieszeni ani jednej zapałki. - Nie trzeba narzekać - mitygował go Harbert. - Ja też nie narzekam, mój chłopcze - usprawiedliwiał się Pencroff - tylko powtarzam, że trochę brakuje mi mięsa w tym posiłku. - Top jest innego zdania! - zawołał Nab i pobiegł w gąszcz leśny, w którym pies zniknął z głośnym ujadaniem. Do szczekania psa dołączyły się dziwne chrząkania. Marynarz i Harbert pobiegli za Nabem. Jeżeli była to jakaś zwierzyna, nie należało się w tej chwili kłócić o to, jak się ją upiecze, lecz pomyśleć o tym, jak ją złowić. Gdy myśliwi podbiegli bliżej, zobaczyli Topa szamocącego się ze zwierzęciem, które targał za ucho. Czworonożne zwierzę, długości około dwóch i pół stopy, podobne było do świni: ciemnobrunatne, nieco jaśniejsze na brzuchu, o twardej i rzadkiej szczecinie, o palcach jak gdyby połączonych błoną i mocno przywartych do ziemi. Harbert stwierdził, że jest to kapibara, jeden z największych przedstawicieli gryzoniów. Myśliwi zobaczyli Topa szamocącego się ze zwierzęciem. Zwierzę nie broniło się przed psem. Bezmyślnie przewracało wielkimi oczami, tonącymi w grubej warstwie tłuszczu. Prawdopodobnie widziało ludzi po raz pierwszy. Tymczasem Nab, ująwszy mocno kij, chciał już utłuc gryzonia, gdy ten wyrwał się Topowi, pozostawiając mu w zębach kawałek ucha, chrząknął głośno, rzucił się na Harberta, omal go nie przewracając, i zniknął w lesie. - O, łajdak! - zawołał Pencroff. Cała trójka wraz z Topem rzuciła się w pogoń, ale w chwili gdy miała już dopędzić gryzonia, zniknął on w bajorze otoczonym wiekowymi sosnami. Nab, Harbert i Pencroff stanęli jak wryci. Top rzucił się do wody, ale kapibara ukryła się na dnie bajora i już się nie pokazała. - Zaczekajmy - powiedział chłopiec - niedługo wynurzy się, żeby zaczerpnąć powietrza. - A nie utopi się? - zapytał Nab. - Nie - odparł Harbert - gdyż ma płetwiaste palce i jest właściwie zwierzęciem ziemnowodnym. Czatujmy na nią. Top nie wyłaził z wody. Pencroff i jego towarzysze zajęli stanowiska na brzegu, ażeby odciąć odwrót zwierzęciu, którego pies wciąż jeszcze szukał pływając po powierzchni bajora. Harbert się nie omylił. Po paru minutach zwierzę wynurzyło się z wody. Top dopadł go jednym susem i nie dał mu się ponownie zanurzyć. Po chwili przyciągniętego do brzegu gryzonia zatłukł Nab kijem. - Hura! - zawołał Pencroff, który chętnie wydawał ten okrzyk tryumfu. - Jeden rozżarzony węgielek, a ogryziemy tego gryzonia do kości. Pencroff zarzucił sobie kapibarę na ramię i ustaliwszy według słońca, że zbliża się godzina druga, dał hasło do powrotu. Instynkt Topa przydał się myśliwym, którzy dzięki mądrości zwierzęcia łatwo odnaleźli powrotną drogę. Po półgodzinie dotarli do zakrętu rzeki. Tak jak za pierwszym razem, Pencroff szybko sporządził tratwę i chociaż z powodu braku ognia praca ta wydawała mu się zbędną, naładował ją drzewem. Tratwa płynęła z prądem, a oni brzegiem rzeki wracali do Kominów. O jakieś pięćdziesiąt kroków od celu marynarz nagle zatrzymał się, wydał potężny okrzyk „hura!” i wyciągając rękę w kierunku Kominów, zawołał: - Harbercie, Nabie, patrzcie! Nad złomami skalnymi unosiły się kłęby dymu. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wynalazek inżyniera. Pytanie nurtujące Cyrusa Smitha. Wyprawa na szczyt. Las. Gleba wulkaniczna. Bażanty. Muflony. Na pierwszym tarasie. Rozbicie obozu na noc. Szczyt stożka. W kilka chwil później trzej myśliwi znaleźli się przy płonącym ognisku, gdzie zastali Cyrusa Smitha i reportera. Pencroff w milczeniu przenosił wzrok z jednego na drugiego, nie wypuszczając z ręki upolowanej zdobyczy. - Widzi pan, przyjacielu - odezwał się reporter. - Ogień, i to najprawdziwszy. Upiecze się przy nim ta wspaniała sztuka, którą uraczymy się niebawem! - Ale kto go rozpalił?... - zapytał Pencroff. - Słońce! Gedeon Spilett mówił prawdę. Słońce było źródłem ognia, który tak zachwycił Pencroffa. Marynarz wciąż jeszcze nie wierzył własnym oczom i był tak olśniony, że nawet nie wypytywał inżyniera o nic więcej. - A więc miał pan soczewkę? - zapytał Cyrusa Smitha Harbert. - Nie, moje dziecko, ale ją zrobiłem. I pokazał przyrząd, który mu posłużył za soczewkę. Były to po prostu dwa szkiełka, wyjęte z zegarka reportera i jego własnego. Wypełniwszy je wodą, uszczelnił brzegi za pomocą gliny i tak. zmajstrowaną soczewką skupił promienie słoneczne na wysuszonym mchu; w ten sposób rozniecił ogień. Marynarz bez słowa patrzył to na przyrząd, to na inżyniera. Jego spojrzenie było niezmiernie wymowne: jeżeli Cyrus Smith nie był Bogiem, to na pewno był czymś więcej niż człowiekiem. Odzyskał wreszcie mowę i zawołał: - Niech pan to zanotuje, panie Spilett! Niech pan to zanotuje na papierze! - Już zanotowałem - odpowiedział reporter. Następnie przy pomocy Naba marynarz umieścił we właściwym miejscu rożen i niebawem nad jasnym, trzaskającym ogniem wypatroszona kapibara piekła się jak zwykły prosiak. Kominy znów stały się bardziej przytulne, nie tylko dzięki temu, że ogień ogrzewał korytarze, ale również dlatego, że zrobiono na nowo przegrody z kamieni i piasku. Jak widać, inżynier i jego towarzysz nie zmarnowali dnia. Cyrus Smith już prawie całkowicie powrócił do zdrowia i wypróbował swoje siły wdrapując się na granitowy taras. Z tego punktu okiem nawykłym do oceniania wysokości i odległości długo obserwował stożek góry, na której szczyt zamierzał się dostać następnego dnia. Góra, odległa o jakieś sześć mil na północny zachód, wznosiła się, jak mu się wydawało, na trzy i pół tysiąca stóp ponad poziom morza. A zatem wzrok obserwatora, stojącego na jej szczycie, mógł objąć widnokrąg w promieniu co najmniej pięćdziesięciu mil. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że Cyrusowi Smithowi uda się z łatwością odpowiedzieć na pytanie „kontynent czy wyspa?”, które nie bez powodu uważał za najważniejsze. Spożyto sutą wieczerzę. Wszyscy uznali, że mięso kapibary jest wyśmienite. Gronorosty i orzeszki uzupełniły posiłek. W czasie jedzenia inżynier rzadko się odzywał. Układał plany na dzień następny. Raz czy dwa razy Pencroff rzucił parę zdań, dotyczących tego, co należałoby uczynić w najbliższej przyszłości, ale Cyrus Smith, systematyczny jak zwykle, pokręcił tylko głową. - Dopiero jutro - powtarzał - będziemy wiedzieli, w jakiej sytuacji się znajdujemy, i w zależności od tego ustalimy dalsze postępowanie. Po skończonym posiłku dorzucono do ognia parę naręczy drew i mieszkańcy Kominów wraz z wiernym Topem zasnęli mocnym snem. Nic nie zakłóciło spokoju tej nocy i nazajutrz, 29 marca, odświeżeni i wypoczęci, obudzili się gotowi do wyprawy, która miała zadecydować o ich losie. Wszystko było przygotowane do wymarszu. Resztki kapibary powinny były wystarczyć na całodzienne pożywienie. Zresztą rozbitkowie mieli nadzieję, że zaopatrzą się w żywność po drodze. Ponieważ szkiełka zostały z powrotem założone do zegarków, Pencroff spalił trochę płótna, by uzyskać namiastkę hubki. Krzemieni nie powinno było braknąć na tych terenach, ponieważ są one pochodzenia wulkanicznego. O godzinie wpół do ósmej rano cała piątka, uzbrojona w kije, opuściła Kominy. Zdaniem Pencroffa należało teraz iść znaną już drogą przez las, a powracać można będzie inaczej. Była to jednocześnie najkrótsza droga wiodąca w kierunku góry. Udali się więc na południe i szli lewym brzegiem rzeki aż do miejsca, gdzie skręcała ona na południowy zachód. Odnaleźli utorowaną już ścieżkę w gąszczu drzew i o godzinie dziewiątej osiągnęli zachodni skraj lasu. Mało urozmaicony teren, początkowo bagnisty, a następnie suchy i piaszczysty, wznosił się lekko w miarę posuwania się w głąb lądu. Pomiędzy drzewami przemknęły jakieś bardzo płochliwe zwierzęta. Top wystawił je natychmiast, ale inżynier przywołał go, gdyż chwila nie była odpowiednia do polowania. Zobaczy się, co będzie później. Inżynier nie należał do ludzi, których z łatwością można oderwać od celu, do którego zdążają. Bez przesady można twierdzić, że Smith nie zwracał teraz uwagi ani na rzeźbę terenu, po którym szli, ani na bogactwa naturalne. Jego jedynym celem, do którego zmierzał najkrótszą drogą, była góra; chciał ją osiągnąć jak najszybciej. O dziesiątej zrobili kilkuminutowy postój. Gdy wyszli z lasu, oczom ich odsłonił się widok na górę. Składała się ona z dwóch stożków. Pierwszy z nich, ścięty na wysokości dwóch i pół tysiąca stóp, był podtrzymywany dwoma dziwacznymi zboczami, które rozchodziły się jak szpony olbrzymiej łapy drapieżnego ptaka przytwierdzonej do ziemi. Pomiędzy zboczami rysowały się dwie wąskie doliny najeżone drzewami; wierzchołki najwyżej rosnących drzew sięgały do poziomu pierwszego stożka. Na północno-wschodnim zboczu góry roślinność robiła wrażenie uboższej i można było tutaj zauważyć dość głębokie rozpadliny, którymi prawdopodobnie ongiś spływała lawa. Na pierwszym stożku spoczywał drugi, lekko zaokrąglony na wierzchołku i nieco przekrzywiony. Wyglądał jak wielki, okrągły kapelusz nasadzony na ucho. Roślinności nie było na nim widać; w wielu miejscach przeświecały czerwonawe skały. Celem wyprawy był szczyt drugiego stożka, a najwygodniejsza droga wiodła grzbietami zboczy. - Znajdujemy się na grzbiecie wulkanicznym - stwierdził Cyrus Smith. Zaczęli się wspinać zboczem, które dochodziło do tarasu pierwszego stożka linią krętą, a zatem łatwiejszą do przebycia. Teren miał liczne wybrzuszenia, a jego ukształtowanie wskazywało na działalność sił wulkanicznych. Tu i ówdzie widniały głazy narzutowe, liczne odłamki bazaltu, pumeksu, feldszpatu. Pojedynczymi kępami rosły drzewa iglaste, które o kilkaset stóp niżej, w głębi wąskich wąwozów, tworzyły gęstwinę prawie nie przepuszczającą promieni słonecznych. W czasie pierwszego etapu wspinaczki Harbert zauważył na dolnych kondygnacjach ślady wskazujące, że przechodziły tutaj niedawno jakieś duże zwierzęta, prawdopodobnie drapieżniki. - A może te zwierzęta niechętnie ustąpią nam swego królestwa? - odezwał się Pencroff. - A więc postaramy się ich pozbyć - odpowiedział reporter, który polował już na tygrysy w Indiach i na lwy w Afryce. - Ale na razie bądźmy czujni. Powoli wspinali się pod górę, jednak droga była długa, pełna zakrętów i przeszkód, które musieli omijać. Zdarzało się często, że ziemia urywała się nagle i wędrowcy stawali nad brzegiem głębokich rozpadlin, które trzeba było obchodzić. Wiele czasu i trudu kosztowało ich powracanie na wygodniejszą drogę oraz wynajdywanie jakichś możliwych do przebycia ścieżynek. W południe, kiedy rozbitkowie zrobili postój w pobliżu spływającego kaskadami strumyka, żeby się posilić w cieniu kępy świerków, znajdowali się zaledwie w połowie drogi na szczyt pierwszego stożka, należało zatem przypuszczać, że wejdą tam dopiero u schyłku dnia. Z miejsca gdzie się zatrzymali, roztaczał się już bardziej rozległy widok na morze; jednakże na prawo, na południowym wschodzie, widnokrąg był przesłonięty ostrym cyplem i nie można było ustalić, czy wybrzeże, cofając się nagle, nie łączy się na dalszym planie z jakimś lądem. Po lewej stronie, na północ, zasięg wzroku zwiększał się o kilka mil. Natomiast w kierunku północno-wschodnim widzialność była zamknięta grzbietem zbocza o dziwacznych kształtach, które tworzyło potężną skarpę większego stożka. A zatem w miejscu, gdzie się teraz znajdowali, nie można było jeszcze w żaden sposób przewidzieć, jaka będzie odpowiedź na pytanie Cyrusa Smitha. O pierwszej ruszyli w dalszą drogę. Trzeba było iść na ukos w kierunku południowo-zachodnim i ponownie wejść w dość gęsty las. Tutaj, pod sklepieniem drzew, fruwały pary kuraków leśnych z rodziny bażantów. Miały mięsiste podgardla i dwie rogowate narośle w kształcie stożków powyżej oczu. Samiczki tych ptaków, wielkości koguta, posiadały jednolicie brunatne upierzenie, samczyki zaś lśniły purpurą piórek usianych białymi cętkami. Gedeon Spilett rzucił mocno i celnie kamieniem, trafiając bażanta, a Pencroff, którego apetyt pobudzony został dzięki przebywaniu na powietrzu, patrzył na to nie bez pewnej pożądliwości. Gdy wyszli z zarośli, musieli przejść jakieś sto stóp po bardzo stromej skarpie. Podsadzając się i pomagając sobie wzajemnie, znaleźli się wreszcie na wyższej kondygnacji, słabo porośniętej drzewami, gdzie gleba miała wygląd wyraźnie wulkaniczny. Teraz należało zawrócić na wschód, idąc zakosami, co ułatwiało znacznie wspinaczkę na strome zbocza, przy czym trzeba było nieomal przy każdym kroku uważnie wybierać miejsce, gdzie postawić stopę. Nab i Harbert szli na czele, Pencroff zamykał pochód; w środku szedł Cyrus z reporterem. Zwierzęta przebywające na tych wysokościach - a ślady wskazywały, że było ich wiele - musiały niewątpliwie należeć do gatunku kozic o mocnych nogach i sprężystym karku. Zauważono kilka sztuk tych zwierząt, które Pencroff określił całkiem zwyczajnie, wykrzykując w pewnej chwili: - Barany! Podsadzając się i pomagając sobie wzajemnie... Cała grupa zatrzymała się w odległości pięćdziesięciu kroków od stadka składającego się z kilku dużych zwierząt o mocnych, wygiętych do tyłu rogach, spłaszczonych na końcach, oraz wełnistym runie pod długą sierścią płowego koloru. Nie były to jednak zwykłe barany, lecz specjalna odmiana bardzo rozpowszechniona w górskich okolicach strefy umiarkowanej; Harbert nazwał je muflonami. - A czy one mają udźce i kotlety? - zapytał marynarz. Harbert przytaknął. - No więc to są barany - stwierdził Pencroff. Zwierzęta, stojąc nieruchomo wśród złomów bazaltu, patrzyły ze zdziwieniem, jak gdyby po raz pierwszy widziały dwunożne istoty ludzkie. Nagle, zdjęte strachem, zniknęły w podskokach wśród skał. - Do widzenia! - zawołał Pencroff tak zabawnym tonem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wspinaczka trwała dalej. Na niektórych stromiznach można było zaobserwować ślady zastygłej, popękanej lawy o dziwacznych wzorach. Drogę przecinały małe rozpadliny, które trzeba było obchodzić, gdyż unosiły się z nich opary siarki. W niektórych miejscach wśród minerałów poprzedzających zazwyczaj wylew lawy, to znaczy wśród czerwonej ziemi wulkanicznej o nieregularnych, mocno przepalonych ziarnach oraz białawego popiołu, składającego się z niezliczonej ilości maleńkich kryształków feldszpatu, osadziła się w postaci krystalicznego nalotu siarka. Trudności wspinaczki wzmogły się znacznie w pobliżu tarasu utworzonego przez pierwszy ścięty stożek. Około godziny czwartej rozbitkowie przekroczyli górną granicę lasów. Tu i ówdzie widać było tylko powykrzywiane, nędzne sosenki, które musiały ciężko walczyć, ażeby oprzeć się na tej wysokości silnym wiatrom od morza. Na szczęście dla inżyniera i jego towarzyszy pogoda była piękna, a powietrze spokojne; na wysokości trzech tysięcy stóp silniejszy wiatr utrudniałby marsz. Poprzez przejrzyste, górskie powietrze wzrok sięgał w bezkresną głębię nieba. Wokół panowała absolutna cisza. Słońca nie było już widać, gdyż ukryło się za górny stożek zasłaniający horyzont na zachodzie, a olbrzymi cień, ciągnący się aż do wybrzeża, wydłużał się, w miarę jak promienna tarcza słońca zbliżała się do kresu swej dziennej wędrówki. Jakieś opary, raczej mgły niż chmury, zaczęły ukazywać się na wschodzie, a promienie słońca zabarwiły je wszystkimi kolorami tęczy. Już tylko pięćset stóp dzieliło podróżnych od tarasu, do którego chcieli dotrzeć, by rozbić obóz na noc, ale do tych pięciuset stóp doszło jeszcze ze dwa tysiące z powodu zygzaków, jakie musieli opisać. Ziemia, jeśli tak można powiedzieć, kończyła się im nieraz pod nogami. Zbocza były niekiedy tak strome, że podróżni ześlizgiwali się po zastygłej lawie, zwłaszcza wówczas, kiedy zagłębienia w skale, zwietrzałe i stare wskutek działania powietrza, nie dawały dostatecznego oparcia stopom. Powoli zapadał zmrok, a gdy Cyrus Smith i jego towarzysze, strudzeni siedmiogodzinną wspinaczką, osiągnęli szczyt pierwszego stożka - było już prawie ciemno. Należało teraz rozbić obozowisko i wzmocnić siły najpierw jedzeniem, potem snem. Drugie piętro góry opierało się na podstawie ze skał, wśród których łatwo było znaleźć schronienie. Opału nie było zbyt wiele, jednakże do rozpalenia ogniska nadawały się suche mchy oraz krzewy, rosnące miejscami na tarasie. Marynarz zabrał się do ułożenia paleniska z kamieni, a Nab i Harbert zajęli się zbieraniem opału. Niebawem powrócili niosąc całe naręcza suchych krzewów. Skrzesano ognia, iskry padły na spalone płótno, na które dmuchał Nab, i wkrótce pod osłoną skał zapłonął wesoły ogień. Ognisko było przeznaczone jedynie do rozproszenia nocnego chłodu, nie zaś do upieczenia bażanta, którego Nab zostawił na dzień następny. Kolacja składała się z resztek kapibary i orzeszków. Przed godziną wpół do siódmej wieczerza była skończona. Inżynier wpadł na pomysł zbadania w półmroku tego obszernego tarasu dźwigającego na sobie górny stożek. Przed udaniem się na spoczynek chciał się przekonać, czy można obejść górny stożek u nasady, w wypadku gdyby zbyt strome zbocza nie pozwoliły wdrapać się na sam szczyt. Sprawa ta nie przestawała go absorbować, gdyż obawiał się, że od strony, w którą pochylał się wierzchołek góry, to znaczy od północy, podejście na szczyt było niemożliwe. Otóż gdyby się okazało, że z jednej strony szczyt góry jest nieosiągalny, a z drugiej - nie można obejść podstawy stożka, wówczas zbadanie zachodniej części lądu byłoby niemożliwe i właściwie cel wspinaczki nie zostałby osiągnięty. Dlatego inżynier, nie zwracając uwagi na zmęczenie, pozostawił Pencroffa i Naba w celu zorganizowania noclegu, a Gedeona zajętego opisywaniem minionego dnia, sam zaś poszedł kolistym skrajem tarasu, kierując się na północ. Towarzyszył mu Harbert. Noc była piękna i cicha, mrok jeszcze niezbyt gęsty. Cyrus Smith i Harbert szli obok siebie w milczeniu. W niektórych miejscach droga była szeroka i mogli iść bez trudu, w innych natomiast piętrzące się rumowiska pozostawiały jedynie wąską ścieżynkę, na której dwie osoby nie mogły się zmieścić obok siebie. Po dwudziestu minutach drogi Cyrus Smith i Harbert musieli się zatrzymać. W tym punkcie stoki obu stożków łączyły się ze sobą. Kończyła się kotlina, oddzielająca od siebie obydwa szczyty. Obejście góry stawało się niemożliwe, gdyż jej stoki były pochylone pod kątem siedemdziesięciu stopni. Inżynier z Harbertem musieli więc zaniechać okrążenia góry, ale w zamian za to znaleźli możność wspięcia się bezpośrednio na szczyt. Mianowicie otwarła się nagle przed nimi głęboka rozpadlina. Było to ujście górnego krateru, jeżeli kto woli - gardziel, przez którą, w czasie kiedy wulkan był jeszcze czynny, wypływały ogniste potoki. Zastygła lawa i zaskorupiałe żużle utworzyły jak gdyby naturalne schody o szerokich stopniach, ułatwiające dostęp na szczyt góry. Jeden rzut oka wystarczył inżynierowi, ażeby zorientować się w sytuacji; pomimo coraz większych ciemności bez wahania zagłębił się wraz z Harbertem w olbrzymią rozpadlinę. Pozostawało do przebycia jeszcze tysiąc stóp wysokości. Czy uda się pokonać wewnętrzne uskoki krateru? To się dopiero okaże. Inżynier postanowił wspinać się dopóty, dopóki nie natknie się na przeszkodę nie do przezwyciężenia. Na szczęście uskoki, bardzo wydłużone i kręte, opisywały wewnątrz krateru spiralę, co bardzo ułatwiało podejście. Co do wulkanu, to nie było żadnej wątpliwości, że jest on całkowicie wygasły. Z jego zboczy nie unosił się najmniejszy dymek. W głębokich szczelinach nie widać było płomieni. Ani huk, ani pomruk, ani nawet najlżejszy wstrząs nie wydobywał się z jego ciemnej otchłani, która sięgała zapewne do samego wnętrza ziemi. Nawet powietrze wewnątrz krateru nie było przesycone oparami siarki. Nie była to zwykła drzemka wulkanu - było to całkowite wygaśnięcie. Inżynier i Harbert, wspinając się mozolnie po wewnętrznych ścianach krateru, stwierdzili, że otwór nad ich głowami rozszerza się. Wycinek nieba, obramowanego brzegami krateru, zwiększył się znacznie. Przy każdym kroku coraz to nowe gwiazdy ukazywały się w polu widzenia. Migotały teraz nad nimi wspaniałe gwiazdozbiory południowego nieba. W zenicie lśniła jasnym blaskiem wspaniała Antares w gwiazdozbiorze Skorpiona, a nie opodal Beta Centauri, którą uważa się za gwiazdę położoną najbliżej ziemi. Potem, w miarę rozszerzania się krateru, ukazały się Fomalhaut w gwiazdozbiorze Ryby, Trójkąt Południowy i wreszcie, prawie na biegunie antarktycznym, promienny Krzyż Południa, który zastępuje Gwiazdę Polarną półkuli północnej. W miarę rozszerzania się krateru... Dochodziła już ósma, gdy Cyrus Smith i Harbert stanęli na najwyższym punkcie góry - na szczycie stożka. Wokół panowały całkowite ciemności i wzrok nie sięgał poza krąg o promieniu dwóch mil. Czy te nieznaną ziemię otaczało morze, czy też łączyła się ona na zachodzie z jakimś kontynentem Pacyfiku, tego nie można było jeszcze rozpoznać. Na zachodzie mocno zarysowany na widnokręgu pas chmur pogłębiał jeszcze ciemności i oko nie było w stanie dojrzeć, czy niebo i woda łączyły się tam ze sobą. Nagle w jednym punkcie horyzontu ukazała się blada poświata, która obniżała się powoli, w miarę tego jak chmury podnosiły się na niebie. Był to wyłaniający się nad widnokręgiem jedynie na parę chwil cienki sierp księżyca. Jednakże jego światło było dość silne, aby linia horyzontu wyraźnie odcięła się od chmury, i inżynier zdołał dojrzeć przez moment na powierzchni wody drżące odbicie księżyca. Cyrus Smith chwycił Harberta za rękę i w chwili gdy sierp księżyca zanurzał się w falach, powiedział z powagą: - Wyspa! ROZDZIAŁ JEDENASTY Na szczycie stożka. Wnętrze krateru. Dookoła morze. Ani skrawka ziemi na widnokręgu. Wybrzeże z lotu ptaka. Hydrografia i orografia. Czy wyspa jest zamieszkana? Chrzest zatok, przylądków, rzek itd. Wyspa Lincolna. W pół godziny później Cyrus Smith z Harbertem wrócili do obozowiska. Inżynier powiedział towarzyszom tylko tyle, że ziemia, na którą rzucił ich los, jest wyspą i że jutro będą się zastanawiali, co należy dalej począć. Potem każdy, jak umiał, urządził sobie posłanie i w bazaltowej grocie na wysokości dwóch i pół tysiąca stóp ponad poziomem morza „wyspiarze” zaznali zasłużonego wypoczynku po całodziennych trudach. Nazajutrz, 30 marca, po niewymyślnym śniadaniu składającym się tylko z upieczonego bażanta, inżynier zamierzał powrócić na szczyt wulkanu, aby dokładnie zbadać krainę, gdzie wraz z towarzyszami został uwięziony może nawet na całe życie. Tym razem wszyscy wzięli udział w wyprawie pragnąc obejrzeć dokładnie wyspę, na której musieliby zamieszkać, gdyby się okazało, że znajduje się daleko od jakiegokolwiek lądu lub że nie leży na szlaku okrętów płynących na archipelagi Pacyfiku. Około siódmej rano Cyrus Smith, Harbert, Pencroff, Gedeon Spilett i Nab opuścili obozowisko. Żaden z nich nie zdradzał lęku wobec wytworzonej sytuacji. Wierzyli w swoje siły, ale podstawa tej wiary była inna u Cyrusa Smitha niż u jego towarzyszy. Inżynier był pełen ufności, gdyż czuł się na siłach wydrzeć tej dzikiej przyrodzie wszystko, co będzie potrzebne do życia jemu i jego towarzyszom, ci zaś nie obawiali się niczego właśnie dlatego, że z nim był Cyrus Smith. Tę subtelną różnicę można łatwo zrozumieć. Zwłaszcza Pencroff, od chwili gdy inżynier ponownie rozpalił ogień, nie tracił ani na moment nadziei. Gdyby znalazł się na nagiej skale, nie straciłby jej również, pod warunkiem jednak, że razem z nim na tej skale byłby Cyrus Smith. - Ba - powiedział - uciekliśmy z Richmondu bez zezwolenia władz! Niech mnie diabli wezmą, jeżeli kiedyś nie uda nam się wydostać z tego miejsca, gdzie na pewno nikt nas nie będzie zatrzymywał. Cyrus Smith wybrał tę samą drogę, co poprzedniego dnia. Obeszli stożek kolistym gzymsem aż do gardzieli olbrzymiej rozpadliny. Pogoda była wspaniała. Słońce wschodziło na czystym niebie i oświetlało swymi promieniami wschodnie zbocze góry. Doszli do krateru. W świetle dziennym był taki, jaki wydawał się inżynierowi w ciemności, a więc obszerny lej, który, stale się rozszerzając, sięgał aż do wysokości tysiąca stóp ponad tarasem. U dołu rozpadliny na zboczach góry widniały szerokie i grube strumienie zastygłej lawy, znaczące drogę płynnej masy, która wydobywała się ongiś z wnętrza ziemi i spływała aż do niżej położonych dolin, przerzynających północną część wyspy. Wspinanie się po wnętrzu krateru, o pochyleniu nie przekraczającym trzydziestu pięciu - czterdziestu stopni, nie przedstawiało żadnych trudności. Były tam ślady bardzo starej lawy, która prawdopodobnie przelewała się przez wierzchołek stożka, zanim poprzeczna rozpadlina utworzyła jej nowy odpływ. Co zaś do komina wulkanu, łączącego krater z warstwami podziemnymi, to nie można było na oko określić jego głębokości, gdyż ginął on w mroku. Jedno nie ulegało wątpliwości: wulkan był całkowicie wygasły. Przed ósmą Cyrus Smith i jego towarzysze stanęli na szczycie krateru, na stożkowatym wybrzuszeniu jego północnej krawędzi. - Morze, wszędzie morze! - wykrzyknęli nie mogąc powstrzymać tego cisnącego się im na usta słowa, które czyniło z nich wyspiarzy. Istotnie, wokół nich rozciągała się olbrzymia płaszczyzna wodna! Być może, wchodząc ponownie na szczyt stożka Cyrus Smith miał nadzieję wypatrzyć jakiś ląd czy pobliską wyspę, której wczoraj mógł nie dostrzec w ciemnościach. Lecz aż po kraniec horyzontu, to znaczy w promieniu pięćdziesięciu mil, nie było nic widać! Jak okiem sięgnąć, ani skrawka ziemi! Ani jednego żagla! Olbrzymia wodna pustynia wyglądająca jak nieskończenie wielkie koło, w środku którego leżała wyspa. Przez kilka minut inżynier i jego towarzysze, oniemiali i zastygli w bezruchu, przebiegli wzrokiem cały ocean, cały bezmiar wód aż po jego najdalsze krańce. Ale nawet Pencroff, obdarzony wspaniałym wzrokiem, nie dostrzegał nic, a przecież gdyby na widnokręgu była jakaś ziemia, gdyby wynurzała się choćby jako ledwo tylko uchwytna mgiełka, marynarz dostrzegłby ją bez wątpienia, gdyż natura obdarzyła go oczami jak teleskop. Z morza wzrok ich przeniósł się na wyspę, którą z tego punktu mogli ogarnąć w całości. Pierwsze pytanie padło z ust Gedeona Spiletta: - Jaka też może być wielkość tej wyspy? Nie wydawała się ona zbyt duża pośród bezkresnego oceanu. Cyrus Smith zastanowił się przez chwilę, starannie ocenił obwód wyspy, uwzględniając wysokość, na której się znajdowali, po czym powiedział: - Myślę, że nie bardzo się omylę, moi drodzy, jeżeli określę obwód wyspy na mniej więcej sto mil* [przyp.: Około 45 leagues; 1 league = 4 kilometery.]. - A zatem, jaka jest jej powierzchnia? - Trudno obliczyć - odparł inżynier - gdyż brzegi są bardzo nieregularne. Jeżeli Cyrus Smith nie mylił się w swoich obliczeniach, wyspa miała taką powierzchnię, jak Malta albo Zante na Morzu Śródziemnym, ale będąc mniej regularną w kształcie, równocześnie posiadała mniej cyplów, zatok i zatoczek. Dziwaczny kształt wyspy był zdumiewający i gdy, za poradą inżyniera, Gedeon Spilett narysował jej kontury, wszyscy stwierdzili, że była podobna do jakiegoś fantastycznego zwierzęcia, jakiegoś potwornego płetwonoga, który zasnął na falach Pacyfiku. Ponieważ należało poznać dokładnie konfigurację wyspy, reporter natychmiast naszkicował dość szczegółową mapę. Wschodnia część wybrzeża, czyli ta, gdzie rozbitkowie wylądowali, miała szerokie, łukowate wycięcie i okalała obszerną zatokę zakończoną na południowym wschodzie ostrym przylądkiem, którego Pencroff nie zauważył podczas swoich pierwszych oględzin, gdyż zasłaniał go cypel. Na północnym wschodzie dwa inne przylądki zamykały zatokę, a pomiędzy nimi utworzyła się wąska cieśnina, podobna do otwartej paszczy olbrzymiego rekina. Z północnego wschodu w kierunku północno-zachodnim brzeg zaokrąglał się jak spłaszczona czaszka dzikiego zwierzęcia i wznosił się stopniowo aż do wzgórza, którego środek zajmowała góra wulkaniczna. Od tego miejsca wybrzeże biegło dość regularną linią z północy na południe, przecięte w dwóch trzecich swojej długości wąską zatoczką, a dalej przybierało kształt wydłużonego ogona, przypominającego ogon olbrzymiego aligatora. Ogon ten tworzył prawdziwy półwysep wrzynający się ponad trzydzieści mil w morze, licząc od wspomnianego już południowo-wschodniego przylądka wyspy, i zaokrąglał się w kształcie szeroko rozwartej redy o dziwacznie wyciętym wewnętrznym brzegu. W najwęższym miejscu, to znaczy pomiędzy Kominami a zatoczką znajdującą się na tej samej szerokości na zachodnim brzegu, wyspa miała zaledwie dziesięć mil. Ale w najszerszym miejscu, to znaczy od paszczy na północnym wschodzie do południowo-zachodniego krańca ogona, mierzyła nie mniej niż trzydzieści mil. Sama wyspa miała wygląd następujący: była obficie zalesiona w całej części południowej od stoków góry aż do wybrzeża, w części północnej natomiast - jałowa i piaszczysta. Pomiędzy wulkanem a wschodnim wybrzeżem Cyrus Smith i jego towarzysze spostrzegli ze zdziwieniem obramowane zielonymi drzewami jezioro, którego istnienia dotychczas nie podejrzewali. Gdy się patrzyło na jezioro z tej wysokości, wydawało się, że jest na tym samym poziomie, co morze, jednak po zastanowieniu się inżynier stwierdził, że jezioro leży na pewno o trzysta stóp powyżej poziomu morza, gdyż płaskowzgórze, na którym się znajdowało, stanowiło niejako przedłużenie tarasu nadbrzeżnego. - A więc to jezioro jest słodkowodne? - zapytał Pencroff. - Bezwzględnie - zapewnił inżynier - gdyż jest niewątpliwie zasilane wodami spływającymi z góry. - Widzę maleńką rzeczkę, która w nie wpada - powiedział Harbert wskazując wąski strumyk; źródło jego prawdopodobnie znajdowało się na zachodnich zboczach góry. - Widzę maleńką rzeczkę - powiedział Harbert. - Istotnie - potwierdził Cyrus Smith. - A ponieważ strumyk ten zasila jezioro, istnieje więc chyba odpływ, którym nadmiar wód przelewa się do morza. Zobaczymy, gdy będziemy wracać. Ten dość kręty strumyk i poznana już rzeka stanowiły system wodny wyspy - przynajmniej tyle widzieli rozbitkowie. Możliwe jednak, że wśród olbrzymich lasów pokrywających dwie trzecie wyspy inne jeszcze rzeczułki biegły do morza. Tak należało przypuszczać, gdyż cała ta okolica była bardzo żyzna i obfitowała w najwspanialsze okazy flory strefy umiarkowanej. Natomiast w północnej części wyspy nie było widać nawet śladu wód bieżących; może w bagnistej północno-wschodniej części znajdowały się wody stojące, ale nic ponadto, gdyż na ogół wydmy, piaski i wyraźnie jałowa gleba stanowiły żywy kontrast z bogactwem pozostałej części wyspy. Wulkan nie zajmował środka wyspy, lecz wznosił się w jej części północno-zachodniej, stanowiąc jak gdyby granicę dwóch stref. Na południowym zachodzie, na południu i na południowym wschodzie pierwsze kondygnacje góry tonęły w zieleni. Natomiast od strony północnej widać było wyraźnie nagie zbocza, przechodzące łagodnie w piaszczystą równinę. Z tej właśnie strony w czasie wybuchu wulkanu utorowała sobie drogę lawa żłobiąc szeroki pas, ciągnący się aż do północno-wschodniej zatoki, mającej kształt wąskiej paszczy. Cyrus Smith i jego towarzysze przez całą godzinę obserwowali ze szczytu góry wyspę, która wyglądała jak wielka, różnobarwna mapa plastyczna z zielonymi plamami lasów, żółtymi - piasków i błękitnymi - wód. Widzieli ją całą jak na dłoni; przed ich wzrokiem ukryta była jedynie część wyspy otulona zielenią, zacienione doliny i wnętrza ciasnych wąwozów, biegnących u stóp wulkanu. Pozostało jeszcze do rozwiązania ważne zagadnienie, o wielkim znaczeniu dla dalszego życia rozbitków. Czy wyspa jest zamieszkana? Pytanie to zadał reporter. Po dokonanych przed chwilą, uważnych oględzinach wyspy można było chyba odpowiedzieć na nie przecząco. Nigdzie nie było widać jakiegokolwiek tworu ludzkich rąk. Nigdzie ani skupienia domków, ani samotnego szałasu, ani śladu rybaków na wybrzeżu. W powietrzu, jak okiem sięgnąć, nie unosił się dym, który zdradzałby obecność człowieka. Co prawda obserwatorzy znajdowali się o jakieś trzydzieści mil od najdalszych punktów wyspy, to znaczy od ogona skierowanego na południowy zachód, tak że nawet bystrym oczom Pencroffa trudno byłoby wypatrzyć tam siedzibę ludzką. Nie można było również przebić wzrokiem zielonej zasłony pokrywającej trzy czwarte wyspy, aby się przekonać, czy nie kryje się pod nią jakaś osada. Na ogół jednak wyspiarze na takich małych skrawkach ziemi, wynurzających się z fal Pacyfiku, osiedlają się zazwyczaj na wybrzeżu, a tymczasem tutaj właśnie wybrzeże wydawało się całkowicie bezludne. Do chwili dokładniejszego zbadania można było przyjąć, że wyspa jest nie zamieszkana. Ale czy nie była ona bodaj od czasu do czasu odwiedzana przez mieszkańców sąsiednich wysp? Na to pytanie trudno było odpowiedzieć. W promieniu około pięćdzieścięciu mil nie widać było żadnej ziemi. Jednak przestrzeń pięćdziesięciu mil można z łatwością przebyć łodzią malajską czy dużą pirogą polinezyjską. Wszystko więc zależało od tego, czy wyspa leżała na Pacyfiku samotnie, czy w pobliżu jakiegoś archipelagu. Czy Cyrus Smith zdoła bez żadnych przyrządów ustalić położenie geograficzne wyspy? Będzie to z pewnością trudne. Wobec tych wątpliwości należało się zabezpieczyć przed ewentualnym lądowaniem na wyspie tubylców z sąsiedztwa. Badanie wyspy zostało zakończone, jej konfiguracja i rzeźba terenu ustalone, powierzchnia obliczona, hydrografia i orografia poznane. Rozmieszczenie lasów i równin zostało w ogólnych zarysach odnotowane na mapie reportera. Nie pozostawało nic innego, jak zejść z góry i zbadać teren zarówno pod względem bogactw mineralnych, jak flory i fauny. Zanim Cyrus Smith dał hasło do powrotu, odezwał się do swoich towarzyszy uroczystym i poważnym głosem: - Oto, moi drodzy, mały skrawek kuli ziemskiej, dokąd rzuciła nas ręka Wszechmogącego. Tutaj będziemy musieli żyć, kto wie, czy nie przez długie lata. Możliwe, że nadejdzie nieoczekiwany ratunek, jeżeli przypadkowo będzie przepływał w pobliżu jakiś statek... Mówię „przypadkowo”, gdyż wyspa ta jest mała i nie ma nawet przystani, do której mogłyby zawinąć okręty; obawiam się, że nie leży ona na uczęszczanych szlakach, to znaczy, że leży zbyt daleko na południe dla statków, kierujących się na archipelagi Pacyfiku, a zbyt daleko na północ dla statków, które udają się do Australii, okrążając przylądek Horn. Nie chciałbym więc ukrywać przed wami całej powagi sytuacji. - Słusznie, drogi Cyrusie - żywo wtrącił reporter. - Ma pan przecież do czynienia z mężczyznami, którzy obdarzają pana zaufaniem i na których może pan liczyć. Prawda, przyjaciele? - Będę spełniał każdy pana rozkaz - oświadczył Harbert chwytając inżyniera za rękę. - Zawsze i wszędzie, mój panie! - zawołał Nab. - Co się tyczy mnie - odezwał się marynarz - niech się nie nazywam Pencroff, jeżeli będę uchylał się od pracy, i jeżeli pan tylko zechce, panie Smith, uczynimy z tej wyspy małą Amerykę! Zbudujemy miasta, przeprowadzimy linie kolejowe, założymy telegraf i pewnego pięknego dnia, kiedy wyspa będzie już przekształcona, dobrze zagospodarowana i ucywilizowana, ofiarujemy ją rządowi Stanów Zjednoczonych. Proszę tylko o jedno! - Mianowicie? - zapytał reporter. - O to, żebyśmy się już nie uważali za rozbitków, lecz za kolonistów, którzy przybyli tutaj dla założenia kolonii. Cyrus Smith nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wniosek marynarza został przyjęty. Następnie inżynier, dziękując swoim towarzyszom, dodał, że liczy na ich dzielność i na pomoc niebios. - A więc wracamy do Kominów! - zawołał Pencroff. - Chwileczkę, moi drodzy - powstrzymał go inżynier. - Uważam za wskazane nadać jakąś nazwę tej wyspie, jak również nazwać przylądki, cyple i rzeki, które na niej widzimy. - Świetnie - zgodził się reporter. - To uprości na przyszłość polecenia, które będziemy wydawać lub wykonywać. - Istotnie - dorzucił marynarz. - To już jest dużo, jeżeli można powiedzieć, dokąd się idzie i skąd się wraca. Przynajmniej ma się wrażenie, że się przebywa w jakiejś znanej miejscowości. - Na przykład Kominy - odezwał się Harbert. - Racja - stwierdził Pencroff. - Ta nazwa już nam coś dała, a przecież pomysł sam przyszedł do głowy. Czy zachowamy dla naszego pierwszego schroniska nazwę Kominów, panie inżynierze? - Tak, Pencroff, przecież takeście już je nazwali. - Dobra! Z innymi nazwami pójdzie łatwo - mówił dalej z werwą marynarz. - Stwórzmy je tak, jak to czynili Robinsonowie, o których Harbert mi kiedyś czytał: „Zatoka Opatrzności”, „Cypel Kaszalotów”, „Przylądek Zawiedzionej Nadziei”!... - Albo imiona pana Smitha, pana Spiletta, Naba - zaproponował Harbert. - Moje imię - ucieszył się Nab szczerząc olśniewająco białe zęby. - A dlaczego nie? - zapytał Pencroff. - Na przykład „Port Naba” brzmi bardzo dobrze albo „Przylądek Gedeona”. - Wolałbym nazwy zapożyczone z naszego kraju, gdyż przypominałyby nam Amerykę - powiedział reporter. - Tak - poparł go Cyrus Smith - jeśli chodzi o główne nazwy, na przykład zatok, to zgadzam się całkowicie. Czy nie pięknie byłoby nazwać tę dużą zatokę na wschodzie „Zatoką Unii” lub to szerokie wycięcie na południu „Zatoką Waszyngtona”, górę zaś, na której stoimy w tej chwili - „Górą Franklina” lub jezioro, które widzimy przed sobą - „Jeziorem Granta”? Te nazwy będą nam przypominać naszą ojczyznę i wielkich obywateli; którzy przynoszą jej zaszczyt. Natomiast dla rzek, zatoczek, przylądków i cypli, widzianych ze szczytu tej góry, wybierzemy nazwy raczej charakterystyczne dla ich konfiguracji. Utrwalą się nam one lepiej w pamięci, a jednocześnie będą bardzo praktyczne. Kształty wyspy są tak urozmaicone, że nie będziemy mieli kłopotu z wymyśleniem odpowiednich nazw. Natomiast rzekom, jeszcze nie znanym, partiom lasu, które zbadamy później, oraz zatoczkom, które odkryjemy w przyszłości, będziemy nadawać nazwy w miarę ich poznawania. Zgoda, przyjaciele? Propozycję inżyniera przyjęto jednogłośnie. Wyspa rozpościerała się przed ich oczami, jak rozłożona mapa i należało tylko nadać jakieś nazwy wszystkim jej konturom oraz wszystkim wypukłościom terenu, a gdy Gedeon Spilett je zapisze, geograficzna nomenklatura wyspy zostanie ostatecznie przyjęta. Gdy Gedeon Spilett je zapisze... Przede wszystkim nazwano „Zatoką Unii”, „Zatoką Waszyngtona” i „Górą Franklina” obydwie zatoki i górę, które wskazał inżynier. - A teraz - odezwał się reporter - proponuję nazwać półwysep na południowym zachodzie wyspy „Półwyspem Serpentyny”, cypel zaś o zawiniętym ogonie, stanowiący jego zakończenie, „Cyplem Płaza” (Reptil-end), gdyż naprawdę wygląda on jak ogon płaza. - Przyjęte - powiedział inżynier. - A na drugim krańcu wyspy - zaproponował Harbert - zatokę, która tak dziwnie przypomina otwartą paszczę, nazwijmy „Zatoką Rekina” (Shark-gulf). - Świetny pomysł! - zawołał Pencroff. - Uzupełnijmy ten obraz dając nazwę „Przylądka Szczęki” (Mandible-cape) obu częściom paszczy. - Ale przecież tam są dwa przylądki - zauważył reporter. - Co z tego? - odparł Pencroff. - Będziemy mieli „Północny Przylądek Szczęki” i „Południowy Przylądek Szczęki”. - Już zapisałem - powiedział Gedeon Spilett. - Musimy jeszcze jakoś nazwać cypel na południowo-wschodnim krańcu wyspy - rzekł Pencroff. - To znaczy zakończenie Zatoki Unii? - zapytał Harbert. - „Przylądek Pazura” (Claw-cape)! - zawołał natychmiast Nab, chcąc także być ojcem chrzestnym jakiegoś skrawka ich posiadłości. Nab znalazł rzeczywiście doskonałą nazwę, gdyż przylądek stanowił jakby potężny pazur fantastycznego zwierzęcia, które wyspa przypominała swoim dziwacznym kształtem. Pencroff był zachwycony takim obrotem sprawy. Podniecona wyobraźnia kolonistów szybko wynajdywała nazwy. Na przykład rzekę, która dostarczała im słodkiej wody i płynęła w pobliżu miejsca katastrofy balonu, nazwano „Rzeką Dziękczynienia” (Mercy), wysepkę, gdzie rozbitkowie wylądowali, mianowano „Wysepką Zbawienia” (Safety-island); taras, wieńczący wysoką, granitową ścianę nad Kominami, z którego można było ogarnąć wzrokiem całą obszerną zatokę, „Płaskowzgórzem Rozległego Widoku”, wreszcie całemu kompleksowi nieprzebytych lasów, porastających Półwysep Serpentyny, nadano nazwę „Lasów Dalekiego Zachodu” (Far West). W ten sposób koloniści zakończyli nadawanie nazw oglądanym oraz poznanym częściom wyspy, resztę mieli uzupełnić w miarę dokonywania nowych odkryć. Orientację wyspy inżynier określił w przybliżeniu, na podstawie wysokości i położenia słońca, przy czym Zatoka Unii i Płaskowzgórze Rozległego Widoku wypadły na wschodzie. Przez ustalenie dokładnej godziny wschodu i zachodu słońca oraz jego położenia w połowie czasu pomiędzy wschodem a zachodem - inżynier spodziewał się dokładnie określić północ wyspy, ponieważ, ze względu na jej położenie na półkuli południowej, punkt kulminacyjny słońca wskazuje, odwrotnie niż na półkuli północnej, północ, a nie południe. Obserwacje były skończone i koloniści mieli już schodzić z Góry Franklina, aby wracać do Kominów, gdy nagle zatrzymał ich okrzyk Pencroffa: - Co z nas za gapy! - A to dlaczego? - zapytał Gedeon Spilett, który już zamknął swój notatnik i zbierał się do odejścia. - A wyspa? Jak to! Przecież zapomnieliśmy nadać nazwę wyspie! Harbert już zamierzał zaproponować nazwanie wyspy imieniem inżyniera, czemu wszyscy przyklasnęliby niewątpliwie, ale Cyrus Smith odezwał się z prostotą: - Nadamy jej imię wielkiego obywatela, który walczy w tej chwili w obronie jedności Republiki Amerykańskiej! Nazwijmy ją „Wyspą Lincolna”. Zamiast odpowiedzi na propozycję inżyniera rozległo się trzykrotne „hura”. Tego wieczora przed udaniem się na spoczynek nowi koloniści rozmawiali o swojej dalekiej ojczyźnie; mówili o okrutnej wojnie, w której krwawił kraj; nie wątpili, że Południe będzie niebawem pobite i że słuszna sprawa Północy zatryumfuje dzięki wysiłkom Granta i Lincolna. Działo się to 30 marca 1865 roku i rozbitkowie nie mogli przewidzieć, że w szesnaście dni później w Waszyngtonie zostanie popełniona potworna zbrodnia, że w Wielki Piątek Abraham Lincoln zginie od kuli fanatyka . ROZDZIAŁ DWUNASTY Nastawienie zegarków. Pencroff jest zadowolony. Podejrzany dym. Bieg Czerwonego Potoku. Flora Wyspy Lincolna. Jej fauna. Bażanty górskie. W pogoni za kangurami. Aguti. Jezioro Granta. Powrót do Kominów. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na okolicę, koloniści przebyli wąską krawędź krateru i w pół godziny później znaleźli się na pierwszym tarasie przy swoim nocnym obozowisku. Pencroff uważał, że był już najwyższy czas na śniadanie. Jednocześnie wyłoniła się sprawa uregulowania zegarków Cyrusa Smitha i reportera. Jak wiemy, zegarek Gedeona Spiletta nie zetknął się z wodą, gdyż reporter został wyrzucony na piasek poza zasięgiem fal. Zegarek był to prawdziwy kieszonkowy chronometr. Gedeon Spilett pamiętał o tym, by go codziennie nakręcać. Natomiast zegarek inżyniera stanął w tym czasie, kiedy Cyrus Smith znajdował się wśród wydm piaszczystych. Inżynier nakręcił go i, sądząc z wysokości słońca, że jest około dziewiątej rano, nastawił swój zegarek na tę godzinę. Gedeon Spilett już chciał pójść w jego ślady, gdy inżynier powstrzymał go ruchem ręki. - Nie, niech pan zaczeka: Pan ma czas Richmondu, nieprawdaż? - Tak, Cyrusie. - A więc pana zegarek jest nastawiony według południka tego miasta, czyli prawie według południka, który przechodzi przez Waszyngton. - Oczywiście. - No to niech pan utrzyma ten czas. Niech pan nakręca zegarek bardzo regularnie, ale nie przestawia wskazówek. To nam się może przydać. „Po co?” - pomyślał marynarz. Zabrano się do jedzenia. Apetyty tak dopisywały, że zapasy pieczystego i orzeszków zostały całkowicie wyczerpane. Pencroff nie był tym wcale zaniepokojony. Prowiant uzupełni się po drodze. Top, który otrzymał bardzo skąpą porcję, na pewno zwietrzy w gąszczu krzaków jakąś nową zwierzynę. Poza tym marynarz zamierzał po prostu zwrócić się do inżyniera z prośbą, żeby wyprodukował proch i jedną lub dwie strzelby, przypuszczając, że nie nastręczy mu to większych trudności. Gdy mieli już wyruszyć, Cyrus Smith zaproponował powrót do Kominów inną drogą. Chciał poznać Jezioro Granta obramowane wspaniałymi drzewami. Poszli więc grzbietem jednego ze zboczy, spomiędzy których prawdopodobnie wypływał potok zasilający jezioro. W rozmowie koloniści używali już wyłącznie ustalonych przez siebie nazw, co niezmiernie ułatwiło wymianę myśli. Harbert i Pencroff - jeden młody, a drugi nieco naiwny - byli wprost zachwyceni. Marynarz idąc mówił: - No co, Harbercie? Widzisz, jak świetnie! Nie możemy już zabłądzić, gdyż niezależnie od tego, czy pójdziemy drogą na Jezioro Granta, czy Lasami Dalekiego Zachodu do Rzeki Dziękczynienia, zawsze dojdziemy do Płaskowzgórza Rozległego Widoku, a zatem do Zatoki Unii. Wszyscy zgodnie postanowili, że się nie będą zbijać w gromadę, ale też nie będą zbytnio się od siebie oddalać. Na pewno w gęstych lasach wyspy gnieździły się jakieś niebezpieczne zwierzęta i dlatego należało mieć się na baczności. Najczęściej przodem szli Pencroff, Harbert i Nab, a przed nimi biegł Top myszkując po zaroślach. Inżynier z reporterem szli obok siebie, Gedeon Spilett był gotów do notowania każdego wydarzenia; inżynier, przeważnie milczący, zbaczał od czasu do czasu z obranego kierunku po to, aby podnieść to jakiś kamień, to rośliny, które wsadzał do kieszeni, nie udzielając nikomu żadnych wyjaśnień. Przodem szedł Pencroff, a przed nimi biegł Top. - Cóż on, u diabła, tak zbiera? - mruczał Pencroff. - Wytrzeszczam oczy, ale nie widzę nic, po co opłaciłoby się schylić! Około dziesiątej mała grupka schodziła już z najniższych zboczy Góry Franklina. Rosły tu jedynie krzaki i pojedyncze drzewa. Żółtawa i spalona ziemia tworzyła równinę długości około mili, dochodzącą aż do skraju lasu. Tu i ówdzie leżały duże bloki bazaltu, który według badań Bischofa wymagał aż trzystu pięćdziesięciu sześciu milionów lat, ażeby ostygnąć. Nie było tu nigdzie śladów lawy, gdyż spłynęła ona północnymi zboczami. Cyrus Smith przypuszczał, że bez przeszkód dotrą do potoku, który jego zdaniem powinien był płynąć pod drzewami na skraju równiny; nagle zobaczył, że biegnie ku niemu Harbert, Nab zaś i marynarz kryją się śpiesznie wśród głazów. - Co się stało, mój chłopcze? - zapytał Gedeon Spilett. - Dym - wykrztusił zdyszany Harbert. - O sto kroków przed nami, wśród skał! - Czyżby ludzie? - zawołał reporter. - Starajmy się nie zdradzać swojej obecności, zanim nie dowiemy się, z kim mamy do czynienia - zarządził Cyrus Smith. - Jeżeli są na tej wyspie tubylcy, to raczej należy obawiać się ich niż pragnąć z nimi spotkania. Gdzie jest Top? - Pobiegł naprzód. - I nie szczeka? - Nie. To dziwne. Spróbujmy go zawołać. W kilka chwil później inżynier, Gedeon Spilett i Harbert dołączyli się do pozostałych towarzyszy i, tak samo jak oni, ukryli się za złomami. bazaltu. Stąd wyraźnie dostrzegli kłębiący się w powietrzu dym o bardzo charakterystycznej, żółtawej barwie. Stąd wyraźnie dostrzegli kłębiący się w powietrzu dym. Podbiegł Top przywołany cichym gwizdnięciem swego pana. Inżynier dał znak towarzyszom, żeby na niego zaczekali, i wśliznął się pomiędzy skały. Koloniści zamarli w bezruchu, czekając z pewnym lękiem na wynik tych badań, gdy nagle usłyszeli wołanie Cyrusa Smitha i pobiegli do niego. Uderzył ich przede wszystkim przykry zapach, którym było przesycone powietrze. Ten łatwy do zrozumienia zapach wystarczył w zupełności inżynierowi, ażeby zorientować się, skąd wydobywał się dym, który go początkowo nie bez powodu zaniepokoił. - Ten ogień - a raczej ten dym spowodowany jest wyłącznie siłami przyrody. Jest to tylko źródło siarkowe, które da nam możność wyleczyć skutecznie wszelkie choroby dróg oddechowych. - A, to dobrze! - ucieszył się Pencroff. - Szkoda tylko, że nie mam kataru! Koloniści zbliżyli się do miejsca, skąd wydobywał się dym, i ujrzeli źródło siarkowe wypływające spośród skał. Woda tego źródła, po wchłonięciu tlenu z powietrza, wydzielała ostry zapach kwasu siarkowego. Cyrus Smith zanurzył ręce w wodzie i stwierdził, że jest ona także mazista. Skosztował jej i przekonał się, że ma trochę słodkawy smak. Temperaturę wody określił na dziewięćdziesiąt pięć stopni Fahrenheita (trzydzieści pięć stopni Celsjusza). Harbert zapytał inżyniera, w jaki sposób ustalił temperaturę wody. - To bardzo proste, moje dziecko - odpowiedział inżynier.- Zanurzając rękę do wody nie odczułem ani zimna, ani ciepła. Zatem woda ma temperaturę zbliżoną do temperatury ciała ludzkiego. Ponieważ źródło siarkowe w chwili obecnej nie przedstawiało dla nich żadnej wartości, nie zatrzymując się dłużej, ruszyli w kierunku gęstego lasu rozpoczynającego się o kilkaset kroków dalej. Tak jak przypuszczali, ujrzeli niebawem potok wartko toczący swoje przejrzyste wody pomiędzy wysokimi pagórkami czerwonej ziemi, której barwa zdradzała obecność tlenku żelaza. Z racji tej barwy nazwali go „Czerwonym Potokiem”. Był to właściwie szeroki strumień, głęboki i przezroczysty, zasilany wodami z gór, który na przemian to płynął spokojnie piaszczystym korytem jak zwykła rzeczka, to jak potok górski z szumem rwał po głazach lub też spływał w kaskadach, zdążając do jeziora; długość strumienia wynosiła blisko półtorej mili, a szerokość wahała się od trzydziestu do czterdziestu stóp. Woda była słodka, a zatem należało przypuszczać, że jezioro również jest słodkowodne. Stanowiło to pomyślną okoliczność na wypadek, gdyby nad brzegami jeziora można było znaleźć lepsze schronienie niż w Kominach. Drzewa, które o kilkaset stóp niżej ocieniały brzegi potoku, należały przeważnie do gatunków obficie występujących w umiarkowanych strefach Australii i Tasmanii; nie były to drzewa iglaste, jakie rosły na zbadanej już części wyspy, o kilka mil od Płaskowzgórza Rozległego Widoku. O tej porze roku, to znaczy na początku kwietnia (który na tej półkuli odpowiada naszemu październikowi), a więc na początku jesieni, nie były one jeszcze pozbawione liści. Najwięcej było kazuaryn i eukaliptusów, dających na wiosnę słodką mannę, bardzo podobną do manny zbieranej na Wschodzie. Kępy cedrów australijskich rosły na polankach pokrytych wysoką trawą (zwaną w Nowej Holandii „tussac”). Koloniści nie zauważyli tu wcale palm kokosowych, tak obficie rosnących na archipelagach Pacyfiku; widać wyspa była zbyt oddalona od równika. - Jaka szkoda! - stwierdził Harbert. - Takie pożyteczne drzewo i daje takie wspaniałe orzechy! Chmary ptactwa unosiły się wśród eukaliptusów i kazuaryn, których stosunkowo rzadkie gałęzie nie przeszkadzały im w locie. Czarne, białe i szare kakadu, różne gatunki papug, o upierzeniu mieniącym się barwami tęczy, jaskrawozielone z czerwonymi łebkami, błękitne, słowem - cała gama odcieni i barw poruszających się w powietrzu wśród ogłuszającego wrzasku. Nagle w gąszczu leśnym rozległ się dziwny chór niezharmonizowanych dźwięków. Koloniści łowili uchem kolejno śpiew ptaków, głosy czworonożnych zwierząt i jakieś mlaskanie, jak gdyby wydawane wargami człowieka. Zapominając o elementarnych zasadach ostrożności Nab i Harbert rzucili się w stronę krzaków. Na szczęście nie było tam ani groźnych drapieżników, ani niebezpiecznych tubylców, ale po prostu z pół tuzina śpiewających i przedrzeźniających się ptaków, w których rozpoznano górskie bażanty. Kilka zręcznych uderzeń pałkami zakończyło ten koncert i dostarczyło doskonałego pieczystego na wieczorny posiłek. Harbert zwrócił także uwagę na przepiękne gołębie o ciemnozłotych skrzydłach; niektóre miały wspaniałe czubki, inne znów - zielone upierzenie, podobnie jak ich bracia znad Macquarie; nie udało się ich jednak dosięgnąć, podobnie jak kruków i srok, gdyż uciekały gromadnie. Jeden ładunek śrutu z dubeltówki spowodowałby prawdziwą rzeź wśród tych ptaków. Ale niestety myśliwi musieli ograniczyć się do kamienia - jako broni miotanej, i do kija - jako maczugi, a przecież ta prymitywna broń była bardzo niedoskonała. Wady owej broni zostały stwierdzone jeszcze dobitniej, gdy w pobliżu wielkimi susami przebiegło stado czworonogów skacząc na wysokość trzydziestu stóp; te fruwające ssaki uciekały ponad zaroślami tak szybko i w takich podskokach jak wiewiórki skaczące z drzewa na drzewo. - Kangury! - zawołał Harbert. - Nadają się do jedzenia? - zapytał rzeczowo Pencroff. - Ich mięso, duszone, stanowi największy przysmak - odpowiedział reporter. Ledwo Gedeon Spilett wymówił te podniecające słowa, gdy marynarz wraz z Nabem i Harbertem rzucili się śladem kangurów. Na próżno Cyrus Smith przywoływał ich z powrotem. Ale myśliwi także na próżno pobiegli za tą chybką zwierzyną, która odbijała się od ziemi jak piłka. Po pięciominutowej pogoni byli zupełnie zziajani, a stado zwierząt zniknęło w gęstwinie. Top nie odniósł większego sukcesu niż ludzie. - Panie Cyrusie - odezwał się Pencroff, gdy inżynier i reporter dołączyli się do nich - panie Cyrusie, sam pan widzi, że strzelby są konieczne. Czy będzie można je zrobić? - Być może - odparł inżynier - ale zaczniemy najpierw od łuków i strzał, a nie wątpię, że będziecie się nimi posługiwać tak zręcznie jak myśliwi australijscy. - Łuki, strzały! - powiedział Pencroff krzywiąc się pogardliwie. - To dobre dla dzieci. - Nie należy grymasić, przyjacielu - wtrącił reporter. - Przez wieki wystarczyło łuków i strzał, żeby cały świat krwawił. Proch jest niedawnym wynalazkiem, wojna zaś jest niestety tak stara jak rodzaj ludzki. - Racja, panie Spilett - przyznał marynarz. - Palnąłem głupstwo. Proszę wybaczyć. Tymczasem Harbert, pochłonięty swoim ulubionym tematem - przyrodą, znów powrócił do kangurów, mówiąc: - Zresztą, widzieliśmy przed chwilą najtrudniejszy do schwytania gatunek. Były to olbrzymy o długiej, szarej sierści. Jeśli się nie mylę, istnieją także kangury czarne i rude, kangury skalne i kanguroszczury, które jest znacznie łatwiej schwytać. Jest chyba z tuzin różnych odmian... - Harbercie - powiedział po cichu marynarz - dla mnie istnieje tylko jeden gatunek kangurów - „kangur z rożna” i właśnie tego będzie mi brakowało dzisiaj wieczorem. Rozbitkowie nie mogli powstrzymać się od śmiechu, słysząc tę nową klasyfikację imć Pencroffa. Poczciwy marynarz nie ukrywał wcale swego żalu, że będzie musiał zadowolić się na obiad tylko bażantami; jednak i tym razem los okazał się dla niego łaskawszy. Top, osobiście zainteresowany w łowach, biegał i myszkował z instynktem zdwojonym przez wściekły apetyt. Wyglądało nawet na to, że jeśli wpadnie mu w zęby jakaś zwierzyna, to nie pozostawi jej dla myśliwych i zapoluje na swój własny rachunek; ale Nab pilnował go i miał rację. Około godziny trzeciej pies zniknął w zaroślach, skąd dobiegało głuche warczenie świadczące o tym, że toczy się tam walka. Nab pobiegł w kierunku zarośli i dostrzegł Topa, łapczywie pożerającego jakieś zwierze. Na szczęście pies trafił na całe gniazdo i zaatakował od razu trzy sztuki; dwa pozostałe gryzonie (zwierzęta należały do tego właśnie gatunku) leżały na ziemi zaduszone. Nab powrócił niosąc tryumfalnie w każdej ręce po jednym gryzoniu, większym od zająca. Żółte futerko tych zwierzaków było usiane zielonkawymi plamami; ogony ich były w stanie szczątkowym. Obywatele Stanów Zjednoczonych nie mieli wątpliwości, jak należało nazwać te gryzonie. Były to „marasy” - rodzaj aguti, trochę większe niż ich bracia z krajów tropikalnych, prawdziwe amerykańskie króliki o długich uszach i szczękach uzbrojonych w pięć trzonowych zębów po każdej stronie, co właśnie odróżnia je od aguti. - Hura - krzyknął Pencroff - jest pieczyste! Teraz możemy wracać do domu. Przerwany na chwilę marsz został podjęty na nowo. Czerwony Potok toczył dalej swoje przejrzyste wody pod sklepieniem kazuaryn, sosen Banka i olbrzymich drzew gumowych. Przepiękne rośliny liliowate osiągały tu wysokość dwudziestu stóp. Jakieś inne drzewa, których nasz młody przyrodnik nie mógł rozpoznać, nachylały się nad strumieniem, cicho szemrzącym wśród zieleni. Potok wyraźnie się rozszerzał i Cyrus Smith przypuszczał, że wkrótce dojdą do jego ujścia. Istotnie ujście to ukazało się niebawem, gdy wyszli z gęstej kępy pięknych drzew. Koloniści dotarli wreszcie do zachodniego brzegu Jeziora Granta. Okolica była godna podziwu. Tafla wody o obwodzie około siedmiu mil i powierzchni około dwustu pięćdziesięciu akrów* [przyp.: Około 100 hektarów.] leżała w obramowaniu najróżnorodniejszych drzew. Na wschodzie, poprzez zasłonę z zieleni, malowniczo miejscami uniesioną, prześwitywała lśniąca toń morza. Na północy jezioro zataczało łagodny łuk, kontrastujący z ostrą linią południowego brzegu. Liczne ptaki morskie obsiadły brzegi tego małego Ontario, a „tysiąc wysp” jego amerykańskiego imiennika zastępowała tutaj skała wynurzająca się z wody w odległości kilkuset stóp od południowego brzegu. Na głazach poważnie i nieruchomo siedziały zimorodki i czatowały na przepływające ryby; od czasu do czasu zrywały się i nurkowały z przeraźliwym krzykiem, by za chwilę ukazać się ze zdobyczą w dziobie. Tu i ówdzie na wysepce spacerowały dzikie kaczki, pelikany, kurki wodne i miodojady, o języku w kształcie szczypiec, oraz nieliczne okazy ptaków zwanych lirogonami, których rozłożony ogon układa się we wspaniałą lirę. Jezioro było słodkowodne; jego przejrzyste wody miały ciemny odcień, a pęcherzyki powietrza i kręgi, ukazujące się na powierzchni, świadczyły, że roiło się w nim od ryb. - Jezioro jest naprawdę piękne - stwierdził Gedeon Spilett. - Dobrze byłoby tu zamieszkać! - Zrobimy to - odrzekł Cyrus Smith. Chcąc wrócić do Kominów najkrótszą drogą, koloniści doszli do ostro wygiętego, południowego brzegu jeziora. Przedzierając się przez gąszcz i zarośla, których nie rozgarnęła dotąd ręka ludzka, skierowali się w stronę wybrzeża, aby dotrzeć do Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Po przebyciu dwóch mil zza ostatniej zasłony lasu wyłoniło się granitowe wzniesienie, pokryte gęstą trawą, a w oddali - bezkresne morze. By znaleźć się w Kominach, wystarczyło przejść około mili na ukos przez płaskowzgórze i zejść do pierwszego zakrętu Rzeki Dziękczynienia. Ponieważ jednak inżynier chciał zbadać, którędy odpływa nadmiar wód z jeziora, wędrowcy nadłożyli około półtorej mili idąc skrajem lasu w kierunku północnym. Prawdopodobnie istniał jakiś przelew w szczerbie granitowej skały. Jezioro było w gruncie rzeczy wielką niecką, wypełnianą stopniowo przez potok, nadmiar jego wód musiał uchodzić do morza. Gdyby te przewidywania się potwierdziły, inżynier zamierzał wyzyskać spadek wody i zużytkować jego siłę, marnującą się dotychczas bezużytecznie. Szli więc dalej tarasem tuż nad brzegiem Jeziora Granta. Ale i po przejściu jeszcze jednej mili Cyrus Smith nie znalazł odpływu, który musiał jednak gdzieś istnieć. Było wpół do piątej. Koloniści postanowili wracać do domu, gdyż trzeba było przygotować posiłek. Zawrócili więc i idąc lewym brzegiem Rzeki Dziękczynienia, doszli do Kominów. Rozpalono ogień; Nab z Pencroffem objęli funkcje kucharskie i szybko upiekli króliki, którymi wszyscy raczyli się z wielkim smakiem. Nab z Pencroffem szybko upiekli króliki. Po posiłku, w chwili gdy koloniści zamierzali udać się na spoczynek, Cyrus Smith wyciągnął z kieszeni próbki różnorodnych minerałów i powiedział krótko: . - Moi drodzy, to jest żelazo, to piryt, to znów glinka, to wapno, a to węgiel. Oto co nam daje przyroda i to jest jej wkład we wspólną pracę! Jutro będzie kolej na nas. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Co znaleziono na szyi Topa. Wyrób łuków i strzał. Cegielnia. Piec garncarski. Naczynia kuchenne. Pierwsza zupa. Piołun. Krzyż Południa. Doniosła obserwacja astronomiczna. - No cóż, panie Cyrusie, od czego zaczniemy? - zapytał Pencroff nazajutrz rano inżyniera. - Od początku - odpowiedział Cyrus Smith. Istotnie, koloniści musieli wszystko zaczynać „od początku”. Nie mieli nawet narzędzi do wyrobu innych narzędzi, nie byli też w takich warunkach, w jakich znajduje się przyroda, która mając czas - oszczędza wysiłku. Oni właśnie nie mieli czasu, gdyż musieli natychmiast zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, i jeżeli - korzystając z dotychczasowego doświadczenia - nie byli zmuszeni dokonywać wynalazków, to jednak musieli sami wszystko wyprodukować. Potrzebne im żelazo i stal były jeszcze rudą, wyroby garncarskie - glinką, odzież zaś - surowymi włóknami. Trzeba zresztą powiedzieć, że koloniści byli „ludźmi” w najpiękniejszym i najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Inżynier Cyrus Smith nie mógłby dobrać sobie bardziej inteligentnych, bardziej oddanych i gorliwych towarzyszy. Poznał już ich możliwości. Gedeon Spilett, utalentowany reporter, który nauczył się wszystkiego, aby umieć pisać o wszystkim, mógł zarówno głową, jak i rękoma wydatnie przyczynić się do zagospodarowania wyspy. Człowiek ten nie uchylił się przed żadnym zadaniem, a będąc namiętnym myśliwym, swoją dotychczasową rozrywkę zacznie traktować jako zawód. Dzielny chłopiec Harbert, posiadający dużo wiadomości przyrodniczych, wniesie poważny wkład do wspólnej pracy. Nab - uosobienie wierności, zręczny, inteligentny, niezmordowany i silny, o żelaznym wprost zdrowiu, znający się coś niecoś na robocie kowalskiej, na pewno okaże się nie mniej przydatnym od innych. Pencroff zaś, który jako marynarz przemierzył wszystkie oceany, zdążył już być cieślą w stoczni brooklińskiej, pomocnikiem kamieniarza na budowach rządowych, a podczas urlopów pracował jako ogrodnik i hodowca; podobnje jak każdy człowiek morza umiał robić wszystko. Doprawdy trudno byłoby dobrać pięciu ludzi bardziej nadających się do walki z losem i bardziej pewnych zwycięstwa. „Od początku” - powiedział Cyrus Smith. Otóż tym początkiem była budowa urządzeń, które służyłyby do przeróbki bogactw naturalnych. Jest rzeczą znaną, jaką rolę w tych przeróbkach odgrywa ciepło. Opał, drzewo i węgiel, był pod ręką. Chodziło tylko o to, by zbudować odpowiedni piec. - A do czego ma służyć ten piec? - zapytał Pencroff. - Do wypalania wyrobów garncarskich, które są nam potrzebne. - Z czego zrobimy ten piec? - Z cegieł. - A cegły? - Z gliny. W drogę, przyjaciele. Ażeby uniknąć transportu, urządzimy warsztat w miejscu, gdzie znajduje się surowiec. Nab sprowadzi tam nasze zapasy, a ognia do przyrządzania posiłków nie zabraknie. - Tak - wtrącił reporter - ale jeżeli zabraknie nam żywności? Przecież nie mamy czym polować! - Ach, gdybyśmy mieli bodaj jeden nóż! - zawołał marynarz. - To co? - zapytał Cyrus Smith. - To co! Zaraz sporządziłbym łuk i strzały i mielibyśmy w spiżarni dziczyzny w bród. - Tak, nóż, jedno dobre ostrze... - mruknął inżynier jakby sam do siebie. W tym momencie wzrok jego spoczął na Topie, uganiającym się tam i z powrotem po brzegu. Oczy Cyrusa zabłysły. - Top, do nogi! - zawołał. Pies przybiegł do pana, ten zaś ujął jego łeb w swoje dłonie i zdjąwszy mu z szyi obrożę, przełamał ją na pół, mówiąc: - Oto dwa noże, Pencroff! Dwukrotne „hura” marynarza było mu odpowiedzią. Obroża Topa zrobiona była z cienkiej hartowanej stali. Wystarczyło zatem oszlifować ją na kamieniu, ażeby uformować nóż, a potem naostrzyć go na drobnoziarnistym piaskowcu. Na wybrzeżu było dużo złomów piaskowca, toteż po dwóch godzinach wyposażenie kolonii składało się z dwóch ostrych noży, które bez większego trudu osadzono w mocnych trzonkach. Zdobycie tych pierwszych narzędzi zostało powitane jak wielkie zwycięstwo. Był to istotnie nieoceniony nabytek, który zjawił się w najodpowiedniejszej chwili. Koloniści wyruszyli w drogę. Cyrus Smith zamierzał wrócić na zachodni brzeg jeziora, tam gdzie poprzedniego dnia zauważył glinkę, z której pobrał próbkę. Cała grupa poszła brzegiem Rzeki Dziękczynienia, przecięła Płaskowzgórze Rozległego Widoku i po przebyciu najwyżej pięciu mil dotarła do polanki oddalonej o dwieście kroków od Jeziora Granta. Po drodze Harbert znalazł drzewo, którego gałęzi używają Indianie w Ameryce Południowej do wyrobu łuków. Było to drzewo „crejimba” z gatunku palmowców, nie dające jadalnych owoców. Ucięto długie i proste gałęzie, odarto je z liści i zestrugano tak, by środek był grubszy, a końce cieńsze; teraz należało tylko zdobyć coś, co by mogło zastąpić cięciwę łuku. Wędrowcy znaleźli roślinę należącą do gatunku malwowatych, zwaną „ketmia”, o niezwykle mocnych włóknach, które można porównać do ścięgien zwierzęcych. W ten sposób Pencroff uzyskał mocne łuki; brakło jeszcze tylko strzał. Łatwo było je zrobić z prostych i sztywnych gałęzi bez sęczków, ale trudno było o materiał, który mógłby zastąpić żelazo i nadawałby się na groty. Pencroff doszedł jednak do wniosku, że zrobił swoją część pracy, a reszty powinien dokonać przypadek. Koloniści doszli do poznanego wczoraj miejsca, gdzie gleba składała się z glinki garncarskiej, takiej, z jakiej wyrabia się cegły i dachówki, a więc nadającej się do ich celów. Wyrób nie przedstawiał żadnych trudności. Należało tylko odtłuścić glinkę za pomocą piasku, uformować cegły i wypalić je w żarze ogniska. Zazwyczaj cegły są wyrabiane w formach, ale inżynier zadowolił się ręcznym wyrobem. Na tej pracy upłynął im ten dzień i następny. Przesycona wodą glina, wymieszana następnie nogami i pięściami, została podzielona na kupki jednakowej wielkości. Wykwalifikowany robotnik może uformować bez maszyny do dziewięciu tysięcy cegieł w ciągu dwunastu godzin. Jednakże przez dwa dni pracy pięciu cegielników z Wyspy Lincolna wyprodukowało zaledwie trzy tysiące cegieł, które ułożono jedną obok drugiej na trzy, cztery dni, ażeby całkowicie wyschły i były gotowe do wypalania. Trzy tysiące cegieł było gotowe do wypalania. 2 kwietnia Cyrus Smith zajął się ustaleniem położenia wyspy. Poprzedniego dnia zanotował dokładnie godzinę, kiedy słońce skryło się za widnokręgiem, uwzględniając przy tym różnicę wywołaną załamaniem promieni słonecznych. Tego ranka niemniej dokładnie odnotował godzinę, w której słońce ukazało sie na nowo. Między zachodem i wschodem słońca upłynęło dwanaście godzin bez dwudziestu czterech minut, zatem w sześć godzin i dwanaście minut od wschodu słońce minie południk wyspy, a punkt na niebie, w którym będzie się znajdowało w owej chwili, wskaże północ* [przyp.: Faktycznie o tej porze roku i tej szerokości geograficznej slońce wschodzi o 5:48, a zachodzi o 18:12.]. O tej właśnie godzinie Cyrus ustalił poszukiwany punkt oznaczając ,w prostej linii ze słońcem dwa drzewa, które miały mu służyć za znaki orientacyjne; tak otrzymał stałą linię południka, potrzebną do późniejszych obserwacji. W ciągu dwóch dni poprzedzających wypalanie cegły wszyscy byli zajęci gromadzeniem opału. Obcinali gałęzie z drzew rosnących wokół polanki i zbierali chrust, leżący pod nogami. Oczywiście przy tej okazji trochę polowano, zwłaszcza że Pencroff dysponował już paroma tuzinami strzał o bardzo ostrych końcach. Tych grotów dostarczył mu Top przynosząc jeżozwierza, który był małą zdobyczą pod względem kulinarnym, jednak bardzo wartościową ze względu na pokrywające go kolce. Te kolce zostały mocno przytwierdzone do strzał, a kierunek lotu utrzymywały pióra kakadu, którymi oblepiono strzały. Reporter i Harbert szybko nabrali wielkiej wprawy jako łucznicy, toteż w Kominach nie brakło zwierzyny i ptactwa, kapibar, aguti, królików, gołębi, głuszców i innych. Większość tych zwierząt została upolowana w lesie położonym na lewym brzegu Rzeki Dziękczynienia; nazwano go „Lasem Złotki” na pamiątkę ptaków, które Pencroff i Harbert napotkali w czasie swej pierwszej wyprawy w głąb wyspy. Zwierzynę jedli wyspiarze na świeżo, przechowując jedynie na zapas szynki kapibar, uwędzone, po uprzednim obłożeniu ich wonnymi liśćmi, nad ogniskiem z wilgotnego drzewa. Jednakże jedzenie, chociaż pożywne, składało się ciągle tylko z pieczystego i biesiadnicy z przyjemnością posłuchaliby, jak bulgocze nad ogniem zwykła zupa; z tym jednak trzeba było zaczekać do chwili wyprodukowania garnka, czyli do chwili postawienia pieca. W czasie wypraw, które ograniczały się do okolicy sąsiadującej z cegielnią, myśliwi stwierdzili, że przechodziły tutaj jakieś duże zwierzęta o potężnych pazurach, ale nie zdołali ustalić jakie. W związku z tym Cyrus Smith zalecił jak największą ostrożność, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa puszczę zamieszkiwały niebezpieczne drapieżniki. Okazało się, że miał rację. Pewnego dnia Gedeon Spilett i Harbert zauważyli zwierzę bardzo podobne do jaguara. Na szczęście drapieżnik nie napadł ich, gdyż w przeciwnym razie nie obeszłoby się bez poważniejszych ran. Gedeon Spilett obiecywał sobie, że gdy tylko zdobędzie lepszą broń, to znaczy strzelbę, której tak domagał się Pencroff, zaraz wyda ostrą walkę drapieżnym zwierzętom i oczyści z nich wyspę. Przez tych kilka dni w Kominach nie zrobiono nic, żeby zamieszkać wygodniej, gdyż inżynier miał nadzieje znaleźć, a w razie potrzeby wybudować, lepsze schronienie. Ograniczono się jedynie do zrobienia świeżego posłania z mchu i suchych liści i na tych trochę prymitywnych łożach zmordowani robotnicy zasypiali kamiennym snem. Obliczono dokładnie dni, które upłynęły od czasu wylądowania rozbitków na Wyspie Lincolna, i odtąd notowano je skrupulatnie. W środę 5 kwietnia mijało dwanaście dni od chwili, kiedy huragan rzucił ich na ląd. 6 kwietnia od świtu wszyscy zebrali się na polance, gdzie miało się odbyć wypalanie cegieł. Oczywiście zabieg ten musiał być wykonany na powietrzu, a nic w piecach; odpowiednio spiętrzone cegły powinny były utworzyć olbrzymi piec, który sam się wypali. Opał w postaci wiązek chrustu został rozłożony na ziemi, a następnie otoczony kilkoma rzędami podsuszonych cegieł, które utworzyły wielki sześcian z wyprowadzonymi na zewnątrz dymnikami. Przygotowania trwały cały dzień i dopiero wieczorem podpalono wiązki drzewa. Tej nocy nikt nie kładł się spać i wszyscy baczyli pilnie, aby ogień nie przygasł. Cały zabieg trwał czterdzieści osiem godzin dał doskonałe wyniki. Dymiąca masa musiała teraz ostygnąć, a przez ten czas Nab i Pencroff, pod kierunkiem Cyrusa Smitha, kilkakrotnie przynosili na nosiłkach, sporządzonych z gałęzi, bryły węglanu wapnia, znajdującego się w wielkiej ilości na północ od jeziora. Bryły te, ulegające pod wpływem ciepła rozkładowi, zmieniały się w bardzo tłuste niegaszone wapno, które silnie pęczniało w czasie gaszenia, a było tak czyste, jak gdyby pochodziło z wypalenia kredy albo marmuru. Po zmieszaniu z piaskiem, co miało na celu zmniejszenie kurczenia się masy w czasie twardnienia, z wapna uzyskano doskonałą zaprawę. Dzięki tym wszystkim pracom 9 kwietnia inżynier miał do dyspozycji pewną ilość gotowego wapna i kilka tysięcy cegieł. Nie tracąc czasu przystąpiono do budowy pieca, mającego służyć do wypalania różnych naczyń domowego użytku. Nie nastręczało to zbyt wielkich trudności. Po pięciu dniach nałożono do pieca węgla, którego odkryty pokład inżynier znalazł przy ujściu Czerwonego Potoku, i wreszcie uniósł się z komina pierwszy dym. Polanka przekształciła się w fabrykę i Pencroff gotów był uwierzyć, że z pieca wyjdą wszystkie wyroby współczesnego przemysłu. Koloniści wyprodukowali przede wszystkim najprostsze wyroby garncarskie, potrzebne do gotowania strawy. Za surowiec posłużyła ta sama glina, do której Cyrus kazał dorzucić trochę wapna i kwarcu. Tak przygotowana masa stanowiła prawdziwą „glinkę fajkową”; zrobiono z niej garnki uformowane na odpowiednich kamieniach, kubki, talerze, duże miski, dzbany i inne rzeczy. Przedmioty te były niezgrabne i miały nieregularne kształty, ale kuchnia Kominów została wyposażona w naczynia tak bezcenne, jak gdyby do ich wyrobu użyto najlepszych gatunków kaolinu. Koloniści wyprodukowali najprostsze wyroby garncarskie. Trzeba zaznaczyć, że Pencroff, chcąc przekonać się, czy tak spreparowana glina zasługuje na nazwę glinki fajkowej, zrobił sobie kilka dość prymitywnych fajek, które uznał za bardzo piękne; niestety brakowało mu do nich tytoniu. Ten brak Pencroff odczuwał bardzo dotkliwie. - Tytoń też będzie, tak jak wszystko inne - powtarzał w chwilach przypływu ślepego zaufania. Wszystkie te prace przeciągnęły się do 15 kwietnia i jak można się domyślić, czas ten został spożytkowany bardzo sumiennie. Koloniści, którzy przemienili się w garncarzy, nie zajmowali się niczym innym poza garnkami. Gdy Cyrus Smith uzna za stosowne zrobić z nich kowali, będą kowalami. Ale ponieważ nazajutrz była niedziela, i to Niedziela Wielkanocna, postanowili ten dzień przeznaczyć na odpoczynek. 15 kwietnia wieczorem nastąpił ostateczny powrót do Kominów. Wzięto ze sobą resztę wyrobów garncarskich, a piec wygaszono do chwili nowego jego przeznaczenia. Tym razem w drodze powrotnej zdarzył się szczęśliwy traf: inżynier znalazł substancję, która mogła zastąpić hubkę. Jak wiadomo, ta gąbczasta i aksamitna w dotyku substancja pochodzi z pewnego gatunku grzybów pasożytujących na drzewach. Odpowiednio spreparowana, jest bardzo łatwo zapalna, zwłaszcza gdy się ją uprzednio przesyci prochem armatnim albo wygotuje w roztworze azotanu czy chlorku potasu. Dotychczas jednak nie znaleziono takiego grzyba ani nawet smardza, który by mógł taką hubkę ostatecznie zastąpić. W tym dniu inżynier znalazł roślinę należącą do piołunowatych, której głównymi odmianami są piołun, estragon, melisa i jeszcze kilka innych; wyrwawszy parę kępek ziela pokazał je marynarzowi. - Proszę, Pencroff, coś dla pana. Pencroff uważnie przyjrzał się roślinie o długich, jedwabistych źdźbłach i listkach pokrytych puszkiem podobnym do bawełny. - Co to jest, panie Cyrusie? - zapytał. - Wielkie nieba, może to tytoń? - Nie - opowiedział inżynier - to jest artemiza, dla uczonych piołun chiński, a dla nas hubka. Istotnie, po odpowiednim wysuszeniu roślina okazała się substancją łatwo zapalną, zwłaszcza nieco później, gdy inżynier przesycił ją azotanem potasu, czyli po prostu saletrą, której pokłady znajdowały się na wyspie. Tego wieczora koloniści, zebrani w środkowym pokoju, zjedli przyzwoitą kolację. Nab przyrządził rosół z królika i szynkę z kapibary, do tego podał gotowane bulwy „caladium macrophizum”, rodzaj rośliny trawiastej z gatunku obrazkowatych, które w strefie tropikalnej występują pod postacią drzew. Kłącza te są doskonałe w smaku, bardzo pożywne i trochę podobne do tego, co w Anglii nazywa się „sago portlandzkie”. Mogły one w pewnej mierze zastąpić chleb, którego brakowało jeszcze mieszkańcom Wyspy Lincolna. Po kolacji, przed udaniem się na spoczynek, wszyscy wyszli przejść się trochę na wybrzeże. Dochodziła godzina ósma. Zapowiadała się piękna noc. Było pięć dni po pełni, księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale widnokrąg srebrzył się już delikatnymi, bladymi tonami; można by je nazwać księżycowym wschodem. Na południowym zenicie lśniły gwiazdozbiory podbiegunowe, a w pierwszym rzędzie Krzyż Południa, który parę dni temu inżynier podziwiał z Góry Franklina. Cyrus Smith przez pewien czas obserwował tę wspaniałą konstelację, mającą na szczycie i u podstawy dwie gwiazdy pierwszej wielkości, w lewym ramieniu gwiazdę drugiej, a w prawym trzeciej wielkości. Potem po namyśle zapytał Harberta: - Czy dziś mamy 15 kwietnia? - Tak, proszę pana - odpowiedział Harbert. - A więc, jeżeli się nie mylę, jutro wypadnie jeden z tych czterech dni w roku, kiedy czas rzeczywisty pokrywa się z czasem średnim, to znaczy, że jutro - z dokładnością do kilku sekund - słonce przejdzie przez południk wtedy, gdy na zegarkach będzie dwunasta godzina. Jeżeli więc pogoda dopisze, sądzę, że będę mógł ustalić długość geograficzną wyspy z dokładnością do kilku stopni. - Bez instrumentów? Bez sekstansu? - zapytał Gedeon Spilett. - Tak - ciągnął dalej inżynier. - Dlatego też korzystając z pięknej nocy postaram się dziś jeszcze określić naszą szerokość geograficzną, obliczając wysokość nad horyzontem Krzyża Południa, czyli południowego bieguna niebieskiego. Rozumiecie dobrze, moi drodzy, że zanim weźmiemy się do jakichkolwiek poważniejszych prac, związanych z urządzeniem się tutaj, nie wystarczy stwierdzić, że ziemia jest wyspą, lecz trzeba także w miarę możności ustalić, w jakiej odległości znajduje się ona bądź od kontynentu Ameryki, bądź od Australii, bądź od większych archipelagów Pacyfiku. - Istotnie - potwierdził reporter. - Możliwe, że zamiast stawiać dom, zbudujemy statek, jeżeli okaże się przypadkiem, że znajdujemy się w odległości setki mil od zamieszkanych wybrzeży. - Oto dlaczego - zakończył Cyrus Smith - dzisiaj wieczorem będę usiłował ustalić szerokość geograficzną Wyspy Lincolna, a jutro w południe spróbuję obliczyć długość. Cyrus Smith powrócił do Kominów. W świetle ogniska wystrugał dwie płaskie linijki i połączył je w ten sposób, że utworzyły coś w rodzaju cyrkla, którego ramiona można było zsuwać i rozsuwać. Do połączenia linijek użył mocnego kolca akacji, znalezionego w chruście przygotowanym na ognisko. Po zrobieniu tego instrumentu inżynier powrócił na brzeg; wysokość bieguna należało zmierzyć nad rozległym horyzontem, to znaczy nad horyzontem morza, ponieważ jednak Przylądek Pazura zasłaniał południową cześć widnokręgu, trzeba było poszukać lepszego punktu. Oczywiście najlepszym miejscem byłoby wybrzeże zwrócone wprost na południe, ale żeby tam dojść, trzeba było przebyć głęboką o tej porze Rzekę Dziękczynienia, co nastręczało pewne trudności. Wobec tego Cyrus Smith postanowił wykonać swoje obserwacje na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, oczywiście z uwzględnieniem wysokości wzniesienia ponad poziomem morza. Wysokość tę zamierzał obliczyć nazajutrz zwykłym sposobem geometrycznym. Koloniści więc, idąc lewym brzegiem Rzeki Dziękczynienia, udali się na płaskowzgórze i ulokowali się na jego skraju ciągnącym się z północnego zachodu na południowy wschód, czyli wzdłuż linii malowniczo wyciętych skał obrzeżających rzekę. Ta część terenu wznosiła się o jakieś pięćdziesiąt stóp nad prawym brzegiem, który jednym stokiem opadał do końca Przylądka Pazura, drugim zaś - do południowego krańca wyspy. Zatem nic nie ograniczało pola widzenia, obejmującego półkole widnokręgu od przylądka aż po Cypel Płaza. Na południu widnokrąg, oświetlony pierwszym blaskiem księżyca, odcinał się wyraźnie od nieba i mógł stanowić cel obserwacji z dostateczną dokładnością. W tym momencie Krzyż Południa przedstawiał się oczom obserwatorów w pozycji odwróconej, przy czym gwiazda Alfa oznaczała jego podstawę najbliższą bieguna południowego. Ten gwiazdozbiór nie znajduje się tak blisko bieguna południowego, jak Gwiazda Polarna bieguna północnego. Gwiazda Alfa odsunięta jest od bieguna o jakieś dwadzieścia siedem stopni, a Cyrus Smith wiedział o tym i miał uwzględnić tę odległość w swoich obliczeniach. Starał się przeprowadzić eksperyment w chwili, kiedy gwiazda przechodziła przez niższy południk, co ułatwiało obserwację. Cyrus Smith wycelował jedno ramię drewnianego cyrkla na widnokrąg morski, drugie na gwiazdę Alfa, tak jakby to uczynił z lunetą przyrządu mierniczego, ustawienie zaś obydwu ramion dało mu kąt odległości pomiędzy gwiazdą Alfa a horyzontem. Ażeby utrwalić uzyskany w ten sposób kąt, przymocował kolcami obydwie linijki swego przyrządu do trzeciej poprzecznej, dzięki czemu odchylenie ramion zostało utrzymane. Potem pozostało już tylko obliczyć otrzymany kąt, sprowadzając obserwację do poziomu morza tak, ażeby uwzględnić wklęsłość horyzontu. Do tego zaś należało zmierzyć wysokość płaskowzgórza. Stopień kąta pozwoli ustalić wysokość gwiazdy Alfa, a co za tym idzie, wysokość bieguna nad horyzontem, czyli szerokość geograficzną wyspy; szerokość geograficzna bowiem dowolnego punktu kuli ziemskiej jest zawsze równa wysokości bieguna niebieskiego nad horyzontem w danym punkcie. Obliczanie zostało odłożone do następnego dnia i o dziesiątej wszyscy już spali głębokim snem. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Pomiary granitowej ściany. Zastosowanie twierdzenia o podobieństwie trójkątów. Szerokość geograficzna wyspy. Wycieczka na północ. Ławica ostryg. Projekty na przyszłość. Przejście słońca przez południk. Koordynaty Wyspy Lincolna. Nazajutrz, 16 kwietnia - była to Wielka Niedziela - koloniści o świcie opuścili Kominy i zajęli się praniem bielizny oraz czyszczeniem ubrań. Inżynier miał nadzieję, że uda mu się wyprodukować mydło, gdy tylko zdobędzie potrzebne surowce, to znaczy sodę lub potas, tłuszcz zwierzęcy albo olej. O nie mniej ważnej sprawie odnowienia garderoby - pomyśli także we właściwym czasie. Tak czy inaczej, ubrania wytrzymają jeszcze ze sześć miesięcy, nawet przy pracy fizycznej, gdyż okazały się dość mocne. Wszystkie jednak plany uzależnione były od ustalenia odległości od zamieszkanego lądu, a ta sprawa mogła się rozstrzygnąć już dzisiaj, o ile dopisałaby pogoda. Koloniści zajęli się praniem bielizny. Słońce, wschodzące na bezchmurnym niebie, zapowiadało wspaniałą pogodę, jeden z tych pięknych dni jesiennych, które są jakby ostatnim pożegnaniem lata. Przede wszystkim należało uzupełnić wyniki wczorajszych obserwacji i zmierzyć wysokość Płaskowzgórza Rozległego Widoku nad poziomem morza. - Czy niepotrzebny jest panu instrument podobny do tego, jakim posługiwał się pan wczoraj? - zapytał Harbert inżyniera. - Nie, moje dziecko, zrobimy to inaczej, ale w sposób tak samo dokładny - odpowiedział inżynier. Harbert, który korzystał z każdej okazji, aby się czegoś nauczyć, poszedł za inżynierem. Oddalili się od podnóża granitowej ściany i zeszli na wybrzeże. Pozostali koloniści byli zajęci swoimi pracami. Cyrus Smith niósł ostrugany przez siebie, prosty kij długości dwunastu stóp. Zmierzył go przez porównanie ze swoim wzrostem, który znał dokładnie: Harbert nosił sporządzony przez Cyrusa Smitha pion, czyli po prostu kamień przywiązany do giętkiej liany. Gdy znaleźli się w odległości dwudziestu stóp od skraju wybrzeża i mniej więcej o pięćset stóp od wznoszącej się prostopadle granitowej ściany, Cyrus Smith wbił żerdź na dwie stopy w piasek i za pomocą pionu ustawił ją prostopadle do płaszczyzny horyzontu; Potem cofnął się na taką odległość, że gdy położył się na piasku, koniec żerdzi i szczyt ściany granitowej znajdowały się równocześnie na osi jego wzroku. Wbitym w ziemię kołkiem dokładnie oznaczył to miejsce. Potem zapytał Harberta: - Znasz podstawowe zasady geometrii? - Trochę, proszę pana - odparł Harbert nie chcąc się zbytnio chwalić. - Czy pamiętasz, jakie są cechy podobieństwa trójkątów? - Tak, ich odpowiednie boki są proporcjonalne do siebie - odpowiedział Harbert. - A więc, moje dziecko, zbudowałem właśnie dwa podobne trójkąty, obydwa prostokątne: pierwszy, mniejszy, ma jako boki prostopadłą żerdź, linię łączącą kołek z jej podstawą, i jako przeciwprostokątną - oś mojego wzroku; drugi, większy, ma jako boki prostopadłą ścianę, której wysokość trzeba zmierzyć, linię łączącą kołek z podnóżem tej ściany, i jako przeciwprostokątną - także oś mojego wzroku, czyli przedłużenie przeciwprostokątnej pierwszego trójkąta. - Ach, rozumiem, proszę pana! - zawołał Harbert. - Podobnie jak odległość kołka od żerdzi jest proporcjonalna do odległości kołka od podnóża ściany, tak samo wysokość żerdzi jest proporcjonalna do wysokości tej ściany. - Tak jest, Harbercie - potwierdził inżynier - i gdy zmierzymy te dwie odległości, wówczas, znając wysokość żerdzi, będziemy musieli tylko rozwiązać równanie, by otrzymać wysokość ściany bez mierzenia jej bezpośrednio. Obliczono obydwie poziome odległości za pomocą żerdzi, która wystawała ponad piasek dokładnie na dziesięć stóp. Odległość pomiędzy kołkiem a miejscem wbicia żerdzi wynosiła piętnaście stóp, odległość zaś między kołkiem a podnóżem ściany - pięćset stóp. Po dokonaniu tych pomiarów Cyrus Smith i Harbert wrócili do Kominów. Inżynier wziął płaski kamień, przyniesiony z jednej z poprzednich wypraw, imitujący tabliczkę łupkową, na którym można było pisać ostrą muszlą, i wyprowadził następujące równanie: 15 : 500 = 10 : x 500 x 10 = 5000 5000 : 15 = 333,33 A zatem ustalono, że wysokość granitowej ściany wynosi trzysta trzydzieści trzy stopy* [przyp.: W stopach angielskich. Stopa = 30 centymetrów.]. Teraz Cyrus Smith sięgnął po swój wczorajszy przyrząd, którego rozchylone ramiona dawały odległość kątową gwiazdy Alfa od horyzontu. Wymierzył dokładnie rozwarcie kąta na kole, które podzielił na trzysta sześćdziesiąt równych części. Wielkość kąta wyniosła dziesięć stopni. A zatem całkowita odległość kątowa pomiędzy biegunem a horyzontem, po dodaniu dwudziestu siedmiu stopni, dzielących gwiazdę Alfa od bieguna południowego, i po zredukowaniu do poziomu morza wysokości płaskowzgórza, z którego dokonane były obserwacje, wynosiła trzydzieści siedem stopni. Cyrus Smith wyciągnął z tego wniosek, że Wyspa Lincolna położona jest na trzydziestym siódmym stopniu szerokości południowej, a raczej, dopuszczając odchylenie w granicach pięciu stopni ze względu na niedokładność pomiarów - że znajduje się ona pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym stopniem szerokości południowej. Aby otrzymać położenie wyspy, należało ustalić jeszcze jej długość geograficzną. Inżynier zamierzał określić ją w południe, to znaczy w chwili, kiedy słońce będzie przechodziło przez południk wyspy. Od południa dzieliło ich kilka godzin; wszyscy postanowili przeznaczyć je na dłuższy spacer połączony ze zbadaniem części wyspy położonej pomiędzy jeziorem a Zatoką Rekina, przy czym - jeżeli czas na to pozwoli - zamierzali dotrzeć do północnego brzegu Południowego Przylądka Szczęki. Obiad mieli zjeść wśród wydm i wrócić dopiero wieczorem. O wpół do dziewiątej rano grupka ruszyła wzdłuż kanału oddzielającego wyspę od Wysepki Zbawienia, gdzie z powagą spacerowały gromady ptaków. Były to nurkujące z gatunku bezlotków, dające się łatwo rozpoznać po przykrym głosie, przypominającym ryk osła. Pencroff, który interesował się nimi tylko z punktu widzenia ich przydatności kulinarnej, dowiedział się ku swojej radości, że ich mięso, chociaż czarne, doskonale nadaje się do jedzenia. Jakieś duże zwierzęta ziemnowodne, zapewne foki, obrały sobie również tę wysepkę za schronienie. Nie wchodziły one w rachubę jako pożywienie, gdyż mięso ich jest bardzo tłuste, a przez to obrzydliwe w smaku; jednakże Cyrus Smith obserwował je uważnie i, nie zdradzając swoich planów, zapowiedział, że niebawem trzeba będzie odwiedzić wysepkę. Brzeg, po którym szli koloniści, usiany był różnymi muszlami, z których niejedna sprawiłaby wielką radość zbieraczowi. Widać było między innymi ślimaki, przewiertki i inne małże jadalne. Pożyteczniejszą jednak była duża ławica ostryg, którą po odpływie zauważył Nab pomiędzy skałami, mniej więcej o cztery mile od Kominów. - Nab nie zmarnował dnia! - zawołał Pencroff patrząc na ciągnącą się wzdłuż brzegu ławicę. - To rzeczywiście bardzo szczęśliwe odkrycie - ucieszył się reporter - i jeżeli, jak twierdzą, każda ostryga składa rocznie pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy jaj, mamy tu wprost niewyczerpane zasoby. - Wydaje mi się jednak, że ostrygi nie są zbyt pożywne - powiedział Harbert. - Istotnie - odparł Cyrus Smith. - Ostryga zawiera bardzo mało składników azotowych i dlatego człowiek, który by się żywił wyłącznie ostrygami, musiałby zjadać piętnaście do szesnastu tuzinów dziennie. - Dobra jest - wtrącił Pencroff. - Możemy je połykać dziesiątkami tuzinów i jeszcze nie wyczerpiemy ławicy. A może byśmy tak wzięli trochę na śniadanie? I nie czekając na odpowiedź, z góry bowiem było wiadomo, że propozycja ta spotka się z uznaniem, marynarz i Nab nazbierali trochę ostryg. Włożono je do siatki z włókien ketmii, uplecionej przez Naba, gdzie spoczywały inne „artykuły spożywcze”, i cała grupa ruszyła dalej wzdłuż wybrzeża, pomiędzy wydmami a morzem. Cyrus Smith od czasu do czasu spoglądał na zegarek, ażeby w porę dokonać obserwacji, którą należało przeprowadzić dokładnie w południe. Cała ta część wyspy aż do cypla zamykającego Zatokę Unii, nazwanego „Południowym Przylądkiem Szczęki”, była zupełnie jałowa. Widziało się tu jedynie piasek i muszelki zmieszane z okruchami lawy. Pustynny brzeg odwiedzały tylko ptaki morskie: mewy, duże albatrosy oraz dzikie kaczki, które podniecały apetyt Pencroffa. Usiłował upolować je z łuku, ale bezskutecznie, gdyż kaczki nie siadały i trzeba je było trafiać w locie. Dlatego marynarz zanudzał inżyniera: - Widzi pan, panie Cyrusie, dopóki nie będziemy mieli jednej lub dwóch strzelb, nasza aprowizacja będzie pozostawiała wiele do życzenia. - Ma pan rację, Pencroff - odezwał się reporter - ale to zależy wyłącznie od pana! Niech pan nam tylko dostarczy żelaza na lufy, stali na zamki, saletry, węgla i siarki na proch, rtęci i kwasu azotowego na spłonki i wreszcie ołowiu na kule, a Cyrus zrobi pierwszorzędne strzelby. - Cóż - powiedział inżynier - wszystkie te surowce na pewno znajdziemy na wyspie, ale broń palna - to przyrząd bardzo dokładny i dlatego jej wyrób wymaga precyzyjnych narzędzi. Zresztą zobaczymy. - Dlaczego więc wyrzuciliśmy za burtę całą broń, którą mieliśmy w koszu, i wszystkie narzędzia, aż do scyzoryków włącznie! - biadał Pencroff. - Bo gdybyśmy tego nie zrobili, to balon by nas wyrzucił do morza! - zawyrokował Harbert. - Masz rację, chłopcze - przyznał marynarz, a następnie, myśląc już o czym innym, dodał: - Wyobrażam sobie, jak był zaskoczony Jonathan Forster i jego niedoszli towarzysze podróży, gdy następnego ranka stwierdzili, że plac jest pusty, a fruwająca machina ulotniła się. - To już mnie najmniej obchodzi, co oni sobie pomyśleli - wzruszył ramionami reporter. - A przecież to ja wpadłem na ten pomysł - stwierdził Pencroff z zadowoloną miną. - Pomysł istotnie wspaniały - uśmiechnął się Gedeon Spilett - dzięki niemu właśnie znaleźliśmy się tutaj. - Wolę być tutaj niż w łapach południowców - zawołał marynarz - zwłaszcza od chwili kiedy pan Cyrus był łaskaw do nas powrócić! - Dalibóg, ja również! - zgodził się reporter. - A zresztą, czego nam brak? Niczego! - Albo... wszystkiego! - powiedział Pencroff śmiejąc się tak, aż mu się trzęsły potężne bary. - Ale prędzej czy później znajdziemy sposób na wydostanie się stąd. - Może nawet wcześniej, niż przypuszczacie, przyjaciele - odezwał się inżynier - jeżeli Wyspa Lincolna położona jest w pobliżu jakiegoś zamieszkanego archipelagu lub kontynentu. Za godzinę będziemy to już wiedzieli. Nie mamy wprawdzie mapy Pacyfiku, ale potrafię z pamięci odtworzyć obraz jego południowej części. Szerokość geograficzna, którą; wczoraj określiłem, umiejscowiła naszą wyspę na wschód od Nowej Zelandii i na zachód od Chile. Ale odległość pomiędzy tymi punktami wynosi co najmniej sześć tysięcy mil. Trzeba więc ustalić, w jakim miejscu tej olbrzymiej przestrzeni wodnej leży wyspa, a mam nadzieję, że z dość dużą dokładnością uda nam się to obliczyć po znalezieniu długości geograficznej. - Prawda, że najbliższy pod względem szerokości geograficznej jest archipelag Paumotu? - zapytał Harbert. - Tak - potwierdził inżynier - ale dzieli nas od niego ponad tysiąc dwieście mil. - A tam? - zapytał przysłuchujący się z zainteresowaniem Nab wskazując ręką na południe. - Tam nie ma nic - odparł Pencroff. - Rzeczywiście nic - przytaknął inżynier. - A zatem, Cyrusie - zaczął reporter - jeżeli Wyspa Lincolna znajduje się nie dalej niż o dwieście lub trzysta mil od Nowej Zelandii lub od Chile... - A zatem - dokończył za niego inżynier - zamiast budować dom zbudujemy statek, a Pencroff podejmie się go poprowadzić... - No pewnie, panie Cyrusie - ucieszył się marynarz - gotów jestem zostać kapitanem... Jeżeli tylko zbuduje pan statek dostatecznie mocny, żeby utrzymał się na wodzie. - Zbudujemy, jeżeli zajdzie potrzeba! - zapewnił go Cyrus Smith. Była to rozmowa ludzi, którzy naprawdę nie znają lęku przed niczym. Tymczasem zbliżała się pora obserwacji. Jak Cyrus Smith ustali przejście słońca przez południk wyspy bez instrumentu? Harbert w żaden sposób nie mógł sobie tego wyobrazić. Byli teraz w odległości sześciu mil od Kominów, w pobliżu tej części wybrzeża, gdzie znaleziono inżyniera po jego zagadkowym ocaleniu. Tu zatrzymali się i zaczęli przyrządzać posiłek, gdyż było już wpół do dwunastej. Harbert pobiegł zaczerpnąć wody ze strumyka, płynącego w pobliżu, i przyniósł ją w dzbanku, który Nab miał ze sobą. Tymczasem Cyrus Smith robił przygotowania do obserwacji astronomicznych. Wybrał na brzegu morza miejsce, które odpływ dokładnie zniwelował. Drobniutki piasek był tutaj gładki jak lustro. Właściwie nie było ważne, czy wybrana powierzchnia jest pozioma, czy nie, podobnie jak nie było istotne, czy sześciostopowa witka wetknięta w ten piasek była ustawiona pionowo. Inżynier nawet celowo pochylił ją trochę w kierunku południa, czyli w stronę przeciwną słońcu, gdyż należy pamiętać, że mieszkańcy Wyspy Lincolna, położonej na półkuli południowej, widzieli słońce w czasie jego dziennej wędrówki nad północną częścią horyzontu, a nie nad południową. Dopiero teraz Harbert zrozumiał, w jaki sposób inżynier zamierza ustalić punkt kulminacyjny słońca, czyli przejście przez południk wyspy, inaczej mówiąc, określić południe. Cyrus Smith chciał mianowicie w braku instrumentów wyzyskać cień rzucony przez witkę na piasek, co mogło dać wynik zbliżony do rzeczywistego. Otóż w chwili kiedy cień witki osiągnie najmniejszą długość, nastąpi południe; wystarczy zatem uważnie obserwować koniec cienia, ażeby ustalić chwilę, kiedy po stopniowym skracaniu się zacznie się on ponownie wydłużać. Pochylając witkę w stronę przeciwną słońcu, Cyrus Smith wydłużał ten cień, co sprawiało, że zmiany były łatwiejsze do zaobserwowania. Przecież im dłuższa jest wskazówka na tarczy, tym łatwiej można śledzić jej przesunięcia. Cień rzucany przez witkę nie był niczym innym niż wskazówką na tarczy zegara słonecznego. Gdy inżynier uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, ukląkł i za pomocą patyczków, które wtykał w piasek, zaczął znaczyć stopniowe skracanie się cienia. Jego towarzysze - pochyleni nad nim - z niezwykłym zainteresowaniem śledzili przebieg tych czynności. Reporter, trzymając w ręku swój chronometr, czekał na odnotowanie godziny, kiedy cień będzie najkrótszy. Poza tym, ponieważ Cyrus Smith przeprowadzał obserwacje w dniu 16 kwietnia, czyli w dniu kiedy czas rzeczywisty pokrywa się z czasem średnim, godzina podana przez Gedeona Spiletta byłaby rzeczywistą godziną według czasu waszyngtońskiego, co miało bardzo uprościć wyliczenia. Tymczasem słońce wolno przesuwało się po niebie; cień rzucany przez witkę skracał się pomału, a gdy Cyrusowi Smithowi wydało się, że zaczyna się wydłużać, zapytał: Słońce wolno przesuwało się po niebie. - Która godzina? - Piąta i jedna minuta - odpowiedział natychmiast Gedeon Spilett. Teraz pozostało już tylko dokonanie obliczenia. Było to zupełnie łatwe. Stwierdzono, że pomiędzy południkami Waszyngtonu a Wyspy Lincolna istniała w zaokrągleniu różnica pięciu godzin, czyli że na Wyspie Lincolna południe było wtedy, gdy w Waszyngtonie była piąta po południu. Otóż słońce w swoim pozornym ruchu wokół ziemi przebiega jeden stopień w ciągu czterech minut, czyli piętnaście stopni w ciągu godziny. Piętnaście stopni pomnożone przez pięć godzin daje siedemdziesiąt pięć stopni. Ponieważ Waszyngton leży na 77°3'11”, w przybliżeniu na siedemdziesiątym siódmym stopniu od Greenwich - który Amerykanie, tak samo zresztą jak Anglicy, przyjmują za stopień zerowy długości geograficznej - wynikało więc, że wyspa znajduje się o siedemdziesiąt siedem plus siedemdziesiąt pięć stopni na zachód od południka przechodzącego przez Greenwich, czyli na sto pięćdziesiątym drugim stopniu długości zachodniej. Cyrus Smith podał ten wynik do wiadomości swoich towarzyszy. Uwzględniając dopuszczalny błąd w obliczeniach, podobnie jak to uczynił przy ustalaniu szerokości geograficznej, przyjął, że Wyspa Lincolna położona jest pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym równoleżnikiem oraz pomiędzy sto pięćdziesiątym a sto pięćdziesiątym piątym południkiem na zachód od Greenwich. Dopuszczalne odchylenie, które inżynier przypisywał niedokładnościom obserwacji, wynosiło pięć stopni w jedną i drugą stronę, czyli licząc po sześćdziesiąt mil na jeden stopień, błąd mógł wynosić do trzystu mil szerokości i długości. Ewentualny błąd nie mógł jednak wpłynąć na powzięcie decyzji. Było oczywiste, że Wyspa Lincolna znajduje się w tak wielkiej odległości od jakiegokolwiek lądu czy archipelagu, że nie można ryzykować przebycia takiej przestrzeni w jakiejś wątłej łupinie. Ustalenie położenia wyspy wykazało, że znajduje się ona co najmniej o tysiąc dwieście mil od Tahiti i wysp archipelagu Paumotu, o przeszło tysiąc osiemset mil od Nowej Zelandii i o przeszło cztery tysiące pięćset mil od brzegów Ameryki! Cyrus Smith nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, by na mapie Pacyfiku istniała wyspa w miejscu ustalonym obecnie dla Wyspy Lincolna. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Decyzja co do zimowania zapadła. Hutnictwo. Badanie Wysepki Zbawienia. Polowanie na foki. Złowienie kolczatki. Leniwiec. Metoda dymarek. Produkcja żelaza. Jak się otrzymuje stal. Nazajutrz, 17 kwietnia, pierwsze słowa marynarza skierowane były do Gedeona Spiletta: - Jak tam, proszę pana? W jakim zawodzie będziemy dzisiaj pracować? - To będzie zależało od Cyrusa - odpowiedział reporter. Okazało się, że z ceglarzy i garncarzy, którymi byli dotychczas, mieli się teraz przedzierzgnąć w hutników. Poprzedniego dnia po śniadaniu doprowadzili swoje badania aż do cypla Przylądka Szczęki odległego od Kominów o blisko siedem mil. Tutaj kończył się długi łańcuch wydm i ziemia nabierała wyglądu wulkanicznego. Nie było tu wysokich zrębów skalnych jak na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, lecz dziwaczne, postrzępione głazy, które otaczały wąską zatokę wtłoczoną pomiędzy dwa przylądki składające się z substancji mineralnych, wyrzuconych przez wulkan. Po dotarciu do cypla koloniści wrócili tą samą drogą i o zmierzchu znaleźli się w Kominach; nie udali się jednak na spoczynek, zanim nie rozstrzygnęli ostatecznie kwestii, czy można w ogóle myśleć o wydostaniu się z Wyspy Lincolna. Te tysiąc dwieście mil, które dzieliły wyspę od archipelagu Paumotu, to była ogromna odległość! Łódź nie wystarczyłaby do przebycia tej przestrzeni, zwłaszcza wobec zbliżającej się już pory deszczów. Tak orzekł Pencroff. Zbudowanie zwykłego czółna było trudnym zadaniem, nawet gdy się miało potrzebne narzędzia, a koloniści przecież nie mieli nic. Należało więc zacząć od wyrobu młotów, siekier, toporów, pił, hebli, świdrów i tak dalej, co wymagało dość długiego czasu. Postanowiono więc przezimować na Wyspie Lincolna i w związku z tym poszukać wygodniejszego pomieszczenia niż Kominy. Przede wszystkim należało przemienić bądź w żelazo, bądź w stal rudę żelazną, której pokłady inżynier znalazł w północno-zachodniej części wyspy. Metale znajdują się w ziemi zazwyczaj nie w stanie czystym, lecz przeważnie w postaci związków z tlenem albo z siarką. Z dwóch próbek przyniesionych przez Cyrusa Smitha jedna była żelazem magnetycznym wolnym od węglanów, druga – pirytem, czyli siarczanem żelaza. Pierwszą próbkę, będącą tlenkiem żelaza, należało zredukować za pomocą węgla, to znaczy uwolnić od tlenu, ażeby otrzymać czyste żelazo. Redukcję można przeprowadzić albo poddając rudę działaniu wysokiej temperatury w obecności węgla, albo tak zwaną metodą dymarek, która ma tę przewagę, że przemienia bezpośrednio rudę w żelazo, albo też metodą wielkich pieców, która przemienia rudę najpierw w surówkę żeliwną, a dopiero później surówkę w żelazo, pozbawiając ją trzech do czterech procent połączonego z nią węgla. Cyrusowi Smithowi było potrzebne żelazo, a nie surówka, dlatego musiał uciec się do szybkiej metody redukcji. Znaleziona przez niego ruda była bardzo czysta i bardzo bogata. Należała do wysokiego gatunku rudy utlenionej, występującej w ciemnoszarych bryłach i dającej czarny pył w postaci regularnych, ośmiokątnych kryształków. Ta właśnie ruda dostarcza naturalnego magnesu i służy w Europie do wyrobu wysokogatunkowego żelaza, z którego słynie Szwecja i Norwegia. W pobliżu pokładów rudy znajdowały się zbadane już przez wyspiarzy pokłady węgla kamiennego. Bliskość wszystkich składników ułatwiała znacznie przeróbkę rudy. Ta okoliczność jest również bardzo korzystna przy eksploatacji rudy w Zjednoczonym Królestwie , gdzie węgiel potrzebny do wyrobu metalu wydobywany jest z tego samego złoża i jednocześnie z rudą. - No to jak, panie Cyrusie, będziemy przerabiać rudę żelazną? - zapytał Pencroff. - Tak, przyjacielu - odpowiedział inżynier - i dlatego zaczniemy od polowania na foki, co, jak sądzę, przypadnie panu do gustu. - Polowanie na foki! - zdziwił się marynarz. Potem zwrócił się do Gedeona Spiletta: - Czyżby do produkcji żelaza potrzebne były foki? - Widocznie, skoro Cyrus tak mówi! - odpowiedział reporter. Ale inżynier wyszedł już z Kominów i Pencroff musiał przygotować się do polowania na foki nie otrzymawszy dokładniejszego wyjaśnienia. Niebawem wszyscy zebrali się na brzegu w tym miejscu, gdzie przy niskim stanie wody można było przebyć kanał w bród. Odpływ umożliwił myśliwym dojście do wysepki, tak że zamoczyli nogi tylko do kolan. Cyrus Smith znalazł się po raz pierwszy na wysepce, na którą jego towarzysze zostali rzuceni w czasie katastrofy balonu. Setki pingwinów ufnie gapiły się na ludzi. Uzbrojeni w kije koloniści mogliby z łatwością natłuc ich całe mnóstwo, przez myśl im jednak nie przeszło urządzenie takiej masakry, tym bardziej że mogło to niepotrzebnie spłoszyć znajdujące się w pobliżu foki. Oszczędzili również nieszkodliwe bezlotki, o kikutach skrzydeł spłaszczonych jak płetwy i obrośniętych piórami podobnymi do łuski. Obecnie posuwali się powoli w kierunku północnego skraju wysepki, po terenie usianym drobnymi rozpadlinami, w których gnieździły się ptaki wodne. Przy brzegu wysepki widać było pływające na powierzchni wody wyraźne, czarne punkty, jak gdyby poruszające się czubki raf. Posuwali się powoli. Były to właśnie foki, które zamierzali upolować. Trzeba było pozwolić im wyjść na ląd, gdyż dzięki swojej wrzecionowatej budowie, wąskiej miednicy oraz krótkiej i gęstej sierści, foki są wspaniałymi pływakami; na morzu więc bardzo trudno je złowić, na lądzie natomiast mogą one tylko pełzać, i to powoli, ze względu na swe krótkie, płetwiaste nogi. Pencroff, który znał obyczaje tych zwierząt, radził zaczekać, aż wyciągną się na piasku i rozleniwione promieniami słońca pogrążą się w głębokim śnie. Wtedy trzeba odciąć im odwrót i bić po nozdrzach. Myśliwi przyczaili się za głazami nadbrzeżnymi i zamarli w oczekiwaniu. Upłynęła dobra godzina, zanim foki wyszły na piasek. Było ich z pół tuzina. Wtedy Harbert i Pencroff odłączyli się od towarzyszy i obeszli cypel wysepki, ażeby zajść z drugiej strony i odciąć zwierzętom odwrót. Równocześnie Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Nab, czołgając się wzdłuż głazów, starali się podejść foki jak najbliżej. Nagle marynarz skoczył na równe nogi i wydał donośny okrzyk. Na to hasło inżynier i jego dwaj towarzysze rzucili się na foki. Dwie sztuki, silnie uderzone, zostały na miejscu, reszta jednak dolazła do morza i odpłynęła. Dwie sztuki, silnie uderzone... - Oto zamówione foki, panie Smith - zameldował marynarz zbliżając się do inżyniera. - Bardzo dobrze, zrobimy z nich miechy kowalskie. - Miechy kowalskie? - zdumiał się Pencroff. - Ale miały szczęście te foki! Istotnie, inżynier zamierzał sporządzić ze skóry fok coś w rodzaju miechów potrzebnych do przeróbki rudy. Zabite foki nie były duże, miały około sześciu stóp długości. Z pyska podobne były do psów. Ponieważ dźwiganie tych ciężkich zwierząt było zupełnie niepotrzebne, Nab i Pencroff postanowili ściągnąć z nich skórę na miejscu; tymczasem Cyrus Smith i reporter oglądali wysepkę. Marynarz i Nab zręcznie wywiązali się ze swego zadania i już po trzech godzinach Cyrus Smith miał do dyspozycji dwie skóry focze, które zamierzał użyć w stanie surowym, bez garbowania. Koloniści musieli znów zaczekać na odpływ, by przejść przez kanał i wrócić do Kominów. Nie było rzeczą prostą tak porozpinać skóry na ramach z drzewa, ażeby nadać im odpowiednie wymiary; nie było też łatwo pozeszywać je włóknami tak, aby powietrze zbytnio nie uciekało. Kilkakrotnie trzeba było robić poprawki. Cyrus Smith miał do swojej dyspozycji tylko dwa ostrza zrobione z obroży Topa, jednak posługiwał się nimi tak zręcznie, a jego towarzysze pomagali mu tak gorliwie, że już po trzech dniach wyposażenie małej kolonii wzbogaciło się o miechy, potrzebne do wdmuchiwania powietrza w zwały rudy poddanej działaniu wysokiej temperatury. 20 kwietnia od samego rana zaczął się „okres metalurgiczny”, jak to określił reporter w swoich notatkach. Wiemy już, że inżynier postanowił produkować żelazo bezpośrednio tam, gdzie znajdowały się pokłady węgla i rudy. Otóż pokłady te leżały u podnóża północno-wschodnich zboczy Góry Franklina, czyli w odległości sześciu mil od Kominów. Nie można było nawet marzyć o tym, by codziennie wracać tam na nocleg. Wszyscy zgodzili się zatem, że nocować się będzie w szałasie z gałęzi, ażeby nawet w nocy nie przerywać pracy związanej z produkcją. Decyzja zapadła i wczesnym rankiem wyruszono w drogę. Nab z Pencroffem dźwigali na splecionych z gałęzi noszach miechy oraz zapasy żywności, które zamierzali uzupełnić w drodze. Koloniści szli najgęściejszą częścią Lasu Złotki, przecinając go ukośnie z południowego wschodu na północny zachód. Musieli w gąszczu leśnym utorować sobie drogę, która miała potem stać się najkrótszym połączeniem pomiędzy Płaskowzgórzem Rozległego Widoku a Górą Franklina. Wokół rosły wspaniałe drzewa, należące do już rozpoznanych gatunków. Harbert zwrócił jednak uwagę na nowe okazy, między innymi na smokowce, które Pencroff nazwał „pretensjonalnymi porami”, gdyż pomimo dużej wysokości należały one do tej samej grupy liliowatych, co cebula, szczypior, szalotka czy szparagi. Smokowce mają drzewiaste korzenie, bardzo smaczne po ugotowaniu; poddane fermentacji, dają ponadto bardzo przyjemny napój. Zrobiono więc spore zapasy tych korzeni. Marsz przez las trwał długo. Cały dzień przedzierali się przez gęstwinę, ale dzięki temu mieli możność dokładnie zapoznać się z fauną i florą. Top, którego przede wszystkim interesowała fauna, biegał wśród traw i zarośli i wystawiał bez wyboru każdą napotkaną zwierzynę. Harbert i Gedeon Spilett ustrzelili z łuku dwa kangury, a ponadto jakieś zwierzę podobne i do jeża, i do mrówkojada: do jeża, gdyż zwijało się w kłębek i było najeżone igłami, do mrówkojada zaś ze względu na pazury takie jak u zwierząt podziemnych, długi, wąski pyszczek zakończony jak ptasi dziób oraz język usiany drobniutkimi kolcami, które służą do łapania owadów. - A do czego będzie podobny po ugotowaniu? - nie omieszkał zapytać Pencroff. - Do wspaniałej wołowiny - poinformował go Harbert. - Nie wymagamy od niego niczego więcej - uspokoił się Pencroff. W czasie wyprawy dostrzeżono także kilka dzików, które nie atakowały jednak małej grupki ludzi. Nikt więc nie przypuszczał, że napotka jakiegoś niebezpiecznego drapieżnika, gdy nagle reporter zauważył w odległości kilku kroków, pomiędzy dolnymi gałęziami drzewa, zwierzę, które wziął za niedźwiedzia, i zaczął je spokojnie szkicować. Na szczęście dla reportera nie należało ono do tych groźnych zwierząt stopochodnych. Był to tylko leniwiec wielkości dużego psa, o najeżonej, brudnoszarej sierści i łapach uzbrojonych w mocne pazury, które służą mu do łażenia po drzewach, żywi się bowiem liśćmi. Gdy ustalono właściwą nazwę zwierzęcia, któremu zresztą obecność ludzi zupełnie nie przeszkadzała, reporter wykreślił słowo „niedźwiedź” ze swego opisu, zastąpił je słowem „leniwiec” i wszyscy poszli dalej. O piątej po południu Cyrus Smith zarządził postój. Cała grupka wyszła już z lasu i znajdowała się u stóp potężnych zboczy, po wschodniej stronie Góry Franklina. O kilkaset kroków dalej płynął Czerwony Potok, słodka woda była więc w pobliżu. Natychmiast przystąpiono do urządzenia obozowiska. W niespełna godzinę na skraju lasu pomiędzy drzewami stanął szałas z gałęzi przeplecionych lianami i obrzuconych gliną, stanowiący dostateczne schronienie. Poszukiwania geologiczne odłożono do następnego dnia. Zabrano się do kolacji, przed szałasem zapłonęło ognisko i zaczął obracać się rożen. Już o godzinie ósmej wszyscy koloniści spali głębokim snem. Jeden tylko z nich czuwał dla podsycania ognia, który miał odstraszać krążące być może w pobliżu drapieżne zwierzęta. Nazajutrz, 21 kwietnia, Cyrus Smith z Harbertem udali się na poszukiwanie terenu starych formacji geologicznych, gdzie inżynier znalazł już kiedyś próbkę rudy. Natrafili na pokłady znajdujące się prawie na powierzchni u podnóża jednego z północno-wschodnich zboczy, nie opodal źródła potoku. Bogata w żelazo ruda, zawarta w łatwo topliwym złożu, szczególnie dobrze nadawała się do przeróbki systemem uproszczonym, jaki chciał zastosować inżynier, a mianowicie do przeróbki metodą dymarek. Prawdziwa metoda dymarek wymaga pieców i tygli, w których ruda i węgiel, ułożone warstwami ulegają przemianie chemicznej i procesom redukcji. Jednak Cyrus Smith twierdził, że można obejść się bez tych urządzeń; zamierzał po prostu ułożyć rudę i węgiel w sześcian i tłoczyć do środka powietrze z miechów. Wprawdzie była to metoda stosowana w zamierzchłych czasach, ale ponieważ dotychczas jeszcze dawała pomyślne wyniki w okolicach obfitujących w rudę i węgiel, powinna zatem udać się także w warunkach istniejących na Wyspie Lincolna. Węgiel, podobnie jak ruda, został wydobyty bez trudu spod powierzchni ziemi. Pokruszono go na drobne kawałki i usunięto ręcznie powierzchowne zanieczyszczenia. Następnie ułożono go wraz z rudą warstwami w pryzmę, tak jak to się robi z drzewem w czasie wypalania węgla drzewnego. Tym sposobem, pod wpływem wdmuchiwanego miechem powietrza, węgiel zamienia się w tlenek węgla, który z kolei działa redukująco na tlenek żelaza, czyli uwalnia z niego tlen. Tak też postąpił inżynier. Miech ze skóry foki, zaopatrzony na końcu w rurkę z ogniotrwałej gliny, wypaloną uprzednio w piecu garncarskim, został umieszczony w pobliżu pryzmy. Wprowadzony w ruch za pomocą mechanizmu złożonego z ramy, sznurów z włókien oraz ciężarków, wtłaczał w masę rudy prąd powietrza, który podwyższał temperaturę, powodując równocześnie reakcję chemiczną mającą dać w końcowym wyniku czyste żelazo. Zabieg był trudny do wykonania. Wymagał wielkiej cierpliwości i nie byle jakiej zręczności; ale wszystko udało się doskonale, a wynikiem tej pracy była bryła żelaza w stanie gąbczastym, którą trzeba było kuć, ażeby pozbawić ją innych roztopionych składników złoża macierzystego. Oczywiście naszym domorosłym kowalom brakowało przede wszystkim młota, ale ostatecznie znaleźli się w takiej samej sytuacji jak pierwszy hutnik świata, no i postąpili podobnie jak tamten. Zabieg był trudny do wykonania. Pierwsza bryła, nadziana na kij, posłużyła za młot do kucia na granitowym kowadle następnej bryły; w ten sposób otrzymano mocno zanieczyszczony wprawdzie, ale nadający się już do użytku metal. Wreszcie po wielkich wysiłkach i ciężkich trudach, 25 kwietnia, wyspiarze wykuli kilka sztab żelaza, które niebawem zamieniły się w narzędzia: szczypce, obcęgi, kilofy, motyki i inne; Pencroff i Nab twierdzili, że są to prawdziwe arcydzieła. Najbardziej jednak przydatne jest żelazo nie w stanie czystym, lecz w postaci stali. Stal jest stopem żelaza i węgla, otrzymywanym bądź z surówki przez pozbawienie jej nadmiaru węgla, bądź też z żelaza przez dodanie brakującego węgla. Pierwszy sposób daje stal naturalną lub fryszowaną, drugi zaś - stal cementowaną. Cyrus Smith był za tym, aby spróbować produkcji stali drugim sposobem, gdyż posiadał żelazo w stanie czystym. Osiągnął też dobre wyniki, roztapiając metal wraz ze sproszkowanym węglem w tyglu z gliny ogniotrwałej. Otrzymana w ten sposób stal, nadająca się do przeróbki zarówno na gorąco, jak na zimno, poszła do kuźni. Pod fachowym okiem inżyniera Nab i Pencroff porobili z niej siekiery, które doskonale zahartowali rozgrzewając do czerwoności, a następnie szybko zanurzając w wodzie. Wykonano także inne, oczywiście bardzo prymitywne narzędzia, jak ostrza do hebli, małe siekierki, stalowe pasy do wyrobu pił, dłuta ciesielskie, a następnie metalowe części motyk, łopat, oskardów, młotków oraz gwoździe. Wreszcie 5 maja skończył się pierwszy „okres metalurgiczny” i kowale powrócili do Kominów. Niebawem nowy rodzaj pracy miał ich przerzucić do innego zawodu. ROZDZIAŁ SZESNASTY Ponowne rozpatrywanie sprawy mieszkania. Marzenia Pencroffa. Badanie północnego brzegu jeziora. Północny kraniec płaskowzgórza. Węże. Skraj jeziora. Niepokój Topa. Pies w wodzie. Walka pod wodą. Krowa morska. Był dzień 6 maja, odpowiadający dniowi 6 listopada na półkuli północnej. Od kilku dni na niebie gromadziły się chmury i należało pomyśleć o pomieszczeniu na zimę. Co prawda temperatura nie obniżyła się jeszcze zbytnio i termometr Celsjusza, przeniesiony na Wyspę Lincolna, wskazywałby nie mniej niż dziesięć do dwunastu stopni. Ta temperatura nie była czymś niezwykłym, gdyż Wyspa Lincolna, leżąca prawdopodobnie pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym stopniem szerokości południowej, znajdowała się w takich samych warunkach klimatycznych, jak Sycylia czy Grecja na półkuli północnej. Ale podobnie jak na Sycylii czy w Grecji w pewnym okresie następuje gwałtowny spadek temperatury, powodujący opady śnieżne i zamarzanie wód, tak samo na Wyspie Lincolna w pełni zimy mogły nastąpić chłody, przed którymi należało się zabezpieczyć. W każdym razie, jeżeli nawet chwilowo nie zagrażało zimno, to jednak zbliżała się pora deszczów, na tej zaś samotnej wyspie, zagubionej wśród fal Pacyfiku i narażonej na różne wiatry od morza, słotne dni były na pewno częste, a nawałnice - gwałtowne. Należało więc, nie tracąc czasu, zastanowić się nad sprawą lepszego pomieszczenia niż Kominy i szybko powziąć jakąś decyzję. Pencroff, rzecz jasna, miał pewien sentyment do tego schronienia, które sam wynalazł; rozumiał jednak, że trzeba poszukać czegoś innego. Już raz w pamiętnych okolicznościach morze wtargnęło do Kominów i nie można było znów narażać się na podobny wypadek. - Zresztą - odezwał się Cyrus Smith, który tego dnia omawiał z towarzyszami sprawę mieszkania - musimy się w ogóle zabezpieczyć. - Dlaczego? Przecież wyspa nie jest zamieszkana - odparł reporter. - Tak to wygląda, pomimo że nie zbadaliśmy jej jeszcze całkowicie - przekonywał inżynier. - Ale chociaż na wyspie nie ma istot ludzkich, obawiam się, że jest tu dużo dzikich zwierząt. Należy więc zabezpieczyć się przed możliwą napaścią, i to tak, by jeden z nas nie musiał stale czuwać przy ognisku. Poza tym, przyjaciele, trzeba przewidzieć wszystko. Znajdujemy się w części Pacyfiku chętnie odwiedzanej przez piratów malajskich... - Co? - zawołał Harbert. - W takiej odległości od jakiegokolwiek lądu? - Tak, moje dziecko. Ci piraci są równocześnie odważnymi żeglarzami i groźnymi złoczyńcami, toteż musimy zastosować odpowiednie środki ostrożności. - Dobra jest! - wtrącił Pencroff. - Ufortyfikujemy się przeciwko dwunożnym i czworonożnym drapieżcom. Ale czy nie uważa pan, panie Cyrusie, że dobrze byłoby zbadać wszystkie zakątki wyspy, zanim coś postanowimy? - Istotnie, tak byłoby najlepiej - podtrzymał go Gedeon Spilett. - Kto wie, może na przeciwległym brzegu znajdziemy jakąś pieczarę, której na próżno szukaliśmy tutaj. - Macie rację - odpowiedział inżynier - ale zapominacie o tym, że musimy urządzić się gdzieś w pobliżu rzeki, a jak widzieliśmy ze szczytu Góry Franklina, na zachód nie spływa żadna rzeka ani strumyk. Tutaj natomiast znajdujemy się pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a Jeziorem Granta, co stanowi wielki plus, o którym nie należy zapominać. Ponadto część wybrzeża zwrócona na wschód nie jest narażona na pasaty wiejące na tej półkuli z północnego zachodu. - No to zbudujemy sobie dom nad brzegami jeziora, panie Cyrusie - zaproponował marynarz. - Mamy teraz cegły i narzędzia. Byliśmy już żeglarzami, garncarzami, hutnikami i kowalami, dlaczegoż więc, u diaska, nie mielibyśmy zostać murarzami! - Racja, przyjacielu, ale przed powzięciem decyzji musimy poszukać odpowiedniego miejsca. Pomieszczenie przygotowane siłami przyrody zaoszczędziłoby nam wiele pracy, a ponadto stanowiłoby niewątpliwie pewniejsze schronienie, zabezpieczone zarówno od wrogów z wyspy, jak i od nieproszonych gości. - Słusznie, Cyrusie - odezwał się reporter - ale zbadaliśmy już przecież cały masyw granitowy od strony morza i nie znaleźliśmy ani jednej dziury, ani jakiejkolwiek szczeliny. - Ani jednej! - dodał Pencroff. - Ach, gdybyśmy mogli wykuć mieszkanie w tej skale, na takiej wysokości, by znajdowało się poza czyimkolwiek zasięgiem, toby dopiero było świetnie! Widzę je w myśli, właśnie w tej fasadzie zwróconej do morza, jakieś pięć lub sześć pokojów... - Z oknami wpuszczającymi światło! - śmiejąc się powiedział Harbert. - I ze schodami, po których można by wchodzić! - dodał Nab. - Czego się śmiejecie? - zirytował się marynarz. - Co w mojej propozycji jest nie do zrobienia? Czyż nie mamy oskardów i motyk? Czy pan Cyrus nie będzie miał prochu, żeby wysadzić skałę? Prawda, panie Cyrusie, że zrobi pan proch, jeżeli okaże się potrzebny? Cyrus Smith przysłuchiwał się, jak Pencroff z entuzjazmem rozwijał swoje nieco fantastyczne projekty. Wykucie mieszkania w tej skale nawet za pomocą miny byłoby pracą iście herkulesową, tym bardziej że jak na złość natura nie wykonała najtrudniejszej części roboty. Jednak na głośne marzenia marynarza inżynier odpowiedział tylko propozycją dokładniejszego zbadania całego zrębu skalnego, od ujścia rzeki aż po północny zakręt. ... Cała grupka wyszła z Kominów i starannie zbadała skały na przestrzeni dwóch mil. Ale gładka i prosta ściana nie miała nigdzie żadnego wgłębienia. Gołębie gnieździły się w dziurach wyżłobionych na samym szczycie i na nieregularnie postrzępionym gzymsie skalnym. Była to okoliczność niepomyślna, zwłaszcza że o porwaniu się na masyw skalny z oskardem lub prochem i o uzyskaniu tym sposobem dostatecznie obszernej jaskini nie było nawet co marzyć. Przez prosty przypadek Pencroff odkrył jedyne na całej tej części wybrzeża schronienie nadające się na tymczasowe mieszkanie - właśnie Kominy, które nie wystarczały jednak na dłuższy pobyt. Po skończonym badaniu terenu koloniści znaleźli się na północnym załomie granitowej ściany, od którego aż po brzeg oceanu ciągnęły się łagodnie opadające stoki. Od tego miejsca aż po najdalszy kraniec na zachodzie skarpa składała się z piargów, umocnionych roślinami, karłowatymi drzewkami i trawami, a pochylenie jej wynosiło zaledwie czterdzieści pięć stopni. Tu i ówdzie przeświecał nagi granit tworząc ostre występy na tej przybrzeżnej skale. Na wschodnich zboczach rosły kępy drzew i pokrywała je dość gęsta trawa. Ale roślinność nie sięgała poza zbocza i u stóp skarpy zaczynała się piaszczysta równina, ciągnąca się aż do brzegu morza. Cyrus Smith słusznie przypuszczał, że właśnie z tej strony powinny spadać kaskadą wody z jeziora. Przecież nadmiar wody przyniesionej przez Czerwony Potok musiał gdzieś uchodzić! Tymczasem inżynier dotychczas nie natrafił na to miejsce na całej zbadanej już części brzegów jeziora, to znaczy od ujścia potoku na zachodzie aż do Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Inżynier zaproponował towarzyszom wspięcie się na skarpę, którą właśnie obejrzeli, i powrót do Kominów jej grzbietem. Przy okazji mogliby zbadać północne i wschodnie brzegi jeziora, Wszyscy wyrazili zgodę i Harbert z Nabem w kilka minut dotarli do górnej kondygnacji; Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff szli bardziej statecznym krokiem. Gdzieś o dwieście stóp przed nimi poprzez gałęzie drzew przeświecała w promieniach słońca spokojna toń wody... Krajobraz był piękny. Pożółkłe drzewa o złotawym odcieniu tworzyły malownicze kępy, pieszcząc oko harmonią barw. Olbrzymie, wiekowe pnie, które zwaliły się ze starości, odcinały się czarną korą od zielonego dywanu otulającego ziemię. Tu znów świergotały i kłóciły się skacząc z gałęzi na gałąź hałaśliwe papużki kakadu, podobne do barwnych szkiełek. Odnosiło się wrażenie, że promienie słoneczne przebijają przez listowie wszystkimi kolorami tęczy. Zamiast skierować się bezpośrednio do północnego brzegu jeziora, koloniści obeszli skraj tarasu, żeby dotrzeć do ujścia potoku od lewej strony. Nadłożyli przy tym najwyżej półtorej mili drogi. Posuwać się było łatwo, gdyż rzadko rosnące drzewa pozostawiały wolne przejście. Wyczuwało się, że tutaj przebiegała granica żyznej części wyspy, gdyż roślinność była mniej obfita niż w którymkolwiek miejscu pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a potokiem. Cyrus Smith i jego towarzysze idąc tą nową dla nich drogą zachowywali pewną ostrożność. Jedyną ich bronią były przecież tylko łuki i okute żelazem kije. Dotychczas nie natknęli się na żadnego drapieżnika, prawdopodobnie bowiem zwierzęta te zamieszkiwały gęste lasy na południu. Niemiłą niespodzianką było natknięcie się na węża, mającego ze czternaście czy piętnaście stóp długości, przed którym Top zatrzymał się jak wryty. Nab zatłukł gada kijem. Cyrus Smith obejrzał go i stwierdził, że nie był on jadowity; należał do gatunku, którym się żywią mieszkańcy Nowej Południowej Walii. Jednak na wyspie mogły istnieć także inne węże, których ukąszenie jest śmiertelne, na przykład żmija głucha z rozwidlonym ogonem, która nagle staje pod nogami człowieka, lub wąż latający, mający coś w rodzaju nauszników, dzięki którym może rzucać się do przodu z niezwykłą szybkością. Po otrząśnięciu się z pierwszego wrażenia Top zaczął polować na gady z taką zawziętością, że wszyscy bali się o niego. Toteż inżynier przywoływał go co chwila do nogi. Top zatrzymał się jak wryty. Niebawem całe towarzystwo dotarło do miejsca, w którym Czerwony Potok wpadał do jeziora. Podróżnicy poznali na przeciwległym brzegu punkt, gdzie zatrzymali się schodząc z Góry Franklina. Cyrus Smith stwierdził, że potok toczy dość duże ilości wody; musiało zatem istnieć jakieś naturalne ujście dla nadmiaru wody w jeziorze. Należało znaleźć ten odpływ, gdyż tworzył on zapewne wodospad, który można by wyzyskać jako siłę mechaniczną. Koloniści, idąc luźną grupką, ale nie oddalając się zbytnio od siebie, zaczęli okrążać urwiste brzegi jeziora. Wyglądało ono na obficie zarybione i Pencroff obiecywał sobie zmajstrować jakiś sprzęt rybacki, aby móc łowić ryby. Najpierw trzeba było obejść stromą skałę na północnym wschodzie. Należało się spodziewać, że właśnie tu znajduje się odpływ wody, gdyż skraj jeziora przylegał niemal do krańca płaskowzgórza. Ale i tutaj nic nie wykryto, wobec czego koloniści dalej badali brzeg, który początkowo wyginał się lekko, a potem biegł równolegle do wybrzeża morskiego. Z tej strony stok był słabiej zalesiony, rozsiane tu i ówdzie kępy drzew nadawały okolicy malowniczy wygląd. Jezioro Granta widoczne było w całej swojej okazałości, a żaden powiew nie marszczył jego gładkiej tafii. Top, myszkując w krzakach, płoszył stada przeróżnych ptaków, do których Gedeon Spilett i Harbert wypuścili parę strzał z łuku, Harbert nawet trafił jednego, który spadł między szuwary. Top rzucił się za nim i przyniósł w zębach pięknego wodnego ptaka koloru ciemnoszarego, o krótkim dziobie, bardzo rozwiniętej kości czołowej, o palcach z szerokim, postrzępionym szlaczkiem i skrzydłach o białym obramowaniu. Była to łyska wielkości dużej kuropatwy, należąca do grupy pośredniej między szczudlarzami i płetwonogimi, nędzna zdobycz o dość wątpliwym smaku. Ponieważ jednak Top był mniej wybredny od ludzi, postanowiono, że dostanie łyskę na kolację Koloniści szli wschodnim brzegiem jeziora i niebawem mieli dojść do zbadanego już poprzednio odcinka. Ku zdziwieniu inżyniera nigdzie nie było śladu przelewu wody. W rozmowie z marynarzem i reporterem Cyrus Smith nie ukrywał swego zdumienia. Top, zachowujący się dotychczas zupełnie spokojnie, zaczął zdradzać objawy zaniepokojenia. Mądre zwierzę biegało tam i z powrotem po brzegu, zatrzymywało się nagle i patrzyło na wodę z uniesioną w górę łapą, jakby czatując na jakieś niewidoczne zwierzę. Pies to ujadał wściekle, jak gdyby był na jakimś tropie, to nagle milknął. Z początku ani Cyrus Smith, ani jego towarzysze nie zwracali uwagi na zachowanie się Topa; lecz niebawem szczekanie stało się tak gwałtowne, że zaniepokoiło inżyniera. - Co się z nim dzieje? - pytał. W kilku susach pies dopadł swego pana, zdradzając całym swoim wyglądem wyraźny lęk, a potem znów popędził na brzeg. Nagle rzucił się do wody. - Top, do nogi! - zawołał inżynier, gdyż nie chciał, aby pies właził do tego podejrzanego jeziora. - Co się tam dzieje pod spodem? - odezwał się Pencroff, uważnie wpatrując się w wodę. - Pewnie Top zwietrzył jakieś ziemnowodne zwierzę - wyraził przypuszczenie Harbert. - Może aligatora? - powiedział reporter. - Nie sądzę - powątpiewał inżynier. - Aligatory nie występują na tej szerokości geograficznej. Top posłuchał swego pana i wylazł na brzeg, ale nie mógł się uspokoić, skakał w wysokiej trawie i sprawiał wrażenie, jakby posłuszny instynktowi tropił jakąś niewidzialną istotę, która skryła się w wodzie jeziora tuż przy brzegu. Ale tafla wody była gładka i nawet najmniejsza fala nie mąciła spokojnej toni. Koloniści parokrotnie zatrzymywali się na brzegu i bacznie obserwowali powierzchnię Jeziora. Nic jednak szczególnego nie zauważyli. Kryła się w tym jakaś tajemnica. Mocno zaintrygowany inżynier powiedział wreszcie: - Doprowadźmy nasze badania do końca. Po półgodzinnym marszu doszli do południowo-wschodniego rogu jeziora i znaleźli się na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku. Tutaj kończyła się wyprawa mająca na celu zbadanie brzegów jeziora, ale inżynier nie zdołał wykryć, którędy i w jaki sposób woda odpływa. - A jednak przelew musi istnieć - powtarzał - że zaś nie ma go na zewnątrz, zatem woda musiała go wydrążyć wewnątrz nadbrzeżnych skał granitowych. - Ale dlaczego panu tak bardzo na tym zależy, drogi Cyrusie? - zapytał Gedeon Spilett. - Dlatego, że jeżeli woda odpływa poprzez masyw granitowy, to może być gdzieś pieczara, którą można by zużytkować na mieszkanie po skierowaniu wody inną drogą. - A czy nie jest możliwe, proszę pana, że woda odpływa dnem jeziora - wtrącił Harbert - i że uchodzi do morza przez jakiś kanał podziemny? - To też możliwe - potwierdził inżynier - i jeżeli tak jest w istocie, będziemy zmuszeni wybudować sobie dom własnymi rękami, gdyż przyroda nie wykonała za nas wstępnych prac konstrukcyjnych. Koloniści zamierzali wracać płaskowzgórzem do Kominów, gdyż była już piąta po południu, gdy nagle Top zaczął znów zachowywać się bardzo niespokojnie. Szczekał z furią i zanim inżynier zdołał go powstrzymać - znowu rzucił się do jeziora. Wszyscy pobiegli na brzeg. Pies oddalił się o przeszło dwadzieścia stóp, gdy nagle jakiś olbrzymi łeb wynurzył się z wody, która nie wydawała się w tym miejscu głęboka. Harbert natychmiast poznał ziemnowodne zwierzę o wydłużonym łbie z wielkimi ślepiami, ozdobionym długimi, jedwabistymi wąsami. - Manat! - zawołał. Nie był to manat, lecz zwierzę z tego samego gatunku, należące do syrenowatych; nazywa się ono „krową morską” i ma nozdrza w górnej części pyska. Olbrzymie zwierzę rzuciło się na psa, który na próżno starał się uciec w kierunku brzegu. Jego pan nie mógł mu pomóc ani go ratować i zanim Gedeon Spilett czy Harbert pomyśleli o naciągnięciu cięciwy łuku, Top zniknął pod wodą, wciągnięty przez napastnika. Nab, trzymając w ręku okuty żelazem oszczep, chciał rzucić się na ratunek psu i był zdecydowany zaatakować potężne zwierzę nawet w wodzie. - Zostań, Nabie - powiedział inżynier powstrzymując swego dzielnego służącego. A tymczasem w głębi wody toczyła się walka, walka niepojęta, gdyż w tych warunkach Top przecież nie mógł się bronić; kotłująca się powierzchnia wody wskazywała na to, że walka była zażarta, a mogła się zakończyć jedynie śmiercią psa! Nagle w spienionej wodzie ukazał się Top. Wyrzucony w powietrze jakąś tajemniczą siłą, przekoziołkował gdzieś na wysokości dziesięciu stóp nad powierzchnią jeziora, spadł na środek wzburzonej wody i niebawem dopłynął do brzegu bez większych obrażeń, uratowany chyba tylko cudem. Wyrzucony w powietrze jakąś tajemniczą siłą... Cyrus Smith i jego towarzysze patrzyli na siebie, nie mogąc nic pojąć. W dodatku, w wodzie działo się nadal coś dziwnego! Walka pod powierzchnią jak gdyby toczyła się dalej. Zapewne krowa morska, zaatakowana przez jakieś potężne zwierzę, puściła psa i walczyła teraz o swoje życie. Woda zabarwiła się krwią, a pośród szkarłatnej plamy, rozszerzającej się z wolna, wynurzyło się ciało krowy i niebawem osiadło na małej mieliźnie, w południowym rogu jeziora. Koloniści pobiegli tam natychmiast. Potwór nie żył. Była to olbrzymia sztuka, długości piętnastu do szesnastu stóp, ważąca na pewno nie mniej niż cztery tysiące funtów. Na jego karku widniała rana, jak gdyby zadana ostrą klingą. Jakież to zwierzę mogło takim strasznym ciosem uśmiercić olbrzymią krowę morską? Na to pytanie nikt nie umiał znaleźć odpowiedzi. Bardzo przejęci tym wypadkiem, Cyrus Smith i jego towarzysze powrócili do Kominów. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Powrót nad jezioro. Prąd wskazujący kierunek. Projekty Cyrusa Smitha. Tłuszcz krowy morskiej. Użycie łupków pirytowych. Siarczan żelaza. Jak wyrabia się glicerynę. Mydło. Saletra. Kwas siarkowy. Kwas azotowy. Nowy wodospad. Nazajutrz, 7 maja, Cyrus Smith i Gedeon Spilett udali się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku, zostawiając w domu Naba, który miał się zająć przygotowaniem śniadania. W tym czasie Harbert i Pencroff poszli w górę rzeki, aby uzupełnić zapas drzewa. Inżynier z reporterem doszli niebawem do brzegu w południowej części jeziora, gdzie poprzedniego dnia woda wyrzuciła olbrzymie cielsko. Zleciały się już doń gromady ptaków i Cyrus Smith musiał odpędzać je kamieniami, gdyż chciał zachować tłuszcz zwierzęcia na potrzeby kolonii. Mięso będzie stanowić wyśmienite pożywienie; w niektórych częściach Malajów jest ono nawet uważane za specjał przeznaczony na stół miejscowych książąt. Ale o to niechaj troszczy się Nab. W tej chwili głowę Cyrusa zaprzątały inne myśli. Wczorajsze wydarzenie uparcie tkwiło w jego mózgu i nie przestawało go nurtować. Wiele dałby za to, aby przeniknąć tajemnicę tej podwodnej walki i wiedzieć, jaki krewniak mastodontów czy innych potworów zadał krowie morskiej tę dziwną ranę. Inżynier stał na brzegu jeziora, patrzał, obserwował, ale nic nie mógł dostrzec pod spokojną taflą wody, lśniącą w pierwszych promieniach słońca. Przy brzegu, na którym leżało cielsko zwierzęcia, woda nie była zbyt głęboka; ale już od tego miejsca dno jeziora pomału się obniżało i pośrodku było prawdopodobnie bardzo głęboko. Jezioro miało kształt dużej niecki, wypełnionej wodami Czerwonego Potoku. - Jak pan sądzi, Cyrusie - zapytał reporter - chyba to jezioro nie wygląda podejrzanie? - Nie, drogi Gedeonie - odparł inżynier. - Ale doprawdy nie wiem, jak sobie wytłumaczyć wczorajszy wypadek! - Muszę przyznać - potwierdził reporter - że rana zadana zwierzęciu jest co najmniej dziwna; ponadto nie umiem sobie także wytłumaczyć, w jaki sposób Top wyleciał z taką siłą ponad wodę. Można by pomyśleć, że wyrzuciło go jakieś potężne ramię i że potem to samo ramię, uzbrojone w sztylet, uśmierciło krowę morską! - Tak - odparł inżynier w zamyśleniu. - Jest w tym coś, czego nie mogę pojąć. A czy pan rozumie, drogi Gedeonie, w jaki sposób zostałem wyratowany, kto wydarł mnie falom i zaniósł pomiędzy wydmy? Prawda, że nie? Dlatego też przeczuwam tu jakąś tajemnicę, którą kiedyś pewnie wykryjemy. Obserwujmy wszystko nadal uważnie, ale przy naszych towarzyszach nie mówmy więcej o tych dziwnych wydarzeniach. Zachowajmy nasze spostrzeżenia dla siebie i róbmy dalej, co do nas należy. Jak wiemy, inżynier nie zdołał jeszcze wykryć, którędy uchodzi nadmiar wody z jeziora, ale ponieważ nie było także widać, żeby przelewało się ono wierzchem, zatem odpływ musiał istnieć gdzie indziej. Nagle, ku swemu zdziwieniu, spostrzegł na jeziorze dość wyraźny prąd. Rzucił na wodę parę drobnych szczap i stwierdził, że prąd unosi je w stronę południowego rogu. Idąc brzegiem w kierunku tego prądu, Cyrus Smith doszedł do południowego krańca jeziora. Tutaj poziom wody nagle obniżał się, jak gdyby uciekała ona przez jakąś szczelinę. Przyłożywszy ucho do ziemi, Cyrus Smith nasłuchiwał uważnie; udało mu się wreszcie pochwycić wyraźny szum podziemnego wodospadu. - To tu - powiedział. - Właśnie tu uchodzi woda, to tu dąży ona do morza przez ujście wyżłobione w skale granitowej, przez jakąś szczelinę, którą moglibyśmy zużytkować do naszych celów! Muszę to zbadać! Inżynier uciął długą gałąź, oskubał ją z liści i wetknął do wody w górnym rogu kąta utworzonego przez łączące się brzegi, na wysokości zaledwie jednej stopy poniżej poziomu wody wymacał szeroki otwór. To był właśnie na próżno dotychczas poszukiwany przelew, siła zaś prądu była tak wielka, że gałąź została wyrwana z rąk inżyniera i skryła się natychmiast pod wodą. - Teraz nie mam już żadnych wątpliwości - powtarzał Cyrus Smith. - Tutaj jest wylot, który muszę wydobyć na światło dzienne. - W jaki sposób? - zapytał Gedeon Spilett. - Obniżając poziom wody w jeziorze o trzy stopy. - Ale jak pan to zrobi? - Dając wodzie inne ujście, szersze niż dotychczasowe. - W którym miejscu, Cyrusie? - W części brzegu położonej najbliżej morza. - Ależ tam jest granit! - zwrócił uwagę reporter. - No to go rozsadzę - odpowiedział Cyrus Smith - a woda uciekając obniży poziom jeziora i odsłoni ten wylot. - A gdy runie na wybrzeże, utworzy wodospad - dodał reporter. - Wodospad, który wykorzystamy - potwierdził Cyrus Smith. - Chodźmy prędzej! Inżynier porwał swoim projektem towarzysza, który obdarzał go tak wielkim zaufaniem, że ani przez chwilę nie wątpił w powodzenie jego zamiarów. A jednak, jak zrobić wyrwę w tej ścianie z granitu, w jaki sposób rozbić skały, nie mając ani prochu, ani odpowiednich przyrządów? Czy inżynier nie porywał się przypadkiem na coś, co przekraczało jego siły? Gdy Cyrus Smith i Spilett wrócili do Kominów, Harbert i Pencroff rozładowywali właśnie tratwę z drzewem. - Drwale niebawem skończą pracę - śmiejąc się rzucił Pencroff - i jeżeli będą panu potrzebni murarze... - Nie tyle murarze, ile chemicy - odparł inżynier. - Tak - dodał reporter - zamierzamy wysadzić wyspę w powietrze... - Wysadzić wyspę! - zawołał Pencroff. - Przynajmniej częściowo - potwierdził Gedeon Spilett. - Posłuchajcie, przyjaciele - odezwał się inżynier. Po czym podzielił się z nimi wynikami swoich obserwacji. Jego zdaniem w skale granitowej, dźwigającej Płaskowzgórze Rozległego Widoku, musiała istnieć większa czy mniejsza rozpadlina, do której inżynier zamierzał się dostać. Należało więc przede wszystkim wydobyć na wierzch otwór, którym uchodziła woda, i w tym celu obniżyć poziom wody, torując jej jakieś łatwiejsze ujście. Stąd wniosek, że trzeba wyprodukować materiał wybuchowy, mogący rozsadzić skałę w innym punkcie brzegu jeziora. Tego właśnie spróbuje dokonać Cyrus Smith przy użyciu bogactw naturalnych, jakie przyroda oddała do jego dyspozycji. Rzecz prosta, że koloniści, a w pierwszym rzędzie Pencroff, przyjęli ten projekt z entuzjazmem. To właśnie coś w sam raz dla marynarza: użycie silnie działających środków, rozsadzenie skały, stworzenie wodospadu! I on, Pencroff, będzie równie chętnie chemikiem, jak murarzem czy szewcem, jeżeli inżynierowi potrzebni są chemicy! Będzie wszystkim, czym tylko Cyrus zechce, nawet „profesorem tańca i dobrych manier”, jeżeli to się okaże potrzebne. Tak oświadczył Nabowi. Pencroffa i Naba obarczono przede wszystkim obowiązkiem zdjęcia tłuszczu z krowy morskiej i zabezpieczenia mięsa przeznaczonego na pożywienie. Nie pytając więcej o nic, udali się niezwłocznie nad jezioro. Obydwaj mieli do inżyniera bezgraniczne zaufanie. W kilka chwil potem Cyrus Smith, Harbert i Gedeon Spilett wzięli nosze z gałęzi i poszli w górę rzeki, w stronę pokładów węgla, gdzie było dużo łupków pirytowych, często spotykanych w młodszych formacjach geologicznych; Cyrus Smith znalazł już wcześniej próbkę takiego pirytu. Cały dzień zszedł na znoszeniu pirytu do Kominów. Pod wieczór było go już parę ton. Nazajutrz, 8 maja, inżynier zaczął coś majstrować. Łupki pirytowe składają się głównie z węgla, krzemu, glinu i dużej ilości siarczków żelaza. Chodziło o to, by oddzielić siarczek żelaza i jak najszybciej przemienić go w siarczan, z którego można wydobyć kwas siarkowy. Oto do czego zmierzał Cyrus Smith. Kwas siarkowy jest jednym z najpotrzebniejszych surowców i jego zużyciem można określić potencjał przemysłowy narodu. Ten kwas miał się później przydać kolonistom do wyrobu świec, do garbowania skóry i do innych jeszcze celów, lecz chwilowo inżynier przeznaczał go do czego innego. Za Kominami Cyrus Smith wybrał miejsce, które zostało starannie wyrównane. Tu ułożył stertę gałęzi i porąbanych drew, a na nich umieścił kawałki łupku pirytowego, jedne na drugich; na wierzch narzucił cienką warstwę pirytów potłuczonych do wielkości orzecha. Następną czynnością było zapalenie drzewa, od którego z kolei zajęły się łupki zawierające, jak wiadomo, węgiel i siarkę. Wówczas narzucono nowe warstwy potłuczonego pirytu, tak że utworzył się wielki stos, który pokryto na wierzchu ziemią i trawą; do środka szły przedechy, tak jak to się praktykuje w mielerzach przy wypalaniu węgla drzewnego. Ażeby reakcja mogła się dokonać, pozostawiono tę „dymarkę” na pewien czas w spokoju, gdyż potrzeba nie mniej niż dziesięć do dwunastu dni na to, żeby siarczek żelaza przemienił się w siarczan, siarczek zaś glinu w siarczan glinu; obydwa te związki są jednakowo łatwo topliwe, w przeciwieństwie do pozostałych, to znaczy do krzemu, wypalonego węgla drzewnego i popiołu. W czasie kiedy przebiegała reakcja chemiczna, Cyrus Smith polecił towarzyszom zająć się innymi czynnościami; wszyscy wzięli się do roboty z zapałem, ba, nawet z pasją. Nab i Pencroff ściągnęli z krowy morskiej tłuszcz i włożyli go do wielkich, glinianych kadzi. Z tłuszczu trzeba było przez zmydlenie wydzielić jeden ze składników, mianowicie glicerynę. W tym celu wystarczyło zalać tłuszcz sodą lub wapnem. Każda z tych substancji działa na tłuszcz i tworzy mydło, wytrącając glicerynę, czyli właśnie to, co inżynier pragnął otrzymać. Jak wiemy, wapna było pod dostatkiem; jednak przez dodanie wapna otrzymuje się mydło wapienne, nierozpuszczalne, a więc niezdatne do użytku, podczas gdy dodając sodę otrzymuje się mydło rozpuszczalne, znajdujące zastosowanie w gospodarstwie domowym. Jako człowiek praktyczny, Cyrus Smith dążył do zdobycia sody. Czy było to trudne? Nie, gdyż na wybrzeżu pełno było roślin morskich, plechowców, glonów, wszelkich wodorostów, porostów i traw morskich. Nazbierano dużą ilość tych roślin, wysuszono je, a następnie spalono w dołkach na otwartym powietrzu. Ogień w tych dołkach był podsycany przez kilka dni, aby osiągnąć temperaturę potrzebną do stopienia popiołu; dzięki tej pracy otrzymano szarawą, spoistą masę, znaną od dawna jako „soda naturalna”. Uzyskaną sodę inżynier dodał do tłuszczu i otrzymał, obok rozpuszczalnego mydła, także substancję obojętną, glicerynę. Ale to nie wszystko. Ze względu na przyszłe prace Cyrus Smith musiał mieć jeszcze inną substancję, mianowicie azotan potasowy, bardziej znany pod nazwą saletry potasowej czy po prostu saletry. Saletrę Cyrus Smith mógłby zdobyć z łatwością, działając kwasem azotowym na węglan potasu, łatwy do uzyskania z popiołu roślinnego. Ale nie miał kwasu azotowego, który także chciał otrzymać za pomocą reakcji chemicznej. Powstało więc błędne koło, z którego nie sposób było wybrnąć. Na szczęście tym razem przyroda sama dostarczyła saletry, trzeba było tylko pofatygować się i nazbierać jej. Harbert bowiem odkrył pokład saletry w północnej części wyspy, u podnóża Góry Franklina; należało zatem jedynie ją oczyścić. Te różnorodne prace pochłonęły jakieś osiem dni i zostały zakończone wcześniej niż przemiana siarczku w siarczan żelaza. W ciągu następnych dni koloniści mieli czas na wyprodukowanie ogniotrwałych naczyń z miękkiej gliny i na postawienie z cegieł pieca specjalnej konstrukcji, który miał służyć do destylacji siarczanu żelaza, gdy się go otrzyma. Wszystkie przygotowania zostały zakończone 18 maja, prawie równocześnie z zakończeniem przemiany chemicznej. Pod wprawnym okiem inżyniera Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff stali się najzręczniejszymi robotnikami na świecie. Zresztą potrzeba jest najlepszym ze wszystkich nauczycieli. Gdy pryzma pirytu została całkowicie strawiona przez ogień, to, co otrzymano po jego spaleniu, czyli siarczan żelaza, siarczan glinu, krzem, resztę węglową i popiół, wrzucono do naczynia napełnionego wodą. Wodę skłócono, następnie pozostawiono, żeby się ustała, potem sklarowano otrzymując przejrzysty płyn, zawierający roztwór siarczanu żelaza i siarczanu glinu; inne składniki pozostały w stanie nierozpuszczalnym. Po częściowym wyparowaniu płynu osadziły się kryształki siarczanu żelaza, a roztwór macierzysty, czyli płyn nie wyparowany, zawierający siarczan glinu, został odlany. W ten sposób Cyrus Smith uzyskał dość znaczną ilość kryształków siarczanu żelaza, z którego teraz trzeba było wyciągnąć kwas siarkowy. W praktyce przemysłowej produkcja kwasu siarkowego wymaga kosztownego urządzenia. Potrzebne są duże fabryki, specjalne wyposażenie, aparaty z platyny, komory z ołowiu kwasoodpornego, w których odbywa się przemiana, i tak dalej. Inżynier nie miał do dyspozycji takiego wyposażenia, wiedział jednak, że na Węgrzech produkuje się kwas siarkowy w sposób prostszy, a zarazem o tyle lepszy, że otrzymuje się go w większym stężeniu. W ten sposób wyrabia się właśnie kwas siarkowy, znany pod nazwą kwasu Nordhausena. Jeden jedyny zabieg potrzebny był do otrzymania kwasu siarkowego: podgrzanie w zamkniętym naczyniu kryształków siarczanu żelaza, tak by kwas siarkowy zamienił się w parę, która zostanie następnie zgęszczona i skropli się w potrzebny płyn. Do tej właśnie czynności posłużyły ogniotrwałe naczynia, w których umieszczono kryształki, oraz piec, gdzie pod wpływem wysokiej temperatury miała nastąpić destylacja kwasu siarkowego. Prace te zostały wykonane bardzo dokładnie i 20 maja, po dwunastu dniach od chwili rozpoczęcia operacji, inżynier otrzymał cenny składnik; miał go w przyszłości wyzyskać do różnych celów. Ale do czego był mu potrzebny kwas siarkowy? Po prostu do uzyskania kwasu azotowego; nie było to zresztą trudne, gdyż przez działanie kwasem siarkowym na saletrę otrzymywano drogą destylacji kwas azotowy. Dobrze, ale do czego Cyrus Smith chciał użyć z kolei tego ostatniego kwasu? To właśnie intrygowało jego towarzyszy, którym nie wyjawił jeszcze wszystkich swych zamiarów. Inżynier dobijał tymczasem do mety i wreszcie ostatni zabieg dał mu potrzebny związek chemiczny, którego otrzymanie kosztowało go tak wiele trudu. Po uzyskaniu kwasu azotowego inżynier połączył go z gliceryną, uprzednio zagęszczoną przez odparowanie w podgrzewaczu; otrzymał w ten sposób nawet bez użycia chłodnicy kilka kwart oleistego płynu o żółtawej barwie. Tę ostatnią operację Cyrus Smith wykonał sam na uboczu, z. dala od Kominów, gdyż groziła ona wybuchem; przynosząc swoim towarzyszem naczynie z płynem, powiedział z prostotą: - Oto mamy nitroglicerynę. Oto mamy nitroglicerynę. Był to istotnie ten straszliwy produkt, o sile wybuchowej dziesięciokrotnie większej od prochu, który spowodował już tyle wypadków! Jednakże od chwili gdy zaczęto z niego robić dynamit, czyli mieszać nitroglicerynę z substancją stałą, cukrem lub glinką, dość porowatą, by ją wchłonąć, można było używać tego niebezpiecznego środka wybuchowego z mniejszym ryzykiem. Ale w tym czasie, kiedy nasi koloniści znajdowali się na Wyspie Lincolna, dynamit nie był jeszcze znany. - Ten właśnie płyn ma wysadzić naszą skałę? - zapytał z niedowierzaniem Pencroff. - Tak, przyjacielu - wyjaśnił inżynier - działanie nitrogliceryny będzie tym silniejsze, że skała jest niezwykle twarda i będzie stawiała większy opór przy rozsadzaniu. - A kiedy to nastąpi, panie Cyrusie? - Jutro, gdy tylko wyświdrujemy dziurę do założenia miny - odpowiedział inżynier. Nazajutrz, 21 maja, minierzy udali się skoro świt w stronę załamania utworzonego przez wschodni brzeg Jeziora Granta, w odległości zaledwie pięciuset kroków od wybrzeża. W tym miejscu płaskowzgórze znajdowało się poniżej poziomu wody w jeziorze, którą więziła jedynie wąska grobla z granitu. Było rzeczą pewną, że jeżeli uda się rozbić to obramowanie, wówczas wody rzucą się w wyrwę i utworzą potok, który popłynie początkowo po pochyłości płaskowzgórza, a potem runie do morza. Nastąpi w ten sposób ogólne obniżenie powierzchni wody w jeziorze i odsłonięcie otworu odpływu - co stanowiło ostateczny cel inżyniera. Chodziło więc o to, by rozsadzić granitową groblę. Pod kierunkiem inżyniera Pencroff uzbrojony w oskard, którym operował zręcznie i ze zwykłą sobie siłą, zaczął kuć granit po zewnętrznej stronie grobli. Otwór, który należało wykuć, rozpoczynał się na poziomej krawędzi zbocza i miał biec ukośnie w głąb, tak by dojść do punktu położonego znacznie poniżej poziomu wody. W ten sposób siła wybuchu, rozsadzając skałę, pozwoli wodzie wyrwać się szerokim ujściem na zewnątrz, co z kolei obniży poziom jeziora. Pencroff uzbrojony w oskard... Praca była żmudna, gdyż inżynier chciał wywołać potężny efekt i zamierzał poświęcić na ten cel nie mniej niż dziesięć litrów nitrogliceryny. Ale Pencroff na zmianę z Nabem wzięli się do pracy z takim zapałem, że już koło czwartej po południu otwór na minę był gotów. Pozostała jeszcze sprawa zapalenia nitrogliceryny. Zazwyczaj zapala się ją zapłonem z piorunianu rtęci, którego wybuch powoduje eksplozję. Do wywołania eksplozji potrzebny jest silny wstrząs, jeżeli bowiem nitroglicerynę po prostu zapalić, będzie płonęła nie eksplodując. Cyrus Smith mógłby na pewno zrobić taki zapłon. Nie miał wprawdzie piorunianu rtęci, ale mógł z łatwością uzyskać substancję zbliżoną do bawełny strzelniczej, gdyż miał przecież do dyspozycji kwas azotowy. Z takiej substancji można by zrobić nabój, wpuścić go do nitrogliceryny, zapalić lontem i w ten sposób wywołać eksplozję. Cyrus Smith wiedział jednak, że do spowodowania wybuchu nitrogliceryny wystarczy jedynie wstrząs. Postanowił zużytkować tę jej właściwość, a gdyby mu się to nie udało, wówczas dopiero pomyśleć o innym sposobie. Do spowodowania wybuchu wystarczy uderzyć młotem w parę kropel nitrogliceryny rozlanej na twardym kamieniu. Tylko że wykonawca nie może tego zrobić sam, gdyż padłby ofiarą wybuchu. Cyrusowi Smithowi przyszedł więc do głowy pomysł, żeby za pomocą włókien roślinnych zawiesić na jakimś występie ponad otworem z miną bryłę żelaza ważącą kilka funtów. Druga dłuższa linka włókien, przesycona siarką, jednym końcem byłaby przywiązana w połowie pierwszej linki, drugi zaś jej koniec byłby odprowadzony po ziemi na odległość kilkudziesięciu stóp od otworu. Gdy zapali się tę drugą linkę, ogień pobiegnie po niej aż do pierwszej. Ta z kolei zapali się, pęknie i bryła żelaza spadnie na nitroglicerynę. Tak zrobiono. Inżynier, poleciwszy przezornie swym towarzyszom odejść jak najdalej, sam napełnił wykuty otwór w ten sposób, by nitrogliceryna sięgała pod sam wierzch, a oprócz tego wylał kilka kropel na skałę pod zawieszoną tu bryłą żelaza. Następnie Cyrus Smith zapalił koniec nasiarkowanej linki i przybiegł co sił w nogach do swoich towarzyszy. Przybiegł co sił w nogach do swoich towarzyszy. Linka miała się palić przez dwadzieścia pięć minut; istotnie, po dwudziestu pięciu minutach dał się słyszeć wybuch nieopisanej siły. Wyspa zadrżała w posadach. W powietrze wyleciał stos kamieni, jak gdyby wypluty przez wulkan. Podmuch był tak silny, że głazy tworzące Kominy zadrżały. Kolonistów rzuciło o ziemię, chociaż znajdowali się o przeszło dwie mile od miejsca wybuchu. Podnieśli się zaraz, wspięli na płaskowzgórze i pobiegli do miejsca, gdzie brzeg jeziora miał być rozsadzony przez wybuch. Jednogłośne „hura” wyrwało się z ich piersi! W granitowej grobli ziała szeroka szczerba! Rwał nią bystry potok, pieniąc się płynął płaskowzgórzem do urwiska, a stamtąd spadał z wysokości trzystu stóp na wybrzeże! ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Pencroff przestał wątpić. Dawny odpływ jeziora. Podziemna wyprawa. Droga w granicie. Zniknięcie Topa. Środkowa pieczara. Studnia na niższym poziomie. Tajemnica. Oskardy w robocie. Powrót. Projekt Cyrusa Smitha udał się, inżynier jednak, swoim zwyczajem, nie okazał żadnej radości; stał nieruchomo z zaciśniętymi wargami i przyglądał się uważnie. Harberta ogarnął entuzjazm; Nab skakał z radości; Pencroff kiwał swą potężną głową i mruczał: - Patrzcie, co nasz inżynier potrafi! Istotnie skutki wybuchu nitrogliceryny były potężne. Upust, jakiego doznało jezioro, był tak wielki, że masa wody, która runęła przez nową wyrwę, była co najmniej trzykrotnie większa niż odpływająca przez dawne ujście. Należało się spodziewać, że w niedługim czasie poziom wody w jeziorze obniży się przynajmniej o dwie stopy. Koloniści powrócili do Kominów, żeby zabrać stamtąd oskardy, okute oszczepy, liny z włókien, hubkę i krzesiwo; potem wrócili na płaskowzgórze. Top biegł za nimi. Po drodze marynarz nie mógł się powstrzymać od słów: - A czy pan wie, panie Cyrusie, że za pomocą tego uroczego płynu, który pan sfabrykował, można by wysadzić w powietrze całą naszą wyspę? - Niewątpliwie i wyspę, i kontynenty, i całą kulę ziemską - odparł inżynier. - Jest to tylko kwestia ilości. - Czy można by posłużyć się nitrogliceryną do ładowania broni palnej? - zapytał marynarz. - Nie, Pencroff, jest to substancja zbyt silnie eksplodująca. Ale można by zrobić bawełnę strzelniczą lub zwykły proch, bo mamy przecież kwas azotowy, saletrę, siarkę i węgiel. Niestety brak nam strzelb. - Ach, panie Cyrusie, przy odrobinie dobrej woli... - jęknął marynarz. Jak widać, Pencroff wykreślił słowo „niemożliwe” ze słownika wyspiarzy. Dotarłszy do Płaskowzgórza Rozległego Widoku koloniści niezwłocznie udali się na cypel jeziora, gdzie znajdował się wylot dawnego odpływu, który teraz powinien był się wynurzyć na powierzchnię. Woda już nie uchodziła tamtędy, a zatem droga odpływu powinna była stać się dostępną i na pewno nietrudno będzie poznać jej wewnętrzny układ. Koloniści szybko doszli na miejsce i jeden rzut oka wystarczył im, by się przekonać, że cel został osiągnięty. Istotnie w ścianie granitowej grobli jeziora, wystającej teraz ponad powierzchnię wody, ukazał się tak długo poszukiwany otwór. Prowadził do niego wysoki zrąb, obecnie także znajdujący się ponad wodą. Wlot miał około dwudziestu stóp szerokości, ale zaledwie dwie stopy wysokości. Wyglądał jak otwór ścieku na brzegu chodnika. Kolonistom byłoby trudno tędy przejść, ale Pencroff i Nab wzięli do ręki oskardy i po niespełna godzinie powiększyli przejście do potrzebnej wysokości. Inżynier zbliżył się i stwierdził, że ściany kanału odpływowego, przynajmniej w górnej części, miały nachylenie nie większe niż trzydzieści pięć stopni. Można było zatem wejść i gdyby na dalszym odcinku kąt pochylenia nie zwiększał się, z łatwością zejść aż do poziomu morza. Jeżeli więc - co zresztą było bardzo prawdopodobne - we wnętrzu masywu granitowego istnieje jakaś obszerna pieczara, można będzie ją wyzyskać. - A więc, panie Cyrusie, nad czym się zastanawiamy? - zapytał marynarz, któremu pilno było wejść nareszcie w tę wąską gardziel. - Widzi pan, Top już nas wyprzedził! - No dobrze; ale musimy widzieć, co tam jest - zgodził się inżynier. - Utnij kilka smolnych gałęzi, Nabie. Nab i Harbert pobiegli na brzeg jeziora, gdzie rosły sosny i drzewa liściaste; niebawem wrócili z gałęziami, z których zrobili coś w rodzaju pochodni. Zapalono je za pomocą krzesiwa i cała grupka z inżynierem na czele weszła w ciemny korytarz, którędy do niedawna odpływała woda z jeziora. Wbrew przypuszczeniom średnica kanału zwiększała się tak, że niebawem mogli posuwać się w pozycji wyprostowanej. Ściany granitowe, które woda szlifowała od niepamiętnych czasów, były śliskie i trzeba było dobrze uważać, żeby nie upaść. Toteż koloniści przywiązali się jeden do drugiego linką, tak jak to robią alpiniści w czasie wspinaczki. Na szczęście występy skalne tworzyły jak gdyby stopnie, dzięki czemu schodzenie było mniej niebezpieczne. Kropelki wody, zwisające jeszcze tu i ówdzie ze skał, lśniły w świetle pochodni wszystkimi barwami tęczy, co sprawiało wrażenie, że ściany pokryte są niezliczonymi stalaktytami. Inżynier dokładnie oglądał czarny granit; nie widać było w nim żadnego uwarstwienia, żadnej rysy. Skała była spoista, drobnoziarnista i bardzo zbita. Zatem kanał odpływowy powstał równocześnie z wyspą, a nie był wyżłobiony przez wodę. Przebił go Pluton, a nie Neptun i na ścianach można było jeszcze dostrzec ślady wybuchu lawy, których woda nie zdołała zmyć całkowicie. Koloniści schodzili bardzo wolno. Z pewnym wzruszeniem zagłębiali się we wnętrze masywu, gdzie nigdy dotąd nie stanęła stopa ludzka. Szli w milczeniu, zadumani i niejednemu przeszło przez myśl, że w wewnętrznych pieczarach, mających połączenie z morzem, mogła mieszkać jakaś ośmiornica lub inny głowonóg. Trzeba było zatem posuwać się z pewną ostrożnością. Koloniści schodzili bardzo wolno. Zresztą na czele grupki biegł Top, a przecież można było polegać na mądrym psie, który nie omieszkałby w razie potrzeby zaalarmować wszystkich. Po przejściu około stu stóp dość krętą drogą - idący na przedzie Cyrus Smith zatrzymał się i zaczekał na towarzyszy. Tutaj ściany kanału rozszerzały się, tworząc niewielką pieczarę. Ze sklepienia spadały kropelki wody, nie pochodzącej jednak z przesiąkania przez skałę. Były to niewątpliwie ostatnie ślady potoku, który długo huczał w tej pieczarze; lekko wilgotne powietrze nie zawierało żadnych cuchnących wyziewów. - No i cóż, drogi Cyrusie? - odezwał się Gedeon Spilett. - Oto schronienie, o którym nikt nie wiedział, dobrze ukryte we wnętrzu skał, a jednak nie nadające się do zamieszkania. - Dlaczego nie nadające się do zamieszkania? - zapytał Pencroff. - Gdyż jest za małe i za ciemne. - Czyż nie możemy go powiększyć, wyżłobić, przebić otworów dla światła i powietrza? - odrzekł Pencroff, który odzwyczaił się od powątpiewania. - Chodźmy - powiedział Cyrus Smith - prowadźmy dalej badania. Może gdzieś jeszcze niżej przyroda oszczędzi nam tej pracy. - Jesteśmy dopiero na jednej trzeciej wysokości - zauważył Harbert. - Prawie na jednej trzeciej - poprawił go Cyrus Smith - gdyż zeszliśmy już o jakieś sto stóp od wylotu; być może, że jeszcze o sto stóp niżej... - Gdzie jest Top? - przerwał mu Nab. Rozejrzano się po pieczarze. Psa nie było. - Prawdopodobnie pobiegł naprzód - rzekł Pencroff. - Chodźmy za nim - powiedział Cyrus Smith. Zaczęli schodzić dalej. Inżynier uważnie notował w pamięci wszystkie zakręty i pomimo że było ich dużo, zdołał uchwycić ogólny kierunek kanału zmierzającego w stronę morza. Koloniści zeszli jeszcze o jakieś pięćdziesiąt stóp w linii pionowej, gdy nagle do ich uszu dobiegły dalekie odgłosy, dochodzące z wnętrza masywu. Zatrzymali się nasłuchując. Te dźwięki, biegnące przez korytarz jak przez trąbkę akustyczną, docierały wyraźnie do ich uszu. - To szczekanie Topa! - zawołał Harbert. - Tak - potwierdził Pencroff - i w dodatku nasz poczciwy pies szczeka z wściekłością. - Posiadamy przecież okute oszczepy. Miejmy się na baczności i naprzód! - zakomenderował Cyrus Smith. - To się staje coraz bardziej interesujące - szepnął reporter do ucha marynarzowi, ten zaś przytaknął mu skinieniem głowy. Cyrus Smith i jego towarzysze pobiegli na pomoc psu. Coraz wyraźniej słychać było ujadanie Topa. W jego urywanym szczekaniu brzmiała niezwykła wściekłość. Czyżby szamotał się z jakimś zwierzęciem, któremu zakłócił spokój? Niepomni grożącego im niebezpieczeństwa, koloniści dali się porwać niepohamowanej ciekawości. Nie schodzili już, lecz ześlizgiwali się niejako wzdłuż ścian, i w kilka chwil dotarli do Topa znajdującego się o sześćdziesiąt stóp niżej. Tutaj korytarz przechodził w obszerną i wspaniałą pieczarę, po której rzucał się Top i wściekle ujadał. Potrząsając pochodniami, Pencroff i Nab oświetlali wszystkie załomy granitu, Cyrus Smith zaś, Gedeon Spilett i Harbert stali w pogotowiu z przygotowanymi oszczepami. Olbrzymia pieczara była pusta. Koloniści przebiegli ją we wszystkich kierunkach. Nie było w niej nic, ani śladu zwierzęcia czy jakiejś innej żyjącej istoty! A jednak Top nie przestawał ujadać. Ani pieszczotą, ani groźbą nie można go było zmusić, żeby zamilkł. - Musi tu być gdzieś szczelina, którą wody z jeziora uchodziły do morza - odezwał się inżynier. - Rzeczywiście, uważajmy, żebyśmy nie wpadli w jaką dziurę - odrzekł Pencroff. - Szukaj, Top, Szukaj! - zawołał Cyrus Smith. Zachęcony słowami pana, pies pobiegł w sam koniec pieczary i tam zaczął szczekać ze zdwojoną pasją. Wszyscy poszli za nim i tu, w świetle pochodni, ukazał się otwór studni czerniejący w granicie. Tędy właśnie uchodziła woda płynąca uprzednio poprzez masyw skalny; nie był to już ukośny korytarz, którym można było się posuwać, lecz prostopadła studnia, nie nadająca się do schodzenia. Otwór oświetlono pochodniami. Nic nie było widać. Cyrus Smith ułamał płonącą żagiew i rzucił ją w przepaść. Płonąca żywica, o zwiększonej pędem sile światła, oświetliła wnętrze studni, ale i to nie pomogło. Potem płomień zgasł z lekkim sykiem, co wskazywało na to, że doleciał do powierzchni wody, czyli do poziomu morza. Inżynier obliczył czas i wywnioskował, że głębokość studni wynosi mniej więcej dziewięćdziesiąt stóp. A zatem dno pieczary znajdowało się na wysokości dziewięćdziesięciu stóp powyżej poziomu morza. - Oto nasze mieszkanie - odezwał się Cyrus Smith. - Ale chyba zajmowała je jakaś żywa istota - snuł przypuszczenia Gedeon Spilett, którego ciekawość nie była zaspokojona. - Cóż z tego? Ta istota ziemnowodna czy inna uciekła tą szczeliną i ustąpiła nam miejsca - odparł inżynier. - A jednak - dodał marynarz - chciałbym kwadrans temu być w skórze Topa, gdyż na pewno nie szczekał bez powodu. Cyrus Smith patrzył uważnie na psa i gdyby któryś z towarzyszy zbliżył się w tym czasie do niego, usłyszałby, jak inżynier mruczy: - Tak, myślę, że Top o wielu rzeczach wie znacznie więcej niż my! Tymczasem marzenia kolonistów były w dużej mierze zrealizowane. Przysłużył im się przypadek, któremu przyszła z pomocą niezwykła mądrość kierownika wyprawy. Mieli tu do swojej dyspozycji obszerną pieczarę, lecz wielkości jej nie mogli jeszcze w pełni oszacować w nikłym świetle pochodni. Jedno było pewne: można tu było zrobić ścianki z cegieł i podzielić jaskinię na pokoje, zyskując w ten sposób jeśli już nie dom, to przynajmniej rozległe mieszkanie. Wody opuściły ją bezpowrotnie. Plac boju był zdobyty. Istniały jednak dwie trudności: po pierwsze, sprawa oświetlenia pieczary wydrążonej w litym bloku skalnym, po drugie, stworzenie łatwiejszego dojścia. Co do oświetlenia, to nie było co myśleć o wybiciu otworu do góry, gdyż sklepienie pieczary stanowiła bardzo gruba warstwa granitu; a nuż uda się przebić przednią ścianę, zwróconą ku morzu? Cyrus Smith, który w czasie schodzenia obliczał w przybliżeniu kąt pochylenia, a na tej podstawie długość korytarza, przypuszczał, że przednia ściana nie powinna być zbyt gruba. Gdyby udało się przebić otwór dla światła, rozwiązałoby to zarazem dojście, gdyż tak samo można przebić drzwi, jak i okno i postawić z zewnątrz drabinę. Cyrus Smith podzielił się z towarzyszami swoim pomysłem. - Biorę się do roboty, panie Cyrusie - zaofiarował się Pencroff. - Mam przy sobie oskard i spróbuję przebić się przez tę ścianę. Gdzie walić? Inżynier wskazał silnemu marynarzowi dość znaczne zagłębienie w ścianie, które powinno było zmniejszyć jej grubość. Pencroff wziął się do roboty i przez pół godziny walił w granit przy świetle pochodni, tak że odłamki fruwały dookoła, a snopy iskier ulatywały w górę. Zluzował go Nab, po nim Gedeon Spilett. Pracowano już od dwóch godzin i zachodziła obawa, że w tym miejscu ściana okaże się grubsza niż długość oskarda; nagle, przy ostatnim uderzeniu Gedeona Spiletta, oskard przebił ścianę na wylot i wypadł na zewnątrz. - Hura! Hura! - krzyknął Pencroff. Grubość ściany wynosiła tu zaledwie trzy stopy. Cyrus Smith przyłożył oko do otworu znajdującego się o dziewięćdziesiąt stóp nad ziemią. Zobaczył przed sobą skraj wybrzeża, wysepkę, a w oddali niezmierzony ocean. Przez ten dość szeroki otwór - gdyż skała była już zwietrzała - wtargnął snop światła i rozjaśniając wspaniałą pieczarę, wywołał wprost magiczny efekt. Po lewej stronie pieczara nie miała więcej niż trzydzieści stóp wysokości, tyleż szerokości i około stu stóp długości, natomiast po prawej stronie była olbrzymia, a zaokrąglone sklepienie mierzyło ponad osiemdziesiąt stóp wysokości. W kilku miejscach rozrzucone nieregularnie, granitowe filary podtrzymywały łuki sklepienia, tworząc jakby nawę katedry. Sklepienie wsparte na tych filarach to opadało łagodnie, to znów wznosiło się ostrołukami, ginąc w nie oświetlonych przęsłach, których kapryśnie wygięte linie niejasno majaczyły w ciemnościach; ozdobione licznymi występami, przypominającymi świeczniki, sklepienie to stanowiło malowniczą mieszaninę różnych stylów: bizantyjskiego, romańskiego i gotyckiego. A przecież nie było to dzieło rąk ludzkich, lecz tylko twór przyrody! Ona to wyryła w masywie granitowym tę bajkową Alhambrę. Łuki sklepienia, tworząc jakby nawę katedry. Koloniści zamarli z zachwytu. Tam, gdzie spodziewali się znaleźć nędzną jaskinię, zastali wspaniały pałac; Nab zdjął z głowy czapkę jak w jakiej świątyni. Z piersi wydarł im się okrzyk podziwu. Wołali „hura”, a echo powtarzało to słowo, zamierając stopniowo w mrocznych nawach. - Przyjaciele! - przemówił wreszcie Cyrus Smith. - Gdy dostatecznie oświetlimy wnętrze tej góry, gdy rozmieścimy w lewej części pieczary pokoje mieszkalne, składy i inne pomieszczenia, pozostanie nam jeszcze ta wspaniała, środkowa grota, w której zrobimy salę nauki i muzeum! - A jak ją nazwiemy? - zapytał Harbert. - Granitowym Pałacem - powiedział Cyrus Smith, a jego propozycja została przyjęta ponownymi okrzykami radości. Ponieważ pochodnie wypaliły się prawie doszczętnie, a wracać trzeba było ciemnym korytarzem aż na płaskowzgórze, postanowiono odłożyć urządzenie nowego mieszkania do następnego dnia. Przed opuszczeniem pieczary Cyrus Smith jeszcze raz pochylił się nad ciemną studnią, biegnącą prostopadle do morza. Nasłuchiwał uważnie. Ucho jednak nie pochwyciło absolutnie nic, ani najlżejszego szumu morza, które przecież nawet na tej głębokości nie mogło być zupełnie spokojne. Wrzucił jeszcze jedną płonącą żagiew. Ściany studni oświetliły się na chwilę; ale i tym razem, tak jak poprzednio, inżynier nie zobaczył nic podejrzanego. Jeżeli jakiegoś potwora morskiego zaskoczyło tu niespodziewane cofanie się wód, to musiał on już dotrzeć do morza podziemnym korytarzem biegnącym pod wybrzeżem, to znaczy kanałem, którym odpływała woda z jeziora, zanim została skierowana na inną drogę. Inżynier trwał nad studnią bez słowa, nieruchomy, z wzrokiem wlepionym w otchłań, cały zamieniony w słuch. Marynarz zbliżył się do niego i dotknął ręką jego ramienia. - Panie Cyrusie! - O co chodzi, przyjacielu? - zapytał inżynier, jakby zbudzony z głębokiego snu. - Pochodnie niebawem zgasną. - No, to w drogę! Grupka kolonistów opuściła pieczarę i zaczęła wspinać się ciemnym korytarzem. Top, biegnący z tyłu, jakoś dziwnie warczał od czasu do czasu. Podchodzenie było dość trudne. Koloniści zatrzymali się na chwilę w górnej grocie, tworzącej jak gdyby półpiętrze w połowie długości schodów granitowych. Potem poszli dalej. Niebawem odczuli powiew świeżego powietrza. Kropelki wody zdążyły wyparować i nie lśniły już na ścianach. Pełgające światło pochodni zbladło. Pochodnia Naba zgasła i trzeba było się pośpieszyć, żeby nie brnąć w zupełnych ciemnościach. Tak też zrobili i tuż przed godziną czwartą, w chwili kiedy z kolei zgasła pochodnia marynarza, Cyrus Smith i jego towarzysze dotarli do otworu w skale. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Plan Cyrusa. Fasada Granitowego Pałacu. Drabina sznurowa. Marzenie Pencroffa. Aromatyczne zioła. Naturalna królikarnia. Doprowadzenie wody do nowego mieszkania. Widok z okien Granitowego Pałacu. Nazajutrz, 22 maja, rozpoczęto prace związane z przygotowaniem nowego mieszkania. Kolonistom pilno było zamienić marne pomieszczenie w Kominach na obszerne i zdrowe mieszkanie, wykute w skale, osłonięte zarówno od wody morskiej, jak i od deszczu. Jednakże Kominów nie zamierzali całkowicie porzucić, gdyż Cyrus Smith postanowił urządzić w nich warsztat do większych prac. Inżynier chciał przede wszystkim ustalić dokładnie, w którym miejscu znajdowała się fasada Granitowego Pałacu. Udał się na wybrzeże, przeszedł u podnóża ściany skalnej, a ponieważ oskard, który wyleciał z rąk reportera, musiał spaść pionowo, wystarczyło go odnaleźć, żeby stwierdzić, gdzie została wybita dziura w granicie. Znalazł go z łatwością; o osiemdziesiąt stóp w linii pionowej powyżej miejsca, gdzie oskard zarył się w piasek wybrzeża, widniał przebity otwór. Przez wąską dziurę to wchodziły, to wychodziły gołębie skalne, tak jak gdyby Granitowy Pałac został odkryty specjalnie dla nich! Inżynier pragnął podzielić prostokątną część pieczary na kilka izb poprzedzonych korytarzem i oświetlić je za pomocą okien i drzwi wykutych w fasadzie. Pencroff zgadzał się w zupełności na pięć okien, ale nie rozumiał, po co są potrzebne drzwi, skoro dawny odpływ tworzył naturalne schody, którymi zawsze bez trudu można będzie dojść do Granitowego Pałacu. - Przyjacielu - wyjaśnił mu Smith. - Jeżeli dojście podziemnym korytarzem nie przedstawia żadnych trudności dla nas, to będzie ono tak samo łatwe i dla innych. Mam zamiar zawalić ten wylot, zatkać go szczelnie i nawet, jeżeli zajdzie potrzeba, zamaskować go całkowicie, podnosząc za pomocą tamy poziom wody w jeziorze. - No to jak będziemy wchodzić? - zapytał marynarz. - Po zewnętrznej drabinie - wyjaśnił Cyrus Smith - po drabinie sznurowej, którą można będzie w każdej chwili sprzątnąć odcinając dostęp do naszego mieszkania. - Ale po co taka ostrożność? - zdziwił się marynarz. - Dotychczas jakoś zwierzęta nie wyglądały zbyt groźnie. A co do ludzi, to na wyspie ich nie ma. - Czy pan jest tego zupełnie pewny, Pencroff? - zapytał inżynier patrząc marynarzowi prosto w oczy. - No tak, oczywiście, nie ma całkowitej pewności, dopóki nie zbadamy dokładnie całej wyspy - odpowiedział Pencroff. - Właśnie - ciągnął dalej Cyrus Smith - a myśmy poznali dopiero niewielki jej skrawek. W każdym razie nawet jeżeli nie mamy wrogów tu, na miejscu, to mogą oni nadciągnąć z zewnątrz, gdyż znajdujemy się w niepewnej części Pacyfiku. Zabezpieczmy się więc lepiej na wszelki wypadek. Cyrus Smith mówił mądrze, toteż Pencroff już bez sprzeciwu był gotów do wypełnienia jego rozkazów. Fasada Granitowego Pałacu miała zatem otrzymać drzwi i pięć okien oświetlających właściwe „mieszkanie”, wspaniała zaś nawa, przeznaczona na salon, miała otrzymać światło przez wybicie szerokiego otworu i świetlików. Fasada, wznosząca się na wysokości osiemdziesięciu stóp od ziemi, zwrócona była na wschód i zawsze witały ją pierwsze promienie słońca. Znajdowała się w ścianie granitowej, zakończonej z jednej strony występem zwisającym nad ujściem Rzeki Dziękczynienia, z. drugiej - linią biegnącą pionowo od złomów skalnych tworzących Kominy. W ten sposób złe wiatry północno-wschodnie wiały na nią z boku, gdyż była osłonięta występem. Zresztą, zanim powstaną futryny, inżynier miał zamiar zabezpieczyć otwory grubymi, nie przepuszczającymi ani wiatru, ani deszczu okiennicami, które można będzie w razie potrzeby zamaskować. Pierwszą pracą było przebicie otworów. Kucie twardej skały oskardem zajęłoby zbyt wiele czasu, a Cyrus Smith, jak już wiemy, lubił środki radykalne. Pozostało mu jeszcze trochę nitrogliceryny, która też bardzo się do tego celu przydała. Substancję wybuchową umieszczono jak należy i granit został wysadzony dokładnie w tych miejscach, które wybrał inżynier. Następnie za pomocą oskardów i kilofów nadano ostrołukowe kształty pięciu oknom, wykończono szeroką niszę, świetliki i drzwi, z grubsza wyciosano ramy o dość dziwacznym profilu i już w kilka dni od chwili rozpoczęcia pracy Granitowy Pałac był rzęsiście oświetlony promieniami wschodzącego słońca, docierającymi do najdalszych zakamarków pieczary. Według planu Cyrusa Smitha jaskinia miała być podzielona na pięć pomieszczeń z widokiem na morze: na prawo przedpokój z drzwiami, do których miała prowadzić drabina, potem pierwsza izba - kuchnia szerokości trzydziestu stóp, jadalnia na czterdzieści stóp, sypialnia o tej samej szerokości i wreszcie, na wyraźne żądanie Pencroffa, „pokój przyjaciół”, przylegający do dużej sali. Te pokoje, a właściwie ten szereg pokoi, tworzący „apartament” w Granitowym Pałacu, nie zajmował całej głębokości pieczary. Był tam jeszcze korytarz łączący pokoje oraz długi magazyn, gdzie swobodnie mieściły się narzędzia i wszelkie zapasy. Wszystkie uzbierane na wyspie rezerwy żywnościowe, zarówno roślinne, jak i zwierzęce, mogły leżeć tam w doskonałych warunkach, całkowicie zabezpieczone przed wilgocią. Przestrzeni było dość i każdy przedmiot mógł mieć swoje osobne miejsce. Ponadto koloniści mieli do dyspozycji jeszcze małą grotę, znajdującą się powyżej dużej pieczary, która miała spełniać w nowym mieszkaniu rolę strychu. Plan został zaakceptowany i pozostało już tylko wprowadzić go w życie. Minierzy przedzierzgnęli się tedy w murarzy: przeniesiono cegły i ułożono je u stóp Granitowego Pałacu. Dotychczas dostęp do pieczary istniał tylko od strony dawnego ujścia wody. To zmuszało do wspinania się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku, nadkładania drogi wzdłuż brzegu rzeki, następnie do mozolnego przejścia dwustu stóp w dół korytarzem; w drodze powrotnej trzeba było znów przebywać tę samą trasę. Powodowało to stratę czasu i duże trudności. Dlatego Cyrus Smith postanowił niezwłocznie przystąpić do zrobienia mocnej drabiny sznurowej; usunięcie tej drabiny odcinało dostęp do Granitowego Pałacu. Drabinę wykonano niesłychanie starannie. Sznury splecione z włókien „curry” za pomocą mątewki były mocne jak grube liny. Szczeble Pencroff wystrugał po mistrzowsku z lekkich i mocnych gałęzi czerwonego cedru. Poza tym zrobiono także długie sznury z włókien roślinnych, a przy drzwiach założono coś w rodzaju prymitywnego kołowrotu. Za pomocą tego urządzenia można było z łatwością podnosić cegły do poziomu Granitowego Pałacu. Transport materiałów został w ten sposób bardzo uproszczony i można było natychmiast przystąpić do urządzenia mieszkania. Wapna nie brakowało i kilka tysięcy cegieł już czekało w pogotowiu. Bez trudu postawiono szkielet przepierzenia, bardzo prymitywny zresztą, i w krótkim czasie „apartament” został podzielony na pokoje i magazyny zgodnie z planem. Praca szła bardzo szybko pod kierunkiem inżyniera; sam on zresztą zręcznie posługiwał się młotem i kielnią. Żaden rodzaj rzemiosła nie był obcy temu człowiekowi, który świecił przykładem swoim zdolnym i pilnym towarzyszom. Pracowano z zapałem i na wesoło, gdyż Pencroff zawsze umiał wszystkich rozśmieszyć; był na przemian cieślą, powroźnikiem, murarzem, a jego dobry humor udzielał się całej grupce. Jego zaufanie do inżyniera było bezgraniczne. Nic nie było w stanie go zachwiać. Wierzył, że inżynier może się porwać na wszystko i że wszystko mu się uda. Sprawa ubrania i obuwia - niewątpliwie ważna, sprawa oświetlenia Granitowego Pałacu w czasie długich wieczorów zimowych, wyzyskanie żyznych połaci wyspy, przeobrażenie dzikiej flory w roślinność uprawną, wszystko to przy pomocy Cyrusa Smitha wydawało się łatwe i Pencroff wierzył, że wszystko będzie zrobione we właściwym czasie. Marzył o spławnych rzekach umożliwiających transport bogactw naturalnych wyspy, o eksploatacji kamieniołomów i kopalń, o maszynach przemysłowych wszelkiego typu, o kolejach, tak, o kolejach, których sieć na pewno z czasem pokryje Wyspę Lincolna. Inżynier pozwalał mu rozprawiać, nie gasząc przesadnych pomysłów poczciwca. Wiedział, jak łatwo jego zaufanie udziela się innym, uśmiechał się więc nawet, gdy marynarz zaczynał fantazjować. Sam nie zwierzał się nikomu ze swoich obaw co do przyszłości. A przecież jego przypuszczenia, że z tego zakątka Pacyfiku nikt ich nigdy nie zabierze, nie były pozbawione podstaw. Mogli zatem liczyć na siebie, i tylko na siebie, gdyż odległość Wyspy Lincolna od najbliższego lądu była tak wielka, że zaryzykowanie przebycia jej stateczkiem nader słabej konstrukcji było sprawą bardzo ciężką i bardzo niebezpieczną. - A jednak - twierdził Pencroff - przewyższamy o całe niebo dawnych Robinsonów, dla których każda rzecz, jaką zrobili, była cudem. Miał rację, gdyż nasi rozbitkowie „wiedzieli”, a człowiek, który „wie”, osiąga wyniki, podczas gdy ci, którzy „nie wiedzą”, muszą nędznie wegetować i wreszcie giną. Harbert bardzo wyróżniał się w pracy. Był inteligentny i czynny, chwytał wszystko w lot i dobrze to wykonywał. Cyrus Smith coraz bardziej przywiązywał się do tego miłego chłopca. Harbert żywił dla inżyniera serdeczne i pełne szacunku uczucie. Pencroff dobrze widział nić sympatii, jaka zadzierzgnęła się pomiędzy tymi dwoma, ale nie był o to wcale zazdrosny. Nab - to był Nab. Był takim, jakim miał pozostać do końca życia - uosobieniem odwagi, zapału, wierności i samozaparcia. Miał do swego pana zaufanie jak Pencroff, tylko że okazywał je w sposób mniej hałaśliwy. Gdy marynarz wpadał w zachwyt, wyraz twarzy Naba zdawał się mówić: „Przecież to jest zupełnie naturalne”. Bardzo polubili się z Pencroffem i niebawem zaczęli mówić sobie po imieniu. Gedeon Spilett, wykonując przypadającą na niego część pracy wcale nie okazywał mniej zręczności od innych, co wprawiało w podziw marynarza. Dziennikarz, który potrafi nie tylko wszystko zrozumieć, ale także wykonać każdą pracę!... Drabina została ostatecznie założona 28 maja. Na długości osiemdziesięciu stóp liczyła przeszło sto szczebli. Na szczęście Cyrus Smith zdołał podzielić ją na dwie części, wyzyskując występ skalny, sterczący na wysokości czterdziestu stóp ponad ziemią. Występ starannie wyrównano oskardem; utworzył on coś w rodzaju podestu, do którego przymocowano pierwszą drabinę, co zmniejszyło chwiejność o połowę; można ją było za pomocą sznura podciągnąć do Granitowego Pałacu. Drugą drabinę przymocowano za koniec, spoczywający na występie, oraz przy drzwiach. W ten sposób wchodzenie stało się znacznie łatwiejsze. Zresztą Cyrus Smith zamierzał z czasem zainstalować windę hydrauliczną, która zaoszczędziłaby mieszkańcom Granitowego Pałacu zmęczenia i straty czasu. Drabina została ostatecznie założona. Koloniści szybko nauczyli się posługiwać drabiną. Byli zwinni i zręczni, a Pencroff, jako marynarz przyzwyczajony do łażenia po wantach, udzielał im lekcji. Musiał nauczyć tej sztuki także i Topa. Biedne zwierzę ze swoimi czterema łapami nie było stworzone do takiej akrobacji. Pencroff jednak był takim zapalonym pedagogiem, że Top wreszcie opanował sztukę włażenia i wspinał się po drabinie tak, jak to robią jego bracia w cyrkach. Marynarz był dumny jak paw ze swego ucznia. Ale często zdarzało się, że brał psa „na barana”, na co zresztą Top nie uskarżał się bynajmniej. W trakcie tych robót, prowadzonych w szybkim tempie ze względu na zbliżającą się porę deszczową, nie zapomniano też o sprawie żywności. Reporter i Harbert, którzy stali się dostawcami kolonii, spędzali codziennie po parę godzin na polowaniu. Dotychczas ograniczali się do Lasu Złotki, na lewym brzegu rzeki, gdyż z powodu braku i mostu, i łodzi dotąd nie udało się przedostać na drugi brzeg Rzeki Dziękczynienia. Cały więc wielki obszar leśny, nazwany Lasami Dalekiego Zachodu, pozostał nie zbadany. Tę ważną wyprawę odłożono do pierwszych dni wiosny. Ale i w Lesie Złotki nie brakowało zwierzyny: kangurów i dzików było w bród, a okute oszczepy, łuki i strzały myśliwych dokazywały cudów. W dodatku Harbert odkrył koło południowo-zachodniego rogu jeziora naturalną królikarnię: lekko wilgotną łączkę, porośniętą wierzbiną i aromatycznymi ziołami, których zapach rozchodził się wokoło; był tam tymianek, macierzanka, bazylia, różne wonne gatunki z rodziny wargowych, słowem to, co króliki szczególnie lubią. Reporter zwrócił uwagę, że wobec tak zastawionego dla królików stołu byłoby dziwne, gdyby ich tu nie było; obaj myśliwi zaczęli uważnie oglądać łączkę. Rosło na niej moc pożytecznych roślin i przyrodnik umiałby rozpoznać wiele ciekawych okazów flory. Harbert nazbierał sporo bazylii, rozmarynów, melisy i innych roślin o różnych własnościach leczniczych: jedne z nich były to zioła na płuca, inne odciągające ropę, inne jeszcze przeciwgorączkowe, przeciwskurczowe i przeciwreumatyczne. Gdy Pencroff zapytał, do czego mają służyć wszystkie te. zioła, chłopiec odpowiedział: - Będziemy się leczyć w przypadku choroby. - Dlaczego mamy chorować, skoro na wyspie nie ma lekarza? - poważnie zapytał Pencroff. Na to już nie było odpowiedzi, niemniej jednak chłopiec dalej zbierał zioła, co spotkało się z uznaniem mieszkańców Granitowego Pałacu. Niezależnie od ziół leczniczych Harbert nazbierał jeszcze dużą ilość podwójnej monardy, znanej w Ameryce Północnej pod nazwą „herbaty Oswega”, z której można przyrządzać doskonały napój. Wreszcie, szukając uważnie, pewnego dnia natrafili na prawdziwą królikarnię. Ziemia była tu cała w dziurach jak durszlak. - Nory! - zawołał Harbert. - Tak, masz rację - zgodził się reporter. - Czy one są zamieszkane? - To jest właśnie pytanie! Ale pytanie to zostało niebawem rozstrzygnięte: w kilka chwil później setki zwierzątek podobnych do królików pierzchło w różne strony, i to z taką szybkością, że nawet Top nie zdołałby ich dogonić. Na nic się nie zdało uganianie za nimi myśliwych i psa - gryzonie umykały im sprzed nosa. Jednak reporter zawziął się, że nie odejdzie od tego miejsca, dopóki nie złapie choć z pół tuzina zwierzątek. Chciał na razie zaopatrzyć spiżarnię, a innym razem nałapać trochę królików do hodowli. Do tego celu mogły posłużyć sidła, zastawione przy wejściu do nor. Ale w tej chwili nie mieli przy sobie sideł i nie mogli ich na poczekaniu zrobić. Musieli więc, chcąc nie chcąc, schylić się przy norach i grzebać w nich patykiem; cierpliwość musiała im chwilowo zastąpić jakiś lepszy sposób. Setki zwierzątek pierzchło w różne strony. Wreszcie po godzinnych poszukiwaniach wywlekli z nor cztery gryzonie. Były to króliki bardzo podobne do swoich europejskich braci, znane pod nazwą „królika amerykańskiego”. Zdobycz przenieśli do Granitowego Pałacu i wszyscy raczyli się nią na kolację. Króliki były istotnie nie do pogardzenia, smakowały wybornie. Królikarnia stanowiła dla kolonii prawdziwą skarbnicę, która w dodatku wydawała się niewyczerpana. 31 maja ukończono stawianie przepierzeń. Pozostały do zrobienia już tylko meble; na tę robotę przeznaczono długie zimowe wieczory. W pierwszym pomieszczeniu, służącym za kuchnię, postawiono komin. Dość dużo kłopotu sprawiło naszym domorosłym zdunom zrobienie przewodu do wyprowadzenia dymu na zewnątrz. Cyrus Smith doszedł do wniosku, że najprościej będzie zrobić rurę z kamionki; ponieważ wyprowadzenie jej do góry było niemożliwe, wykuto w tejże kuchni otwór nad oknem i przeciągnięto doń ukośnie rurę od komina, tak jak od żelaznego piecyka. Zachodziła wprawdzie uzasadniona obawa, że w czasie silnego wiatru wschodniego, wiejącego wprost na fasadę, komin będzie dymił, ale na szczęście wiatry z tego kierunku były rzadkie; zresztą kuchmistrz Nab nie był specjalnie wrażliwy na dym. Gdy urządzanie wnętrza mieszkania zostało zakończone, inżynier zajął się zawaleniem dawnego wylotu podziemnego korytarza, by zamknąć dostęp z tej strony. Do otworu przyciągnięto całe złomy granitu i zacementowano je. Inżynier nie wykonał dotychczas swojego projektu zatopienia otworu przez podniesienie wody w jeziorze do pierwotnego poziomu. Na razie dla zamaskowania tego miejsca w szparach pomiędzy głazami zasadził trawę, drzewka i krzaki, które na wiosnę powinny bujnie się rozkrzewić. Dawne łożysko inżynier wyzyskał na doprowadzenie do nowego mieszkania strumienia słodkiej wody z jeziora. Maleńki rowek odpływowy, wyżłobiony poniżej poziomu jeziora, spełnił całkowicie to zadanie; ilość wody, płynącej z czystego i niewyczerpanego źródła, wynosiła dwadzieścia pięć do trzydziestu galonów* [przyp.: Galon równa się około 4? litra.] na dobę. A zatem wody nie powinno nigdy zabraknąć w Granitowym Pałacu. Maleńki rowek odpływowy... Wreszcie prace dobiegły końca. Czas najwyższy, gdyż pora deszczowa była za pasem. Na razie, dopóki inżynier nie wyprodukował jeszcze szkła okiennego, okna Granitowego Pałacu zostały zabezpieczone mocnymi okiennicami. Gedeon Spilett z wielkim artyzmem rozmieścił na występach skalnych dookoła okien różne rośliny i długie, jedwabiste trawy; w ten sposób okna były malowniczo obramowane zielenią, co wyglądało wprost uroczo. Mieszkańcy solidnego, zdrowego i bezpiecznego mieszkania mogli być naprawdę dumni ze swojej pracy. Dzięki oknom ich wzrok mógł swobodnie sięgać aż do widnokręgu, który obydwa Przylądki Szczęki zamykały od północy, a Przylądek Pazura od południa. Przed nimi rozpościerała się w całej swej okazałości Zatoka Unii. Tak, dzielni koloniści mieli słuszne powody do zadowolenia, a Pencroff nie skąpił pochwał „apartamentowi na piątym piętrze nad antresolą”, jak żartobliwie nazywał nową siedzibę. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Pora deszczowa. Sprawa ubrania. Polowanie na foki. Fabrykacja świec. Prace wewnętrzne w Granitowym Pałacu. Dwa mostki. Wyprawa po ostrygi. Co Harbert znalazł w kieszeni. Zima przyszła na dobre w czerwcu, który odpowiada grudniowi na półkuli północnej. Rozpoczęła się od szalejących na przemian deszczów i wichury. Mieszkańcy Granitowego Pałacu mogli teraz ocenić dodatnie strony mieszkania tak dobrze chroniącego przed słotą. W Kominach na pewno odczuliby dotkliwie surowość zimy, a poza tym istniała jeszcze obawa, że przypływy, pchane wiatrem od morza, mogłyby wtargnąć aż do samego pomieszczenia. W przewidywaniu tej możliwości Cyrus Smith nawet trochę je zabezpieczył, ażeby, o ile się da, uchronić od zniszczenia zainstalowaną tam kuźnię i piece. Przez cały czerwiec koloniści wykonywali różne prace, nie wyłączając polowania i łowienia ryb, tak że zapasy w spiżarni były wciąż uzupełniane. Pencroff obiecał zrobić w wolnej chwili pułapki, po których spodziewał się wiele. Z włókien drzewnych zmajstrował sidła i nie było dnia, żeby królikarnia nie dostarczała swego kontyngentu. Nab był prawie cały czas zajęty soleniem i wędzeniem mięsiwa, gromadząc obfite zapasy. Sprawa ubrania stała się przedmiotem bardzo poważnych dyskusji. Koloniści nie mieli ubrań poza tymi, w których balon wyrzucił ich na wyspę. Ubrania były ciepłe i mocne; każdy dbał o nie jak mógł najbardziej; cała odzież była utrzymana w stanie pedantycznej czystości, mimo to należało się spodziewać, że niedługo odmówi posłuszeństwa. W dodatku, gdyby wypadła ostra zima, chłody dałyby się kolonistom porządnie we znaki. Tutaj zawiodła pomysłowość Cyrusa Smitha. Musiał on myśleć o sprawach najpilniejszych, urządzić mieszkanie, zapewnić żywność, toteż mogło się zdarzyć, że mrozy nadeszłyby przed rozwiązaniem sprawy odzieży. Trzeba było zatem zacisnąć zęby i starać się spędzić tę pierwszą zimę bez zbytniego narzekania. Gdy nadejdzie lato, wówczas zapoluje się na muflony, które zauważono w czasie wyprawy na Górę Franklina, a gdy uzbiera się dość wełny, inżynier da już sobie radę z wyrobem ciepłych i mocnych tkanin... W jaki sposób? O tym dopiero pomyśli. - Cóż, najwyżej będziemy sobie przypiekali łydki w Granitowym Pałacu - pocieszał Pencroff. - Opału jest pod dostatkiem i nie ma żadnego powodu, aby go oszczędzać. - Zresztą - odezwał się Gedeon Spilett - Wyspa Lincolna nie leży zbyt daleko na południe i dlatego zimy nie są tu prawdopodobnie zanadto surowe. Czyż nie mówił nam pan, Cyrusie, że trzydziesty piąty równoleżnik odpowiada mniej więcej szerokości geograficznej Hiszpanii na naszej półkuli? - Niewątpliwie - odpowiedział inżynier - ale i w Hiszpanii zdarzają się bardzo ostre zimy! Nie braknie tam wówczas śniegu ani lodu; Wyspa Lincolna może więc być tak samo na to narażona. Jednakże jest wyspą i dlatego temperatura będzie na pewno wyższa. - A to dlaczego, panie Cyrusie? - zapytał Harbert. - Dlatego, że morze należy uważać za olbrzymi zbiornik, który magazynuje ciepło w okresie letnim, a w zimie oddaje je z powrotem, co zapewnia okolicom nadmorskim bardziej umiarkowaną temperaturę, niższą w lecie, ale wyższą w zimie. - Jakoś to będzie - wtrącił Pencroff. - Nie mam ochoty przejmować się już teraz, czy będzie zimno, czy ciepło. Jedno natomiast jest pewne: dnie są już krótkie, a wieczory długie. Może byśmy się zastanowili nad sprawą oświetlenia. - Nic łatwiejszego - mruknął Cyrus Smith. - Zastanowić się? - zapytał marynarz. - Nie, rozwiązać tę sprawę. - A kiedy się do tego zabierzemy? - Jutro, rozpoczynając od polowania na foki. - Żeby zrobić łojówki? - Kto to słyszał, Pencroff! Świece! Taki był istotnie projekt inżyniera, i to projekt wykonalny; inżynier miał już wapno i kwas siarkowy, foki zaś z wysepki mogły dostarczyć tłuszczu potrzebnego do fabrykacji świec. Nadszedł 4 czerwca. Była to niedziela Zielonych Świątek i za wspólną zgodą postanowiono w tym dniu świętować. Przerwano pracę i modlitwy wyspiarzy uniosły się ku niebu. Ale teraz były one aktem dziękczynienia. Koloniści z Wyspy Lincolna już nie byli nędznymi rozbitkami, rzuconymi na nieznaną wysepkę. Nie prosili już o nic, jedynie wyrażali swą wdzięczność. Nazajutrz, 5 czerwca, w dość niepewną pogodę wyruszyli na wysepkę. Trzeba było korzystać z odpływu, żeby przejść kanał w bród; przy tej okazji koloniści postanowili, że zbudują jakąkolwiek łódź, która ułatwi im poruszanie się po wodzie, a także pozwoli popłynąć w górę Rzeki Dziękczynienia w czasie wielkiej wyprawy na południowy zachód, co odkładali do pierwszych dni wiosny. Fok było mnóstwo i myśliwi, uzbrojeni w okute oszczepy, bez trudu ubili ich z pół tuzina. Nab z Pencroffem obłupili je ze skóry, a do Granitowego Pałacu przynieśli tylko tłuszcz i skórę; zamierzali zrobić z niej mocne obuwie. Plonem polowania było około trzystu funtów tłuszczu, który miał być w całości zużyty na świece. Fabrykacja ich była zupełnie prosta i jeżeli nawet wyroby nie były doskonałe, to w każdym razie nadawały się do użytku. Gdyby Cyrus Smith miał do dyspozycji tylko kwas siarkowy, wówczas, podgrzewając ten kwas z obojętnym tłuszczem - na przykład z tłuszczem fok - mógłby wyciągnąć glicerynę, a potem już bez trudu, jedynie przy użyciu gorącej wody, oddzielić oleinę, margarynę i stearynę. Jednak dla uproszczenia operacji wolał zmydlić tłuszcz za pomocą wapna. Otrzymał w ten sposób mydło wapienne, łatwe do rozłożenia przez kwas siarkowy, który strąca wapno w postaci siarczanu i uwalnia kwasy tłuszczowe. Z otrzymanych trzech kwasów - oleinowego, margarynowego i stearynowego - pierwszy, będący cieczą, został z łatwością oddzielony przez odpowiednio mocne wyciskanie, dwa pozostałe zaś stanowiły właśnie substancję, z której miało się formować świece. Cały ten zabieg trwał zaledwie jedną dobę. Po kilku wstępnych próbach udało się zrobić knoty z włókien roślinnych; po zatopieniu ich w podgrzanej substancji otrzymano prawdziwe świece stearynowe, uformowane ręcznie; brakowało im jedynie wybielenia i wypolerowania. Oczywiście knoty te nie miały takich zalet jak knoty przesycone kwasem bornym, które roztapiają się w miarę palenia i wreszcie spalają całkowicie; ale ponieważ Cyrus Smith zmajstrował parę ślicznych szczypiec do obcinania knotów, wszyscy bardzo sobie chwalili świece podczas długich wieczorów spędzonych w Granitowym Pałacu. Przez cały miesiąc nie można było narzekać na brak pracy domowej. Cieśle mieli pełne ręce roboty. Udoskonalono posiadane prymitywne narzędzia i sporządzono nowe. Między innymi udało się zrobić nożyczki i koloniści mogli wreszcie poobcinać sobie włosy; wprawdzie nie mieli czym się golić, ale za to mogli już podstrzygać brody, jak tylko chcieli. Harbert nie miał wcale zarostu, Nab - słaby, ale reszta kompanii obrosła tak, że na zrobienie nożyczek był już naprawdę najwyższy czas. Z wielkim mozołem wykonano małą, ręczną piłę i teraz wreszcie można było, pracując w pocie czoła, napiłować trochę desek. Zrobiono więc do pokojów stoły, krzesła, szafy oraz ramy łóżek, na których położono materace z trawy morskiej. Kuchnia z półkami, gdzie stały naczynia z wypalonej gliny, z paleniskiem z cegieł i z kamienną podłogą, którą można było szorować, robiła bardzo dobre wrażenie, a Nab urzędował w niej z taką powagą, jak gdyby to było co najmniej laboratorium chemiczne. Niebawem jednak stolarzy musieli zastąpić z powrotem cieśle. Nowy odpływ wody z jeziora, uzyskany przez rozsadzenie skały, stworzył konieczność zrobienia dwóch mostków: jednego na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, drugiego na samym wybrzeżu. Teraz bowiem płaskowzgórze i wybrzeże były przecięte poprzecznie strumieniem wody, który trzeba było przebywać udając się na północ wyspy. Ażeby go ominąć, koloniści musieliby zbaczać z drogi i obchodzić go od zachodu daleko poza źródłem Czerwonego Potoku. Najprostszym wyjściem było przerzucenie na płaskowzgórzu i na wybrzeżu mostków długości dwudziestu do dwudziestu pięciu stóp, a cały materiał ciesielski mogło stanowić kilka drzew okorowanych z grubsza siekierą. Zajęło to parę dni pracy. Nab i Pencroff od razu skorzystali z mostków, by pójść, do ławicy ostryg, odkrytej na wprost wydm. Ciągnęli za sobą coś w rodzaju prymitywnego wózka, zastępującego dawne, bardzo niewygodne nosze. Przynieśli parę tysięcy ostryg, które szybko zaaklimatyzowały się wśród skał tworzących jak gdyby naturalne parki przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Ostrygi były wspaniałe i koloniści zajadali się nimi prawie codziennie. Jak widzimy, Wyspa Lincolna, pomimo że mieszkańcy zbadali ją w małej części, zaspokajała prawie wszystkie ich potrzeby życiowe. A przecież istniała możliwość, że po zbadaniu nieznanych zakątków, znajdujących się na zalesionym obszarze pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a Cyplem Płaza, roztoczy ona przed wyspiarzami nowe skarby. Jednego produktu koloniści Wyspy Lincolna byli całkowicie pozbawieni. Nie brakło im pożywienia bogatego w białko ani produktów roślinnych łagodzących nadmiar azotu; drzewiaste korzenie smokowca, poddane fermentacji, dawały kwaskowy napój w rodzaju piwa, smaczniejszy od wody; udało im się nawet wyprodukować cukier, bez trzciny cukrowej czy buraków - zbierali po prostu sok wydzielany przez „acer saccarium”, rodzaj klonu rosnącego we wszystkich strefach umiarkowanych, którego na wyspie było pod dostatkiem; parzyli herbatę o przyjemnym smaku z ziół uzbieranych w królikami; mieli wreszcie sól, ważny produkt mineralny wchodzący w skład pożywienia... ale brakowało im chleba. Kiedyś może zdołają zastąpić chleb jakimś zbliżonym produktem z mąki sagowca lub mączki drzewa chlebowego; może te cenne drzewa rosną w lasach południowej części wyspy, ale dotychczas koloniści nie natrafili na nie. Tym razem, choć w stopniu nieskończenie małym, przyszła im z pomocą Opatrzność; nawet Cyrus Smith przy całej swojej mądrości i pomysłowości nie mógłby stworzyć tego, co pewnego dnia Harbert znalazł w podszewce kurtki, którą właśnie reperował. Tego dnia padał ulewny deszcz; koloniści siedzieli w dużej sali Granitowego Pałacu, gdy nagle usłyszeli okrzyk Harberta: - Niemożliwe! Panie Cyrusie, ziarnko zboża! I pokazał towarzyszom ziarnko, jedno jedyne ziarnko, które z dziurawej kieszeni wypadło pod podszewkę kurtki. W Richmondzie Harbert otrzymał w prezencie od Pencroffa parę gołębi grzywaczy, które karmił zbożem - stąd w kieszeni znalazło się ziarnko. - Ziarnko zboża? - zapytał z ożywieniem inżynier. - Tak, proszę pana, ale tylko jedno, jedno jedyne. - Jest się z czego cieszyć - roześmiał się Pencroff. - Co będziemy robić z tym ziarnkiem? - Zrobimy chleb! - powiedział Cyrus Smith. - Chleb, ciastka, torty! - droczył się marynarz. - Bez przesady! Niebawem pękniemy z przejedzenia się chlebem upieczonym z tego ziarnka. Harbert, nie przywiązując wielkiej wagi do swego odkrycia, miał już zamiar wyrzucić ziarnko, ale Cyrus Smith wziął je do ręki, obejrzał i stwierdziwszy, że jest nienaruszone, zapytał spokojnie, patrząc w twarz marynarzowi: - Czy pan wie, ile kłosów może wyrosnąć z jednego ziarnka? Czy pan wie, ile kłosów może wyrosnąć z jednego ziarnka? - Myślę, że jeden - odparł marynarz, zaskoczony pytaniem. - Właśnie, że dziesięć! A wie pan, ile ziarnek jest w kłosie? - Prawdę mówiąc, nie wiem. - Przeciętnie osiemdziesiąt. Otóż, jeżeli rzucimy to ziarnko do ziemi, pierwszy plon da nam osiemset ziaren, drugi - sześćset czterdzieści tysięcy, trzeci - pięćset dwanaście milionów, a czwarty - ponad czterysta miliardów ziaren. Towarzysze inżyniera słuchali jego słów w milczeniu, zdumieni tymi cyframi, które przecież były prawdziwe. - Tak, przyjaciele - ciągnął dalej inżynier. - Tak wygląda postęp arytmetyczny plonów przyrody. A czymże jest to rozmnażanie się jednego ziarnka zboża, którego kłosy mają osiemset ziaren, wobec makówki, zawierającej trzydzieści dwa tysiące ziaren, czy tytoniu, dającego trzysta sześćdziesiąt tysięcy? W ciągu kilku lat te rośliny opanowałyby całą kulę ziemską, gdyby nie liczne powody ograniczające ich płodność. Ale inżynier nie zakończył jeszcze małego egzaminu. - A czy pan wie, Pencroff, ile będzie korców z tych czterystu miliardów ziarnek? - Nie, wiem tylko, że jestem tuman! - Otóż stanowi to trzy miliony korców, licząc sto trzydzieści tysięcy ziaren na korzec. - Trzy miliony! - zdumiał się Pencroff. - Trzy miliony. - W cztery lata? - W cztery lata - potwierdził Cyrus Smith - a może nawet w dwa, gdyż myślę, że w tej szerokości możemy otrzymać dwa zbiory rocznie. Swoim zwyczajem Pencroff odpowiedział na te wywody donośnym okrzykiem radości. - Jak widzisz, Harbercie, znalazłeś coś, co ma dla nas niesłychaną wartość. Pamiętajcie, przyjaciele, że w naszych warunkach wszystko może się przydać. Bardzo proszę, nie zapominajcie o tym. - Nie zapomnimy, panie Cyrusie - powiedział Pencroff - i jeżeli kiedykolwiek znajdę ziarno tytoniu, z którego rodzi się od razu trzysta sześćdziesiąt tysięcy, to może pan być zupełnie pewny, że go nie wyrzucę! A wiecie, co mamy teraz do zrobienia? - Musimy zasadzić to ziarnko - odpowiedział Harbert. - Tak - dodał Spilett - i to ze wszystkimi należnymi honorami, gdyż nosi ono w sobie zarodek przyszłych naszych zbiorów. - Żeby tylko zakiełkowało! - zawołał marynarz. - Zakiełkuje - zapewnił go Cyrus Smith. Było to 20 czerwca, a więc w chwili odpowiedniej do zasiania jedynego, bezcennego ziarnka zboża. Z początku zastanawiano się, czy nie wsadzić go do doniczki. Ale po namyśle postanowiono obdarzyć większym zaufaniem przyrodę i powierzyć ziarnko ziemi. Zrobiono to tego samego dnia i - jak można łatwo się domyślić - z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, żeby tylko operacja się udała. Gdy trochę się przejaśniło, koloniści wspięli się ponad Granitowy Pałac. Tutaj, na płaskowzgórzu, wynaleźli miejsce osłonięte od wiatru i wystawione na działanie południowych promieni słońca. Gleba została oczyszczona, starannie opielona, a nawet przetrząśnięta, żeby usunąć owady czy robaki; na wierzch naniesiono dość grubą warstwę ziemi zaprawionej odrobiną wapna; miejsce ogrodzono, a następnie wetknięto ziarnko w wilgotną glebę. Wyglądało to tak, jak gdyby koloniści kładli kamień węgielny pod jakiś gmach. Pencroffowi przypomniał się dzień, kiedy zapalał jedyną zapałkę, i pieczołowitość, z jaką to czynił. Tym razem sprawa była poważniejsza. Istotnie, rozbitkowie w końcu jakoś w ten czy inny sposób zdobyliby ogień, ale żadna siła ludzka nie odtworzy ziarnka zboża, gdyby nieszczęśliwym trafem miało zmarnieć! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Kilka stopni poniżej zera. Badania południowo-wschodniej bagnistej części wyspy. Lisy. Widok morza. Rozmowa o przyszłości Pacyfiku. Nieustająca praca wymoczków. Przyszłość kuli ziemskiej. Polowanie. Bagno Podgorzałek. Od tej chwili nie było dnia, żeby Pencroff nie szedł oglądać miejsca, które z całą powagą nazywał „polem”. Biada owadom, które się tam zapuszczały! Nie mogły liczyć na miłosierdzie. Pod koniec czerwca, po długotrwałych deszczach, nastąpiło wyraźne oziębienie i 29 czerwca termometr Fahrenheita niewątpliwie wskazywałby dwadzieścia stopni poniżej zera (około sześciu stopni Celsjusza poniżej zera). 30 czerwca - który odpowiada 31 grudnia na półkuli północnej - wypadł piątek. Nab zauważył, że rok kończy się złym dniem, na co Pencroff zaraz znalazł odpowiedź, że za to nowy rok rozpoczyna się dobrym dniem - a to ma większe znaczenie. W każdym razie rok rozpoczął się od silnego mrozu. W ujściu Rzeki Dziękczynienia zebrała się kra, a wkrótce całe jezioro pokryło się lodem. Trzeba było parę razy uzupełniać zapas opału. Pencroff spieszył się z przetransportowaniem do właściwego miejsca wielkich tratw drzewa, zanim rzeka zamarznie. Prąd był niesłabnącą siłą napędową, toteż korzystano z niego przy spławianiu drzewa aż do chwili, gdy mrozy skuły rzekę. Do tego opału, tak obficie dostarczanego przez lasy, dodano także parę wózków węgla, po który trzeba było chodzić aż do podnóża Góry Franklina. Wielką siłę cieplną węgla można było w pełni ocenić, kiedy 4 lipca temperatura spadła do trzynastu stopni poniżej zera. W jadalni postawiono drugi kominek i pracowano tam razem. Podczas mrozów Cyrus Smith mógł być naprawdę dumny z pomysłu doprowadzenia do Granitowego Pałacu strumienia wody z Jeziora Granta. Woda ujęta poniżej zamarzniętej powierzchni, a następnie doprowadzona dawnym kanałem, utrzymywała się w stanie ciekłym i dopływała do wewnętrznego zbiornika, wykutego w rogu magazynu; nadmiar jej uchodził studnią do morza. W tym czasie, korzystając z ładnej pogody, koloniści, ubrani możliwie jak najcieplej, postanowili poświęcić dzień na zbadanie terenów położonych na południowym wschodzie pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a Przylądkiem Pazura. Był to rozległy, bagnisty obszar, stanowiący na pewno dobry teren myśliwski, gdyż musiało się tam roić od ptactwa wodnego. Trzeba było przebyć w jedną stronę osiem do dziewięciu mil i tyleż samo z powrotem, a więc wyprawa musiała zająć cały dzień. Ponieważ chodziło o zbadanie nie znanej dotychczas części wyspy, w wyprawie miała wziąć udział cała kolonia. 5 lipca, o szóstej rano, gdy ledwie zaczęło świtać, Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff, uzbrojeni w oszczepy, sidła, łuki i strzały oraz zaopatrzeni w żywność, opuścili Granitowy Pałac; przed nimi podskakując biegł Top. Wybrali najkrótszą drogę, jaką było przejście po lodzie przez Rzekę Dziękczynienia. Wybrali najkrótszą drogę przez Rzekę Dziękczynienia. - To nie może zastąpić porządnego mostu - słusznie zauważył reporter. W ten sposób do serii przyszłych prac została włączona budowa „porządnego” mostu. Noga kolonistów po raz pierwszy dotknęła prawego brzegu rzeki; posuwali się oni pomiędzy olbrzymimi, wspaniałymi drzewami iglastymi, spowitymi śniegiem. Zaledwie uszli pół mili, gdy z gęstych zarośli, wypłoszona szczekaniem Topa, wyskoczyła gromada zwierząt, które obrały sobie tam schronienie. - Podobne są do lisów! - zawołał Harbert, gdy zobaczył zmykające w pośpiechu stado. Były to istotnie lisy, i to z gatunku bardzo dużych, wydających odgłos podobny do szczekania, co wprawiło w tak wielkie zdumienie Topa, że zatrzymał się i pozwolił umknąć chyżym zwierzętom. Pies miał prawo się dziwić, gdyż nie znał zoologii. Lisy, o szarobrudnej sierści i czarnych ogonach zakończonych białą kitą, zdradzały swoje pochodzenie właśnie szczekaniem. Harbert bez wahania wymienił ich właściwą nazwę. Lisy te spotyka się często w Chile, na Malwinach i we wszystkich krajach Ameryki pomiędzy trzydziestym a czterdziestym równoleżnikiem. Harbert bardzo żałował, że Top nie złapał żadnego z tych mięsożernych zwierzaków. - Czy one są jadalne? - zapytał Pencroff, który zawsze interesował się przedstawicielami fauny ze swoistego punktu widzenia. - Nie - powiedział Harbert. - Ciekawe, że zoologowie dotychczas nie ustalili, czy zwierzęta te widzą w dzień, czy w nocy i czy nie należy zaliczyć ich po prostu do psów. Cyrus Smith nie mógł powstrzymać uśmiechu, słysząc te rozważania, świadczące o poważnym sposobie myślenia chłopca. Co zaś do marynarza, to lisy przestały go interesować z chwilą, gdy się dowiedział, że nie są jadalne. Zauważył tylko, że kiedy założy się w Granitowym Pałacu ptaszarnię, trzeba będzie zabezpieczyć się przed tymi czworonożnymi rabusiami. Nikt mu nie zaprzeczył. Gdy koloniści obeszli cypel Flotsom Point * [przyp.: Verne popelnił błąd. Koloniści nazwali to miejsce Flotsom Point trzy rozdziały później. (Przypis tlumacza)], znaleźli się na obszernej plaży, omywanej falami oceanu. Dochodziła ósma rano. Niebo było bardzo czyste, jak to się zdarza podczas długotrwałych, silnych mrozów. Rozgrzani marszem wyspiarze nie odczuwali zbyt dotkliwie kłujących igiełek mrozu. Zresztą pogoda była bezwietrzna, co pomagało znosić niską temperaturę. Olbrzymia tarcza słońca wynurzyła się zza oceanu i płynęła nad horyzontem, ale jej promienie nie grzały. Powierzchnia morza była spokojna, a błękit wody przywodził na myśl zatokę Morza Śródziemnego podczas pięknej pogody. W kierunku południowo-wschodnim, w odległości około czterech mil, rysował się wyraźnie Przylądek Pazura, wygięty w kształcie jataganu. Na lewo linię wybrzeża przerywał nagle mały cypelek, nad którym promienie słońca tworzyły ognistą aureolę. Rzecz jasna, że w tej części Zatoki Unii, nie osłoniętej od morza nawet ławicą piasku, okręty smagane wschodnim wiatrem nie znalazłyby schronienia. Brzeg musiał tu być urwisty, a fale oceanu kryły zapewne niezmierzone głębiny; wyczuwało się to z gładkości wody nie zmąconej mieliznami, z jej jednolitej barwy, nie skalanej żółtawym odcieniem, wreszcie z braku skał podwodnych. W oddali na zachodzie, w odległości jakichś czterech mil, widać było pierwsze zarysy Lasów Dalekiego Zachodu. Miało się wrażenie, że jest się na jakimś ponurym wybrzeżu podbiegunowej wyspy, otoczonej ze wszystkich stron lodami. Koloniści zrobili postój, żeby zjeść śniadanie. Rozpalono ognisko z gałązek i wyschniętych wodorostów, a Nab przygotował posiłek, składający się z zimnego mięsa i herbaty ziołowej. W czasie posiłku rozglądano się bacznie wokoło. Ta część Wyspy Lincolna była naprawdę nieurodzajna i stanowiła jaskrawy kontrast z jej zachodnią połacią. Reporter stwierdził, że gdyby los rzucił rozbitków najpierw na to wybrzeże, mieliby jak najgorsze zdanie o swoim przyszłym miejscu zamieszkania. - A ja nawet myślę, że wcale byśmy nie dopłynęli do brzegu, gdyż morze jest tutaj bardzo głębokie i nie ma żadnej skały, której można by się uczepić. Przed Granitowym Pałacem są przynajmniej ławice piasku, jest wysepka, co zwiększa szansę uratowania się. Tutaj - tylko otchłań wodna. - Ciekawe - stwierdził Gedeon Spilett - że tak mała wyspa posiada tak urozmaiconą glebę. Przecież, logicznie rzecz biorąc, taka różnorodność cechuje kontynenty o dość znacznej powierzchni. Można pomyśleć, że zachodnią część wyspy, bogatą i żyzną, opłukuje ciepły prąd z Zatoki Meksykańskiej, a północne i południowo-wschodnie wybrzeże jest na Morzu Arktycznym. - Ma pan rację - odezwał się Cyrus Smith - ja to także zauważyłem. Ta wyspa w ogóle sprawia na mnie jakieś dziwne wrażenie, i co do kształtu, i co do przyrody. Rzekłbyś, w miniaturze obraz wszystkich rodzajów gleby znajdujących się na kontynencie, toteż wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że ongiś stanowiła część kontynentu. - Co takiego? Kontynent na środku Pacyfiku? - zawołał Pencroff. - Dlaczegóż by nie? - zapytał Cyrus Smith. - A dlaczego Australia, Nowa Irlandia, słowem wszystko to, co geografowie nazywają Australazją, nie miałoby niegdyś tworzyć łącznie z archipelagami Pacyfiku szóstej części świata, tak samo wielkiej jak Azja, Afryka czy obie Ameryki? Mój umysł wcale nie broni się przed hipotezą, że wszystkie wyspy, wynurzające się z tego wielkiego oceanu, stanowią szczyty zatopionego kontynentu, który w pradawnych czasach istniał w tym miejscu. - Tak jak niegdyś Atlantyda - dodał Harbert. - Tak... jeżeli kiedykolwiek istniała. - I Wyspa Lincolna stanowiłaby część tego kontynentu? - zapytał Pencroff. - Być może - odpowiedział Cyrus Smith - i to właśnie tłumaczyłoby różnorodność flory, jaką tutaj widzimy. - A także wielką ilość zamieszkujących wyspę okazów fauny - dorzucił Harbert. - Tak, chłopcze - potwierdził inżynier - i w ten sposób dałeś mi jeszcze jeden argument na poparcie mojej tezy. Na podstawie tego, cośmy widzieli, możemy stwierdzić z całą pewnością, że wyspa obfituje w zwierzęta, a co dziwniejsze, w bardzo różnorodne gatunki zwierząt. Musi to mieć jakieś uzasadnienie i według mnie Wyspa Lincolna stanowiła niegdyś część jakiegoś obszernego kontynentu, który pomału zapadł się w fale Pacyfiku. - A więc pewnego dnia - wtrącił Pencroff z niezbyt wielkim przekonaniem - to, co pozostało z dawnego kontynentu, może także z kolei zniknąć pod wodą i już nic nie pozostanie pomiędzy Ameryką a Azją? - Będą nowe lądy, nad których budową trudzą się teraz miliardy miliardów żyjątek. - A cóż to znów za murarze? - zapytał Pencroff. - Wymoczki koralowe - wyjaśnił Cyrus Smith. - To one właśnie, nieustanną pracą, stworzyły wyspę Clermont-Tonnerre, atole i niezliczone wyspy koralowe na Pacyfiku. Na jedno ziarnko ważące pięćdziesiąt dziewięć miligramów potrzeba czterdziestu siedmiu milionów tych wymoczków* [przyp.: Grain odpowiada 65 milligramom. Powinno być: Na jedno ziarnko ważące jeden grain potrzeba czterdziestu siedmiu milionów tych wymoczków. (błąd tłumacza)]. A jednak, wchłaniając sole morskie i stałe składniki wody, te żyjątka wytwarzają wapń, który z kolei formuje olbrzymie budowle podwodne, trwałe i twarde jak granit. Niegdyś, w pierwszych okresach powstawania ziemi, przyroda używała ognia do wynoszenia lądów na powierzchnię wody; teraz jednak mikroskopijne żyjątka mają obowiązek zastąpienia ognia, którego siła dynamiczna wewnątrz skorupy ziemskiej prawdopodobnie zmalała - o czym świadczy duża ilość wygasłych wulkanów na powierzchni ziemi. Myślę, że po wielu, wielu wiekach, dzięki pracy niezliczonych „pokoleń” wymoczków, Pacyfik zamieni się w obszerny kontynent, na którym zamieszkają przyszłe pokolenia ludzkie i będą tam z kolei krzewić cywilizację. - Ależ to będzie trwało! - odezwał się Pencroff. - Przyroda ma czas - odrzekł inżynier. - Ale po co nowe lądy? - zapytał Harbert. - Wydaje mi się, że powierzchnia zamieszkiwanych obszarów wystarczy na potrzeby ludzkości. A przecież przyroda nie robi nic na próżno. - Nic na próżno, istotnie - potwierdził inżynier. - Ale oto jak można by sobie wytłumaczyć w przyszłości potrzebę powstania nowych lądów, i to właśnie w strefie tropikalnej, gdzie znajdują się wyspy pochodzenia koralowego. Przynajmniej takie wyjaśnienie wydaje mi się słuszne. - Słuchamy pana - odpowiedział za wszystkich Harbert. - Oto moja myśl; uczeni zgodnie twierdzą, że pewnego dnia nasza planeta skończy się, a właściwie, że nie będzie mogło na niej rozwijać się życie zwierzęce i roślinne wskutek znacznego ochłodzenia, jakiemu ulegnie. Dotychczas nie mogą się tylko zgodzić co do przyczyn takiego ochłodzenia. Jedni przypuszczają, że nastąpi ono wskutek obniżenia się po wielu milionach lat temperatury słońca; inni znów, że nastąpi to wskutek stopniowego wygaśnięcia wewnętrznego żaru ziemi, co ma zresztą większy wpływ na temperaturę na naszym globie, niż się to powszechnie przypuszcza. Osobiście jestem za tą ostatnią hipotezą, przy czym opieram się na fakcie, że księżyc jest istotnie wystygłą i już nie zamieszkaną planetą, podczas gdy słońce nie przestaje obdarzać go tą samą ilością ciepła. Jeżeli więc księżyc wystygł, to dlatego, że całkowicie wygasły ognie wewnętrzne, którym, podobnie jak każda gwiazda, księżyc zawdzięcza swe powstanie. Zresztą jakakolwiek będzie przyczyna, nasza kula ziemska ostygnie, tylko że to ostygnięcie będzie się odbywało stopniowo. Co się wówczas stanie? To, że strefy umiarkowane w jakiejś bardzo odległej epoce nie będą się nadawały do zamieszkania, tak jak obecnie okolice podbiegunowe. A zatem zarówno ludzie, jak i zwierzęta przeniosą się na szerokości geograficzne bardziej poddane działaniu słońca. Powstanie wielka migracja. Europa, Azja Środkowa i Ameryka Północna zostaną tak samo opuszczone jak cała Australazja i część Ameryki Południowej. Za wędrówką ludzi pójdzie roślinność. Flora cofnie się na równik równocześnie z fauną. Najgęściej zaludnionymi kontynentami staną się . Ameryka Południowa i Afryka. Lapończycy i Samojedzi znajdą nad Morzem Śródziemnym warunki klimatyczne znad Oceanu Lodowatego. Skąd wiemy, czy w tym okresie ziemie leżące nad równikiem nie okażą się zbyt szczupłe, ażeby pomieścić i wyżywić całą ludzkość? Dlaczegóż by więc przewidująca przyroda nie miała już teraz zakładać przy równiku podwalin nowego kontynentu, gdzie znalazłaby schronienie ta cała „emigracja” roślinna i zwierzęca, i dlaczego nie miałaby powierzyć tej pracy wymoczkom? Często rozmyślałem nad tymi wszystkimi sprawami, przyjaciele, i sądzę, że wygląd zewnętrzny naszej kuli ziemskiej ulegnie kiedyś wielkiej zmianie, wskutek wynurzenia się nowych lądów morza zaleją stare, i że w przyszłych wiekach nowi Kolumbowie będą odkrywali wyspy Chimborazo, Himalaje czy Mont Blanc - szczątki jakiejś Ameryki, Azji czy Europy, które zostały pochłonięte przez morze. Potem z kolei nowe lądy staną się nie zamieszkane; ciepło skończy się, jak ciepło ciała, z którego uleci duszą, i życie zniknie z ziemi, jeżeli nie na zawsze, to przynajmniej na pewien okres. I może wtedy nasza planeta odpocznie, może odnowi się w czasie snu i odżyje kiedyś w lepszych warunkach! Ale to jest wszystko sprawą Stwórcy, przyjaciele, a w związku z pracą wymoczków pozwoliłem sobie może na zbyt śmiałą wycieczkę w krainę tajemnic przyszłości. - Drogi Cyrusie - odezwał się Gedeon Spilett - twoje teorie są dla mnie proroctwem; niewątpliwie kiedyś się ono spełni. - To jest tajemnica Boga - odparł inżynier. - Wszystko to pięknie, ładnie - wtrącił Pencroff, który słuchał dotąd uważnie - ale czy może mi pan powiedzieć, panie Cyrusie, czy Wyspę. Lincolna także zbudowały te pańskie wymoczki? - Nie - odpowiedział inżynier - jest ona najwyraźniej pochodzenia wulkanicznego. - A więc pewnego pięknego dnia zniknie? - Najprawdopodobniej. - Mam nadzieję, że nas już wtedy nie będzie! - Nie należy się niepokoić, Pencroff, nas tu na pewno nie będzie, gdyż wcale nie mamy zamiaru zginąć i musimy się stąd jakoś wydostać. - Na razie urządzajmy się tak, jakbyśmy mieli tu wiekować - poradził Gedeon Spilett. - Nic nie należy robić połowicznie. Na tym zakończono rozmowę. Po śniadaniu koloniści ruszyli dalej i doszli do miejsca, gdzie zaczynały się moczary. Było tu prawdziwe bagnisko, ciągnące się aż do zaokrąglonego brzegu na południowym zachodzie i zajmujące powierzchnię około dwudziestu mil kwadratowych. Utworzone było z mułu gliniasto-krzemowego, pomieszanego z resztkami roślinnymi. Pokrywały je trzciny, turzyce, sitowie, tu i ówdzie kępy trawy, gęste jak gruby plusz. W promieniach słońca lśniły miejscami zamarznięte bajora. Tych rezerw wodnych nie mogły utworzyć ani deszcze, ani wezbrana nagłym przypływem wody rzeka. Nasuwał się wniosek, że moczary zasilane były wodą przesiąkającą z ziemi, i tak było istotnie. Zachodziła obawa, czy podczas upałów w powietrzu nie unosiły się miazmaty wywołujące gorączkę bagienną. Ponad trawami wodnymi, rosnącymi na powierzchni bajor, fruwały chmary ptactwa. Zawodowi myśliwi nie zmarnowaliby ani jednego strzału. Były tu całe stada dzikich kaczek, cyranek, kszyków; te niepłochliwe ptaki pozwalały bez trudu zbliżać się do siebie. Jednym ładunkiem śrutu można by ustrzelić parę tuzinów ptaków, tak były stłoczone. Ale trzeba było poprzestać na trafieniu ich z łuku. Oczywiście plon był mniej obfity, ale bezszumnie lecąca strzała miała tę przewagę, że nie płoszyła ptactwa, które na odgłos strzału rozpierzchłoby się w najdalsze zakątki bagniska. Tym razem myśliwi zadowolili się tuzinem kaczek o białym upierzeniu z cynamonowym obramowaniem, zielonym łebku, skrzydłach czarnych, białych i rudych oraz spłaszczonym dziobie; Harbert rozpoznał w nich podgorzałki. Top zręcznie pomagał wyławiać ptaki, których imieniem nazwano bagnistą część wyspy. Koloniści zyskali tutaj wielkie rezerwy ptactwa wodnego. Należało spożytkować je we właściwym czasie; niektóre gatunki uda się prawdopodobnie jeśli nie oswoić, to przynajmniej zaaklimatyzować w pobliżu jeziora, tak by koloniści mieli je zawsze pod ręką Około piątej po południu Cyrus Smith wraz z towarzyszami udali się w drogę powrotną, przechodząc Bagnem Podgorzałek i ponownie przebywając rzekę po moście lodowym. O ósmej byli już w Granitowym Pałacu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Wilcze doły. Lisy. Pekari. Nagła zmiana wiatru na północno-zachodni. Zamieć. Koszykarze. Największe mrozy. Krystalizacja cukru klonowego. Tajemnicza studnia. Zamierzone badanie. Ziarnko śrutu. Silne mrozy utrzymywały się do 15 sierpnia. Przy bezwietrznej pogodzie niską temperaturę można było łatwiej znieść, jednak gdy powiał wiatr północno-zachodni, koloniści, pozbawieni ciepłego odzienia, cierpieli mocno od zimna. Pencroff zaczynał już żałować, że na Wyspie Lincolna nie znalazło schronienia parę rodzin niedźwiedzi zamiast lisów i fok, których futra pozostawiały wiele do życzenia. Mawiał przy tym: - Niedźwiedzie są zazwyczaj dobrze odziane, a ja nie miałbym nic przeciwko wypożyczeniu sobie od nich na zimę ciepłej kapoty, którą noszą na grzbiecie. - Ale może te niedźwiedzie wcale nie zgodziłyby się na odstąpienie ci kapoty - śmiał się Nab. - Te bestie nie są świętym Marcinem! - Zmusiłoby się je, Nabie, zmusiłoby się - odpowiedział Pencroff w sposób nie dopuszczający sprzeciwu. Ale tych wielkich drapieżników na wyspie nie było, a przynajmniej dotychczas się nie pokazały. Mimo to Harbert, Pencroff i reporter zdecydowali się na zrobienie wilczych dołów na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku i na skraju lasu. Zdaniem marynarza każde zwierzę, jakiegokolwiek gatunku, będzie mile widziane, a gryzonie czy drapieżniki, które zrobią dobry początek, doznają w Granitowym Pałacu serdecznego przyjęcia. Zresztą pułapki były niezmiernie proste: wykopano w ziemi doły i przykryto z wierzchu gałęziami i trawą maskującą otwór; do dołów wrzucono przynętę, której zapach miał zwabiać zwierzęta - i to wszystko. Nawiasem mówiąc, doły nie były wykopane przypadkowo, lecz w upatrzonych miejscach, tam gdzie liczne ślady wskazywały na częste przechodzenie zwierząt. Doły sprawdzano i w pierwszych dniach trzykrotnie znaleziono w nich okazy lisów spotkanych poprzednio na prawym brzegu Rzeki Dziękczynienia. - Cóż to! W tym kraju nie ma nic poza lisami! - zawołał Pencroff, gdy po raz trzeci wyciągnął z dołu siedzące tam, jakby zawstydzone zwierzę. - Przecież to nic nie warte! - A jednak - powiedział Gedeon Spilett - one mogą się na coś przydać. - Na przykład? - Jako przynęta dla innych zwierząt. Reporter miał rację i odtąd jako przynętę kładziono do dołów lisią padlinę. Marynarz zmajstrował także sidła z włókien trzcinowych i miał z nich większą pociechę niż z wilczych dołów. Nie minął dzień, by nie złapał się w nie jakiś królik. Były to wprawdzie tylko króliki, ale Nab przyrządzał je w przeróżnych sosach, tak że nikt nie mógł się uskarżać na monotonię posiłków. Ale już w drugim tygodniu sierpnia doły dostarczyły myśliwym parę razy innej zwierzyny, i to bardziej przydatnej niż lisy. Były to mianowicie dziki, zauważone już kiedyś na północnym brzegu jeziora. Pencroff nie musiał się wypytywać, czy te zwierzęta są jadalne. Widać to było chociażby z ich podobieństwa do zwykłych świń z Ameryki czy Europy. - Ale uprzedzam cię, Pencroff, że to nie są świnie - ostrzegał Harbert. - Chłopcze - prosił marynarz pochylając się nad dołem i wyciągając stamtąd za mały ogonek jednego z przedstawicieli rodziny - pozwól mi wierzyć, że to jest świnia! Pozwól mi wierzyć, że to jest świnia! - Dlaczego? - Żeby mi sprawić przyjemność. - Tak lubisz świnie? - Bardzo lubię świnie - potwierdził Pencroff - zwłaszcza za ich nóżki, a lubiłbym je znacznie bardziej, gdyby miały po osiem nóg zamiast czterech! Zwierzęta, znalezione w dole, były to pekari, należące do jednego z czterech rodzajów, które liczy ta rodzina, mianowicie do gatunku „tajassous”; poznaje się je po ciemnej sierści i braku długich kłów, sterczących z pyska u innych dzików. Pekari żyją zazwyczaj stadami, toteż prawdopodobnie w zalesionych częściach wyspy było ich dużo. W każdym razie były jadalne od nóg do głów, a Pencroff niczego więcej od nich nie wymagał. Około 15 sierpnia pogoda zmieniła się i nagle powiał wiatr z północnego zachodu. Temperatura podniosła się o kilka stopni i niebawem para nagromadzona w powietrzu spadła w postaci śniegu. Cała wyspa pokryła się białym całunem i ukazała się oczom kolonistów w innej szacie. Śnieg padał obficie przez kilka dni i grubość jego pokrywy osiągnęła dwie stopy. Potem wiatr ochłodził się raptownie, a z wysokości Granitowego Pałacu słychać było, jak morze huczy rozbijając się o rafy. W niektórych załamaniach terenu tworzyły się wiry powietrzne. Porywały one masy śnieżne i unosiły je w postaci obracających się kolumn, podobnych do wirujących słupów wodnych, które okręty wojenne rozbijają strzałami armatnimi. Jednakże wichura dmąca z północnego zachodu atakowała wyspę z drugiej strony i dlatego położenie Granitowego Pałacu zabezpieczało go od bezpośredniego ataku wiatru. W czasie tej śnieżycy, tak gwałtownej, jak gdyby to było gdzieś w kraju podbiegunowym, ani Cyrus Smith, ani jego towarzysze nie mogli pomimo szczerych chęci wysunąć nosa na zewnątrz i przez pięć dni, od 20 do 25 sierpnia, byli uwięzieni w domu. Słychać było, jak burza szaleje w Lesie Złotki, który musiał bardzo ucierpieć. Wiele drzew wicher zapewne wyrwał z korzeniami, co zresztą nie martwiło Pencroffa: pocieszał się myślą, że oszczędzi mu to trudu ścinania pni. Z wysokości Granitowego Pałacu. - Wiatr bawi się w drwala, nie przeszkadzajmy mu - powtarzał. Zresztą nie było żadnego sposobu, żeby mu w tym przeszkodzić. Jakżeż mieszkańcy Granitowego Pałacu wdzięczni byli Opatrzności za to, że przygotowała im to mocne, niezachwiane schronienie! Część wdzięczności słusznie należała się Cyrusowi Smithowi, ale właściwie przecież to przyroda utworzyła tę obszerną pieczarę, on zaś tylko ją odkrył. Wszyscy byli tu bezpieczni i znajdowali się poza zasięgiem nawałnicy. Gdyby zbudowali na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku dom z cegły i drzewa, na pewno nie ostałby się przed szalejącą wichurą. Tak samo Kominy, sądząc choćby z łoskotu fal, dobiegającego z niezwykłą siłą, były chyba zupełnie niezdatne do zamieszkania, gdyż przewalające się przez wyspę morze biło w nie z wściekłością. Tutaj zaś, w Granitowym Pałacu, w środku bloku skalnego, gdzie nie miała dostępu ani woda, ani wiatr - mogli nie obawiać się niczego. Tych kilku dni przymusowego pobytu w domu koloniści nie spędzili bezczynnie. Drzewa przetartego na deski było w magazynie pod dostatkiem, toteż pomału uzupełniano umeblowanie, robiąc stoły i krzesła; wszystko to wykonano bardzo solidnie, nie szczędząc surowca. Te nieco ciężkie meble, choć nie dawały się łatwo przenosić z miejsca na miejsce, stanowiły przedmiot dumy Naba i Pencroffa, którzy nie zamieniliby ich na najwytworniejsze sprzęty. Następnie stolarze przedzierzgnęli się w koszykarzy i ten nowy rodzaj produkcji udał im się nie najgorzej. W pobliżu wysuniętego na północ języka jeziora koloniści odkryli obfite zarośla wikliny, a wśród nich wiklinę purpurową. Przed nadejściem pory deszczowej Pencroff z Harbertem nacięli sporo tych pożytecznych krzewów, których gałęzie, odpowiednio spreparowane, bardzo się przydały. Pierwsze wyroby były niezdarne, ale potem dzięki zręczności i inteligencji domorosłych koszykarzy, którzy służyli sobie wzajemnie radami, przypominali sobie widziane ongiś wyroby koszykarskie i współzawodniczyli z sobą, udało się powiększyć majątek kolonii o koszyczki i kosze różnej wielkości. Nab otrzymał je dla magazynu i wypełnił zbiorami kłączy, orzeszków pinii i korzeniami smokowca. W ostatnim tygodniu sierpnia pogoda jeszcze raz się zmieniła. Temperatura lekko spadła, zawieja ucichła. Koloniści wybiegli z domu. Na wybrzeżu leżało na pewno ze dwie stopy śniegu, ale powierzchnia jego okazała się tak twarda, że można było chodzić po nim jak po stole. Cyrus Smith z towarzyszami wdrapali się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Co za zmiany! Lasy, które po raz ostatni widzieli w zielonej szacie, zwłaszcza w najbliższych partiach, gdzie przeważały drzewa szpilkowe, okryte były teraz jednobarwnym całunem. Wszystko tonęło w bieli - lasy, łąki, jezioro, rzeka, wybrzeże. Wody Rzeki Dziękczynienia płynęły teraz pod lodową pokrywą, która przy każdym przypływie i odpływie łamała się i kruszyła z hałasem. Nad zamarzniętą powierzchnią jeziora krążyły chmary ptactwa - kaczki i bekasy, cyranki i podgorzałki. Były ich tam tysiące. Skały, pomiędzy które spadał z góry nadmiar wód jeziora, były najeżone bryłami lodu. Wyglądało to, jak gdyby woda wypływała z olbrzymiej rynny, wyrzeźbionej z fantazją godną jakiegoś renesansowego artysty. Szkód wyrządzonych w lesie przez huragan nie dało się jeszcze ocenić, trzeba było czekać, aż stopnieje powłoka śnieżna. Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert nie omieszkali skorzystać z okazji, żeby odwiedzić wilcze doły. Niełatwo je odnaleźli pod grubą pokrywą śnieżną. Musieli uważać, żeby nie wpaść w któryś z nich, gdyż byłoby to i niebezpieczne, i zarazem upokarzające: wpaść we własną pułapkę! Ale jakoś udało się uniknąć tej przykrości i odnaleźć doły zupełnie nie naruszone. Nie wpadło w nie żadne zwierzę, a jednak widać było wokół liczne ślady, między innymi wyraźnie zaznaczone odciski pazurów. Harbert rozpoznał bez wahania, że przeszły tędy jakieś drapieżniki z gatunku kotów, co potwierdzałoby zdanie inżyniera o istnieniu na wyspie niebezpiecznych dzikich zwierząt. Prawdopodobnie mieszkały one zazwyczaj w Lasach Dalekiego Zachodu, a teraz, dręczone głodem, odważyły się przejść aż na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. A może zwietrzyły mieszkańców Granitowego Pałacu? - Ale cóż to mogą być za koty? - zapytał Pencroff. - Jaguary - odpowiedział Harbert. - Myślałem, że te zwierzęta znajdują się tylko w ciepłych krajach. - Na nowym kontynencie obserwuje się je począwszy od Meksyku aż do pampasów koło Buenos Aires. Otóż, ponieważ Wyspa Lincolna leży mniej więcej na tej samej szerokości, co prowincje La Plata, nic więc dziwnego, że można tu spotkać jaguara. - Dobra, będziemy mieć się na baczności - odparł Pencroff. Wreszcie wskutek ocieplenia śnieg zaczął tajać. Rozpadał się deszcz, rozpuścił śnieg i biały całun zniknął. Pomimo złej pogody koloniści uzupełniali zapasy żywności. Nazbierali orzeszków pinii, korzeni smokowca, kłączy, soku klonowego. Z wyprawy łowieckiej przynieśli króliki, aguti i kangury. W tym celu musieli kilkakrotnie pójść do lasu i stwierdzili przy tej okazji, że huragan nałamał sporo drzew. Marynarz z Nabem dotarli nawet z wózkiem do pokładów węgla i przyciągnęli parę ton opału. Przechodząc spostrzegli, że komin pieca garncarskiego został uszkodzony wichurą, a jego wierzchołek ścięty o jakieś sześć stóp. Równocześnie z węglem uzupełniono zapasy drzewa, korzystając z tego, że Rzeka Dziękczynienia uwolniła się od lodu, co umożliwiło spławienie paru tratw. Nie wiadomo było, czy okres silnych mrozów nie powróci. Koloniści odwiedzili także Kominy i odczuli wielką radość na myśl o tym, że nie musieli tam mieszkać w czasie huraganu. Morze pozostawiło po sobie ślady spustoszenia. Fale, spiętrzone wiatrem od morza i przewalające się przez wysepkę, gwałtownie napłynęły do korytarzy, które były teraz na pół zasypane piaskiem i usłane grubą warstwą wodorostów. Podczas gdy Nab, Harbert i Pencroff polowali lub uzupełniali zapasy opału, Cyrus Smith i Gedeon Spilett oczyszczali Kominy. Kuźnia i piece okazały się prawie nie uszkodzone, gdyż chroniła je warstwa naniesionego przez wiatr piasku. Zapasy opału zostały uzupełnione nie na próżno. Silne mrozy dały się kolonistom ponownie we znaki. Jak wiadomo, na półkuli północnej luty zazwyczaj odznacza się dużym spadkiem temperatury. Tak samo jest na półkuli południowej i w końcu sierpnia, który odpowiada lutemu w Ameryce Północnej, wystąpiło tutaj to samo zjawisko klimatyczne. Około 25 sierpnia, po ponownym opadzie śniegu zmieszanego z deszczem, wiatr zmienił nagle kierunek, zaczął dąć z południowego wschodu i nastąpiły silne mrozy. Zdaniem inżyniera termometr wskazywałby na pewno około dwudziestu dwu stopni Celsjusza poniżej zera. Mrozy, które zaostrzał jeszcze przenikliwy wiatr, utrzymały się przez kilka dni. Koloniści musieli znowu zaszyć się w Granitowym Pałacu, a ponieważ trzeba było szczelnie pozamykać wszystkie otwory, pozostawiając jedynie niezbędny dopływ świeżego powietrza, zużycie świec było wielkie. Ażeby ich zaoszczędzić, koloniści oświetlali często wnętrze pałacu płomieniem ogniska, gdyż opału nie żałowano. Parę razy ten czy ów zeszedł na wybrzeże, by pospacerować wśród brył lodu, naniesionych przypływem, ale szybko powracał do Granitowego Pałacu, z trudem trzymając się zgrabiałymi rękami drewnianych szczebli drabiny. W czasie silnych mrozów szczeble te parzyły palce. Aby zabić jakoś wolny czas, którym mieszkańcy Granitowego Pałacu dysponowali wskutek przymusowego siedzenia w domu, Cyrus Smith zajął się pewną pracą, nadającą się do wykonania nawet pod zamknięciem na siedem spustów. Jak wiadomo, koloniści mieli tylko cukier z soku klonowego, który otrzymywali robiąc na drzewie głębokie nacięcia. Płyn ten zbierali do naczyń i używali go w stanie naturalnym do różnych celów kulinarnych, tym bardziej że z czasem sok stawał się bielszy i nabierał konsystencji syropu. Ale można było zrobić z niego coś lepszego i pewnego dnia Cyrus Smith oznajmił towarzyszom, że przedzierzgną się teraz w cukrowników. - Cukrowników! - zawołał Pencroff. - Zdaje mi się, że to jest dosyć gorący fach. - Nawet bardzo gorący - powiedział inżynier. - No to w sam raz na ten sezon - stwierdził marynarz. Niechże to słowo „cukrownicy” nie wywołuje obrazu fabryk bardzo skomplikowanych pod względem urządzeń i pracy. Nie! Żeby skrystalizować sok klonowy, wystarczyło oczyścić go za pomocą bardzo prostej operacji. Sok postawiono na ogniu w dużych naczyniach glinianych i poddano po prostu odparowaniu; niebawem na powierzchni płynu ukazała się piana. Gdy tylko sok zaczął gęstnieć, Nab i Pencroff mieszali go starannie drewnianą kopyścią - co przyśpieszało parowanie i zabezpieczało płyn przed smakiem spalenizny. Po kilku godzinach gotowania na dobrym ogniu, którego działanie było tak samo pożyteczne dla cukrowników, jak i dla soku, płyn przekształcił się w gęsty syrop. Syrop został zlany do glinianych form różnego kształtu, wypalonych uprzednio na miejscu, w piecu kuchennym. Nazajutrz syrop zastygł w formie bryłek i tabliczek. Był to cukier, trochę wprawdzie brunatny, ale prawie zupełnie przezroczysty i doskonały w smaku. Mrozy utrzymywały się do połowy września i więźniom Granitowego Pałacu zaczął się już dłużyć przymusowy pobyt w domu. Prawie codziennie wychodzili na krótko. Ale właściwie przez cały ten czas pracowali nad wyposażeniem mieszkania. W czasie pracy prowadzili rozmowy. Cyrus Smith pouczał swoich towarzyszy, a w pierwszym rzędzie wskazywał im na praktyczne zastosowanie zdobyczy nauki. Koloniści nie mieli przecież do dyspozycji książek; na szczęście inżynier był książką zawsze otwierającą się na potrzebnej stronie, książką, która rozwiązywała wszystkie problemy, toteż często przerzucali jej kartki. Tak mijały dni, a dzielni ludzie z wiarą patrzyli w przyszłość. Był już jednak najwyższy czas, żeby ten przymusowy pobyt w domu skończył się. Każdemu było tęskno, jeśli już nie do pięknej pogody, to przynajmniej do końca nieznośnych mrozów. Gdybyż to mieli odpowiednie ubrania, jakie piękne wyprawy mogliby robić, bądź do Bagna Podgorzałek, bądź do wydm. Można było teraz łatwo podchodzić zwierzynę i polowanie dałoby na pewno dobre wyniki. Jednak Cyrus Smith dbał o to, by nikt nie narażał zdrowia, gdyż potrzebne mu były wszystkie ręce do pracy; rady jego znajdowały posłuch. Najbardziej niecierpliwym z więźniów, nie licząc Pencroffa, był Top. Pies czuł się skrępowany w Granitowym Pałacu. Łaził z kąta w kąt i na swój sposób okazywał znudzenie. Cyrus Smith zwrócił uwagę, że gdy pies zbliżał się do głębokiej studni łączącej się z morzem, której otwór znajdował się w magazynie, to zawsze jakoś dziwnie warczał. Pies często kręcił się koło studni, zasłoniętej drewnianą pokrywą. Niekiedy nawet usiłował wsunąć łapy pod pokrywę, jak gdyby chciał ją unieść. Szczekał wówczas urywanie, w sposób zdradzający jednocześnie irytację i lęk. Inżynier już parokrotnie zauważył te manewry. Cóż tam było w tej studni, co tak bardzo denerwowało mądre zwierzę? Studnia prowadziła do morza, to było pewne. Czyżby rozgałęziała się wąskimi kanałami i szła gdzieś przez wyspę? A może łączyła się z jakąś inną podziemną pieczarą? Może od czasu do czasu jakiś potwór morski przypływał do studni, aby zaczerpnąć powietrza? Inżynier nie wiedział, co o tym sądzić, i nie mógł powstrzymać się od myśli o jakichś dziwacznych powikłaniach. Nawykły do poruszania się w sferze prawdy naukowej, nie mógł sobie darować, że pozwala się wciągnąć w sferę spraw nieuchwytnych, nadprzyrodzonych niemal. Ale jakże sobie wytłumaczyć fakt, że Top, mądry pies, który nigdy nie tracił czasu na szczekanie do księżyca, z uporem bada węchem i słuchem tę studnię? Czy nie działo się w niej coś, co mogło wzbudzić jego niepokój? Zachowanie psa intrygowało Cyrusa Smitha bardziej, niż się do tego przyznawał nawet wobec siebie samego. W każdym razie inżynier podzielił się swymi wrażeniami tylko z Gedeonem Spilettem, gdyż nie uważał za potrzebne wtajemniczać wszystkich w swoje mimowolne refleksje, spowodowane, być może, po prostu fantazją Topa. Wreszcie mrozy minęły. Nastąpiły po nich deszcze, nieraz zmieszane ze śniegiem, z gradem i silnymi wiatrami, ale to nie trwało długo. Lód rozpuścił się, śnieg topniał; wybrzeże, płaskowzgórze, brzegi Rzeki Dziękczynienia i las stały się dostępne dla ludzi. Ten powrót wiosny oczarował mieszkańców Granitowego Pałacu i niebawem zaczęli spędzać w swym mieszkaniu tylko godziny przeznaczone na sen i na posiłki. W drugiej połowie września koloniści dużo polowali, co skłoniło Pencroffa do uporczywego domagania się broni palnej, którą jakoby inżynier miał mu obiecać. Ten zaś wiedząc, że bez specjalnych narzędzi produkcja nadającej się do użytku strzelby jest prawie niemożliwa, wycofał się z obietnicy i odkładał sprawę na później. Zaznaczał przy sposobności, że można jeszcze zaczekać, bo Harbert i Gedeon Spilett stali się znakomitymi łucznikami i że od ich strzał padają wszelkiego rodzaju wyśmienite zwierzęta - aguti, kangury, kapibary, gołębie, dropie, dzikie kaczki i bekasy. Ale uparty marynarz nie chciał o tym słyszeć i nie zamierzał dać spokoju inżynierowi, dopóki ten nie spełni jego życzenia. Podtrzymywał go zresztą w tych żądaniach Gedeon Spilett. - Jeżeli na wyspie, jak można przypuszczać - mówił - gnieżdżą się dzikie zwierzęta, trzeba pomyśleć o tym, by je wybić i wytępić. Może nadejść chwila, kiedy ta sprawa stanie się najpilniejszą. Jednakże w tym czasie Cyrusa Smitha pochłaniała nie tyle sprawa broni palnej, co kwestia ubrania. To, co koloniści mieli na sobie, przetrzymało wprawdzie pierwszą zimę, ale do następnej już nie dotrwa. Za wszelką cenę trzeba zdobyć skóry zwierzęce lub wełnę, a ponieważ nie brakło na wyspie muflonów, trzeba było pomyśleć nad sposobem utworzenia z nich stada, które można by hodować dla potrzeb kolonii. Zagroda dla zwierząt domowych i kurnik dla ptactwa, słowem, założenie w jakimś punkcie wyspy czegoś w rodzaju fermy hodowlanej - oto były dwa najważniejsze zadania do wypełnienia w czasie lata. Ze względu na przyszłe gospodarstwo stawała się pilną sprawa zbadania nie znanej dotychczas części Wyspy Lincolna, to znaczy wysokich lasów ciągnących się na prawym brzegu Rzeki Dziękczynienia, od jej ujścia aż do zakończenia Półwyspu Serpentyny, oraz całego wybrzeża zachodniego. Na to potrzebna była ustalona pogoda, toteż należało zaczekać jeszcze z miesiąc z podjęciem takiej wyprawy. Wszyscy oczekiwali tej chwili z wielką niecierpliwością. Zdarzył się jednak wypadek, który jeszcze bardziej wzmógł chęć kolonistów zbadania całej ich posiadłości. Było to 24 października. Pencroff poszedł obejrzeć doły, do których nie zapomniał wrzucać przynęty. W jednym z dołów znalazł trzy zwierzaki niezmiernie wartościowe dla celów kuchennych. Była to samica pekari i dwoje małych. Pencroff wrócił do Granitowego Pałacu zachwycony swoją zdobyczą i, jak zwykle, chwalił się na głos: - Będziemy mieli wspaniałą ucztę, panie Cyrusie! Pan także coś niecoś dostanie, panie Gedeonie. - Chętnie skorzystam - powiedział reporter - ale co właściwie dostanę do jedzenia? - Prosiaka! - Tylko prosiaka? Słuchając pana myślałem, że przyniósł pan co najmniej kuropatwę z truflami. - Jak to? - oburzył się Pencroff. - Czyżby pan przypadkiem miał zamiar pogardzić prosiakiem? - Nie - powiedział Spilett bez najmniejszego entuzjazmu. - Jeśli nie będzie się nadużywało... - Dobrze już, dobrze, panie dziennikarzu - irytował się marynarz, który nie lubił, gdy nie doceniano jego zdobyczy - niech pan nie udaje wybrednego. Siedem miesięcy temu, gdyśmy wylądowali na wyspie, byłby pan szczęśliwy mając takie jedzenie!... - Otóż to - potwierdził inżynier - człowiek nie jest bez skazy i nigdy nie jest zadowolony z tego, co ma. - Myślę - ciągnął dalej Pencroff - że Nab pokaże, co umie. Proszę patrzeć! Te dwie małe świnki nie mają więcej niż po trzy miesiące. Będą delikatne jak przepiórki! Chodź ze mną, Nabie. Sam dopilnuję przyrządzenia pieczystego. Marynarz z Nabem poszli do kuchni i zajęli się sprawami kulinarnymi. Nikt im w tym nie przeszkadzał. Obaj z Nabem przygotowali prawdziwą ucztę: obydwie świnki, zupę z kangura, wędzoną szynkę, orzeszki pinii, napój ze smokowca, herbatę z ziół - słowem, co tylko było najlepszego. Ale wśród tych potraw najpocześniejsze miejsce miało zajmować smakowite, duszone mięso pekari. O piątej wszyscy zasiedli do stołu w dużej sali Granitowego Pałacu. Na stole dymiła zupa z kangura. Biesiadnicy jednogłośnie uznali ją za wyborną. Po zupie podano mięso pekari, które Pencroff chciał koniecznie sam pokroić; każdy otrzymał olbrzymią porcję. Prosiaki były naprawdę wspaniałe i Pencroff pałaszował kawałek mięsa z podziwu godnym zapałem, gdy wtem krzyknął i zaklął. - Co się stało? - zapytał Cyrus Smith. - A to... że złamałem ząb! - Cóż to! Pański prosiak jest nadziewany kamykami? - odezwał się Gedeon Spilett. - Tak wygląda - odpowiedział Pencroff wyjmując z ust coś, co przypłacił utratą zęba trzonowego. Nie, to nie był kamyk... Było to ziarnko śrutu! KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ CZĘŚĆ DRUGA PORZUCONY ROZDZIAŁ PIERWSZY Z powodu ziarnka śrutu. Zbudowanie pirogi. Polowanie. Na szczycie kauri. Nic nie zdradza obecności człowieka. Nab i Pencroff łowią ryby. Przewrócony żółw. Zniknięcie żółwia. Wyjaśnienie Cyrusa Smitha. Upłynęło dokładnie siedem miesięcy od chwili, gdy pasażerowie balonu zostali wyrzuceni na Wyspę Lincolna. Od tego czasu bezskutecznie szukali śladu człowieka na wyspie. Nigdy nawet najlżejszy dymek nie zdradził tu obecności istoty ludzkiej. Nigdzie żaden, bodaj najdrobniejszy ślad pracy rąk ludzkich z minionych czy obecnych czasów nie wskazywał na to, że człowiek kiedykolwiek przebywał na wyspie. Nie tylko była ona nie zamieszkana obecnie, ale prawdopodobnie zawsze była bezludna. I oto nagle cały gmach przypuszczeń upadł wobec małego ziarnka ołowiu znalezionego w ciele niewinnego prosiaka! Nie ulegało wątpliwości, że śrut pochodził z broni palnej, a któż inny, jeśli nie człowiek mógł się nią posługiwać? Gdy Pencroff położył na stole ziarnko śrutu, jego towarzysze popatrzyli na niego z niekłamanym zdumieniem. W umyśle ich stanęły nagle wszystkie możliwe skutki tego na pozór mało znaczącego, a przecież niesłychanie doniosłego faktu. Niespodziewane ukazanie się jakiejś nadprzyrodzonej istoty nie wywarłoby na nich większego wrażenia. Cyrus Smith nie omieszkał podzielić się przypuszczeniami, jakie nasunęły mu się w związku z tym zdumiewającym i nieoczekiwanym zdarzeniem. Wziął do ręki ziarnko śrutu, pokręcił je w palcach, obejrzał i wreszcie powiedział: - Czy pan może z całą pewnością twierdzić, Pencroff, że prosiak trafiony tym oto ziarnkiem śrutu nie miał więcej niż trzy miesiące? - I to najwyżej, gdyż w chwili gdy go znalazłem w dole, ssał jeszcze matkę. - A więc fakt ten dowodzi, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy ktoś na Wyspie Lincolna strzelał z broni palnej? - I że trafił śrutem, co prawda nie śmiertelnie, to oto zwierzątko - dodał Gedeon Spilett. - To nie ulega kwestii - mówił dalej Cyrus Smith. - Należy wyciągnąć z tego faktu następujące wnioski: albo wyspa była zamieszkana przed naszym przybyciem, albo też ktoś musiał tu wylądować w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Czy ludzie ci znaleźli się tu dobrowolnie, czy też wbrew woli, to znaczy wskutek lądowania czy rozbicia statku? To pytanie można będzie wyświetlić później. Na razie nie jesteśmy nawet w stanie odgadnąć, czy są to Europejczycy, czy Malajczycy, wrogowie czy przyjaciele, jak również nie wiemy, czy znajdują się jeszcze na wyspie, czy też już ją opuścili. Ale jedno jest bezsporne: te sprawy są dla nas zbyt ważne, abyśmy mogli pozostawać dłużej w niepewności. - Nie i jeszcze raz nie! Po tysiąckroć nie! - zawołał marynarz zrywając się od stołu. - Oprócz nas na Wyspie Lincolna nie ma nikogo! Co za licho! Wyspa nie jest duża, a gdyby była zamieszkana, do tego czasu na pewno spotkalibyśmy już kogoś! - Istotnie, dziwiłbym się, gdyby było inaczej - poparł go Harbert. - Mam wrażenie, że byłoby jeszcze dziwniejsze, gdyby ten prosiak pekari przyszedł na świat z ziarnkiem śrutu w ciele - zauważył reporter. - Chyba że Pencroff miał... - nie zdążył dokończyć Nab, gdy marynarz przerwał mu żywo: - Co ty sobie myślisz! Może trzymałbym przez pięć czy sześć miesięcy ziarnko śrutu w ustach i wcale bym tego nie zauważył? Ale gdzież ono mogłoby się schować? - Pencroff szeroko otworzył usta ukazując wspaniałe uzębienie. - Przypatrz się dobrze, Nabie! I jeżeli znajdziesz w tej szczęce bodaj jeden dziurawy ząb, to masz prawo wyrwać mi pół tuzina! Przypatrz się dobrze, Nabie! - Przypuszczenie Naba jest nie do przyjęcia - wtrącił Cyrus Smith nie mogąc mimo powagi sytuacji powstrzymać się od uśmiechu. - Jest rzeczą pewną, że na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy na Wyspie Lincolna musiał paść strzał. Jestem jednak skłonny myśleć, że jeżeli jacyś ludzie wylądowali na wyspie, musiało się to stać niedawno albo też pobyt ich trwał krótko, gdyż nie wątpię, że gdyby wyspa była zamieszkana w chwili, kiedyśmy ją oglądali z wysokości Góry Franklina, zauważylibyśmy to z całą pewnością. Jest więc możliwe, że dopiero parę tygodni temu jacyś rozbitkowie zostali wyrzuceni przez burzę gdzieś na nasz brzeg. W każdym razie musimy tę sprawę zbadać. - Sądzę, że powinniśmy postępować z wielką ostrożnością - powiedział reporter. - Jestem tego samego zdania - poparł go Cyrus Smith -. ponieważ należy się, niestety, obawiać, że ci przybysze to piraci malajscy. - Panie Cyrusie - odezwał się marynarz - czy nie uważałby pan za stosowne, zanim wyruszymy na poszukiwania, zbudować łódź, która pozwoli nam albo udać się w górę rzeki, albo też objechać wybrzeże? Nie możemy przecież dopuścić, aby nas zaskoczono! - Pomysł pana jest słuszny,- Pencroff - odpowiedział inżynier - ale nie wolno nam tracić czasu. Na zbudowanie łodzi potrzeba co najmniej miesiąca... - Tak, gdyby chodziło o prawdziwą łódź - zaoponował marynarz. - Ale nam nie jest potrzebny statek, który by stawił czoło falom morskim, ja zaś zobowiązuję się zbudować najdalej w ciągu pięciu dni pirogę dostatecznie mocną, abyśmy mogli żeglować w niej po Rzece Dziękczynienia. - Zbudować łódź w ciągu pięciu dni?! - zdumiał się Nab. - Tak, Nabie, łódź na sposób indiański. - Z drzewa? - zapytał Murzyn niezbyt przekonany. - Z drzewa, a raczej z kory - odparł Pencroff. - Powtarzam, panie Cyrusie, że w ciągu pięciu dni sprawa będzie załatwiona. - Jeżeli w ciągu pięciu dni, to zgoda - powiedział inżynier. - Ale przez ten czas musimy być niezwykle czujni - wtrącił Harbert. - Jak najbardziej - potwierdził inżynier. - Dlatego też prosiłbym was bardzo, ażebyście ograniczyli wasze wyprawy łowieckie do najbliższej okolicy Granitowego Pałacu. Obiad dobiegał końca w mniej wesołym nastroju, niż się tego spodziewał Pencroff. A więc wyspa jest lub była zamieszkana przez kogoś jeszcze oprócz kolonistów. Od chwili znalezienia ziarnka śrutu fakt ten stał się niewątpliwy i odkrycie to żywo wszystkich zaniepokoiło. Przed udaniem się na spoczynek Cyrus Smith i Gedeon Spilett długo o tym rozmawiali. Zastanawiali się, czy przypadkiem wydarzenie to nie pozostawało w jakimś związku z tajemniczymi okolicznościami uratowania inżyniera, a także z innymi dziwnymi faktami, jakie ich już niejednokrotnie zdumiewały. Wreszcie Cyrus Smith, zważywszy wszystkie „za” i „przeciw”, powiedział: - Chce pan wiedzieć, co o tym wszystkim sądzę, drogi Gedeonie? - Oczywiście, Cyrusie! - Otóż twierdzę, że nasze najskrupulatniejsze przeszukiwania wyspy nie dadzą żadnego rezultatu! Następnego dnia Pencroff od rana wziął się do dzieła. Nie chodziło mu o to, aby zbudować statek o prawidłowym szkielecie i normalnych burtach, lecz po prostu pływającą skorupę o płaskim dnie, nadającą się do żeglowania po Rzece Dziękczynienia, zwłaszcza w pobliżu źródła, gdzie woda nie była głęboka. Pozszywane kawałki kory miały tworzyć lekkie czółno. Gdyby w razie jakiejś przeszkody zaszła potrzeba przeniesienia go, nie byłoby to ani trudne, ani kłopotliwe. Pencroff zamierzał zszyć za pomocą zanitowanych gwoździ pasy kory tak, aby dobrze do siebie przylegały, co miało zapewnić szczelność czółna. Przede wszystkim trzeba było wybrać drzewa, których elastyczna, a zarazem mocna kora nadawałaby się do tego celu. Otóż ostatni huragan zwalił sporo sosen-duglasów, szczególnie przydatnych do tego rodzaju konstrukcji. Wiele tych drzew leżało na ziemi i właściwie trzeba było tylko zdjąć z nich korę, co właśnie było najtrudniejsze ze względu na niedoskonałość narzędzi, jakie mieli koloniści. Wreszcie i z tym jakoś się uporali. W tym czasie, gdy marynarz wraz z inżynierem pracowali bez przerwy nad budową łodzi, Gedeon Spilett i Harbert także nie pozostawali bezczynni. Spoczywało na nich zadanie zaopatrzenia kolonii w żywność. Reporter nie przestawał zachwycać się chłopcem, który nabył niezwykłej zręczności w posługiwaniu się łukiem i oszczepem. Harbert odznaczał się także wielką odwagą, połączoną z zimną krwią - cechami, które można było słusznie nazwać „rozważnym męstwem”. Obydwaj myśliwi, stosując się zresztą do zaleceń Cyrusa Smitha, nie wydalali się poza teren o promieniu dwóch mil wokół Granitowego Pałacu; na szczęście lasy w najbliższej okolicy dostarczały potrzebnego kontyngentu aguti, kapibar, kangurów i pekari, a jeżeli nawet do chwili ustania mrozów zdobyczy wpadającej do wilczych dołów było znacznie mniej, to królikarnia składała swą zwykłą daninę, dzięki czemu można było wyżywić całą kolonię Wyspy Lincolna. Często w czasie polowania Harbert rozmawiał z Gedeonem Spilettem o znalezionym ziarnku śrutu i o wnioskach, jakie inżynier wyciągnął z tego faktu; pewnego dnia - było to 26 października - powiedział: - Czy nie uważa pan za bardzo dziwne, że jacyś rozbitkowie, którzy wylądowali na wyspie, dotychczas nie pokazali się w okolicy Granitowego Pałacu? - Byłoby to istotnie dziwne, gdyby jeszcze znajdowali się na wyspie - odparł reporter. - Wcale natomiast nie jest dziwne, jeżeli ich tutaj już nie ma. - A więc sądzi pan, że ci ludzie opuścili wyspę? - pytał dalej Harbert. - To jest więcej niż prawdopodobne, mój chłopcze, jeżeli bowiem mieliby się zatrzymać na dłużej, a zwłaszcza gdyby tutaj byli, jakiś przypadek musiałby zdradzić ich obecność. - Ale skoro mogli odjechać - zauważył chłopiec - to chyba nie byli rozbitkami? - Nie byli nimi istotnie, Harbercie, albo, że się tak wyrażę, byli chwilowymi rozbitkami. Możliwe jest bowiem, że silny wiatr rzucił ich na wyspę, ale nie uszkodził statku i gdy się wichura uciszyła, mogli znów wypłynąć na morze. - Jedno jest pewne - ciągnął dalej Harbert - że pan Smith zawsze raczej obawiał się jakichś ludzi na wyspie, niż ich pragnął. - Istotnie - potwierdził reporter - jego zdaniem na tych wodach mogą kręcić się jedynie piraci malajscy, a przecież ci panowie to nicponie, których należy w miarę możności unikać. - A czy nie jest możliwe - nie dawał za wygraną Harbert - że pewnego dnia znajdziemy jakieś ślady ich lądowania i wówczas będziemy wiedzieli, jak sprawa wygląda? - Nie przeczę, mój chłopcze. Jakiś opuszczony obóz czy wygasłe ognisko może nas naprowadzić na ślad, toteż właśnie takich znaków będziemy szukali podczas najbliższej wyprawy. Tegoż dnia myśliwi znajdowali się w lasach przylegających do Rzeki Dziękczynienia. Wokół rosły niezwykle piękne drzewa; między innymi wznosiły się na wysokość prawie dwustu stóp wspaniałe drzewa iglaste, które mieszkańcy Nowej Zelandii nazywają „kauri”. - Mam pomysł, panie Spilett - powiedział Harbert. - Gdybym wdrapał się na wierzchołek któregoś z tych drzew, mógłbym może zobaczyć wyspę w szerszym promieniu. - Świetna myśl - pochwalił go reporter - ale czy zdołasz wdrapać się na sam czubek któregoś z tych olbrzymów? - Spróbuję - powiedział Harbert. Żywy jak iskra i zręczny chłopak wskoczył na dolne gałęzie, których układ ułatwiał wdrapanie się na drzewo, i w ciągu kilku minut dotarł na sam wierzchołek wystający ponad morze zieleni, utworzone przez korony drzew. Z wysokiego drzewa wzrok mógł ogarnąć całą południową część wyspy od Przylądka Pazura na południowym wschodzie aż do Cypla Płaza na południowym zachodzie. Na północnym zachodzie wznosiła się Góra Franklina zasłaniająca znaczną część widnokręgu. Właśnie z tego punktu obserwacyjnego Harbert mógł obejrzeć nie zbadaną dotychczas część wyspy, gdzie być może ukrywali się przybysze, o których myśleli koloniści. Chłopiec obserwował okolice z największą uwagą. Na morzu, jak okiem sięgnąć, nic nie było widać. Nie dostrzegł nawet śladu żagla - ani na widnokręgu, ani w pobliżu wyspy. Jednakże, ponieważ wybrzeże przesłaniała zwarta grupa drzew, istniała możliwość, że jakiś statek, zwłaszcza po utracie omasztowania, mógł przybić do samego lądu nie zauważony. W lasach Dalekiego Zachodu także nie było nic widać. Puszcza tworzyła nieprzeniknioną dla oka kopułę, zajmującą przestrzeń kilku mil kwadratowych bez żadnej polanki czy poręby. Nie można było nawet śledzić biegu Rzeki Dziękczynienia ani też dostrzec, w którym miejscu w górach bierze ona początek; możliwe, że na zachód płynęły jeszcze jakieś inne rzeki czy strumienie, ale niepodobna było tego stwierdzić. Jednakże jeżeli nawet Harbert nie mógł dostrzec bezpośrednio żadnego obozowiska, to czy dym nie powinien był zdradzić obecności człowieka? Powietrze było przecież przejrzyste i najmniejszy obłoczek dymu odcinałby się wyraźnie na tle nieba. Przez chwilę wydawało mu się, że na zachodzie unosi się leciutki dymek, ale gdy przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że uległ złudzeniu. Wpatrywał się uważnie swoim bystrym wzrokiem, ale nic absolutnie nie mógł dojrzeć. Harbert zszedł z drzewa i obydwaj myśliwi powrócili do Granitowego Pałacu. Słuchając opowiadania chłopca Cyrus Smith w milczeniu pokręcił głową. Dla niego było oczywiste, że bez dokładnego zbadania wyspy nie da się tej sprawy rozstrzygnąć. W dwa dni później, 28 października, zaszedł nowy wypadek, który także dał wszystkim wiele do myślenia. Błąkającym się po wybrzeżu Harbertowi i Nabowi poszczęściło się i złowili wspaniałą zdobycz. Był to okaz żółwia morskiego o pięknym, zielonkawym pancerzu. Harbert zauważył go w chwili, kiedy żółw pełzł pomiędzy głazami w kierunku morza. - Nab, chodź tu do mnie! - zawołał. Nab przybiegł natychmiast. - Co za piękna sztuka - zachwycił się. - Ale jak ją złapać? - Nic łatwiejszego, Nabie - powiedział Harbert. - Przewrócimy żółwia na grzbiet, to nie będzie mógł uciec. Weź oszczep i rób to, co ja. Żółw, czując niebezpieczeństwo, schował się pod pancerz. Nie było widać już ani łba, ani łap; znieruchomiał jak głaz. Wówczas Harbert z Nabem wsadzili oszczep pod mostek żółwia i wspólnym wysiłkiem nie bez trudu przewrócili go do góry nogami. Zwierzę długości około trzech stóp ważyło co najmniej czterysta funtów. - Świetnie - zawołał Nab - a to dopiero mój przyjaciel Pencroff się ucieszy! A to dopiero mój przyjaciel Pencroff się ucieszy! Marynarz na pewno byłby zachwycony, gdyż mięso żółwia, żywiącego się trawą morską, jest niezwykle smaczne. W tej chwili spod pancerza widać było tylko mały, spłaszczony łeb, rozszerzający się w okolicy skroni. - Co teraz zrobimy z naszą zdobyczą? - zapytał Nab. - Nie możemy przecież ciągnąć jej do Granitowego Pałacu. - Zostawimy ją tutaj - postanowił Harbert. - Żółw nie może sam stanąć na nogi. Potem przyjedziemy wózkiem i zabierzemy go do domu. - Zgoda. Dla większej pewności Harbert nie omieszkał podeprzeć żółwia kamieniami, co zresztą Nab uważał za zbędne. Obaj myśliwi wrócili do Granitowego Pałacu plażą, którą odpływ odsłonił na dużej przestrzeni. Harbert, chcąc sprawić Pencroffowi niespodziankę, nic mu nie powiedział o wspaniałym okazie żółwia, którego unieruchomili nad morzem. W parę godzin później powrócił z Nabem i z wózkiem na to samo miejsce. Ze „wspaniałego okazu żółwia” nie zostało ani śladu. Nab z Harbertem popatrzyli na siebie, a potem dookoła. Przecież nie gdzie indziej, lecz właśnie tu zostawili żółwia! Chłopiec znalazł nawet kamienie, którymi go podparł, a zatem nie mógł się mylić. - To dopiero! - rozgniewał się Nab. - Czyż takie zwierzęta umieją się same odwrócić? - Tak wygląda - wykrztusił Harbert, który zupełnie zbaraniał i wpatrywał się w kamienie rozrzucone na piasku. - No, Pencroff nie będzie miał z czego się cieszyć! „A pan Smith na pewno będzie w kłopocie, jak wytłumaczyć zniknięcie żółwia” - pomyślał Harbert. - Nikomu o tym nie powiemy - postanowił Nab chcąc ukryć niepowodzenie. - Wręcz odwrotnie, Nabie, musimy o tym powiedzieć - odparł Harbert. Po czym obaj zawrócili w stronę Granitowego Pałacu, ciągnąc za sobą wzięty niepotrzebnie wózek. Harbert poszedł do „stoczni”, gdzie inżynier pracował wespół z marynarzem, i opowiedział o tym, co zaszło. - Co za niezdary! - zawołał marynarz. - Jak można było dopuścić do tego, aby co najmniej z pięćdziesiąt porcji zupy umknęło wam sprzed nosa! - Ależ, Pencroff - tłumaczył się Nab - przecież to nie nasza wina, że zwierzę uciekło. Mówię ci, że przewróciliśmy je na grzbiet! - To widocznie przewróciliście je nie dość dobrze - nie dawał się przebłagać marynarz. - Jak to „nie dość dobrze”! - zirytował się Harbert. I opowiedział, jak to nie zaniechał nawet podeprzeć żółwia kamieniami. - To jakiś cud! - zawołał Pencroff. - Myślałem, panie Cyrusie - mówił dalej Harbert - że jak żółwia przewrócić na grzbiet, to o własnej sile nie zdoła stanąć na łapy, zwłaszcza tak duża sztuka. - Nie mylisz się, moje dziecko - potwierdził Cyrus Smith. - No to w jaki sposób mogło się to stać? - W jakiej odległości od morza pozostawiliście żółwia? - zapytał inżynier, który przestał pracować i zastanawiał się nad całym wydarzeniem. - Najwyżej o jakieś piętnaście stóp. - Czy to było w czasie odpływu? - pytał dalej inżynier. - Tak, proszę pana. - Więc prawdopodobnie żółw zdołał dokonać w wodzie tego, czego nie mógł zrobić na piasku - tłumaczył inżynier. - Odwrócił się, gdy w czasie przypływu uniosła go woda, i spokojnie popłynął na pełne morze. - A to z nas niezdary! - zmartwił się Nab. - Miałem zaszczyt już wam to powiedzieć - oświadczył Pencroff. Cyrus Smith udzielił wyjaśnienia, które miało pozory prawdopodobieństwa. Ale czy sam był naprawdę przekonany o słuszności swoich argumentów? Nie można było tego stwierdzić z całą pewnością. ROZDZIAŁ DRUGI Spuszczenie na wodę pirogi. Szczątki na brzegu. Holowanie. Cypel Skrzyni. Zawartość skrzyni: narzędzia, broń, przyrządy, odzież, książki, sprzęt. Rozczarowanie Pencroffa. Ewangelia. Słowa z Pisma Świętego. 29 października łódka z kory była całkowicie wykończona. Pencroff dotrzymał słowa i w ciągu pięciu dni została zbudowana piroga, której kadłub miał żebra z giętkich gałązek krejimby. Jedna ławka z tyłu, druga pośrodku dla utrzymania rozchylenia burt, trzecia z przodu, poza tym listwy na burtach do przymocowania dulek na wiosła, wiosło sterowe - oto całe wyposażenie łódki, która miała dwanaście stóp długości i ważyła zaledwie dwieście funtów. Spuszczenie jej na wodę nie nastręczało trudności. Lekką pirogę przeniesiono na piasek na skraj brzegu morskiego przed Granitowym Pałacem, a przypływ morza uniósł ją łagodnie. Pencroff wskoczył do niej natychmiast i wypróbowawszy ster stwierdził, że łódka nadaje się doskonale do celów, którym ma służyć. - Hura! - zawołał, gdyż nie omieszkał tym okrzykiem uczcić swego własnego tryumfu. - W tej łódce można objechać... - Kulę ziemską? - zapytał Gedeon Spilett. - Nie, wyspę. Parę kamieni jako obciążenie, maszt na przodzie i kawałek żagla, który pan Smith na pewno wyprodukuje, a możemy zajechać daleko! No cóż, panie Cyrusie, panie Gedeonie, Harbercie i ty, Nabie, czyż nie macie ochoty wypróbować naszego nowego statku? Do licha! Musimy przecież sprawdzić, czy zdoła unieść nas wszystkich! Miał rację, należało to sprawdzić. Jednym ruchem wiosła sterowego Pencroff doprowadził łódź do wybrzeża wąskim przejściem pomiędzy skałami. Postanowiono zrobić tego samego dnia próbę pirogi, płynąc wzdłuż brzegu aż do pierwszego cypla, gdzie kończyły się występy skalne na południu. W chwili wsiadania Nab zawołał: - Ależ ten twój statek pije jak smok! - To nic, Nabie - uspokoił go Pencroff. - Drzewo musi napęcznieć. Za dwa dni wszystko będzie w porządku i w brzuchu naszej pirogi nie znajdzie się więcej wody niż w żołądku pijaka! Właź! Wszyscy wsiedli do łódki i Pencroff odepchnął ją od brzegu. Pogoda była wspaniała, a morze spokojne jak tafla jeziora. Można było wypuścić się pirogą tak bezpiecznie, jak gdyby się płynęło spokojnym nurtem Rzeki Dziękczynienia. Nab chwycił za jedno wiosło, Harbert za drugie, a Pencroff stanął w tyle łodzi, aby sterować. Marynarz przeprowadził łódkę przez kanał tuż w pobliżu południowego krańca wysepki. Z południa dął lekki wietrzyk. Bałwanów nie było ani w kanale, ani na pełnym morzu. Jedynie długa fala łagodnie wzdymała powierzchnię wody, ale ciężko obładowana piroga nie odczuwała tego prawie wcale. Koloniści oddalili się o jakieś pół mili od brzegu, żeby zobaczyć Górę Franklina w całej okazałości. Pencroff skręcił w stronę ujścia rzeki. Piroga popłynęła wzdłuż brzegu, który zaokrąglał się aż do cypla, osłaniając całe Bagno Podgorzałek. Cypel, wysunięty daleko w morze, leżał mniej więcej o trzy mile od Rzeki Dziękczynienia. Postanowiono wysunąć się poza cypel tylko tyle, ile trzeba, aby szybko ogarnąć spojrzeniem wybrzeże do Przylądka Pazura. Piroga płynęła wzdłuż wybrzeża w odległości najwyżej dwóch kabli, omijając starannie rafy podwodne, które przypływ zaczął już pokrywać falami. Ściana skalna obniżała się począwszy od ujścia rzeki i dochodziła aż do samego cypla. Tworzyły ją spiętrzone złomy granitu, malowniczo rozsiane i wyglądające bardzo niedostępnie, zupełnie inaczej niż zbocze Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Sprawiało to takie wrażenie, jak gdyby ktoś opróżnił tu potężny wóz załadowany głazami. Na ostrym cyplu, wybiegającym dwie mile przed skraj lasu, nie było żadnej roślinności; cypel wyglądał jak ramię kamiennego olbrzyma wynurzające się z rękawa zieleni. Czółno pchane dwoma wiosłami posuwało się lekko. Gedeon Spilett, uzbrojony w ołówek i notatnik, szkicował kontury brzegu. Nab, Pencroff i Harbert gwarzyli oglądając nową połać swych posiadłości; w miarę posuwania się na południe obydwa Przylądki Szczęki jak gdyby zwierały się i mocniej zaciskały wokół Zatoki Unii. Cyrus Smith nie odzywał się wcale; patrzył uważnie, a czujność widoczna w jego wzroku sprawiała wrażenie, jakby inżynier obserwował jakąś nieznaną krainę. Po trzech kwadransach piroga dotarła prawie do samego cypla i Pencroff zamierzał go już okrążyć, gdy Harbert stojąc w łodzi, wskazał ręką jakąś czarną plamę. - Cóż tam leży na brzegu? Wszyscy spojrzeli w tę stronę. - Istotnie - powiedział reporter - coś tam jest, jakby jakiś wrak na wpół zaryty w piasku. - Ach - zawołał Pencroff - już widzę, co tam leży! - A co? - zapytał Nab. - Baryłki, i to baryłki, które mogą okazać się pełne - powiedział marynarz. - Do brzegu, Pencroff! - zakomenderował Cyrus Smith. Kilka pchnięć wiosłami i piroga przybiła do zatoczki, a pasażerowie wyskoczyli na ląd. Pencroff się nie omylił. Leżały tu dwie beczułki, do połowy zaryte w piasek, a w dodatku mocno przytwierdzone do dużej skrzyni; skrzynia, utrzymywana na powierzchni wody przez beczułki, pływała dopóty, dopóki nie osiadła na brzegu. - Czyżby gdzieś w pobliżu wyspy wydarzyła się katastrofa okrętowa? - zapytał Harbert. - Najprawdopodobniej - odpowiedział Gedeon Spilett. - Ale co jest w tej skrzyni?! - zawołał Pencroff z zupełnie zrozumiałym zaciekawieniem. - Co w niej może być? Jest zabita gwoździami, a my nie mamy przy sobie nic, ażeby odbić wieko! Dalej więc, spróbujmy kamieniami... Ale co jest w tej skrzyni?! Marynarz pochwycił ciężki głaz i zamierzał rozbić nim któryś z boków skrzyni, ale inżynier powstrzymał go mówiąc: - Pencroff, czy mógłby pan pohamować swoją ciekawość bodaj na jedną godzinę? - Ależ, panie Cyrusie, proszę tylko pomyśleć! Może w tej skrzyni znajduje się to wszystko, czego nam brak! - Dowiemy się i tak, Pencroff - odparł inżynier. - Proszę mnie posłuchać i nie rozbijać skrzyni, która może się nam przydać. Przetransportujemy ją do Granitowego Pałacu, gdzie będziemy mogli z łatwością otworzyć ją bez rozbijania. Skrzynia jest przygotowana do podróży, a ponieważ dopłynęła do tego miejsca, to z powodzeniem dopłynie także do ujścia rzeki. - Ma pan rację, panie Cyrusie, źle chciałem postąpić - sumitował się marynarz. - Ale człowiek nie zawsze panuje nad sobą. Rada inżyniera była słuszna. Istotnie piroga nie pomieściłaby na pewno przedmiotów znajdujących się w skrzyni, która musiała być ciężka, gdyż potrzeba było aż dwóch pustych beczułek, żeby utrzymać ją na powierzchni wody. A zatem bardzo wskazane było przyholowanie jej pod Granitowy Pałac. Ale skąd się wzięły te przedmioty? To było ważne pytanie. Cyrus Smith i jego towarzysze uważnie rozejrzeli się dookoła i przeszli kilkaset kroków wzdłuż wybrzeża. Nie dostrzegli żadnych innych szczątków. Rzucili także okiem na morze. Harbert i Nab wdrapali się nawet na wysoką skałę, ale na horyzoncie nic nie dojrzeli. Jak okiem sięgnąć - ani uszkodzonego okrętu, ani żaglowca. A przecież musiał tu niewątpliwie rozbić się jakiś statek. Może ten wypadek wiązał się ze znalezieniem ziarnka śrutu? Może jacyś przybysze wylądowali w innej części wyspy? Może są tam jeszcze? Kolonistom musiała się w sposób oczywisty nasunąć myśl, że ci przybysze nie mogli być piratami malajskimi, gdyż wyrzucona skrzynia była niewątpliwie pochodzenia bądź amerykańskiego, bądź europejskiego. Wszyscy ponownie podeszli do skrzyni, której długość wynosiła pięć stóp, a szerokość trzy. Skrzynia była z drzewa dębowego, starannie zabita i pokryta grubą skórą przytwierdzoną mosiężnymi gwoździami. Dwie duże baryłki, hermetycznie zatkane i puste - co można było stwierdzić opukując je - przyczepione były do jej boków za pomocą grubych sznurów zawiązanych na węzły, które Pencroff z łatwością rozpoznał jako „węzły marynarskie”. Stan jej wydawał się nienaruszony, co można było wytłumaczyć faktem, że została ona wyrzucona nie na skały, lecz na piaszczysty brzeg. Przy uważnych oględzinach stwierdzono, że nie musiała długo przebywać w wodzie i że na brzegu osiadła niedawno. Woda prawdopodobnie nie zdołała przeniknąć do wnętrza i zawarte w niej przedmioty były na pewno w dobrym stanie. Skrzynia została wyrzucona za burtę jakiegoś uszkodzonego statku, zdążającego do wyspy - to było zupełnie oczywiste. Pasażerowie statku spodziewając się, że dobije ona do brzegu i że będą mogli później ją znaleźć, zatroszczyli się o to, aby zmniejszyć jej ciężar za pomocą pustych baryłek. - Przyholujemy tę skrzynię do Granitowego Pałacu - powiedział inżynier - i spiszemy jej zawartość; potem, jeżeli odnajdziemy na wyspie jakichś rozbitków, którzy ocaleli z tej przypuszczalnej katastrofy, wręczymy wszystkie przedmioty prawowitym właścicielom. Jeżeli zaś nie znajdziemy nikogo... - ...zatrzymamy je dla siebie! - zawołał Pencroff. - Ale na Boga, co w niej może być? Przypływ już zaczął dosięgać skrzyni, która przy najwyższym stanie wody powinna była spłynąć z piasku. Koloniści częściowo rozwinęli jeden ze sznurów przytrzymujących beczułki i posłużyli się nim jako liną holowniczą, ażeby przywiązać baryłki do pirogi. Potem Pencroff i Nab wyżłobili wiosłami piasek, by ułatwić przesunięcie się skrzyni, i niebawem czółno, holując skrzynię, minęło cypel, który nazwano „Cyplem Skrzyni” (Flotsam-point). Skrzynia była ciężka i beczułki z trudem mogły utrzymać ją na wodzie, toteż marynarz obawiał się, że może się ona w każdej chwili urwać i pójść na dno. Na szczęście jego obawy okazały się płonne i po półtoragodzinnej podróży - tyle bowiem trzeba było zużyć czasu na przebycie trzech mil - piroga przybiła pod Granitowy Pałac. Czółno i skrzynię przyciągnięto do brzegu, a ponieważ zaczął się właśnie odpływ, niebawem znalazły się na suchej ziemi. Nab wziął narzędzia, ażeby odbić skrzynię, starając się jak najmniej ją uszkodzić. Przygotowano się do wydobywania jej zawartości. Pencroff nie ukrywał swego wzruszenia. Przede wszystkim odwiązał beczułki, które były w doskonałym stanie i, rzecz jasna, mogły się bardzo przydać. Następnie podważył zamki za pomocą obcęgów i wieko dało się łatwo otworzyć. Skrzynia była wewnątrz obita blachą cynkową, zabezpieczającą przedmioty od wilgoci. - Czyżby to były konserwy?! - zawołał Nab. - Mam nadzieję, że nie - odparł reporter. - Ach, gdyby w niej był... - westchnął półgłosem marynarz. - Co? - zapytał Nab. - Nic! Obszycie z blachy zostało rozcięte wzdłuż i rozchylone na boki, a wszystkie przedmioty wydobyto i ułożono na piasku. Przy wyciąganiu każdego z nich Pencroff wołał „hura”, Harbert klaskał w dłonie, a Nab wykonywał jakiś tryumfalny taniec. W skrzyni były książki, na których widok Harbert omal nie oszalał ze szczęścia, i sprzęt kuchenny, który Nab chętnie okryłby pocałunkami. Zresztą wszyscy mieli powód do jak największej radości, gdyż skrzynia zawierała narzędzia, broń, instrumenty, odzież i książki. A oto dokładny spis, tak jak go sporządził w swoim notatniku Gedeon Spilett. Zresztą wszyscy mieli powód do jak największej radości. Narzędzia 3 noże o kilku ostrzach 2 pilniki 2 topory 3 młotki 2 siekiery ciesielskie 3 świdry 3 heble 2 wiertła 2 toporki 10 worków gwoździ i śrub 1 cieślica 3 piły różnej wielkości 6 par nożyc 22 pudełka igieł Broń 2 strzelby skałkowe 4 szable marynarskie 2 strzelby kapiszonowe 2 baryłki prochu po dwadzieścia pięć funtów 2 karabiny o wewnętrznym zapłonie 5 kordelasów 12 pudełek podsypki zapłonowej Instrumenty 1 sekstans 1 termometr Fahrenheita 1 lornetka 1 barometr aneroidowy 1 luneta 1 pudełko zawierające komplet fotograficzny: aparat, obiektyw, klisze, chemikalia itd. 1 komplet cyrkli 1 busola kieszonkowa Odzież 2 tuziny koszul z nieznanego materiału podobnego do wełny 3 tuziny pończoch z tej samej tkaniny, ale utkanego z włókien roślinnych Sprzęt domowy 1 imbryk blaszany 2 kociołki 6 rondli z pobielanego mosiądzu 1 przenośna kuchenka 3 półmiski blaszane 6 noży stołowych 10 nakryć aluminiowych Książki 1 Biblia zawierająca Stary i Nowy Testament 1 słownik narzeczy polinezyjskich Ponadto 1 atlas 3 ryzy białego papieru 1 encyklopedia przyrodnicza w sześciu tomach 2 rejestry o białych kartkach - Trzeba przyznać - stwierdził reporter, gdy zakończono spisywanie inwentarza - że właściciel tej skrzyni był człowiekiem praktycznym. Niczego w niej nie brakuje: są narzędzia, broń, instrumenty, odzież, sprzęt domowy, książki. Można by pomyśleć, że miał w projekcie katastrofę statku i z góry się do niej przygotował. - Istotnie, niczego tu nie brak - mruknął w zadumie inżynier. - Na pewno statek, na którym płynęła ta skrzynia, nie należał do piratów malajskich - dodał Harbert. - Chyba że właściciel dostał się do niewoli piratów... - odezwał się Pencroff. - To jest mało prawdopodobne - zaoponował reporter. - Raczej jakiś statek amerykański czy europejski zabłąkał się w tych okolicach, pasażerowie zaś, chcąc uratować przynajmniej najniezbędniejsze rzeczy, załadowali je do skrzyni i wyrzucili ją za burtę. - Czy pan jest też tego zdania, panie Cyrusie? - zapytał Harbert. - Tak, mój drogi - odpowiedział inżynier. - Tak to mogło się stać. Zupełnie możliwe, że w przewidywaniu czy też w chwili katastrofy zgromadzono w tej skrzyni przedmioty najpotrzebniejsze, żeby później odnaleźć je w jakimś punkcie wybrzeża... - Nawet aparat fotograficzny! - zauważył z niedowierzaniem marynarz. - Co do tego aparatu - zgodził się z nim inżynier - to ja także nie bardzo rozumiem, po co on jest potrzebny. I nam, i wszystkim rozbitkom bardziej by się przydał pełniejszy asortyment odzieży i więcej amunicji. - Ale czy na tych instrumentach, na narzędziach czy na książkach nie ma żadnej marki, żadnego adresu, niczego, co by pozwoliło rozpoznać pochodzenie przedmiotów? - zapytał Gedeon Spilett. Uwaga była słuszna. Obejrzano dokładnie każdy przedmiot, przede wszystkim książki, instrumenty i broń. Lecz ani broń, ani instrumenty, wbrew przyjętym zwyczajom, nie miały na sobie żadnego znaku fabrycznego. Wszystko było zresztą w doskonałym stanie i wyglądało na nie używane. To samo, jeśli chodzi o narzędzia i sprzęt domowy; wszystko było nowiuteńkie, co świadczyło o tym, że przedmioty nie były pozbierane przypadkowo i wrzucone do skrzyni na chybił trafił, lecz że dobór ich był przemyślany i pieczołowicie przygotowany. Wskazywało na to także obicie skrzyni wewnątrz blachą, co zabezpieczyło ją całkowicie od wilgoci. Takie staranne obicie blaszane nie mogło być wykonane pośpiesznie i w ostatniej chwili. Zarówno encyklopedia przyrodnicza, jak i słownik narzeczy polinezyjskich były angielskie, ale nie widać było na nich ani nazwiska wydawcy, ani też daty wydania. Biblia była także w języku angielskim, formatu in quarto, prawdziwy okaz sztuki drukarskiej; księga ta nosiła na sobie ślady częstego przeglądania. Nazwy w atlasie były natomiast francuskie. Wspaniałe dzieło, zawierające mapy całego świata i kilka map półkul wykreślonych według rzutu Mercatora, także nie nosiło ani daty wydania, ani nazwiska wydawcy. Na żadnym z przedmiotów nie było najmniejszego znaku, który by zdradzał jego pochodzenie, a zatem nie było żadnej wskazówki mogącej nasunąć przypuszczenie co do narodowości okrętu, który musiał niedawno tędy przechodzić. Niezależnie jednak od tego, skąd ta skrzynia pochodziła, dzięki niej koloniści Wyspy Lincolna stali się bogaczami. Dotychczas, przerabiając bogactwa naturalne, musieli wszystko stwarzać sami i tylko dzięki swej inteligencji wybrnęli z ciężkiej sytuacji. Ale czy to nie wyglądało tak, jak gdyby Opatrzność chciała ich za to wynagrodzić zsyłając różne wyroby przemysłowe? Toteż wszyscy jak jeden mąż wznieśli modły dziękczynne ku niebu. A jednak był wśród nich ktoś niezupełnie zadowolony, mianowicie Pencroff, jak gdyby skrzynka nie zawierała jakiegoś przedmiotu, na którym mu specjalnie zależało. W miarę wydobywania różnych rzeczy jego okrzyki radości stawały się mniej entuzjastyczne, a gdy skończono spis inwentarza, marynarz mruknął pod nosem: - Wszystko to pięknie, ładnie, ale jestem pewny, że dla mnie w tej skrzyni nie znajdzie się nic. Na to Nab krzyknął: - A czego ty jeszcze chcesz, przyjacielu?! - Pół funta tytoniu - z powagą odparł Pencroff - a wtedy nic by mi już do szczęścia nie brakowało. Słysząc to koloniści nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Ze znalezienia skrzyni wynikało niezbicie, że teraz dokładniej niż kiedykolwiek należało zbadać wyspę. Koloniści więc ustalili, że nazajutrz skoro świt wyruszą w drogę, w górę Rzeki Dziękczynienia, tak by dotrzeć do zachodniego wybrzeża. Jeżeli jacyś rozbitkowie wylądowali w tej części wyspy, istniała obawa, że znaleźli się bez środków do życia, należało zatem niezwłocznie przyjść im z pomocą. W ciągu dnia wszystkie znalezione przedmioty przeniesiono do Granitowego Pałacu i porządnie ułożono w wielkiej sali. Tegoż dnia, 29 października - była to niedziela - przed udaniem się na spoczynek Harbert poprosił inżyniera, aby mu przeczytał kilka ustępów z Ewangelii. - Chętnie - powiedział Cyrus Smith. Wziął do ręki księgę i już miał zamiar ją otworzyć, gdy Pencroff powstrzymał go mówiąc: - Panie Cyrusie, jestem zabobonny. Niech pan otworzy Biblię na chybił trafił i przeczyta pierwsze zdanie, jakie panu wpadnie w oczy. Zobaczymy, czy da się je zastosować do naszej sytuacji. Panie Cyrusie, jestem zabobonny. Cyrus Smith uśmiechnął się i spełniając życzenie marynarza, otworzył Ewangelię w miejscu, w którym tkwiła zakładka. Wzrok jego zatrzymał się na czerwonym krzyżyku, zrobionym ołówkiem przed ósmym ustępem siódmego rozdziału Ewangelii św. Mateusza. Przeczytał zdanie, które brzmiało: - Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie. ROZDZIAŁ TRZECI Odjazd. Przypływ. Wiązy i wiązowce. Różne rośliny. Złotka. Wygląd lasu. Olbrzymie eukaliptusy. Dlaczego nazywa się je ,,drzewami gorączkowymi”. Gromady małp. Wodospad. Nocleg. Nazajutrz, 30 października, wszystko było przygotowane do zamierzonej wyprawy, która stała się pilna ze względu na ostatnie wydarzenia na wyspie. Istotnie, sprawy przybrały obecnie taki obrót, że koloniści Wyspy Lincolna mieli już prawo uważać się nie za ludzi potrzebujących pomocy, ale za mogących nieść pomoc. Postanowili płynąć w górę Rzeki Dziękczynienia dopóty, dopóki okaże się ona spławna. W ten sposób mogli przebyć większą część drogi bez zmęczenia, a równocześnie przetransportować zapasy żywności i broni na daleko wysunięty w kierunku zachodnim punkt wyspy. Należało zresztą myśleć nie tylko o przedmiotach zabranych ze sobą, ale także o ludziach, których, być może, trzeba będzie sprowadzić do Granitowego Pałacu. A jeżeli sprawdzą się przypuszczenia, że w pobliżu wyspy wydarzyła się katastrofa okrętu, to na pewno nie zabraknie pochodzących z niego przedmiotów wyrzuconych przez fale na brzeg. Będą one niewątpliwie przydatne i trzeba je będzie zabrać. Wózek, oczywiście, nadałby się do tego celu lepiej niż wątłe czółno; ale wózek był ciężki i prymitywny, a w dodatku trzeba go było ciągnąć, przez co stawał się mniej wygodny w użyciu. Dlatego też Pencroff wyraził żal, że w skrzyni zabrakło nie tylko „pół funta tytoniu”, ale także pary silnych koni z New Jersey; przecież tak bardzo by się przydały kolonii! Załadowane przez Naba zapasy składały się z zakonserwowanego mięsa oraz kilku galonów piwa i sfermentowanego soku; miały one wystarczyć na trzy dni - najdłuższy termin, jaki Cyrus Smith przeznaczył na wyprawę. Zresztą koloniści zamierzali uzupełnić zapasy w drodze i dlatego Nab nie omieszkał wziąć ze sobą małej przenośnej kuchenki. Z narzędzi koloniści wzięli dwie siekiery, którymi mieli wyrąbywać drogę w gęstym lesie, a z instrumentów - lunetę i kieszonkową busolę. Jako broń wybrano dwie strzelby skałkowe, gdyż potrzebny był do nich tylko łatwy do zastąpienia krzemień, gdy tymczasem drugi z posiadanych przez nich rodzajów broni wymagał podsypki zapłonowej, której zapas przy częstym użyciu szybko się wyczerpuje. Wzięto z sobą także jeden karabin i naboje oraz trochę prochu, którego było w baryłkach około pięćdziesięciu funtów; inżynier miał nadzieję, że w przyszłości uda mu się wyprodukować substancję wybuchową, co pozwoli na zaoszczędzenie prochu. Oprócz broni palnej wzięto także pięć kordelasów w skórzanych pochwach; w tych warunkach koloniści mogli zagłębić się w serce kniei, licząc na pewno, że wydobędą się z każdej opresji. Nie trzeba dodawać, że tak uzbrojeni Pencroff, Harbert i Nab nie posiadali się z radości, Cyrus Smith wziął jednak od nich solenne przyrzeczenie, iż nie oddadzą bez potrzeby ani jednego strzału. O szóstej rano pirogę zepchnięto na morze. Wsiedli w nią wszyscy z Topem włącznie i czółno skierowało się w stronę ujścia Rzeki Dziękczynienia. Przypływ zaczął się dopiero przed pół godziną. Podróżnicy spodziewali się zatem, że będą mieli jeszcze przez kilka godzin sprzyjający prąd, z czego należało skorzystać, gdyż potem odpływ utrudniłby posuwanie się w górę rzeki. Siła przypływu była już duża, za trzy dni bowiem miała nastąpić pełnia księżyca; toteż piroga, którą wystarczyło utrzymać na prądzie, posuwała się szybko pomiędzy wysokimi brzegami, a podróżnicy nie mieli potrzeby zwiększać jej szybkości za pomocą wioseł. Po kilku minutach dotarli do ostrego zakrętu rzeki, gdzie przed siedmioma miesiącami Pencroff zbudował pierwszą tratwę. Od tego miejsca koryto rzeki skręcało w kierunku południowo-zachodnim, a wody jej toczyły się w cieniu wielkich, wiecznie zielonych drzew iglastych. Brzegi Rzeki Dziękczynienia wyglądały przepięknie. Cyrus Smith i jego towarzysze nie przestawali zachwycać się wspaniałymi widokami, jakie przyroda tak łatwo stwarza z wody i zieleni. W miarę posuwania się naprzód występowały coraz inne rodzaje drzew. Na prawym brzegu rzeki widać było wspaniałe okazy z gatunku wiązowatych, bezcenne wiązy, tak bardzo poszukiwane przez konstruktorów okrętów ze względu na to, że mogą długo przebywać w wodzie nie gnijąc. Dalej widniały grupy drzew należących do tego samego gatunku, między nimi wiązowce rodzące orzeszki, z których wytłacza się bardzo dobry olej. Nieco dalej Harbert zauważył kilka drzew zwanych „lardizabalami”, których giętkie gałązki, wymoczone w wodzie, dają doskonałe liny, wreszcie parę drzew hebanowych o pięknej, czarnej korze, kapryśnie poprzecinanej żyłkami. Od czasu do czasu czółno zatrzymywało się w miejscach, gdzie brzeg był mniej stromy. Gedeon Spilett, Harbert i Pencroff ze strzelbami w ręku, poprzedzani przez Topa, przeszukiwali teren. Oprócz zwierzyny spotykano dużo pożytecznych roślin, które także mogły się przydać. Młody przyrodnik ku swej wielkiej radości odkrył kępy dzikiego szpinaku z gatunku komosy i liczne okazy z rodzaju krzyżowych, dające się „ucywilizować” drogą przesadzenia; była tam rzeżucha, chrzan, rzepa, wreszcie jakieś pokryte meszkiem, cienkie łodyżki metrowej wysokości o ciemnych, prawie brunatnych ziarnkach. - Wiesz, co to. za roślina? - zapytał Harbert Pencroffa. Wiesz, co to. za roślina? - Tytoń! - krzyknął marynarz, który prawdopodobnie dotychczas widywał swoją ukochaną roślinę tylko w fajce. - Nie, Pencroff, to nie tytoń, lecz gorczyca. - Niech będzie gorczyca - zgodził się Pencroff. - Ale gdybyś przypadkiem zauważył, mój chłopcze, bodaj jedną łodyżkę tytoniu, bardzo cię proszę, żebyś nią nie pogardził. - Na pewno znajdziemy kiedyś tytoń - uspokajał go reporter. - Naprawdę? - ucieszył się Pencroff. - Wtedy, jako żywo, niczego już nam nie będzie brakowało na wyspie! Rośliny ostrożnie wykopano i przeniesiono do pirogi, której pilnował pogrążony w rozmyślaniach Cyrus Smith. Reporter, Pencroff i Harbert kilkakrotnie wychodzili to na prawy, to na lewy brzeg rzeki. Prawy brzeg był mniej stromy, za to lewy mniej zalesiony. Za pomocą kieszonkowej busoli inżynier stwierdził, że od pierwszego zakrętu koryto rzeki na przestrzeni około trzech mil biegnie z północnego wschodu na południowy zachód, i to prawie w linii prostej. Należało jednak przypuszczać, że dalej ten kierunek się zmieni i Rzeka Dziękczynienia skręci na północny zachód w kierunku zboczy Góry Franklina, gdzie bierze początek. Spilettowi udało się złowić dwie pary żywych kuraków. Były to ptaki o długich cienkich dziobach, wydłużonych szyjach, krótkich skrzydłach i bez śladu ogona. Harbert słusznie nazwał je „kusakami” i wszyscy uchwalili, że zapoczątkują one przyszłą ptaszarnię. Dotychczas strzelby jeszcze nie przemówiły. Pierwszy strzał, jaki rozległ się w Lasach Dalekiego Zachodu, był sprowokowany ukazaniem się dużego ptaka, podobnego z wyglądu do zimorodka. - Poznaję go! - zawołał Pencroff i wystrzelił jak gdyby wbrew swojej woli. - Co pan poznaje? - zapytał reporter. - Ptaka, który uciekł nam w czasie pierwszej wyprawy i którego imieniem nazwaliśmy tę część lasu. - Złotka! - ucieszył się Harbert. Była to istotnie złotka, piękny ptak o dość sztywnym upierzeniu z metalicznym połyskiem. Kilka ziarnek śrutu strąciło ją na ziemię, a Top przyniósł ją do czółna razem z tuzinem chełmiaków, ptaków łażących wielkości gołębia, o jaskrawym, zielonym upierzeniu, skrzydłach gdzieniegdzie karmazynowych i sztywnym czubku na głowie, zakończonym białym obrzeżeniem. Zaszczyt zastrzelenia tych ptaków przypadł Harbertowi; był on z tego powodu bardzo dumny, gdyż chełmiaki stanowiły lepszą zdobycz niż złotka, której mięso jest nieco łykowate. Pencroffowi jednak nie można było wyperswadować, że nie ustrzelił on króla ptaków jadalnych. Około dziesiątej rano piroga dotarła do drugiego zakrętu rzeki, znajdującego się mniej więcej o pięć mil od ujścia. Zatrzymano się tutaj, ażeby zjeść śniadanie, a popas pod wielkimi, wspaniałymi drzewami przeciągnął się pół godziny. Zatrzymano się, ażeby zjeść śniadanie. Szerokość rzeki wynosiła tu sześćdziesiąt-siedemdziesiąt stóp, a głębokość - pięć-sześć. Inżynier zauważył kilka wpadających do niej strumyków, ale żaden z nich nie był spławny. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się Lasy Złotki i Dalekiego Zachodu. Nigdzie - ani wśród wysokiego starodrzewu, ani wśród drzew przybrzeżnych - nie było widać śladu człowieka. Kolonistom nie udało się wpaść na żaden podejrzany trop, a w dodatku było zupełnie oczywiste, że nigdy siekiera drwala nie tknęła tych drzew ani nóż pioniera nie przeciął lian ciągnących się od jednego pnia do drugiego wśród gęstych zarośli i wysokiej trawy. Jeżeli na wyspie wylądowali jacyś rozbitkowie, to na pewno nie opuścili wybrzeża; nie tutaj zatem należało ich szukać. Dlatego też inżynierowi pilno było dotrzeć do zachodniego brzegu Wyspy Lincolna, odległego, jego zdaniem, co najmniej o pięć mil. Popłynęli dalej i pomimo że rzeka na tym odcinku pozornie zdążała nie do wybrzeża, lecz w stronę Góry Franklina, postanowili posługiwać się pirogą dopóty, dopóki będzie pod nią dość wody, żeby mogła płynąć. W ten sposób można było nie tylko zaoszczędzić sobie fatygi, ale także zyskać na czasie, inaczej bowiem trzeba by było wyrąbać siekierą drogę przez dziewiczą knieję. Niebawem poczuli, że prąd przestał ich popychać, czy to z powodu odpływu, który istotnie powinien był rozpocząć się o tej porze, czy też dlatego, że fala morza nie docierała już na taką odległość od ujścia rzeki. Trzeba było chwycić za wiosła. Nab i Harbert zajęli miejsca na ławkach, Pencroff stanął przy wiośle sterowym i piroga znów popłynęła w górę rzeki. Od strony Dalekiego Zachodu las zaczął się jak gdyby przerzedzać. Skupiska drzew były mniej gęste, a niekiedy widziało się już tylko pojedyncze drzewa. Ale właśnie dlatego, że miały więcej przestrzeni, korzystały pełniej z wolnego i czystego powietrza i były naprawdę wspaniałe. Cóż za niezwykłe okazy flory spotyka się na tej szerokości! Sama ich obecność z pewnością wystarczyłaby przyrodnikowi, żeby określić bez wahania równoleżnik przechodzący przez Wyspę Lincolna. - Eukaliptusy! - zawołał Harbert. Były to istotnie te wspaniałe drzewa, ostatnie olbrzymy strefy podzwrotnikowej, bracia eukaliptusa z Australii i Nowej Zelandii, położonych na tej samej szerokości, co Wyspa Lincolna. Wysokość niektórych drzew sięgała dwustu stóp. Pnie ich miały u nasady dwadzieścia stóp w obwodzie, a kora, wyżłobiona spływającą wonną żywicą, do pięciu cali grubości. Nie było nic wspanialszego, a zarazem nic dziwaczniejszego niż te piękne okazy z gatunku mirtowatych, których liście osadzone są bokiem do światła i pozwalają promieniom słonecznym przenikać aż na ziemię. U stóp eukaliptusów rosła soczysta trawa, spośród której unosiły się chmary małych ptaszków, lśniących w promieniach słońca jak skrzydlate iskierki. - To mi drzewa! - zawołał Nab. - Tylko na co się mogą przydać? - Ba! - odezwał się Pencroff. - Pomiędzy roślinami muszą też być olbrzymy jak pomiędzy ludźmi. Zdatne są tylko do pokazywania na jarmarkach. - Sądzę, że się pan myli - sprostował reporter. - Drzewo eukaliptusowe zaczyna znajdować duże zastosowanie w stolarstwie artystycznym. - Muszę dodać - powiedział Harbert - że te eukaliptusy należą do rodziny, w której jest dużo pożytecznych członków: gujawa, rodząca owoce tej samej nazwy; drzewo goździkowe, rodzące goździki; granatowce, o smacznych owocach - granatach; „eugenia cauliflora”, której owoce służą do wyrobu niezłego wina; mirt „ugni”, dający wyśmienity sok z zawartością alkoholu; mirt ,,caryophyllus”, którego kora daje tak poszukiwany cynamon; „eugenia pimenta”, dostarczająca papryki; mirt pospolity o jagodach mogących zastąpić pieprz; „eucalyptus robusta”, z którego otrzymuje się doskonałą mannę; „eucalyptus Gunei”, którego sok drogą fermentacji przekształca się w piwo; wreszcie wszystkie znane pod nazwą „drzewa życia” czy „drzewa żelaznego” także należą do tej rodziny, a jest ich czterdzieści sześć gatunków i tysiąc trzysta odmian. Wszyscy słuchali uważnie młodego przyrodnika, którego poniosła chęć wygłoszenia małego wykładu z botaniki. Na ustach Cyrusa Smitha błąkał się uśmiech, a twarz Pencroffa promieniała nie dającą się opisać dumą. - To wszystko dobrze, Harbercie - odezwał się wreszcie Pencroff - ale przysiągłbym, że wszystkie te drzewa, które wymieniłeś, nie odznaczają się tak olbrzymim wzrostem jak te oto tutaj. - Masz rację, Pencroff. - To potwierdza moją teorię - upierał się marynarz - że olbrzymy są nic niewarte! - Myli się pan - zabrał głos inżynier - gdyż właśnie te olbrzymie eukaliptusy, pod którymi teraz siedzimy, do czegoś się jednak przydają. - Na przykład do czego? - Do polepszenia warunków zdrowotnych w krajach, w których rosną. Czy pan wie, jak je nazywają w Australii i na Nowej Zelandii? - Nie wiem, panie Cyrusie. - Otóż nazywają je „drzewami gorączkowymi”. - Dlatego, że powodują febrę? - Nie, dlatego, że ją zwalczają. - To coś dla mnie, muszę to zanotować - odezwał się Spilett. - Zanotuj, drogi Gedeonie, gdyż wydaje się pewne, że obecność eukaliptusów przyczynia się do zwalczania miazmatów febry bagiennej. Próbowano zastosować tę naturalną ochronę w niektórych krajach Południowej Europy i Północnej Afryki, gdzie tereny były bardzo niezdrowe, i osiągnięto stopniową poprawę stanu zdrowotnego ludności. W okolicach, gdzie zasadzono lasy eukaliptusowe, febra ustąpiła całkowicie. W chwili obecnej jest to fakt nie ulegający wątpliwości i dla nas, kolonistów Wyspy Lincolna, okoliczność ta jest bardzo pomyślna. - Ach, cóż to za wyspa! Co za błogosławiona wyspa! - wzruszył się Pencroff. - Mówię wam, że nie brak tu niczego... z wyjątkiem... - Z czasem i to także znajdziemy, Pencroff - uspokoił go inżynier. - Ale płyńmy dalej i starajmy się dotrzeć tak daleko, jak tylko rzeka będzie mogła unieść naszą pirogę. Prowadzono badania dalej, na przestrzeni co najmniej dwóch mil, w terenie, gdzie rosło mnóstwo eukaliptusów, górujących nad wszystkimi drzewami tej części wyspy. Eukaliptusy pokrywały obydwa brzegi Rzeki Dziękczynienia, płynącej tutaj krętym korytem wśród wysokich, zazielenionych zboczy. Bieg rzeki hamowały często wysokie kępy szuwarów i ostre głazy, co utrudniało żeglugę tak dalece, że nie można było posługiwać się wiosłami i Pencroff musiał odpychać się żerdzią. Wyczuwało się także, że dno rzeki podnosi się stopniowo i że wkrótce nastąpi chwila, kiedy woda już nie będzie mogła unieść czółna. Słońce chyliło się ku zachodowi, a na ziemię kładły się bardzo wydłużone cienie drzew. Cyrus Smith widząc, że nie zdążą za dnia dotrzeć do zachodniego brzegu wyspy, postanowił rozbić obóz w miejscu, gdzie żegluga zostanie z konieczności przerwana z powodu zbyt płytkiej wody. Oceniał odległość od wybrzeża na jakieś pięć-sześć mil, a przestrzeń ta była zbyt duża, ażeby zdecydować się na przebycie jej w nocy wśród tych nieznanych lasów. Koloniści bez chwili wytchnienia popychali czółno po rzece, płynącej lasem, który stał się gęstszy, a równocześnie robił wrażenie bardziej zamieszkanego, marynarzowi bowiem wydało się, że dojrzał pod drzewami całe gromady małp. Od czasu do czasu pojedyncze małpy zatrzymywały się w pewnej odległości od czółna i przyglądały się kolonistom bez okazywania najmniejszego strachu, jak gdyby zobaczyły człowieka po raz pierwszy i nie wiedziały jeszcze, że trzeba się go obawiać. Można było z łatwością je ustrzelić, ale Cyrus Smith sprzeciwił się tej niepotrzebnej masakrze, która kusiła trochę tak zaciekłego myśliwego, jakim był Pencroff. Wymagały tego zresztą względy bezpieczeństwa, gdyż potężne i niezwykle zręczne małpy mogły stać się groźne i lepiej było nie prowokować ich najzupełniej zbędnym napadem. Małpy zatrzymywały się i przyglądały się kolonistom. Marynarz co prawda oceniał małpy wyłącznie z punktu widzenia kulinarnego, gdyż istotnie te trawożerne zwierzęta stanowią doskonałą dziczyznę, ale mając zapasów pod dostatkiem nie warto było bez potrzeby zużywać amunicji. Około czwartej żeglowanie po Rzece Dziękczynienia stało się jeszcze trudniejsze, gdyż coraz częściej zagradzały drogę rośliny wodne i wynurzające się z dna głazy. Brzegi wznosiły się coraz bardziej stromo, a łożysko rzeki wiło się teraz w najniższych partiach Góry Franklina. Źródła musiały być już niedaleko. Zasilały je wody spływające południowym stokiem góry. - Najdalej za kwadrans będziemy musieli się zatrzymać, panie Cyrusie - powiedział marynarz. - No to zatrzymamy się i rozbijemy obóz na noc. - Jak daleko możemy być od Granitowego Pałacu? - zapytał Harbert. - Mniej więcej o siedem mil - poinformował go inżynier - nie w prostej linii oczywiście, lecz uwzględniając zakręty rzeki, które zaprowadziły nas na północny zachód. - Czy popłyniemy dalej? - zapytał reporter. - Tak, i to tak długo, jak długo zdołamy - odpowiedział Cyrus Smith. - Jutro skoro świt porzucimy czółno i sądzę, że przez dwie godziny uda nam się przebyć przestrzeń dzielącą nas od morza. W ten sposób będziemy mieli do dyspozycji prawie cały dzień na badanie wybrzeża. - A więc naprzód! - zawołał Pencroff. Ale niebawem piroga zaczęła ocierać się o kamieniste dno rzeki, której szerokość w tym miejscu nie przekraczała dwudziestu stóp. Nad wodą wznosiła się gęsta kopuła zieleni i pogrążała rzekę w półmroku. Słychać było zupełnie wyraźnie szum wodospadu świadczący o tym, że o kilkaset kroków w górę rzeki znajduje się naturalna przeszkoda. Istotnie, za ostatnim zakrętem oczom podróżnych ukazał się między drzewami wodospad. Łódź dotknęła dna rzeki, a w kilka chwil później przywiązano ją do pnia drzewa na prawym brzegu. Dochodziła godzina piąta. Ostatnie promienie słońca ślizgały się po gęstym listowiu i padały ukośnie na mały wodospad, dookoła którego rozpylone bryzgi wody mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. W oddali łożysko rzeki ginęło w niskopiennym lesie, gdzie zasilało ją jakieś ukryte źródło. Po drodze wpadały do niej różne potoczki czyniąc z niej nieco niżej prawdziwą rzekę, ale tu był to zaledwie płytki, przejrzysty strumień. Rozbito obóz w tej przepięknej okolicy. Koloniści po wyjściu na brzeg rozpalili ognisko pod sklepieniem wielkiego wiązowca o tak rozłożystych gałęziach, że w razie potrzeby Cyrus Smith i jego towarzysze mogliby znaleźć wśród nich schronienie na noc. Wszyscy byli głodni, toteż kolację spożyto z wielkim apetytem i nie pozostawało nic innego, jak udać się na spoczynek. Ponieważ z nastaniem zmierzchu dały się słyszeć jakieś podejrzane ryki, koloniści postanowili podtrzymywać przez całą noc ognisko, którego płomienie miały ich chronić w czasie snu. Czuwali przy nim po kolei Nab i Pencroff, nie szczędząc drzewa. Nie były to chyba złudzenia, gdy im się wydawało, że widzą krążące wokoło obozowiska cienie zwierząt, to wśród zarośli, to pomiędzy gałęziami; noc jednak minęła bez żadnego wypadku i nazajutrz, 31 października, o piątej rano wszyscy już byli na nogach, gotowi do wymarszu. ROZDZIAŁ CZWARTY W stronę wybrzeża. Znowu gromady małp. Nowa rzeka. Dlaczego nie wyczuwa się prądu? Las na wybrzeżu. Cypel Płaza. Harbert zazdrości Gedeonowi Spilettowi. Sztuczne ognie z bambusów. Po śniadaniu, o szóstej rano, koloniści wyruszyli w drogę z zamiarem dotarcia jak najprędzej do zachodniego wybrzeża wyspy. Ile czasu mieli na to przeznaczyć? Cyrus Smith przypuszczał, że dwie godziny, ale to oczywiście będzie zależało od rodzaju przeszkód, na jakie natrafią. Ta część Dalekiego Zachodu wtłoczona była pomiędzy lasy o najrozmaitszych gatunkach drzew. Nie ulegało wątpliwości, że będą musieli torować sobie drogę wśród wysokich traw, krzaków i lian, posuwać się z siekierą w garści, nie wypuszczając jednocześnie z ręki strzelby z uwagi na ryki dzikich zwierząt słyszane w nocy. Miejsce obozowiska można było dokładnie ustalić według położenia Góry Franklina, a ponieważ wulkan wznosił się na północy w odległości niespełna trzech mil, trzeba było iść prosto na południowy zachód, ażeby dojść do wybrzeża. Wyruszyli w drogę po starannym przycumowaniu pirogi. Pencroff i Nab dźwigali zapasy, które miały wystarczyć na przeciąg dwóch dni. Nie było mowy o polowaniu, a inżynier nawet zalecił swoim towarzyszom unikanie wszelkich niepotrzebnych strzałów, ażeby nie zdradzić swojej obecności w okolicy wybrzeża. Pierwsze uderzenia siekiery rozległy się w zaroślach pośród krzewów pistacjowych, nieco powyżej wodospadu; Cyrus Smith z busolą w ręku wskazywał drogę. Las składał się tutaj z drzew, przeważnie rozpoznanych już w okolicach jeziora i Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Były tu cedry himalajskie, sosny-duglasy, kazuaryny, gumowce, eukaliptusy, smokowce, ketmie i inne drzewa, przeważnie średniej wielkości, gdyż gąszcz hamował ich rozwój. Koloniści posuwali się powoli, jako że w czasie marszu musieli torować sobie drogę. Zdaniem inżyniera kierunek ten powinien byt prowadzić na tereny w pobliżu Czerwonego Potoku. Od chwili wyruszenia w drogę koloniści schodzili niskimi zboczami, które stanowiły przedłużenie systemu orograficznego wyspy. Gleba była tu bardzo sucha, ale bujna roślinność wskazywała na istnienie bądź to wód podziemnych, bądź też jakiegoś pobliskiego strumienia. Jednakże Cyrus Smith nie przypominał sobie, żeby w czasie swojej wyprawy na krater wulkanu zauważył inne rzeki poza Czerwonym Potokiem i Rzeką Dziękczynienia. W pierwszych godzinach marszu koloniści ponownie dostrzegli gromady małp, które okazywały ogromne zdziwienie na widok człowieka, będącego dla nich czymś nowym. Gedeon Spilett zapytał dowcipnie, czy te zręczne i silne zwierzęta nie uważały jego i jego towarzyszy za swoich zdegenerowanych braci. Szczerze mówiąc, nasi piechurzy, zatrzymywani na każdym kroku przez zarośla, walczący z przeszkodami w postaci lian czy pni drzew, nie wytrzymywali porównania ze zwinnymi zwierzętami, które bez trudu skakały z gałęzi na gałąź. Małp było dużo, ale na szczęście nie zdradzały żadnych wrogich zamiarów. Zauważono także kilka dzików, kangurów, aguti i innych gryzoniów, a także parę niedźwiedzi workowatych „koala”; Pencroff chętnie poczęstowałby je ładunkiem ołowiu. - Macie szczęście, że polowanie się nie rozpoczęło - przemawiał do nich. - Uciekajcie, przyjaciele! Skaczcie i fruwajcie w spokoju! Porozmawiamy z wami w drodze powrotnej. O wpół do dziesiątej na drodze prowadzącej prosto na południowy zachód stanęła nagle przeszkoda w postaci jakiejś nieznanej rzeki szerokości trzydziestu-czterdziestu stóp. Szybki potok, płynący pochyłym korytem i przecięty licznymi skałami, rwał z głuchym łoskotem. Był głęboki i czysty, ale absolutnie nie nadający się do żeglugi. - Mamy odciętą drogę! - zawołał Nab. - Nie - zaoponował Harbert. - To jest niewielki strumień i na pewno zdołamy przedostać się wpław. - Po co? - zapytał Cyrus Smith. - Jest rzeczą oczywistą, że potok płynie do morza. Idźmy więc, trzymając się lewego brzegu, a będę bardzo zdziwiony, jeżeli nie znajdziemy się szybko nad morzem. W drogę! - Chwileczkę - powstrzymał go reporter. - A nazwa tego potoku? Nie pozostawiajmy naszej geografii w niekompletnym stanie. - Słusznie - przytaknął Pencroff. - Nazwij go jakoś, moje dziecko - zwrócił się inżynier do Harberta. - A czy nie lepiej zaczekać, dopóki nie zbadamy go aż do ujścia? - zauważył Harbert. - Dobrze - zgodził się Cyrus Smith. - Nie zatrzymujmy się więc dłużej. - Jeszcze chwileczkę - wtrącił się Pencroff. - Co takiego? - zapytał reporter. - Polowanie jest zabronione, ale sądzę, że łowienie ryb jest dozwolone - powiedział marynarz. - Nie powinniśmy tracić czasu - zaoponował inżynier. - O, tylko pięć minut! - błagał Pencroff. - Proszę o jedne pięć minut dla dobra naszego posiłku. Pencroff wyciągnął się na brzegu, zanurzył ręce w bystrej wodzie i niebawem wyłowił kilka tuzinów pięknych raków, których pełno było między głazami. - A to wspaniale! - zawołał Nab przychodząc z pomocą marynarzowi. - Mówię przecież, że na tej wyspie nie brak niczego z wyjątkiem tytoniu - mruknął Pencroff z westchnieniem. Istotnie, wystarczyło pięciu minut, ażeby połów dał świetne wyniki, gdyż w potoku roiło się wprost od raków. Worek szybko napełnił się skorupiakami o pancerzu koloru błękitnego jak kobalt i ostrodze uzbrojonej w jeden kolec, po czym koloniści poszli dalej. Od chwili gdy zaczęli posuwać się brzegiem nowego potoku, droga stała się łatwiejsza, szli tedy szybciej. Na brzegach nie było nigdzie widać śladów człowieka. Od czasu do czasu dostrzegano tropy jakichś dużych zwierząt, które musiały przychodzić tutaj do wodopoju. To na pewno nie w tej części lasów pekari został ugodzony ziarnkiem śrutu, które Pencroff przypłacił zębem trzonowym. Obserwując wartki potok, zdążający ku morzu, Cyrus Smith doszedł do wniosku, że znalazł się wraz z towarzyszami znacznie dalej od zachodniego wybrzeża, niż początkowo przypuszczał. Istotnie, o tej porze przypływ, toczący wody od morza, powinien był zmienić bieg potoku, gdyby jego ujście było odległe tylko o kilka mil. Otóż tego zjawiska nie zauważono i wody płynęły naturalnym pochyleniem koryta. Inżynier był bardzo zdziwiony i często spoglądał na busolę, ażeby się upewnić, czy jakiś zakręt rzeki nie zaprowadzi go w głąb Lasów Dalekiego Zachodu. Tymczasem potok rozszerzał się, a nurt stawał się spokojniejszy. Lasy na prawym brzegu były tak samo gęste jak na lewym, a wzrokiem nie można było wybiec poza nie; masyw leśny był prawdopodobnie bezludny, gdyż Top nie szczekał wcale, a przecież mądre zwierzę na pewno zasygnalizowałoby obecność obcych ludzi, gdyby znajdowali się w pobliżu. O wpół do jedenastej ku wielkiemu zdziwieniu Cyrusa Smitha Harbert, wybiegłszy nieco do przodu, stanął nagle i zawołał: - Morze! W kilka chwil później oczom kolonistów, którzy zatrzymali się na skraju lasu, ukazało się zachodnie wybrzeże wyspy. Cóż za kontrast pomiędzy tym wybrzeżem a wschodnim, dokąd los rzucił rozbitków! Nie było tu ani ściany granitowej, ani raf podwodnych, ani nawet ławicy piasku. Wybrzeże było zalesione po sam skraj, a najdalsze drzewa, obmywane falami, pochylały się nad oceanem. Nie było to wybrzeże takie, jakie zazwyczaj rzeźbi natura, bądź rozkładając obszerne dywany z piasku, bądź spiętrzając skały, lecz wspaniała ściana lasu, składająca się z najpiękniejszych na świecie drzew. Brzeg był wysoki, tak że nie dosięgały go nawet największe przypływy, a w żyznej glebie na granitowym podłożu piękne okazy drzew wydawały się zakorzenione tak mocno, jak w lasach pośrodku wyspy. Brzeg był wysoki. Koloniści znaleźli się nad maleńką laguną; nie mogła ona mieć żadnego znaczenia jako przystań, gdyż nie zmieściłyby się w niej nawet dwa kutry rybackie, i stanowiła jak gdyby gardziel nowego potoku. Ale, co ciekawsze, wody potoku zamiast wpadać do morza ujściem łagodnie pochylonym, spadały z wysokości ponad czterdziestu stóp, przez co w czasie przypływu nie odczuwało się zupełnie prądu wstecznego. Przypływy Pacyfiku nawet przy maksymalnej wysokości nie mogły osiągnąć poziomu rzeki, której koryto tworzyło jak gdyby naturalną, wysoką śluzę; upłyną jeszcze miliony lat, zanim woda wydrąży granitowe dno śluzy i utoruje sobie wygodniejszy odpływ. Dlatego za wspólną zgodą nazwano tę rzekę „Rzeką Wodospadu” (Falls-river). W kierunku północnym ściana lasu ciągnęła się mniej więcej na przestrzeni dwóch mil. Potem drzewa stawały się coraz rzadsze i w oddali rysowały się malownicze ich korony, biegnąc prawie równą linią z północy na południe. Natomiast wzdłuż części wybrzeża pomiędzy Rzeką Wodospadu a Cyplem Płaza ciągnął się jednolity mur wspaniałych drzew, prostych lub pochylonych, których korzenie obmywały fale morskie. Przeszukiwanie wybrzeża miało iść właśnie w tym kierunku, to znaczy objąć cały Półwysep Serpentyny, gdyż tutaj mogło istnieć naturalne schronienie, jakiego rozbitkowie na pewno nie znaleźliby na drugiej stronie wybrzeża, jałowej i dzikiej. Pogoda była piękna, niebo czyste i ze szczytu pagórka, gdzie Nab i Pencroff przygotowywali obiad, można było ogarnąć wzrokiem rozległą przestrzeń. Widnokrąg był zupełnie pusty, na morzu nie widać było ani jednego żagla. Na całym wybrzeżu, w promieniu zasięgu wzroku, nie dostrzegli ani okrętu, ani nawet szczątków jakiegoś statku. Jednak inżynier uważał, że całkowitą pewność pod tym względem można będzie mieć dopiero wtedy, gdy się zbada całe wybrzeże aż po najdalszy kraniec Półwyspu Serpentyny. Posilono się szybko i o pół do dwunastej Cyrus Smith dał hasło do wymarszu. Zamiast iść zboczem pagórka czy piaszczystą plażą koloniści posuwali się wzdłuż brzegu morza pomiędzy drzewami. Odległość dzieląca ujście Rzeki Wodospadu od Cypla Płaza wynosiła około dwunastu mil. Idąc piaszczystym wybrzeżem koloniści mogliby bez pośpiechu przebyć tę odległość w ciągu czterech godzin, tym razem jednak dojście do celu wędrówki wymagało podwójnej ilości czasu ze względu na omijanie drzew i torowanie przejścia przez zarośla i liany, które zatrzymywały ich na każdym kroku. Na wybrzeżu nie zauważyli niczego, co by świadczyło o niedawnej katastrofie okrętu. Gedeon Spilett słusznie powiedział, że fala mogła unieść wrak na pełne morze, a zatem z braku śladów nie należało wyciągać wniosku, że żaden statek nie został rzucony na tę część wyspy. Rozumowanie reportera było logiczne, a zresztą znalezione ziarnko śrutu świadczyło w sposób niezbity, że na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy musiał tutaj paść strzał. Dochodziła godzina piąta, a koloniści znajdowali się jeszcze w odległości dwóch mil od najdalej wysuniętego punktu Półwyspu Serpentyny. Było więc pewne, że po dojściu do Cypla Płaza Cyrus Smith i jego towarzysze nie zdążą już powrócić przed zachodem słońca do obozowiska rozłożonego w pobliżu źródeł Rzeki Dziękczynienia. Powstała więc konieczność nocowania na cyplu. Na szczęście mieli ze sobą wystarczające zapasy żywności, gdyż był to już przecież brzeg morza i w lesie nie widziało się grubszej zwierzyny. Roiło się natomiast od złotek, pilików, bażantów, cietrzewi, chełmiaków, papug kakadu, gołębi i wielu innych ptaków. Nie było drzewa bez gniazda, a w każdym gnieździe trzepotały jakieś skrzydełka. Około godziny siódmej śmiertelnie znużeni koloniści dotarli wreszcie do Cypla Płaza wysuwającego się w morze w kształcie ślimaka. Kończył się tu las nadbrzeżny i cała południowa część wybrzeża miała już zwykły wygląd, na który składały się skały, rafy i piasek. Możliwe, że jakiś uszkodzony okręt przybił do tej części wyspy, ale ponieważ zapadała już noc, trzeba było odłożyć poszukiwania do dnia następnego. Pencroff i Harbert zaczęli natychmiast rozglądać się za jakimś miejscem nadającym się na rozbicie obozowiska. Na cyplu kończyły się Lasy Dalekiego Zachodu, a pomiędzy ostatnimi drzewami Harbert zauważył gęste kępy bambusów. - Co za cenne odkrycie! - zawołał. - Cenne? - zapytał Pencroff. - Oczywiście - potwierdził Harbert. - Nie muszę ci mówić, że kora bambusa pocięta na giętkie pasy służy do wyrobu koszyków i kobiałek; że ta sama kora wymoczona w wodzie i roztarta na gęstą papkę służy do wyrobu tak zwanego papieru chińskiego; że łodygi, zależnie od grubości, służą do wyrobu lasek, cybuchów do fajek, a nawet zastępują rury doprowadzające wodę; że duże bambusy stanowią świetny materiał budowlany, lekki i trwały, którego nigdy nie atakują robaki; należy dodać, że jeśli kolanka bambusów przepiłuje się tak, że się nie uszkodzi części warstwy poprzecznej tworzącej węzeł, otrzymuje się mocne i wygodne naczynia szeroko rozpowszechnione w Chinach. Ale wiem, że to wszystko ciebie nie zadowoli. Natomiast... - Co „natomiast”?... - Natomiast muszę ci powiedzieć, jeśli tego nie wiesz, że w Indiach jada się bambusy zamiast szparagów. - Szparagi mające trzydzieści stóp wysokości? - zdumiał się marynarz. - I to ma być dobre? - Wyśmienite - zapewnił Harbert. - Z tym jednak zastrzeżeniem, że jadalne są nie bambusy wysokości trzydziestu stóp, lecz jedynie młode pędy. - To świetnie, mój chłopcze! To świetnie! - ucieszył się marynarz. - Powiem ci więcej! Miąższ młodych pędów, zamarynowany w occie, stanowi prawdziwy przysmak. - Coraz lepiej, Harbercie. - I wreszcie, bambusy wydzielają pomiędzy węzłami słodki sok, z którego można przyrządzić bardzo smaczny napój. - To wszystko? - zapytał marynarz. - To wszystko. - A czy przypadkiem nie można ich palić zamiast tytoniu? - Niestety nie, mój biedny Pencroffie. Harbert i marynarz nie musieli długo szukać dogodnego miejsca na nocleg. W nadbrzeżnych skałach, bardzo zwietrzałych pod wpływem fal i ostrych wiatrów południowo-zachodnich, pełno było dużych pieczar, stanowiących doskonałe schronienie na noc. Jednak w chwili gdy zamierzali już wejść do jednej z nich, powstrzymał ich donośny ryk. - Wróć! - zawołał Pencroff. - Nasze strzelby naładowane są tylko śrutem, a dla zwierząt, które tak głośno ryczą, znaczy on tyle, co ziarnko soli! Marynarz chwycił Harberta za ramię i odciągnął go pomiędzy skały w chwili, gdy u wylotu pieczary ukazało się jakieś potężne zwierzę. Był to jaguar, co najmniej tak wielki, jak jego pobratymcy w Ameryce: długość jego od łba do nasady ogona wynosiła przeszło pięć stóp. Na płowej sierści, odcinającej się jaskrawo od białego futra na brzuchu, widać było kilka rzędów regularnie rozrzuconych, czarnych plam. Harbert natychmiast rozpoznał tego krwiożerczego rywala tygrysa, znacznie bardziej niebezpiecznego niż kuguar, który może rywalizować tylko z wilkiem. Jaguar postąpił naprzód, tocząc dokoła wzrokiem; sierść mu się jeżyła, a oczy płonęły, tak jak gdyby nie po raz pierwszy zwietrzył człowieka. W tym momencie zza wysokich skał ukazał się reporter, a Harbert, sądząc, że nie zauważył jaguara, już miał krzyknąć, gdy Gedeon Spilett dał mu znak ręką. Nieraz zdarzyło mu się polować na jaguara. Toteż podszedł na dziesięć kroków do drapieżnika i stanął nieruchomo z wycelowanym karabinem; ani jeden mięsień mu nie drgnął. Jaguar sprężył się i runął na myśliwego, ale właśnie w chwili skoku został trafiony kulą między oczy i padł martwy. Został trafiony kulą między oczy. Harbert z Pencroffem rzucili się na jaguara. Z drugiej strony nadbiegł Nab i Cyrus Smith; przez parę chwil oglądali w niemym zachwycie zwierzę rozciągnięte na ziemi, którego wspaniała skóra miała stać się niebawem ozdobą wielkiej sali Granitowego Pałacu. - Ach, panie Spilett! Jestem pełen podziwu i zazdrości! - zawołał Harbert w przypływie zrozumiałego entuzjazmu. - Ależ, mój chłopcze - bronił się reporter - na pewno zrobiłbyś to samo. - Ja? Z taką zimną krwią?... - Wyobraź sobie, Harbercie, że jaguar jest zającem, a wtedy ustrzelisz go najspokojniej w świecie. - Proszę - powiedział Pencroff. - Jakie to proste! - A teraz - dodał Gedeon Spilett - ponieważ jaguar opuścił swoją jaskinię, nie widzę przeszkód, moi drodzy, żebyśmy ją zajęli na noc. - Ale przecież mogą przyjść inne - zaoponował Pencroff. - Wystarczy rozpalić ognisko przy wejściu do pieczary, a żaden nie odważy się przekroczyć jej progu - uspokoił go reporter. - Dalej więc do mieszkania jaguara! - powiedział marynarz ciągnąc za sobą zabite zwierzę. Koloniści weszli do opuszczonej jaskini i gdy Nab ściągał skórę z jaguara, jego towarzysze zgromadzili u wejścia dużo suchego drzewa, którego w lesie było pod dostatkiem. Cyrus Smith zauważył nie opodal kępkę bambusów, naciął trochę pędów i dorzucił do drew przygotowanych na ognisko. Potem wszyscy ulokowali się w grocie, gdzie na piasku leżało mnóstwo kości, i nabili broń na wypadek nagłego napadu. Zjedli kolację i przed udaniem się na spoczynek podpalili stos drzewa, ułożony przy wejściu do pieczary. W powietrzu rozległa się natychmiast prawdziwa kanonada. To bambusy, ogarnięte płomieniem, wylatywały w powietrze jak sztuczne ognie. Już sam ten hałas wystarczyłby, ażeby odstraszyć najbardziej odważne drapieżniki. Tego sposobu wywoływania głośnych wybuchów nie wynalazł Cyrus Smith, lecz - według Marca Pola - Tatarzy, którzy od wielu wieków używali go z powodzeniem, gdy chcieli odstraszyć od swoich obozowisk niebezpieczne drapieżniki zamieszkujące Azję Środkową. ROZDZIAŁ PIĄTY Propozycja powrotu wybrzeżem południowym. Ukształtowanie wybrzeża. W poszukiwaniu domniemanych rozbitków. Szczątki balonu. Odkrycie małego naturalnego portu. Północ nad brzegami Rzeki Dziękczynienia. Płynące czółno. Cyrus Smith i jego towarzysze spali jak niewinne dzieci w pieczarze, którą jaguar pozostawił do ich dyspozycji. O wschodzie słońca wszyscy byli już na brzegu, na samym skraju cypla, a wzrok ich znów ogarniał horyzont widoczny w dwóch trzecich całej swej rozciągłości. Po raz ostatni inżynier stwierdził, że na morzu nie widać ani żagla, ani żadnego wraka, i nawet przez lunetę nie mógł dostrzec nic podejrzanego. Na wybrzeżu także nie było nic widać, a przynajmniej na odcinku biegnącym prostą linią i tworzącym południowy brzeg cypla, ciągnący się na przestrzeni trzech mil; dalej wygięcie brzegu zasłaniało resztę wybrzeża i nawet z najdalszego krańca Półwyspu Serpentyny nie można było dojrzeć Przylądka Pazura, ukrytego za wysokimi skałami. Pozostawało do zbadania południowe wybrzeże. Czy przystąpić niezwłocznie do tych poszukiwań, czy też poświęcić im następny dzień - 2 listopada? Pierwotny plan tego nie przewidywał. Pozostawiając pirogę u źródła Rzeki Dziękczynienia, koloniści ustalili, że po zbadaniu zachodniej części wybrzeża odnajdą czółno i rzeką powrócą do Granitowego Pałacu. Cyrus Smith przypuszczał wówczas, że na zachodnim wybrzeżu mogło się znaleźć schronienie dla jakiegoś statku, który wpadł w ciężkie tarapaty bądź odbywał swój regularny rejs. Ale z chwilą gdy stwierdził, że na zachodnim brzegu nie było takiego miejsca, musiał poszukać na południu wyspy tego, czego nie zdołał znaleźć na zachodzie. Gedeon Spilett zaproponował kontynuowanie poszukiwań tak, by sprawę domniemanej katastrofy okrętowej wyjaśnić już ostatecznie. W związku z tym zapytał, w jakiej odległości od Przylądka Pazura mógł znajdować się kraniec półwyspu. - Mniej więcej o trzydzieści mil - odpowiedział inżynier - jeżeli uwzględnimy załamania brzegu. - Trzydzieści mil - powtórzył Spilett - to dzień forsownego marszu. Mimo to myślę, że idąc cały czas południowym wybrzeżem, powinniśmy wrócić do Granitowego Pałacu. - Tylko że od Przylądka Pazura do Granitowego Pałacu trzeba liczyć jeszcze co najmniej dziesięć mil - zauważył Harbert. - Powiedzmy, ogółem czterdzieści mil - podchwycił reporter. - Nie traćmy zatem czasu. Będziemy mogli przynajmniej obejrzeć nieznane wybrzeże i nie trzeba będzie ponawiać tego rodzaju wyprawy. - Słusznie - odezwał się Pencroff - ale co będzie z pirogą? - Pozostawiliśmy pirogę bez dozoru u źródeł Rzeki Dziękczynienia na jeden dzień, pozostawimy ją jeszcze na dwa dni - powiedział reporter. - Jak dotąd nie możemy się uskarżać, że na wyspie są złodzieje. - A jednak - nie ustępował marynarz - jak sobie przypomnę historię z żółwiem, to nie mam zbyt wiele zaufania. .. - Żółw! Żółw! - powtórzył reporter. - Czy pan nie słyszał, że to morze go odwróciło? - Kto wie - mruknął inżynier. - Ale... - wtrącił Nab. Widać było, że Nab chciał coś powiedzieć, jednak zamilkł. - Co masz na myśli, Nabie? - zapytał go inżynier. - Jeżeli wrócimy brzegiem aż do Przylądka Pazura - powiedział Nab - to po obejściu tego przylądka zagrodzi nam drogę... - Rzeka Dziękczynienia! Słusznie - podtrzymał go Harbert - i nie będziemy mieli ani mostu, ani łodzi, żeby ją przebyć. - Tak - rzekł Pencroff - ale kilka pływających pni rozwiąże nam tę sprawę. - A jednak - wtrącił Gedeon Spilett - jeżeli chcemy mieć łatwy dostęp do Dalekiego Zachodu, przydałby się most. - Most! - zawołał Pencroff. - No cóż, przecież pan Smith jest inżynierem z zawodu. Na pewno zbuduje nam most, jeżeli zajdzie potrzeba. A jeśli chodzi o to, żeby was przeprawić na drugi brzeg Rzeki Dziękczynienia bez najmniejszego nawet zamoczenia ubrań, biorę to na siebie. Mamy jeszcze prowiant na jeden dzień i więcej nie potrzeba; zresztą, może zwierzyny nie zabraknie tak jak wczoraj. W drogę! Propozycja reportera, żywo podtrzymywana przez marynarza, zyskała ogólną aprobatę, gdyż każdy chciał położyć kres wątpliwościom i zdawał sobie sprawę, że powrót przez Przylądek Pazura zakończy badanie wyspy. Wobec tego nie należało tracić ani chwili, gdyż mając przed sobą czterdziestomilowy etap można było liczyć na dotarcie do Granitowego Pałacu przed nocą. O szóstej rano mała grupka wyruszyła w drogę. W przewidywaniu niebezpiecznych spotkań z dwunożnymi lub czworonożnymi stworzeniami nabito strzelby kulami, a Top, biegnący na czele pochodu, otrzymał rozkaz przeszukiwania skraju lasu. Począwszy od najdalej wysuniętego krańca cypla - tworzącego ogon półwyspu - brzeg miał linię zaokrągloną na przestrzeni pięciu mil. Pomimo najdokładniejszych poszukiwań przestrzeń tę podróżni przebyli szybko, nie znalazłszy najmniejszego nawet śladu dawnego czy niedawnego lądowania - ani szczątków okrętu, ani pozostałości obozowiska, ani popiołu z wygaszonego ognia, ani też odcisku stopy. Doszedłszy do miejsca, gdzie brzeg skręcał w kierunku północno-wschodnim, tworząc Zatokę Waszyngtona, koloniści mogli ogarnąć spojrzeniem południowe wybrzeże wyspy w całej okazałości. W odległości dwudziestu mil brzeg kończył się Przylądkiem Pazura, ledwo zarysowującym się w porannej mgle. Dzięki zjawisku mirażu wydawało się, że jest on zawieszony pomiędzy wodą a niebem. Od punktu, gdzie znajdowali się koloniści, aż do wcięcia wielkiej zatoki ciągnęła się wzdłuż brzegu szeroka, równa i płaska plaża, obramowana w głębi drzewami. Dalej brzeg stawał się bardziej nieregularny, ostre cyple wrzynały się w morze i wreszcie kilka czarnych skał grupowało się w malowniczym nieładzie na samym końcu Przylądka Pazura. Tak się przedstawiała ta część wyspy, którą koloniści widzieli po raz pierwszy, toteż przystanęli na chwilę i szybko obrzucili ją wzrokiem. - Statek, który by tu zawinął - odezwał się Pencroff - przepadłby niechybnie. Ławice piasku ciągną się aż na pełne morze, a dalej rafy podwodne. Fatalne miejsce! - Ale coś z tego okrętu musiałoby pozostać. - Na skałach pozostałyby kawałki drzewa, a na piaskach nic - odpowiedział marynarz. - A to dlaczego? - Dlatego, że te piaski są jeszcze bardziej niebezpieczne niż rafy i pożerają wszystko, co na nie wpadnie. Kilka dni wystarczy, ażeby kadłub statku o pojemności kilkuset ton zniknął w nich bez reszty. - A zatem, Pencroff - zapytał inżynier - gdyby jakiś statek wpadł na tę ławicę, nie byłoby dziwne, jeśliby nic z niego nie pozostało, prawda? - Tak, panie Smith. Przyczyniłyby się do tego czas i burze. Jednakże nawet w tym wypadku dziwiłbym się, gdyby jakieś części omasztowania czy belki nie zostały wyrzucone na brzeg poza zasięgiem fal. - A więc szukajmy dalej - postanowił Cyrus Smith. O pierwszej po południu koloniści dotarli do najgłębiej wrzynającego się w ląd punktu Zatoki Waszyngtona, a przebyta do tego czasu droga wynosiła dwadzieścia mil. Zatrzymali się na posiłek. Od tego miejsca zaczynał się nieregularny, dziwacznie postrzępiony brzeg, w pobliżu którego znaczyły się długą linią rafy na przemian z ławicami piasku; gdy się zacznie odpływ, wynurzą się zapewne z wody. Widać było, jak fale, rozbijając się o skały, przemieniały się w długie frędzle piany. Dalej, aż do Przylądka Pazura, brzeg był wąski, wtłoczony pomiędzy rafy a las. Posuwanie się w tym terenie będzie zapewne trudne, gdyż drogę tarasowały liczne zwały głazów. Granitowa ściana wznosiła się coraz wyżej i widać już było tylko zielone, nie poruszane najlżejszym tchnieniem wiatru wierzchołki drzew rosnących poza nią. Po półgodzinnym wypoczynku koloniści ruszyli w dalszą drogę, badając uważnie wzrokiem każdą rafę, każdy punkt wybrzeża. Pencroff i Nab włazili nawet pomiędzy rafy za każdym razem, gdy im się wydawało, że coś dostrzegają. Nie były to jednak szczątki statku, lecz dziwacznie ukształtowane głazy, które wprowadzały ich w błąd. Przy sposobności mogli stwierdzić, że na plaży było pełno małżów jadalnych, jednak do ich zbierania można będzie przystąpić dopiero wtedy, gdy się zorganizuje jakieś połączenie pomiędzy obydwoma brzegami Rzeki Dziękczynienia i udoskonali środki transportu. Tak więc nie natrafili na żaden przedmiot, który by świadczył o katastrofie statku, a przecież zauważyliby niewątpliwie każdy drobiazg wyrzucony na brzeg, tak jak to się stało ze skrzynią znalezioną o niespełna dwadzieścia mil od tego miejsca. Tutaj natomiast nie było nic. Około trzeciej po południu Cyrus Smith i jego towarzysze dotarli do wąskiej, dobrze osłoniętej zatoczki, do której nie wpadała żadna rzeczka. Zatoczka tworzyła mały naturalny port, niewidoczny od strony morza, gdyż prowadziło do niego wąskie przejście pomiędzy rafami. W głębi zatoczki jakiś gwałtowny wstrząs musiał rozedrzeć ścianę skalną i niezbyt spadzista szczerba prowadziła na płaskowzgórze znajdujące się o niespełna dziesięć mil od Przylądka Pazura, czyli o cztery mile w prostej linii od Płaskowzgórza Rozległego Widoku. W tym miejscu Gedeon Spilett zaproponował postój. Wszyscy przystali na to chętnie, gdyż marsz zaostrzył apetyty i pomimo że nie była to pora obiadu, nikt się nie bronił przed kawałkiem pieczystego. Przekąska ta umożliwiała spokojne oczekiwanie na kolację w Granitowym Pałacu. Koloniści rozsiedli się w pobliżu pięknej kępy sosen i zabrali się do zjadania zapasów, które Nab wyciągał z plecaka. Teren wznosił się pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt stóp powyżej poziomu morza. Pole widzenia było dosyć rozległe, a wzrok prześlizgując się ponad ostatnimi skałami przylądka sięgał aż do Zatoki Unii. Nie można było natomiast dostrzec ani wysepki, ani Płaskowzgórza Rozległego Widoku, gdyż ukształtowanie terenu i zasłona olbrzymich drzew zakrywały horyzont na północy. Nie trzeba dodawać, że chociaż można było ogarnąć wzrokiem rozległy obszar i chociaż inżynier zbadał lunetą punkt po punkcie całą półkolistą linię, gdzie niebo zlewało się z wodą, nigdzie nie zauważono żadnego statku. Pozostałą jeszcze do zbadania połać wybrzeża od plaży do raf podwodnych także uważnie spenetrowano za pomocą lunety, ale i tu nie zauważono nic, co mogłoby świadczyć o katastrofie. - No cóż - odezwał się Gedeon Spilett - trzeba z tego wyciągnąć wnioski i pocieszyć się myślą, że nikt nie będzie kwestionował naszych praw do Wyspy Lincolna. - A ziarnko śrutu? - powiedział Harbert. - Przypuszczam, że nie powstało w naszej wyobraźni. - Do kroćset diabłów, nie! - krzyknął Pencroff przypominając sobie stracony ząb. - Więc co mamy o tym sądzić? - zapytał reporter. - Ja myślę - odpowiedział inżynier - że najwyżej trzy miesiące temu jakiś statek dobrowolnie czy przymusowo musiał przybić do wyspy... - Co? Pan przypuszcza, Cyrusie, że zniknął w otchłani nie pozostawiając żadnego śladu? - Nie, drogi Gedeonie. Jeżeli jest pewne, że jakaś istota ludzka wylądowała na tej wyspie, to wydaje się tak samo pewne, że obecnie ją opuściła. - A więc, jeżeli dobrze pana zrozumiałem, panie Cyrusie, statek odpłynął?... - zapytał Harbert. - Oczywiście! - I w ten sposób straciliśmy bezpowrotnie okazje wydostania się z wyspy - powiedział Nab. - Obawiam się, że bezpowrotnie. - A więc, jeżeli straciliśmy okazję, chodźmy dalej - powiedział Pencroff, który już się stęsknił za Granitowym Pałacem. Ledwo zdążył się podnieść, gdy rozległo się donośne szczekanie Topa i z lasu wybiegł pies trzymając w pysku strzęp jakiejś tkaniny pobrudzonej błotem. Nab wyrwał mu z pyska szmatę. Był to kawał mocnego płótna. Był to kawał mocnego płótna. Top nie przestawał szczekać i biegał tam i z powrotem, jakby zachęcając swego pana do pójścia za nim w las. - Nareszcie coś, co na pewno wyjaśni sprawę mego ziarnka śrutu! - zawołał Pencroff. - Rozbitek! - powiedział Harbert. - Może ranny - dodał Nab. - Albo nieżywy - rzucił reporter. Wszyscy pobiegli śladem psa pomiędzy wysokie sosny, tworzące pierwszą linię lasu. Zagłębili się dość daleko, ale ku swemu rozczarowaniu i tutaj nie znaleźli odcisków stopy ludzkiej. Zarośla i liany były w stanie nienaruszonym, a nawet trzeba było rąbać je siekierą, tak jak to już robili w największym gąszczu leśnym. Trudno było przypuszczać, żeby jakiś człowiek mógł tędy przejść, a przecież Top biegał tam i z powrotem nie jak pies, który dopiero coś węszy, lecz jak gdyby miał jakiś określony cel. Po niespełna dziesięciu minutach Top się zatrzymał. Koloniści, doszedłszy do polanki obrzeżonej wysokimi drzewami, zatrzymali się także i rozejrzeli wokół, ale nie dostrzegli nic ani pomiędzy krzakami, ani też pomiędzy pniami drzew. - Co tam jest, piesku? - przemówił Cyrus Smith. Top zaszczekał ze zdwojoną energią, skacząc na pień olbrzymiej sosny. Nagle Pencroff krzyknął: - A to dobre! A to świetne! - Co? - zapytał Gedeon Spilett. - Szukamy jakiegoś śladu katastrofy na morzu lub na lądzie! - No i co? - No i to, że znajduje się on w powietrzu. Marynarz wskazał na wielką białawą płachtę, zawieszoną na czubku drzewa, z której strzępek opadł na ziemię. Ten właśnie strzępek Top przyniósł w zębach. - Ale przecież to nie jest ślad katastrofy! - zawołał Gedeon Spilett. - Przepraszam bardzo - powiedział Pencroff. - Jak to? - To jest wszystko, co pozostało z naszego statku powietrznego, z naszego balonu, który spadł na wierzchołek tej sosny. Pencroff się nie mylił, toteż swoim zwyczajem donośnie wrzasnął „hura”, a potem powiedział: - To dopiero jest wspaniałe płótno! Z tego będziemy mogli szyć sobie bieliznę przez długie lata! Z tego będziemy mieli chustki i koszule. Ha, panie Spilett, co pan powie na taką wyspę, gdzie koszule rosną na drzewach? Był to istotnie szczęśliwy zbieg okoliczności dla kolonistów Wyspy Lincolna, że balon po ostatnim poderwaniu się w powietrze opadł na wyspę i że udało się go odnaleźć. Mogli teraz bądź zachować powłokę na wypadek, gdyby chcieli spróbować powrotu drogą powietrzną, bądź też z korzyścią dla siebie zużytkować kilkaset łokci doskonałej tkaniny bawełnianej po usunięciu z niej lakieru. Łatwo się domyślić, że radość Pencroffa udzieliła się wszystkim. Ale teraz trzeba było zdjąć powłokę z drzewa, na którym wisiała, następnie przenieść ją w bezpieczne miejsce, a to wymagało niemałej pracy. Nab, Harbert i Pencroff wdrapali się na czubek drzewa i tam musieli wyczyniać prawdziwe akrobacje, ażeby ściągnąć olbrzymi balon. Praca trwała prawie dwie godziny. Wreszcie udało się zrzucić na ziemię nie tylko powłokę balonu z wentylem, sprężynami i mosiężnym okuciem, ale także siatkę, czyli wielką ilość lin i sznurów razem z pierścieniem i kotwicą. Powłoka balonu zachowała się w dobrym stanie z wyjątkiem rozdarcia w jednym miejscu i postrzępionego rękawa. Praca trwała prawie dwie godziny. Było to szczęście, które dosłownie „spadło z nieba”. - Myślę, panie Cyrusie - odezwał się marynarz - że gdybyśmy kiedykolwiek zdecydowali się opuścić wyspę, to chyba nie balonem. Prawda? Taki statek powietrzny nie leci tam, gdzie się chce, coś o tym wiemy. Widzi pan, jeżeli ma pan do mnie zaufanie, zbudujemy dobry statek o pojemności dwudziestu ton, a pan pozwoli wyciąć z tego płótna grotżagiel i fokżagiel. Resztę płótna zużyjemy na bieliznę. - Zobaczymy, Pencroff, zobaczymy - powiedział Cyrus Smith. - Na razie trzeba to wszystko zabezpieczyć - orzekł Nab. Istotnie, nie można było nawet myśleć o przeniesieniu do Granitowego Pałacu takiej masy płótna, lin i sznurów, gdyż stanowiło to zbyt wielki ciężar, ale zanim znajdzie się jakaś dogodna możliwość przetransportowania, nie należało pozostawiać tych bogactw na łasce pierwszego lepszego huraganu. Wspólnym wysiłkiem udało się kolonistom przyciągnąć wszystko na wybrzeże, gdzie znaleźli dość obszerną grotę skalną, która dzięki swojemu położeniu stanowiła dobre schronienie przed wiatrem, deszczem i wodą morską. - Szukaliśmy szafy i znaleźliśmy ją - powiedział Pencroff. - Ale ponieważ nie zamyka się na klucz, bezpieczniej będzie zamaskować jej otwór. Nie mówię tego z myślą o dwunożnych złodziejach, lecz o czworonożnych. O szóstej po południu powłoka balonu była zabezpieczona i po nadaniu małej lagunie, tworzącej zatoczkę, słusznej nazwy „Portu Balonu” koloniści udali się w stronę Przylądka Pazura. Pencroff z inżynierem omawiali różne projekty, które należało zrealizować w jak najkrótszym czasie. Przede wszystkim trzeba będzie przerzucić most, ażeby ułatwić komunikację z południową częścią wyspy, potem wrócić wózkiem po balon, gdyż czółnem nie można go przetransportować, potem zbuduje się szalupę z pokładem, potem Pencroff osprzętuje ją jak kuter, tak że będzie można wyruszać na wyprawy... dookoła wyspy, potem... i tak dalej. Tymczasem zapadł mrok i niebo pociemniało już zupełnie, gdy koloniści dotarli do Cypla Skrzyni, czyli do miejsca, gdzie znaleźli cenne przedmioty. Ale tutaj, tak samo, jak gdzie indziej, nic nie wskazywało na katastrofę okrętową, wobec czego trzeba było zadowolić się wnioskami wyciągniętymi uprzednio przez Cyrusa Smitha. Stąd do Granitowego Pałacu pozostawały jeszcze cztery mile i koloniści szybko przebyli ten odcinek drogi. Było już po północy, kiedy idąc wybrzeżem w kierunku ujścia Rzeki Dziękczynienia, doszli wreszcie do jej pierwszego zakrętu. Szerokość koryta wynosiła tutaj osiemdziesiąt stóp i przeprawić się na drugi brzeg było dosyć trudno, ale Pencroff podjął się pokonać tę przeszkodę, toteż nie tracąc czasu zabrał się do roboty. Trzeba przyznać, że koloniści byli zupełnie wyczerpani. Ostatni etap był długi, a znalezienie balonu sprawiło, że nie mieli czasu odpocząć. Dlatego też pilno im było dotrzeć do Granitowego Pałacu, żeby zjeść kolację i przespać się, gdyby więc most przez rzekę był już zbudowany, za kwadrans mogliby znaleźć się w domu. Noc była bardzo ciemna. Pencroff, chcąc dotrzymać przyrzeczenia, wziął się do zmajstrowania prowizorycznego promu, na którym można byłoby przepłynąć rzekę. Obaj z Nabem, uzbrojeni w siekiery, wybrali na ten cel dwa drzewa rosnące w pobliżu brzegu i zabrali się do ich ścinania. Cyrus Smith i Gedeon Spilett, siedząc na brzegu, czekali na chwilę, kiedy ich pomoc będzie potrzebna, a Harbert kręcił się tam i z powrotem, nie oddalając się zbytnio. Nagle chłopiec, który poszedł w górę rzeki, wrócił biegiem i zawołał wskazując na wodę: - Tam coś płynie! Pencroff przerwał pracę, zaczął przyglądać się i zauważył jakiś ruchomy przedmiot, mgliście wynurzający się z mroku. - Czółno - powiedział. Wszyscy podbiegli bliżej i ze zdumieniem zobaczyli jakąś łódkę płynącą z prądem. - Ahoj! Czółno! - krzyknął marynarz. Pokutowały w nim dotychczas zawodowe przyzwyczajenia, a przecież w chwili obecnej lepiej było zachować ciszę. Żadnej odpowiedzi. Czółno płynęło dalej i gdy było w odległości zaledwie dziesięciu kroków, marynarz zawołał: - Ależ to przecie nasza piroga! Zerwała się z uwięzi i popłynęła z prądem. Trzeba przyznać, że znalazła się tu w odpowiedniej chwili. - Nasza piroga? - mruknął inżynier. Pencroff miał rację. Było to istotnie czółno, które prawdopodobnie zerwało się z uwięzi i samo płynęło od źródeł Rzeki Dziękczynienia. Trzeba było bezwzględnie schwytać je na drodze, zanim wpadnie w wartki nurt poniżej ujścia, co też Nab i Pencroff zręcznie zrobili za pomocą długiej żerdzi. Czółno przyciągnięto do brzegu. Inżynier wsiadł pierwszy, chwycił linę i upewnił się dotykiem, że była istotnie przetarta przez ocieranie się o skałę. - Oto - powiedział po cichu reporter - co się nazywa okolicznością... - Dziwną - szepnął Cyrus Smith. Dziwna czy nie dziwna, okoliczność ta była bardzo pomyślna. Harbert, reporter, Nab i Pencroff wsiedli do czółna. Nie wątpili, że lina się przetarła, ale najdziwniejsze w całej tej sprawie było to, że piroga przypłynęła właśnie w chwili, gdy koloniści znajdowali się nad brzegiem. Mogli więc ją uchwycić, inaczej bowiem zaginęłaby na pełnym morzu. Gdyby można było wierzyć w bajki, wypadek ten dałby podstawę do przypuszczenia, że wyspę zamieszkiwała jakaś dobra wróżka, która oddała swoją moc na usługi rozbitków. Jeszcze kilka pchnięć wiosłem i koloniści znaleźli się po drugiej stronie rzeki. Czółno przyholowano aż pod Kominy i wszyscy poszli w stronę Granitowego Pałacu. Ale w tej chwili Top zaszczekał z wściekłością i Nab, który szukał po omacku pierwszego szczebla drabiny, wydał głośny okrzyk. Drabiny nie było. ROZDZIAŁ SZÓSTY Nawoływanie Pencroffa. Noc w Kominach. Strzała Harberta. Projekt Cyrusa Smitha. Nieoczekiwane rozwiązanie. Co się stało w Granitowym Pałacu. Nowy służący kolonistów. Cyrus Smith zatrzymał się w milczeniu. Towarzysze jego szukali po omacku, czy wiatr nie zarzucił czasem drabiny na ścianę albo nie strącił jej na ziemię... Ale drabina zniknęła bez śladu. W ciemnościach nie można było dostrzec, czy przypadkiem jakiś nagły podmuch wiatru nie rzucił jej na podest. - Jeżeli to ma być żart - zawołał Pencroff - to bardzo głupi! Przyjść do domu i nie znaleźć drabiny, po której można wejść do swego pokoju, to doprawdy nie jest powód do śmiechu dla zmęczonych ludzi. Nab nie przestawał dziwić się na głos. - Przecież nie było wiatru - zauważył Harbert. - Zaczynam nabierać przekonania, że na Wyspie Lincolna dzieją się dziwne rzeczy - powiedział Pencroff. - Dziwne? - zaoponował Gedeon Spilett. - Ależ nie, Pencroff. Zupełnie naturalne! Podczas naszej nieobecności ktoś przyszedł, zajął nasze mieszkanie i schował drabinę. - Ktoś! - zirytował się marynarz. - A któż taki? - Myśliwy z ziarnkiem śrutu - odpowiedział reporter. - Po cóż byłby w ogóle potrzebny, jeżeli nie jako wytłumaczenie naszej przygody? - Jeżeli jest ktoś na górze - oświadczył Pencroff klnąc już ze złości - spróbuję go wywołać i zmuszę, aby mi odpowiedział. Grzmiącym głosem marynarz zaczął wrzeszczeć „ahoj”, a echo donośnie powtarzało jego okrzyki. Koloniści nadstawili ucha i wydało im się, że z Granitowego Pałacu dobiegł jakiś złośliwy chichot, ale nie mogli rozpoznać, kto go mógł wydać. Żaden ludzki głos nie odezwał się na wołanie Pencroffa, który bezskutecznie ponawiał okrzyki. Mogło to wyprowadzić z równowagi nawet zupełnie obojętnych ludzi, a przecież kolonistów nie można było do nich zaliczać. W ich sytuacji każde wydarzenie nabierało szczególnej wagi, a trzeba przyznać, że w ciągu siedmiomiesięcznego pobytu na wyspie dotychczas żaden wypadek nie był tak zastanawiający. Teraz, nie bacząc na zmęczenie, pochłonięci całkowicie niezwykłym wydarzeniem, stali u stóp Granitowego Pałacu nie wiedząc, co myśleć i co robić, zadając sobie pytania, na które nie mieli odpowiedzi, snując najrozmaitsze przypuszczenia, jedne bardziej nieprawdopodobne od drugich. Nab głośno lamentował z rozpaczy, że nie może dostać się do kuchni, zwłaszcza że z prowiantu wziętego na drogę nic już nie zostało, a w chwili obecnej nie było żadnej możliwości zdobycia czegokolwiek do jedzenia. - Przyjaciele - odezwał się Cyrus Smith - jedyne, co możemy zrobić, to zaczekać, aż się rozwidni, i wtedy działać stosownie do okoliczności. Chodźmy tymczasem do Kominów. Znajdziemy tam prowizoryczne schronienie i jeżeli nie da się zaspokoić głodu, to przynajmniej będziemy mogli się przespać. - Ale cóż to za bezczelny typ spłatał nam takiego figla? - pytał po raz setny Pencroff nie mogąc się uspokoić. Kimkolwiek był ten „bezczelny typ”, jedyne, co można było zrobić, to przyjąć propozycję inżyniera - wrócić do Kominów i zaczekać do rana. Top otrzymał rozkaz warowania pod oknami Granitowego Pałacu, a gdy pies otrzymywał jakieś polecenie, spełniał je bez wahania. Poczciwe zwierzę ułożyło się u stóp granitowej ściany, a jego pan wraz z towarzyszami schronili się wśród skał. Top otrzymał rozkaz warowania pod oknami. Byłoby przesadą twierdzić, że koloniści pomimo zmęczenia dobrze spali na piasku w Kominach. Posłania były bardzo niewygodne, ale przede wszystkim dręczył ich niepokój spowodowany nowym wydarzeniem. Zastanawiali się, czy zrządził je jakiś przypadek, którego przyczynę zdołają poznać w świetle dnia, czy też było ono dziełem jakiejś istoty ludzkiej. Tak czy inaczej, z tych czy innych powodów, ich domostwo było chwilowo zajęte i na razie nie mogli go odzyskać. A przecież Granitowy Pałac był nie tylko mieszkaniem, ale zarazem i składnicą. Znajdowało się tam całe wyposażenie kolonii: broń, instrumenty, narzędzia, amunicja, zapasy żywności i tak dalej. Gdyby wszystko zostało zrabowane, koloniści musieliby urządzać się na nowo i znów biedzić się nad zdobywaniem broni i narzędzi. Sprawa była poważna. Dlatego, nie mogąc się uspokoić, to jeden, to drugi co chwila wychodził, ażeby sprawdzić, czy Top waruje. Jedynie Cyrus Smith czekał ze zwykłą cierpliwością, aczkolwiek jego ścisły umysł doprowadzony był do rozpaczy, że znalazł się w obliczu faktu nie dającego się wyjaśnić. Inżynier burzył się na samą myśl, że wokół niego czy, być może, nad nim dzieje się coś, czego nie umie wytłumaczyć. Gedeon Spilett całkowicie podzielał jego zdanie i obaj od czasu do czasu rozmawiali półgłosem o tych dziwnych wypadkach, wymykających się ich przenikliwości i doświadczeniu. Niewątpliwie wyspę otaczała jakaś tajemnica. Ale jaka? Harbert także nie wiedział, co myśleć, i chętnie zapytałby Cyrusa Smitha. Co do Naba, to ten powiedział sobie, że rozwiązanie całej sprawy nie należy do niego, lecz do jego pana, i gdyby się nie obawiał urazić swoich towarzyszy, przespałby tę noc tak samo smacznie, jak na swoim posłaniu w Granitowym Pałacu. Pencroff wściekał się po prostu i żadną miarą nie umiał opanować swego gniewu. - To głupi kawał - powtarzał. - Spłatali nam głupiego figla! Nie lubię takich kawałów i biada kawalarzowi, jeżeli wpadnie w moje ręce! Gdy. tylko na wschodzie ukazała się pierwsza poświata zorzy, koloniści, odpowiednio uzbrojeni, udali się na brzeg w pobliżu raf podwodnych. Promienie wschodzącego słońca miały niebawem oświetlić fasadę Granitowego Pałacu; istotnie, przed piątą można było przez zamknięte okiennice dojrzeć zarysy otworów okiennych, obramowanych zielenią. Z tej strony wszystko było w porządku, ale nagle z piersi kolonistów wydarł się okrzyk, gdy ujrzeli, że drzwi, które przecież starannie zamknęli przed wyruszeniem w drogę, były otwarte na oścież. Ktoś wprowadził się do Granitowego Pałacu. To nie ulegało wątpliwości. Górna drabina, zazwyczaj przeciągnięta od drzwi do podestu, była na miejscu. Ale dolna jej część została wciągnięta aż do progu. Było zupełnie oczywiste, że intruz chciał się zabezpieczyć przed ewentualną niespodzianką. Na razie nie można było się zorientować, czy tych intruzów jest wielu i w ogóle kim oni są, gdyż żaden z nich dotychczas się nie pokazał. Pencroff znów zaczął nawoływać. Nikt się nie odezwał. - Łajdaki! - wściekał się marynarz. - Śpią sobie spokojnie jak u siebie w domu! Ahoj! Piraci, bandyci, korsarze, synowie Johna Bulla! Gdy Pencroff, który był Amerykaninem, nazwał kogoś „synem Johna Bulla”, znaczyło to, że jego zasób obelg jest na wyczerpaniu. Zrobiło się zupełnie widno i cała fasada Granitowego Pałacu rozbłysła w promieniach słońca. Ale zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz panowała absolutna cisza. Niewiele brakowało, żeby koloniści zwątpili w to, czy w Granitowym Pałacu naprawdę ktoś się zainstalował, a przecież położenie drabiny było niezbitym tego dowodem, tak samo zresztą jak fakt, że kimkolwiek byli nieproszeni goście, nie mogli stamtąd uciec. Ale jak się do nich dostać? Harbert wpadł na pomysł przywiązania sznura do strzały i puszczenia jej tak, by trafiła pomiędzy pierwsze szczeble drabiny zwisającej spod progu. W ten sposób może by się dało za pomocą sznura ściągnąć drabinę na ziemię i przywrócić połączenie z Granitowym Pałacem. Istotnie było to jedyne wyjście i przy odrobinie zręczności miało szansę powodzenia. Na szczęście łuki i strzały były złożone w jednym z korytarzy Kominów, tak samo jak zwój lekkiego sznura z włókien ketmii. Harbert umieścił strzałę na cięciwie i długo celował między zwisające szczeble drabiny. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Pencroff i Nab odsunęli się do tyłu, ażeby lepiej widzieć, co będzie się działo w Granitowym Pałacu. Harbert złożył się do strzału, celując prosto w drzwi. Strzała frunęła ze świstem, ciągnąc za sobą sznur, i przeszła pomiędzy dwoma szczeblami drabiny. Plan powiódł się znakomicie. Harbert natychmiast chwycił koniec sznura, ale w chwili gdy potrząsnął nim, ażeby ściągnąć drabinę, z otworu drzwi szybko wychyliło się jakieś ramię, schwyciło drabinę i wciągnęło ją do Granitowego Pałacu. - Łajdak, po stokroć łajdak! - ryknął Pencroff. - Jeżeli można cię poczęstować kulą, to długo nie będziesz na nią czekał. - Ale kto to był? - zapytał Nab. - Kto? Nie poznałeś? - Nie! - Małpa, makak, gibbon, koczkodan, orangutan, pawian, goryl, pokraka! To małpy zrobiły najście na mieszkanie i wlazły tam po drabinie podczas naszej nieobecności! W tej chwili, jakby na potwierdzenie słów marynarza, trzy czy cztery małpy pchnęły okiennice i ukazały się w oknie, witając prawowitych gospodarzy tej siedziby tysiącem min i łamańców. - Wiedziałem dobrze, że to tylko głupi kawał - zawołał marynarz - ale zaraz jeden z kawalarzy zapłaci nam za resztę! Marynarz ściągnął broń na ramię, szybko wycelował i wystrzelił. Wszystkie małpy zniknęły z wyjątkiem jednej, trafionej śmiertelnie, która spadła na brzeg. Wszystkie małpy zniknęły z wyjątkiem jednej, trafionej śmiertelnie. Małpa należała do rzędu naczelnych, to nie ulegało wątpliwości. Czy to był szympans, czy orangutan, goryl czy gibbon, należał w każdym razie do człekokształtnych, tak nazwanych ze względu na podobieństwo do ludzi. Zresztą Harbert stwierdził, że jest to orangutan, a przecież chłopiec znał się na zoologii. - Co za wspaniałe zwierzę! - zachwycał się Nab. - Może i wspaniałe - odparł Pencroff - ale ja dalej nie wiem, w jaki sposób będziemy mogli dostać się do naszego domu. - Harbert dobrze strzela i ma przy sobie łuk - powiedział reporter. - Niech znów próbuje szczęścia. - Tak, ale małpy to spryciarze - złościł się Pencroff - i na pewno nie ukażą się już w oknie, abyśmy mogli do nich strzelać. A kiedy myślę o szkodach, jakich mogą narobić w pokojach i magazynach... - Cierpliwości - uspokajał go Cyrus Smith. - Te zwierzęta nie mogą trzymać nas długo w szachu! - Uwierzę dopiero wtedy, kiedy zejdą na ziemię - upierał się Pencroff. - A zresztą czy pan wie, panie Cyrusie, ile tuzinów tych kawalarzy jest tam na górze? Na to trudno było odpowiedzieć. Co zaś do ponownej próby Harberta, to miała ona małe szansę powodzenia, gdyż dolny koniec drabiny został wciągnięty za drzwi, a gdy usiłowano znów pociągnąć za sznur, sznur pękł i drabina nie spadła na ziemię. Sytuacja stawała się kłopotliwa. Pencroff pienił się ze złości. Cała historia miała w sobie coś komicznego, ale Pencroff nie mógł teraz tego ocenić. Było zupełnie pewne, że prędzej czy później kolonistom uda się wejść w posiadanie swego mieszkania i wykurzyć stamtąd intruzów, ale kiedy i jak? Na to nikt nie umiał odpowiedzieć. Tak upłynęły dwie godziny, a nie pokazała się żadna małpa. Były one na pewno w mieszkaniu, gdyż trzy czy cztery razy przez szparę w oknach czy drzwiach wysunął się pysk lub łapa, na co koloniści odpowiadali strzałami. - Schowajmy się - zaproponował inżynier. - Może małpy pomyślą, żeśmy sobie poszli, i ukażą się na nowo. Spilett i Harbert niechaj się ukryją za głazami, i ognia, cokolwiek się wychyli! Rozkaz inżyniera został wykonany. Reporter i Harbert, najlepsi strzelcy kolonii, ukryli się przed okiem małp, ale nie dalej niż na odległość strzału. Nab zaś, Pencroff i Cyrus Smith wdrapali się na taras i poszli w stronę lasu, ażeby upolować jakąś zwierzynę, gdyż dawno minęła już pora posiłku, a z prowiantu, jak wiemy, nic nie pozostało. Po pół godzinie myśliwi wrócili niosąc kilka gołębi skalnych, które natychmiast jako tako upieczono. Małpy wciąż się nie pokazywały. Gedeon Spilett i Harbert przyszli także posilić się, a na czatach pod oknem pozostawiono Topa. Z jedzeniem uporano się szybko i wszyscy wrócili na stanowiska. Po dalszych dwóch godzinach sytuacja nie uległa zmianie. Małpy nie dawały znaku życia i można było pomyśleć, że już ich nie ma. Ale bardziej prawdopodobne było to, że wystraszone śmiercią towarzysza i hukiem strzałów zaszyły się w jakimś pokoju Granitowego Pałacu czy nawet w magazynie. Gdy koloniści myśleli o nagromadzonych tam skarbach, cierpliwość tak bardzo zalecana przez inżyniera zmieniała się w gwałtowną złość, a szczerze mówiąc, było się czego irytować. - To doprawdy idiotyczne - nie wytrzymał reporter. - W dodatku nie wiem, kiedy ta zabawa mogłaby się skończyć. - Trzeba jakoś wykurzyć tych nicponiów! - zawołał Pencroff. - Damy sobie z nimi radę, nawet gdyby ich było ze dwadzieścia, ale musimy dobrać się im do skóry. Do licha! Czy nie ma sposobu, żeby się do nich dostać? - Jest - powiedział inżynier, którego olśniła nagła myśl. - I to jeden? - zapytał Pencroff. - A zatem na pewno jest dobry, skoro nie ma innego. Na czym on polega? - Spróbujemy dostać się do Granitowego Pałacu przez dawny kanał - zaproponował inżynier. - Do kroćset tysięcy diabłów! Że też sam nie wpadłem na ten pomysł! - wrzasnął Pencroff. Była to istotnie jedyna możliwość dostania się do Granitowego Pałacu, aby podjąć walkę z gromadą małp i wykurzyć ją stamtąd. Co prawda wlot kanału był zamurowany ścianą ze scementowanych głazów, którą trzeba będzie zniszczyć, ale to się da odrobić. Na szczęście Cyrus Smith nie wykonał jeszcze swego projektu zatopienia wlotu wodą jeziora, gdyż wówczas musieliby stracić sporo czasu na przedostanie się tamtędy. Minęło już południe, gdy koloniści, uzbrojeni i zaopatrzeni w kilofy i oskardy, opuścili Kominy, przeszli pod oknami Granitowego Pałacu i po wydaniu rozkazu psu, żeby warował na swoim posterunku, skierowali się prawym brzegiem Rzeki Dziękczynienia do Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Nie uszli jeszcze pięćdziesięciu kroków, gdy nagle usłyszeli Zajadłe szczekanie Topa. Był to jak gdyby krzyk rozpaczy. Stanęli jak wryci. - Biegnijmy! - zawołał Pencroff. Wszyscy rzucili się pędem ze stromego brzegu. Gdy dobiegli do zakrętu, zorientowali się, że sytuacja uległa zmianie. Istotnie, małpy, ogarnięte nagłym strachem, spowodowanym jakąś niewiadomą przyczyną, starały się uciec. Dwie czy trzy skakały od jednego okna do drugiego ze zręcznością klownów cyrkowych. Nie usiłowały nawet spuścić drabiny, która ułatwiłaby im zejście, a może pod wpływem strachu zapomniały o tym sposobie ucieczki. Niebawem pięć czy sześć małp znalazło się w odległości strzału, toteż koloniści wycelowali spokojnie i dali ognia. Pozostałe, wyskakując na łeb, na szyję, pozabijały się wskutek upadku i w kilka minut później można było przypuszczać, że w Granitowym Pałacu nie ma ani jednej żywej małpy. - Hura - zawołał Pencroff - hura, hura! - Nie mów „hop” - mitygował go reporter. - Dlaczego? Przecież wszystkie są już nieżywe - odparł Pencroff. - Racja, ale to nie daje nam jeszcze możności dostania się do domu. - Chodźmy więc kanałem - zaproponował Pencroff. - Chyba tak - zgodził się inżynier. - Ale byłoby lepiej... W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi na słowa Cyrusa Smitha, drabina ześliznęła się z progu, rozwinęła i spadła na ziemię. - Do kroćset tysięcy fajek! A to dobre! - krzyknął marynarz patrząc na inżyniera. - Nawet bardzo dobre! - mruknął pod nosem inżynier rzucając się na pierwszy szczebel. - Niech pan uważa, panie Cyrusie - ostrzegł go Pencroff. - Jeżeli tam pozostał jeszcze jakiś małpiszon... - Zobaczymy - odpowiedział inżynier nie zatrzymując się. Wszyscy poszli za nim i po minucie dotarli do progu drzwi. Szukali wszędzie. Ani żywej duszy w pokojach i w magazynie, dokąd małpy zresztą nie dotarły. - To dopiero! A drabina? Któż to jest ten dżentelmen, co nam ją posłał? - dziwił się Pencroff. W tym momencie rozległ się trzask i do pokoju wbiegła duża małpa, która ukryła się w korytarzu, skąd wypłoszył ją Nab. - Ach, bandyta! - wrzasnął Pencroff. I trzymaną w ręku siekierą zamierzał już rozciąć łeb zwierzęciu, gdy inżynier powstrzymał go mówiąc: - Niech pan ją oszczędzi, Pencroff. - Mam darować życie tej pokrace? - Tak, gdyż to ona rzuciła nam drabinę! Inżynier powiedział to tak dziwnym tonem, że trudno było się zorientować, czy mówi poważnie, czy też żartuje. Wszyscy rzucili się na małpę, która broniła się bezskutecznie; obalono ją na ziemię i związano. Małpę obalono na ziemię i związano. - Uff! - odetchnął Pencroff. - A co z niej zrobimy? - Służącego - odparł Harbert. Mówiąc to chłopiec niezupełnie żartował, gdyż wiedział dobrze, jaką korzyść może przynieść to inteligentne, czwororękie stworzenie. Koloniści zbliżyli się do małpy i przyglądali się jej uważnie. Był to orangutan, a zatem małpa nie tak drapieżna jak pawian czy głupia jak makak ani tak niechlujna jak saguin czy gwałtowna jak magot. Orangutan nie ma także złych instynktów pawiana. Małpy człekokształtne posiadają wiele cech świadczących o ludzkiej niemal inteligencji. Oswojone potrafią nakrywać do stołu, sprzątać mieszkanie, czyścić ubranie i obuwie, sprawnie posługiwać się nożem, widelcem i łyżką, a nawet pić wino... nieomal tak dobrze jak najlepszy służący. Wiadomo, że Buffon miał taką małpę, która służyła u niego długo i gorliwie jak najwierniejszy kamerdyner. Małpa złapana w Granitowym Pałacu była rosła - co najmniej sześć stóp wysokości - harmonijnie zbudowana, o szerokiej klatce piersiowej, niezbyt dużej głowie - przy czym kąt twarzowy wynosił mniej więcej sześćdziesiąt pięć stopni - o czaszce zaokrąglonej, wystającym nosie, skórze pokrytej gładką sierścią, lśniącą i miękką w dotyku - słowem, doskonały okaz człekokształtnych. Oczka - nie mniejsze od oczu człowieka - błyszczały sprytem i życiem. Wargi odsłaniały lśniące, białe zęby, a mała, kręcona bródka miała orzechowy kolor. - Piękny chłopak - pochwalił go Pencroff. - Gdyby się znało jego język, można by z nim porozmawiać. - Czy pan mówi poważnie? - zapytał Nab Cyrusa Smitha. - Zostawimy go jako służącego? - Tak, Nabie - uśmiechnął się inżynier. - Myślę, że z niego będzie świetny służący - dodał Harbert. - Jest młody i jego edukacja nie nastręczy trudności; nie będziemy musieli poskramiać go siłą ani też wyrywać mu kłów, tak jak to się robi w podobnych wypadkach! Na pewno przywiąże się do ludzi, jeżeli będą dla niego dobrzy. - Na pewno będą dobrzy - zapewnił Pencroff zapomniawszy już o urazie, jaką żywił do „kawalarzy”. Potem zbliżył się do orangutana mówiąc: - No cóż, mój chłopcze! Jak się czujesz? Orangutan odpowiedział cichym mruknięciem, w którym nie czuło się zbytniej niechęci. - Chcemy należeć do kolonii? - pytał dalej marynarz. - Chcemy wstąpić na służbę do pana Cyrusa Smitha? Małpa znów mruknęła jak gdyby potakująco. - I zadowolimy się wyżywieniem zamiast pensji? Trzecie potwierdzające mruknięcie. - Rozmowa z nim jest trochę monotonna - zauważył Gedeon Spilett. - To nic - pocieszał Pencroff. - Najlepszy służący to właśnie ten, co mało mówi! I bez pensji! Słyszysz, mój chłopcze? Na początek nie damy ci pensji, ale podwoimy ją, jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni! W ten sposób kolonia wzbogaciła się o nowego członka, który miał jej oddać później niejedną przysługę. Co zaś do imienia, marynarz zaproponował nazwać orangutana na cześć innej małpy, którą kiedyś znał, Jupiterem, w skróceniu Jupem. Tak oto, bez dalszych ceregieli, imć Jup zamieszkał w Granitowym Pałacu. ROZDZIAŁ SIÓDMY Projekt do zrealizowania. Most przez Rzekę Dziękczynienia. Przekształcenie Płaskowzgórza Rozległego Widoku w wyspę. Zwodzony most. Zebrane plony. Strumyk. Mostki. Ptaszarnia. Gołębnik. Dwa onagry. Wózek z zaprzęgiem. Wycieczka do Portu Balonu. Koloniści Wyspy Lincolna odzyskali swoją siedzibę, chociaż nie musieli przedostawać się do niej dawnym kanałem przelewowym, co zaoszczędziło im pracy. Ku ich wielkiej radości, w chwili gdy już zamierzali to uczynić, gromada małp, zdjęta równie nagłym, jak niezrozumiałym strachem, uciekła z Granitowego Pałacu. Czyżby zwierzęta przeczuły, że zostaną zaatakowane z innej strony? Był to chyba jedyny sposób wytłumaczenia tego błyskawicznego odwrotu. Kilka ostatnich godzin dnia zużyto na przeniesienie do lasu i zakopanie zabitych małp; następnie koloniści musieli usunąć ślady nieporządku sprawionego przez intruzów - nieporządku, a nie zniszczenia, gdyż małpy wprawdzie poprzewracały sprzęty w pokojach, ale nic nie połamały. Nab rozpalił ogień pod kuchnią i przyrządził z zapasów domowych obfity posiłek, a wszyscy raczyli się nim z apetytem. Nie zapomnieli także o Jupie; ten z przyjemnością zajadał orzeszki pinii i kłącza, których mu nie żałowano. Pencroff rozwiązał mu ręce, ale pozostawił pęta na nogach do chwili, kiedy można będzie liczyć na to, że małpa się już poddała. Pencroff rozwiązał mu ręce. Po kolacji Cyrus Smith i jego towarzysze, siedząc przy stole, zaczęli omawiać najpilniejsze prace, jakie ich czekały. Przede wszystkim należało przerzucić most przez Rzekę Dziękczynienia, tak by stworzyć połączenie pomiędzy południową częścią wyspy a Granitowym Pałacem, a następnie trzeba było, zbudować zagrodę dla muflonów i innych zwierząt o wełnistej sierści, które zamierzali oswoić. Jak z tego widać, obydwa projekty miały na celu rozwiązanie sprawy ubrania, jako w tej chwili najważniejszej. Most miał ułatwić transport powłoki balonu, przeznaczonej na bieliznę, zagroda zaś miała dostarczyć wełny, przeznaczonej na zimowe ubrania. Zagrodę zamierzał Cyrus Smith urządzić tuż przy źródłach Czerwonego Potoku, gdzie było pod dostatkiem pastwisk, stanowiących źródło świeżej i obfitej paszy dla bydła. Droga pomiędzy płaskowzgórzem a źródłami potoku była już utorowana, a lepszy od dotychczasowego wózek ułatwiłby transport, zwłaszcza jeśliby się udało złowić jakieś zwierzę pociągowe. Nic nie stało na przeszkodzie, aby zagroda znajdowała się z dala od Granitowego Pałacu. Inaczej natomiast wyglądała sprawa ptaszarni, o którą dopominał się Nab. Istotnie ptactwo domowe powinno było znajdować się pod ręką kuchmistrza, toteż za najdogodniejsze miejsce na założenie ptaszarni uznano teren przylegający bezpośrednio do wylotu dawnego przelewu jeziora. Można było tam świetnie hodować nie tylko ptaki wodne, ale także i wszelkie inne; oswajanie dzikiego ptactwa koloniści zamierzali rozpocząć od pary kusaków złowionych podczas ostatniej wyprawy. Nazajutrz, 3 listopada, nową serię prac zapoczątkowano budową mostu; znaleźli przy niej zatrudnienie wszyscy koloniści. Wzięli piły, siekiery, dłuta oraz młoty i jako cieśle zeszli na wybrzeże. Przed wyjściem Pencroff zrobił uwagę: - Co będzie, jeżeli podczas naszej nieobecności Jupowi strzeli do głowy sprzątnąć drabinę, którą nam tak uprzejmie zrzucił wczoraj? - Trzeba ją przymocować za dolny koniec - odpowiedział Cyrus Smith. Tak też zrobiono, używając do tego celu dwóch kołków mocno wbitych w ziemię. Idąc w górę rzeki, koloniści dotarli niebawem do jej zakrętu. Tu zatrzymali się, aby zbadać, czy miejsce to jest odpowiednie do przerzucenia mostu. Orzekli, że się do tego nadaje. W istocie, od tego punktu do Portu Balonu, odkrytego wczoraj na południowym wybrzeżu, odległość wynosiła zaledwie trzy i pół mili; stąd da się bez trudu przeprowadzić do portu drogę kołową, co ułatwi komunikację pomiędzy Granitowym Pałacem a południową częścią wyspy. Przy okazji Cyrus Smith podzielił się ze swoimi towarzyszami pewnym projektem, bardzo łatwym do wykonania, a zarazem korzystnym, nad którym zastanawiał się od dłuższego czasu. Mianowicie chciał zupełnie odizolować Płaskowzgórze Rozległego Widoku, tak by się znalazło poza zasięgiem jakichkolwiek zwierząt czworonożnych czy czwororękich. W ten sposób zarówno Granitowy Pałac, jak Kominy, ptaszarnia i cała górna część płaskowzgórza, przeznaczona na zasiewy, byłyby zabezpieczone przed najściem zwierząt. Nie było nic łatwiejszego niż wykonanie tego projektu, a oto w jaki sposób inżynier zamierzał postąpić. Płaskowzgórze było już z trzech stron zabezpieczone wodą bądź w sposób naturalny, bądź doprowadzoną sztucznie. Na północnym zachodzie - przez brzegi Jeziora Granta, od miejsca dawnego przelewu wody aż do szczerby zrobionej na zachodnim krańcu dla nowego odpływu wód. Na północy - od tej szczerby aż do morza przez nowy potok, który wyżłobił sobie koryto na płaskowzgórzu powyżej i poniżej wodospadu; tutaj wystarczyłoby jedynie pogłębić łożysko potoku, aby zwierzęta nie mogły przejść. Na wschodnim krańcu - przez morze, na całej przestrzeni od ujścia nowego potoku, aż do ujścia Rzeki Dziękczynienia. Wreszcie na południu od ujścia aż po zakręt - przez Rzekę Dziękczynienia, na której miał być zbudowany most. Pozostawał więc jedynie zachodni skraj płaskowzgórza, leżący pomiędzy zakrętem rzeki a południowym kątem jeziora; na przestrzeni niespełna mili stał on otworem dla każdego przybysza. Nic jednak łatwiejszego niż przekopać szeroką i głęboką fosę, wypełnić ją wodą z jeziora, której nadmiar może się przelać drugim wodospadem do Rzeki Dziękczynienia. Oczywiście poziom wody w jeziorze znów obniży się nieco wskutek drugiego przelewu, a inżynier zdołał się już zorientować, że wydajność Czerwonego Potoku jest dostatecznie duża i pozwoli na wykonanie tego projektu. - W ten sposób - zakończył inżynier - Płaskowzgórze Rozległego Widoku stanie się prawdziwą wyspą, gdyż będzie otoczone wodą ze wszystkich stron, a z pozostałą częścią wyspy będzie się łączyło jedynie za pomocą projektowanego mostu na Rzece Dziękczynienia, dwóch mostków już przerzuconych powyżej i poniżej wodospadu i wreszcie dwóch innych, które należy dopiero zbudować: jeden prowadzący przez fosę, którą zamierzamy wykopać, a drugi na lewo od Rzeki Dziękczynienia. Otóż jeżeli te mosty i mostki dadzą się dowolnie zwodzić, Płaskowzgórze Rozległego Widoku będzie zabezpieczone przed wszelkimi niespodziankami. Ażeby towarzysze lepiej go zrozumieli; Cyrus Smith wykreślił mapę płaskowzgórza; wszyscy w lot uchwycili jego myśl i jednogłośnie wyrazili aprobatę. Pencroff, potrząsając siekierą ciesielską, zawołał: - Dalej, bierzmy się do robienia mostu! Była to najpilniejsza praca. Drzewa zostały wybrane, ścięte, oczyszczone z gałęzi, pocięte na belki, dyle i deski. Most, przytwierdzony na stałe na prawym brzegu rzeki, miał być ruchomy na lewym brzegu, tak by można go było podnieść za pomocą przeciwwagi jak niektóre mosty nad śluzami. Łatwo się domyślić, że praca była olbrzymia; pomimo zapału i energii musiała pochłonąć wiele czasu, gdyż szerokość Rzeki Dziękczynienia wynosiła około osiemdziesięciu stóp. Trzeba było w dno wbić pale, które miały utrzymać dźwigary mostu, a w tym celu należało zrobić kafar do wbijania tych pali; zamierzano zbudować most oparty na dwóch filarach, ażeby mógł wytrzymać duże ciężary. Praca była olbrzymia. Na szczęście nie brakowało ani narzędzi do obróbki drzewa, ani żelaznych części do wzmocnienia mostu. Nie brakowało też pomysłowości człowieka, doskonale znającego się na tych pracach, ani wreszcie zapału jego towarzyszy, którzy, pracując pod jego kierunkiem już siedem miesięcy, zdobyli dużą wprawę. Trzeba przyznać, że Gedeon Spilett nie należał do największych niezgrabiaszy i współzawodniczył w zręczności nawet z marynarzem, który „nigdy by się tego nie spodziewał po zwyczajnym dziennikarzu!” Nad przerzuceniem mostu przez Rzekę Dziękczynienia koloniści pracowali przez całe trzy tygodnie. Obiad jedli na miejscu, a ponieważ pogoda była wspaniała, do Granitowego Pałacu wracali dopiero na kolację. W tym okresie można było stwierdzić, że imć Jup zaaklimatyzował się całkowicie, a nawet spoufalił ze swoimi nowymi panami, na których zawsze patrzył z niesłychanym zaciekawieniem. Na razie jednak ze względu na ostrożność Pencroff nie pozostawiał mu jeszcze całkowitej swobody ruchów, gdyż - słusznie - chciał zaczekać do chwili, gdy granice płaskowzgórza staną się wskutek zaplanowanych robót nie do przebycia. Topa łączyła z Jupem jak najlepsza komitywa; zwierzęta chętnie się ze sobą bawiły, ale Jup zachowywał zawsze przy tym największą powagę. 20 listopada most był gotów. Jego ruchoma część, zrównoważona przeciwwagą, z łatwością zmieniała położenie i wystarczał nieduży wysiłek, żeby ją unieść. Odległość pomiędzy osią, na której obracała się ruchoma część mostu, a poprzeczką, stanowiącą jej oparcie, wynosiła dwadzieścia stóp, co uniemożliwiało przejście jakiemukolwiek zwierzęciu. Powstała teraz kwestia sprowadzenia powłoki balonu, gdyż koloniści chcieli jak najszybciej ulokować ją w bezpiecznym miejscu. Ale żeby ją przetransportować, trzeba było dociągnąć wózek do Portu Balonu, co z kolei stwarzało konieczność przebicia drogi w gęstych Lasach Dalekiego Zachodu. Ta praca także wymagała dłuższego czasu. Toteż Nab z Pencroffem poszli na zwiady do portu; a ponieważ stwierdzili, że „składy płótna” w grocie wcale nie ucierpiały, koloniści postanowili nie przerywać chwilowo prac związanych z zabezpieczeniem płaskowzgórza. - W ten sposób - orzekł Pencroff - urządzimy ptaszarnię w najlepszych warunkach, gdyż nie będziemy się obawiali ani odwiedzin lisów, ani napadu innych drapieżników. - Nie mówiąc o tym - dodał Nab - że będziemy mogli wykarczować płaskowzgórze i przesadzić tam rośliny dziko rosnące... - I przygotować grunt pod drugie pole! - zawołał marynarz z tryumfem. Duma jego była uzasadniona, gdyż dzięki jego staraniom pierwsze pole, na którym zasiano jedno jedyne ziarnko zboża, dało nad podziw bogaty plon. Z ziarnka wyrosło dziesięć kłosów zapowiedzianych przez inżyniera, a ponieważ każdy kłos zawierał osiemdziesiąt ziaren, kolonia była już w posiadaniu ośmiuset ziaren, i to po sześciu miesiącach, co zapowiadało dwukrotny plon w ciągu roku. Te ziarna, z których na wszelki wypadek pięćdziesiąt odłożono, koloniści mieli zasiać na nowym polu, dokładając do tego nie mniej starań niż przy oddawaniu ziemi jedynego ziarnka. Pole zostało przygotowane i otoczone mocnym częstokołem, wysokim i ostrym, prawie nie do przebycia dla zwierząt czworonożnych. Aby odstraszyć ptaki, niewyczerpany w pomysłach marynarz wykombinował piszczące wiatraczki i przeróżne strachy. Po tych przygotowaniach zasiano w równych rowkach siedemset pięćdziesiąt ziarnek; reszty powinna dokonać natura. Aby odstraszyć ptaki, marynarz wykombinował przeróżne strachy. 21 listopada Cyrus Smith zaczął szkicować plan fosy, mającej odgrodzić płaskowzgórze od zachodu, począwszy od południowego krańca jeziora Granta aż do zakrętu Rzeki Dziękczynienia. Było tu dwie do trzech stóp urodzajnej gleby, a pod spodem granit. Trzeba było zatem znów przyrządzić nitroglicerynę, która wywołała oczywiście spodziewany skutek. W ciągu niespełna piętnastu dni w twardej skale płaskowzgórza wyżłobiono fosę szeroką na dwanaście stóp i głęboką na sześć. W ten sam sposób została przebita jeszcze jedna szczerba w skalistym obramowaniu jeziora i woda rzuciła się do nowego łożyska tworząc rzeczkę nazwaną „Glicerynowym Potokiem”. Potok ten stał się dopływem Rzeki Dziękczynienia. Zgodnie z przewidywaniami inżyniera poziom wody w jeziorze obniżył się, ale bardzo nieznacznie. Wreszcie, ażeby zamknąć płaskowzgórze, poszerzono znacznie koryto strumienia na wybrzeżu i powstrzymano podwójnym częstokołem napór piasku. W połowie grudnia wszystkie te prace były ostatecznie zakończone, a Płaskowzgórze Rozległego Widoku, tworzące nieregularny pięciobok o obwodzie blisko czterech mil, zostało za pomocą pasa wody całkowicie zabezpieczone od wszelkiej napaści. W grudniu panował silny upał. Jednakże koloniści nie chcieli przerywać pracy nad wykonaniem swoich planów, a ponieważ najpilniejszą sprawą było urządzenie ptaszarni, wzięto się do tego niezwłocznie. Rzecz jasna, że z chwilą gdy płaskowzgórze zostało otoczone wodą, imć Jup zaczął korzystać z całkowitej swobody. Chodził krok w krok za kolonistami i nie zdradzał najmniejszej chęci do ucieczki. Było to zwierzę bardzo łagodne, a jednocześnie bardzo silne i niesłychanie zręczne. Gdy szło o szybkie wdrapanie się na drabinę przy Granitowym Pałacu, nikt nie mógł z nim rywalizować. Obarczano go już pewnymi pracami: przyciągał drzewo i nosił kamienie wydobyte z łożyska Glicerynowego Potoku. - Nie jest to jeszcze murarz, ale już prawie małpa! - żartował Harbert. Używając słowa „małpa” miał na myśli przezwisko, którym murarze obdarzają swoich terminatorów. W tym wypadku przezwisko było trafniejsze niż kiedykolwiek. Ptaszarnia zajęła na południowo-wschodnim brzegu jeziora teren o powierzchni dwustu jardów kwadratowych. Otoczono ją parkanem i zbudowano różne pomieszczenia dla ptaków mających tam zamieszkać. Niebawem domki z gałęzi wyposażone w odpowiednie przegródki czekały już na swoich lokatorów. Jako pierwsze znalazły tam schronienie kusaki; parka, która w krótkim czasie wysiedziała liczne stado piskląt. Do towarzystwa przybyło im niebawem z pół tuzina kaczek złowionych nad brzegiem jeziora. Niektóre z nich należały do gatunku kaczek chińskich, odznaczających się skrzydłami w kształcie wachlarza, które barwą i połyskiem upierzenia mogły rywalizować ze złocistym bażantem. W kilka dni później Harbertowi udało się złapać parę kuraków o zaokrąglonych długich ogonach - wspaniałych czubaczy; niebawem oswoiły się one całkowicie. Pelikany, zimorodki i kurki wodne same zjawiły się w ptaszarni i całe to towarzystwo, po paru kłótniach, gruchając, gdacząc i piejąc doszło wreszcie do porozumienia. Ptaszarnia zaczęła się rozmnażać w tempie otwierającym wspaniałe perspektywy zaopatrzenia kolonii w żywność. Cyrus Smith, chcąc dołożyć swoją cegiełkę do wspólnej sprawy, zbudował w rogu ptaszarni gołębnik. Umieszczono w nim około tuzina gołębi przebywających dotychczas na wysokich skałach płaskowzgórza. Ptaki te szybko przyzwyczaiły się powracać na noc do nowego mieszkania i wykazywały większe skłonności do oswojenia się niż grzywacze, które zresztą rozmnażają się tylko w stanie dzikim. Wreszcie przyszedł czas, aby zużytkować powłokę balonu. Przechowywanie jej bowiem w dotychczasowej postaci po to, by opuścić wyspę w balonie napełnionym rozgrzanym powietrzem i zaryzykować lot ponad niezmierzoną przestrzenią wodną, byłoby do pomyślenia tylko w tym wypadku, gdyby stanowiło jedyną drogę ratunku. Cyrus Smith był zbyt rozsądny, ażeby poważnie o tym myśleć. Chodziło więc o przetransportowanie powłoki do Granitowego Pałacu. Koloniści zakrzątnęli się koło swojego ciężkiego wózka, przerabiając go na bardziej zwrotny i lekki. Teraz mieli już pojazd, ale brakowało wciąż jeszcze siły pociągowej. Czyżby na wyspie nie było zwierząt mogących zastąpić konia, osła, wołu czy krowę? Oto pytanie do rozstrzygnięcia. - Doprawdy - mówił Pencroff - takie zwierzę bardzo by się nam przydało, zanim pan Cyrus nie będzie łaskaw zbudować jakiegoś wózka parowego lub też lokomotywy. Nie wątpię bowiem, że pewnego pięknego dnia będziemy mieli linię kolejową od Granitowego Pałacu do Portu Balonu z bocznicą na Górę Franklina! Poczciwy marynarz wierzył w to, co mówił, wielka jest bowiem potęga wyobraźni, szczególnie gdy dołącza się do niej wiara! Ale nie przesadzajmy. Zwykłe zwierzę pociągowe także zadowoliłoby Pencroffa, a ponieważ los miał widocznie jakąś słabość do niego, nie dał mu długo czekać. Pewnego dnia, było to 23 grudnia, usłyszano okrzyki Naba i ujadanie Topa. Koloniści zajęci pracą w Kominach przybiegli natychmiast, obawiając się jakiegoś przykrego zajścia. I cóż ujrzeli? Parę pięknych dużych zwierząt, samca i samicę, które nieopatrznie zapuściły się na płaskowzgórze wówczas, gdy mostki były opuszczone. Zwierzęta podobne były do koni, a raczej do osłów - zgrabne, bułanej maści, o białych nogach i ogonach, z czarnymi pręgami na łbach, szyjach i tułowiach. - To onagry! - zawołał Harbert. - Coś pośredniego pomiędzy zebrą a zwierzęciem zwanym „kwagga”. - A czemu nie osły? - zapytał Nab. - Dlatego, że nie mają długich uszu, a poza tym są bardziej kształtne. - Osły czy konie - wtrącił Pencroff - w każdym razie są to „motory”, jakby powiedział pan Smith, a zatem należy je schwytać. Nie płosząc zwierząt, marynarz podczołgał się w trawie aż do mostka na Glicerynowym Potoku, podniósł go i onagry znalazły się w potrzasku. A teraz należało się zastanowić, czy schwytać zwierzęta gwałtem i oswajać je przemocą? Nie! Postanowiono, że przez kilka dni pozwoli się im korzystać ze swobody na płaskowzgórzu, gdzie rosła piękna trawa. Inżynier kazał natychmiast zbudować w pobliżu ptaszarni stajenkę, w której onagry miałyby dobrą ściółkę i schronienie na noc. I tak parze wspaniałych zwierząt pozostawiono całkowitą swobodę, a koloniści unikali nawet zbliżenia się do nich, żeby ich nie spłoszyć. Jednakże kilka razy onagry, przyzwyczajone do rozległych przestrzeni i cienistych lasów, zdradzały chęć ucieczki z płaskowzgórza, które było dla nich zbyt ciasne. W takich chwilach brodziły wzdłuż pasa wody, stanowiącego zaporę nie do przebycia, ryczały donośnie, a potem przez całe godziny spoglądały tęsknie na gąszcz leśny, dokąd nie mogły już powrócić. Przez ten czas przygotowano uprząż i lejce z włókien roślinnych. W parę dni po schwytaniu onagrów nie tylko wózek był gotowy do użytku, ale czekała także prosta droga, a raczej przebity trakt w Lasach Dalekiego Zachodu od Zakrętu Rzeki Dziękczynienia do Portu Balonu. Można więc było jeździć wózkiem i pod koniec grudnia koloniści po raz pierwszy spróbowali zaprząc onagry. Pencroff tak zgrabnie chodził koło tych zwierząt, że jadły już z ręki i pozwalały się zbliżyć do siebie bez obawy, ale gdy je zaprzężono, stanęły dęba i tylko z wielkim wysiłkiem udało się je poskromić. Niebawem jednak wdrożyły się do swej nowej pracy. Onagry są mniej oporne niż zebry i w górzystych częściach Południowej Afryki często używa się ich jako siły pociągowej, a nawet aklimatyzują się w stosunkowo zimnych strefach Europy. Wszyscy koloniści z wyjątkiem Pencroffa, który prowadził za uzdę swoje zwierzęta, wdrapali się na wózek i odbyli przejażdżkę do Portu Balonu. Oczywiście wózek trząsł okropnie na prymitywnej drodze, ale dotarł bez poważniejszego wypadku do celu. Załadowano tam na niego powłokę i całe wyposażenie powietrznego statku. Tego samego wieczora wózek powrócił do Granitowego Pałacu. ROZDZIAŁ ÓSMY Bielizna. Obuwie z foczej skóry. Fabrykacja piroksyliny. Różne nasiona. Rybołówstwo. Jaja żółwie. Postępy imć Jupa. Zagroda. Polowanie na muflony. Nowe bogactwa roślinne i zwierzęce. Wspomnienia o dalekiej ojczyźnie. Pierwszy tydzień stycznia poświęcono na szycie bielizny, bardzo potrzebnej wszystkim. Znalezione w skrzyni igły migały nie tyle w delikatnych, ile mocnych palcach, toteż robota była solidna co się zowie. Nici było pod dostatkiem dzięki pomysłowi Cyrusa Smitha, żeby używać mocnej dratwy, którą pozszywane były pasy powłoki. Gedeon Spilett i Harbert z bezprzykładną cierpliwością pruli tkaninę, natomiast Pencroff wycofał się z tej pracy, gdyż wściekle go nudziła, za to kiedy przystąpiono do szycia, nikt mu nie mógł dorównać. Wiadomo przecież, że do tej czynności marynarze są szczególnie uzdolnieni. Płótno z powłoki balonu zostało po rozpruciu odtłuszczone za pomocą sody i potasu otrzymanego ze spalenia roślin, a pozbawiona lakieru tkanina bawełniana odzyskała swoją normalną miękkość i elastyczność i pod odbarwiającym działaniem powietrza i słońca stała się nieskazitelnie biała. Uszyto parę tuzinów koszul i zrobiono parę tuzinów skarpet - te ostatnie oczywiście nie sposobem dziewiarskim, lecz po prostu z płótna. Cóż to była za rozkosz dla kolonistów, gdy mogli wreszcie włożyć na siebie białą bieliznę - wprawdzie bardzo grubą, lecz któż by się tym przejmował! Sporządzono także prześcieradła, dzięki którym łóżka w Granitowym Pałacu stały się zupełnie przyzwoitymi posłaniami. Kolonisci mogli wreszcie włożyć na siebie białą bieliznę. Mniej więcej w tym samym okresie uszyto z foczej skóry obuwie, ażeby zastąpić trzewiki i buty pochodzące jeszcze z Ameryki. Nowe obuwie było długie i szerokie i wszyscy byli pewni, że nie będzie uwierało w stopy. Na początku roku 1866 dały się we znaki długotrwałe upały, lecz mimo to nie zaniechano polowań. Aguti, pekari, kapibary, kangury i inna zwierzyna żyła w lesie w wielkiej obfitości, Gedeon Spilett zaś i Harbert stali się tak dobrymi myśliwymi, że nie marnowali ani jednego naboju. Cyrus Smith stale zalecał jak największą oszczędność amunicji, a równocześnie nie zaniedbywał uzupełniania zapasu prochu i kul, gdyż znalezione w skrzyni wolał zachować na „czarną godzinę”. Czyż mógł przewidzieć, dokąd ich rzuci los, gdy pewnego dnia postanowią opuścić wyspę? Trzeba więc było przygotować się na wszelkie niespodzianki nieznanego jutra i oszczędzać amunicję, zastępując ją czymś, co można było z łatwością wyprodukować na miejscu. Jako namiastkę ołowiu, którego nie zdołał wykryć na wyspie, Cyrus Smith zastosował z nie najgorszym skutkiem łatwy do zrobienia śrut żelazny. Ponieważ żelazo jest lżejsze od ołowiu, trzeba było robić grubszy śrut, przez co mniej go wchodziło do naboju. Jednakże zręczność strzelców wyrównywała ten mankament. Jeśli zaś chodzi o proch, to inżynier, mając do dyspozycji saletrę, siarkę i węgiel, mógłby pokusić się o sfabrykowanie go; produkcja prochu wymaga jednak niesłychanej staranności i specjalnego wyposażenia, bez którego trudno uzyskać dobry gatunek. Dlatego Cyrus Smith wolał zrobić piroksylinę, czyli bawełnę strzelniczą - substancję, do której bawełna nie jest konieczna, gdyż występuje jedynie jako drzewnik, tkanka wchodząca w skład wszystkich roślin. Znajduje się on w stanie czystym nie tylko w bawełnie, ale także we włóknach lnu i konopi, w papierze, płótnie, rdzeniu czarnego bzu itd. Otóż na wyspie w pobliżu Czerwonego Potoku było dużo tych krzewów, których jagód używali koloniści jako namiastki kawy. Należało więc tylko uzbierać rdzenia czarnego bzu dla otrzymania drzewnika. Drugim składnikiem potrzebnym do produkcji piroksyliny jest kwas azotowy dymiący. Otóż mając do dyspozycji kwas siarkowy Cyrus Smith mógł z łatwością uzyskać kwas azotowy przez zadziałanie na saletrę, a tej dostarczyła mu przyroda. Postanowił więc produkować i używać piroksyliny, pomimo że zdawał sobie sprawę z jej poważnych niedogodności, polegających na nierównomiernym działaniu, na wielkiej łatwości zapłonu - piroksylina bowiem zapala się już przy temperaturze stu siedemdziesięciu stopni, a nie dwustu czterdziestu - i wreszcie na zbyt szybkim spalaniu, co grozi zniszczeniem broni. Piroksylina ma jednak i duże zalety, a więc nie psuje się pod wpływem wilgoci, nie zanieczyszcza lufy, a jej siła wybuchowa jest czterokrotnie większa niż siła wybuchowa zwykłego prochu. Ażeby otrzymać piroksylinę, wystarczy przez kwadrans moczyć drzewnik w dymiącym kwasie azotowym, następnie wypłukać go w wodzie bieżącej i wysuszyć. Jak widać, sposób jej otrzymywania jest bardzo łatwy. Cyrus Smith miał jednak do dyspozycji tylko zwykły kwas azotowy, a nie kwas dymiący, który w zetknięciu z wilgotnym powietrzem wydziela białą parę. Zastępując go zwykłym kwasem, zmieszanym w stosunku trzy do pięciu ze stężonym kwasem siarkowym, można uzyskać ten sam wynik; właśnie w ten sposób inżynier postąpił. Niebawem myśliwi z Wyspy Lincolna mieli doskonale zrobioną piroksylinę, a używając jej z umiarem, osiągali świetne wyniki łowów. Mniej więcej w tym czasie koloniści wykarczowali trzy akry* [przyp.: Akr równa się 0.4046 hektara.] ziemi na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, pozostawiając resztę na pastwisko dla onagrów. Kilkakrotnie podejmowali wyprawy do Lasów Złotki i Dalekiego Zachodu, przynosząc stamtąd mnóstwo dziko rosnących warzyw: szpinak, rzeżuchę, chrzan, rzepę. Przez umiejętną hodowlę zamierzali przeobrazić je w rośliny uprawne, co znakomicie wpłynęłoby na złagodzenie nadmiaru białka w ich dotychczasowym pożywieniu. Przywieziono także duże ilości węgla i drzewa. Każda wyprawa służyła równocześnie do polepszenia dróg, które powoli ubijały się pod kołami wózka. Królikarnia nie przestawała dostarczać swojego kontyngentu do spiżarni Granitowego Pałacu. Ponieważ znajdowała się po drugiej stronie Glicerynowego Potoku, króliki nie mogły odwiedzać płaskowzgórza ani niszczyć nowej plantacji. Ławica ostryg, znajdująca się wśród głazów na plaży, dostarczała codziennie świeżych, wspaniałych mięczaków. Ponadto rybołówstwo na jeziorze i Rzece Dziękczynienia zaczęło także dawać znakomite wyniki, gdyż Pencroff zastosował wędki głębinowe, zaopatrzone w żelazne haczyki, na które łapały się często piękne pstrągi i inne nadzwyczaj smaczne ryby o srebrzystych bokach, usianych żółtawymi plamkami. Toteż Nab, mający w swej pieczy sprawy kulinarne, mógł przyjemnie urozmaicać skład każdego posiłku. W jadłospisie kolonistów brakowało tylko chleba i wszyscy odczuwali ten brak w sposób dość przykry. Urządzano także polowania na żółwie morskie, odwiedzające plażę na Przylądku Szczęki. W tym miejscu wybrzeże było po prostu najeżone małymi wypukłościami, w których mieściły się idealnie kuliste jaja żółwie o twardej, białej skorupie. Białko ich ma tę właściwość, że się nie ścina tak jak białko jaj ptasich. Trud „wysiadywania” tych jaj bierze na siebie słońce. Jaj było mnóstwo, gdyż jeden żółw może znieść do dwustu pięćdziesięciu rocznie. - Prawdziwe pole jajowe - zauważył Gedeon Spilett. - Nie pozostaje nic innego do roboty, tylko zebrać plon. Koloniści nie poprzestawali na jajach, lecz przystąpili także do polowania na ich wytwórców, co pozwoliło w rezultacie przynieść do Granitowego Pałacu tuzin żółwi, bardzo cennych jako pożywienie. Rosół z żółwia, zaprawiony ziołami aromatycznymi z dodatkiem roślin zastępujących włoszczyznę, ściągał zasłużone pochwały na kuchmistrza Naba. Należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną szczęśliwą okoliczność, która pozwoliła powiększyć zapasy zimowe. Do Rzeki Dziękczynienia wtargnęły łososie i popłynęły parę mil pod prąd. Był to okres, kiedy samice, szukając dogodnego miejsca do tarła, wyprzedzają samców i posuwają się z wielkim hałasem w górę rzeki. Przeszło tysiąc łososi, długości około dwóch i pół stopy, wtłoczyło się do rzeki i teraz wystarczyło założyć przegrody, ażeby je schwytać. W ten sposób złowiono kilkaset sztuk i nasolono, aby mieć zapas na zimę, kiedy lód skuje rzeki i nie pozwoli na łowienie ryb. W tym czasie mądra małpa Jup zaczęła pobierać naukę usługiwania ludziom. Ubrano ją w kubrak, krótkie spodenki z białego płótna i fartuch z kieszeniami, z których Jup był niezmiernie dumny i nikomu nie pozwalał wsadzać do nich ręki. Zręczny orangutan został doskonale wytresowany przez Naba i tak go słuchał, jak gdyby rozumiał, co Murzyn do niego mówi. Jup szczerze przywiązał się do Naba, a ten odpłacał mu wzajemną sympatią. Gdy Jup nie musiał nosić drew albo nie wdrapywał się na czubek jakiegoś drzewa, wówczas przeważnie spędzał cały swój czas w kuchni, usiłując naśladować Naba we wszystkich jego czynnościach. Nauczyciel wykazywał niesłychaną cierpliwość, a nawet gorliwość w kształceniu swego ucznia, ten zaś - niezwykły spryt, toteż korzystał w całej pełni z lekcji. Jup przeważnie spędzał cały swój czas w kuchni. Można sobie wyobrazić, jaką uciechę sprawił Jup któregoś dnia zebranym przy stole kolonistom, gdy z serwetką przewieszoną przez ramię zaczął podawać do stołu! Była to dla nich prawdziwa niespodzianka. Zręczny i uważny Jup doskonale wywiązywał się ze swoich obowiązków, zmieniając talerze, przynosząc półmiski i nalewając napój do kubków; robił to wszystko z niezmąconą powagą, która serdecznie ubawiła wszystkich, Pencroffa zaś wprawiła w istny zachwyt. - Jup, proszę zupy! - Jup, proszę trochę aguti! - Jup, proszę talerz! - Brawo, Jup! Poczciwy Jup! Nic innego nie było słychać, a Jup nie tracąc nigdy rezonu spełniał wszystkie życzenia, czuwał uważnie nad kolonistami, a gdy Pencroff powtórzył swój żart, mówiąc: - Stanowczo, Jup, trzeba będzie ci podwoić pensję - orangutan tylko pokiwał mądrym łbem. Oczywiście, orangutan w tym czasie już się całkowicie zadomowił w Granitowym Pałacu i często towarzyszył ludziom do lasu, nigdy nie zdradzając chęci ucieczki. Trzeba było widzieć, jak zabawnie kroczył niosąc na ramieniu zamiast strzelby kij otrzymany w prezencie od Pencroffa. Gdy koloniści chcieli zerwać jakiś owoc rosnący na czubku drzewa, orangutan już tam był. Gdy koło wózka wpadało w jakąś dziurę, silny Jup jednym ruchem ramienia wyciągał wózek na dobrą drogę. - Jaki z niego zuch! - często zdumiewał się Pencroff. - Gdyby tak był złośliwy, jak jest poczciwy, nie można by było z nim wytrzymać. Dopiero w końcu stycznia koloniści wzięli się do wielkich robót w środkowej części wyspy. Postanowiono urządzić w pobliżu źródeł Czerwonego Potoku, u stóp Góry Franklina, zagrodę dla zwierząt przeżuwających, gdyż nie można było hodować ich zbyt blisko Granitowego Pałacu. Chodziło przede wszystkim o muflony, które miały dostarczyć wełny przeznaczonej na uszycie zimowych ubrań. Każdego ranka bądź cała kolonia w komplecie, bądź też Cyrus Smith, Harbert i Pencroff udawali się. do źródeł potoku; dzięki onagrom była to pięciomilowa przejażdżka pod sklepieniem zieleni nowo utorowaną drogą, nazwaną „Drogą do Zagrody”. Na południowym stoku góry wybrano duży teren; była to łąka, gdzie rosły kępy drzew, położona u stóp zbocza zamykającego ją z jednej strony. Z tego zbocza spływał na ukos maleńki strumyczek i wpadał do Czerwonego Potoku. Łąkę porastała soczysta trawa, a rzadko rozsiane drzewa nie tamowały przewiewu. Wystarczyło zatem otoczyć tę łąkę półkolistym częstokołem wspierającym się dwoma końcami o zbocze i tak wysokim, ażeby nawet najzręczniejsze zwierzęta nie mogły go przeskoczyć. W takim corralu zmieści się równocześnie nie tylko blisko setka rogacizny - muflonów czy dzikich kozic - ale także małe, które przyjdą tutaj na świat. Inżynier wytyczył obwód zagrody i można było przystąpić do ścinania drzew potrzebnych na palisadę. Ponieważ już przedtem, przy torowaniu drogi, wycięto wiele drzew, wystarczyło je tylko zwieźć na łąkę; dostarczyły one blisko setki pali, które wkopano głęboko w ziemię. W przedniej części palisady zrobiono szerokie przejście zamykane na dwuskrzydłowe wrota, zbite z tęgich dyli, wzmocnionych na zewnątrz poprzeczkami. Na stawianie corralu koloniści zużyli przeszło trzy tygodnie, gdyż oprócz palisady Cyrus Smith postanowił zbudować obszerne szopy z desek, gdzie zwierzęta mogłyby znaleźć schronienie. Zresztą wszystkie te roboty musiały być wykonane bardzo solidnie, gdyż muflony są niezwykle silne i należało spodziewać się, że będą walczyły o wolność. Pale ostro zakończone i opalone u góry wzmocniono za pomocą poprzeczek przymocowanych sworzniami i podstemplowano tu i ówdzie, co wzmacniało cały częstokół. Gdy corral na pastwiskach u stóp Góry Franklina, gdzie miały przebywać zwierzęta przeżuwające, był gotowy, należało zorganizować wielką nagonkę. Obławę, w której wzięli udział wszyscy koloniści, zrobiono 7 lutego, w piękny letni dzień. Dwa ujeżdżone już onagry posłużyły Gedeonowi Spilettowi i Harbertowi za wierzchowce; oddały one kolonistom nieocenione usługi. Cały manewr polegał na tym, żeby zacieśniając stopniowo koło nagonki zapędzić do corralu muflony i kozice. Cyrus Smith, Pencroff, Nab i Jup zajęli stanowiska w różnych częściach lasu, a dwaj jeźdźcy i Top kłusowali w promieniu pół mili wokół zagrody. W tej części wyspy muflonów było mnóstwo. Piękne te zwierzęta wielkości daniela, o rogach potężniejszych niż rogi barana, o runie szarawego koloru, bardzo przypominały argale. Pełen znoju był ten dzień poświęcony na polowanie. Ileż to się wszyscy musieli nabiegać, najeździć i nakrzyczeć! Z blisko setki otoczonych muflonów prawie dwie trzecie zdołały umknąć. Ale w rezultacie udało się pognać w stronę corralu około trzydziestu muflonów i ze dwanaście kozic; rozwarta brama zdawała się otwierać drogę na swobodę, toteż zwierzęta runęły do zagrody, gdzie je natychmiast zamknięto. Ogólnie biorąc, wyniki nagonki były zadowalające i koloniści nie mogli się uskarżać. Wśród muflonów przeważały ciężarne samice. Było zatem pewne, że stado będzie się rozmnażać i że w niedługim czasie nie zabraknie ani wełny, ani skór. Wieczorem koloniści wrócili do Granitowego Pałacu ledwo stojąc na nogach ze zmęczenia. Jednak nazajutrz nie wytrzymali i powrócili obejrzeć corral. Uwięzione zwierzęta, rzecz jasna, próbowały już obalić palisadę, ale ponieważ próby ich spełzły na niczym, musiały w końcu pogodzić się z losem. Przez cały luty nie zaszło na wyspie nic godnego uwagi. Koloniści systematycznie wypełniali swoje codzienne obowiązki, naprawiali drogę do Portu Balonu i do zagrody, a równocześnie zaczęli budować od zagrody w stronę zachodniego wybrzeża trzecią drogę. Nie zbadaną częścią wyspy pozostawały nadal nieprzebyte lasy pokrywające Półwysep Serpentyny, gdzie się gnieździły dzikie zwierzęta; Gedeon Spilett zamierzał uwolnić od nich kolonię. Przed nastaniem chłodów zatroszczono się także o plantację dzikich roślin, przesadzonych z lasu na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Z każdej wycieczki Harbert przynosił różne pożyteczne rośliny. Raz były to okazy z gatunku cykorii, z której ziarn można wytłoczyć doskonały olej; kiedy indziej znów był to zwykły szczaw o właściwościach przeciwszkorbutowych; to znów kilka cennych bulw z dawien dawna hodowanych w Ameryce Południowej, a mianowicie ziemniaków; dzisiaj mamy ich już ponad dwieście odmian. Dobrze utrzymany warzywnik, podlewany i zabezpieczony przed ptactwem, został podzielony na grządki; rosła tu sałata, ziemniaki, szczaw, rzodkiew, chrzan i inne warzywa. Ziemia na płaskowzgórzu była bardzo żyzna, toteż można było liczyć na obfite zbiory. Nie brakowało kolonistom także przeróżnych napojów i - pod warunkiem, że nikt nie zażąda wina - nawet najbardziej wybredni mogli znaleźć coś odpowiadającego ich gustowi. Raczyli się herbatą „Oswego” z podwójnej monardy i sfermentowanym płynem z korzeni smokowca, a Cyrus Smith produkował nawet prawdziwe piwo; robił je z młodych pędów jodły „abies nigra”, które po przegotowaniu poddawał fermentacji, dzięki czemu otrzymywał nie tylko smaczny, ale i wyjątkowo zdrowy napój, nazywany przez Amerykanów „springbeer”, czyli piwo jodłowe. Pod koniec lata ptaszarnia wzbogaciła się o piękną parę dropi należących do gatunku „hubara”, odznaczających się jak gdyby płaszczykiem z piór; przybyły także płaskonosy, których dzioby poszerzone są z każdej strony przez błoniaste wyrostki, oraz wspaniałe koguty o czarnych grzebieniach, czarnych koralach i czarnej skórze, przypominające koguty z Mozambiku. Ptaki dumnie spacerowały nad brzegami jeziora. Tak więc wszystko rozwijało się pomyślnie dzięki pracy dzielnych i mądrych ludzi. Opatrzność miała ich w swojej opiece, ale, wierni starej zasadzie, starali się radzić sobie sami, nie czekając, aż Niebo przyjdzie im z pomocą. Po upalnych dniach, gdy wszystkie prace były ukończone i gdy zrywał się wiaterek od morza, lubili siadywać wieczorem na skraju Płaskowzgórza Rozległego Widoku, w altanie okrytej pnącymi roślinami, skleconej przez Naba. Tutaj rozmawiali, pouczali się wzajemnie, snuli plany na przyszłość, a jowialny i prosty dowcip marynarza pobudzał stale do śmiechu całe towarzystwo, w którym zawsze panowała idealna harmonia. Rozmawiali także o ojczyźnie, o wielkiej, kochanej Ameryce. Jakie były losy wojny secesyjnej? Zapewne musiała się już skończyć. Prawdopodobnie Richmond szybko dostał się w ręce generała Granta. Owładnięcie stolicą konfederatów musiało być ostatnim aktem tej walki. Teraz na pewno już Północ odniosła zwycięstwo broniąc słusznej sprawy. Ach, z jakąż radością mieszkańcy Wyspy Lincolna powitaliby gazetę! Przecież wszelka łączność pomiędzy nimi a resztą świata urwała się przed jedenastoma miesiącami i niebawem, 24 marca, będą obchodzić rocznicę dnia, kiedy balon wyrzucił ich na nieznany brzeg. Wtedy byli tylko rozbitkami, którzy nie wiedzieli, czy zdołają wywalczyć sobie możliwość nędznej egzystencji. A teraz, dzięki wiedzy swego przywódcy i dzięki swoim własnym zdolnościom, byli prawdziwymi kolonistami, zaopatrzonymi w broń, narzędzia, przyrządy, umiejącymi podporządkować swoim potrzebom zwierzęta, roślinność i bogactwa mineralne wyspy - te trzy podstawowe elementy królestwa przyrody. Tak, często rozmawiali o tym wszystkim i planowali wiele rzeczy na przyszłość. Cyrus Smith, jak zwykle małomówny, najczęściej słuchał swoich towarzyszy nie zabierając głosu. Niekiedy uśmiechał się słysząc uwagi Harberta czy jakiś koncept Pencroffa, ale zawsze i wszędzie nurtowała go uporczywa myśl o niepojętych wydarzeniach, o tej dziwnej zagadce, której tajemnicy nie umiał jeszcze rozwiązać. ROZDZIAŁ DZIEWlĄTY Zmiana pogody. Winda hydrauliczna. Fabrykacja szkła okiennego i wyrobów szklanych. Drzewo chlebowe. Częste wizyty w zagrodzie. Powiększenie się stada. Pytanie reportera. Dokładne współrzędne Wyspy Lincolna. Propozycja Pencroffa. Zmiana pogody nastąpiła w pierwszym tygodniu marca. Na początku miesiąca, podczas pełni księżyca, panował niesłychany upał. Wyczuwało się, że atmosfera jest naładowana elektrycznością i należało się obawiać, że nastąpi dłuższy czy krótszy okres burz. Istotnie, 2 marca rozległy się niezwykle silne grzmoty. Wiatr dął ze wschodu, a grad stukał o fasadę Granitowego Pałacu jak kule karabinowe. Trzeba było szczelnie zamknąć drzwi i okiennice, gdyż inaczej pokoje zostałyby zalane wodą. Na widok kulek gradu, osiągających niekiedy wielkość gołębiego jaja, Pencroffa ogarnął wielki niepokój: zasiewy zboża były w niebezpieczeństwie. Marynarz pobiegł niezwłocznie na pole, gdzie kłoski zaczynały już unosić małe, zielone główki, i osłonił je starannie wielkim kawałem płótna. Sam został przy tym nieomal ukamienowany gradem, ale nie narzekał. Marynarz pobiegł niezwłocznie na pole. Słota trwała tydzień. Przez cały czas słychać było gdzieś w górze huk grzmotów. Nawet w przerwach pomiędzy burzami dobiegały z daleka, jakby spoza horyzontu, głuche pomruki, po czym burza szalała ze zdwojoną wściekłością. Niebo ciągle przecinały błyskawice, a piorun kilkakrotnie uderzył w drzewa na wyspie, między innymi w wysoką sosnę, rosnącą w pobliżu jeziora, na samym skraju lasu. Dwa czy trzy razy piorun trafił w plażę, roztapiając piasek i przemieniając go w szklistą masę. Znajdując potem te bryłki inżynier wpadł na pomysł, żeby zaopatrzyć okna w mocne i grube szyby, nie lękające się ani wiatru, ani deszczu, ani gradu. Nie mając specjalnie pilnych prac w terenie, koloniści korzystali z niepogody, ażeby udoskonalić i uzupełnić wyposażenie Granitowego Pałacu. Inżynier zainstalował prymitywną tokarkę, dzięki czemu mógł wytoczyć przybory toaletowe i kuchenne, a przede wszystkim guziki, których brak dawał się szczególnie we znaki. Zrobiono stojak na broń, utrzymywaną zawsze z niezwykłą starannością. Wykonane przez kolonistów etażerki i szafy były. bez zarzutu. Piłowano, heblowano, szlifowano i toczono. Przez cały czas niepogody słychać było tylko zgrzyt narzędzi i warkot tokarki; wtórowały jej głuche pomruki burzy. Koloniści nie zapomnieli także o Jupie, który mieszkał w osobnym „pokoju” przy głównym magazynie; w izdebce tej znajdowała się skrzynia napełniona zawsze świeżą ściółką, co w zupełności małpie odpowiadało. - Ten poczciwy Jup nie ma o nic pretensji, nigdy nie odpowie niegrzecznie - często powtarzał Pencroff. - Cóż to za wspaniały służący, Nabie! - To mój uczeń - odpowiadał Nab - a niebawem dorówna nauczycielowi. - Przewyższy go na pewno - śmiał się marynarz - gdyż ma tę przewagę, że nie mówi, a ty mówisz. Jup znał już doskonale swoje obowiązki służącego. Trzepał ubrania, obracał rożen, zamiatał w pokojach, podawał do stołu, układał drzewo i - co wprawiało w zachwyt Pencroffa - nigdy nie kładł się spać, zanim nie otulił pościelą leżącego w łóżku marynarza. Zdrowie wszystkich członków kolonii, dwunożnych i dwurękich, czworonożnych i czwororękich, nie pozostawiało nic do życzenia. Przebywając na świeżym powietrzu w dobrym klimacie strefy umiarkowanej, pracując i głową, i rękami, zapomnieli w ogóle o istnieniu chorób. Rzeczywiście wszyscy czuli się znakomicie, Harbert urósł przez ten rok o dwa cale. Twarz jego kształtowała się, stawała się bardziej męska i wszystko zapowiadało, że wyrośnie z niego wspaniały mężczyzna, zarówno pod względem fizycznym, jak i moralnym. Chłopak wykorzystywał każdą wolną od pracy chwilę na czytanie książek znalezionych w skrzyni, a po zajęciach praktycznych, przypadających na niego, tak jak i na pozostałych towarzyszy, znajdował w osobie inżyniera, jeśli chodzi o nauki ścisłe, a w osobie reportera, jeśli chodzi o języki, nauczycieli, którzy z przyjemnością uzupełniali jego wykształcenie. Inżynier dążył do tego, aby przekazać chłopcu całą swoją wiedzę oraz uczyć go zarówno przykładem, jak i słowem, Harbert zaś w pełni korzystał z nauk swojego profesora. „Gdy umrę - myślał Cyrus Smith - on mnie zastąpi!” Burze przeminęły około 9 marca, niebo jednak pozostało zachmurzone przez cały ten ostatni miesiąc lata. Atmosfera silnie zakłócona wyładowaniami elektrycznymi nie odzyskała swojej czystości, toteż prawie stale padały deszcze i utrzymywały się mgły, z wyjątkiem trzech czy czterech pogodnych dni, kiedy można było wyruszyć na dalsze wyprawy. W tym czasie samica onagra wydała na świat źrebię tej samej płci co matka, z czego wszyscy bardzo się cieszyli. W zagrodzie także nastąpiło powiększenie się stada muflonów - w szopach beczało już kilka jagniąt ku wielkiej radości Naba i Harberta, gdyż każdy z nich miał wśród noworodków swoich ulubieńców. Próbowano także oswoić pekari, co udało się całkowicie. W pobliżu ptaszarni zbudowano chlew i niebawem było w nim już kilka małych świnek nabierających ogłady, to znaczy tuczących się dzięki staraniom Naba. Imć Jup, obarczony obowiązkiem przynoszenia im codziennie posiłków, pomyj i odpadków kuchennych, wywiązywał się sumiennie ze swojego zadania. Zdarzało się niekiedy, że zabawiał się kosztem swoich małych wychowanków i ciągnął je za ogon, ale robił to nie przez złośliwość, lecz przez figle, gdyż małe, zakręcone ogonki cieszyły go jak zabawka, a przecież z usposobienia podobny był do dziecka. Któregoś z tych marcowych dni Pencroff w rozmowie z inżynierem przypomniał mu obietnice, której Cyrus Smith dotychczas nie miał czasu spełnić. - Mówił mi pan kiedyś, panie Cyrusie, o urządzeniu, które pozwoli skasować te długie drabiny wiodące do Granitowego Pałacu. Czy nie zastanawiał się pan nad założeniem czegoś takiego? - Ma pan na myśli windę? - spytał Cyrus Smith. - Nazwijmy to windą, jeżeli pan chce - zgodził się marynarz. - Nazwa nie gra roli, aby tylko machina bez fatygi wciągała nas do mieszkania. - Nic łatwiejszego, Pencroff, ale czy to jest potrzebne? - Oczywiście, panie Cyrusie. Mamy teraz wszystko, co jest nam niezbędne, pomyślmy więc trochę o komforcie. Dla ludzi ta winda będzie luksusem, ale dla ciężarów jest konieczna. Doprawdy z ciężkim ładunkiem nie jest zbyt wygodnie włazić po długiej drabinie. - A zatem, Pencroff, spróbujemy spełnić pana życzenie - powiedział Cyrus Smith, - Ale przecież nie ma pan odpowiedniej maszyny. - To ją zrobimy. - Parową? - Nie, wodną. Istotnie, ażeby uruchomić takie urządzenie, inżynier miał do dyspozycji siłę naturalną, którą mógł wykorzystać bez wielkiego trudu. W tym celu wystarczyło zwiększyć wydajność maleńkiego strumienia, dostarczającego wodę z jeziora do Granitowego Pałacu. W górnym otworze dawnego przelewu powiększono wylot zrobiony wśród kamieni i traw, dzięki czemu uzyskano w głębi korytarza dość silny wodospad, którego nadmiar wód uchodził przez wewnętrzną studnię. Pod wodospadem inżynier zainstalował walec z łopatkami, połączony na zewnątrz z kołem, na które była nawinięta mocna lina, wciągająca klatkę windy. Za pomocą długiego sznura, opadającego aż do ziemi, włączało się albo wyłączało motor hydrauliczny i w ten sposób można było dojechać windą aż pod drzwi Granitowego Pałacu. 17 marca ku wielkiej radości mieszkańców Granitowego Pałacu winda została uruchomiona. Od tej chwili wszystkie ciężkie przedmioty, jak drzewo, węgiel, żywność, oraz sami koloniści wjeżdżali w ten prosty sposób, zastępujący całkowicie drabinę, o której nikt już nie wspominał. Najbardziej zachwycony tym ulepszeniem był Top; nie miał on bowiem i nie mógł mieć talentu Jupa do wdrapywania się po drabinie i bardzo często odbywał drogę do Granitowego Pałacu na plecach Naba, a nawet małpy. W tym okresie Cyrus Smith przeprowadził także próby fabrykacji szkła, przy czym musiał dostosować dawny piec garncarski do nowych celów. Było to bardzo trudne, ale wreszcie po kilku nieudanych próbach inżynier zmontował warsztat szklarski, a Gedeon Spilett i Harbert, wierni pomocnicy inżyniera, nie wychodzili stamtąd przez kilka dni. Surowce wchodzące w skład szkła - to jedynie piasek, kreda i soda (węglan tub siarczan sodu). Otóż piasku dostarczyło wybrzeże, kredy - wapno, sody - rośliny morskie, kwasu siarkowego - piryty, ziemia zaś dała węgiel, który był niezbędny, aby ogrzać piec do właściwej temperatury. Cyrus Smith miał zatem wszystko, czego potrzeba do produkcji. Przedmiotem, który nastręczył najwięcej trudności, była „piszczel szklarska”, czyli rurka żelazna długości pięciu do sześciu stóp, służąca do nabierania jednym końcem płynnej substancji. Pencroffowi udało się zrobić tę piszczel z długiego i cienkiego paska żelaza zwiniętego na kształt lufy strzelby. 28 marca piec został silnie rozgrzany. Masa, umieszczona w tyglach z glinki ogniotrwałej, składała się ze stu części piasku, trzydziestu pięciu - kredy, czterdziestu - siarczanu sodu z dodatkiem dwóch lub trzech części sproszkowanego węgla. Gdy temperatura pieca doprowadziła mieszankę do stanu płynnego, a raczej gdy powstała ciągnąca się masa, Cyrus Smith zaczerpnął dolnym końcem piszczeli odrobinę tej masy i zaczął obracać ją we wszystkie strony na uprzednio przygotowanej płytce metalowej w taki sposób, by dmuchając jednocześnie w górny koniec nadać masie odpowiedni kształt; następnie inżynier oddał piszczel Harbertowi, każąc mu dalej dmuchać. - Tak jak się puszcza bańki mydlane? - zapytał chłopiec. - Tak samo - odpowiedział inżynier. Harbert, nadymając policzki, z takim zapałem dmuchał w piszczel, nie przestając jednocześnie nią obracać, że masa szklana zaczęła pęcznieć. Wówczas przez zanurzenie nałożono jeszcze trochę płynnej masy na piszczel i powstała bańka o średnicy jednej stopy. Cyrus Smith wziął piszczel z rąk Harberta i nadał jej ruch wahadłowy, dzięki czemu elastyczna jeszcze bańka wydłużyła się, przybierając kształt walcowaty. W rezultacie wydmuchiwanie dało szklany walec półokrągło zakończony z obydwu stron, którego końce z łatwością odcięto za pomocą stalowego ostrza, zmoczonego w zimnej wodzie; następnie w ten sam sposób walec został przecięty wzdłuż, ponownie podgrzany dla uzyskania elastyczności, rozciągnięty na płytce i wyrównany drewnianym wałkiem. Pierwsza szyba była zatem wyprodukowana, a teraz pozostało tylko powtórzyć ten zabieg, ażeby uzyskać pięćdziesiąt szyb. Niebawem okna Granitowego Pałacu pyszniły się matowymi taflami szkła, wprawdzie niezbyt przezroczystego, lecz przepuszczającego dostateczną ilość światła. Zrobienie szklanek i butelek było już fraszką. Zresztą przyjmowano je bez grymasów tak, jak schodziły z piszczeli. Pencroff chciał także mieć zaszczyt dmuchania w piszczel, gdyż sprawiało mu to niekłamaną radość, ale dmuchał tak mocno, że przedmioty jego fabrykacji przybierały najzabawniejsze kształty. Przedmioty przybierały najzabawniejsze kształty. Podczas jednej z podjętych w tym okresie wypraw odkryto nowy gatunek drzewa, dzięki czemu wzbogaciły się zasoby spiżarni kolonistów. Któregoś dnia podczas polowania Cyrus Smith z Harbertem zapuścili się w głąb Lasów Dalekiego Zachodu, na lewym brzegu Rzeki Dziękczynienia; chłopiec jak zwykle zadawał tysiące pytań inżynierowi, a ten odpowiadał mu z wielką gotowością. Ale z polowaniem jest tak samo jak z każdą inną pracą; jeżeli nie wkłada się w nie zapału, to i wyniki są znikome. Ponieważ Cyrus Smith nie był myśliwym, Harbert zaś zajmował go rozmową o chemii i fizyce, tego dnia wiele kangurów, kapibar i aguti przemknęło obok nich w odległości strzału, a strzelba Harberta nie wyrządziła im krzywdy. Było już dość późno i wyglądało na to, że wyprawa nie przyniesie żadnej zdobyczy, gdy nagle Harbert zawołał z radością: - Ach! Widzi pan to drzewo, panie Cyrusie! I wskazał na drzewo, a raczej na drzewko, które miało pień pokryty łuskowatą korą i liście poprzecinane równoległymi żyłkami. - Cóż to za drzewo tak podobne do małej palmy? - zapytał Cyrus Smith. - To jest „cycas revoluta”, widziałem rysunek w naszej encyklopedii przyrodniczej. - Ależ drzewko to nie ma żadnych owoców. - Słusznie, panie Cyrusie - odpowiedział Harbert. - Za to w jego pniu znajduje się mąka, której natura dostarcza od razu w stanie zmielonym. - Czyżby to było drzewo chlebowe? - Tak jest. - Zrobiłeś, moje dziecko, cenne odkrycie: pozwoli ono nam spokojnie czekać na nasze zboże. A zatem do roboty i dałby Bóg, by twoje przypuszczenie okazało się trafne. Harbert się nie omylił. Rozłupany pień drzewka zawierał mączysty miąższ, przerośnięty zdrewniałymi włóknami i poprzedzielany takimi samymi koncentrycznymi pierścieniami. Mączka była zmieszana z substancją klejową o przykrym smaku, którą z łatwością można było usunąć przez wyciskanie; pozostałość stanowi tak wysokogatunkową i tak niezwykle pożywną mąkę, że niegdyś prawa japońskie zabraniały jej eksportu. Cyrus Smith i Harbert zbadali dokładnie tę część Lasów Dalekiego Zachodu, gdzie rosły drzewa chlebowe, oznakowali drogę wiodącą do nich i po powrocie do Granitowego Pałacu podzielili się nowiną z towarzyszami. Nazajutrz koloniści udali się na „żniwa”, a Pencroff, coraz bardziej oczarowany wyspą, zagadnął inżyniera: - Jak pan myśli, panie Cyrusie, czy są specjalne wyspy dla rozbitków? - Co pan chce przez to powiedzieć? - Że są chyba wyspy stworzone po to, żeby można było się przy nich przyzwoicie rozbić i gdzie biedacy nie zginą z głosu. - To możliwe - uśmiechnął się inżynier. - Nie tylko możliwe, ale pewne, proszę pana - upierał się Pencroff - i właśnie Wyspa Lincolna jest jedną z takich. Do Granitowego Pałacu przyniesiono duży zbiór drzewa chlebowego. Inżynier urządził prasę, ażeby odciągnąć klejowaty sok zanieczyszczający miąższ, i otrzymał sporą ilość mąki, która w zręcznych rękach Naba szybko przekształciła się w ciastka i budynie. Wprawdzie nie były to jeszcze pszenne bułki, ale coś już bardzo do nich zbliżonego. W tym czasie samica onagra, kozy i owce z zagrody dawały codziennie tyle mleka, ile go kolonia potrzebowała. Toteż wózek, a właściwie lekka bryczka, która go zastąpiła, odbywała częste kursy do zagrody; gdy kolej wypadała na Pencroffa, zabierał ze sobą Jupa i pozwalał mu powozić, a małpa, trzaskając z bicza, z właściwym sobie sprytem wywiązywała się z tego znakomicie. Jak widzimy, zarówno w Granitowym Pałacu, jak i w zagrodzie wszystko szło doskonale. I doprawdy koloniści nie mieli się na co uskarżać z wyjątkiem tego, że znajdowali się z dala od ojczyzny. Tak się już wdrożyli w to życie i przyzwyczaili do wyspy, że gdyby musieli opuścić ten gościnny skrawek ziemi, uczyniliby to z żalem. A jednak miłość ojczyzny jest tak głęboko zakorzeniona w sercu ludzkim, że gdyby znienacka w pobliżu wyspy ukazał się jakiś statek, koloniści niewątpliwie przywołaliby go znakami i odjechali!... Na razie wiedli szczęśliwy żywot i raczej obawiali się, niż życzyli sobie jakiejkolwiek zmiany, która mogłaby go przerwać. Ale któż może pochlebiać sobie, że ustalił swój los na zawsze i że jest zabezpieczony od wszelkich przeciwności? Wyspa Lincolna, gdzie koloniści przebywali już przeszło rok, stanowiła niewyczerpany temat ich rozmów. Pewnego dnia padły słowa, które nieco później miały pociągnąć za sobą bardzo poważne skutki. Było to 1 kwietnia, w Wielką Niedziele. Cyrus Smith i jego towarzysze uczcili święto modlitwą i wypoczynkiem. Dzień był piękny, tak jak to bywa czasami w październiku na półkuli północnej. Przed wieczorem wszyscy siedzieli w altanie na skraju Płaskowzgórza Rozległego Widoku i patrzyli, jak powoli zapada zmrok. Nab przygotował zastępujący kawę wywar z ziarenek czarnego bzu. Rozmawiano o wyspie, o tym, że jest taka odosobniona na Pacyfiku, gdy wtem odezwał się Gedeon Spilett: Rozmawiano o wyspie, o tym, że jest taka odosobniona. - Drogi Cyrusie, czy próbował pan ponownie określić położenie wyspy sekstansem znalezionym w skrzyni? - Nie - odparł inżynier. - Może dobrze byłoby zrobić to teraz, mając dokładniejszy instrument niż ten, którego pan używał za pierwszym razem. - A po co? - zapytał Pencroff. - Wyspa ma się dobrze tam, gdzie jest. - Niewątpliwie - zgodził się Gedeon Spilett - ale przecież możliwe, że niedokładność przyrządów wpłynęła na wyniki pomiarów, a ponieważ łatwo można teraz sprawdzić... - Ma pan rację, drogi Gedeonie - przerwał inżynier. - Powinienem był sprawdzić pomiary już dawno, chociaż przypuszczam, że jeżeli nawet popełniłem jakiś błąd, nie może on przekraczać pięciu stopni w jednym lub drugim kierunku. - Kto wie - upierał się reporter. - Kto wie, czy nie jesteśmy bliżej jakiegoś zamieszkanego lądu, niż nam się wydaje. - Dowiemy się jutro - przyrzekł Cyrus Smith. - Gdyby nie tak wielki nawał pracy, że nie miałem dotąd wolnej chwili, już byśmy dawno to wiedzieli. - Pan Cyrus jest zbyt dobrym obserwatorem, ażeby się omylił - zaoponował Pencroff. - Jeżeli wyspa nie ruszyła się z miejsca, to jest tam, gdzie ją ulokował! - Zobaczymy. Nazajutrz inżynier za pomocą sekstansu poczynił potrzebne obserwacje dla sprawdzenia już uprzednio otrzymanych współrzędnych wyspy; a oto uzyskany wynik: Pierwsza obserwacja ustaliła, że Wyspa Lincolna leży pomiędzy 150° a 155° długości zachodniej i 30° a 35° szerokości południowej. Druga obserwacja skorygowała te dane, ustalając, że długość zachodnia wynosiła 150° 30', szerokość południowa zaś 34° 57'. A zatem pomimo niedokładności przyrządów Cyrus Smith zmierzył położenie tak dokładnie, że błąd nie przekroczył pięciu stopni. - A teraz - powiedział Gedeon Spilett - ponieważ mamy nie tylko sektans, ale także i atlas, zobaczymy, w jakiej części Pacyfiku wyspa się znajduje. Harbert poszedł po atlas, na którym wszystkie nazwy były po francusku, gdyż - jak wiadomo - wydany został we Francji. Rozłożono mapę Pacyfiku i inżynier zamierzał ustalić sytuację wyspy. Nagle cyrkiel drgnął w jego ręku. - Ale przecież w tej części Pacyfiku jest już wyspa! - Wyspa? - zdumiał się Pencroff. - Zapewne nasza - powiedział Gedeon Spilett. - Nie - wyjaśnił Cyrus Smith. - Ta wyspa leży na 153° długości i 37°11' szerokości, czyli o dwa i pół stopnia bardziej na zachód i o dwa stopnie bardziej na południe od Wyspy Lincolna. - A cóż to za wyspa? - zapytał Harbert. - Wyspa Tabor. - Czy to jakaś większa wyspa? - Nie, to jest wysepka zagubiona na Pacyfiku, której, być może, nikt nigdy nie odwiedzał. - No to my ją odwiedzimy - powiedział Pencroff. - My? - Tak, panie Cyrusie, zbudujemy łódź żaglową, a ja już podejmuję się ją poprowadzić. W jakiej odległości jesteśmy od wyspy Tabor? - Mniej więcej o sto pięćdziesiąt mil w kierunku północno-wschodnim - odpowiedział Cyrus Smith. - Sto pięćdziesiąt mil! Cóż to jest? - ruszył ramionami Pencroff. - Przy dobrym wietrze w czterdzieści osiem godzin sprawa będzie załatwiona. - Ale po co? - zapytał reporter. - Nic nie wiadomo, zobaczymy! Postanowiono zbudować statek, aby w październiku, gdy powróci pora letnia, można było wyruszyć na morze. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Budowa statku. Drugie plony. Polowanie na koala. Nowa roślina bardziej przyjemna niż pożyteczna. Wieloryb. Harpun z Vineyard. Rozpłatanie wieloryba. Zużytkowanie fiszbinów. Koniec maja. Wszystkie życzenia Pencroffa są zaspokojone. Gdy Pencroff wbił sobie coś do głowy, nie zaznał spokoju i zadręczał wszystkich, dopóki nie dopiął celu. Teraz na przykład chciał zwiedzić wyspę Tabor, a ponieważ do takiej podróży potrzebny był większy stateczek, uparł się więc, że go zrobi. W tym celu wspólnie z inżynierem ustalił następujący plan. Długość kilu miała wynosić trzydzieści pięć stóp, a rozchylenie burt - dziewięć, co przy odpowiednim dnie i linii wodnej miało zapewnić dostateczną szybkość; zanurzenie przewidywano na sześć stóp, aby zabezpieczyć statek przed dryfowaniem. Na całej długości ułoży się pokład z dwoma lukami prowadzącymi do dwóch kabin oddzielonych przepierzeniem; statek będzie ożaglowany jak słup, będzie miał grot i kliwer łatwe do zwijania w razie wichury i bardzo wygodne do rozwijania. Poszycie miało być zrobione na styk, to znaczy, że deski nie zachodziłyby na siebie, lecz jedynie by się stykały. Jeśli chodzi o szkielet statku, to wręgi dopasuje się na gorąco po ułożeniu pokładników, które będą umocowane na wzdłużnikach. Jakiego drzewa użyć do zbudowania statku? Wiązów czy świerków, których pełno było na wyspie? Wybrano ostatecznie świerk, gdyż zdaniem cieśli jest on wprawdzie trochę „łupiący się”, ale za to łatwy do obróbki, a zanurzenie w wodzie znosi tak samo dobrze jak wiąz. Po omówieniu szczegółów postanowiono, że ponieważ ciepła pora roku nie nadejdzie wcześniej niż za sześć miesięcy, nad budową statku będą pracować tylko Cyrus Smith i Pencroff. Gedeon Spilett i Harbert nadal zajmą się polowaniem, natomiast ani Nab, ani jego pomocnik Jup nie mogą zaniedbywać powierzonych im prac domowych. Gdy drzewa zostały wybrane, ścięto je, okorowano i porznięto na deski tak zgrabnie, jakby inżynier i Pencroff byli zawodowymi traczami. Po tygodniu w zagłębieniu pomiędzy ścianą skalną a Kominami wznosiło się coś w rodzaju doku i niebawem na piasku leżał kil długości trzydziestu pięciu stóp, zaopatrzony z tyłu w grubą stewę rufową, a z przodu w dziobnicę. Kil długości trzydziestu pięciu stóp... Cyrus Smith nie podjął tej nowej pracy na ślepo. Znał się na budowie okrętów, tak jak i na wielu innych rzeczach, toteż model swojego statku rozwiązał najpierw na papierze. Bardzo mu się przydał do tego Pencroff, który przez kilka lat pracował w stoczni brooklińskiej i był dobrym praktykiem w tym zawodzie. Dlatego też nadburcia zostały umieszczone na kilu dopiero po dokładnych obliczeniach i poważnym namyśle. Pencroff, jak można się łatwo domyślić, zapalił się ogromnie do tej nowej pracy i nie chciał jej porzucić ani na chwilę. Jedna jedyna sprawa zdołała go oderwać od „stoczni”, i to tylko na krótko. Były to mianowicie drugie żniwa, wyznaczone na 15 kwietnia. Udały się tak jak i pierwsze i uzyskano z nich przewidzianą z góry ilość ziarna. - Pięć korców, panie Cyrusie - stwierdził Pencroff po skrupulatnym odmierzeniu swoich skarbów. - Pięć korców - podchwycił inżynier - czyli, licząc po sto trzydzieści tysięcy ziaren na korzec, mamy sześćset pięćdziesiąt tysięcy ziaren. - No to tym razem zasiejemy wszystko, zatrzymując jedynie maleńką rezerwę. - Słusznie, Pencroff. I jeżeli następny zbiór nie zawiedzie, będziemy mieli cztery tysiące korców. - I będziemy jedli chleb? - Tak, będziemy jedli chleb. - Ale musimy zrobić młyn. - To go zrobimy. Trzecie pole było bardziej rozległe niż dwa poprzednie. Ziemia, przygotowana z niezwykłą pieczołowitością, przyjęła cenne ziarno. Pencroff powrócił tedy do swej poprzedniej pracy. Gedeon Spilett i Harbert oddawali się namiętnie polowaniu i, nie poprzestając na najbliższej okolicy, ze strzelbami naładowanymi kulami zagłębiali się dość daleko w nie zbadane dotąd części Lasów Dalekiego Zachodu. Był tu nieprzebyty gąszcz wspaniałych drzew, rosnących tak blisko siebie, jakby brakło im wolnej przestrzeni. Zbadanie tej kniei było niesłychanie trudne i reporter nigdy nie wyruszał w drogę bez busoli, gdyż słońce tak skąpo przedzierało się przez gęstwinę gałęzi, że odnalezienie drogi według niego byłoby niepodobieństwem. Rzecz jasna, że w tych okolicach było mniej zwierzyny, bo... nie miała ona tutaj dostatecznej swobody. W ostatnich tygodniach kwietnia udało się im jednak upolować trzy duże okazy zwierząt trawożernych. Były to koala, które koloniści spotkali już na północ od jeziora. Zabito je pomiędzy grubymi konarami drzew, gdzie szukały schronienia. Skóry przyniesiono do Granitowego Pałacu i za pomocą kwasu siarkowego poddano prowizorycznemu garbowaniu, dzięki czemu stały się zdatne do użytku. Podczas jednej z wypraw łowieckich Gedeonowi Spilettowi udało się dokonać niezmiernie cennego odkrycia. Było to 30 kwietnia. Obydwaj myśliwi zagłębili się w południowo-zachodnią część Lasów Dalekiego Zachodu. Nagle reporter, idąc o jakieś pięćdziesiąt kroków przed Harbertem, dotarł do niewielkiej polanki, gdzie rzadziej rosnące drzewa przepuszczały trochę promieni słonecznych. Gedeona Spiletta zadziwił w pierwszej chwili zapach wydzielany przez pewne rośliny o łodygach prostych, okrągłych i rozgałęzionych, na których rosły kwiaty ułożone w grona i przekwitające w drobniutkie owocki. Reporter zerwał parę łodyżek i wrócił do Harberta, mówiąc: - Popatrz, Harbercie, co to może być? - Gdzie pan znalazł tę roślinę, panie Gedeonie? - Tu, na polance, jest ich nawet dosyć dużo. - No, panie Gedeonie - powiedział Harbert - dokonał pan odkrycia, które zapewni panu dozgonną wdzięczność Pencroffa! - Czyżby to był tytoń? - Tak! Może nie jest pierwszorzędny, ale w każdym razie tytoń. - Ach, jakże się ucieszy nasz poczciwy Pencroff! Ale chyba nie wypali wszystkiego, zostawi trochę i dla nas? - Mam świetny pomysł, panie Gedeonie! - zawołał Harbert. - Nie mówmy nic Pencroffowi, spreparujmy sami liście i pewnego pięknego dnia podajmy mu do zapalenia nabitą fajkę. - Zgoda, Harbercie. Od tego dnia nasz zacny towarzysz nie będzie miał już więcej żadnych życzeń. Reporter i Harbert zebrali spore naręcze cennej rośliny i powrócili ze zdobyczą do Granitowego Pałacu, dokąd przemycili ją z takimi środkami ostrożności, jakby Pencroff był najbardziej surowym celnikiem. Cyrus Smith i Nab zostali wtajemniczeni w spisek; marynarz nie podejrzewał absolutnie nic. Przez dość długi okres czasu cienkie listki schły; potem trzeba je było pokrajać i lekko przyprażyć na rozgrzanych kamieniach. Trwało to razem ze dwa miesiące, ale udało się zrobić wszystko w tajemnicy przed Pencroffem, gdyż pochłonięty pracą przy budowie statku, wracał do Granitowego Pałacu tylko na noc. 1 maja po raz drugi ulubioną pracę Pencroffa przerwała wbrew jego woli przygoda rybacka, w której wzięła udział cała kolonia. Od kilku dni można było zaobserwować na morzu, w odległości dwóch czy trzech mil od wyspy, jakieś olbrzymie zwierzę. Był to wieloryb największego kalibru, należący prawdopodobnie do gatunku żyjącego w morzach południowych, zwanego „wielorybem z Cap”. - Dobrze byłoby go złowić! - zawołał marynarz. - Bodaj to mieć odpowiedni stateczek i dobry harpun, pierwszy bym krzyknął: „Dalej na wieloryba, gdyż ta sztuka warta jest zachodu!” - Ach, Pencroff, chciałbym zobaczyć, jak pan manewruje harpunem! To musi być niezwykle ciekawe - odezwał się reporter. - Bardzo ciekawe i nie pozbawione ryzyka - wtrącił inżynier. - Ale ponieważ nie mamy możności zaatakowania zwierzęcia, nie należy się nim dłużej zajmować. - Dziwi mnie bardzo, że wieloryb zawędrował na tę dość znaczną stosunkowo szerokość geograficzną - powiedział Spilett. - Dlaczego, panie Spilett? - odparł Harbert. - Znajdujemy się w części Pacyfiku, którą rybacy angielscy i amerykańscy nazywają „Whale-Field”, czyli „Pole Wielorybów”, i właśnie tu, pomiędzy Nową Zelandią a Ameryką Południową, spotyka się więcej wielorybów niż gdziekolwiek na półkuli południowej. - Szczera prawda - popart go Pencroff. - Dziwi mnie, dlaczego nie widzimy ich więcej. Ale ponieważ i tak nie możemy się do niego zbliżyć, pal go sześć! Pencroff wrócił do swojej pracy, ciężko wzdychając z żalu, gdyż każdy marynarz jest po trosze rybakiem, a ponieważ zadowolenie rybaka z wyników połowu jest wprost proporcjonalne do wielkości zdobyczy, łatwo można zrozumieć, co odczuwał Pencroff na widok wieloryba. Gdybyż to zresztą szło tylko o zadowolenie! Co tu dużo gadać, przecież taka zdobycz byłaby bardzo na rękę kolonistom, gdyż tran, tłuszcz i fiszbiny mogły się im przydać do różnych celów. A tymczasem wieloryb wcale nie miał zamiaru oddalić się od wyspy. Toteż Harbert i Gedeon Spilett w chwilach wolnych od polowania oraz Nab w przerwach między przyrządzaniem posiłków nie odejmowali od oczu lunety, przez którą obserwowali z okien Granitowego Pałacu lub z Płaskowzgórza Rozległego Widoku każdy ruch wieloryba. Zwierzę zabrnęło głęboko do Zatoki Unii i teraz przemierzało ją od Przylądka Szczęki do Przylądka Pazura, odpychając się potężną płetwą ogonową, na której opierało się i posuwało susami z szybkością dochodzącą do dwunastu mil na godzinę. Niekiedy zbliżało się do wyspy na taką odległość, że można je było widzieć dokładnie. Był to istotnie wieloryb południowy, cały czarny, o głowie bardziej spłaszczonej niż u wielorybów północnych. Widać było także, jak wyrzuca przez wydechy na dużą wysokość kłąb pary czy... wody, gdyż - jakkolwiek się to wyda nieprawdopodobne - przyrodnicy i wielorybnicy dotychczas jeszcze nie uzgodnili swego poglądu na ten temat. Czy wieloryb wyrzuca w ten sposób powietrze, czy wodę? Na ogół się przyjmuje, że jest to para skraplająca się szybko w zetknięciu z zimnym powietrzem i opadająca w postaci deszczu. Bliskość tego ssaka morskiego niepokoiła jednak kolonistów, a przede wszystkim Pencroffa, który nawet trochę zaniedbywał się w pracy. Doszło do tego, że zachciało mu się wieloryba, jak dziecku zachciewa się zakazanej zabawki. W nocy mówił o nim przez sen i na pewno gdyby tylko miał możność zaatakowania go, gdyby ich piroga nadawała się do tego celu, nie zawahałby się i popłynąłby za wielorybem. Nagle przypadek dokonał tego, czego koloniści nie mogli zrobić sami. 3 maja Nab, wyglądając przez okno kuchni, oznajmił z radosnym okrzykiem, że wieloryba fala wyrzuciła na brzeg. Harbert i Gedeon Spilett, którzy mieli właśnie wyruszyć na polowanie, odłożyli strzelby. Pencroff cisnął w kąt siekierę. Cyrus Smith i Nab dołączyli się do towarzyszy i wszyscy pobiegli na brzeg. Wieloryb osiadł na piasku Cypla Skrzyni, o trzy mile od Granitowego Pałacu, i to przy wysokim stanie wody, prawdopodobnie zatem nie będzie mógł tak łatwo się stąd wydostać. W każdym razie trzeba było działać pośpiesznie i odciąć mu odwrót. Koloniści pobiegli co sił w nogach, uzbrojeni w kilofy i okute oszczepy, przez most na Rzece Dziękczynienia, następnie prawym jej brzegiem, potem wzdłuż wybrzeża morskiego i w niespełna dwadzieścia minut byli przy wielorybie, nad którym unosiły się już całe chmary ptactwa. - Co za potwór! - zawołał Nab. - Co za potwór! - zawołał Nab. Dobrze to określił, gdyż był to wieloryb południowy długości osiemdziesięciu stóp, prawdziwy olbrzym, ważący co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy funtów. Tymczasem potwór, osiadłszy na piasku, nie poruszał się zupełnie i nawet nie usiłował przez szamotanie się spłynąć na fale wówczas, kiedy stan wody był jeszcze wysoki. Koloniści zrozumieli powód jego bezwładu, gdy po odpływie obeszli zwierze dookoła. Było martwe. W jego lewym boku sterczał harpun. - Czyżby gdzieś tutaj kręcili się wielorybnicy? - zdziwił się Gedeon Spilett. - A to dlaczego? - zapytał marynarz. - Bo ten harpun tkwi w nim jeszcze... - To niczego nie dowodzi, panie Gedeonie - odparł marynarz. - Widziało się już wieloryby wędrujące tysiące mil z harpunem w boku i wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten oto został ugodzony na północy Atlantyku, a przypłynął umierać na południu Pacyfiku. - A jednak... - upierał się Gedeon Spilett, gdyż wyjaśnienie Pencroffa nie trafiało mu do przekonania. - To jest najzupełniej możliwe - wtrącił się Cyrus Smith. - Ale obejrzyjmy ten harpun. Może zgodnie z dość rozpowszechnionym zwyczajem wyryto na nim nazwę statku, z którego pochodzi? Istotnie, gdy Pencroff wyciągnął sterczący z boku zwierzęcia harpun, można było na nim odczytać: „MARIA STELLA” Vineyard - Statek z Vineyard! Statek z moich stron! - zawołał. - „Maria Stella”! Na Boga! Piękny statek wielorybniczy, znam go dobrze! Ach, przyjaciele! Statek z Vineyard! Wielorybnik z Vineyard* [przyp.: Port w stanie Nowy Jork]! Marynarz, potrząsając harpunem, powtarzał ze wzruszeniem nazwę, która głęboko zapadła mu w sercu, nazwę swego kraju rodzinnego. Ponieważ jednak nie można było się spodziewać, że „Maria Stella” zgłosi się po upolowanego przez nią wieloryba, postanowiono przystąpić do rozpłatania go, zanim zacznie się psuć. Drapieżne ptaki, czyhające od kilku dni na tę bogatą zdobycz, chciały niezwłocznie dokonać podziału padliny i trzeba było je rozpędzać strzałami z dubeltówki. Wieloryb okazał się samicą, której sutki dostarczyły dużej ilości mleka; jest ono, zdaniem przyrodnika Dieffenbacha, niezmiernie podobne do mleka krowiego. Istotnie nie różniło się od niego ani smakiem, ani kolorem, ani gęstością. Pencroff służył niegdyś na statku wielorybniczym i umiał dobrze pokierować pracą przy ćwiartowaniu wieloryba; praca była dość nieprzyjemna, zajęła trzy dni czasu, ale żaden z kolonistów od niej się nie uchylał, nawet Gedeon Spilett. Jak mawiał Pencroff - reporter powinien wyrosnąć w końcu na „zupełnie przyzwoitego rozbitka”. Tłuszcz pokrajano w płaty grubości dwóch i pół stopy, potem podzielono na kawały ważące po jakieś tysiąc funtów. Następnie, aby nie zapowietrzyć okolicy płaskowzgórza, stopiono go w dużych naczyniach glinianych przyniesionych na miejsce. W czasie topienia tłuszcz stracił na wadze około jednej trzeciej. Było go jednak nadal pod dostatkiem: sam tylko ozór dał sześć tysięcy funtów oleju, a dolna warga - cztery tysiące. Oprócz tłuszczu, mającego na długo zaopatrzyć kolonistów w stearynę i glicerynę, były jeszcze fiszbiny, które bardzo się kolonistom miały przydać, chociaż mieszkańcy Granitowego Pałacu nie nosili ani parasoli, ani gorsetów. W górnej szczęce wieloryba tkwiło po obu stronach sześćset rogowych płytek, bardzo elastycznych, wyostrzonych na końcach jak wielkie grzebienie o zębach długości sześciu stóp. Służą one do zatrzymywania tysięcy żyjątek, rybek i mięczaków, stanowiących pożywienie wieloryba. Gdy ku uciesze kolonistów praca została ukończona, odpadki pozostawiono na łup ptaków, które spałaszowały je bez śladu, i mieszkańcy Granitowego Pałacu wrócili do przerwanych robót. Przed powrotem do stoczni Cyrus Smith wpadł na pomysł zmajstrowania pewnych przyrządów, co wywołało żywe zaciekawienie jego towarzyszy. Wziął mianowicie około tuzina fiszbinów, pociął każdy na sześć równych części i zaostrzył na końcu. - A to - zapytał Harbert, gdy inżynier zakończył robotę - do czego posłuży?.... - Do łapania wilków, lisów i nawet jaguarów - poinformował go inżynier. - Teraz? - Nie, w zimie, gdy będziemy mieli lód do dyspozycji. - Nie rozumiem... - odrzekł Harbert. - Zaraz zrozumiesz, moje dziecko - powiedział inżynier. - Ten przyrząd nie jest moim wynalazkiem; często używają go myśliwi aleuccy w rosyjskiej części Ameryki. Widzicie, przyjaciele, gdy przyjdzie mróz, zegnę te fiszbiny w pałąk i będę je polewał wodą, dopóki nie pokryje ich warstwa lodu, przez co wygięcie utrzyma się samo. Następnie otoczę je warstwą tłuszczu i rozrzucę tu i ówdzie na śniegu. I cóż się stanie ze zgłodniałym zwierzęciem, gdy połknie taką przynętę? Otóż pod wpływem ciepła w jego żołądku lód stopnieje, a fiszbin, prostując się, przebije ściany żołądka zaostrzonymi końcami. - A to dobry pomysł - pochwalił Pencroff. - I w dodatku zaoszczędzi prochu i kul - dodał Cyrus Smith. - To lepsze niż wilcze doły - dorzucił Nab. - Zaczekajmy więc do zimy! - Zaczekajmy! Tymczasem prace przy stateczku posuwały się naprzód i już pod koniec miesiąca był on do połowy poszyty. Po rysujących się już dokładnie kształtach można było poznać, że będzie znakomicie trzymał się na morzu. Pencroff pracował z bezprzykładnym zapałem, ale dzięki swojej mocnej naturze wytrzymał wszystkie trudy; towarzysze przygotowali mu w tajemnicy nagrodę za jego wysiłki i 31 maja miał on przeżyć jedną z najradośniejszych chwil w swoim życiu. Tego dnia, gdy koloniści kończyli właśnie obiad i Pencroff zamierzał wstać od stołu, poczuł, że ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Był to Gedeon Spilett, który powiedział: - Chwileczkę, panie Pencroff, przecież nie można tak uciekać! Zapomniał pan o deserze? - Dziękuję, panie Spilett - odparł marynarz - pójdę już do pracy. - A może filiżankę kawy, przyjacielu? - Także dziękuję. - No to może fajkę. Pencroff zerwał się od stołu, a jego poczciwa twarz zbladła, gdy reporter podał mu nabitą fajkę, a Harbert - żarzący się węgielek. Marynarz usiłował coś wykrztusić, ale mu się to nie udało, chwycił więc fajkę, włożył do ust, przytknął do niej węgielek i chciwie raz po raz zaciągał się dymem. Otoczył go wonny, błękitnawy obłoczek, z którego rozległ się jego zamierający z zachwytu głos: - Tytoń, prawdziwy tytoń! - Tytoń, prawdziwy tytoń! - Tak, Pencroff - odpowiedział Cyrus Smith - i to nawet doskonały tytoń. - O, wielkie nieba! O, święty Stwórco wszechrzeczy! A więc niczego już nie brakuje na naszej wyspie! I Pencroff palił, palił, palił. - A kto go odkrył? - zapytał wreszcie. - Pewnie ty, Harbercie? - Nie, Pencroff. To pan Spilett. - Pan Spilett!... - zawołał marynarz przyciskając do piersi reportera, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie doznał takiej pieszczoty. - Uff, Pencroff! - stęknął wreszcie Gedeon Spilett łapiąc z trudem oddech. - Niechże pan cząstkę swojej wdzięczności przeleje na Harberta, gdyż rozpoznał on tę roślinę, na Cyrusa, gdyż spreparował tytoń, i na Naba, który miał dużo kłopotu z utrzymaniem naszej tajemnicy. - Wiedzcie, przyjaciele, że odpłacę się wam w odpowiedniej chwili - wzruszył się marynarz. - Teraz to już na śmierć i życie... ROZDZIAŁ JEDENASTY Zima. Folowanie wełny. Natrętna myśl Pencroffa. Fiszbiny. Do czego przydał się albatros. Paliwo przyszłości. Top i Jup. Wichury. Zniszczenia w ptaszarni Wycieczka na bagna. Cyrus Smith pozostaje sam. Badanie studni. Zima nadeszła w czerwcu, który jest odpowiednikiem grudnia na półkuli północnej, i najpilniejszą sprawą stało się sporządzenie ciepłych i mocnych ubrań. Muflony w zagrodzie zostały ostrzyżone, a z ich runa, stanowiącego cenny surowiec włókienniczy, należało wyprodukować tkaninę. Rzecz jasna, że Cyrus Smith, nie mając zgrzeblarek, czesarek, gładziarek, wyciągarek ani żadnych maszyn do przędzenia wełny, ani warsztatów tkackich, musiał bardzo uprościć całą pracę, by uniknąć trudu ręcznego przędzenia i tkania wełny. Miał on zamiar wykorzystać pewną właściwość włókienek wełny, polegającą na tym, że zbijają się one i sczepiają pod wpływem ugniatania, przez co tworzy się materiał zwany filcem. Filc można otrzymać za pomocą prostego spilśnienia. wełny, zwanego także folowaniem, które wprawdzie zmniejsza elastyczność tkaniny, ale równocześnie bardzo zwiększa jej zdolność utrzymywania ciepła. Wełna muflonów ma bardzo krótkie włókienka, co znakomicie ułatwia jej spilśnienie. Inżynier przy pomocy swoich towarzyszy, w tej liczbie także Pencroffa - biedak musiał jeszcze raz porzucić swój statek - rozpoczął prace wstępne, polegające na oczyszczeniu wełny z lepkiej i tłustej substancji, zwanej tłuszczopotem, którą jest przesycona. Odtłuszczenie odbyło się w kadziach, napełnionych wodą podgrzaną do siedemdziesięciu stopni, w których wełna moczyła się przez dwadzieścia cztery godziny; następnie wyprano ją starannie w wodzie z sodą. Gdy wełnę wyciśnięto, była ona już w stanie nadającym się do folowania, to znaczy do wyrobu mocnej, chociaż ordynarnej tkaniny, która na pewno nie miałaby najmniejszego powodzenia w jakimś ośrodku przemysłowym Europy czy Ameryki, lecz była czymś zupełnie wspaniałym na „rynkach zbytu” Wyspy Lincolna. Łatwo się domyślić, że ten rodzaj materiału musiał być znany w najdawniejszych czasach, gdyż pierwsze na świecie tkaniny wełniane były produkowane właśnie w sposób zastosowany przez Cyrusa Smitha. Przy konstruowaniu maszyny do folowania wełny Cyrusowi przydał się bardzo jego zawód inżyniera, gdyż dzięki niemu umiał zręcznie wykorzystać jako napęd folusza marnującą się dotychczas bezużytecznie siłę mechaniczną wytwarzaną przez wodospad nadbrzeżny. Urządzenie było niesłychanie prymitywne: drewniany walec z uchwytami, na przemian podnoszącymi i opuszczającymi prostopadle tłuczki, koryta na wełnę, do których tłuczki spadały, i mocna rama ciesielskiej roboty, otaczająca i wiążąca całość. Tak wyglądała ta maszyna, taka też była przez całe wieki, aż do chwili kiedy ludzie wpadli na pomysł zastąpienia tłuczków walcami ugniatającymi i poddania surowca nie tłuczeniu, lecz walcowaniu. Pod kierunkiem Cyrusa Smitha praca została wykonana bez zarzutu. Wełna, nasycona uprzednio roztworem mydlanym, powodującym z jednej strony zwiększenie poślizgu, zmiękczenie włókien i ułatwienie zbijania się, a z drugiej - zapobiegającym łamaniu się włókien w czasie tłuczenia, wyszła z folusza w postaci grubej filcowej płachty. Nierówności i prążki włókienek wełny tak mocno się o siebie zazębiły i posczepiały, że utworzyły tkaninę nadającą się zarówno na ubrania, jak i na koce. Oczywiście nie była to wełna z merynosów ani muślin czy kaszmir szkocki, ani ryps, ani jedwab chiński, ani alpaka, ani sukno czy flanela. Był to filc „linkolnijski” i w ten sposób na Wyspie Lincolna powstała nowa gałąź przemysłu. Koloniści zdobyli wreszcie nie tylko dobre ubrania, ale także ciepłe koce, toteż bez strachu mogli oczekiwać zimy 1866 roku. Około 20 czerwca nastały silne mrozy i Pencroff musiał z żalem przerwać budowę stateczku, który miał być ukończony na wiosnę. Marynarz wbił sobie do głowy, że musi odbyć rejs zwiadowczy na wyspę Tabor, i to tylko dla zaspokojenia ciekawości, gdyż było rzeczą pewną, że po tej pustynnej i prawdopodobnie jałowej skale nie ma się czego spodziewać. Cyrus Smith nie popierał tego projektu. Myśl o przepłynięciu stu pięćdziesięciu mil stosunkowo małym stateczkiem po nieznanym oceanie wzbudzała w nim duże obawy. Co będzie, jeżeli statek, znalazłszy się na pełnym morzu, nie będzie mógł dopłynąć do wyspy Tabor ani też powrócić na Wyspę Lincolna? Co się stanie z marynarzem na tym Pacyfiku, którego tonie pochłonęły już tyle statków? Cyrus Smith często omawiał ten projekt z marynarzem i zawsze zastanawiał go jakiś dziwny upór, z jakim Pencroff dążył do tej podróży, upór, z którego może nawet sam marynarz nie zdawał sobie dobrze sprawy. - Muszę wreszcie zwrócić panu uwagę - przekonywał go inżynier - że po tylokrotnym podkreślaniu zalet Wyspy Lincolna i zapewnianiu, że opuściłby ją pan z wielkim żalem, właśnie pan pierwszy chce się z niej wyrwać. - Ale wyrwać się zaledwie na kilka dni - bronił się Pencroff. - Tylko na parę dni. panie Cyrusie. Tyle, że pojadę, zobaczę, co tam jest na tej wysepce, i zaraz wrócę. - Ale ona na pewno nie umywa się do Wyspy Lincolna. - Jestem tego z góry pewien. - No to po co ryzykować tę podróż? - Żeby wiedzieć, co się dzieje na wyspie Tabor. - Ależ tam nic się nie dzieje! Nic nie może się dziać! - Kto wie? - A jeżeli złapie pana burza? - W czasie lata nie ma się czego obawiać - odparł Pencroff. - Ale ponieważ trzeba wszystko przewidzieć, poprosiłbym o pozwolenie zabrania ze sobą w tę podróż Harberta. - Pencroff - powiedział inżynier kładąc mu rękę na ramieniu - gdyby jakieś nieszczęście przytrafiło się panu czy temu chłopcu, którego przypadek uczynił naszym synem, czy sądzi pan, że moglibyśmy się kiedykolwiek pocieszyć? - Nie sprawimy panu tej przykrości, panie Cyrusie - odpowiedział Pencroff z niezachwianą pewnością siebie. - Zresztą powrócimy jeszcze do sprawy podróży we właściwym czasie. Poza tym nie wątpię, że gdy zobaczy pan stateczek wykończony i dobrze osprzętowany, gdy oceni pan, jak on się sprawuje na morzu, kiedy będziemy objeżdżać wyspę dookoła, a zrobimy to - sądzę - razem, nie będzie pan miał żadnych zastrzeżeń co do mojej podróży. Mogę pana zapewnić, że ten pana stateczek będzie prawdziwym arcydziełem. - Niech pan przynajmniej powie „nasz stateczek” - uśmiechnął się inżynier Smith zupełnie rozbrojony. Rozmowa, do której mieli jeszcze powrócić, zakończyła się tym, że każdy z nich pozostał przy swoim zdaniu. Pod koniec czerwca spadł pierwszy śnieg. Corral był zawczasu zaopatrzony w paszę, tak że nie trzeba było chodzić tam codziennie. Postanowiono jednak odwiedzać go choć raz w tygodniu. Zastawiono znów potrzaski na zwierzynę, a ponadto wypróbowano przyrządy zrobione przez Cyrusa Smitha. Zgięte fiszbiny, zamarznięte w bryłce lodu i pokryte grubą warstwą tłuszczu, rozrzucano na skraju lasu - w miejscach, którędy zazwyczaj zwierzęta szły do jeziora. Pomysł ten, zapożyczony od myśliwych aleuckich, dał pierwszorzędne wyniki. Złapano kilkanaście lisów, parę dzików i nawet jaguara; żołądki martwych zwierząt były przebite rozprostowanymi fiszbinami. W tym czasie koloniści podjęli próbę, o której warto wspomnieć, miała ona bowiem na celu nawiązanie kontaktu ze światem. Gedeon Spilett myślał już niejednokrotnie o tym, by wrzucić do morza jakąś notatkę w zamkniętej butelce, którą może prądy zaniosą na jakiś zamieszkany brzeg, albo też powierzyć wiadomość gołębiom. Ale czy można się spodziewać, że gołąb lub butelka zdołają przebyć olbrzymią odległość tysiąca dwustu mil, dzielącą wyspę od najbliższego lądu? Było to raczej nieprawdopodobne. Ale oto 30 czerwca złapano z niemałym trudem albatrosa, lekko draśniętego przez Harberta śrutem w nogę. Jest to wspaniały ptak, którego skrzydła mają z dziesięć stóp rozpiętości. Może on przebywać bez trudu tak olbrzymie przestrzenie wodne, jak Pacyfik. Harbert miał wielką ochotę zatrzymać wspaniałego ptaka, któremu rana goiła się szybko, i oswoić go, lecz Gedeon Spilett upierał się, że nie wolno zmarnować takiej okazji i że trzeba spróbować przez tego posłańca nawiązać kontakt z lądami na Pacyfiku. Harbert ustąpił rozumiejąc, że jeśli albatros przyleciał z jakiegoś zamieszkanego lądu, to z pewnością powróci tam, gdy tylko będzie wolny. Możliwe, że Gedeon Spilett, w którym niekiedy odzywała się żyłka reporterska, w głębi duszy myślał o tym, aby na los szczęścia puścić w świat pasjonujący artykuł o przygodach kolonistów z Wyspy Lincolna. Co to byłby za sukces dla stałego reportera gazety New York Herald i dla numeru zawierającego taką kronikę, gdyby reportaż ten dotarł kiedykolwiek do rąk wydawcy, pana Johna Benetta! Gedeon Spilett zredagował więc krótką, ale treściwą notatkę, włożył ją do woreczka z mocnego, nagumowanego płótna i załączył uprzejmą prośbę do znalazcy o przesłanie listu pod adresem dziennika New York Herald. Woreczek przywiązano do szyi albatrosa, a nie do łapy, gdyż ptaki te mają zwyczaj odpoczywać na falach; następnie wypuszczono na wolność skrzydlatego posłańca i koloniści przyglądali się z wielkim wzruszeniem, jak poszybował na zachód i zniknął we mgle. Woreczek przywiązano do szyi albatrosa. - Dokąd poleciał? - zapytał Pencroff. - W stronę Nowej Zelandii - odpowiedział Harbert. - Szczęśliwej podróży! - zawołał marynarz, aczkolwiek niewiele się spodziewał po tym sposobie nawiązania kontaktu ze światem. Z nastaniem zimy prace domowe w Granitowym Pałacu znów ruszyły całą parą. Naprawa ubrań, klecenie rozmaitych sprzętów, a także szycie żagli z powłoki balonu, stanowiącej niewyczerpane zasoby płótna, mocno absorbowały wszystkich. Przez cały lipiec trwały silne mrozy, nie żałowano tedy drzewa ni węgla. Cyrus Smith postawił drugi kominek w dużej sali, gdzie spędzano długie wieczory zimowe. W czasie pracy gawędzono, w przerwach czytano i tak czas upływał z pożytkiem dla wszystkich. I tak czas upływał z pożytkiem. Z jakąż przyjemnością przesiadywali koloniści w tej sali jasno oświetlonej świecami, dobrze ogrzanej, po smacznym obiedzie, przy filiżance gorącej „kawy” z czarnego bzu, otoczeni kłębami wonnego dymu z fajek, zwłaszcza gdy z zewnątrz dochodziły odgłosy wichury! Najczęściej rozmawiali o ojczyźnie, o pozostawionych tam przyjaciołach, o potędze Republiki Amerykańskiej, której wpływy wskutek wojny mogły się jedynie zwiększyć; Cyrus Smith, obracający się niegdyś w kołach rządowych Stanów Zjednoczonych, opowiadał słuchaczom różne ciekawe rzeczy, dzielił się swoimi poglądami i przewidywaniami. Pewnego dnia Gedeon Spilett zadał następujące pytanie: - Proszę mi powiedzieć, Cyrusie, czy temu oczekiwanemu przez pana, wspaniałemu rozwojowi handlu i przemysłu nie grozi całkowite zahamowanie? - Zahamowanie? Z jakiego powodu? - Z powodu braku węgla, który można słusznie nazwać najcenniejszym z bogactw naturalnych. - Istotnie, najcenniejszym - zgodził się inżynier - i nawet natura sama to potwierdziła tworząc diamenty, nie będące niczym innym, jak tylko czystym, skrystalizowanym węglem. - Nie chce pan chyba przez to powiedzieć - wtrącił się Pencroff - że diamentami można palić w paleniskach kotłów zamiast węglem? - Nie, przyjacielu - odpowiedział Cyrus Smith. - Upieram się jednak przy swoim zdaniu - ciągnął dalej Gedeon Spilett. - Nie zaprzeczy pan, że pewnego dnia węgiel zostanie całkowicie wyczerpany. - Ach! Pokłady węgla są jeszcze bardzo bogate, sto tysięcy zaś górników wydobywających rocznie sto milionów cetnarów nieprędko jeszcze je wyczerpie. - Przy wzrastającym użyciu węgla kamiennego - upierał się Spilett - można już teraz przewidzieć, że liczba stu tysięcy górników wzrośnie niebawem do dwustu tysięcy, przez co ilość wydobywanego węgla podwoi się także. - Niewątpliwie, ale poza węglem europejskim, który dzięki nowym maszynom wkrótce będzie wydobywany z głębiej położonych pokładów, kopalnie Ameryki i Australi jeszcze przez wiele lat będą zaspokajały potrzeby przemysłu. - Ale jak długo? - zapytał reporter. - Co najmniej przez dwieście pięćdziesiąt do trzystu lat. - To jest pocieszające dla nas - stwierdził Pencroff - ale niepokojące dla naszych ciotecznych wnuków. - Wtedy wynajdzie się coś innego - powiedział Harbert. - Miejmy nadzieję - zgodził się Gedeon Spilett - gdyż bez węgla nie byłoby maszyn, bez maszyn nie byłoby ani kolei, ani parostatków, ani fabryk, słowem - tego wszystkiego, co wpływa na postęp współczesnego życia. - Ale co się wynajdzie? - zapytał Pencroff. - Czy pan to sobie wyobraża, panie Cyrusie? - Mniej więcej, przyjacielu. - Czym będzie się wtedy palić? - Wodą - powiedział Cyrus Smith. - Wodą? - zdumiał się Pencroff. - Woda w kotłach parostatków i lokomotyw i woda do grzania wody? - Tak, ale woda rozłożona na czynniki pierwsze – wyjaśnił Cyrus Smith - i to rozłożona prawdopodobnie za pomocą elektryczności, która stanie się środkiem potężnym i łatwo dostępnym, gdyż wskutek jakiegoś tajemniczego prawa wszystkie wielkie wynalazki są zgodne ze sobą i w pewnym momencie uzupełniają się wzajemnie. Tak, przyjaciele. Sądzę, że nadejdzie dzień, kiedy woda będzie używana jako paliwo, wodór zaś i tlen, z których się składa, użyte oddzielnie lub łącznie, będą stanowić niewyczerpane źródło ciepła i światła, i to znacznie silniejsze niż węgiel. Pewnego pięknego dnia do ładowni na parostatkach i do tendrów parowozowych zamiast węgla wtłoczy się sprężony gaz, który będzie się palił z olbrzymią wydajnością kaloryczną. Nie mamy się zatem czego obawiać. Dopóki ziemia będzie zamieszkana, z pewnością zaspokoi potrzeby ludzkości i nigdy nie zabraknie jej ani światła, ani ciepła, ani produktów roślinnych, mineralnych czy zwierzęcych. Dlatego też wierzę, że gdy pokłady węgla ulegną wyczerpaniu, ludzie będą palić i ogrzewać wodą. Woda jest węglem przyszłości. - Chciałbym to zobaczyć - mruknął marynarz. - Za wcześnie się urodziłeś, Pencroff - powiedział Nab. Były to jedyne słowa, jakie Murzyn dorzucił do dyskusji. Rozmowę przerwało szczekanie Topa, w którym znów słychać było dziwną nutę, tak niepokojącą inżyniera. Równocześnie pies zaczął kręcić się wokół otworu studni, znajdującego się w rogu wewnętrznego korytarza. - Czego on znów tak szczeka? - zapytał Pencroff. - Jup także wydaje jakieś dziwne pomruki - dodał Harbert. Istotnie, małpa przyłączyła się do psa, zdradzając wyraźnie objawy podniecenia, przy czym - rzecz dziwna - zwierzęta wydawały się bardziej zaniepokojone niż rozzłoszczone. - Jest rzeczą pewną - stwierdził Gedeon Spilett - że ta studnia łączy się bezpośrednio z morzem i chyba jakieś zwierzę morskie odwiedza ją od czasu do czasu, ażeby odetchnąć powietrzem. - Tak, to jest pewne - zgodził się z nim marynarz - i prawdopodobnie nie ma innego wytłumaczenia. No spokój, Top - dodał zwracając się do psa - a ty, Jup, idź już do siebie. Małpa i pies zamilkły. Jup poszedł spać, Top zaś pozostał w sali i przez cały wieczór od czasu do czasu głucho warczał. Nie mówiono już więcej o tym zajściu, a jednak od tej chwili inżynier już się nie rozchmurzył. Do końca lipca na przemian padały deszcze i chwytały mrozy. Temperatura nie była jednak tak niska jak poprzedniej zimy i nie przekroczyła ani razu ośmiu stopni Fahrenheita (trzynastu stopni Celsjusza) poniżej zera. Ale chociaż zima nie była surowa, to jednak bardzo dokuczały słoty i wichury. Parę razy morze tak gwałtownie natarło na wyspę, że znów zalało Kominy. Wyglądało to, jakby nagły przypływ morza, spowodowany jakimiś wstrząsami podwodnymi, unosił fale i ciskał nimi o mury Granitowego Pałacu. Koloniści obserwowali przez okna potężne zwały wody, rozbijające się w ich oczach, i nie przestawali zachwycać się wspaniałym widokiem tej bezsilnej furii oceanu. Bałwany odskakiwały pokrywając się olśniewająco białą pianą, ale całe wybrzeże znikało pod tym wściekłym zalewem, masyw skalny zaś wynurzał się jak gdyby wprost z morza rozsiewającego pył wodny na wysokość ponad stu stóp. W czasie tych sztormów było nie tylko trudno, ale wręcz niebezpiecznie wychodzić z domu, gdyż wicher często przewracał na drodze drzewa. A jednak koloniści przynajmniej raz w tygodniu odwiedzali zagrodę. Na szczęście, osłonięta południowo-wschodnimi zboczami Góry Franklina, nie ucierpiała ona zbytnio wskutek huraganu, który oszczędził tutaj drzewa, szopy i częstokół; natomiast ptaszarnia, znajdująca się na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, narażona bezpośrednio na wiatry wschodnie, doznała dość poważnych zniszczeń. Podmuch dwukrotnie zerwał dach gołębnika i przewrócił płot. Wszystko to trzeba było naprawić bardzo solidnie, gdyż - jak koloniści zdołali się już zorientować - Wyspa Lincolna leżała w najgorszym punkcie Pacyfiku. Niekiedy odnosiło się wprost wrażenie, że wyspa znajduje się w samym środku strefy potężnych cyklonów, które smagały ją jak biczem. W pierwszych tygodniach sierpnia wichury uciszyły się trochę, a w powietrzu zapanował spokój, zdawało się - utracony na zawsze. Równocześnie temperatura spadła i nadeszły ostre mrozy, a termometr Fahrenheita wskazywał osiem stopni poniżej zera. 3 sierpnia koloniści wyruszyli na projektowaną od kilku dni wycieczkę na południowy wschód wyspy, w stronę Bagna Podgorzałek. Myśliwych nęciło ptactwo wodne przybywające tutaj na zimowisko. Roiło się tam od dzikich kaczek, kszyków, rożeńców, cyranek, perkozów, toteż postanowiono poświęcić jeden dzień na polowanie. Nie tylko Gedeon Spilett z Harbertem, ale także Pencroff i Nab wzięli udział w wyprawie. Jedynie Cyrus Smith pod pozorem jakiejś pilnej roboty nie dołączył się do swoich towarzyszy i został w Granitowym Pałacu. Myśliwi obiecali powrócić nad wieczorem i wyruszyli drogą w kierunku Portu Balonu, aby tamtędy dotrzeć do bagniska. Zabrali ze sobą Topa i Jupa. Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie mostu na Rzece Dziękczynienia, inżynier podniósł go i wrócił do domu z zamiarem zrealizowania pewnego projektu; w tym właśnie celu chciał zostać sam. Otóż projekt ten polegał na dokładnym zbadaniu wewnętrznej studni, wychodzącej z jednej strony na korytarz w Granitowym Pałacu, a z drugiej strony łączącej się niewątpliwie z morzem, gdyż niegdyś odpływały nią wody z jeziora. Dlaczego Top tak często kręcił się koło otworu tej studni? Dlaczego szczekał tak dziwnie i wiedziony jakimś niepokojem zbliżał się do jej wylotu? Dlaczego Jup podzielał podniecenie Topa? Czy studnia miała jeszcze jakieś odnogi poza otworem prowadzącym prostopadle do morza? Czy odgałęziała się pod jakąś inną częścią wyspy? Oto co Cyrus Shmith chciał wiedzieć za wszelką cenę, i to wiedzieć sam. Dlatego też postanowił zbadać studnię korzystając z nieobecności swoich towarzyszy i właśnie taka okazja nadarzyła mu się teraz. Najłatwiej było zejść do studni po długiej drabinie sznurowej, nie używanej już od czasu zainstalowania windy. Tak też inżynier zrobił. Przyciągnął drabinę do otworu o średnicy około sześciu stóp i wpuścjł ją do studni po dokładnym umocowaniu górnego końca. Następnie zapalił latarnię, wziął rewolwer do ręki, przypiął do pasa kordelas i zaczął schodzić po szczeblach. Ścianki studni były gładkie; jedynie od czasu do czasu widać było niewielkie występy skalne, po których jakieś zręczne stworzenie mogło wdrapać się aż do jej górnego wylotu. Takie było spostrzeżenie inżyniera. Jednakże oświetlając starannie latarnią te występy nie znalazł ani odłupanego brzeżka, ani żadnego śladu wskazującego na to, by dawniej czy ostatnio ktokolwiek się po nich wdrapywał. Cyrus zeszedł niżej, oświetlając dokładnie ściany. Nie zauważył jednak nic podejrzanego. Nie zauważył jednak nic podejrzanego. Gdy doszedł do ostatnich szczebli, poczuł pod stopą wodę; jej powierzchnia była zupełnie spokojna. Ani na poziomie wody, ani w żadnym innym miejscu nie odchodził w bok korytarz, który mógłby stanowić odgałęzienie wiodące w głąb masywu skalnego. Cyrus Smith obstukał rękojeścią kordelasa ścianki studni, ale nigdzie nie pochwycił odgłosu próżni. Studnia była przebita w jednolitym bloku, poprzez który żadna żywa istota nie mogła sobie utorować drogi. Aby dotrzeć na sam dół, a także aby wdrapać się na górę, nie było innej drogi niż zawsze zalany wodą kanał łączący studnię z morzem poprzez dolne warstwy skał nadbrzeżnych; a zatem tą drogą mogło się przedostać jedynie zwierzę morskie. Natomiast nie udało się inżynierowi dojść, w jakim punkcie wybrzeża ani na jakiej głębokości mógł się znajdować wylot kanału. Skończywszy oględziny studni, Cyrus Smith wszedł na górę, wciągnął drabinę, zakrył otwór i powrócił do dużej sali, mrucząc w głębokiej zadumie: - Nic nie widziałem, a jednak coś tam musi być! ROZDZIAŁ DWUNASTY Osprzętowanie statku. Najście lisów. Jup ranny. Pielęgnowanie Jupa. Jup wyleczony. Wykończenie statku. Tryumf Pencroffa. „Bonawentura”. Próba statku. Nieoczekiwany dokument. Tego wieczora myśliwi, którym polowanie nad wyraz się udało, powrócili objuczeni zwierzyną, dźwigając tyle, ile tylko mogło unieść czterech silnych mężczyzn. Top miał na karku wianek rożeńców, Jup zaś ozdobiony był pasem z kszyków. - Proszę zobaczyć - wołał uradowany Nab - ile będziemy mieli roboty! Ile z tego będzie konserw i pasztetów! Ale ktoś musi mi pomóc! Liczę na ciebie, Pencroff! - Nie, Nabie - powiedział marynarz. - Tym razem musisz się obejść beze mnie, gdyż czas już, abym zajął się osprzętowaniem statku. - A pan, panie Harbercie? - Muszę iść jutro do corralu. - No to chyba pan mi pomoże, panie Spilett? - Zrobię to tylko dla ciebie, ale uprzedzam cię, że jeżeli ujawnisz mi swoje recepty, zaraz je opublikuję. - Proszę bardzo, panie Spilett - zgodził się Nab - proszę bardzo. W ten sposób następnego dnia Gedeon Spilett został pomocnikiem Naba i obaj zasiedli w laboratorium kulinarnym. Przedtem jednak inżynier zdążył podzielić się z reporterem wynikiem swoich badań. Reporter zgodził się całkowicie ze zdaniem Cyrusa Smitha, że chociaż nic nie znaleziono, to jednak w tym wszystkim tkwi jakaś tajemnica. Mrozy trzymały przez cały następny tydzień, toteż koloniści opuszczali Granitowy Pałac tylko po to, by zajrzeć do ptaszarni. W całym mieszkaniu unosiły się smakowite zapachy - wynik uczonych praktyk Naba i reportera; jednakże niecały plon polowania na bagnisku został przerobiony na konserwy, a ponieważ w czasie tych silnych mrozów mięso przechowywało się doskonale, koloniści jedli dzikie kaczki, kszyki i rożeńce na świeżo i uznali, że są one smaczniejsze od wszystkich znanych na świecie ptaków wodnych. Przez ten tydzień Pencroff korzystając z pomocy Harberta, który już zręcznie posługiwał się igłą, pracował z takim zapałem, że ukończył szycie wszystkich żagli. Liny balonu i sznury siatki zrobione były z doskonałego gatunku konopi, toteż marynarz chętnie z nich korzystał. Żagle zakończono bardzo mocnymi liklinami; pozostało także dosyć materiału, aby zrobić fały, wanty i sztagi. Z pomocą Pencroffa Cyrus Smith wykonał na tokarce potrzebne bloki. Całe ożaglowanie i takielunek były gotowe jeszcze przed wykończeniem statku. Pencroff uszył nawet trójkolorową banderę niebiesko-biało-czerwoną; barwników do ufarbowania materiału dostarczyły pewne rośliny, obficie występujące na wyspie. Do trzydziestu siedmiu gwiazd, lśniących zazwyczaj na flagach Stanów Zjednoczonych i reprezentujących trzydzieści siedem stanów, marynarz dodał trzydziestą ósmą gwiazdę „stanu Lincolna”, gdyż uważał, że wyspa jest już przyłączona do wielkiej republiki. - Jeżeli nie jest przyłączona faktycznie, to sercem na pewno. Na razie bandera została wywieszona w środkowym oknie Granitowego Pałacu i koloniści powitali ją trzykrotnym okrzykiem. Zima dobiegała końca i wszyscy mieli już nadzieję, że przeminie bez jakiegokolwiek poważniejszego wydarzenia, gdy nagle 11 sierpnia w nocy nad Płaskowzgórzem Rozległego Widoku zawisła groźba zniszczenia. Po pracowitym dniu koloniści twardo spali, gdy wtem około czwartej nad ranem zbudziło ich szczekanie psa. Tym razem pies nie szczekał w pobliżu otworu studni, lecz na progu drzwi i rzucał się na nie tak, jak gdyby chciał je wyłamać. Jup ze swej strony wrzeszczał przeraźliwie. - Co ci jest Top?! - zawołał Nab budząc się pierwszy. Pies dalej ujadał z wściekłością. Wszyscy ubrali się w pośpiechu, rzucili się do okien i otworzyli je na oścież. Przed oczami rozciągała się pokrywa śnieżna, której biel była ledwie widoczna w ciemności nocy. Koloniści nie mogli nic dojrzeć, ale słyszeli dziwne szczekanie dobiegające z mroku. Było rzeczą oczywistą, że wybrzeże opanowały jakieś zwierzęta, lecz po ciemku nie można było ich rozpoznać. - Co to jest? - zawołał Pencroff. - Wilki, jaguary albo małpy - wyraził przypuszczenie Nab. - Do diabła! Przecież mogą się dostać na płaskowzgórze - przeraził się reporter. - A nasza ptaszarnia! Nasze plantacje! - rozpoczął Harbert. - Którędy mogły przejść? - dziwił się Pencroff. - Prawdopodobnie przez mostek na wybrzeżu; pewnie któryś z nas zapomniał go podnieść - powiedział inżynier. - Rzeczywiście - przyznał się Spilett. - Przypominam sobie, że zostawiłem drogę otwartą. - A to pan nam spłatał figla! - obruszył się marynarz. - Co się stało, to się nie odstanie - odparł Cyrus Smith. - Pomyślmy lepiej o tym, co robić. Taka oto szybka wymiana słów nastąpiła pomiędzy Cyrusem Smithem a jego towarzyszami. Jedno było pewne: jakiekolwiek były to zwierzęta, przeszły one przez mostek, opanowały wybrzeże i mogły lewym brzegiem Rzeki Dziękczynienia dotrzeć do Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Trzeba więc było wyprzedzić je i w razie potrzeby stoczyć z nimi walkę. - Ale cóż to za zwierzęta? - zapytał ktoś po raz drugi, w chwili gdy rozległo się ponowne szczekanie, głośniejsze niż dotychczas. Na ten dźwięk Harbert drgnął, gdyż przypomniał sobie, że słyszał już takie odgłosy w czasie swojego pierwszego pobytu u źródeł Czerwonego Potoku. - Toż to lisy! - zawołał. - Dalej na wroga! - krzyknął marynarz. Uzbrojeni w siekiery karabiny i rewolwery, koloniści pobiegli do windy i niebawem byli na wybrzeżu. W większej gromadzie, zwłaszcza gdy głód im dokuczy, lisy stają się naprawdę niebezpieczne. Koloniści jednak bez chwili wahania rzucili się na zwierzęta, a pierwsze strzały z rewolweru, przerzynające błyskawicami ciemności, wprowadziły popłoch w najbliższe szeregi napastników. Najważniejszą rzeczą było nie dopuścić rabusiów na Płaskowzgórze Rozległego Widoku, gdyż wtedy zarówno plantacje, jak i ptaszarnia byłyby zdane na ich łaskę. Z całą pewnością nie dałoby się uniknąć wówczas, niepowetowanych szkód, zwłaszcza jeśli chodzi o zasiewy zboża. Najście na płaskowzgórze możliwe było tylko od strony lewego brzegu rzeki, wystarczyło zatem stworzyć odpowiednią zaporę na wąskim odcinku wybrzeża, wtłoczonym pomiędzy rzekę a granitową ścianę. Wszyscy zrozumieli to w lot i na rozkaz Cyrusa Smitha pobiegli na wskazane miejsce, podczas gdy gromada lisów, miotając się na wszystkie strony, zniknęła w ciemnościach. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, - Pencroff, Harbert i Nab ustawili się tak, by utworzyć zaporę nie do przebycia. Top z szeroko otwartą, potężną paszczą biegł przed nimi, a za nim Jup uzbrojony w sękatą pałkę, którą wywijał jak maczugą. Noc była bardzo ciemna. Jedynie w świetle strzałów, z których żaden nie chybiał celu, można było dojrzeć napastników; było ich co najmniej ze stu, a ślepia lśniły im jak rozżarzone węgle. - Nie można dopuścić, żeby przeszły tędy! - zawołał Pencroff. - I nie przejdą - powiedział inżynier. Lisy istotnie nie przeszły, ale bynajmniej nie dlatego, że nie próbowały; ostatnie szeregi bezustannie napierały na pierwsze. Koloniści z siekierami i rewolwerami w ręku walczyli zażarcie bez chwili wytchnienia. Ziemia usiana była trupami lisów, ale stado wcale się nie zmniejszyło; przeciwnie, zdawało się, że coraz więcej lisów przybywa przez mostek na wybrzeżu. Niebawem koloniści byli z tak bliska osaczeni przez lisy, że nie obeszło się bez paru zranień, na szczęście lekkich. Strzałem z rewolweru Harbert uwolnił Naba, któremu lis wskoczył na plecy jak tygrys. Top walczył z prawdziwą furią, skakał lisom do gardła i dusił je od razu. Uzbrojony w maczugę Jup walił na ślepo i na próżno starano się odciągnąć go do tyłu. Obdarzony wzrokiem pozwalającym widzieć w ciemnościach, pchał się w największy wir walki i od czasu do czasu wydawał ostry gwizd, co było u niego oznaką największej radości. W pewnej chwili zapędził się nawet tak daleko, że w świetle strzałów rewolwerowych można było go dostrzec otoczonego przez pięć czy sześć dużych lisów, którym stawiał czoło z niezwykle zimną krwią. Walka skończyła się zwycięstwem kolonistów, ale dopiero po dobrych dwóch godzinach. Pierwszy brzask dnia zmusił napastników do ucieczki, lisy uciekały na północ przez mostek, a Nab pobiegł, aby natychmiast go podnieść. Gdy rozwidniło się dostatecznie, koloniści policzyli na polu walki blisko pięćdziesiąt zabitych lisów rozrzuconych po wybrzeżu. - A Jup?! - zawołał Pencroff. - Gdzie jest Jup? Jup zniknął. Nab wołał go, ale po raz pierwszy jego przyjaciel nie przybiegł na zawołanie. Wszyscy poszli szukać małpy, drżąc z obawy, że znajdą ją nieżywą. Oczyszczono teren z padliny, której krew zabarwiła śnieg czerwienią, wreszcie znaleziono Jupa. Leżał wśród góry lisów o zmiażdżonych pyskach i przetrąconych grzbietach, co świadczyło, że zwierzęta te przed śmiercią musiały zetknąć się ze straszliwą maczugą nieulękłej małpy. Na piersi Jupa widniały głębokie rany, w łapie trzymał jeszcze kawałek ułamanej maczugi; widocznie wtedy dopiero uległ przeważającej liczbie napastników, gdy został pozbawiony broni. - Żyje! - krzyknął Nab pochylony nad Jupem. - Uratujemy go - odrzekł marynarz. - Będziemy go pielęgnować tak, jakbyśmy pielęgnowali jednego z nas. Małpa, jakby rozumiejąc sens słów, skłoniła łeb na ramię Pencroffa, prawdopodobnie na znak podziękowania. Marynarz był także ranny, ale zarówno on, jak i jego towarzysze odnieśli powierzchowne obrażenia, gdyż dzięki broni palnej w wiekszości wypadków udało im się utrzymać napastnika w przyzwoitej odległości. Jedynie stan małpy budził obawy. Pencroff i Nab wzięli Jupa na ręce i zanieśli go do windy, przy czym małpa nie wydała nawet najlżejszego jęku. Ostrożnie zawieźli ją do Granitowego Pałacu. Tutaj ułożyli na sienniku zdjętym z jednego z posłań i jak najtroskliwiej przemyli jej rany. Nie wyglądało na to, żeby uszkodzony był jaki ważny narząd, ale Jup był bardzo osłabiony z powodu utraty krwi i niebawem dostał wysokiej gorączki. Pozostawiono go więc w łóżku, opatrzono rany i zastosowano ścisłą dietę, „zupełnie jak u prawdziwego człowieka”, jak stwierdził Nab; przygotowano także kilka filiżanek orzeźwiającego naparu z ziół leczniczych, znajdujących się w apteczce Granitowego Pałacu. Jup zasnął. Początkowo miotał się we śnie, ale potem jego oddech stał się bardziej regularny. Od czasu do czasu Top, skradając się jak gdyby „na palcach”, przychodził odwiedzić swojego przyjaciela i zda się pochwalał opiekę, jaką go otaczano. Łapa Jupa zwisała niekiedy z posłania i Top lizał ją z miną pełną smutku. Top przychodził odwiedzić swojego przyjaciela. Tego samego dnia koloniści zaciągnęli całą padlinę do Lasów Dalekiego Zachodu i zakopali ją głęboko. Najście lisów, które mogło stać się groźne w skutkach, było dobrą nauczką i od tego czasu koloniści nie kładli się spać, zanim jeden z nich nie upewnił się, że wszystkie mostki zostały podniesione i że wszelka inwazja jest niemożliwa. Tymczasem Jup, którego życie przez parę dni było poważnie zagrożone, przemógł chorobę. Mocny organizm zwyciężył, gorączka pomału spadała i Gedeon Spilett, będący po trosze lekarzem, uznał niebawem, że niebezpieczeństwo minęło. 16 sierpnia Jup zaczął jeść. Nab przyrządzał mu pyszne, słodkie smakołyki, a chory zjadał je z rozkoszą, gdyż jeżeli miał w ogóle jakąś niewielką wadę, to chyba tylko tę, że był łakomczuchem; Nab zaś nigdy nie starał się wyleczyć go z tej przywary. - Co pan chce? - mawiał do Gedeona Spiletta, który mu zarzucał nieraz, że zbytnio rozpieszcza Jupa. - Przecież jedyną przyjemnością tego biednego Jupa jest to, że zje coś smacznego, ja zaś chętnie wynagradzam go w ten sposób za jego usługi. Po dziesięciodniowym leżeniu w łóżku, 21 sierpnia, imć Jup wstał po chorobie. Rany zabliźniły się i widać już było, że niebawem odzyska swoją zwykłą zręczność i siłę. Jak wszyscy rekonwalescenci był wiecznie głodny, a reporter pozwalał mu jeść do woli, gdyż ufał, że instynkt, którego często brak istotom rozumnym, uchroni małpę przed skutkami obżarstwa. Nab był zachwycony, że jego uczeń odzyskał apetyt. - Jedz, przyjacielu - przemawiał doń - i niczego sobie nie odmawiaj! Przelałeś za nas swoją krew, a jedyny sposób, w jaki mogę się odwdzięczyć, to pomóc ci ją odzyskać! 25 sierpnia Nab zwołał nagle swoich towarzyszy. - Panie Cyrusie, panie Gedeonie, Harbercie, Pencroff, chodźcie prędko! Koloniści, zgromadzeni w dużej sali, poderwali się na to wołanie. - Co się stało? - zapytał reporter. - Proszę popatrzeć - odpowiedział Nab pękając ze śmiechu. Okazało się, że imć Jup, że skrzyżowanymi po turecku nogami, siedział w drzwiach Granitowego Pałacu, ze spokojem i powagą paląc fajkę. - Moja fajka! - zawołał Pencroff. - Wziął moją fajkę! Ach, mój poczciwy Jup, daruję ci ją! Pal, przyjacielu, pal! Jup poważnie wypuszczał kłęby z mu z taką miną, jakby mu to sprawiało niezwykłą rozkosz. Cyrus Smith nie okazał szczególnego zdziwienia i opowiedział o paru wypadkach, kiedy oswojone małpy stały się nałogowymi palaczami. Od tego dnia Jup miał własną fajkę, dawną fajkę marynarza, którą powiesił w swoim pokoju obok zapasu tytoniu. Nabijał ją własnoręcznie, zapalał od rozżarzonego węgielka i wydawał się być najszczęśliwszym z czwororęcznych zwierząt. Można się łatwo domyślić, że ta wspólnota upodobań zacieśniła jeszcze mocniej więzy przyjaźni, łączące już sympatyczną małpę z poczciwym marynarzem. - A może to jest człowiek? - zastanawiał się nieraz Pencroff w obecności Naba. - Czy bardzo byś się zdziwił, gdyby któregoś dnia Jup do nas przemówił? - Na Boga, nie! - odparł Nab. - Dziwi mnie raczej to, że nie mówi, gdyż właściwie tego jedynie mu brak. - A jednak byłoby bardzo zabawne - ciągnął dalej marynarz - gdyby pewnego dnia Jup zwrócił się do mnie ze słowami: „A może byśmy się zamienili fajkami, Pencroff?” - Tak - zgodził się Nab. - Co za nieszczęście, że on jest niemy od urodzenia. We wrześniu zima skończyła się ostatecznie i podjęto dalsze prace z nowym zapałem. Budowa statku posuwała się szybko naprzód. Obydwie burty były już gotowe i wykańczano je od wewnątrz, wiążąc poszczególne części kadłuba z wręgami, wygiętymi na gorąco w parze i całkowicie dostosowanymi do modelu. Ponieważ drzewa było pod dostatkiem, Pencroff zaproponował inżynierowi, aby wewnątrz kadłuba zrobić jeszcze jedno szczelne poszycie, co mogło zapewnić większą wytrzymałość statku. Cyrus Smith nie wiedząc, co czeka ich w przyszłości, zaaprobował pomysł marynarza, ażeby uczynić statek tak mocnym, jak tylko można. Poszycie i pokład zostały całkowicie wykończone około 15 września; aby uszczelnić wszystkie szwy, przygotowano pakuły z suchej trawy morskiej i upchano je klepadłem pomiędzy deski kadłuba, poszycia i pokładu. Następnie zalano gorącą smołą, której sosny dostarczyły w potrzebnej ilości. Wyposażenie statku było zupełnie proste. Przede wszystkim wielkie złomy skalne, wagi około dwunastu tysięcy funtów, odpowiednio ustawiono na dnie statku i unieruchomiono zaprawą murarską. Nad tymi głazami ułożono pokład, a pod nim zrobiono dwa pomieszczenia, wzdłuż których ciągnęły się ławki służące równocześnie za skrzynie. Pięta masztu była jednocześnie filarem podtrzymującym przepierzenie pomiędzy obydwiema kabinami, do których wchodziło się przez luki znajdujące się na pokładzie i zaopatrzone w pokrywy. Pencroff znalazł bez trudu drzewo odpowiednie na maszt. Wybrał do tego celu młody świerk, prosty i bez sęków, który trzeba było ociosać graniasto u dołu i okrągło u góry. Okucia masztu, steru i kadłuba zrobiono w kuźni w Kominach w sposób prymitywny, ale solidny. Wreszcie reje, maszt, stenga i wiosła, słowem, całe osprzętowanie zostało wykończone w pierwszym tygodniu października; żeby się zorientować, jak statek będzie się sprawował na morzu i jak dalece zasługuje na zaufanie, postanowiono wypróbować go w pobliżu wyspy. Przez cały ten czas nie zostały zaniedbane inne prace bieżące. Należało przystosować do nowych potrzeb zagrodę, gdyż stado muflonów i kóz powiększyło się o młode pokolenie, które trzeba było gdzieś umieścić i czymś żywić. Koloniści nie zapominali także o parku ostryg i o królikami ani o pokładach węgla i rudy, ani o odwiedzaniu nie zbadanych dotąd części Lasów Dalekiego Zachodu, gdzie roiło się od zwierzyny. Odkryto także nowe gatunki roślin i chociaż nie nadawały się do natychmiastowego użytku, to jednak zwiększyły zasoby Granitowego Pałacu. Były to różne odmiany figowatych, niektóre podobne do tych, jakie rosną w okolicy Przylądka Dobrej Nadziei, o mięsistych, jadalnych liściach, inne znów o ziarnach zawierających coś w rodzaju mąki. 10 października statek został spuszczony na. wodę. Pencroff promieniał radością. Wszystko udało się doskonale. Całkowicie osprzętowany slup zepchnięto na rolkach na sam skraj wybrzeża, skąd uniosło go morze w czasie przypływu; statek utrzymał się na wodzie, co wywołało żywą radość kolonistów, a zwłaszcza Pencroffa, który nie wykazywał przy tej okazji ani odrobiny skromności. Zresztą miał on powód do dumy, nawet po zakończeniu budowy statku, gdyż miał zostać jego dowódcą. Jednogłośnie przyznano mu bowiem stopień kapitana. 10 października statek został spuszczony na wodę. Ażeby zadośćuczynić wymaganiom kapitana Pencroffa, trzeba było przede wszystkim nadać statkowi nazwę; po wielu zaciekle dyskutowanych propozycjach zdecydowano się wreszcie na „Bonawenturę” - imię, jakie poczciwy marynarz otrzymał na chrzcie. Gdy tylko przypływ uniósł „Bonawenturę”, można było natychmiast stwierdzić, że doskonale utrzymuje się na wodzie i będzie dostosowywał się do różnych szykości. Postanowiono wypróbować go jeszcze tego samego dnia na pełnym morzu. Pogoda była piękna, dął lekki wietrzyk i żegluga nie sprawiała kłopotu, zwłaszcza na południu wyspy, gdyż od godziny już utrzymywał się wiatr północno-zachodni. - Na pokład! Na pokład! - wołał kapitan Pencroff. Ale przed wypłynięciem na morze trzeba było zjeść śniadanie, a nawet wziąć ze sobą na statek trochę żywności na wypadek, gdyby wycieczka przeciągnęła się do wieczora. Inżynierowi także było pilno wypróbować statek, bo przecież on to wykonał plan, jakkolwiek za poradą marynarza musiał dość często zmieniać różne szczegóły; jednakże statek nie wzbudzał w nim takiego zaufania jak w Pencroffie. Cyrus Smith miał nadzieję, że marynarz już zrezygnował z wyprawy na wyspę Tabor, ponieważ przestał o niej na razie mówić. Z największą niechęcią zgodziłby się na to, aby dwaj czy trzej spośród jego towarzyszy mieli odpłynąć gdzieś dalej tym slupem, zresztą bardzo małym, mającym najwyżej piętnaście ton wyporności. O wpół do jedenastej wszyscy już byli na pokładzie, nawet Jup z Topem. Nab i Harbert wyciągnęli kotwicę tkwiącą w piasku w pobliżu Rzeki Dziękczynienia, podnieśli żagiel, bandera amerykańska załopotała na szczycie masztu i „Bonawentura”, kierowany przez Pencroffa, wyszedł na morze. Aby wydostać się z Zatoki Unii, trzeba było z początku złapać przeciwny wiatr; koloniści stwierdzili, że przy takim ustawieniu żagla statek utrzymuje dostateczną szybkość. Po opłynięciu Cypla Skrzyni i Przylądka Pazura statek, płynąc wzdłuż południowego brzegu, musiał iść bliżej lądu; Pencroff zauważył przy tym, że „Bonawentura” trzyma się na kursie i nie daje się znosić. Statek dobrze skręcał pod przednim wiatrem i miał, jak mówią marynarze, dobry zryw, gdyż w czasie obrotu potrafił zwiększać szybkość. Pasażerowie „Bonawentury” nie posiadali się z radości. Mieli dobry statek, który w razie potrzeby mógłby im oddać nieocenione usługi, wycieczka zaś w tę piękną pogodę i przy łagodnym wietrze była doprawdy czymś uroczym. Pencroff wypłynął na pełne morze o trzy czy cztery mile od brzegu, w linii prostopadłej do Portu Balonu. Wówczas oczom podróżnych Wyspa Lincolna ukazała się w całej okazałości i w nowej postaci, z malowniczą panoramą wybrzeża od Przylądka Pazura do Cypla Płaza, z lasami o młodej zieleni ledwo rozwiniętych drzew liściastych, z panującą nad okolicą Górą Franklina oraz plamami śniegu lśniącymi na jej szczycie. - Jakież to piękne! - zawołał Harbert. - Tak, nasza wyspa jest piękna i dobra - potwierdził Pencroff. - Kocham ją, jak kochałem moją biedną matkę. Wyspa nas przytuliła, nędznych i pozbawionych wszystkiego, a teraz czegóż brakuje jej pięciorgu dzieciom, które spadły na nią z nieba! - Niczego, kapitanie - poparł go Nab. I obaj poczciwcy wydali trzykrotny okrzyk „hura” na cześć wyspy! W tym czasie Gedeon Spilett oparty o maszt szkicował panoramę, rozciągającą się przed jego oczami. Cyrus Smith zachowywał milczenie. - No i cóż, panie Cyrusie? - zagadnął go marynarz. - Co pan powie o naszym stateczku? - Zdaje się, że dobrze się spisuje - odparł inżynier. - Dobra jest. Czy wobec tego pan przypuszcza, że można zaryzykować na nim dłuższy rejs? - Jaki rejs, Pencroff? - Na wyspę Tabor, na przykład. - Przyjacielu - odezwał się Cyrus Smith - sądzę, że gdyby zaszła pilna potrzeba, to można by bez wahania zawierzyć „Bonawenturze” nawet na dłuższy dystans, ale pan dobrze wie, jak niechętnie zgodziłbym się na podróż na wyspę Tabor, skoro przecież nic pana do tego nie zmusza. - Należy odwiedzać swoich sąsiadów - nalegał Pencroff obstając przy swoim pomyśle. - Wyspa Tabor jest naszą sąsiadką, i to jedyną! Grzeczność wymaga, żeby złożyć jej przynajmniej jedną wizytę. - Do licha! - wtrącił Gedeon Spilett. - Nasz przyjaciel Pencroff dał się ponieść konwenansom! - Nie dałem się ponieść niczemu! - odparł Pencroff, którego zirytował trochę sprzeciw inżyniera; nie chciał jednak zrobić mu najmniejszej przykrości. - Niech pan pomyśli, Pencroff - ciągnął dalej Cyrus Smith - że pan nie może udać się sam na wyspę Tabor. - Wystarczy mi jeden towarzysz. - Zgoda - powiedział inżynier. - Ale w ten sposób chce pan pozbawić kolonię na Wyspie Lincolna dwóch jej członków z ogólnej liczby pięciu. - Sześciu - poprawił Pencroff. - Zapomniał pan o Jupie. - Siedmiu - dodał Nab - bo przecież Topa także trzeba liczyć. - Nie ma żadnego ryzyka, panie Cyrusie - nalegał Pencroff. - Możliwe. Ale powtarzam panu, że to jest narażanie się bez potrzeby. Uparty marynarz nic nie odpowiedział i przerwał rozmowę, aczkolwiek był zdecydowany powrócić do niej przy najbliższej okazji. Nie spodziewał się wcale, że z pomocą przyjdzie mu przypadek i to, co dotychczas było jego niezbyt uzasadnionym kaprysem, zamieni w akt humanitaryzmu. „Bonawentura” wracał z pełnego morza w stronę wybrzeża, kierując się na Port Balonu. Trzeba było sprawdzić przejście pomiędzy ławicami piasku a rafami, ażeby w razie potrzeby oznakować drogę, gdyż zatoczka miała stanowić port macierzysty statku. Znajdowali się już w odległości pół mili od brzegu i trzeba było lawirować, ażeby płynąć pod wiatr. Szybkość „Bonawentury” była bardzo niewielka, gdyż wiatr powstrzymywany przez wysoki brzeg łatwo wydymał żagle, morze zaś, gładkie jak lustro, marszczyło się nieznacznie tylko wtedy, gdy po jego powierzchni przebiegały fale. Harbert stał na dziobie i wskazywał drogę; nagle krzyknął: - Z wiatrem, Pencroff! Z wiatrem! - Co się stało? - zapytał marynarz unosząc się. - Skała? - Z wiatrem, Pencroff! Z wiatrem! - Nie... Zaczekaj... - odrzekł Harbert. - Nie widzę dobrze... Skręć jeszcze z wiatrem... Dobrze... Trochę do przodu. Przy tych słowach Harbert położył się na pokładzie, zanurzył szybko rękę do wody, po czym podniósł się z okrzykiem: - Butelka! W ręku trzymał zakorkowaną butelkę, wyłowioną o kilka kabli od brzegu. Cyrus Smith wziął butelkę, nie mówiąc ani słowa odkorkował ją i wyciągnął z niej wilgotny papier, na którym było napisane: Rozbitek... Wyspa Tabor: 153° długości zachodniej, 37° 11’ szerokości południowej. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Zgoda na podróż. Domysły. Przygotowania. Trzej pasażerowie. Pierwsza noc. Druga noc. Wyspa Tabor. Poszukiwania na wybrzeżu. Poszukiwania w lesie. Nie ma nikogo. Zwierzęta. Rośliny. Opuszczone domostwo. - Rozbitek - zawołał Pencroff - porzucony o jakąś setkę mil od nas na wyspie Tabor! Ach, panie Cyrusie, teraz już nie będzie się pan sprzeciwiał mojemu projektowi. - Nie, Pencroff - odparł Cyrus - trzeba płynąć, i to jak najprędzej. - Zaraz jutro? - Zaraz jutro. Inżynier trzymał w ręku skrawek papieru wyciągnięty z butelki. Zastanawiał się nad nim przez parę chwil, a potem powiedział: - Przyjaciele, treść i forma tego dokumentu nasuwają następujące wnioski: po pierwsze, rozbitek z wyspy Tabor jest człowiekiem posiadającym dość dużą wiedzę żeglarską, gdyż podaje nam długość i szerokość geograficzną wyspy zgodnie z tym, cośmy znaleźli w atlasie, z dokładnością do jednej minuty; po drugie, jest on Anglikiem lub Amerykaninem, gdyż dokument jest napisany w języku angielskim. - Rozumowanie jest bardzo logiczne - przyznał Gedeon Spilett - i obecnością tego rozbitka można wytłumaczyć fakt znalezienia skrzyni na naszym wybrzeżu. Musiała wydarzyć się katastrofa, skoro jest rozbitek. Kimkolwiek jest ten człowiek; ma szczęście, że Pencroff wpadł na pomysł zbudowania statku i wypróbowania go właśnie dzisiaj, gdyż o dzień później butelka mogła rozbić się o rafy. - Istotnie - zgodził się Harbert - to jest wyjątkowo pomyślny zbieg okoliczności, że „Bonawentura” przejeżdżał właśnie wtedy, kiedy butelka jeszcze pływała. - Czy to się panu nie wydaje dziwne? - zapytał Cyrus Smith Pencroffa. - Chyba raczej bardzo pomyślne - odparł marynarz. - A czy pan widzi w tym coś dziwnego, panie Cyrusie? Cóż, skoro ta butelka musiała dokądś popłynąć, to dlaczego miałaby trafić gdzie indziej, a nie tu? - Może pan ma rację, Pencroff - zgodził się inżynier - a jednak... - Ale nic nie świadczy o tym, że ta butelka już długo pływa po morzu - zauważył Harbert. - Istotnie, nic! - potwierdził Gedeon Spilett. - I nawet dokument robi wrażenie niedawno napisanego. Co pan o tym myśli, Cyrusie? - To trudno ustalić. A zresztą dowiemy się później. W czasie tej rozmowy Pencroff nie pozostał bezczynny. Zrobił zwrot i „Bonawentura” na pełnych żaglach szybko mknął w stronę Przylądka Pazura. Każdy myślał o rozbitku z wyspy Tabor. Czy nie za późno na uratowanie go? Było to wielkie wydarzenie w życiu kolonistów! Sami byli rozbitkami, lecz należało się obawiać, że tamtemu człowiekowi nie poszczęściło się tak jak im, toteż ich obowiązkiem było pośpieszyć mu na ratunek. Po opłynięciu Przylądka Pazura statek około czwartej po południu rzucił kotwicę przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Jeszcze tego wieczora ustalono wszystkie szczegóły zamierzonej wyprawy. Wydawało się rzeczą najstosowniejszą, żeby wzięli w niej udział tylko Pencroff z Harbertem, gdyż umieli dobrze obchodzić się ze statkiem. Wyruszając 11 października, mogli dotrzeć na wyspę trzynastego, gdyż przy pomyślnym wietrze na przebycie stu pięćdziesięciu mil nie trzeba więcej niż na drogę powrotną. Można zatem liczyć, że 17 października będą już w domu. Pogoda była piękna, barometr szedł do góry bez większych wahań, wiatr ustalił się, toteż wszystko układało się jak najlepiej dla dzielnych kolonistów, którym obowiązek nakazywał oddalić się od ich wyspy. Postanowiono zatem, że Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Nab pozostaną w Granitowym Pałacu. Ale Gedeon Spilett, który nie zapomniał o tym, że jest reporterem dziennika New York Herald, nagle energicznie zaoponował i oświadczył, że prędzej uda się na wyspę Tabor wpław, niż przepuści taką okazję. Wobec tego pozwolono mu uczestniczyć w podróży. Wieczorem przeniesiono na pokład „Bonawentury” pościel, narzędzia, broń, amunicję, busolę oraz zapas żywności mniej więcej na tydzień; uporawszy się szybko z tą pracą, koloniści powrócili do Granitowego Pałacu. Nazajutrz o piątej rano po wzruszającym pożegnaniu Pencroff, rozwinąwszy żagle, skierował statek na Przylądek Pazura, zamierzając opłynąć go, a następnie wziąć kurs na południowy zachód. Gdy „Bonawentura” znajdował się już o jakieś ćwierć mili od brzegu, żeglarze zauważyli, że Cyrus Smith i Nab z wysokości Granitowego Pałacu dają im jeszcze znaki pożegnalne. Cyrus Smith i Nab dają im jeszcze znaki pożegnalne. - Przyjaciele - zawołał Gedeon Spilett - rozstajemy się po raz pierwszy od piętnastu miesięcy! Pencroff, reporter i Harbert pomachali rękami na pożegnanie i niebawem Granitowy Pałac zniknął im z oczu za wysokimi skałami przylądka. Podczas pierwszych godzin podróży pasażerowie „Bonawentury” mogli bez przerwy obserwować południowy brzeg Wyspy Lincolna, która niebawem stała się podobna do wielkiego kosza zieleni ze sterczącą pośrodku Górą Franklina. Odległość złagodziła wzniesienia, a cała wyspa miała z daleka wygląd mało zachęcający do lądowania. Około godziny pierwszej żeglarze minęli Cypel Płaza, ale już w odległości dziesięciu mil. Z tego punktu nie można było nic rozróżnić na zachodnim wybrzeżu, ciągnącym się aż do zboczy Góry Franklina; po dalszych trzech godzinach cała Wyspa Lincolna zniknęła za horyzontem. „Bonawentura” spisywał się doskonale. Z lekkością wspinał się na fale i szybko posuwał się naprzód. Pencroff wciągnął latacz i płynął teraz pod pełnymi żaglami trzymając się kursu według busoli. Od czasu do czasu Harbert zmieniał go przy sterze; chłopak miał tak pewną rękę, że marynarz nie mógł mu zarzucić ani jednego zbyt ostrego manewru. Gedeon Spilett rozmawiał to z jednym, to z drugim, a w razie potrzeby przykładał się także do pracy. Kapitan Pencroff był zupełnie zadowolony ze swojej załogi i przez cały czas wspominał o tym, że trzeba ją będzie wynagrodzić „kwartą wina za każdą wachtę”. Wieczorem rąbek młodego księżyca, wchodzącego dopiero szesnastego w pierwszą kwadrę, rozbłysnął na chwilę i zaraz zgasł. Noc była ciemna, ale niebo bardzo wygwieżdżone i na następny dzień zapowiadała się piękna pogoda. Pencroff przez ostrożność ściągnął latacz, gdyż nie chciał, żeby jakiś nagły podmuch wiatru zaskoczył go z płótnem na przodzie masztu. Być może, była to zbytnia ostrożność w taką spokojną noc, ale Pencroff był przezornym żeglarzem i nie można mu było mieć tego za złe. Reporter spał przez część nocy. Pencroff i Harbert zmieniali się co dwie godziny przy sterze. Marynarz ufał Harbertowi jak sobie samemu, a jego zaufanie usprawiedliwiały całkowicie opanowanie i rozsądek młodego chłopca. Pencroff podawał mu kurs jak kapitan swojemu sternikowi i Harbert nie pozwalał, aby „Bonawentura” zboczył z drogi? Noc minęła spokojnie, tak samo zresztą jak dzień 12 października. Utrzymywano dokładnie kierunek południowo-zachodni i jeżeli „Bonawentury” nie znosił jakiś prąd, to powinien płynąć prosto na wyspę Tabor. Na morzu nie było nic widać. Niekiedy tylko w odległości strzału szybował jakiś wielki ptak, albatros czy fregata, i Gedeon Spilett zastanawiał się, czy to nie jemu właśnie powierzył swoją ostatnią kronikę zaadresowaną do redakcji New York Herald. Wydawało się, że te ptaki są jedynymi żyjącymi istotami, jakie przebywają w tej części oceanu pomiędzy wyspą Tabor a Wyspą Lincolna. - Przecież - zauważył Harbert - teraz jest okres, kiedy wielorybnicy udają się zazwyczaj w południowe strefy Pacyfiku. Doprawdy, nie ma chyba bardziej bezludnego morza niż to. - Wcale nie jest znów takie bezludne - zaoponował Pencroff. - Jak pan to rozumie? - zapytał reporter. - No bo przecież my tutaj jesteśmy. Czyżby pan uważał, że nasz stateczek to jakiś pływający wrak, a my to morświny? - I Pencroff sam roześmiał się ze swojego dowcipu. Wieczorem dokonano prowizorycznych obliczeń i okazało się, że „Bonawentura” od chwili opuszczenia Wyspy Lincolna, czyli w ciągu trzydziestu sześciu godzin, przebył sto dwadzieścia mil: przeciętna szybkość zatem wynosiła jakieś trzy i ćwierć mili na godzinę. Wiatr był słaby i wydawało się, że zupełnie ucichnie. Jednakże należało się spodziewać, że nazajutrz o świcie, jeżeli obliczenia nie zawiodą i statek utrzyma się na kursie, żeglarze zobaczą wyspę Tabor. Toteż ani Gedeon Spilett, ani Harbert, ani Pencroff nie zmrużyli oka w tę noc z 12 na 13 października. Podnieceni, nie mogli wprost doczekać się brzasku. Przecież podjęli wyprawę tak ryzykowną! Czy znajdowali się istotnie w pobliżu wyspy Tabor? Czy był na niej jeszcze rozbitek, któremu śpieszyli z pomocą? Kim był ten człowiek? Czy nie wniesie on jakiegoś rozdźwięku do harmonii, jaka panowała dotychczas w maleńkim zespole? A zresztą, czy zgodzi się zamienić jedno więzienie na drugie? Te wszystkie wątpliwości, które prawdopodobnie miały być rozstrzygnięte nazajutrz, spędzały im sen z powiek i gdy blada poświata dnia ukazała się na niebie, wszyscy wytężyli wzrok w kierunku zachodnim - Ziemia - krzyknął wreszcie Pencroff około szóstej rano. - Ziemia - krzyknął Pencroff. Nie do pomyślenia było, żeby Pencroff się omylił; na pewno musiał dojrzeć jakiś ląd. Cóż za radość ogarnęła małą załogę „Bonawentury”! Nim minie kilka godzin, będą już na wyspie! Niski brzeg wyspy Tabor, ledwie wynurzający się z fal, znajdował się nie dalej niż o jakieś piętnaście mil. Dziób „Bonawentury”, skierowany dotychczas na południowy kraniec wyspy, otrzymał kurs na wprost. W miarę jak słońce podnosiło się na niebie, można było zauważyć niejasne zarysy wierzchołków gór. - Ta wysepka jest znacznie mniejsza od Wyspy Lincolna - zauważył Harbert - i powstała prawdopodobnie tak samo wskutek wynurzenia się dna morskiego. O jedenastej „Bonawentura” znajdował się już zaledwie o dwie mile od wyspy. Pencroff, szukając dogodnego miejsca do rzucenia kotwicy, sterował na tych nie znanych sobie wodach z wielką ostrożnością. Można już było ogarnąć wzrokiem cały krajobraz wyspy z odcinającymi się tu i ówdzie kępami zielonych drzew gumowych oraz innych, należących do gatunków poznanych na Wyspie Lincolna. Ale rzecz dziwna, nie widać było najmniejszego dymu, który by wskazywał na to, że wyspa była zamieszkana, a na wybrzeżu też nie pozostawiono żadnych znaków. A przecież istniał dokument, że na wyspie znajduje się rozbitek; człowiek ten powinien był wyglądać pomocy. Tymczasem „Bonawentura” wąskimi przejściami prześlizgiwał się wśród raf, a Pencroff z niesłychaną uwagą obserwował zarysy brzegu; oddał ster Harbertowi, sam stanął na dziobie i z ręką na podnośnicy wpatrywał się w wodę, gotów w każdej chwili zrefować żagle. Gedeon Spilett oglądał brzeg przez lunetę, ale nie mógł dostrzec nic szczególnego. Wreszcie około południa „Bonawentura” otarł się dziobem o piaszczysty brzeg. Rzucono kotwicę, zwinięto żagle i załoga małego stateczku wyszła na ląd. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że znajdowali się na wyspie Tabor, gdyż według najnowszych map na Pacyfiku, pomiędzy Nową Zelandią a wybrzeżem amerykańskim, nie ma żadnej innej wyspy. Statek został mocno przycumowany, żeby nie porwał go odpływ; następnie Pencroff i jego towarzysze, uzbroiwszy się jak mogli najlepiej, poszli brzegiem pół mili w kierunku stożka wznoszącego się na wysokość dwustu pięćdziesięciu do trzystu stóp. - Z wierzchołka tego pagórka - powiedział Gedeon Spilett - będziemy mogli bodaj pobieżnie rozejrzeć się po wyspie, co niewątpliwie ułatwi poszukiwania. - Czyli zrobimy tutaj to, od czego pan Cyrus zaczął na Wyspie Lincolna, wdrapując się na Górę Franklina - odparł Harbert. - Identycznie to samo - potwierdził reporter - i to jest najlepszy sposób postępowania w takim wypadku. Tak rozmawiając posuwali się skrajem łąki kończącej się u stóp pagórka. Idąc płoszyli gromady gołębi skalnych i jaskółek morskich, podobnych do ptaków z Wyspy Lincolna. Wśród drzew rosnących na lewo od łąki słyszeli szelest i w zaroślach mogli dojrzeć falowanie trawy, świadczące o obecności jakichś bardzo płochliwych zwierząt, jednakże nic nie wskazywało na to, że wyspa jest zamieszkana. Pencroff, Harbert i Gedeon Spilett doszli do podnóża pagórka, w kilka chwil wdrapali się na jego szczyt i rozejrzeli po okolicy. Istotnie byli na wysepce mającej najwyżej sześć mil obwodu; linia brzegu nie obfitowała w cyple, przylądki, zatoki i laguny; wyspa miała kształt mocno wydłużonego owalu. Wokół rozciągało się, aż po sam widnokrąg, zupełnie puste morze. Nie widać było ani lądu, ani żagla! Porośnięta lasem wysepka nie miała tak urozmaiconego krajobrazu jak Wyspa Lincolna, która była wprawdzie jałowa i dzika w jednej części, lecz żyzna i bogata w drugiej. Tutaj widać było tylko gęstą kopułę zieleni i wynurzające się z niej dwa czy trzy nieco wyższe pagórki. Ukośnie do linii brzegu poprzez równolegle położoną łąkę spływał strumyk i wpadał na zachodnim wybrzeżu do morza tworząc wąskie ujście. - Ta „posiadłość” jest niewielka - stwierdził Harbert. - Tak - przyznał Pencroff.- Dla nas byłaby trochę za ciasna. - Ponadto wydaje mi się nie zamieszkana - dodał reporter. - Istotnie, nic nie wskazuje tu na obecność człowieka - zgodził się Harbert. - Zejdźmy i poszukajmy - zaproponował Pencroff. Marynarz z towarzyszami zeszli na wybrzeże, tam gdzie pozostawili „Bonawenturę”. Przed udaniem się w głąb wyspy postanowili obejść ją dookoła, ażeby nic nie uszło ich obserwacji. Posuwanie się wybrzeżem nie nastręczało żadnych trudności, jedynie w paru miejscach przecinały drogę duże głazy, które można było zresztą łatwo obejść. Ruszyli na południe. Na ich widok podrywały się niezliczone gromady ptactwa wodnego, a stada fok rzucały się do morza, gdy tylko dostrzegały ich z dala. - Te zwierzęta widzą człowieka nie po raz pierwszy - zauważył reporter. - Boją się ludzi, a więc ich znają. Po godzinie trzej podróżni dotarli do południowego krańca wyspy, zakończonego ostrym przylądkiem, a następnie powrócili na północ zachodnim brzegiem, tak samo piaszczystym i kamienistym; w oddali wznosiła się gęsta ściana lasu. Na całym wybrzeżu, dokładnie przemierzonym w ciągu czterogodzinnego marszu, nie dostrzegli nigdzie ani śladu domostwa, ani nawet odcisku stopy ludzkiej. Było to co najmniej dziwne i nasuwało przypuszczenie, że wyspa Tabor nie jest zamieszkana. Przecież mogło się tak zdarzyć, że dokument był pisany przed kilkoma miesiącami, a nawet latami, a przez ten czas rozbitek mógł być zabrany z wyspy albo też zmarł na niej z głodu. Snując mniej lub bardziej prawdopodobne przypuszczenia, Pencroff, Spilett i Harbert szybko posilili się na pokładzie „Bonawentury”, aby znów podjąć poszukiwania i prowadzić je aż do zmroku. O piątej po południu byli już po obiedzie i poszli w stronę lasu. Na ich widok pierzchały liczne zwierzęta, prawie wyłącznie kozy i świnie należące - jak można było łatwo stwierdzić - do gatunków europejskich. Z pewnością jakiś wielorybnik wysadził je na wyspie, gdzie szybko się rozmnożyły. Harbert przyrzekł sobie solennie, że złowi żywcem jedną czy dwie pary i przywiezie na Wyspę Lincolna. Nie ulegało zatem wątpliwości, że w jakimś okresie na wyspę zawitali ludzie. Stało się to jeszcze bardziej oczywiste, gdy w lesie ukazały się utorowane ścieżki, pnie drzew zrąbanych siekierą oraz inne ślady ludzkich rąk. Jednak drzewa zaczynały już próchnieć - musiały być ścięte przed kilkoma laty. Nacięcia siekiery porosły mchem, a na ścieżkach rozkrzewiło się wysokie i sztywne zielsko, tak że trudno nawet było poznać, w jakim kierunku one idą. - Świadczyłoby to - zauważył Gedeon Spilett - że ludzie nie tylko wylądowali na wysepce, ale że mieszkali tutaj przez pewien czas. Kim byli ci ludzie? Ilu ich było? Ilu pozostało? - Dokument wspomina o jednym rozbitku - rzekł Harbert. - Jeżeli pozostaje on jeszcze na wyspie, byłoby nieprawdopodobne, żebyśmy go nie znaleźli - oświadczył Pencroff. Szukano więc dalej. Marynarz i jego towarzysze poszli drogą przecinającą ukośnie wyspę i dotarli do strumyka biegnącego ku morzu. Nie tylko zwierzęta pochodzenia europejskiego i niektóre prace wykonane ręką ludzką świadczyły niezbicie, że na wyspie musiał kiedyś przebywać człowiek; świadczyły o tym także niektóre rośliny. Gdzieniegdzie na polankach leśnych można było poznać, że sadzono tu ongiś warzywa. Toteż wielką była radość Harberta, gdy rozpoznał ziemniaki, cykorię, szczaw, marchewkę, rzepę! Wystarczyło przecież pozbierać nasiona, żeby wzbogacić plantację na Wyspie Lincolna. - A to dobre - powiedział Pencroff. - To coś dla Naba i dla nas. Jeżeli nawet nie znajdziemy rozbitka, to i tak nasza wyprawa nie była daremna i Pan Bóg nas wynagrodził. - Niewątpliwie - potwierdził Gedeon Spilett. - Ale sądząc ze stanu, w jakim znajduje się ten warzywnik, obawiam się, że wyspa jest nie zamieszkana od dawna. - Rzeczywiście - przyznał mu rację Harbert. - Kimkolwiek byłby mieszkaniec tej wyspy, na pewno nie zaniedbałby tak cennych roślin. - Tak, rozbitka już nie ma - dorzucił Pencroff. - Przynajmniej tak należy przypuszczać. - Z tego by wynikało, że dokument pisany był dawno. - Oczywiście. - I że butelka przypłynęła do brzegów Wyspy Lincolna po dłuższym przebywaniu w morzu. - Dlaczegóż by nie? - potwierdził Pencroff. - Ale oto zapada już zmrok i, moim zdaniem, trzeba przerwać poszukiwania. - Wracajmy na pokład statku, a jutro wyruszymy na nowo - powiedział reporter. Była to najmądrzejsza rada, toteż wszyscy zamierzali jej posłuchać, gdy nagle Harbert, wskazując jakieś niejasne zarysy pomiędzy drzewami, zawołał: - Domek! Harbert wskazał domek pomiędzy drzewami. Cała trójka pobiegła natychmiast we wskazanym kierunku. W ostatnich odblaskach dnia można było dojrzeć chatę zbudowaną z desek, pokrytych mocnym, smołowanym płótnem. Pencroff pchnął na wpół przymknięte drzwi i szybko wszedł do środka... Chata była pusta. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Co znaleziono w domku? Noc. Kilka liter. Dalsze poszukiwania. Rośliny i zwierzęta. Harbert w niebezpieczeństwie. Na pokładzie. Odjazd. Niepogoda. Przebłysk świadomości. Zagubieni na morzu. Ogień rozpalony w samą porę. Pencroff, Harbert i Gedeon Spilett stali chwilę w ciemnościach, nie mówiąc ani słowa. Potem Pencroff zawołał donośnie. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Marynarz skrzesał ognia i zapalił suchą gałązkę. Płomień oświetlił na chwilę małą izdebkę, która robiła wrażenie opuszczonej. W głębi widać było prymitywny komin z warstwą wystygłego popiołu i naręczem suchych drew. Pencroff rzucił płonącą gałązkę, drzewo zajęło się i w izdebce zrobiło się widno. Wówczas marynarz i jego towarzysze ujrzeli pozostawione w nieładzie posłanie; wilgotna i pożółkła pościel świadczyła o tym, że dawno już nie była używana. W jednym rogu na kominie stały dwa zardzewiałe czajniki i przewrócony rondelek; w szafie wisiały jakieś ubrania marynarskie na wpół zbutwiałe; na stole miedziane nakrycie i Biblia zżarta przez wilgoć. W rogu poniewierały się narzędzia: łopata, motyka, oskard; dwie strzelby myśliwskie, przy czym jedna połamana; na półce tworzącej etażerkę - nienaruszona beczułka prochu, beczułka ołowiu i parę pudełek spłonek. Wszystko to pokryte było grubą warstwą kurzu, nagromadzoną prawdopodobnie w ciągu wielu lat. - Nie ma nikogo - mruknął reporter. - Nikogo - potwierdził Pencroff. - Ta izba jest już od dawna nie zamieszkana - zauważył Harbert. - Tak, od bardzo dawna - przytaknął reporter. - Panie Spilett - odezwał się Pencroff - zamiast wracać na statek, myślę, że lepiej będzie przenocować tutaj. - Racja, Pencroff - zgodził się Gedeon Spilett - A jeżeli właściciel wróci, no to cóż! Może nie będzie miał za złe, że ktoś się tutaj rozgościł. - On już nie wróci - pokręcił głową marynarz. - Sądzi pan, że opuścił wyspę? - zapytał reporter. - Gdyby opuścił wyspę, to zabrałby ze sobą broń i narzędzia - powiedział Pencroff. - Pan dobrze wie, jaką wagę przywiązują rozbitkowie do tych przedmiotów stanowiących ostatnią deskę ratunku. Nie, nie! - powtarzał marynarz z przekonaniem. - Nie, on nie opuścił wyspy! Gdyby miał odpłynąć jakimś czółnem skleconym przez siebie samego, to tym bardziej nie zostawiłby tu tych przedmiotów pierwszej potrzeby! Nie, on jest na wyspie! - Żywy? - zapytał Harbert. - Żywy albo martwy. Ale nawet jeżeli umarł, to przecież sam siebie nie pochował; wtedy znajdziemy jego zwłoki - ciągnął swoje wywody Pencroff. Postanowili więc przenocować w opuszczonej chacie; w kącie leżało dość drzewa, aby ją ogrzać. Zamknąwszy drzwi Pencroff, Harbert i Spilett usiedli na ławie; odzywali się z rzadka, gdyż każdy pogrążony był w rozmyślaniach. Znajdowali się w takim stanie ducha, kiedy człowiek skłonny jest wszystko przypuszczać i wszystkiego się spodziewać, toteż uważnie łowili uchem każdy odgłos z zewnątrz. Gdyby nagle otwarły się drzwi i stanął przed nimi jakiś człowiek, nie zdziwiliby się wcale, pomimo że chata wyglądała na całkowicie opuszczoną; ich dłonie gotowe były uścisnąć rękę tego człowieka, rozbitka, tego nieznanego przyjaciela, na którego czekali jak przyjaciele! Ale z zewnątrz nie dobiegał żaden odgłos, drzwi się nie otwarły i, tak mijały godziny. Jakże dłużyła się, ta noc marynarzowi i jego towarzyszom! Jedynie Harbert zdrzemnął się na dwie godziny, gdyż w jego wieku sen o nic nie pyta. Pilno im było - całej trójce - dalej prowadzić przerwane poszukiwania i spenetrować wysepkę aż po jej najdalsze zakątki. Wnioski Pencroffa wydawały się zupełnie logiczne i było prawie pewne, że skoro domek został opuszczony i skoro pozostawiono w nim narzędzia i broń, zatem gospodarz jego zginął. Należało więc szukać jego zwłok i przynajmniej pochować je po chrześcijańsku. Zaczęło świtać. Pencroff wraz z towarzyszami natychmiast dokonał dokładnego przeglądu chaty. Stała rzeczywiście w bardzo dobrym miejscu, na zboczu niewielkiego pagórka, osłonięta kilkoma wspaniałymi drzewami gumowymi. Przed chatą wyrąbano w lesie dość szeroki trakt, zyskując w ten sposób widok na morze. Otoczona walącym się parkanem łączka dochodziła do brzegu rzeki nie opodal jej ujścia. Chatę zbudowano z desek pochodzących, jak można było bez trudu stwierdzić, z kadłuba i pokładu statku. Było zatem prawdopodobne, że przy brzegu wyspy rozbił się jakiś statek, że uratował się przynajmniej jeden człowiek z załogi i mając do dyspozycji narzędzia, zbudował ze szczątków statku ten właśnie domek. To przypuszczenie potwierdziło się jeszcze bardziej, gdy Gedeon Spilett, po obejściu chaty dookoła, zobaczył na jednej z desek, pochodzącej prawdopodobnie z pawęża rozbitego statku, na wpół zatarte litery: BR.TAN. .A - Britannia! - krzyknął Pencroff, gdy reporter zawołał go do siebie. - To jest nazwa wielu statków i nie umiałbym powiedzieć, czy chodzi tu o statek angielski, czy amerykański. - Mniejsza o to, Pencroff. - Istotnie, mniejsza o to - zgodził się marynarz. - Jeżeli ten, kto ocalał z załogi, żyje jeszcze, to dowiemy się, jakiej narodowości był statek! Ale zanim pójdziemy dalej, wróćmy wpierw na „Bonawenturę”. Pencroffa ogarnął jakiś dziwny lęk, jakaś niewytłumaczona obawa o statek. Jeżeli pomimo wszystko wyspa była zamieszkana i ktoś zawładnął... Ale wzruszył tylko ramionami na to nieprawdopodobne przypuszczenie. Tak czy owak, marynarz chętnie poszedł zjeść śniadanie na statku. Prowadząca tam, prosta zresztą, droga nie była długa; wynosiła zaledwie milę. Idąc wędrowcy wpatrywali się uważnie w las i zarośla i widzieli setki uciekających kóz i świń. W dwadzieścia minut po opuszczeniu chaty znów zobaczyli wschodnie wybrzeże wyspy i „Bonawenturę” stojącego na kotwicy mocno zarytej w piasek. Pencroff nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Przecież ten statek był jego dzieckiem, a ojcowie mają prawo denerwować się czasem bardziej, niż wymagałby tego rozsądek Na pokładzie kapitan i jego towarzysze zjedli obfity posiłek, tak by nie spieszyć się na obiad. Po śniadaniu udali się na dalsze poszukiwania, które prowadzili niesłychanie skrupulatnie. Możliwe było przecież, że jedyny mieszkaniec wyspy zginął. Toteż szukali raczej szczątków zmarłego niż śladów żyjącego człowieka! Jednakże wysiłki ich spełzły na niczym i przez pół dnia na próżno szperali po lasach pokrywających wyspę. Trzeba było zatem przypuszczać, że o ile rozbitek zmarł, to z jego zwłok nie pozostało już nic, gdyż jakieś drapieżne zwierzę pożarło je zapewne do ostatniej kosteczki. - Wracamy jutro o świcie - zwrócił się Pencroff do swoich towarzyszy, gdy około drugiej wyciągnęli się w cieniu drzew, by na chwilę odpocząć. - Myślę, że możemy bez skrupułów wziąć ze sobą narzędzia należące do rozbitka - powiedział Harbert. - Jestem tego samego zdania - przyłączył się do niego Gedeon Spilett. - Broń i narzędzia uzupełnią dobytek Granitowego Pałacu. Jeśli się nie mylę, zapas prochu i ołowiu jest także dość duży. - Słusznie - przyznał Pencroff - ale nie zapomnijmy także schwytać jednej czy dwóch par świń, gdyż nie mamy ich na Wyspie Lincolna... - Ani pozbierać nasion - dodał Harbert - które zaopatrzą nas w warzywa starego i nowego kontynentu. - No, to może byłoby wskazane pozostać jeszcze jeden dzień na wyspie Tabor, ażeby zebrać wszystko, co może się nam przydać - zastanawiał się reporter. - Nie, panie Spilett - zaoponował Pencroff. - Bardzo proszę, żebyśmy wyjechali jutro skoro świt. Mam wrażenie, że wiatr zaczyna zmieniać kierunek na zachód i mielibyśmy w drodze powrotnej takie same dobre warunki żeglugi jak w tę stronę. - No to nie traćmy czasu - orzekł Harbert wstając. - Nie traćmy czasu - poparł go Pencroff. - Ty, Harbercie, zajmij się pozbieraniem nasion, gdyż znasz się na tym lepiej od nas. Przez ten czas pan Spilett i ja zapolujemy na świnie i mam nadzieję, że nawet bez Topa uda nam się schwytać parę sztuk. Harbert poszedł ścieżką prowadzącą do uprawnej części wyspy, marynarz zaś i reporter udali się wprost do lasu. Wiele okazów świńskiej rasy uciekło im sprzed nosa. Zwierzęta były przedziwnie zręczne, co budziło obawę, że się nie uda ich schwytać. Jednakże po półgodzinnej gonitwie myśliwi zdołali złapać parę świń, których legowisko znajdowało się w gęstych zaroślach. Nagle o kilkaset kroków od nich w kierunku na północ rozległ się rozpaczliwy krzyk. Do krzyku tego dołączył się jakiś przeraźliwy bełkot, nie mający w sobie nic ludzkiego. Pencroff i Gedeon Spilett zerwali się na równe nogi, a świnie skorzystały z tego, by uciec w chwili, kiedy marynarz przygotowywał już sznury, ażeby je związać. - To głos Harberta - zaniepokoił się Gedeon Spilett. - Biegnijmy tam! - zawołał Pencroff. Marynarz i Gedeon Spilett pobiegli co sił w nogach w tę stronę, skąd słychać było krzyki. Całe szczęście, że się pośpieszyli, gdyż na zakręcie ścieżki w pobliżu polanki zobaczyli nagle Harberta powalonego na ziemię przez jakieś dzikie stworzenie, prawdopodobnie olbrzymią małpę zdradzającą wyraźnie złe zamiary. Harberta powaliło na ziemię jakieś dzikie stworzenie. Rzucenie się na potwora, powalenie jego z kolei na ziemię, wyrwanie mu z rąk ofiary i obezwładnienie go, wszystko to było dla Gedeona Spiletta i Pencroffa sprawą jednej chwili. Marynarz posiadał siłę iście herkulesową, a z reportera także nie był ułomek. Toteż potwór, mimo iż się wydzierał, został związany tak mocno, że nie mógł zrobić najmniejszego ruchu. - Nic ci się nie stało, Harbercie? - zapytał Gedeon Spilett. - Nie! Nie! - Ach, jeśliby cię zraniła ta małpa?... - zawołał Pencroff. - Przecież to nie jest małpa - powiedział Harbert. Słysząc to Pencroff i Gedeon Spilett przyjrzeli się dziwnej istocie leżącej na ziemi. Rzeczywiście to nie była małpa lecz istota ludzka! Był to człowiek! Ale jaki człowiek! Dzikus w najgorszym znaczeniu tego słowa, tym straszniejszy, że zupełnie przypominający zwierzę. Włosy zmierzwione, broda sięgająca aż po piersi, prawie nagi z wyjątkiem strzępu koca na biodrach, wzrok dziki, ręce olbrzymie, niezmiernie długie paznokcie, skóra ciemna jak mahoń, a na nogach stwardniała, jak gdyby zrogowaciała. Nieszczęsne stworzenie, które trzeba było pomimo wszystko nazwać człowiekiem. Doprawdy nie od rzeczy byłoby pytanie, czy w tym ciele pokutuje jeszcze dusza, czy też pozostał w nim tylko instynkt zwierzęcia. - Jest pan zupełnie pewny, że to człowiek albo że był nim kiedyś? - zapytał Pencroff reportera. - Niestety, to nie ulega wątpliwości. - Więc to ma być ten rozbitek? - zdziwił się Harbert. - Tak, ale nieszczęsny zatracił wszystkie cechy ludzkie - odpowiedział Gedeon Spilett. Reporter miał rację. Było rzeczą jasną, że jeżeli rozbitek należał ongiś do ludzi cywilizowanych, to samotność zrobiła z niego dzikusa, a nawet - co gorsza - prawdziwego leśnego człowieka. Z ust jego wydobywały się nieartykułowane dźwięki, a zęby, ostre jak u drapieżnika, przystosowały się do rozdzierania surowego mięsa. Pamięć zanikła prawdopodobnie zupełnie, toteż już od dawna nie umiał posługiwać się narzędziami i bronią ani rozniecać ognia. Sprawiał wrażenie zręcznego i prędkiego, ale te cechy fizyczne rozwinęły się pewno kosztem cech umysłowych. Gedeon Spilett przemówił do niego, ale ten jakby nie rozumiał go czy nie słyszał... A jednak, patrząc uważnie w jego oczy, reporter miał wrażenie, iż zauważył w nich przebłyski myśli. Więzień nie szamotał się i nie usiłował uwolnić z pęt. Może był zdruzgotany obecnością ludzi, do których był ongiś podobny? Może odnajdywał w jakimś zakamarku mózgu mgliste wspomnienia łączące go z ludzkością? Gdyby go uwolnić, czy usiłowałby uciec? A może pozostałby na miejscu? Trudno było przewidzieć. Dlatego koloniści nie chcieli go wystawiać na próbę. Przyjrzawszy się nieszczęsnemu człowiekowi z niezwykłą uwagą, Gedeon Spilett powiedział: - Kimkolwiek jest, kimkolwiek był czy będzie, naszym obowiązkiem jest zabrać go z sobą na Wyspę Lincolna. - Tak, tak - ucieszył się Harbert. - Może troskliwą opieką uda nam się wykrzesać z niego jakiś przebłysk inteligencji. - Dusza jest nieśmiertelna - powiedział reporter - i wyrwanie tego bożego stworzenia ze stanu dzikości byłoby wielką zasługą. Pencroff kręcił głową, a mina jego wyrażała powątpiewanie. - W każdym razie trzeba spróbować - oświadczył reporter. - Uczucia ludzkie nakazują nam to zrobić. Istotnie wszyscy trzej dobrze rozumieli swój obowiązek i byli pewni, że Cyrus Smith pochwali ich za ten sposób postępowania. - Czy pozostawimy go w więzach? - zapytał marynarz. - A może poszedłby sam, gdyby mu rozwiązać nogi? - zaproponował Harbert. - Spróbujmy - powiedział Pencroff. Sznury z nóg więźnia zostały zdjęte, ale ręce były nadal skrępowane. Więzień wstał dobrowolnie i nie zdradzał najmniejszej chęci do ucieczki. Jego płonące oczy przeszywały wzrokiem trzech mężczyzn idących obok niego, ale nic nie wskazywało na to, aby sobie przypominał, że jest lub że kiedyś był ich bliźnim. Z jego warg wydobywał się nieustanny gwizd; wygląd miał dziki, ale nie usiłował stawiać oporu. Za radą reportera zaprowadzono nieszczęśnika do jego domu. Może widok przedmiotów, stanowiących ongiś jego własność, wywrze na nim jakieś wrażenie? Może wystarczy jakaś iskierka, ażeby zbudzić pogrążone w mroku myśli, ażeby na nowo rozpalić wygasłą duszę? Chata była niedaleko. Dotarli do niej w ciągu kilku minut, ale więzień nic nie poznawał i sprawiał wrażenie, że zatracił świadomość otaczającej go rzeczywistości. Cóż można było wywnioskować z tego całkowitego zdziczenia, w jakie wpadł ten nieszczęśnik? Chyba to, że był uwięziony na wyspie już od bardzo dawna, że przybył tam w pełni władz umysłowych i dopiero samotność doprowadziła go do tego stanu. Reporterowi przyszło na myśl, że może widok ognia podziała na samotnika; w jednej chwili na kominie zapłonął jaskrawy ogień, który robi wrażenie nawet na zwierzętach. W pierwszej chwili płomienie jak gdyby przykuły uwagę nieszczęśnika, ale niebawem cofnął się i wzrok jego przygasł z powrotem. Oczywiście nie pozostawało, przynajmniej na razie, nic innego, jak zaprowadzić go na pokład „Bonawentury”. Pencroff wziął rozbitka pod rękę, a Harbert i Gedeon powrócili na wysepkę, aby zakończyć tam swoją pracę. W ciągu kilku godzin przenieśli na brzeg narzędzia i broń, nasiona warzyw, kilka sztuk upolowanej dziczyzny i dwie pary świń. Wszystko to załadowano na statek i „Bonawentura” gotów był do podniesienia kotwicy, gdy tylko nastąpi przypływ poranny. Więźnia umieszczono w przedniej kabinie, gdzie pozostał spokojny, milczący, głuchy i niemy. Pencroff podał mu jedzenie, lecz ten odepchnął gotowane mięso, gdyż prawdopodobnie ten rodzaj jadła mu nie odpowiadał. Rzeczywiście, gdy marynarz pokazał mu upolowaną przez Harberta kaczkę, więzień rzucił się na nią ze zwierzęcą chciwością i pożarł ją w okamgnieniu. - Myśli pan, że mu to przejdzie? - rzucił Pencroff z powątpiewaniem. - Być może - odparł reporter. - Przypuszczam, że nasze starania odniosą w końcu jakiś skutek. Do tego stanu, w jakim się znajduje obecnie, doprowadziła go przecież samotność, a teraz nie będzie już sam! - Ten biedak na pewno od dawna jest w tym stanie - litował się Harbert. - Możliwe - potwierdził Gedeon Spilett. - W jakim może być wieku? - dopytywał się chłopiec. - To trudno określić - powiedział reporter - gdyż pod gęstym zarostem, okrywającym twarz, trudno nawet dostrzec rysy, ale na pewno nie jest już pierwszej młodości i przypuszczam, że ma około pięćdziesiątki. - Czy zauważył pan, panie Gedeonie, jak głęboko ma osadzone oczy? - pytał dalej chłopiec. - Tak, Harbercie, ale muszę przyznać, że oczy te są bardziej ludzkie, niż można się tego spodziewać po całej jego postaci. - Zresztą zobaczymy - zakończył rozmowę Pencroff. - Jestem tylko bardzo ciekaw, co powie, pan Cyrus Smith o naszym dzikusie. Popłynęliśmy po jakąś ludzką istotę, a przywozimy potwora! No cóż! Robi się, co można. Minęła noc; nikt nie wiedział, czy więzień spał, czy nie, w każdym razie nie rzucał się, pomimo że był rozwiązany. Zachowywał się jak dzikie zwierzę, które w pierwszych chwilach niewoli jest oszołomione, a dopiero później szaleje ze zdwojoną siłą. O świcie następnego dnia, 15 października, nastąpiła zmiana pogody przewidziana przez Pencroffa. Powiał wiatr z północnego zachodu, co sprzyjało żeglowaniu na Wyspę Lincolna, ale równocześnie wiatr stał się zimniejszy, a to znów utrudniało nawigację. O piątej rano podniesiono kotwicę. Pencroff zrefował duży żagiel i skierował dziób statku na północny wschód, tak aby płynąć wprost na Wyspę Lincolna. W ciągu pierwszego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego. Więzień siedział spokojnie w przedniej kabinie, a ponieważ musiał być niegdyś marynarzem, wydawało się, że falowanie morza wywiera na niego raczej dodatni wpływ. Może nawiedzały go jakieś wspomnienia związane z dawnym zawodem? W każdym razie zachowywał się spokojnie i był bardziej zdziwiony niż przygnębiony. Nazajutrz, 16 października, wiatr ochłodził się znacznie i dął bardziej z północy, a zatem w kierunku mniej korzystnym dla kursu „Bonawentury”. Statek zaczął coraz mocniej podskakiwać na fali i niebawem Pencroff musiał skrócić żagle. Nie zwierzał się nikomu, ale zaczynał ogarniać go niepokój wywołany stanem morza. Fale rozbijały się o dziób statku bardzo gwałtownie, było rzeczą pewną, że jeżeli wiatr nie zmieni kierunku, to na dotarcie do Wyspy Lincolna trzeba będzie zużyć więcej czasu niż na dopłynięcie do wyspy Tabor. Istotnie 17 października rano minęło czterdzieści osiem godzin od czasu, kiedy „Bonawentura” wyruszył w powrotną drogę, a jednak nic nie wskazywało na to, że znajduje się on w pobliżu Wyspy Lincolna. Zresztą niepodobieństwem było określić na oko przebytą drogę, gdyż kierunek i szybkość statku zbyt często ulegały zmianie. Po dalszych dwudziestu czterech godzinach na widnokręgu nie ukazał się jeszcze ląd. Wiatr wzmógł się znacznie, a fala była ogromna. Należało szybko manewrować żaglem, refować i robić częste zwroty, gdyż statek jęczał pod uderzeniami bałwanów. 18 października olbrzymia fala zwaliła się na „Bonawenturę” i gdyby pasażerowie zawczasu nie przywiązali się do pokładu, zostaliby zmyci przez morze. Pencroffowi i jego towarzyszom, pochłoniętym wyplątywaniem się z lin, nieoczekiwanie przyszedł z pomocą więzień, który rzucił się na pokład przez luk, jak gdyby popchnął go nagle instynkt marynarza, i potężnym uderzeniem masztownicy zrobił wyrwę w burcie, tak by woda zalewająca pokład mogła szybko spłynąć; gdy niebezpieczeństwo minęło, bez słowa powrócił do swojej kabiny. Pencroff, Spilett i Harbert osłupieli ze zdziwienia. Tymczasem sytuacja stawała się coraz groźniejsza i marynarz przypuszczał, że zabłądził na niezmierzonym obszarze wodnym i że nie ma już sposobu na to, by odnaleźć drogę. Noc z 18 na 19 października była bardzo ciemna i zimna. Jednakże koło godziny jedenastej wiatr zaczął się uspokajać, fala stała się mniejsza i statek, nierzucany już z boku na bok, nabrał większej szybkości. Zresztą trzeba przyznać, że trzymał się na wodzie doskonale. Ani Pencroff, ani Gedeon Spilett, ani Harbert nawet przez chwilę nie zmrużyli oka. Czuwali z wytężoną uwagą, Wyspa Lincolna bowiem mogła być niedaleko i wtedy zobaczą ją z nastaniem świtu albo też „Bonawentura” uniesiony prądem i wiatrem zdryfował i wtedy byłoby prawie niemożliwe naprowadzić go na właściwy kurs. Pencroff, zaniepokojony w najwyższym stopniu, nie tracił jednak nadziei, gdyż posiadał niezwykły hart ducha. Siedząc przy sterze, uparcie usiłował przebić wzrokiem otaczające go ciemności. Nagle około drugiej nad ranem zerwał się na równe nogi z okrzykiem: - Ogień! Ogień! - Ogień! Ogień! Istotnie, w odległości jakichś dwudziestu mil na północny wschód widać było jaskrawy płomień. Tam leżała Wyspa Lincolna, a ogień, rozpalony prawdopodobnie przez Cyrusa Smitha, wskazywał żeglarzom drogę. Pencroff, który sterował zbytnio na północ, wziął teraz kurs na ogień płonący jak gwiazda ponad horyzontem. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Powrót. Cyrus Smith i nieznajomy. Port Balonu. Ofiarność inżyniera. Wzruszające doświadczenia. Jedna łza. Nazajutrz, 20 października o siódmej rano, po czterodniowej podróży „Bonawentura” łagodnie przybił do brzegu w pobliżu ujścia Rzeki Dziękczynienia. Cyrus Smith i Nab, bardzo zaniepokojeni niepogodą i przedłużającą się nieobecnością towarzyszy, już od świtu czuwali na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku. Wreszcie dojrzeli w oddali statek, którego wyglądali z takim utęsknieniem. - Dzięki Bogu! Wracają! - zawołał Cyrus Smith. Uszczęśliwiony Nab kręcił się w kółko, klaszcząc w dłonie i powtarzając: „O mój panie”, co było bardziej wymownym objawem radości niż niejedno piękne przemówienie. Gdy inżynier policzył wzrokiem osoby znajdujące się na pokładzie „Bonawentury”, pierwszą jego myślą było, że Pencroff nie odnalazł rozbitka albo że nieszczęśnik nie chciał opuścić wyspy Tabor i zamienić jednego więzienia na drugie. Istotnie, na pokładzie „Bonawentury” widać było tylko Pencroffa, Gedeona Spiletta i Harberta. W chwili gdy statek przybijał do brzegu, inżynier i Nab byli już nad morzem i zanim pasażerowie wyskoczyli na piasek, Cyrus Smith powiedział: - Byliśmy bardzo zaniepokojeni, że się spóźniacie, przyjaciele. Czyżby się wam przytrafiło co złego? - Nie, wprost przeciwnie - odparł Gedeon Spilett - wszystko poszło jak najlepiej. Opowiemy to ze szczegółami. - A jednak - ciągnął dalej inżynier - wasze poszukiwania spełzły chyba na niczym, gdyż jest was trzech, tak jak w chwili odjazdu. - Przepraszam, panie Cyrusie - wtrącił się marynarz - jest nas czterech! - A więc znaleźliście rozbitka? - Tak. - I wzięliście go ze sobą? - Tak. - Żywego? - Tak. - Gdzie on jest? Kto to? - To jest... - mruknął reporter - a właściwie to był człowiek! To wszystko, Cyrusie, co możemy na ten temat powiedzieć. Inżyniera poinformowano o tym, co zaszło w czasie podróży, w jakich warunkach prowadzone były poszukiwania, jak znaleźli na wyspie jedyne, od dawna opuszczone domostwo i wreszcie, w jakich okolicznościach schwytali rozbitka, który zatracił już wszelkie cechy ludzkie. - I to do tego stopnia - dodał Pencroff - że nawet mam wątpliwości, czyśmy dobrze zrobili przywożąc go tutaj. - Na pewno postąpił pan słusznie, Pencroff! - zawołał żywo Cyrus Smith. - Ale ten nieszczęsny postradał zmysły. - Na razie to możliwe - powiedział Cyrus Smith. - Ale zaledwie przed kilkoma miesiącami ten biedak mógł być takim samym człowiekiem jak pan czy ja. Kto wie, co stałoby się po wieloletniej samotności z tym spośród nas, który przeżyłby wszystkich towarzyszy? Biada samotnemu, przyjaciele! Niewątpliwie samotność pozbawiła go zmysłów, skoroście go znaleźli w tak opłakanym stanie! - Ależ, panie Cyrusie - wtrącił Harbert - na jakiej podstawie sądzi pan, że ten biedak wpadł w obłęd dopiero przed kilkoma miesiącami? - Dlatego że znaleziony przez nas dokument został napisany niedawno, a przecież tylko ten człowiek mógł go napisać. - Chyba że napisał go przed śmiercią jakiś towarzysz tego rozbitka - dodał Gedeon Spilett. - To niemożliwe, drogi Gedeonie. - Dlaczego? - zapytał reporter. - Dlatego że w dokumencie byłaby mowa o dwóch rozbitkach, a tymczasem wyraźnie wymieniony jest jeden. Harbert w kilku słowach opowiedział o wydarzeniach w czasie rejsu, podkreślając ciekawy fakt, jak to rozbitek doznał jakiegoś przelotnego rozjaśnienia umysłu i w czasie największego nasilenia wichury stał się znów na chwilę marynarzem. - Słusznie, Harbercie, masz rację, że przywiązujesz dużą wagę do tego faktu - powiedział inżynier. - Nieszczęsny człowiek na pewno nie jest nieuleczalnie chory, a do tego stanu, w jakim się znajduje, doprowadziła go niewątpliwie rozpacz. Ale tutaj będzie wśród swoich bliźnich, a ponieważ kołacze się w nim jeszcze dusza, więc na pewno ją uratujemy. Rozbitek z wyspy Tabor został wyprowadzony z kabiny na dziób „Bonawentury”; jego wygląd wzbudził wielką litość inżyniera i niesłychane zdumienie Naba. Pierwszym odruchem dzikusa, gdy dotknął stopą ziemi, była chęć ucieczki. Cyrus Smith zbliżył się do niego, położył mu rękę na ramieniu ruchem pełnym powagi i popatrzył mu w oczy łagodnym, uważnym spojrzeniem. Nieszczęśliwy człowiek uspokoił się, wbił wzrok w ziemię, pochylił głowę i nie stawiał już żadnego oporu. Cyrus Smith położył mu rękę na ramieniu. - Biedny, opuszczony - szepnął do siebie inżynier. Cyrus Smith obserwował uważnie nieszczęśliwego rozbitka. Sądząc z pozorów, nie pozostało w nim nic z człowieka, a przecież inżynier, tak jak poprzednio reporter, dostrzegł w jego spojrzeniu jakiś nieuchwytny przebłysk inteligencji. Postanowiono, że rozbitek, a właściwie nieznajomy - gdyż tak go od tej chwili zaczęli nazywać nowi towarzysze - zostanie ulokowany w jednym z pokojów Granitowego Pałacu, skąd zresztą nie będzie mógł się wydostać. Przybysz pozwolił się tam zaprowadzić bez żadnego sprzeciwu i w kolonistów wstąpiła nadzieja, że jeżeli nie będą szczędzić wysiłków, to przecież kiedyś zyskają jeszcze jednego pożytecznego towarzysza. Podczas obiadu, przyrządzonego przez Naba naprędce, gdyż reporter, Harbert i Pencroff wprost umierali z głodu, Cyrus Smith dowiedział się z najdrobniejszymi szczegółami o wszystkim, co zaszło w czasie wyprawy badawczej na wyspę Tabor. Zgodził się z towarzyszami co do tego, że nieznajomy musiał być Anglikiem albo Amerykaninem, gdyż to przypuszczenie nasuwała nazwa statku „Britannia”. Ponadto inżynierowi wydawało się, że mimo gęstego zarostu na twarzy rozbitka i zmierzwionych kudłów na głowie rozpoznaje w nim charakterystyczne cechy rasy anglosaskiej. - Ale, ale - zwrócił się nagle Gedeon Spilett do Harberta - dotychczas nie powiedziałeś nam, w jaki sposób nastąpiło twoje spotkanie z tym dzikusem, i na dobrą sprawę wiemy tylko tyle, że byłby cię udusił, gdyby nie udało się nam przybiec na czas. - Cóż - odezwał się Harbert - jestem w prawdziwym kłopocie, jak opowiedzieć o tym, co się stało. O ile pamiętam, zbierałem właśnie różne rośliny, gdy nagle usłyszałem w gałęziach szum i coś runęło na mnie z wysokiego drzewa. Nie zdążyłem nawet spojrzeć w górę. Ten nieszczęśnik, przyczajony prawdopodobnie w koronie drzewa, rzucił się na mnie tak szybko, że wszystko razem trwało krócej niż moje opowiadanie, i gdyby nie pan Spilett i Pencroff... - Drogie dziecko - przerwał mu Cyrus Smith - byłeś naprawdę w wielkim niebezpieczeństwie, ale może inaczej mimo poszukiwań ten biedak wymknąłby się wam i nie pozyskalibyśmy nowego towarzysza. - A więc ma pan nadzieję, Cyrusie, że uda się panu znów zrobić z niego człowieka? - zapytał reporter. - Tak - oświadczył inżynier. Po obiedzie Cyrus Smith z towarzyszami wyszli z Granitowego Pałacu i wrócili na wybrzeże. Rozładowano statek, ale nawet po dokładnym zbadaniu broni i narzędzi inżynier nie zauważył nic, co by pomogło ustalić, kim był nieznajomy. Wszyscy uznali, że schwytanie świń było bardzo korzystne dla mieszkańców Wyspy Lincolna, i zwierzęta zostały od razu zainstalowane w chlewie. Beczułki z prochem i ołowiem oraz paczki z podsypką wywołały zrozumiałą radość. Postanowiono nawet zrobić specjalny magazyn na proch bądź poza Granitowym Pałacem, bądź też w górnej pieczarze, gdzie można było nie obawiać się wybuchu. Nie znaczyło to bynajmniej, że koloniści zrezygnowali z piroksyliny, gdyż była ona bardzo dogodna w użyciu i nie mieli powodu zastępować jej całkowicie prochem. Gdy zakończono wyładowywanie statku, Pencroff odezwał się: - Sądzę, panie Cyrusie, że należałoby ulokować „Bonawenturę” w jakimś pewnym miejscu. - A czy źle mu jest w ujściu Rzeki Dziękczynienia? - zapytał Cyrus Smith. - Źle - odparł marynarz. - Przeważnie siedzi na piasku, a to go męczy. Bo, widzi pan, to dobry statek i zachowywał się wspaniale podczas wichury, która nas tak gwałtownie zaatakowała w drodze powrotnej. - A może trzymać go na rzece? - Można by, panie Cyrusie, ale ujście rzeki nie daje żadnej osłony i dlatego myślę, że w czasie wiatrów zachodnich „Bonawentura” mógłby bardzo ucierpieć od fali. - No to gdzie chciałby go pan ulokować, Pencroff? - W Porcie Balonu - zawyrokował marynarz. - Właśnie ta zatoczka, osłonięta skałami, wydaje mi się wymarzoną przystanią dla naszego statku. - A czy to aby nie za daleko? - Ba, przecież to zaledwie trzy mile od Granitowego Pałacu, a w dodatku po doskonałej drodze. - No dobrze, Pencroff - zgodził się inżynier. - Niech pan tam zaprowadzi „Bonawenturę”, chociaż wolałbym mieć nasz statek bliżej pod ręką. Gdy będziemy mieli trochę więcej czasu, trzeba będzie jednak wybudować prawdziwy port. - A to wspaniałe! - ucieszył się Pencroff. - Prawdziwy port z latarnią morską, falochronem i suchym dokiem! Naprawdę, panie Cyrusie, gdy się jest z panem, wszystko wydaje się fraszką! - Tak, mój poczciwy Pencroff, ale pod warunkiem, że pan mi pomoże, gdyż we wszystkich naszych pracach pan reprezentuje trzy czwarte wkładu. Harbert z marynarzem udali się znów na statek, podnieśli kotwicę, postawili żagle i korzystając z pomyślnego wiatru zaprowadzili „Bonawenturę” do Przylądka Pazura. W dwie godziny później statek kołysał się już na spokojnych wodach Portu Balonu. Czy w ciągu pierwszych dni, spędzonych przez nieznajomego w Granitowym Pałacu, były jakieś podstawy do przypuszczenia, że jego dzika natura ulegnie przemianie? Czy zalśniło jakieś jaśniejsze światełko w jego mrocznym umyśle? Czy wreszcie dusza wracała do ciała? Niewątpliwie tak. I to nawet do tego stopnia, że Cyrus Smith i reporter zadawali sobie pytanie, czy naprawdę nieszczęsny kiedykolwiek całkowicie postradał zmysły. Z początku, przyzwyczajony do ciągłego przebywania na powietrzu i do nieograniczonej swobody, z jakiej korzystał na wyspie Tabor, nieznajomy miewał napady jakiejś hamowanej wściekłości, tak że zachodziła obawa, czy nie rzuci się na wybrzeże z któregoś okna Granitowego Pałacu. Pomału jednak uspokajał się i można mu było pozostawić swobodę ruchów. Już to jedno dawało wielkie nadzieje. Stopniowo, zapominając o swoich instynktach mięsożernego zwierzęcia, nieznajomy zaczął przyjmować mniej krwiożercze pożywienie niż na swojej wyspie, a gotowane mięso nie wywoływało już u niego odruchu obrzydzenia, jak to było na pokładzie „Bonawentury”. Cyrus Smith skorzystał z jego snu, aby obciąć mu włosy i brodę, które tworząc razem jak gdyby grzywę, nadawały mu zupełnie dziki wygląd. Następnie inżynier zabrał okrywający go łachman i ubrał go w sposób bardziej odpowiedni. Dzięki tym staraniom nieznajomy nabrał ludzkiego wyglądu, a nawet jego spojrzenie stało się łagodniejsze. Nie ulegało wątpliwości, że niegdyś, gdy był w pełni władz umysłowych, twarz tego człowieka musiała odznaczać się pewną urodą. Cyrus Smith wziął na siebie obowiązek spędzania codziennie kilku godzin w towarzystwie rozbitka. Pracował przy nim i próbował robić różne rzeczy tak, ażeby zwrócić na siebie uwagę. Mogło się bowiem zdarzyć, że jakiś jeden błysk olśni tego człowieka, że jakieś jedno wspomnienie przeszyje jego mózg i przywróci mu rozum. Przecież tak się stało na pokładzie „Bonawentury” podczas szalejącej burzy. Ażeby przeniknąć w głąb uśpionej inteligencji rozbitka jednocześnie za pomocą narządu słuchu i wzroku, inżynier nie zapomniał o tym, by mówić przy nim głośno. Dołączali się do niego na zmianę to jeden, to paru towarzyszy, którzy rozmawiali wówczas najczęściej o sprawach związanych z żeglugą. Zdarzało się niekiedy, że nieznajomy jakby zwracał nieco uwagi na to, co się mówiło, i niebawem koloniści doszli do przekonania, że częściowo ich rozumie. Czasami twarz jego przybierała głęboko bolesny wyraz, co świadczyło o tym, że przeżywał jakąś wewnętrzną rozterkę. Wciąż jednak nie mówił nic, chociaż kilkakrotnie zdawało się, że już, już jakieś słowo wyrwie się z jego warg. Biedak był zawsze spokojny i smutny. Ale czy ten spokój nie był pozorny? Czy przyczyną jego nie było uwięzienie? Któż mógł stwierdzić cokolwiek na pewno? Nieznajomy widział zawsze te same przedmioty, i to w ograniczonym zasięgu, był w stałym kontakcie z kolonistami, do których musiał się wreszcie przyzwyczaić, nie miał żadnych pragnień do zaspokojenia, był dobrze odżywiany, lepiej ubrany niż dotąd, nic też dziwnego, że pod względem fizycznym zachodziły w nim pomału pewne zmiany; ale czy to nowe życie przenikało w niego głębiej? Czy, używając słowa, które tutaj szczególnie się nadaje, nie oswoił się on po prostu, jak to bywa niekiedy ze zwierzęciem w stosunku do jego pana? To było ważne pytanie, które inżynierowi pilno było rozstrzygnąć, a jednocześnie nie chciał wywierać żadnej presji na chorego, gdyż dla niego nieznajomy był właśnie chorym. Czy stanie się kiedyś rekonwalescentem? Inżynier nie przestawał go obserwować. Jakże czatował na jego duszę, jeżeli tak można powiedzieć! Jakże się przygotowywał, żeby ją pochwycić! Koloniści ze szczerym wzruszeniem obserwowali wszystkie fazy leczenia zastosowanego przez Cyrusa Smitha. W tej humanitarnej pracy pomagali mu wszyscy z wyjątkiem może sceptycznie nastawionego Pencroffa, wszyscy zarazili się niebawem od inżyniera jego nadzieją i wiarą. Nieznajomy trwał w zupełnym otępieniu i wykazywał tylko pewne przywiązanie do inżyniera, ulegając w sposób widoczny jego wpływowi. Cyrus Smith postanowił więc doświadczyć przybysza i przenieść go do innego środowiska, na brzeg oceanu, który jego oczy przyzwyczaiły się oglądać, i na skraj lasu, który miał mu przypomnieć puszczę, gdzie spędził tyle lat swojego życia. - Ale czy możemy się spodziewać - zapytał Gedeon Spilett - że pozostawiony na wolności nie będzie usiłował zbiec? - Na tym właśnie polega próba - powiedział Smith. - Zobaczymy - dorzucił Pencroff. -- Gdy to chłopisko będzie miało przed sobą wolną przestrzeń i wciągnie w płuca powietrze całą piersią, zwieje, aż będzie się kurzyło! - Nie sądzę - bronił się Cyrus Smith. - Spróbujmy - podtrzymywał go Gedeon Spilett. - No to spróbujmy - zakończył rozmowę inżynier. Było to 30 października, a więc w dziesięć dni po tym, jak rozbitek z wyspy Tabor został zamknięty w Granitowym Pałacu. Na dworze było ciepło i piękne słońce zalewało złotymi promieniami całą wyspę. Cyrus Smith i Pencroff poszli do pokoju nieznajomego i zastali go leżącego w pobliżu okna z wzrokiem utkwionym w niebo. - Chodź, przyjacielu - powiedział inżynier. Nieznajomy wstał natychmiast, poszedł nie spuszczając oka z Cyrusa Smitha, marynarz zaś szedł za nim bez wiary w pomyślny wynik doświadczenia. Gdy doszli do drzwi, Cyrus Smith i Pencroff ulokowali nieznajomego w windzie, podczas gdy reszta towarzystwa czekała na dole. Klatka zjechała i po kilku chwilach wszyscy razem znaleźli się na wybrzeżu. Koloniści oddalili się nieco od nieznajomego, tak by pozostawić mu pewną swobodę. Zrobił on kilka kroków w kierunku morza i oczy jego zajaśniały niezwykłym ożywieniem, ale wcale nie usiłował uciec. Patrzył na drobne fale, załamujące się przy wysepce i zamierające powoli na piasku. - To tylko morze - zauważył Gedeon Spilett. - Możliwe, że ono nie wywołuje w nim chęci ucieczki. - Słusznie - zgodził się Cyrus Smith. - Trzeba go zaprowadzić na płaskowzgórze, na skraj lasu. Tam doświadczenie będzie bardziej miarodajne. - Zresztą i tak nie będzie mógł uciec, gdyż mosty są podniesione - dodał Nab. - Cóż z tego? - wtrącił Pencroff. - Przecież jego na pewno nie wprawi w zakłopotanie strumyk tej szerokości, co Glicerynowy Potok. Szybko znajdzie się na drugim brzegu, i to pewno jednym susem. - Zobaczymy - krótko odpowiedział Cyrus Smith nie odrywając wzroku od oczu swojego pacjenta. Zaprowadzono nieznajomego do ujścia Rzeki Dziękczynienia, a stąd, idąc lewym brzegiem, na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Doszedłszy do miejsca, gdzie rosły pierwsze okazałe drzewa, których listowiem igrał lekki wietrzyk, nieznajomy jakby w upojeniu wciągnął w płuca mocny zapach przesycający powietrze, a z piersi jego wydarło się przeciągłe westchnienie. Z piersi jego wydarło się przeciągłe westchnienie. Koloniści stali za nim, gotowi do powstrzymania go, w razie gdyby zrobił ruch dradzający chęć ucieczki. Istotnie, biedak miał już zamiar rzucić się do potoku przegradzającego drogę do lasu i przez chwilę mięśnie jego nóg napięły się jak sprężyna... Ale prawie natychmiast zgarbił się, skurczył w sobie, a z oczu jego potoczyły się wielkie łzy! - Ach - zawołał Cyrus Smith - płaczesz, a więc stałeś się znów człowiekiem. ROZDZIAŁ SZESNASTY Tajemnica do wyjaśnienia. Pierwsze słowa nieznajomego. Dwanaście lat na wyspie. Zwierzenia. Zniknięcie. Zaufanie Cyrusa Smitha. Budowa młyna. Pierwszy chleb. Dowód poświęcenia. Uczciwe ręce. Tak, nieszczęsny zapłakał! Prawdopodobnie jakieś wspomnienie przeszyło jego mózg, i według słów Cyrusa Smitha, łzy uczyniły zeń znowu człowieka. Koloniści pozostawili go przez pewien czas na płaskowzgórzu, a nawet oddalili się od niego, aby nieborak poczuł się wolny; ponieważ jednak nie miał najmniejszego zamiaru skorzystać z wolności, Cyrus Smith zdecydował się niebawem zaprowadzić go z powrotem do Granitowego Pałacu. W dwa dni później nieznajomy jakby zapragnął wziąć udział w życiu kolonistów. Było rzeczą pewną, że słyszał i rozumiał wszystko, ale też niemniej pewny był fakt, że trwał w jakimś dziwnym uporze, aby nie odzywać się do nikogo; pewnego bowiem wieczoru Pencroff, stojący pod drzwiami jego pokoju, usłyszał następujące słowa: „Nie! Tutaj!! Ja! Nigdy!” Marynarz powtórzył te słowa swoim towarzyszom. - W tym wszystkim kryje się jakaś bolesna tajemnica - orzekł Cyrus Smith. Nieznajomy zaczął posługiwać się narzędziami rolnymi i pracować w warzywniku. Zdarzało mu się często, że nagle przerywał pracę i trwał jakby w głębokiej zadumie. Za sprawą inżyniera koloniści szanowali samotność, którą nieznajomy pragnął zachować. Gdy ktoś z nich zbliżał się do niego, biedak cofał się natychmiast i zdławione łkania wstrząsały jego piersią. Czyżby dręczyły go tak bardzo wyrzuty sumienia? Takie właśnie sprawiał wrażenie, toteż pewnego dnia Gedeon Spilett nie mógł powstrzymać się od następującej uwagi: - Przyczyną jego milczenia jest prawdopodobnie to, że musiałby wyznać zbyt wiele. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i czekać. W parę dni później, 3 listopada, nieznajomy przerwał nagle pracę na płaskowzgórzu i opuścił rydel na ziemię; Cyrus Smith, obserwujący go z pewnej odległości, zobaczył ponownie łzy płynące z jego oczu. Jakaś nieprzeparta litość pociągnęła inżyniera w jego stronę, dotknął lekko ramienia biedaka mówiąc: - Przyjacielu! Oczy nieznajomego unikały spotkania ze wzrokiem inżyniera, a gdy Cyrus chciał chwycić go za rękę, ten cofnął się gwałtownie. - Przyjacielu - powtórzył Cyrus Smith bardziej stanowczym tonem - proszę popatrzeć mi w oczy. Życzę sobie tego. Nieznajomy spojrzał na Cyrusa Smitha nieprzytomnie jak człowiek znajdujący się w mocy hipnotyzera. Chciał uciec. Ale nagle twarz jego uległa przeobrażeniu. Oczy zapłonęły. Na usta cisnęły się słowa. Nie mógł już ich powstrzymać!... Wreszcie skrzyżował ręce i zapytał głuchym głosem: - Kim jesteście? - Kim jesteście? - Rozbitkami tak jak pan - odparł inżynier głęboko wzruszony. - Sprowadziliśmy pana tutaj, żebyś znalazł się wśród swoich bliźnich. - Moich bliźnich?... Nie mam ich! - Znajduje się pan wśród przyjaciół... - Przyjaciół!... Moich!... Przyjaciół! - zawołał nieznajomy chowając głowę w dłoniach. - Nie... Przenigdy... Zostaw mnie, pan, zostaw! Po czym uciekł na skałę, wznoszącą się nad morzem, i zastygł w bezruchu. Cyrus Smith powrócił do towarzyszy i opowiedział im o całym zajściu. - Tak. W życiu tego człowieka istnieje niewątpliwie jakaś tajemnica - stwierdził Gedeon Spilett. - Przypuszczam, że stał się ponownie człowiekiem jedynie dzięki wyrzutom sumienia. - Doprawdy nie wiadomo, kogo sprowadziliśmy sobie tutaj - powiedział marynarz. - Ma jakieś tajemnice... - Które uszanujemy - przerwał mu żywo Cyrus Smith. - Jeżeli popełnił jakiś błąd, to ciężko go odpokutował i w naszych oczach jest już rozgrzeszony. Przez całe dwie godziny nieznajomy pozostawał na wybrzeżu, szarpany prawdopodobnie wspomnieniami, które przywodziły mu na myśl całą jego przeszłość - i to na pewno przeszłość ponurą - koloniści zaś, nie tracąc go z oczu, nie zakłócali tej samotności. Po dwóch godzinach nieznajomy pod wpływem jakiejś nagłej decyzji przyszedł do Cyrusa Smitha. Oczy miał czerwone od przelanych łez, ale już nie płakał. Twarz jego tchnęła głęboką pokorą. Sprawiał wrażenie wylęknionego, zawstydzonego i poniżonego, a wzrok jego nie odrywał się od ziemi. - Czy pan i pana towarzysze jesteście Anglikami? - zwrócił się do Cyrusa Smitha. - Nie - odparł inżynier - jesteśmy Amerykanami. - Ach tak - mruknął nieznajomy, a potem wyszeptał: - To wolę. - A pan, przyjacielu? - zapytał inżynier - Jestem Anglikiem - szybko odpowiedział nieznajomy. Po wyrzuceniu tych kilku słów jakby ciężar spadł mu z serca; wrócił na wybrzeże i w niesłychanym podnieceniu zaczął je przemierzać od wodospadu aż do Rzeki Dziękczynienia. W pewnej chwili, przechodząc obok Harberta, zatrzymał się i zapytał zdławionym głosem: - Jaki teraz miesiąc? - Listopad - poinformował go Harbert. - A rok? - 1866. - Dwanaście lat! Dwanaście lat - zawołał i oddalił się gwałtownie. Harbert powtórzył kolonistom swoją rozmowę z nieznajomym. - Ten nieszczęsny stracił rachubę miesięcy i lat - zauważył Gedeon Spilett. - Tak - dodał Harbert - i w chwili gdyśmy go znaleźli na wyspie, przebywał tam już dwanaście lat! - Dwanaście lat - powtórzył Cyrus Smith. - Dwanaście lat samotności po życiu, na którym może ciąży jakieś przekleństwo, to okres mogący niewątpliwie przyprawić o pomieszanie zmysłów. - Zaczynam podejrzewać - powiedział Pencroff - że ten człowiek nie dostał się na wyspę Tabor wskutek katastrofy okrętowej, lecz że został tam wysadzony po popełnieniu jakiejś zbrodni. - Ma pan chyba rację, Pencroff - poparł go reporter. - Jeżeli tak jest, to możliwe także, że ci, którzy pozostawili go na wyspie, przybędą kiedyś po niego. - No i nie znajdą go tam - dodał Harbert. - Trzeba by może wrócić i... - zaczął Pencroff, ale przerwał mu inżynier. - Przyjaciele, nie zastanawiajmy się nad tą sprawą, zanim nie dowiemy się czegoś więcej. Wydaje się, że ten nieszczęsny dużo wycierpiał i jakiekolwiek byłyby jego winy, ciężko za nie odpokutował. Teraz zaś dławi go chęć zwierzenia się komuś. Nie prowokujmy go do tego. Na pewno opowie swoje dzieje sam i dopiero wtedy będziemy mogli zdecydować, co robić dalej. Zresztą tylko on sam może nam powiedzieć, czy zachował coś więcej niż nadzieję, czy ma pewność, że kiedyś powróci do ojczyzny, w co zresztą osobiście wątpię. - A to dlaczego? - zapytał reporter. - Dlatego, że gdyby był pewien powrotu w jakimś określonym czasie, wówczas czekałby na chwilę uwolnienia i nie wrzucałby do morza tego dokumentu. Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że został on skazany na pozostanie na wyspie do końca życia i że nie spodziewał się nigdy zobaczyć swoich bliźnich. - Jednak w tym wszystkim jest coś, czego nie umiem sobie wytłumaczyć - zauważył marynarz. - Co mianowicie? - Jeżeli ten człowiek został pozostawiony na wyspie Tabor przed dwunastu laty, to można przypuszczać, że w tym stanie zdziczenia, w jakim myśmy go znaleźli, trwa już od kilku lat. - To jest zupełnie prawdopodobne - zgodził się Cyrus Smith. - A więc od czasu kiedy napisał ten dokument, musiało upłynąć kilka lat. - Niewątpliwie... A przecież dokument robił wrażenie, jakby był napisany niedawno. - Zresztą czyż można przypuszczać, że butelka zawierająca dokument, potrzebowała aż kilku lat na przebycie przestrzeni pomiędzy wyspą Tabor a Wyspą Lincolna? - To nie jest takie niemożliwe - odparł reporter. - Czy nie mogła znajdować się od dawna w pobliżu wyspy? - Nie - powiedział Pencroff - ponieważ butelka jeszcze pływała. Nie można nawet przypuszczać, że po dłuższym czy krótszym leżeniu na brzegu mogła być ponownie porwana przez falę, gdyż od strony południa są tutaj tylko skały, więc rozbiłaby się o nie natychmiast. - Słusznie - mruknął Cyrus Smith pogrążony w zadumie. - Poza tym - ciągnął dalej marynarz - gdyby dokument pochodził sprzed kilku lat, gdyby już od kilku lat leżał w butelce, musiałaby go uszkodzić wilgoć, a przecież tego nie stwierdziliśmy; papier był w doskonałym stanie. Uwaga marynarza była bardzo słuszna. Cała ta sprawa kryła w sobie coś niezrozumiałego, w chwili bowiem kiedy koloniści znaleźli butelkę, dokument sprawiał wrażenie pisanego niedawno. Ponadto zawarte w nim dane o położeniu wyspy Tabor, jej szerokość i długość podane były z taką dokładnością, że autor dokumentu musiał posiadać gruntowna znajomość żeglarstwa, której zwykły marynarz na pewno nie mógł mieć. - Znów stanęliśmy wobec czegoś zagadkowego - powiedział inżynier. - Jednakże nie prowokujmy naszego nowego towarzysza do wynurzeń. Gdy zechce, będziemy gotowi go wysłuchać. W ciągu następnych dni nieznajomy nie przemówił ani słowa i ani razu nie wydalił się poza obręb płaskowzgórza. Pracował na roli bez wypoczynku, ale zawsze w odosobieniu. W porze posiłków nie powracał do Granitowego Pałacu, pomimo że zapraszano go tam kilkakrotnie, i zaspokajał głód surowymi warzywami. Gdy nadchodził zmrok, nie wracał także do przeznaczonego mu pokoju, lecz pozostawał na dworze pod pierwszą lepszą kępą drzew, a gdy była brzydka pogoda, wtulał się w jakąś szczelinę skalną. Żył tak jak na wyspie Tabor, nie uznając innego schronienia oprócz drzew, a ponieważ wszelkie wysiłki, żeby go skłonić do zmiany trybu życia, spełzały na niczym, kolonistom nie pozostawało nic innego, jak tylko cierpliwie czekać. Ale zbliżała się chwila, gdy wbrew swojej woli, nieodparcie zmuszony wyrzutami sumienia, musiał dać ujście straszliwym wyznaniom. 10 listopada około ósmej wieczorem, w chwili gdy na dworze robiło się już szaro, nieznajomy zjawił się nagle wśród kolonistów zgromadzonych na werandzie. Jego oczy pałały dziwnym blaskiem, a cała postać nabrała ponownie dzikiego wyglądu jak w najgorszych dniach. Cyrus Smith i towarzysze z wielkim przygnębieniem spostrzegli, że nieszczęsny znajduje się w stanie niezwykłego wzburzenia, a zęby jego szczękają jak w napadzie febry. Cóż mu się stało? Czyżby widok ludzi był dla niego nieznośny? A może miał już dosyć tego życia w środowisku ludzi uczciwych? Może chwytała go tęsknota za życiem dzikiego zwierzęcia? Można tak było myśleć, gdy się słyszało jego bezładne słowa: - Dlaczego tu jestem? Jakim prawem wyrwaliście mnie z mojej wyspy? Czy może istnieć jakaś więź pomiędzy wami a mną?... Czy wiecie, kim jestem... co zrobiłem... dlaczego byłem tam... samotny? A kto wam powiedział, że mnie tam nie porzucono... że nie byłem skazany na pozostanie tam do końca życia? Czy znacie moją przeszłość?... Skąd wiecie, czy nie kradłem, nie zabijałem... czy nie jestem nędznikiem... przeklętą istotą... która powinna pędzić życie dzikiego zwierzęcia... z dala od wszystkich... powiedzcie... Wiecie? Koloniści nie przerywali biedakowi, któremu te bezładne słowa wyrywały się jak gdyby wbrew jego woli. Cyrus Smith chcąc go uspokoić zbliżył się. do niego, ale ten cofnął się gwałtownie. - Nie, nie!... - krzyknął. - Jeszcze jedno słówko... Czy jestem wolny? - Jest pan wolny - powiedział inżynier. - A więc żegnajcie! - zawołał nieznajomy i uciekł jak szalony. Nab, Pencroff i Harbert pobiegli natychmiast na skraj lasu... ale wrócili z niczym. - Niech robi, co chce - orzekł Cyrus Smith. - On nie wróci już nigdy - twierdził Pencroff. - Wróci - upierał się inżynier. Wiele dni upłynęło od tego czasu. A jednak Cyrus Smith, wiedziony przeczuciem, trwał w niezachwianej pewności, że wcześniej czy później nieszczęśliwy człowiek do nich wróci. - To był ostatni bunt tej nieokiełznanej natury - mówił inżynier. - Poruszyły go wyrzuty sumienia, a przeraża myśl o ponownym osamotnieniu. W tym okresie koloniści nadal prowadzili różnorodne prace zarówno na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, jak i w zagrodzie, gdzie Cyrus Smith zamierzał zbudować farmę. Oczywiście wszystkie nasiona pozbierane przez Harberta starannie zasiano. Płaskowzgórze tworzyło już w tym czasie obszerny ogród warzywny, dobrze rozplanowany i utrzymany, nie pozostawiający kolonistom czasu na próżnowanie. Stale wrzała tam robota. W miarę rozpleniania się warzyw trzeba było powiększyć małe początkowo grządki, z których kosztem dzikiej łąki robiły się teraz prawdziwe pola uprawne. Jednakże łąk było pod dostatkiem w innych częściach wyspy i onagry mogły się nie obawiać, że zabraknie dla nich paszy. Zresztą lepiej było założyć warzywnik na płaskowzgórzu zabezpieczonym pierścieniem wodnym, a pozostawić poza nim łąki, nie wymagające ochrony przed siejącymi spustoszenia zwierzętami czworonożnymi i czwororęcznymi. 15 listopada zebrano trzeci plon. Powierzchnia pola powiększyła się ogromnie w ciągu tych osiemnastu miesięcy, od kiedy zasiano pierwsze ziarnko zboża. Sześćset tysięcy ziaren drugiego zbioru dało tym razem ponad pięćset milionów ziaren. Kolonia była już teraz zasobna w zboże, gdyż wystarczyło zasiać jakieś dziesięć korców, ażeby zapewnić coroczne plony, które mogłyby wyżywić ludzi i zwierzęta. Po żniwach ostatnie dwa tygodnie miesiąca poświęcono pracom związanym z przeróbką zboża na chleb. Koloniści mieli już ziarno, ale nie mieli jeszcze mąki, toteż sprawa budowy młyna stała się paląca. Cyrus Smith mógł wprawdzie wyzyskać do tego celu drugi wodospad na Rzece Dziękczynienia, pierwszy bowiem został już użyty do poruszania folusza, jednak po naradzie postanowiono zbudować na płaskowzgórzu zwykły wiatrak. Wykorzystanie siły wodnej nie było wprawdzie trudne, ale koloniści mieli absolutną pewność, że na płaskowzgórzu, wystawionym na działanie wiatru od morza, nie zabraknie nigdy siły poruszającej skrzydła wiatraka. - Nie mówiąc już o tym - powiedział Pencroff - że taki wiatrak jest weselszy i zdobi krajobraz. Przystąpiono więc do roboty i wybrano drzewa na szkielet i mechanizm młyna. Duże złomy piaskowca, znajdujące się na północ od jeziora, mogły z łatwością zamienić się w żarna, jeśli zaś chodzi o skrzydła, to płótna do obciągnięcia ich miała dostarczyć niewyczerpana powłoka balonu. Cyrus Smith narysował plan i na budowę młyna wybrano miejsce nieco na prawo od ptaszarni, w pobliżu brzegów jeziora. Klatka wiatraka miała spoczywać na osi podtrzymywanej grubymi belkami, tak by mogła się obracać razem z całym mechanizmem w zależności od kierunku wiatru. Pracę wykonano szybko. Nab i Pencroff stali się bardzo zręcznymi cieślami i robili wszystko ściśle według szkiców inżyniera. Toteż wkrótce w wybranym miejscu stanęło coś w rodzaju walcowatej budki, uwieńczonej ostrym dachem. Cztery ramy tworzące skrzydła mocno osadzono w belce osiowej pod odpowiednim kątem, a następnie przytwierdzono za pomocą żelaznych klamer. Potem już bez trudu sporządzono poszczególne części mechanizmu wewnętrznego - skrzynię przeznaczoną na obydwa kamienie młyńskie, kamień nieruchomy oraz kamień obrotowy, kosz w kształcie dużej, kwadratowej rynny, szerokiej u góry i zwężonej u dołu, z której ziarna spadają między kamienie, dalej korytko wahadłowe, regulujące doprowadzenie ziarna, nazwane z racji swojego rytmicznego stukania „gadułą”, i wreszcie pytel odsiewający otręby od mąki. Koloniści mieli dobre narzędzia, toteż praca poszła im łatwo, zwłaszcza że części mechanizmu wiatraka są bardzo proste. Była to tylko kwestia czasu. W pracy nad postawieniem wiatraka brali udział wszyscy bez wyjątku i ukończono ją 1 grudnia. Pencroff jak zwykle był zachwycony nowym urządzeniem i nie wątpił, że wiatrak jest arcydziełem. Pencroff był zachwycony nowym urządzeniem. - Teraz jest nam tylko potrzebny odpowiedni wiatr, a wspaniale zmielemy nasze pierwsze plony. - Racja, odpowiedni wiatr przyda się bardzo, byle nie było go za dużo - odparł inżynier. - Ba! Najwyżej skrzydła będą się szybciej obracały. - To zupełnie niepotrzebne - odparł Cyrus Smith. - Wiemy z doświadczenia, że młyn ma największą wydajność wtedy, kiedy ilość obrotów skrzydeł w ciągu minuty wynosi sześć razy więcej niż szybkość wiatru obliczona w stopach na sekundę. Przy średnim wietrze o szybkości czterech stóp na sekundę ilość obrotów skrzydeł wyniesie dwadzieścia cztery na minutę i to jest w sam raz tyle, ile nam potrzeba. - Właśnie dmucha piękny wietrzyk z północnego wschodu, akurat taki, o jakim marzymy! - ucieszył się Harbert. Nie było żadnego powodu do odkładania inauguracji wiatraka, gdyż kolonistom pilno było poczuć smak pierwszego kawałka chleba pochodzącego z Wyspy Lincolna. Jeszcze tego samego dnia z rana zmielono dwa czy trzy korce zboża i nazajutrz przy śniadaniu na stole w jadalni Granitowego Pałacu widniał wspaniały bochenek chleba, może tylko trochę za ciężki, pomimo że użyto do rozczynu drożdży piwnych. Wszyscy raczyli się nim z wielkim apetytem i z prawdziwą przyjemnością, co było zresztą zrozumiałe. Nieznajomy dotychczas nie wrócił. Gedeon Spilett i Harbert kilkakrotnie przemierzyli lasy w pobliżu Granitowego Pałacu, lecz nie spotkali go nigdzie ani nawet nie natrafili na jego ślad. Ta przedłużająca się nieobecność zaczęła ich poważnie niepokoić. Dawny dzikus z wyspy Tabor nie mógł oczywiście zginąć z głodu w obfitujących w zwierzynę Lasach Dalekiego Zachodu, ale należało się obawiać, że wróci do swoich dawnycń obyczajów i że wskutek tej niezależności odżyją jego dzikie instynkty. Jednakże Cyrus Smith, wiedziony przeczuciem, upierał się przy twierdzeniu, że nieznajomy powróci. - Tak, on powróci na pewno - powtarzał z ufnością, która jakoś nie udzielała się jego towarzyszom. - Gdy nieszczęsny był na wyspie Tabor, wówczas wiedział, że jest sam, tutaj zaś wie, że czekają na niego jego bliźni. Ponieważ zaczął mówić coś niecoś o swoim życiu, żałuje za grzechy i na pewno wróci, ażeby opowiedzieć nam o sobie wszystko. Od tego dnia będzie już do nas należał. Późniejsze wydarzenia potwierdziły słuszność rozumowania inżyniera. 3 grudnia Harbert opuścił płaskowzgórze i poszedł łowić ryby na południowym brzegu jeziora. Był nieuzbrojony, dotychczas bowiem nigdy nie musiał zachowywać środków ostrożności, gdyż dzikie zwierzęta nie ukazywały się w tej części wyspy. W tym czasie Pencroff i Nab pracowali w ptaszarni, Cyrus Smith zaś i reporter zajęci byli w Kominach fabrykacją sody, ponieważ zapas mydła był już na wyczerpaniu. Nagle rozległo się wołanie: - Ratunku! Na pomoc! Cyrus Smith i reporter byli zbyt daleko, ażeby usłyszeć te krzyki. Pencroff i Nab wybiegli z ptaszarni i popędzili w stronę jeziora. Ale ubiegł ich nieznajomy, o którym nikt nie myślał, że się w tym miejscu znajduje. Przesadziwszy jednym susem Glicerynowy Potok, oddzielający płaskowzgórze od lasu, pomknął na przeciwległy brzeg. Tu Harbert znalazł się oko w oko z olbrzymim jaguarem podobnym do drapieżnika zabitego na Cyplu Płaza. Zaskoczony znienacka, stał oparty o pień drzewa, podczas gdy zwierzę, sprężone do skoku, miało już na niego runąć... Wtem nieznajomy, nie mając innej broni oprócz noża, rzucił się na zwierzę, które zwróciło się w stronę nowego przeciwnika. Walka trwała krótko. Nieznajomy był niezwykle silny i zręczny. Nie zważając na to, że pazury drapieżnika rozdzierają mu ciało, schwycił jaguara za gardło mocnymi jak kleszcze palcami jednej ręki, drugą zaś ręką uzbrojoną w nóż starał się trafić zwierzę w serce. Schwycił jaguara za gardło. Jaguar upadł. Nieznajomy kopnął go nogą i zamierzał uciec, gdyż na polu walki ukazali się koloniści, ale Harbert przywarł do niego mocno, wołając: - Nie! Nie! Pan nie odejdzie! Na widok zbliżającego się inżyniera zmarszczyły się gęste brwi nieznajomego. Krew spływała mu z rany na ramieniu, widocznej przez rozdarty rękaw, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. - Przyjacielu - odezwał się Cyrus Smith - oto zaciągnęliśmy wobec pana dług wdzięczności. Ażeby ocalić nasze dziecko, nie zawahał się pan zaryzykować swojego życia. - Moje życie! - mruknął nieznajomy. - Cóż ono jest warte? Mniej niż nic! - Pan jest ranny! - To nieważne! - Czy zechce mi pan podać swą dłoń? Ale gdy Harbert usiłował pochwycić rękę, która uratowała mu życie, nieznajomy skrzyżował ramiona, pierś uniosło mu westchnienie, wzrok zaszedł mgłą i zdawało się, że lada chwila rzuci się do ucieczki. Wreszcie opanowując się z trudem, powiedział szorstkim tonem: - Kim jesteście? Jakie macie do mnie prawo? W ten sposób domagał się, i to po raz pierwszy, usłyszenia dziejów kolonistów. Być może, gdy pozna ich historię, wówczas wyjawi swoją. W kilku słowach Cyrus Smith opowiedział, co zaszło od chwili ich wystartowania z Richmondu, w jaki sposób udało im się uciec i co mają teraz w swoim dorobku. Nieznajomy słuchał z napiętą uwagą. Potem inżynier powiedział słówko o każdym z nich, o Gedeonie Spiletcie, o Harbercie, Pencroffie, Nabie i o sobie samym. Dodał, że największą radość, jakiej doznali od chwili wylądowania na Wyspie Lincolna, sprawił im fakt, że po powrocie z wyspy Tabor pozyskali jeszcze jednego towarzysza. Słysząc te słowa nieszczęsny oblał się pąsem, zwiesił głowę na pierś, a cała jego postawa wyrażała głębokie zawstydzenie. - A teraz, gdyśmy się już poznali - dodał Cyrus Smith - czy nie zechciałby pan podać nam swej ręki? - Nie - odparł nieznajomy głuchym głosem. - Nie! Gdyż wy jesteście ludźmi uczciwymi, a ja... ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Zawsze na uboczu. Prośba nieznajomego. Farma w zagrodzie. Od dwunastu lal! Bosman z „Britannii”. Porzucony na wyspie Tabor. Ręka Smitha. Tajemniczy dokument. Te ostatnie słowa potwierdzały przeczucia kolonistów. W życiu nieszczęśnika kryła się jakaś tajemnicza zbrodnia, może nawet odpokutowana wobec ludzi, ale z której nie zdołało go jeszcze rozgrzeszyć sumienie. W każdym razie winowajca miał wyrzuty sumienia, żałował za grzechy i nie czuł się godnym podania ręki uczciwym ludziom, a przecież nowi przyjaciele uścisnęliby serdecznie jego prawicę! Po zajściu z jaguarem nie powrócił już do lasu i od tego dnia przebywał w pobliżu Granitowego Pałacu. Co stanowiło tajemnicę jego życia? Czy wyjawi ją kiedykolwiek? Była to sprawa przyszłości. W każdym razie zgodnie postanowiono nigdy nie wypytywać go o nic i zachowywać się tak, jak gdyby nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Przez parę najbliższych dni życie kolonistów płynęło ustalonym trybem. Cyrus Smith i Gedeon Spilett pracowali razem bądź jako chemicy, bądź jako fizycy. Reporter opuszczał inżyniera po to,.by zapolować razem z Harbertem, gdyż ze względów bezpieczeństwa niewskazane było puszczać chłopca samego do lasu, należało bowiem zachować wszelką ostrożność. Nab i Pencroff mieli pełne ręce roboty. To w stajni, to w ptaszarni, to znów w zagrodzie, nie licząc już Granitowego Pałacu. Nieznajomy pracował w odosobnieniu i wrócił do swojego normalnego trybu życia, polegającego na tym, że nie brał udziału w ogólnych posiłkach, spał na płaskowzgórzu pod drzewami i nie przyłączał się nigdy do kolonistów. Można było doprawdy pomyśleć, że towarzystwo ludzi, którzy go uratowali, było dla niego nie do zniesienia... - Nie rozumiem tylko, dlaczego zwracał się do swoich bliźnich o pomoc? Dlaczego wrzucił do morza ten dokument? - On sam to kiedyś opowie - twierdził niezmiennie Cyrus Smith. - Kiedy? - Może wcześniej, niż pan przypuszcza, Pencroff. Istotnie, dzień wyznania był już bliski. 10 grudnia, czyli w tydzień po powrocie do Granitowego Pałacu, nieznajomy przyszedł do Cyrusa Smitha i powiedział mu spokojnie, pokornym tonem: - Miałbym do pana prośbę. - Słucham, ale pozwoli pan, że przedtem mu coś powiem. Słysząc te słowa nieznajomy zarumienił się i miał już zamiar odejść. Cyrus Smith zrozumiał, co musiało dziać się w duszy winowajcy, obawiającego się prawdopodobnie, żeby inżynier nie wypytywał go o jego przeszłość. Inżynier powstrzymał go za rękę, mówiąc: - Jesteśmy nie tylko pana towarzyszami, ale także przyjaciółmi. To wszystko, co chciałem panu powiedzieć, a teraz słucham. Nieznajomy przetarł oczy dłonią. Ogarnęło go jakieś drżenie i przez parę chwil nie mógł wykrztusić słowa. Wreszcie odezwał się: - Proszę pana o wyświadczenie mi łaski. - Jakiej? - O cztery czy pięć mil stąd, u stóp góry znajduje się zagroda dla zwierząt domowych. Zwierzęta te wymagają opieki. Czy nie zechciałby pan mi zezwolić, żebym zamieszkał tam razem z nimi? Przez parę chwil Cyrus Smith przyglądał się nieszczęsnemu z głębokim współczuciem, wreszcie powiedział: - Przyjacielu, w zagrodzie są tylko szopy nadające się zaledwie dla zwierząt... - To w sam raz dla mnie. - Nie chcielibyśmy panu odmówić czegokolwiek, przyjacielu. Ma pan ochotę zamieszkać w zagrodzie, proszę bardzo. Zresztą będzie pan zawsze mile widziany w Granitowym Pałacu. Ale ponieważ chce pan być w zagrodzie, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby stworzyć tam panu przyzwoite warunki. - To niepotrzebne. I tak będzie mi tam dobrze. - Przyjacielu - powiedział Cyrus Smith podkreślając specjalnie ten serdeczny zwrot - proszę już nam zostawić decyzję, co mamy zrobić. - Dziękuję panu - powiedział nieznajomy i odszedł. Inżynier opowiedział natychmiast towarzyszom o propozycji nieznajomego i postanowiono zbudować na terenie zagrody drewniany domek tak wygodny, jak tylko to będzie możliwe. Tego samego dnia koloniści uzbrojeni w narzędzia udali się do zagrody i w niespełna tydzień stanął tam domek gotowy na przyjęcie lokatora. Domek znajdował się o jakieś dwadzieścia stóp od obory, tak że łatwo było z tego miejsca pilnować stada muflonów, liczącego w tym czasie już przeszło osiemdziesiąt sztuk. Sklecono trochę mebli: tapczan, stół, ławę, szafę i kufer, i przeniesiono to wszystko do zagrody razem z bronią, amunicją i narzędziami. Nieznajomy nie interesował się wcale swoim nowym mieszkaniem i pozwalał kolonistom robić, co uważali za stosowne, sam zaś w tym czasie zajęty był na płaskowzgórzu, gdzie chciał prawdopodobnie wykończyć swoją robotę. Istotnie, dzięki niemu ziemia była uprawiona, przygotowana pod zasiewy i czekała odpowiedniej chwili. 20 grudnia wszystkie roboty w zagrodzie były zakończone. Inżynier zawiadomił nieznajomego, że mieszkanie jest gotowe na jego przyjęcie, ten zaś powiedział, że pójdzie tam jeszcze tego samego dnia. Dochodziła godzina ósma. Była to pora, kiedy nowy towarzysz miał ich opuścić. Nie chcąc go krępować i zmuszać swoją obecnością do konieczności pożegnania się, co byłoby może dla niego zbyt wielkim wysiłkiem, pozostawili go samego i wrócili do Granitowego Pałacu. Gdy tak sobie tam siedzieli i rozmawiali, usłyszeli, że ktoś lekko puka do drzwi. Prawie równocześnie nieznajomy wszedł do pokoju i oświadczył bez dalszego wstępu: - Proszę panów, zanim was opuszczę, chcę, żebyście poznali moje życie. Te proste słowa wywarły na inżynierze i jego towarzyszach bardzo mocne wrażenie. Cyrus Smith wstał ze słowami: - Nie pytamy pana o nic, przyjacielu. Ma pan prawo milczeć. .. - Nie, mam obowiązek mówić. - Proszę usiąść. - Wolę stać. - No to jesteśmy gotowi wysłuchać pana. Nieznajomy stał w rogu sali, ukryty nieco w półmroku. Skrzyżował ręce na piersi i w tej postawie, głuchym głosem, jak ktoś, kto zmusza się do mówienia, opowiedział następującą historię: Skrzyżował ręce na piersi. - 20 grudnia 1854 roku parowy jacht „Duncan”, należący do szkockiego arystokraty lorda Glenarvana, rzucił kotwicę u przylądka Bernouilli na zachodnim wybrzeżu Australii, na wysokości trzydziestego siódmego równoleżnika. Na pokładzie jachtu znajdowali się lord Glenarvan, jego żona, major armii angielskiej, francuski geograf, młoda dziewczyna i młody chłopiec. Ta ostatnia para były to dzieci kapitana Granta, którego statek „Britannia” mniej więcej przed rokiem poszedł na dno z ludźmi i ładunkiem. „Duncanem” dowodził kapitan John Mangles. Załoga składała się z piętnastu ludzi. Dlaczego jacht znajdował się w tym czasie w pobliżu brzegów Australii? Pół roku przedtem na Morzu Irlandzkim załoga „Duncana” dostrzegła i wyłowiła butelkę zawierającą dokument w językach angielskim, niemieckim i francuskim. Dokument donosił, że z katastrofy „Britannii” uszło z życiem trzech rozbitków, mianowicie kapitan Grant i dwaj z jego ludzi, i że znaleźli oni schronienie na jakimś lądzie, którego szerokość podana była w dokumencie, natomiast cyfry dotyczące długości geograficznej, wypłukane przez wodę morską, były już nie do odtworzenia. Odczytana cyfra wskazywała 37° 11` szerokości południowej. Otóż ponieważ długość geograficzna była nieznana, zatem trzymając się trzydziestego siódmego równoleżnika na lądzie i na morzu miało się pewność dotarcia do punktu, gdzie znajdowali się kapitan Grant i jego towarzysze. Ponieważ admiralicja angielska wahała się z podjęciem wyprawy, lord Glenarvan postanowił działać na własną rękę i uczynić wszystko, żeby odnaleźć kapitana Granta. Dzieci kapitana, Mary i Robert, porozumiały się z lordem. Jacht „Duncan” został przystosowany do dalekiego rejsu, w którym miała uczestniczyć rodzina lorda i dzieci kapitana. „Duncan” opuścił Glasgow udając się na Atlantyk, przepłynął Cieśninę Magellana i dotarł Pacyfikiem do Patagonii, gdzie według pierwszej interpretacji dokumentu kapitan Grant został przypuszczalnie uwięziony przez tubylców. „Duncan” wysadził pasażerów na zachodnim wybrzeżu Patagonii i odpłynął, ażeby spotkać się z nimi na wschodnim wybrzeżu, na przylądku Corrientes. Lord Glenarvan przeszedł przez Patagonię trzymając się trzydziestego siódmego równoleżnika, ale nie trafił na ślad kapitana Granta, wrócił więc 13 listopada na pokład jachtu, ażeby kontynuować poszukiwania na oceanie. Po bezowocnym przeszukaniu leżących na trasie wysp Tristan d’Acunha i Amsterdam „Duncan”, jak już powiedziałem, dotarł do przylądka Bernouilli na wybrzeżu australijskim 20 grudnia 1854 roku. Lord Glenarvan chciał przemierzyć Australię tak, jak to uczynił w Ameryce, i dlatego wylądował tutaj. O kilka mil od wybrzeża znajdowała się farma należąca do Irlandczyka, który zaofiarował gościnę podróżnym. Lord Glenarvan opowiedział Irlandczykowi, co przywiodło go w te strony, i zapytał, czy nie słyszał o trójmasztowcu angielskim „Britannia”, który rozbił się przed niespełna dwoma laty na zachodnim wybrzeżu Australii. Irlandczyk nigdy nie słyszał o tej katastrofie. Ale ku wielkiemu zdziwieniu obecnych do rozmowy wtrącił się jeden z ludzi pracujących na farmie mówiąc: „Milordzie, chwal Boga i podziękuj Mu. Jeżeli kapitan Grant pozostał przy życiu, przebywa tylko na australijskiej ziemi”. „Kim pan jest?” - zapytał lord Glenarvan. „Szkotem, tak jak pan, milordzie - odpowiedział ten człowiek - jestem jednym z towarzyszy kapitana Granta, jednym z rozbitków z «Britannii»” Człowiek ten nazywał się Ayrton. Jak opiewały jego dokumenty, był on bosmanem na „Britannii”. Znajdując się z dala od kapitana Granta w chwili gdy okręt rozbił się na skałach, myślał, że kapitan jego zginął razem z całą załogą i że on, Ayrton, jest jedynym, który pozostał przy życiu. AYRTON. „Tylko - dodał - «Britannia» poszła na dno nie przy zachodnim wybrzeżu Australii, lecz przy wschodnim i jeżeli, jak to wynika z dokumentu, kapitan Grant żyje, to jest on więźniem tubylców australijskich i trzeba go szukać na przeciwległym brzegu”. Gdy tak mówił, w głosie jego brzmiała szczerość i patrzył prosto w oczy. Nie można było wątpić w prawdziwość jego słów. Zresztą ręczył za niego Irlandczyk, u którego Ayrton służył już przeszło rok. Lord Glenarvan uwierzył w lojalność tego człowieka i postanowił przemierzyć Australię wzdłuż trzydziestego siódmego równoleżnika. Grupką składającą się z lorda Glenarvana, jego żony, dwojga dzieci, majora, Francuza, kapitana Manglesa i kilku marynarzy miał dowodzić Ayrton, „Duncan” zaś pod dowództwem zastępcy kapitana, Toma Austina, miał udać się do Melbourne i tam oczekiwać dalszych rozkazów lorda Glenarvana. Wyruszyli w drogę 23 grudnia 1854 roku. Teraz trzeba wyjaśnić, że ten Ayrton był zdrajcą. Istotnie, był on bosmanem na „Britannii”, ale po kłótni z kapitanem usiłował nakłonić całą załogę do buntu i zawładnąć statkiem, wobec czego kapitan Grant wysadził go 28 kwietnia 1852 roku na wybrzeżu Australii, sam zaś popłynął w dalszą drogę, co zresztą było całkowicie sprawiedliwym postępkiem. W ten sposób Ayrton, ta nędzna kreatura, nic nie wiedział o katastrofie „Britannii”. Dowiedział się o niej dopiero z opowiadania lorda Glenarvana. Po wylądowaniu w Australii został pod imieniem Ben Joyce’a hersztem zbiegłych z więzienia przestępców i jeżeli twierdził bezczelnie, że katastrofa wydarzyła się na wschodnim wybrzeżu, jeżeli skłonił lorda Glenarvana do udania się w tym kierunku, to jedynie dlatego, że chciał oderwać go od jego statku, zawładnąć „Duncanem” i uczynić z jego jachtu okręt korsarski na Pacyfiku. Tu nieznajomy przerwał na chwilę. Głos mu zadrżał, ale ciągnął swoją opowieść dalej: - Ekspedycja wyruszyła w drogę i skierowała się w poprzek lądu australijskiego. Oczywiście los jej był opłakany, gdyż kierował nią Ayrton czy Ben Joyce (jak wolicie go nazywać), a przed nimi lub za nimi czaiła się zgraja wciągniętych do spisku zbiegłych opryszków. Tymczasem „Duncan” został odesłany do Melbourne w celu dokonania napraw. Chodziło więc teraz o to, ażeby namówić lorda Glenarvana do wydania polecenia, aby jacht opuścił Melbourne i udał się na wschodnie wybrzeże Australii, gdzie będzie łatwo nim zawładnąć. Po doprowadzeniu ekspedycji w pobliże tego brzegu, gdzie znalazła się wśród rozległych lasów zdana na łaskę losu, Ayrton wyłudził list i podjął się doręczyć go zastępcy kapitana na „Duncanie” List zawierał polecenie, ażeby jacht udał się natychmiast na wschodnie wybrzeże do zatoki Twofold, czyli o kilka dni marszu od miejsca, gdzie zatrzymała się ekspedycja. Tutaj właśnie Ayrton naznaczył sobie spotkanie ze swoimi kamratami. W chwili gdy zdrajca miał już otrzymać list do ręki, został zdemaskowany i nie pozostało mu nic innego jak ucieczka. Musiał jednak za wszelką cenę zdobyć list oddający w jego ręce jacht. Ayrtonowi udało się wydrzeć ten list i po dwóch dniach był już z nim w Melbourne. Dotychczas wszystkie nikczemne projekty udawały się zbrodniarzowi znakomicie. Nareszcie będzie mógł wprowadzić „Duncana” do zatoki Twofold, a tam jego kamraci zawładną nim bez trudu, wymordują załogę i Ben Joyce stanie się panem tych mórz. Jednakże Pan Bóg miał pokrzyżować te zbrodnicze zamiary. Po przyjeździe do Melbourne Ayrton wręczył list zastępcy kapitana, Tomowi Austinowi, który zapoznał się z jego treścią i natychmiast dał rozkaz podniesienia kotwicy; proszę sobie jednak wyobrazić rozczarowanie i wściekłość Ayrtona, gdy nazajutrz po wyruszeniu na morze dowiedział się, że zastępca kapitana prowadzi statek nie na wschodnie wybrzeże Australii do zatoki Twofold, lecz na wschodnie wybrzeże Nowej Zelandii. Usiłował się sprzeciwić, ale Austin pokazał mu list... Istotnie wskutek opatrznościowej pomyłki francuskiego geografa, który redagował ten list, statkowi wyznaczono kierunek na wschodnie wybrzeże Nowej Zelandii. Wszystkie plany Ayrtona wzięły w łeb. Chciał się zbuntować. Wsadzono go do aresztu. W ten sposób znalazł się przy brzegach Nowej Zelandii nie wiedząc, co się dzieje z jego kamratami i z lordem Glenarvanem. „Duncan” krążył przy brzegach Nowej Zelandii do 3 marca. Tego dnia Ayrton usłyszał detonację. To strzelały armaty „Duncana” i niebawem lord Glenarvan ze swoimi towarzyszami znalazł się na pokładzie. A stało się to w ten sposób. Po niezliczonych trudach i niebezpieczeństwach lord Glenarvan zakończył wreszcie swoją wędrówkę i dotarł do wschodniego wybrzeża Australii, do zatoki Twofold. „Duncana” nie było. Zatelegrafował do Melbourne. Odpowiedziano: „«Duncan» wypłynął z portu 18 bieżącego miesiąca w niewiadomym kierunku”. Lord Glenarvan mógł pomyśleć tylko jedno: jacht wpadł w ręce Ben Joyce’a i stał się statkiem pirackim. Jednakże lord Glenarvan nie dawał za wygraną. Był to człowiek odważny i wspaniałomyślny. Zaokrętował się na statek handlowy płynący do Nowej Zelandii, wylądował na jej zachodnim wybrzeżu i przemierzył całą wyspę wzdłuż trzydziestego siódmego równoleżnika, nie napotykając nigdzie śladów kapitana Granta. Ale na przeciwległym brzegu, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, odnalazł „Duncana” pod dowództwem Toma Austina, który czekał tu na niego od pięciu tygodni. Było to 3 marca 1855 roku. Lord Glenarvan był więc na pokładzie swojego jachtu, ale Ayrton znajdował się tam również. Przyprowadzono go przed oblicze lorda, który chciał wyciągnąć z niego wszystko, co bandyta mógł wiedzieć na temat kapitana Granta. Ayrton odmówił wyjaśnień. Wówczas lord Glenarvan oświadczył, że na pierwszym postoju odda go w ręce władz angielskich. Ayrton milczał w dalszym ciąga. „Duncan” płynął dalej wzdłuż trzydziestego siódmego równoleżnika. Tymczasem lady Glenarvan podjęła się przełamać opór bandyty. Po długich trudach Ayrton ulegając jej wpływowi zaproponował, że w zamian za jego zeznania wysadzi się go na jednej z wysp Pacyfiku miast oddawać w ręce władz angielskich. Lord Glenarvan, zdecydowany na wszystko, byle dowiedzieć się czegoś o kapitanie Grancie, zgodził się na tę propozycję. Wówczas Ayrton opowiedział całą prawdę o sobie i można było stwierdzić, że wiadomości jego urywały się na dniu, kiedy kapitan Grant pozostawił go na wybrzeżu australijskim. Pomimo to lord dotrzymał danego słowa. Płynąc dalej „Duncan” dotarł wreszcie do wyspy Tabor. Tutaj miał być wysadzony Ayrton i właśnie tu, jakimś cudownym zrządzeniem losu, odnaleziono kapitana Granta i jego dwóch ludzi, dokładnie na trzydziestym siódmym równoleżniku. Zbrodniarz miał ich zastąpić na tej bezludnej wysepce. W chwili gdy Ayrton opuszczał statek, lord Glenarvan wyrzekł do niego następujące słowa: „Tutaj, Ayrton, będzie pan z dala od jakiegokolwiek lądu i bez możliwości porozumienia się z ludźmi. Z tej wysepki, gdzie zostawi pana «Duncan», nie będzie pan mógł uciec. Będzie pan sam pod okiem Wszechmogącego, które przenika do najtajniejszych zakątków ludzkiego serca, ale nie będzie pan ani zgubiony, ani zapomniany jak kapitan Grant. Jakkolwiek nie zasłużył pan wcale, by o panu pamiętano, jednakże ludzie nie zapomną. Wiem, gdzie pan jest, Ayrton, i wiem, gdzie pana znaleźć. Nie zapomnę o tym nigdy”. „Duncan” odbił od brzegu i niebawem zniknął z oczu. Było to 18 marca 1855 roku* [przyp.: Zrelacjonowane w skrócie wydarzenia pochodzą z książki Dzieci kapitana Granta, którą wielu z naszych czytelników niewątpliwie czytało. Powinni oni zauważyć tutaj i w dalszym ciągu opowieści pewne sprzecznosci w datach. Zorientują sie jednak wkrótce dlaczego nie podano właściwych dat. (przyp. Hetzel’a)]. Ayrton pozostał sam, ale nie brakowało mu ani amunicji, ani broni, ani narzędzi, ani zboża. Do dyspozycji tego zbrodniarza pozostał domek zbudowany przez kapitana Granta. Mógł w nim zamieszkać i pokutować w samotności za popełnione grzechy. Proszę panów, Ayrton żałował za grzechy, wstydził się ich i był bardzo nieszczęśliwy. Postanowił, że jeżeli pewnego dnia ludzie przybędą po niego na wyspę, to muszą zastać go godnym powrotu do nich. Jakże ten nędznik cierpiał! Jakże pracował, żeby przez pracę stać się innym człowiekiem! Jakże się modlił! Tak minęły dwa czy trzy lata. Ayrton przybity osamotnieniem, wpatrujący się wciąż w morze, czy jakiś żagiel nie ukaże się na widnokręgu, i zadający sam sobie pytania, czy czas przeznaczony na pokutę nie dobiega już końca, cierpiał jak potępieniec. Jakże ciężka jest samotność dla człowieka dręczonego wyrzutami sumienia! Ale widocznie kara była jeszcze niedostateczna: nieszczęsny zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że powoli dziczeje. Czuł, że staje się zwierzęciem. Nie może wam powiedzieć, czy to nastąpiło po dwóch, czy po czterech latach osamotnienia, ale w końcu stał się takim, jakim go znaleźliście. Nie muszę chyba dodawać, że Ayrton, Ben Joyce i ja - to jedna i ta sama osoba. Pod koniec opowiadania Cyrus Smith i jego towarzysze wstali z krzeseł. Trudno opisać, do jakiego stopnia byli wzruszeni. Zobaczyli przed sobą całe morze niedoli, cierpienia i rozpaczy. - Ayrton - przemówił Cyrus Smith - był pan wielkim zbrodniarzem, ale Opatrzność uznała, że odpokutował pan za swoje grzechy. W dowód tego sprowadziła pana do nas. Ayrton, uzyskał pan przebaczenie! A teraz, czy chce pan zostać naszym towarzyszem? Ayrton cofnął się o krok. - Oto moja ręka - powiedział inżynier. - Oto moja ręka - powiedział inżynier. Ayrton rzucił się, by uścisnąć wyciągniętą dłoń Cyrusa Smitha, a z oczu jego potoczyły się wielkie łzy. - Czy chce pan zamieszkać z nami? - zapytał Cyrus Smith, - Panie Smith, niech pan pozostawi mnie jeszcze przez pewien czas samego w domku przy zagrodzie. - Jak pan sobie życzy - zgodził się Cyrus Smith. Ayrton zamierzał już odejść, gdy inżynier zadał mu ostatnie pytanie: - Jedno słowo, przyjacielu. Jeżeli pan zdecydował się pozostać w samotności, to dlaczego wrzucił pan do morza ten dokument, który naprowadził nas na pana ślad? - Dokument? - powtórzył Ayrton, a mina jego świadczyła, że nie bardzo wie, o czym mowa. - Tak, dokument zamknięty w znalezionej przez nas butelce, określający dokładnie położenie wyspy Tabor. Ayrton przetarł czoło dłonią. Wreszcie po namyśle odpowiedział: - Nigdy nie wrzucałem do morza żadnego dokumentu. - Nigdy?! - zawołał Pencroff. - Nigdy! Ayrton skłonił się, cofnął do drzwi i wyszedł. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Rozmowa. Cyrus Smith i Gedeon Spilett. Pomysł inżyniera. Elektryczny telegraf. Bateria. Alfabet. Letni sezon. Dorobek kolonii. Fotografia. Złudzenie śniegu. Dwa lata na Wyspie Lincolna. - Biedak! - powiedział Harbert. Chłopiec rzucił się ku drzwiom, ale wnet powrócił, gdyż Ayrton, uchwyciwszy się liny windy, zniknął w ciemnościach. - Wróci - pocieszał go Cyrus Smith. - Panie Cyrusie, co u diabła ma to wszystko znaczyć?! - zawołał Pencroff. - A więc to nie Ayrton rzucił butelkę do morza? No to kto? Doprawdy, było to najwłaściwsze w tej chwili pytanie. - To na pewno on - odezwał się Nab - tylko że biedak już wtedy był na pół obłąkany. - Tak - potwierdził Harbert - i nie zdawał sobie sprawy z tego, co czyni. - Tylko w ten sposób można to wszystko wytłumaczyć - żywo dorzucił Cyrus Smith. - Teraz już rozumiem, dlaczego Ayrton mógł z taką dokładnością podać położenie wyspy Tabor: poznał je podczas wypadków poprzedzających pozostawienie go na tej wyspie. - A jednak - upierał się Pencroff - jeżeli był jeszcze choć trochę normalny, kiedy pisał ten dokument, to znaczy, że musiał wrzucić go do morza siedem czy osiem lat temu; jakże więc się stało, że papier nie uległ zniszczeniu pod wpływem wilgoci? - To dowodzi - odparł Cyrus Smith - że Ayrton popadł w obłęd znacznie później, niż mu się wydaje. - Chyba że tak - ustąpił Pencroff - gdyż inaczej cała ta sprawa staje się zupełnie niepojęta. - Pan ma rację, zupełnie niepojęta - uciął inżynier, jak gdyby nie chciał przedłużać tej rozmowy. - A czy Ayrton powiedział prawdę? - znów zapytał marynarz. - Tak - odrzekł reporter. - Opowiedziane przez niego wydarzenia są najzupełniej ścisłe. Przypominam sobie, że pisma donosiły o wyprawie podjętej przez lorda Glenarvana i o wynikach jego poszukiwań. - Ayrton powiedział prawdę - dodał Cyrus Smith. - Nie należy w to wątpić, Pencroff, gdyż cała ta sprawa przedstawia go w okropnym świetle. Gdy ktoś w ten sposób sam siebie oskarża, to na pewno mówi prawdę. Nazajutrz, 21 grudnia, koloniści udali się na brzeg, oceanu, a potem wspięli się na płaskowzgórze, ale Ayrtona tam już nie zastali. W nocy musiał wrócić do swego domku w zagrodzie i koloniści uważali za stosowne nie narzucać mu swego towarzystwa. Czas zrobi to, czego nie mogły dokonać ich pełne otuchy słowa. Harbert, Pencroff i Nab powrócili do swoich zwykłych zajęć. Tego właśnie dnia Cyrus Smith i reporter pracowali wspólnie w Kominach. - Czy pan wie, drogi Cyrusie - odezwał się Gedeon Spilett - że wyjaśnienia, jakich pan udzielił w sprawie butelki, absolutnie nie trafiły mi do przekonania! Jak można przypuszczać, że ten nieszczęśnik sam napisał dokument i wrzucił butelkę do morza nie zachowując w pamięci ani śladu swego uczynku? - Toteż butelkę wcale nie on wrzucił do morza, drogi Gedeonie. - Myśli pan wciąż jeszcze... - Nic nie myślę i nic nie wiem! - przerwał Cyrus Smith reporterowi. - Po prostu zaliczyłem ten incydent do spraw, których do dnia dzisiejszego nie zdołałem rozwikłać. - Rzeczywiście, Cyrusie, to są jakieś nieprawdopodobne historie. Fakt uratowania pana, skrzynia wyrzucona na brzeg, napady wściekłości Topa, a wreszcie ta butelka... Czyż nigdy nie wyjaśnimy tych zagadek? - A jakże - odparł żywo inżynier. - A jakże! Ale dopiero wtedy, kiedy spenetrujemy wyspę aż do jej wnętrza. - A może przypadek da nam do ręki klucz tej tajemnicy? - Przypadek? Nie, Gedeonie, nie wierzę w przypadek, tak samo jak nie wierzę w jakieś nadprzyrodzone siły. Wszystkie niepojęte rzeczy, jakie się tu dzieją, muszą mieć jakąś przyczynę i tę przyczynę muszę odkryć. Na razie jednak obserwujmy nie przerywając pracy. Nadszedł styczeń. Zaczynał się rok 1867. Letnie prace prowadzono systematycznie. W pierwszych dniach stycznia Gedeon Spilett i Harbert, będąc w pobliżu zagrody mogli stwierdzić, że Ayrton na dobre zadomowił się w przygotowanym dla niego pomieszczeniu. Zajmował się powierzonym mu stadem oszczędzając w ten sposób kolonistom przychodzenia tam co dwa czy trzy dni. Ze względu na pewne podejrzenia, jakie powzięli inżynier i Gedeon Spilett, nie było także sprawą zbędną poddanie tej części wyspy ciągłym obserwacjom. Dlatego też zobowiązano Ayrtona, żeby natychmiast dał znać mieszkańcom Granitowego Pałacu, w razie gdyby zaszedł jakikolwiek wypadek. Mogło jednak stać się tak, że wypadek będzie nagły i trzeba będzie podać go niezwłocznie do wiadomości inżyniera. Niezależnie od faktów mających jakiś związek z tajemnicą Wyspy Lincolna mogły zajść rozmaite inne wydarzenia, wymagające natychmiastowej interwencji kolonistów, jak na przykład ukazanie się statku na morzu od strony zachodniego wybrzeża, katastrofa okrętowa na zachód od wyspy, najście piratów i tak dalej. Dlatego też Cyrus Smith postanowił przeprowadzić błyskawiczną łączność pomiędzy zagrodą a Granitowym Pałacem. 10 stycznia inżynier przedstawił towarzyszom swój projekt. - To nadzwyczajne, ale w jaki sposób zamierza pan się do tego zabrać, panie Cyrusie? - zapytał Pencroff. - Czyżby pan myślał przypadkiem o założeniu telegrafu? - Właśnie. - Elektrycznego? - zdumiał się Harbert. - Tak jest - potwierdził Cyrus Smith. - Mamy wszystkie elementy do zrobienia baterii, najtrudniejsze będzie wyprodukowanie drutu, ale myślę, że damy sobie z tym radę za pomocą wyciągarki. - Jeżeli tak - oświadczył marynarz - to już wcale nie wątpię, że pewnego pięknego dnia pojedziemy przez wyspę pociągiem. Wzięto się więc do pracy zaczynając od rzeczy najtrudniejszej, czyli od zrobienia drutu, w razie bowiem gdyby ta próba spełzła na niczym, to i bateria, i wszystkie inne części aparatu były niepotrzebne. Jak wiadomo, Wyspa Lincolna posiadała wspaniały gatunek żelaza, doskonale nadający się do rozciągania. Cyrus Smith zaczął przede wszystkim od zrobienia wyciągarki, czyli stalowej płytki usianej okrągłymi otworami różnego kalibru. Przechodząc przez odpowiednie otwory drut nabierał potrzebnej grubości. Płytka stalowa została doskonale zahartowana, a następnie przymocowano ją na stałe do wkopanej w ziemię, mocnej ramy w odległości zaledwie kilku stóp od dużego wodospadu, który inżynier miał zamiar zużytkować jako siłę napędową. Był tam przecież zainstalowany, obecnie nieczynny, folusz, którego wał, obracany z niezwykłą siłą, mógł posłużyć do nawijania i wyciągania drutu. Czynność ta wymagała wielkiej uwagi. Żelazo, przygotowane w długich i wąskich prętach o spiłowanych ręcznie końcach wkładano do największego otworu płyty stalowej i wyciągano nawijając na wał; tak otrzymywało się zwój o długości dwudziestu pięciu do trzydziestu stóp. Następnie zwój rozkręcano i drut przepuszczano przez coraz mniejsze otwory. W końcu inżynier otrzymał druty długości od czterdziestu do pięćdziesięciu stóp, które można było połączyć i z łatwością przeciągnąć na przestrzeni pięciu mil dzielących zagrodę od Granitowego Pałacu. Na tej pracy zeszło kilka dni; inżynier, po puszczeniu całego urządzenia w ruch, pozostawił towarzyszom wykończenie robót druciarskich, sam zaś zajął się przygotowaniem baterii. Chodziło mu o to, by otrzymać baterię prądu stałego. Jak wiadomo, elementy nowoczesnych baterii składają się zazwyczaj z węgla retortowego, cynku i miedzi. Miedzi nie miał inżynier zupełnie, gdyż pomimo starannych poszukiwań nie znalazł jej na Wyspie Lincolna. Trzeba więc było jakoś się bez niej obejść. Węgiel retortowy, czyli twardy grafit otrzymywany w retortach gazowni przez całkowite usunięcie wodoru, można by ostatecznie uzyskać, ale w tym celu trzeba by zbudować specjalne aparaty, co kosztowałoby wiele pracy. Co zaś do cynku, to jak sobie zapewne wszyscy przypominają, znaleziona na brzegu skrzynia była obita blachą z tego metalu; nie można było jej lepiej wykorzystać niż do wyrobu baterii. Po głębokim namyśle Cyrus Smith postanowił sporządzić proste ogniwo, podobne do wynalezionego przez Becquerela w 1820 roku, gdyż potrzebny był do tego tylko cynk. Inne substancje, jak kwas azotowy czy potas, miał do dyspozycji. Ogniwo wytwarzające prąd wskutek reakcji zachodzącej pomiędzy kwasem a potasem wykonano w sposób następujący: Wyprodukowano pewną ilość naczyń szklanych i wypełniono je kwasem azotowym. Inżynier zatkał je korkiem, przez który przechodziła szklana rurka z jednego końca zatopiona; drugi, górny koniec miał być zanurzony w kwasie poprzez tampon z gliny, przymocowany płótnem. Do rurki tej przez górny otwór inżynier wlał rozczyn potasu otrzymanego ze spopielenia różnych roślin i w ten sposób kwas azotowy i potas mogły oddziaływać na siebie wzajemnie poprzez glinkę. Inżynier zatkał je korkiem. Następnie Cyrus Smith wziął dwie płytki cynkowe i zanurzył jedną w kwasie azotowym, drugą w rozczynie potasu. Wytworzył się natychmiast prąd, przechodzący od płytki zanurzonej w naczyniu do płytki w rurce; po połączeniu drutem obu płytek płytka w rurce stała się biegunem dodatnim, płytka zaś w naczyniu - biegunem ujemnym. W każdym naczyniu wytwarzał się zatem prąd, a łącząc odpowiednio ilość naczyń można było otrzymać prąd dostatecznie silny do wywołania wszelkich zjawisk zachodzących w telegrafie elektrycznym. Taki oto był pomysłowy, a zarazem bardzo prosty aparat zbudowany przez Cyrusa Smitha. Miał on umożliwić inżynierowi telegraficzne połączenie pomiędzy Granitowym Pałacem a zagrodą. W dniu 6 lutego zaczęto wkopywać słupy zaopatrzone w szklane izolatory. Słupy miały prowadzić druty do zagrody. Po paru dniach druty były przeciągnięte i gotowe do przekazywania prądu elektrycznego z szybkością stu tysięcy kilometrów na sekundę, ziemia zaś miała go doprowadzić z powrotem do punktu wyjściowego. Zrobiono dwie baterie, jedną dla Granitowego Pałacu, drugą dla zagrody, ażeby nie tylko zagroda miała połączenie z Granitowym Pałacem, ale także i odwrotnie. Odbiornik i nadajnik były bardzo proste. Na obu stacjach drut był zakończony elektromagnesem, czyli kawałkiem miękkiego żelaza oplecionego cienkim drutem. Gdy obydwa bieguny były połączone, prąd, płynąc od bieguna dodatniego, przechodził przez drut, następnie przez elektromagnes, który ulegał czasowemu namagnesowaniu, i powracał ziemią do bieguna ujemnego. Gdy prąd przerywano, elektromagnes natychmiast ulegał rozmagnesowaniu. Wystarczyło więc umieścić przed elektromagnesem płytkę z miękkiego żelaza, która by przy zamknięciu obwodu była przyciągana, po przerwaniu zaś - opadała. Po wypróbowaniu ruchów płytki Cyrus Smith mógł już z łatwością przytwierdzić do niej igłę poruszającą się po tarczy z literami alfabetu u dołu i w ten sposób porozumiewać się ze stacjami. Dwunastego instalacja została całkowicie ukończona. Cyrus Smith natychmiast włączył prąd i zapytał, czy w zagrodzie wszystko jest w porządku; po kilku chwilach otrzymał od Ayrtona odpowiedź. Pencroff nie posiadał się z radości; każdego ranka i wieczora nadawał do zagrody depeszę i zawsze otrzymywał odpowiedź. Ten sposób porozumiewania się miał dwie realne korzyści: po pierwsze - pozwalał na stwierdzenie, że Ayrton jest na miejscu, a następnie - nie pozostawiał go w zupełnej samotności. Zresztą Cyrus Smith co najmniej raz w tygodniu bywał w zagrodzie, Ayrton zaś także od czasu do czasu odwiedzał Granitowy Pałac, gdzie doznawał zawsze jak najserdeczniejszego przyjęcia. Lato minęło wśród zwykłej codziennej pracy. Zasoby kolonii, zwłaszcza jeśli chodzi o warzywa i zboże, wzrastały z każdym dniem, a przywiezione z wyspy Tabor nasiona wzeszły i dały wspaniałe plony. Płaskowzgórze Rozległego Widoku nabrało bardzo dostatniego wyglądu. Czwarte żniwa dały niezwykle obfity plon i jak można się łatwo domyślić, nikt nie liczył ziarnek, aby sprawdzić, czy jest ich naprawdę czterysta miliardów. Pencroff miał wprawdzie zamiar to zrobić, ale Cyrus Smith przekonał go, że nawet gdyby zdołał przeliczyć trzysta ziaren na minutę, czyli dziesięć tysięcy na godzinę, to jeszcze musiałby zużyć około pięciu tysięcy lat na tę pracę; wobec takiego argumentu poczciwy marynarz zrezygnował ze swego zamiaru. Pogoda była wspaniała, w dzień panowały upały, ale wieczorem wiatr od morza chłodził rozprażone powietrze, tak że noce nie były duszne. Kilka burz, niezbyt długotrwałych wprawdzie, ale niezwykle gwałtownych, nawiedziło wyspę. Przez parę godzin, błyskawice bez przerwy przecinały niebo i słychać było ciągły huk grzmotów. Kolonistom w tym czasie świetnie się powodziło. Ptaszarnia rozmnażała się z każdym dniem i do spożycia wystarczał przyrost drobiu, gdyż trzeba było utrzymać jego ilość w jakichś racjonalnych granicach. Maciory oprosiły się, tak że doglądanie i karmienie trzody zabierało wiele czasu Nabowi i Pencroffowi. Onagrom przybyły dwa źrebaki. Najczęściej jeździł na nich Gedeon Spilett i Harbert, który stał się znakomitym jeźdźcem. Onagry zaprzęgano także do wózka, by przewieźć do Granitowego Pałacu drzewo, węgiel bądź też różne minerały potrzebne inżynierowi. Mniej więcej w tym samym czasie zrobiono parę wypraw w najdalsze zakątki Lasów Dalekiego Zachodu. Można było wybrać się tam pomimo wielkiego upału, gdyż promienie słoneczne z trudem przebijały się przez gęstą kopułę gałęzi i liści. Zbadano więc cały lewy brzeg Rzeki Dziękczynienia, wzdłuż którego biegła droga wiodąca od zagrody do ujścia Rzeki Wodospadu. Na wyprawy koloniści wyruszali dobrze uzbrojeni, gdyż często spotykali niebezpieczne i złe dziki, z którymi trzeba było staczać poważne walki. W czasie lata wydano także bezlitosną wojnę jaguarom. Gedeon Spilett pałał do nich specjalną nienawiścią, a jego uczeń Harbert bynajmniej nie ustępował mu pod tym względem. Będąc teraz dobrze uzbrojeni, nie obawiali się już spotkania z tymi drapieżnikami. Harberta cechowała nadzwyczajna odwaga, reporter zaś miał zdumiewająco zimną krew, toteż ze dwadzieścia pięknych skór zdobiło już wielką salę Granitowego Pałacu, a gdyby dalej tak poszło, niebawem polowania na jaguary należałyby na Wyspie Lincolna do przeszłości. Inżynier brał niekiedy udział w wyprawach badawczych, przeprowadzanych w nie znanych dotąd częściach wyspy, i zawsze obserwował wszystko z nie słabnącą uwagą. Szukał on innych śladów niż zwierzęce w tych dalekich, leśnych ostępach, ale nie znalazł dotychczas nic podejrzanego. Towarzyszący mu w wyprawach pies i małpa nie zdradzały swoim zachowaniem żadnego zaniepokojenia, a przecież nadal zdarzało się, że Top ujadał przy otworze studni, którą inżynier zbadał, aczkolwiek bez żadnego rezultatu. Gedeon Spilett zrobił w tym czasie przy pomocy Harberta kilka zdjęć najbardziej malowniczych części wyspy. Przedtem znaleziony w skrzyni aparat fotograficzny leżał bezużytecznie. Aparat miał potężny obiektyw i był wyposażony we wszystko, co potrzeba. W skrzyni znaleziono odczynniki do wywoływania klisz i robienia odbitek, kolodium do pociągania szklanych płytek, azotan srebra do uczulania, siarczan sodu do utrwalania klisz, chlorek amonowy do kąpania papierowych odbitek, octan sodu i chlorek złota do impregnowania światłoczułego papieru. Były tam nawet nachlorowane papiery, które wystarczyło zanurzyć tylko na kilka minut w wodnym rozczynie srebra przed nałożeniem ich na negatywy. Reporter ze swym pomocnikiem stali się wkrótce doświadczonymi fotografami i niebawem mieli już wcale ładne zdjęcia, jak na przykład ogólny widok wyspy z płaskowzgórza z rysującą się na horyzoncie Górą Franklina, ujście Rzeki Dziękczynienia malowniczo obramowane wysokimi skałami, polankę i zagrodę przylepioną do dolnych zboczy góry, ciekawą panoramę Przylądka Pazura, Cypla Skrzyni i tak dalej. Fotografowie nie zapomnieli o zrobieniu zdjęć każdego z mieszkańców wyspy, nie czyniąc żadnego wyjątku. - To zapełnia pokoje - mawiał Pencroff. Marynarz był zachwycony tym, że jego fotografia, bardzo zresztą udana, zdobi ściany Granitowego Pałacu, i chętnie przystawał przed swoim zdjęciem, tak jak gdyby był na jakiejś pięknej wystawie na Brodwayu. Trzeba jednak stwierdzić, że najbardziej udało się zdjęcie imć Jupa. Pozował on z powagą nie dającą się wprost opisać i jego portret był pełen wyrazu. Pozował on z powagą. - Jakby za chwilę miał zrobić jakąś minę! - zachwycał się Pencroff. Doprawdy, Jup musiałby być chyba bardzo wybredny, gdyby nie był zadowolony z tego zdjęcia. Na szczęście jednak nie grymasił i przyglądał się swojej podobiźnie z miną wzruszoną, aczkolwiek nie pozbawioną pewnej dozy zarozumiałości. Wielkie upały letnie skończyły się w marcu. Zaczęły od czasu do czasu padać deszcze, ale powietrze było nadal ciepłe. Marzec, odpowiadający wrześniowi na półkuli północnej, nie był jednak tak ładny, jakby się można tego spodziewać. Może zapowiadał wczesną i ostrą zimę? Pewnego ranka - było to dwudziestego pierwszego - zdawało się nawet, że spadł pierwszy śnieg. Harbert, który wstał rano i wyjrzał oknem, nagle zawołał: - Patrzcie, wysepka pokryta jest śniegiem! - Śnieg o tej porze? - zdziwił się reporter i podszedł także do okna. Dołączyli się do nich niebawem pozostali towarzysze i wszyscy stwierdzili zgodnie, że nie tylko wysepka, ale także całe wybrzeże w pobliżu Granitowego Pałacu pokryte było białą warstwą, równomiernie otulającą ziemię. - Ależ to śnieg! - Powiedział Pencroff. - Albo coś bardzo podobnego do śniegu - dodał Nab. - Przecież termometr wskazuje pięćdziesiąt osiem stopni (14° Celsjusza) powyżej zera - zauważył Gedeon Spilett. Cyrus nic nie mówiąc przyglądał się białej powłoce; nie wiedział, jak wytłumaczyć to zjawisko o tej porze roku i przy takiej temperaturze. - Do kroćset diabłów - wrzasnął Pencroff - przecież nasze plantacje pomarzną! Marynarz chciał już biec, lecz wyprzedził go zręczny Jup i w okamgnieniu był na dole. Ale ledwie orangutan dotknął ziemi, gdy olbrzymia powłoka śnieżna uniosła się i rozproszyła w powietrzu w takiej masie płatków, że przez parę minut nie widać było słońca. - Ptaki! - zawołał Harbert. Były to istotnie chmary ptaków morskich o nieskazitelnie białym upierzeniu. Obsiadły wysepkę i wybrzeże, a potem pozostawiając zdumionych kolonistów zniknęły w oddali. Wydawać się mogło, że to jakaś błyskawiczna zmiana dekoracji, która jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej przemieniła zimę w lato. Niestety, była ona tak szybka, że ani reporter, ani Harbert nie zdołali zabić żadnego ptaka, wobec czego nie mogli określić ich gatunku. Obsiadły wysepkę i wybrzeże. W parę dni później, 26 marca, przypadała druga rocznica wylądowania rozbitków powietrznych na Wyspie Lincolna. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Wspomnienia ojczyzny. Widoki na przyszłość. Projekt zbadania wybrzeży. Odjazd 16 kwietnia. Półwysep Serpentyny. Widok na morze. Bazalty na zachodnim wybrzeżu. Słota. Nadchodzi noc. Nowe wydarzenie. Już dwa lata! Od dwóch lat koloniści byli pozbawieni wszelkiej łączności ze swymi rodakami. Nie mieli żadnych wiadomości ze świata cywilizowanego, zagubieni byli na tej wyspie jak na jakiejś mikroskopijnej planecie układu słonecznego. Co mogło się dziać w ich kraju? Przed oczyma mieli zawsze obraz ojczyzny rozdartej wojną domową, tak jak to było w chwili, gdy ją opuszczali; może lały się tam jeszcze potoki krwi, spowodowane rebelią Południa? Myśl ta napawała ich wielkim bólem i często rozmawiali o tym, nie wątpiąc jednak nigdy, że zwycięży słuszna sprawa Północy, na chwałę Unii Amerykańskiej. Przez te dwa lata nie przepłynął tędy ani jeden statek, a przynajmniej koloniści nie dostrzegli nigdy żagla na widnokręgu. Było oczywiste, że Wyspa Lincolna leży poza szlakiem okrętowym i że jest zupełnie nieznana - o czym zresztą najlepiej świadczyły mapy. Brak portu w pobliżu powinien był ściągnąć na wyspę statki pragnące zaopatrzyć się w słodką wodę, a tymczasem morze, jak daleko sięgał wzrok ludzki, było zupełnie pustynne. Koloniści więc, chcąc powrócić do kraju, musieli liczyć wyłącznie na siebie samych. Istniała tylko jedna szansa powrotu i ją to właśnie omawiali koloniści, zebrani pewnego kwietniowego poranka w dużej sali Granitowego Pałacu. Ktoś wspomniał o Ameryce i to wywołało długą rozmowę o kraju ojczystym. - Stanowczo mamy tylko jeden jedyny sposób, by opuścić Wyspę Lincolna - odezwał się Gedeon Spilett. - Mianowicie trzeba zbudować statek dostatecznie silny, aby zdołał przebyć kilkaset mil. Sądzę, że jeśli nam się udało zbudować slup, to tak samo możemy zrobić statek. - I że tak, jak popłynęliśmy na wyspę Tabor, możemy popłynąć na archipelag Paumotu - dodał Harbert. - Nie przeczę - powiedział Pencroff, który miał zawsze ostateczny głos, gdy chodziło o żeglarstwo - nie przeczę, pomimo że to nie jest zupełnie to samo. Jeżeli nawet w czasie podróży na wyspę Tabor przeżyliśmy parę ciężkich chwil, to przecież wiedzieliśmy dobrze, że z tej czy z tamtej strony mamy do portu niedaleko; ale tysiąc dwieście mil to już ładny rejsik, a najbliższy ląd jest właśnie w odległości tysiąca dwustu mil. - Czy w razie czego nie zaryzykowałby pan takiej wyprawy? - zapytał reporter. - Zaryzykuję wszystko, co będzie trzeba, panie Gedeonie. Przecież pan chyba wie, że nie należę do ludzi, którzy cofają się przed niebezpieczeństwem. - Nie trzeba zapominać, że teraz mamy wśród nas o jednego marynarza więcej - zauważył Nab. - Kogo masz na myśli? - zapytał Pencroff. - Ayrtona. - Racja - potwierdził Harbert. - Jeżeli zgodzi się wracać do kraju - wyraził powątpiewanie Pencroff. - A co pan sądzi - obruszył się reporter - że gdyby jacht lorda Glenarvana zawinął na wyspę Tabor wówczas, gdy Ayrton jeszcze tam przebywał, to on odmówiłby powrotu? - Zapominacie, drodzy przyjaciele, że w ostatnich latach Ayrton nie był w pełni władz umysłowych - uspokoił ich Cyrus Smith. - Zresztą to nie jest istotne. Musimy się zastanowić, czy mówiąc o powrocie mamy szansę liczyć na przyjazd tego szkockiego statku, czy nie. Otóż lord Glenarvan obiecał Ayrtonowi, że przyjedzie po niego, gdy uzna, że minęło dość czasu na odpokutowanie grzechów. Osobiście jestem zdania, że lord wróci po Ayrtona. - Słusznie - zgodził się reporter - i nawet myślę, że nastąpi to niebawem, gdyż właśnie mija dwanaście lat od chwili, kiedy Ayrton został osadzony na wyspie. - Zgadzam się z wami całkowicie, że lord powróci - powiedział Pencroff. - Ale dokąd? Przecież nie tu, tylko na wyspę Tabor. - Tym bardziej - dodał Harbert - że Wyspy Lincolna nie ma nawet na mapie. - Toteż musimy na wyspie Tabor pozostawić wiadomość, że razem z Ayrtonem znajdujemy się na Wyspie Lincolna - zdecydował inżynier. - Oczywiście - przytaknął reporter. - Nic łatwiejszego, jak złożyć w domku, który był schronieniem zarówno kapitana Granta, jak i Ayrtona, jakąś notatkę podającą dokładnie położenie naszej wyspy. Lord Glenarvan czy ktoś z jego załogi z całą pewnością znajdzie ten dokument. - Szkoda, że w czasie naszej bytności na wyspie Tabor nie pomyśleliśmy o tym - ubolewał Pencroff. - A w jaki sposób mogło to nam przyjść do głowy? - zreflektował go Harbert. - Przecież wtedy nie znaliśmy jeszcze dziejów Ayrtona, nie wiedzieliśmy, że ktoś ma po niego kiedyś przyjechać. Gdyśmy się o tym dowiedzieli, pora była już nieodpowiednia, aby przedsięwziąć drugą wyprawę na wyspę Tabor. - Słusznie - poparł go Cyrus Smith - jest już za późno. Trzeba odłożyć tę wyprawę do wiosny. - Tak, a jeżeli tymczasem szkocki jacht przybędzie? - niepokoił się Pencroff. - To jest mało prawdopodobne - odparł inżynier - gdyż lord Glenarvan na pewno nie wybrałby pory zimowej na tak trudną podróż po dalekich morzach. Albo przez te pięć miesięcy, w czasie których Ayrton jest z nami, zdołał już być na wyspie Tabor, no i odpłynął z powrotem, albo przybędzie dopiero później, a wtedy mamy czas w pierwszych dniach października, gdy się pogoda ustali, wybrać się na wyspę Tabor i pozostawić tam notatkę. - Trzeba przyznać, że byłby to doprawdy nieszczęśliwy traf, gdyby „Duncan” zdążył w ciągu ostatnich miesięcy odwiedzić te morza. - Mam nadzieję, że tak nie było - uspokoił go Cyrus Smith - i że Opatrzność nie pozbawiła nas jedynej szansy, jaka nam pozostała. - Jestem zdania - wtrącił reporter - że tak czy inaczej będziemy wiedzieli, jak sprawa wygląda, dopiero po powrocie na wyspę Tabor, w razie bowiem gdyby Szkoci już tam wcześniej wylądowali, zostawiliby niewątpliwie jakiś ślad swego pobytu. - To jest więcej niż pewne - zgodził się z nim inżynier. - A zatem, przyjaciele, ponieważ istnieje jeszcze taka możliwość powrotu do kraju, czekajmy na nią cierpliwie, a gdyby się okazało, że jej nie ma, wówczas zastanowimy się, co robić dalej. - W każdym razie - mruknął Pencroff - jeżeli kiedykolwiek w ten czy inny sposób opuścimy Wyspę Lincolna, to z całą pewnością nie dlatego, że nam tu źle. - Nie, Pencroff - powiedział inżynier - zrobimy to jedynie dlatego, że jesteśmy tu z dala od wszystkiego, co człowiek najbardziej kocha na świecie, mianowicie z dala od rodziny, od przyjaciół i ziemi ojczystej. Sprawa zbudowania dużego statku, na którym można by zaryzykować podróż bądź na północ, w stronę archipelagów, bądź na zachód, w kierunku Nowej Zelandii, na razie upadła. Koloniści zajęli się tymczasem zwykłymi pracami, związanymi z przygotowaniami do trzeciego zimowania w Granitowym Pałacu. Zdecydowali jednak skorzystać ze slupu i przed nastaniem mrozów opłynąć wyspę dookoła. Dokładne badanie wybrzeży nie było jeszcze zakończone i koloniści mieli dość mętne wiadomości o tym, jak wygląda wybrzeże północne i zachodnie od ujścia Rzeki Wodospadu do Przylądka Szczeki, a także wąska zatoka wrzynająca się w ląd w kształcie paszczy rekina. Gdy Pencroff zgłosił projekt wycieczki, Cyrus Smith przyklasnął mu gorąco, gdyż sam także chciał obejrzeć tę część ich posiadłości. Pogoda była zmienna, ale barometr nie robił skoków i można było liczyć na to, że warunki atmosferyczne nie staną na przeszkodzie. Właśnie w pierwszym tygodniu kwietnia, po dużym niżu barometrycznym, silny wiatr zachodni, dmący przez pięć czy sześć dni, zapoczątkował ponowny wyż; następnie barometr ustalił się wskazując ciśnienie 759,45 mm i ten moment uznano za odpowiedni do wyruszenia w drogę. Odjazd wyznaczono na 16 kwietnia i „Bonawentura”, stojący na kotwicy w Porcie Balonu, został zaopatrzony na drogę, która mogła potrwać dość długo. Cyrus Smith poinformował Ayrtona o zamierzonej wyprawie i zaprosił go do wzięcia w niej udziału. Jednak Ayrton wolał pozostać na wyspie, wobec czego postanowiono, że na czas nieobecności kolonistów przeniesie się on do Granitowego Pałacu. Towarzystwa miał mu dotrzymać Jup, który zresztą nie wzdragał się przed tym. 16 kwietnia rano koloniści wsiedli na stateczek w towarzystwie Topa. Dął dosyć mocny wiatr z południowego zachodu i „Bonawentura” musiał lawirować, wychodząc z Portu Balonu, ażeby dojść do Cypla Płaza. Cały obwód wyspy wynosił dziewięćdziesiąt mil, z czego na południowe wybrzeże, od portu do cypla, przypadało około dwudziestu. Te dwadzieścia mil trzeba było przepłynąć jak najbliżej lądu ze względu na silny wiatr. Dotarcie do cypla zajęło cały dzień, gdyż po wyjściu z portu statek zaledwie przez dwie godziny mógł korzystać z odpływu, przez sześć godzin natomiast musiał walczyć z falą przypływu. Dlatego też cypel opłyneli koloniści dopiero o zmroku. Pencroff zaproponował inżynierowi, aby dalej posuwać się powolutku na skróconych żaglach, ale Cyrus Smith wolał rzucić kotwicę o kilka kabli od wyspy, ażeby lepiej obejrzeć tę część wybrzeża w świetle dziennym. Koloniści postanowili więc, że ze względu na cel wyprawy - dokładne zbadanie wybrzeża - nie będą płynąć nocą, lecz z nastaniem zmroku rzucą kotwicę gdzieś nie opodal brzegu, o ile oczywiście pogoda na to pozwoli. Pierwszą noc spędzili pod osłoną cypla, a ponieważ mgła opadła i wiatr się uspokoił, nic nie zakłócało ciszy. Wszyscy pasażerowie oprócz marynarza spali, może nie tak świetnie jak w swoich pokojach w Granitowym Pałacu, ale jakoś przecież spali. Nazajutrz, 17 kwietnia, z nastaniem świtu Pencroff wyciągnął kotwicę. Po zwolnieniu żagli i przymocowaniu chwytu przy lewej burcie mógł płynąć blisko zachodniego wybrzeża. Koloniści znali już dobrze ten zalesiony brzeg, gdyż doszli pieszo na sam skraj lasu, a mimo to widok jego wzbudzał w nich znowu niekłamany zachwyt. Ażeby móc wszystko dokładnie obejrzeć, zmniejszyli szybkość i płynęli tak blisko brzegu, jak tylko było można, jednocześnie uważając na pływające tu i ówdzie pnie drzew. Parokrotnie nawet stanęli na kotwicy, a Gedeon Spillet robił zdjęcia przepięknego wybrzeża. Około południa „Bonawentura” dotarł do ujścia Rzeki Wodospadu. W oddali, na prawym brzegu, ukazywały się ponownie drzewa, ale rosnące o wiele rzadziej, o jakie zaś trzy mile dalej tworzyły one już tylko kępy rozrzucone po zachodnich zboczach góry, której pozbawiony roślinności grzbiet schodził aż do samego oceanu. Jakiż kontrast pomiędzy południowym a północnym wybrzeżem Wyspy! Jedno zalesione i pokryte zielenią, drugie jałowe i dzikie. Zupełnie „żelazne wybrzeże”, jak to mówią w niektórych krajach, a dziwny układ skał świadczył o tym, że w odległych epokach geologicznych nastąpiło tu gwałtowne ochłodzenie płynnego bazaltu. Zaiste, spiętrzenie głazów wyglądało tak groźnie, że gdyby los rzucił rozbitków najpierw na ten brzeg, to na pewno byliby przerażeni widokiem wyspy. Z Góry Franklina trudno im było dojrzeć te ponure zarysy wybrzeża, ale z morza widok był tak niesamowity jak chyba nigdzie na świecie. „Bonawentura” płynął w odległości pół mili od brzegu. Można było bez trudu stwierdzić, że wybrzeże składało się z bloków skalnych różnej wielkości, począwszy od głazów mierzących dwadzieścia stóp wysokości do trzystustopowych złomów. Kształty ich były najróżnorodniejsze: walcowate jak wieże, w kształcie graniastosłupa jak dzwonnice, piramidalne jak obeliski, stożkowate jak kominy fabryczne. Bariera wiecznych lodów na morzach podbiegunowych w swojej majestatycznej grozie nie tworzyłaby dziwaczniejszego widoku. Tu mostki przerzucone z jednej skały na drugą, tam łuki, jakby w jakiej nawie, której głębokości oko nie zdoła przeniknąć; tu znów olbrzymie pieczary o monumentalnych sklepieniach; w innym miejscu prawdziwa ciżba iglic, piramidek, strzałek, i to w takiej ilości, że nie zmieściłyby się w żadnej katedrze gotyckiej. Takie oto wybryki natury, bardziej różnorodne niż twory wyobraźni ludzkiej, składały się na majestatyczną całość wybrzeża ciągnącego się na przestrzeni ośmiu-dziewięciu mil. Cyrus Smith i jego towarzysze przyglądali się temu ze zdziwieniem graniczącym z ekstazą, nie mogąc wykrztusić z siebie, słowa. Jedynie Top nie krępował się wcale i szczekał tak donośnie, że echo tysiącem głosów odbijało się od bazaltowej ściany. Inżynier zauważył nawet, że ujadanie to było tak samo dziwne jak przy wylocie studni w Granitowym Pałacu. - Wyjdźmy na brzeg - zaproponował. „Bonawentura” podpłynął pod same skały. Może była tu jakaś grota, którą należało zbadać? Ale Cyrus Smith nie zauważył nic, ani pieczary, ani szczeliny, która mogłaby służyć komukolwiek za schronienie. Niebawem Top przestał ujadać. Statek powrócił na swoje miejsce o kilka kabli od brzegu. W północno-zachodniej części wybrzeże stało się płaskie i piaszczyste. Z nizinnej i bagnistej ziemi wyrastały tu i ówdzie pojedyncze drzewa, które koloniści widzieli już uprzednio z góry. W przeciwieństwie do tamtego, zupełnie pustynnego brzegu - tutaj życie przejawiało się pod postacią chmar wodnego ptactwa. Wieczorem „Bonawentura” rzucił kotwicę w lekkim wgłębieniu lądu na północnym krańcu wyspy tuż przy brzegu, gdyż woda była tu bardzo głęboka. Noc przeszła spokojnie, wiatr bowiem uciszył się wraz z ostatnimi promieniami słońca i zerwał się znów dopiero z pierwszym brzaskiem. Ponieważ wyjście na ląd nie przedstawiało żadnych trudności, zaprzysiężeni myśliwi kolonii, Harbert i Gedeon Spilett, poszli na dwugodzinną przechadzkę i wrócili obładowani kaczkami i kszykami. Top sprawował się świetnie i dzięki jego staraniom oraz zręczności nic z ustrzelonej zdobyczy nie poszło na marne. Wrócili obładowani kaczkami i kszykami. O ósmej rano „Bonawentura” podniósł żagle i popłynął w kierunku północnej części Przylądka Szczęki z wiatrem, który stawał się coraz chłodniejszy. - Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby nagle zerwał się silny wicher z zachodu - stwierdził Pencroff. - Wczoraj słońce zachodziło czerwono, a dziś już od samego rana włóczą się chmurki nie wróżące nic dobrego. Te chmurki, nazwane przez Pencroffa „kocimi ogonami”, były to rozsiane tu i ówdzie po niebie pierzaste obłoki, które nigdy nie schodzą poniżej pięciu tysięcy stóp ponad poziom morza i wyglądają jak lekkie strzępki waty. Ich obecność zapowiada zwykle bliskie zaburzenia atmosferyczne. - No cóż - odezwał się Cyrus Smith - postawmy tyle żagli, ile można, i poszukajmy schronienia w Zatoce Rekina. Myślę, że tam „Bonawentura” będzie odpowiednio zabezpieczony. - Świetnie! - ucieszył się Pencroff. - Zresztą północne wybrzeże składa się wyłącznie z zupełnie nieciekawych wydm. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy spędzili w tej zatoce nie tylko noc, ale i dzień jutrzejszy - powiedział inżynier. - Zatokę należy starannie zbadać. - Myślę, że będziemy do tego zmuszeni - odparł Pencroff. - Od strony zachodu niebo zaczyna wyglądać groźnie. Proszę popatrzyć, ile to się tego gromadzi! - W każdym razie mamy dobry wiatr, ażeby dopłynąć do Przylądka Szczęki - zauważył reporter. - Wiatr jest świetny - zgodził się marynarz - ale żeby wejść do zatoki, trzeba będzie lawirować, a chciałbym ta zrobić jeszcze za dnia, gdyż nie znam dobrze tych stron. - Morze jest tam zapewne usiane rafami - dorzucił Harbert - jak można przypuszczać na podstawie tego, cośmy widzieli w południowej części Zatoki Rekina. - Niech pan robi, jak pan uważa, Pencroff - zdecydował inżynier - mamy do pana całkowite zaufanie. - Może pan być spokojny, panie Cyrusie - zapewnił marynarz - na pewno nie będę się narażał bez potrzeby. Wolałbym otrzymać cios nożem w swój własny kadłub, niż żeby „Bonawentura” nadział się na rafy! Jak widzimy, Pencroff bardziej dbał o statek niż o swoją własną skórę. - Która godzina? - zapytał marynarz. - Dziesiąta - odpowiedział Gedeon Spilett. - Jak daleko mamy jeszcze do przylądka, panie Cyrusie? - Około piętnastu mil. - No, to zejdzie nam jeszcze ze dwie i pół godziny - oświadczył marynarz. - Będziemy w pobliżu przylądka między dwunastą a pierwszą. Niestety, zmieni się wtedy kierunek prądu i zacznie się odpływ. Obawiam się, że trudno nam będzie wejść do zatoki, mając przeciwko sobie wiatr i morze. - Tym bardziej że jest teraz pełnia księżyca, a w ogóle przypływy i odpływy w kwietniu są bardzo silne - dodał Harbert. - No to co, Pencroff ? - wtrącił się Cyrus Smith. - Czy nie może pan zakotwiczyć przy samym cyplu? - Zakotwiczyć w pobliżu lądu, mając w perspektywie złą pogodę?! - krzyknął marynarz. - Co panu przyszło do głowy, panie Cyrusie! Znaczyłoby to, że chcemy się rozbić dobrowolnie! - Więc co pan zrobi? - Będę usiłował utrzymać się na pełnym morzu, dopóki nie zacznie się przypływ, i wtedy, jeżeli będzie jeszcze widno, spróbuję wejść do zatoki; jeżeli mi się nie uda, to całą noc będziemy kręcili się na morzu i dopiero o wschodzie słońca wejdziemy do zatoki. - Powiedziałem już, Pencroff, że zdajemy się całkowicie na pana - odpowiedział Cyrus Smith. - Ach! Gdybyż na tym wybrzeżu była latarnia morska! - zawołał Pencroff. - Jakaż to byłaby wygoda dla żeglarzy! - Tak, zwłaszcza że tym razem nie będziemy mieli uprzejmego inżyniera, który by nam zapalił ognisko wskazujące drogę do portu - dodał Harbert. - Istotnie, drogi Cyrusie - odezwał się Gedeon Spilett - jeszcześmy panu dotychczas nie podziękowali; ale, mówiąc szczerze, bez tego ognia nigdy byśmy nie dobrnęli... - Bez ognia? - powtórzył inżynier, szczerze zdziwiony słowami reportera. - Chcemy powiedzieć, panie Cyrusie - dorzucił Pencroff - że przez parę godzin poprzedzających nasz powrót byliśmy w wielkim kłopocie na pokładzie „Bonawentury”. Przeszlibyśmy jak nic obok wyspy, gdyby pan nie rozpalił w nocy z dziewiętnastnego na dwudziesty października ogniska na płaskowzgórzu przy Granitowym Pałacu. - Tak... tak... Istotnie wpadłem wtedy na szczęśliwy pomysł! - mruknął inżynier. - A tym razem - dodał marynarz - nikomu nie przyjdzie do głowy taka szczęśliwa myśl, chyba że Ayrtonowi... - Nie, nikomu - pokręcił głową inżynier. W parę chwil później, znalazłszy się na dziobie statku sam na sam z reporterem, inżynier pochylił się i szepnął mu do ucha: Inżynier pochylił się i szepnął mu do ucha. - Jeżeli jest na tym świecie cokolwiek pewnego, Gedeonie, to chyba tylko to, że w nocy z dziewiętnastego na dwudziesty października nie rozpalałem żadnego ogniska ani na płaskowzgórzu w pobliżu Granitowego Pałacu, ani w żadnym innym punkcie wyspy! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Noc na morzu. Zatoka Rekina. Zwierzenia. Przygotowania do zimy. Wczesne słoty. Mrozy. Prace wewnątrz domostwa. Po sześciu miesiącach. Klisza fotograficzna. Nieoczekiwane zdarzenie. Wszystko stało się tak, jak to przewidział Pencroff, gdyż doświadczenie nie mogło go omylić. Wiatr przybrał na sile i z bryzy stał się wichrem, to znaczy, osiągnął szybkość czterdziestu do czterdziestu pięciu mil na godzinę. Statek znajdujący się w takiej chwili na pełnym morzu musi skrócić żagle. Dochodziła szósta, gdy „Bonawentura” znalazł się w pobliżu zatoki, a ponieważ odpływ trwał nadal, nie sposób było do niej wpłynąć. Trzeba więc było pozostać na pełnym morzu, gdyż nawet przy najlepszych chęciach Pencroff nie zdołałby dotrzeć do ujścia Rzeki Dziękczynienia. Wciągnąwszy wobec tego żagiel sztormowy, czekał utrzymując statek dziobem do lądu. Na szczęście, dzięki osłonie wybrzeża, fala pomimo silnego wiatru nie była zbyt wysoka. Nie trzeba było obawiać się gwałtownych uderzeń bałwanów, tak bardzo niebezpiecznych dla małych stateczków. Może nawet „Bonawentura” by się nie przewrócił, gdyż był dobrze obciążony, jednakże zwały wody, przelewające się przez pokład, mogłyby uszkodzić slup, gdyby poszycie nie wytrzymało. Marynarz miał, oczywiście, duże zaufanie do swego stateczku, jednak oczekiwał świtu nie bez pewnej niecierpliwości. Tej nocy Cyrus Smith i Gedeon Spilett nie mieli już okazji porozmawiać z sobą bez świadków, a przecież słowa wyszeptane przez inżyniera do ucha reporterowi na pewno zasługiwały na to, by się jeszcze raz zastanowić nad tajemniczymi zjawiskami zachodzącymi na Wyspie Lincolna. Gedeon Spilett bezustannie rozmyślał o tym nowym, zagadkowym wydarzeniu, o ukazaniu się ognia na wybrzeżu. Przecież sam widział ten ogień na własne oczy! Jego towarzysze, Harbert i Pencroff, widzieli go także. Ogień pozwolił im rozpoznać położenie wyspy w tę ciemną noc i nikt z nich ani przez chwilę nie wątpił, że rozpaliła go ręka inżyniera. I nagle Cyrus Smith kategorycznie stwierdza, że nic podobnego nie zrobił. Gedeon Spilett przyrzekł sobie, że wznowi tę rozmowę, gdy tylko „Bonawentura” wróci z wycieczki, i skłoni inżyniera, aby opowiedział reszcie towarzyszy o tych dziwnych wydarzeniach. Może poweźmie się wówczas postanowienie, aby wspólnie zbadać jak najskrupulatniej całą wyspę. Tak czy owak, tej nocy na nie znanym dotychczas wybrzeżu, stanowiącym wejście do zatoki, nie zapłonęło żadne światło i mały stateczek aż do rana starał się utrzymać na pełnym morzu. Gdy pierwszy brzask dnia rozjaśnił horyzont na wschodzie, wiatr, nieco łagodniejszy, wykręcił się o dwa kwadranty, pozwalając Pencroffowi łatwiej wprowadzić „Bonawenturę” do wąskiej cieśniny zamykającej zatokę. Około godziny siódmej rano statek, wziąwszy kurs na północny Przylądek Szczęki, ostrożnie wchodził do cieśniny, a potem do zatoki otoczonej malowniczym obramowaniem z zastygłej lawy. - Oto - zachwycał się Pencroff - kawałek morza stanowiący wspaniałą przystań, gdzie niejedna flotylla mogłaby swobodnie manewrować! - Najciekawsze jest to - zauważył Cyrus Smith - że zatoka została utworzona przez dwa wylewy lawy wyrzuconej przez wulkan, a potem stopniowo nagromadzonej w czasie następnych wybuchów. Wskutek tego zatoka jest osłonięta ze wszystkich stron i należy przypuszczać, że podczas najsilniejszej burzy woda w niej jest spokojna jak w jeziorze. - Zupełnie słusznie - potwierdził Pencroff. - Wiatr może się tu wedrzeć przez wąskie gardło pomiędzy dwoma przylądkami, a w dodatku przylądek północny jest dalej wysunięty w morze niż południowy, a więc silne podmuchy wiatru mają tu dostęp bardzo utrudniony. „Bonawentura” mógłby tu chyba stać przez okrągły rok, a łańcuch kotwicy nawet by się nie napiął. - Tu jest trochę za dużo miejsca dla niego - zwrócił uwagę reporter. - Ach, panie Spilett - odparł marynarz - zgadzam się, że dla „Bonawentury” ta zatoka jest trochę za obszerna, ale jeśli dla floty Unii potrzebne jest bezpieczne schronienie na Pacyfiku, to gwarantuję, że się nigdzie nie znajdzie lepszego niż właśnie tu. - Jesteśmy w paszczy rekina - odezwał się Nab mając na myśli kształt zatoki. - I to głęboko w paszczy, drogi Nabie - dodał Harbert. - Ale chyba nie obawiasz się, że paszcza się zamknie i my w niej zostaniemy? - Nie, panie Harbercie, ale jednak ta zatoka jakoś mi się niezbyt podoba. Ma taką nieprzyjemną powierzchowność. - Masz tobie! - zawołał Pencroff. - Teraz znów Nab krytykuje moją zatokę, właśnie w chwili kiedy zamierzam złożyć ją w darze Ameryce! - Ale czy przynajmniej jest tu dość głęboko? - zapytał inżynier. - Pamiętajmy, że to, co wystarczy dla kilu „Bonawentury”, na pewno nie zadowoli naszych pancerników. - Nic łatwiejszego, jak sprawdzić - odpowiedział Pencroff i natychmiast wyrzucił za burtę linę służącą mu za sondę. Na końcu liny uwiązany był kawał żelaza. Długość jej wynosiła około pięćdziesięciu sążni, mimo to rozwinęła się cała, nie dotykając dna. - Ho, ho! Nasze pancerniki mogą tu zawijać - orzekł Pencroff. - Nie osiądą na mieliźnie. - Rzeczywiście - pokręcił głową Cyrus Smith - ta zatoka to istna otchłań. Jednak jeśli się weźmie pod uwagę wulkaniczne pochodzenie wyspy, nie należy się dziwić, że dno morza ma tutaj takie zagłębienia. - Odnosi się wrażenie - zauważył Harbert - że brzegi zostały wykute oskardem w skale; skłonny jestem myśleć, że u podnóża tych skał nawet pięcio- czy sześciokrotnie dłuższą sondą Pencroff nie zgruntowałby dna. - Wszystko to pięknie - odezwał się reporter - ale muszę zasmucić Pencroffa, że w tej jego przystani brakuje bardzo ważnych rzeczy. - A czego, panie Gedeonie? - Jakiejkolwiek szczeliny w skale czy innego dostępu do samej wyspy. Nie widzę tu zupełnie miejsca, w którym można by wyjść na ląd. Reporter miał rację. Wzdłuż brzegu zatoki, wśród wysoko spiętrzonych i bardzo stromych złomów lawy, nie było nigdzie miejsca dogodnego do lądowania. Niedostępne ściany skalne przypominały brzegi fiordów Norwegii, a nawet były od nich jeszcze bardziej strome. „Bonawentura” płynąc tak blisko brzegu, że prawie dotykał go burtą, nie natrafił na żadną szczerbę, przez którą pasażerowie mogliby wyjść na ląd. Pencroff pocieszał się, że w razie potrzeby skały można rozsadzić za pomocą min. Na razie jednak, stwierdziwszy, że w tej zatoce nie mają absolutnie nic do roboty, skierował stateczek w stronę cieśniny i około godziny drugiej wyprowadził go na pełne morze. - Uf! - odetchnął z ulgą Nab. Poczciwy Murzyn czuł się jakoś nieswojo w tej potwornej paszczy. Od Przylądka Szczęki do ujścia Rzeki Dziękczynienia było zaledwie osiem mil. Pencroff wziął kurs na Granitowy Pałac i „Bonawentura”, zwolniwszy żagle, popłynął w odległości mili od brzegu. Niebawem olbrzymie złomy lawy ustąpiły miejsca malowniczym wydmom, wśród których niegdyś w tak nieoczekiwany sposób odnaleziono inżyniera; obecnie unosiły się nad nimi setki ptaków morskich. Około czwartej Pencroff, pozostawiając z lewej burty cypel wysepki, wszedł do kanału dzielącego ją od wybrzeża, a o godzinie piątej kotwica „Bonawentury” zaryła się w piasek przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Nieobecność kolonistów trwała trzy dni. Na brzegu oczekiwał ich Ayrton, a imć Jup rzucił się ku nim z radością, wydając pomruki zadowolenia. W ten sposób; nie natrafiwszy na żaden podejrzany ślad, dokonano oględzin całego wybrzeża. Jeżeli mieszkała tu jakaś tajemnicza istota, to chyba tylko w nieprzebytym gąszczu lasów na Półwyspie Serpentyny, dokąd koloniści dotychczas jeszcze nie dotarli w swoich poszukiwaniach. Gedeon Spilett porozumiał się z inżynierem i obydwaj ustalili, że zwrócą uwagę swoich towarzyszy na niezwykły charakter pewnych wydarzeń, jakie zaszły na wyspie. Mówiąc o ogniu rozpalonym na wybrzeżu przez jakąś nieznaną osobę, Cyrus Smith nie mógł się powstrzymać od zapytania, po raz dwudziesty chyba, Gedeona Spiletta: - Czy jest pan zupełnie pewny, że pan dobrze widział? A może był to jakiś odblask wybuchu wulkanu czy przelatujący meteor? - Nie, Cyrusie - oponował reporter - to był na pewno ogień rozniecony ręką człowieka. Zresztą proszę zapytać Pencroffa i Harberta. Oni widzieli światło tak jak ja i potwierdzą moje słowa. W wyniku tej rozmowy, w kilka dni później, 25 kwietnia wieczorem, w chwili gdy wszyscy koloniści zebrali się na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku, Cyrus Smith zabrał głos i przemówił do towarzyszy: - Drodzy przyjaciele, muszę zwrócić waszą uwagę na pewne wydarzenia, które zaszły na naszej wyspie; chciałbym bardzo usłyszeć o nich wasze zdanie. Wydarzenia te wkraczają, że tak powiem, w sferę nadprzyrodzoną... - Nadprzyrodzoną?! - zawołał marynarz puszczając kłęby dymu z fajki. - Czyżby nasza wyspa była nadprzyrodzona? ... - Nie, Pencroff, ale bardzo tajemnicza, to pewne - odparł inżynier. - Chyba że zdoła pan nam wytłumaczyć to, czego ani Spilett, ani ja nie mogliśmy dotychczas zrozumieć. - Słucham, panie Cyrusie, o co chodzi? - A więc czy pan rozumie, jak to się mogło stać - ciągnął dalej inżynier - że po tym, jak spadłem do morza, nagle znalazłem się w głębi wyspy o ćwierć mili od brzegu? Nie mogę sobie absolutnie uświadomić, żebym przebył tę drogę o własnych siłach. - Chyba że w zamroczeniu - bąknął Pencroff. - To jest niemożliwe - odparł inżynier. - Ale przejdźmy nad tym do porządku dziennego. Czy może pan pojąć, w jaki sposób Top odnalazł wasze schronienie o pięć mil od miejsca, gdzie leżałem nieprzytomny? - Instynkt psa... - zaczął Harbert. - Przedziwny instynkt! - zauważył reporter. - Przecież pomimo wiatru z deszczem, szalejącego tej nocy, Top przybiegł do Kominów suchy, wcale nie powalany błotem! - Idźmy dalej - przerwał inżynier. - Czy zdołacie wyjaśnić, jaka siła w tak niesamowity sposób wyrzuciła z jeziora naszego psa po walce z krową morską? - Przyznam, że nie bardzo - pokręcił głową Pencroff - Tak samo zresztą nie rozumiem, kto zadał krowie morskiej ranę w bok jakimś ostrym narzędziem. - Pomińmy i to także - kontynuował swoje wywody inżynier. - Czy rozumiecie, przyjaciele, w jaki sposób w ciele pekari znalazło się ziarnko śrutu, jak mogła przybić tak szczęśliwie do brzegu skrzynia, pomimo że nie znaleźliśmy ani śladu katastrofy okrętowej, w jaki sposób wtedy, kiedyśmy po raz pierwszy wyruszyli na morze, tak w samą porę nawinęła się nam butelka zawierająca dokument, dlaczego nasze czółno, zerwawszy się z uwięzi, trafiło do nas właśnie w chwili, gdy było nam najbardziej potrzebne; jak podczas najścia małp drabina została w najodpowiedniejszym momencie zrzucona z wysokości Granitowego Pałacu, no i wreszcie, jak dokument, którego Ayrton, jak sam twierdzi, nigdy nie napisał, trafił do naszych rąk? Cyrus Smith wymienił kolejno wszystkie te dziwne fakty, które zaszły na wyspie. Harbert, Pencroff i Nab patrzyli na siebie i nie. wiedzieli, co powiedzieć, gdyż cały ten łańcuch wydarzeń, po raz pierwszy tak przez kogoś zgrupowanych, zaskoczył ich niesłychanie. - Na Boga! - odezwał się wreszcie Pencroff. - Ma pan rację, panie Cyrusie! Istotnie, trudno znaleźć wytłumaczenie na to wszystko. - Otóż, moi drodzy - nie poprzestał na tym inżynier - muszę do tego dodać ostatni fakt, nie mniej zagadkowy niż poprzednie. - Co znowu, panie Cyrusie? - żywo zapytał Harbert. - Mówił pan, Pencroff, że gdy wracaliście z wyspy Tabor, dostrzegł pan ogień na Wyspie Lincolna? - Nie inaczej - przytaknął marynarz. - I jest pan absolutnie pewny, że pan go widział? - Tak, jak widzę teraz pana! - I ty także, Harbercie? - Ach, panie Cyrusie - zawołał Harbert - przecież to światło lśniło jak gwiazda pierwszej wielkości! - A może była to istotnie gwiazda? - pytał inżynier z naciskiem. - Nie - zaoponował Pencroff - gdyż niebo pokryte było ciężkimi chmurami, a gwiazda w żadnym wypadku nie świeciłaby tak nisko nad horyzontem. Ale przecież pan Spilett widział tak samo jak my i może to potwierdzić. - Muszę dodać, że światło było bardzo jaskrawe i dawało taki odblask jak elektryczność. - Tak! Tak! Właśnie!... - dorzucił Harbert. - I na pewno umieszczone było gdzieś na wysokości Granitowego Pałacu. - A więc przyjmijcie do wiadomości, przyjaciele, że w nocy z dziewiętnastego na dwudziesty października ani Nab, ani ja nie rozpalaliśmy żadnego ogniska na wybrzeżu; - To pan nie... - wymamrotał Pencroff tak zdumiony, że nie mógł nawet dokończyć zdania. - Nie opuszczaliśmy Granitowego Pałacu - upewnił go Cyrus Smith - i jeżeli widzieliście na wybrzeżu ogień, to musiała go rozpalić jakaś inna ręka. Pencroff i Harbert stali jak rażeni gromem. Nie mogło tu być mowy o jakimś złudzeniu. Przecież na własne oczy widzieli płonące światło w nocy z 19 na 20 października. Tak! Musieli się zgodzić, że istniała jakaś tajemnica. Działały tu jakieś zagadkowe moce, z pewnością przychylne kolonistom, niemniej jednak drażniące ich ciekawość. Czyżby gdzieś w nieznanym zakątku Wyspy Lincolna ukrywała się jakaś tajemnicza istota? Trzeba to zbadać za wszelką cenę! Cyrus Smith przypomniał towarzyszom o dziwnym zachowaniu się Topa i Jupa, gdy zwierzęta krążyły wokół wylotu studni łączącej Granitowy Pałac z morzem. Opowiedział także, że obejrzał dokładnie studnię, ale nic podejrzanego w niej nie odkrył. Ostatecznym wynikiem tej rozmowy było postanowienie, powzięte jednogłośnie przez wszystkich członków kolonii, że z nastaniem wiosny przystąpią do starannego zbadania całej wyspy. Od tego dnia Pencroff chodził zatroskany. Wyspa, którą uważał za swoją własność, już jak gdyby nie należała do niego całkowicie. Musiał dzielić ją z tajemniczym współwłaścicielem i w dodatku był mu, chcąc nie chcąc, podporządkowany. Często rozmawiał o tych niezrozumiałych sprawach z Nabem i obaj, skłonni z natury do wiary w cuda, bliscy byli myśli, że Wyspa Lincolna znajduje się w mocy jakiejś istoty nadprzyrodzonej. W maju - odpowiedniku listopada na półkuli północnej - nastały słotne dnie. Zima zapowiadała się wczesna i surowa, toteż nie tracąc czasu przystąpiono do prac związanych z przygotowaniem się do zimowania. Zresztą tym razem koloniści mogli wytrzymać najostrzejszą zimę. Zaopatrzeni byli w ubrania z filcu, liczne zaś już wówczas muflony dostarczyły dostatecznej ilości wełny do dalszej fabrykacji tej ciepłej tkaniny. Ayrton, rzecz prosta, także otrzymał dobre ubranie. Cyrus Smith zaproponował mu, aby na zimę przeniósł się do Granitowego Pałacu, gdzie miałby lepsze warunki niż w corralu. Ayrton przyrzekł, że się tam ulokuje, gdy tylko ukończy wszystkie swoje prace. Nastąpiło to w połowie kwietnia. Od tej chwili Ayrton mieszkał już razem ze wszystkimi członkami kolonii i niejednokrotnie okazał się bardzo przydatny. Jednak zawsze pełen pokory i smutku, nie brał nigdy udziału w rozrywkach swoich towarzyszy. Przez większą część trzeciej zimy, spędzonej na Wyspie Lincolna, koloniści nie ruszyli się krokiem z domu. Rozszalały się takie wichury i śnieżyce, że skały drżały w posadach. Niewiele brakowało, by gwałtowne przypływy zalały całą wyspę i biada statkom, które by zakotwiczyły się przy brzegu: poszłyby na dno z ludźmi i dobytkiem. Dwukrotnie w tym czasie Rzeka Dziękczynienia tak przybrała, że groziła zerwaniem mostów. Trzeba było zabezpieczyć mostki na wybrzeżu, zatopionym przez wściekle bijące fale. Oczywiście taka wichura, podobna do trąby powietrznej, porywającej w swym pędzie krople deszczu i płatki śniegu, poczyniła wiele zniszczeń na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku. Ucierpiał młyn, a szczególnie ptaszarnia. Koloniści musieli tam często naprawiać większe uszkodzenia, gdyż inaczej życie ptactwa byłoby poważnie zagrożone. W czasie tej niepogody parę jaguarów i bandy małp docierały aż na sam skraj płaskowzgórza i zawsze można się było obawiać, że najzręczniejsze z nich, rozzuchwalone głodem, zdołają przedostać się przez potok, który - zwłaszcza po zamarznięciu - stawał się łatwy do przebycia. Warzywnik i zagroda zostałyby niechybnie zniszczone, gdyby nie stałe pilnowanie. Często trzeba było uciekać się do broni palnej, żeby niebezpiecznych intruzów utrzymać w przyzwoitej odległości. Toteż kolonistom niebrakło zajęcia, gdyż oprócz pracy na zewnątrz mieli jeszcze setki drobnych robót w domu. Podczas wielkich mrozów urządzano kilkakrotnie wspaniałe polowania na rozległym Bagnie Podgorzałek. Gedeon Spilett i Harbert, korzystając z pomocy Jupa i Topa, nie marnowali ani jednego naboju strzelając do dzikich kaczek, kszyków, cyranek, czajek i rożeńców. Dostęp do tych terenów był łatwy - bądź drogą prowadzącą do Portu Balonu po przejściu przez most na Rzece Dziękczynienia, bądź szlakiem wiodącym dookoła głazów na Cyplu Skrzyni. Myśliwi więc nigdy prawie nie oddalali się od Granitowego Pałacu ponad dwie-trzy mile. Tak upłynęły cztery miesiące tej srogiej zimy, mianowicie czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień. Ogólnie biorąc, Granitowy Pałac nie ucierpiał zbyt mocno od wichrów, tak samo zresztą jak i zagroda mniej odkryta niż płaskowzgórze i w większej swej części osłonięta Górą Franklina; docierające tam podmuchy wiatru były znacznie złagodzone przez lasy i wysokie skały wybrzeża. Dlatego też, gdy w drugiej połowie października Ayrton powrócił do zagrody na kilka dni, jego zręczne i pracowite ręce szybko naprawiły uszkodzenia. Przez całą zimę nie wydarzyło się nic godnego uwagi, chociaż Pencroff i Nab czatowali wprost na najbardziej błahe fakty, ażeby móc je zaliczyć do rzeczy tajemniczych. Ani pies, ani małpa nie krążyły już wokół studni i nie zdradzały objawów zaniepokojenia. Można było pomyśleć, że seria wydarzeń nadprzyrodzonych dobiegła końca. Mimo to często mówiono o nich w Granitowym Pałacu podczas długich zimowych wieczorów i wszyscy trwali w postanowieniu zbadania najbardziej niedostępnych zakątków wyspy. Jednakże niezwykle doniosły fakt, który mógł się okazać zgubny w skutkach, nagle odwiódł Cyrusa Smitha i jego towarzyszy od tych projektów. Było to w październiku. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami. Pod promieniami słońca cała przyroda przybierała nową szatę, a pośród wiecznie zielonych drzew iglastych, stanowiących obramowanie lasu, zaczęły tu i ówdzie przebijać młode listki wiązów, sosen Banka i cedrów himalajskich. Jak wiadomo, Gedeon Spilett i Harbert niejednokrotnie robili zdjęcia różnych fragmentów wyspy. Otóż 17 października, około trzeciej po południu, Harbert urzeczony czystością nieba, wpadł na pomysł sfotografowania leżącej naprzeciwko Płaskowzgórza Rozległego Widoku całej Zatoki Unii od Przylądka Szczęki do Przylądka Pazura. Horyzont rysował się z niezwykłą czystością, a morze, lekko falujące pod wpływem delikatnego wietrzyka, wyglądało w oddali nieruchomo jak jezioro, tu i ówdzie połyskujące złocistymi cętkami. Aparat, umieszczony w jednym z okien wielkiej sali Granitowego Pałacu, obejmował obiektywem całą zatokę i wybrzeże. Harbert tak jak zwykle zrobił zdjęcie, a potem poszedł wywołać kliszę do ciemni, gdzie przechowywał wszystkie odczynniki. Po utrwaleniu negatywu chłopiec obejrzał go uważnie pod światło i dostrzegł na kliszy małą, ledwie widoczną plamkę, rysującą się gdzieś na horyzoncie, nad morzem. Wypłukał kliszę raz jeszcze, aby usunąć plamę, ale nic nie pomogło. „Na pewno jakaś skaza w szkle” - pomyślał Wiedziony ciekawością, wykręcił z lupy mocną soczewkę i popatrzył przez nią na kliszę. Ale gdy tylko spojrzał, z piersi wydarł mu się okrzyk, a klisza omal nie wypadła mu z ręki. Pobiegł pędem do pokoju, w którym znajdował się inżynier, podał mu bez słowa kliszę i soczewkę i wskazał na małą plamkę. Cyrus Smith obejrzał wskazany punkt, potem chwycił lunetę i pobiegł do okna. Cyrus Smith obejrzał wskazany punkt. Luneta wolno przeszukała horyzont i wreszcie zatrzymała się na podejrzanym punkcie; Cyrus Smith opuścił ją i wyszeptał: - Statek! Istotnie, z Wyspy Lincolna widać było statek. KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ CZĘŚĆ TRZECIA TAJEMNICA WYSPY ROZDZIAŁ PIERWSZY Zguba czy wybawienie? Wezwanie Ayrtona. Ważna dyskusja. To nie „Duncan”. Podejrzany statek. Należy przedsięwziąć środki ostrożności. Statek się zbliża. Strzał armatni. Bryg rzuca kotwicę w pobliżu wyspy. Nadchodzi noc. Od czasu kiedy rozbitkowie statku powietrznego zostali rzuceni na Wyspę Lincolna, czyli od dwóch i pół roku, nie zdołali nawiązać kontaktu ze światem. Wprawdzie reporter próbował raz przesłać wiadomość na jakiś zamieszkany ląd, powierzając skrzydlatemu posłańcowi kartkę zawierającą opis ich sytuacji, ale na powodzenie tej próby trudno było poważnie liczyć. Jedynym człowiekiem, który powiększył w znanych już okolicznościach liczbę członków małej kolonii, był Ayrton. Aż tu nagle 17 października jacyś ludzie ukazali się w pobliżu wyspy, na pustynnym zazwyczaj oceanie! Co do tego nie można było mieć wątpliwości! Nie opodal znajdował się statek! Ale czy przepłynie obok, czy też przybije do wyspy? Za kilka godzin koloniści na pewno będą wiedzieli, co o tym sądzić. Cyrus Smith i Harbert zawołali natychmiast Gedeona Spiletta, Pencroffa i Naba do dużej sali Granitowego Pałacu i poinformowali ich o najnowszych wydarzeniach.. Pencroff chwycił lunetę, szybko przebiegł wzrokiem horyzont i zatrzymał się na wskazanym punkcie. Potem głosem nie zdradzającym szczególnego uradowania zawołał: - Do kroćset diabłów! Toż to na pewno statek! - Czy płynie w naszym kierunku? - zapytał Gedeon Spilett. - Trudno w tej chwili powiedzieć - odparł Pencroff - gdyż na razie widać tylko maszty nad horyzontem i ani kawałka kadłuba! - Więc co mamy robić? - zapytał chłopiec. - Czekać - powiedział Cyrus Smith. Przez dłuższą chwilę koloniści stali w milczeniu, całkowicie pochłonięci swoim wzruszeniem, obawami i nadzieją, które zostały wywołane przez to najważniejsze od chwili ich przybycia na Wyspę Lincolna wydarzenie. Rzecz jasna, koloniści nie byli w sytuacji rozbitków, wyrzuconych na jakąś skalistą wysepkę, walczących z przyrodą-macochą o nędzną egzystencję i pożeranych wprost chęcią jak najszybszego powrotu na zamieszkany ląd. Przeciwnie, Pencroff i Nab uważali się za tak szczęśliwych i bogatych, że gdyby musieli opuścić wyspę, zrobiliby to z żalem. Przyzwyczaili się już obaj do nowego życia na tym skrawku ziemi doprowadzonym do kwitnącego stanu dzięki ich własnej inteligencji. A jednak statek ten przynosił chyba jakieś wiadomości ze świata, może nawet zbliża się do nich pływająca cząstka ojczyzny? W każdym razie można łatwo zrozumieć, że serca ich zabiły mocniej na widok statku, na którym na pewno znajdowali się ludzie, ich bliźni. Pencroff od czasu do czasu brał lunetę i stawał w oknie. Z tego punktu obserwował z wielką uwagą statek znajdujący się o jakieś dwadzieścia mil na wschód od wyspy. Koloniści nie mieli jeszcze możności dać znać o sobie jakimś sygnałem. Chorągwi by nie dostrzeżono, strzału nie usłyszano, ogień zaś także nie byłby widoczny. Jedno było pewne, że wyspa ze wznoszącą się pośrodku Górą Franklina nie mogła ujść uwagi marynarza-obserwatora w bocianim gnieździe. Ale po cóż statek miałby do niej zawinąć? Zapewne zwykły przypadek przywiódł go do tej części Pacyfiku, w której według mapy nie ma żadnego lądu z wyjątkiem wyspy Tabor, leżącej przecież poza szlakiem uczęszczanym zazwyczaj przez statki udające się na archipelagi polinezyjskie, na Nową Zelandię czy na wybrzeża Ameryki. Każdemu chodziły po głowie pytania tego rodzaju, gdy nagle Harbert znalazł na nie odpowiedź: - A może to „Duncan”? Wszyscy zapewne pamiętają, ze „Duncan” był to jacht lorda Glenarvana, który wysadził niegdyś Ayrtona na wyspie Tabor i miał po niego wrócić. Otóż wyspa Tabor nie leżała znów tak daleko od Wyspy Lincolna, żeby statek udający się na jedną z nich nie mógł przepłynąć w pobliżu drugiej. Przecież położenie ich różniło się zaledwie o sto pięćdziesiąt mil długości i siedemdziesiąt pięć mil szerokości geograficznej. - Trzeba dać znać Ayrtonowi - powiedział Gedeon Spilett - i wezwać go tutaj natychmiast. Tylko on może nam powiedzieć, czy ten statek to „Duncan”. Wszyscy zgodzili się i reporter, podszedłszy do aparatu łączącego zagrodę z Granitowym Pałacem, nadał następujący telegram: „Proszę przyjść natychmiast”. Po kilku chwilach zabrzęczał aparat. „Idę” - brzmiała odpowiedź Ayrtona. W tym czasie koloniści bez przerwy obserwowali statek. - Jeżeli to jest „Duncan” - odezwał się Harbert - to Ayrton pozna go bez trudu, gdyż przez pewien czas pływał na nim. - Jeśli go pozna - dodał Pencroff - będzie to dla niego wzruszenie nie lada. - Tak - potwierdził Cyrus Smith - ale teraz już Ayrton jest godny tego, by powrócić na pokład „Duncana”. Daj Boże, by to był istotnie jacht lorda Glenarvana, gdyż każdy inny statek wzbudziłby we mnie podejrzenia. Na tych wodach kręci się niedobre towarzystwo i zawsze obawiam się, żeby na naszą wyspę nie zawitali piraci malajscy. - Potrafilibyśmy ją obronić! - zawołał Harbert. - Oczywiście, moje dziecko - uśmiechnął się inżynier - ale lepiej, żebyśmy nie musieli tego robić. - Chciałbym zwrócić uwagę na jedno - odezwał się Gedeon Spilett. - Żeglarze nie znają Wyspy Lincolna, gdyż nie ma jej nawet na najnowszych mapach. Czy nie uważa pan zatem, Cyrusie, że to jest wystarczający powód, dla którego statek, znalazłszy się niespodziewanie w pobliżu tego nieznanego lądu, chciałby go raczej odwiedzić niż ominąć? - Słusznie - zgodził się Pencroff. - Jestem tego samego zdania - dodał inżynier. - Można nawet twierdzić, że do obowiązków kapitana statku należy starać się poznać każdy nie zbadany dotychczas ląd albo wyspę i zaznaczyć na mapie; Wyspa Lincolna jest właśnie w takim położeniu. - Więc przypuśćmy, że statek zawinie tu i stanie na kotwicy w odległości kilku kabli od wyspy. Co wtedy zrobimy? - zapytał Pencroff. To nieoczekiwane pytanie pozostało przez parę chwil bez odpowiedzi. Jednak po pewnym namyśle Cyrus Smith oświadczył swoim spokojnym tonem: - Oto co zrobimy, przyjaciele, i co powinniśmy zrobić: skomunikujemy się ze statkiem, zaokrętujemy się i opuścimy naszą wyspę, wziąwszy ją uprzednio w posiadanie w imieniu Stanów Zjednoczonych. Potem powrócimy w towarzystwie tych, którzy zechcą przybyć tutaj z nami, ażeby skolonizować wyspę i ofiarować republice amerykańskiej pożyteczny punkt oparcia w tej części Pacyfiku. - Hura! - krzyknął Pencroff. - Nie byle jaki prezent zrobilibyśmy naszej ojczyźnie! Skolonizowanie jest prawie zakończone, wszystkie części wyspy mają już nazwy, jest naturalny port, istnieje możność zaopatrzenia okrętów w wodę, są drogi, linia telegraficzna, stocznia, fabryka, słowem, nie pozostaje już nic więcej, tylko nanieść Wyspę Lincolna na mapę. - A jeżeli w czasie naszej nieobecności ktoś nią zawładnie? - zwrócił uwagę Gedeon Spilett. - Do kroćset tysięcy diabłów! - obruszył się marynarz, - Prędzej pozostałbym tutaj sam, żeby jej pilnować, i jakem Pencroff, nie ukradliby mi jej jak zegarka z kieszeni gapia! Przez następną godzinę nie sposób było określić z całą pewnością, czy statek płynie w kierunku Wyspy Lincolna. Wprawdzie zbliżył się nieco, ale jaki był jego kurs, tego Pencroff nie mógł rozpoznać. Jednakże wiatr dął z północnego wschodu, było zatem prawdopodobne, że statek płynął prawym halsem właśnie do brzegów wyspy, przy spokojnym zaś morzu zbliżenie się do niej nie nasuwało obaw, pomimo że głębokość przybrzeżna nie była na mapie podana. Około czwartej, a więc w godzinę po wezwaniu, Ayrton przybył do Granitowego Pałacu. Wszedł do dużej sali, mówiąc: - Jestem do usług. Jak zwykle Cyrus wyciągnął do niego rękę i prowadząc go w stronę okna, powiedział: - Ayrton, ważny powód skłonił nas do tego, by poprosić pana tutaj; dostrzegliśmy statek na morzu. W pierwszej chwili Ayrton pobladł nieco, a w oczach jego można było dojrzeć lekkie zmieszanie. Potem wychylił się z okna, obejrzał widnokrąg, ale nie zauważył nic. - Niech pan weźmie lunetę - powiedział Gedeon Spilett - i popatrzy przez nią uważnie. Możliwe, że ten statek to „Duncan”, który przybył tu po pana. - „Duncan” - szepnął Ayrton. - Już! To ostatnie słowo wyrwało mu się jakby mimo woli. Chwycił się rękami za głowę. Czyżby dwanaście lat pobytu na bezludnej wysepce wydawało mu się niedostateczną pokutą? Czyżby skruszony grzesznik nie czuł się jeszcze rozgrzeszony ani we własnych oczach, ani w oczach innych ludzi? - Nie! - powiedział. - Nie! To nie może być „Duncan”. - Niech pan popatrzy, Ayrton - odezwał się wówczas inżynier - gdyż dla nas jest to niezmiernie ważne, żebyśmy zawczasu wiedzieli, co mamy robić. Ayrton wziął lunetę i skierował ją na wskazane miejsce. Przez kilka minut stał nieruchomo i bez słowa obserwował horyzont. Wreszcie powiedział: - Rzeczywiście, widzę jakiś statek, ale nie sądzę, żeby to był „Duncan”. - Rzeczywiście, widzę jakiś statek. - A dlaczego? - zapytał Gedeon Spilett. - Dlatego, że „Duncan” jest jachtem parowym, ja zaś nie widzę najmniejszego śladu dymu ani w górze, ani za statkiem. - A może on idzie tylko pod żaglami? - zauważył Pencroff. - Zdaje się, że ma pomyślny wiatr dla swojego kursu, może więc zależy mu na tym, by oszczędzić węgla, gdyż jest daleko od zamieszkanego lądu. - Możliwe, że ma pan rację, panie Pencroff - odparł Ayrton - i że statek wygasił kotły. Pozwólmy mu podejść bliżej do wyspy, a wtedy zorientujemy się lepiej. Po tych słowach Ayrton odszedł od okna, usiadł w rogu dużej sali i nie odzywał się więcej, chociaż koloniści dalej dyskutowali na temat nieznanego statku. Wszyscy byli wytrąceni z równowagi i nie umieli zabrać się do przerwanej pracy. Zwłaszcza Gedeon Spilett i Pencroff wpadli w stan takiego zdenerwowania, że kręcili się tam i z powrotem, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Harbert po prostu płonął z ciekawości. Jedynie Nab zachował zwykły spokój. Czyż jego ojczyzna nie była tam, gdzie znajdował się jego pan? Inżynier natomiast pogrążony był w rozmyślaniach i w głębi serca bardziej obawiał się tego statku, niż pragnął, ażeby przybił do brzegu wyspy. Tymczasem statek zbliżył się nieco. Przez lunetę można było już poznać, że był to jakiś statek dalekomorski, a nie jedna z owych łodzi malajskich, jakimi na Pacyfiku posługują się zazwyczaj piraci. Można było zatem przypuszczać, że obawy inżyniera okażą się płonne i że obecność tego statku na wodach Wyspy Lincolna nie zagrozi bezpieczeństwu kolonistów. Po dokładnych oględzinach Pencroff stwierdził, że statek był osprzętowany jak bryg, że sunął ukośnie do brzegu prawym halsem, pod żaglami małymi i gniezdnymi oraz bramslami. Potwierdził to zresztą Ayrton. Płynąc dalej w kierunku wyspy statek powinien niebawem zniknąć za Przylądkiem Pazura, gdyż trzymał wyraźnie kurs na południowy zachód; ażeby nie wypuścić go z pola widzenia, trzeba było udać się na wysokość Zatoki Waszyngtona w pobliże Portu Balonu. Stanowiło to niepomyślną okoliczność, gdyż dochodziła już piąta po południu i niebawem zmrok mógł utrudnić wszelką obserwację. - Co zrobimy, gdy zapadną ciemności? - zapytał Gedeon Spilett. - Czy zapalimy ognisko, ażeby zwrócić na siebie uwagę? Pytanie było ważne i pomimo niejasnych przeczuć inżyniera rozstrzygnięte zostało pozytywnie. W ciągu nocy statek mógł zniknąć z widnokręgu, oddalić się na zawsze, a czy wówczas inny jakiś statek przybędzie kiedykolwiek na wody Wyspy Lincolna? Któż mógł przewidzieć, co los zgotuje kolonistom? - Tak - ciągnął dalej reporter - bez względu na to, do kogo statek należy, musimy zasygnalizować, że wyspa jest zamieszkana. Jeżeli przeoczymy okazję, jaka się nam w tej chwili nadarza, na pewno będziemy tego żałować! Postanowiono zatem, że Nab i Pencroff pójdą do Portu Balonu i z nastaniem nocy rozpalą tam wielkie ognisko. Ale w chwili kiedy Nab z marynarzem zamierzali już wyjść z Granitowego Pałacu, statek zmienił kurs i wyraźnie zdążał w stronę wyspy, kierując się do Zatoki Unii. Był to bryg szybkobieżny, toteż odległość dzieląca go od lądu zmniejszała się gwałtownie. Nab i Pencroff zostali w domu; Ayrtonowi wręczono lunetę, ażeby mógł ostatecznie powiedzieć, czy to zbliża się „Duncan”, który także był osprzętowany jak bryg. Należało więc stwierdzić, czy pomiędzy dwoma masztami statku, który w tej chwili jest nie dalej niż o jakieś dziesięć mil, wznosi się komin, Było jeszcze zupełnie widno, toteż Ayrton bez trudu rozpoznał statek i opuścił lunetę ze słowami: - To nie „Duncan”. Pencroff ponownie chwycił lunetę, przyjrzał się statkowi i stwierdził, że był to bryg mający trzysta lub czterysta ton wyporności, o smukłej sylwetce, świetnych proporcjach i wysokich masztach, co zapewniało mu dużą szybkość. Ale do jakiego państwa należał? Trudno było to ustalić. - A jednak - powiedział marynarz - na jego maszcie powiewa jakaś bandera. Nie mogę tylko rozpoznać kolorów. - Nim minie pół godziny, będziemy coś wiedzieli na ten temat - uspokoił go reporter. - Zresztą z całą pewnością kapitan ma zamiar przybić do lądu i dlatego jeśli nie dziś, to najdalej jutro poznamy statek z bliska. - A jednak - upierał się Pencroff - lepiej jest zawczasu wiedzieć, z kim się ma do czynienia; nie miałbym nic przeciwko temu, żeby już teraz rozpoznać barwy naszego gościa! Mówiąc to marynarz ani na chwilę nie odejmował od oczu lunety. Zaczęło się ściemniać, a wraz ze zmierzchem uspokajał się wiatr wiejący od morza. Zwiotczała bandera brygu zaplątała się w linkach i coraz trudniej było ją obserwować. - To nie jest bandera amerykańska - mruczał od czasu do czasu Pencroff - ani angielska, gdyż rzuciłaby się w oczy czerwień, ani francuska czy niemiecka, ani biała bandera Rosji, ani też żółta Hiszpanii... Wygląda, jak gdyby była jednobarwna... Chwileczkę... na tych wodach... jaką to można najczęściej spotkać?... Banderę chilijską? Ale ona jest trójkolorowa... Brazylijską? Zielona... Japońską? Jest czarno-żółta... gdy tymczasem ta... W tej chwili powiew wiatru załopotał nieznaną banderą. Ayrton schwycił lunetę, którą marynarz wypuścił z ręki, podniósł ją do oczu i powiedział głuchym głosem: - Bandera jest czarna! - Bandera jest czarna! Istotnie, na maszcie powiewała czarna tkanina i teraz już na pewno można było uznać ten bryg za podejrzany. A zatem inżyniera nie omyliły przeczucia. Więc to był statek piracki! Czyżby grasował na wodach Pacyfiku robiąc konkurencję łodziom malajskim, nawiedzającym te strony? Czego szukał w pobliżu Wyspy Lincolna? Może uważał, że ten zagubiony na Pacyfiku, nikomu nie znany skrawek ziemi będzie stanowił dobrą kryjówkę dla łupów? A może szukał tu schronienia na okres zimy? Czyżby spokojna posiadłość kolonistów stać się miała kryjówką bandytów, czymś w rodzaju stolicy pirackiej na Pacyfiku? Takie oto myśli mimo woli cisnęły się kolonistom do głowy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, co znaczy czarna barwa bandery. Ta sama bandera powiewałaby na „Duncanie”, gdyby szajce opryszków powiodły się ich zbrodnicze plany. Nie było czasu na dyskusje. - Przyjaciele - powiedział Cyrus Smith - a może ten statek chce tylko poznać wybrzeża wyspy? Może załoga nie wyjdzie na ląd! To byłaby nasza jedyna szansa. Tak czy inaczej, musimy zrobić wszystko, ażeby ukryć naszą obecność na wyspie. Wiatrak na płaskowzgórzu widać z daleka. Niechaj Ayrton z Nabem idą tam zaraz i rozmontują skrzydła. Zamaskujemy także gęstymi gałęziami okna Granitowego Pałacu. Wszystkie ognie muszą być wygaszone. Niech nic nie zdradza obecności człowieka na wyspie! - A nasz statek? - zapytał Harbert. - Ach - odparł Pencroff - „Bonawentura” jest dobrze ukryty w Porcie Balonu i założę się, że ci łajdacy tam go nie znajdą! Polecenia inżyniera zostały natychmiast wykonane. Nab z Ayrtonem wdrapali się na płaskowzgórze i zrobili wszystko, ażeby zatrzeć wszelkie ślady pobytu ludzi. Przez ten czas pozostali towarzysze poszli na skraj Lasu Złotki i przynieśli stamtąd całe naręcza gałęzi i lian mających wywołać z pewnej odległości złudzenie naturalnej zieleni i zamaskować otwory w granitowej ścianie. Amunicję i broń umieszczono tak, żeby byty pod ręką w razie niespodziewanego napadu. Gdy wszystko to zostało wykonane, Cyrus Smith odezwał się tłumiąc wzruszenie: - Przyjaciele, jeżeli ci nędznicy zechcą zawładnąć Wyspą Lincolna, będziemy jej bronić, prawda? - Tak, Cyrusie - powiedział w imieniu wszystkich reporter - i jeśli trzeba, zginiemy w jej obronie. Inżynier podał dłoń towarzyszom, a ci uścisnęli ją serdecznie. Jedynie Ayrton pozostał na uboczu i nie przyłączył się do kolonistów. Może jako dawny opryszek nie czuł się jeszcze godnym ich zaufania. Cyrus Smith zrozumiał, co się dzieje w duszy Ayrtona, i podszedł do niego ze słowami: - Ayrton, a pan co zamierza robić? - Spełnię swój obowiązek! Po tych słowach Ayrton stanął przy oknie i zaczął wpatrywać się w morze przez zasłonę z gałęzi. Była godzina pół do ósmej. Już od dwudziestu przeszło minut słońce skryło się za Granitowym Pałacem. Horyzont na wschodzie powoli ciemniał. A tymczasem bryg coraz bardziej zbliżał się do Zatoki Unii. Był już w odległości nie większej niż osiem mil, i to na wprost Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Korzystając bowiem z przypływu skręcił na wysokości Przylądka Pazura, zataczając wielki łuk na północ. Można było nawet przypuszczać, że już jest w obszernej zatoce, gdyż prosta linia przeciągnięta od Przylądka Pazura do Przylądka Szczęki pozostałaby na zachodzie, za prawą jego burtą. Czy bryg wejdzie głębiej do zatoki? To było pierwsze pytanie. A jeżeli wejdzie, to czy rzuci tam kotwicę? To było pytanie drugie. A może opłynąwszy wybrzeże wyjdzie znów na pełne morze, nie wysadzając załogi na ląd? O tym koloniści mogli się dowiedzieć najwcześniej za godzinę, a teraz nie pozostawało im nic innego, jak tylko czekać. Cyrus Smith, bardzo zaniepokojony, obserwował czarną banderę na maszcie podejrzanego statku. Czyż nie zagrażała ona dziełu, które on i jego towarzysze tak wytrwale dotychczas prowadzili? Czyżby piraci - gdyż nie było żadnej wątpliwości, że to właśnie oni stanowili załogę brygu - odwiedzali już kiedyś tę wyspę i dlatego przybijając do niej wciągnęli swoją banderę? Czyżby wychodzili kiedyś tutaj na ląd, co zresztą mogłoby stanowić wytłumaczenie pewnych dotąd nie wyjaśnionych tajemnic? A może mieli tu, w nie zbadanych dotychczas częściach wyspy, jakiegoś kompana, wyczekującego ich przybycia? Cyrus Smith zadawał sobie w duchu takie pytania, ale nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi. Czuł jedynie, że pojawienie się brygu bardzo poważnie zagraża istnieniu kolonii. W każdym razie zarówno on sam, jak i jego towarzysze byli zdecydowani walczyć do ostatka. Czy piratów było wielu i czy byli oni lepiej uzbrojeni od kolonistów? To należało stwierdzić przede wszystkim. Ale jak? Noc zapadła już całkowicie. Zniknął wąski sierp księżyca. Głębokie ciemności spowiły wyspę i morze. Ciężkie chmury, kłębiące się na horyzoncie, nie przepuszczały ani odrobiny światła. Wiatr uciszył się zupełnie; ani jeden listek nie zaszeleścił, nie słychać było plusku fal. Wszystkie światła na statku wygaszono i jeżeli nawet znajdował się on blisko brzegu, to nie można było dojrzeć, w którym miejscu. - Kto wie - rzekł Pencroff - może ten przeklęty statek nie przerwie swego kursu w nocy, a wtedy o świcie nie zobaczymy go już tutaj! Jak gdyby w odpowiedzi na tę uwagę na morzu zabłysło jaskrawe światło i w ciszy nocnej rozległ się huk armatniego wystrzału. Statek nigdzie nie odpłynął, a w dodatku miał na pokładzie armaty. Od błysku do wybuchu upłynęło sześć sekund. Bryg znajdował się zatem mniej więcej o milę i ćwierć od brzegu. Równocześnie usłyszano brzęk łańcuchów wpuszczanych do kluzy. Statek rzucił kotwicę na wprost Granitowego Pałacu. ROZDZIAŁ DRUGI Dyskusje. Przeczucia. Propozycja Ayrtona. Wyrażenie zgody. Ayrton i Pencroff na Wysepce Zbawienia. Zbiegli bandyci z Norfolku. Ich projekty. Bohaterski czyn Ayrtona. Powrót. Sześciu przeciwko pięćdziesięciu. Intencje piratów nie pozostawiały już żadnej wątpliwości. Rzucili kotwicę nie opodal wyspy i stało się zupełnie oczywiste, że nazajutrz rano będą chcieli przebyć ten pas wody w łodziach i wyjść na brzeg. Jakkolwiek Cyrus Smith i jego towarzysze gotowi byli do czynu i zdecydowani na walkę z wrogiem, nie wolno im było zapominać o ostrożności. Może uda im się ukryć swoją obecność, jeżeli piraci ograniczą się tylko do zejścia na brzeg i nie zapuszczą się w głąb wyspy. Mogło przecież tak się zdarzyć, że zamiarem ich było jedynie zaopatrzenie się w słodką wodę z Rzeki Dziękczynienia; możliwe także, że most znajdujący się o półtorej mili od ujścia rzeki oraz urządzenia w Kominach ujdą ich uwagi. Ale po cóż ta bandera powiewająca na brygu? Po co strzał armatni? Czyżby to tylko piracka fanfaronada lub też znak objęcia wyspy w posiadanie? Cyrus Smith orientował się już teraz, że statek był doskonale uzbrojony. A czym koloniści Wyspy Lincolna mogli odpowiedzieć na armaty piratów? Mieli zaledwie kilka strzelb. - Zajmujemy pozycję nie do zdobycia - powiedział Cyrus Smith. - Nieprzyjaciele nie zdołają odnaleźć dawnego wylotu, gdyż zamaskowany jest krzakami i trawą, a zatem nie mają możliwości wdarcia się do Granitowego Pałacu. - Ale nasze plantacje, ptaszarnia, corral, no i w ogóle wszystko! - wykrzyknął Pencroff tupiąc nogą. - Przecież oni mogą wszystko splądrować i zniszczyć w ciągu kilku godzin. - Wszystko, Pencroff - odparł Cyrus Smith - my zaś nie mamy żadnego sposobu, żeby ich powstrzymać. - Ilu ich jest? To chyba najważniejsze pytanie - odezwał się reporter. - Jeżeli jest ich kilkunastu, to zdołamy im przeszkodzić, ale jeśli jest ich czterdziestu, pięćdziesięciu, a może i więcej... - Proszę pana - wtrącił się Ayrton podchodząc do inżyniera. - Chciałbym pana prosić o zezwolenie... - Na co, przyjacielu? - Na przedostanie się na statek, aby stwierdzić stan liczebny załogi. - Ależ, Ayrton - zawahał się inżynier - przecież pan ryzykuje życie... - A dlaczegóż by nie, proszę pana? - To już jest więcej niż pański obowiązek. - Bo też mam do wypełnienia coś więcej niż obowiązek - powiedział Ayrton. - Zamierza pan podpłynąć pirogą aż pod sam statek? - zapytał Gedeon Spilett. - Nie, proszę pana. Myślę udać się wpław. Piroga nie prześliźnie się tak jak człowiek. - Czy pan wie, że bryg znajduje się o półtorej mili od brzegu? - zapytał Harbert. - Jestem dobrym pływakiem, panie Harbercie. - Powtarzam panu, ryzykuje pan życie - upierał się inżynier. - To nieważne! - odparł Ayrton. - Panie inżynierze, proszę pana o to jak o łaskę. Może to przynajmniej podniesie mnie we własnych oczach. - No to dobrze, Ayrton - zgodził się inżynier czując, że odmowa głęboko dotknęłaby dawnego opryszka. - Będę panu towarzyszył - zaproponował Pencroff. - Nie ma pan do mnie zaufania! - żywo zawołał Ayrton, a potem dodał z pokorą: - Niestety! - Nie, nie! - szybko zaprzeczył Cyrus Smith. - Nie, Ayrton! Pencroff nie wątpi w pana. Pan źle zrozumiał jego słowa. - Tak jest - potwierdził marynarz. - Proponuję Ayrtonowi, że będę mu towarzyszył tylko do wysepki; możliwe, chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne, że któryś z tych łajdaków już tam wylądował i w tym wypadku dwóch ludzi to nie za wiele, ażeby nie pozwolić mu zaalarmować pozostałych kamratów. Zaczekam tam na Ayrtona, który sam popłynie na statek, tak jak się zaofiarował. Gdy decyzja zapadła, Ayrton zaczął przygotowywać się do wyprawy. Projekt jego był bardzo śmiały, ale mógł on liczyć na powodzenie wobec niezwykle ciemnej nocy. Może się uda po dopłynięciu do statku uczepić want lub sztagów i zorientować się w ilości ludzi, a może nawet dowiedzieć się o zamiarach opryszków. Ayrton i Pencroff, odprowadzeni przez towarzyszy, zeszli nad wodę. Ayrton rozebrał się i natarł ciało tłuszczem, ażeby mniej odczuwać niską jeszcze podówczas temperaturę wody, w której - być może - będzie musiał pozostać przez kilka godzin. Pencroff i Nab poszli po pirogę przycumowaną o kilkaset kroków w górze rzeki, a gdy wrócili - Ayrton był już gotowy do drogi. Na plecy zarzucono mu koc, po czym każdy z kolonistów uścisnął na pożegnanie jego dłoń. Obydwaj marynarze wsiedli do pirogi. Było około pół do jedenastej, gdy zniknęli w ciemnościach. Towarzysze ich wrócili do Kominów, ażeby tam na nich zaczekać. Ayrton i Pencroff bez trudu przebyli kanał i piroga przybiła do wysepki. Oczywiście zachowywali przy. tym pewną ostrożność, gdyż piraci mogli się już tutaj kręcić. Stwierdzili jednak, że na wysepce nie było nikogo. Szybkim krokiem przeszli na drugi kraniec, płosząc ptaki gnieżdżące się w rozpadlinach skalnych, po czym Ayrton bez wahania rzucił się do morza i cicho popłynął w stronę statku; niedawno zapalono na nim parę świateł, co wystarczyło, żeby znaleźć właściwy kierunek. Pencroff skulił się w zagłębieniu skalnym i czekał na powrót towarzysza. Tymczasem Ayrton parł naprzód potężnymi wyrzutami ramion. Głowa jego ledwie wynurzała się z wody, a oczy były utkwione w ciemnej sylwetce brygu, którego latarnie odbijały się w morzu. Myślał jedynie o podjętym zobowiązaniu, niepomny na niebezpieczeństwa grożące mu nie tylko na pokładzie statku, ale także w wodzie, gdyż w tych stronach często pokazywały się rekiny. Unoszony prądem, szybko oddalał się od brzegu. Odetchnął pełną piersią i wciągnął się do góry. Pół godziny później, nie zauważony i nie usłyszany przez nikogo, podpłynął do statku i chwycił linę bukszprytu. Odetchnął pełną piersią i czepiając się łańcuchów, wciągnął się do góry. Tutaj na sznurze schły ubrania marynarzy. Włożył na siebie jakieś spodnie, uczepił się mocno liny i zaczął nasłuchiwać. Zaczął nasłuchiwać. Na pokładzie nikt nie spał. Słychać było rozmowy, śpiewy i śmiechy. A oto parę przeplatanych zresztą przekleństwami zdań, które szczególnie uderzyły Ayrtona: - Dobry nabytek ten nasz bryg! - Szybko się rusza ten nasz „Speedy”! Zasługuje na swoją nazwę. - Cała flota z Norfolku może puścić się za nim w pogoń! Niech spróbują go łapać! - Niech żyje nasz dowódca! - Niech żyje Bob Harvey! Co odczuł Ayrton słysząc ten urywek rozmowy, zrozumie czytelnik dopiero wtedy, gdy dowie się, że Bob Harvey był jednym z jego dawnych kompanów z Australii, niesłychanie odważnym marynarzem, który objął po Ayrtonie funkcję herszta zbrodniarzy. Bob Harvey zawładnął w okolicy wyspy Norfolk brygiem wiozącym na wyspy Sandwich ładunek broni, amunicji, narzędzi oraz przeróżnych towarów i wziął na pokład całą swoją bandę. Zbiegłe opryszki stały się piratami i grasowały na Pacyfiku, napadając na statki i mordując ich załogi w sposób bardziej okrutny niż Malajczycy. Bandyci rozmawiali głośno i chwalili się swoimi wyczynami, pijąc przy tym ponad miarę. Oto co Ayrton zdołał ustalić na podstawie ich rozmowy: Załoga „Speedy” składała się wyłącznie z więźniów angielskich zbiegłych z Norfolku. A czym jest Norfolk? Na wschód od Australii, pod 29°2’ szerokości południowej i 167°57’ długości wschodniej, leży mała wysepka, mająca sześć mil obwodu, uwieńczona Górą Pitta, która wznosi się na tysiąc stóp ponad poziom morza. Jest to wyspa Norfolk. Mieści się na niej zakład, w którym odosobniono najbardziej niepoprawnych zbrodniarzy z więzień angielskich. Liczba ich sięga pięciuset; trzymani są w żelaznej dyscyplinie, poddawani najsurowszym karom, pilnuje ich zaś stu pięćdziesięciu żołnierzy i stu pięćdziesięciu strażników podległych miejscowemu gubernatorowi. Trudno sobie wyobrazić zbiorowisko gorszych opryszków. Niekiedy, chociaż zdarza się to bardzo rzadko, niektórym z nich udaje się zbiec, a wówczas zawładnąwszy jakimś statkiem, grasują po archipelagach polinezyjskich. Tak właśnie wyglądała sprawa Boba Harveya i jego kamratów. Po zawładnięciu brygiem „Speedy”, stojącym na kotwicy nie opodal wyspy Norfolk, bandyci wymordowali załogę i od roku bryg ten hulał po Pacyfiku jako statek piracki pod dowództwem Boba Harveya, niegdyś kapitana żeglugi dalekomorskiej, a w dodatku dobrego znajomego Ayrtona. Większość opryszków znajdowała się w kajucie na rufie statku, kilku zaś leżało na podłodze prowadząc głośne rozmowy. Przerywano je hałaśliwymi okrzykami i potężnymi łykami wódki. Z rozmów tych Ayrton wywnioskował, że „Speedy” znalazł się w pobliżu Wyspy Lincolna tylko przypadkiem. Bob Harvey nie był tu jeszcze nigdy, ale zgodnie z przeczuciem Cyrusa Smitha, znalazłszy na swoim szlaku nieznany ląd, nie zaznaczony na żadnej mapie, wpadł na pomysł odwiedzenia wyspy i w razie gdyby się do tego nadawała - założenia tutaj portu macierzystego. Wciągnięcie czarnej bandery i strzał z armaty były tylko fanfaronadą piratów, naśladujących zwyczaje panujące w marynarce wojennej. Nie było to bynajmniej jakimś hasłem, gdyż istniała jeszcze łączność pomiędzy zbiegami z Norfolku a Wyspą Lincolna. Jak widać, posiadłość kolonistów była w wielkim niebezpieczeństwie. Oczywiście zbiegom bardzo odpowiadałaby wyspa z dogodnym źródłem słodkiej wody, z portem, różnorodnymi bogactwami umiejętnie wykorzystanymi przez kolonistów, i bezpiecznym schronieniem w Granitowym Pałacu; w ich rękach stałaby się ona doskonałą kryjówką, ponieważ zaś była nie znana nikomu,zapewniałaby im, być może na długo, całkowitą bezkarność i bezpieczeństwo. Rzecz jasna, że bandyci nie uszanowaliby życia kolonistów i pierwszą czynnością Boba Harveya oraz jego kamratów byłoby bezlitosne wymordowanie wszystkich mieszkańców wyspy. Cyrus Smith i jego towarzysze nie mieliby nawet możności ucieczki i ukrycia się na wyspie, gdyby zbiegli zbrodniarze powzięli zamiar ulokowania się tam na dobre. Nawet w wypadku gdyby „Speedy” wyruszył na jakąś wyprawę, część załogi pozostałaby prawdopodobnie na lądzie, ażeby opiekować się gospodarstwem. Należało zatem podjąć walkę i do nogi wybić tych niegodnych litości nędzników. Takie było zdanie Ayrtona; wiedział on zresztą dobrze, że Cyrus Smith podzieli jego opinię. Ale czy opór, a w końcowym wyniku zwycięstwo były możliwe? Zależało to od uzbrojenia brygu i od liczebności jego załogi. Te właśnie informacje Ayrton postanowił zdobyć za wszelką cenę. Ponieważ w jakąś godzinę później wrzaski zaczęły cichnąć i większość opryszków zapadła w pijacki sen, Ayrton bez wahania postanowił dotrzeć na pokład statku, gdzie po zgaszeniu świateł panowały już zupełne ciemności. Wdrapał się po wantach i przedostał się na przedni pokład. Przemykając się pomiędzy śpiącymi piratami, obszedł statek dookoła i zorientował się, że „Speedy” ma cztery armaty, które mogą wyrzucać ośmio- i dziesięciofuntowe pociski. Sprawdził, że armaty ładowano odtylcowo; były to zatem działa nowoczesne, łatwe do obsługi i straszliwe w skutkach. Śpiących na pokładzie było chyba z dziesięciu, jednak należało przypuszczać, że znacznie więcej ludzi jest w pomieszczeniach pod pokładem. Zresztą na podstawie głosów Ayrton ocenił, że stan załogi wynosi około pięćdziesięciu osób. Dużo jak na sześciu kolonistów z Wyspy Lincolna! Ale dzięki poświęceniu Ayrtona Cyrus Smith przynajmniej nie będzie zaskoczony i znając siłę przeciwnika, odpowiednio się przygotuje. Ayrtonowi nie pozostało nic więcej, jak tylko wrócić do towarzyszy i poinformować ich o wyniku misji, której się podjął; toteż zamierzał przedostać się na dziób statku, ażeby tam zsunąć się w morze. Nagle temu człowiekowi, który, jak powiedział inżynier, chciał zrobić więcej, niż do niego należało, przyszedł do głowy bohaterski pomysł. Co prawda stawką było jego życie, ale chodziło o niezawodny sposób uratowania wyspy i kolonistów. Rzecz oczywista, że koloniści nie będą mogli oprzeć się pięćdziesięciu bandytom posiadającym broń wszelkiego rodzaju, którzy bądź to wedrą się przemocą do Granitowego Pałacu, bądź to otaczając go skażą oblężonych na śmierć głodową. Ayrton ujrzał oczami wyobraźni swoich zbawców, tych, którzy uczynili zeń ponownie człowieka, i to człowieka uczciwego, ludzi, którym zawdzięczał wszystko, bezlitośnie zamordowanych, pracę ich zniweczoną, wyspę zaś zamienioną w jaskinię piracką. I wtedy pomyślał, że to właśnie on, Ayrton, jest przyczyną wszystkich tych przyszłych klęsk. Przecież jego dawny kompan Bob Harvey realizuje tylko jego własne projekty. Na tę myśl owładnęło Ayrtortem straszliwe obrzydzenie, a równocześnie nieprzeparta chęć wysadzenia w powietrze brygu razem z całą załogą. Sam zginie od wybuchu, ale spełni swój obowiązek. Nie wahał się dłużej. Nic łatwiejszego, jak dostać się do prochowni znajdującej się zazwyczaj na rufie okrętu. Na pewno na statku uprawiającym taki proceder nie braknie prochu i wystarczy jednej iskry, aby go zniszczyć w okamgnieniu. Ayrton wsunął się ostrożnie na międzypokład pełen śpiących ludzi, których zmorzyło nie tyle zmęczenie, ile pijaństwo. Do nasady masztu przytwierdzona była zapalona latarnia, oświetlająca stojaki z przeróżną bronią. Ayrton zdjął ze stojaka rewolwer, upewnił się, czy jest nabity. Po czym, żeby dokonać dzieła zniszczenia, przekradł się na rufę, gdzie jego zdaniem powinna znajdować się prochownia. Jednakże trudno było przemykać się po tym prawie ciemnym międzypokładzie tak, by nie nadepnąć na któregoś z nie dość mocno śpiących bandytów. Toteż raz po raz rozlegały się przekleństwa i ciosy pięści. Parę razy Ayrton musiał się zatrzymać. Wreszcie dotarł do przepierzenia oddzielającego pomieszczenie na rufie i odnalazł drzwi prowadzące do prochowni. Wziął się natychmiast do ich otwierania. Trudno było uniknąć hałasu, należało bowiem ukręcić kłódkę. Wreszcie kłódka pękła w potężnej dłoni Ayrtona i drzwi się otwarły... W tej chwili czyjaś ręka dotknęła ramienia Ayrtona. - Co tu robisz? - zapytał ostro jakiś człowiek wysokiego wzrostu, który nagle wynurzył się z ciemności i szybko oświetlił latarnią twarz Ayrtona. Ayrton cofnął się gwałtownie. W krótkim błysku światła zobaczył swojego dawnego kompana, Boba Harveya. Herszt bandy myśląc, że Ayrton nie żyje już od dawna, nie poznał go. - Co tu robisz? - powtórzył Bob Harvey chwytając Ayrtona za pasek u spodni. - Ca tu robisz? - powtórzył Bob Harvey. Ayrton zamiast odpowiedzi mocno go odepchnął i usiłował wtargnąć do prochowni. Jeden wystrzał z rewolweru w którąś beczułkę z prochem i koniec... - Do mnie, chłopcy! - krzyknął Bob Harvey. Na ten okrzyk obudziło się dwóch czy trzech piratów. Zerwali się z podłogi i rzuciwszy się na Ayrtona, usiłowali go obezwładnić. Silny Ayrton odrzucił ich od siebie. Rozległy się dwa strzały z rewolweru i dwaj bandyci padli na ziemię; jednak pchnięcie nożem, którego Ayrton nie zdołał odparować, rozcięło mu ramię. Wówczas zrozumiał, że nie zdoła już wykonać swojego projektu; Bob Harvey zamknął drzwi prochowni, na międzypokładzie zaś wszczął się ruch świadczący o tym, że wszyscy piraci są już na nogach. Wobec takiej sytuacji Ayrton musiał ocalić siebie, ażeby móc walczyć przy boku Cyrusa Smitha. Jedyne, co mu pozostawało - to ratować się ucieczką. Ale czy ucieczka jest możliwa? Raczej nie, chociaż Ayrton był zdecydowany na wszystko, byle tylko przedostać się do swoich. Pozostały mu jeszcze cztery kule. Strzelił dwukrotnie, w tym raz do Boba Harveya, jednak nie trafił go, a przynajmniej nie dość poważnie. Ażeby wydostać się na pokład, skorzystał z chwili, kiedy przeciwnicy się cofnęli, i rzucił się do trapu. Przebiegając obok latarni rozbił ją kolbą rewolweru, wskutek czego zapanowały zupełne ciemności sprzyjające ucieczce. W tym momencie jeszcze dwaj czy trzej obudzeni hałasem piraci zbiegli po trapie. Piąty strzał zrzucił jednego z nich na dolne stopnie, reszta, nie rozumiejąc, o co chodzi, usunęła się na bok. Dwoma susami Ayrton znalazł się na pokładzie brygu, a w trzy sekundy później, strzeliwszy ostatni raz wprost w twarz jakiemuś bandycie, który chwycił go za kark, wdrapał się na linę i skoczył w morze. Wdrapał się na linę i skoczył w morze. Nie zdążył nawet odpłynąć kilku sążni, gdy wokół niego jak grad posypały się kule. Jakiż niepokój przeżywał Pencroff, ukryty wśród skał na wysepce! Gdy przyczaję ni w Kominach pozostali towarzysze usłyszeli strzelaninę na pokładzie brygu, z bronią w ręku wybiegli na wybrzeże, gotowi do odparcia wszelkiej próby napaści. Nie mieli żadnych wątpliwości. Piraci złapali Ayrtona na statku i zamordowali go; może nawet pod osłoną nocy nędznicy zamierzali dokonać zbrojnego lądowania na wyspie. Pół godziny upłynęło w śmiertelnej trwodze. Strzelanina tymczasem ustała, lecz ani Ayrton, ani Pencroff nie pokazywali się. Czyżby piraci opanowali wysepkę? A może należało biec na ratunek Ayrtonowi i Pencroffowi? Ale jak? W czasie przypływu kanał był nie do przebycia. Pirogi przecież nie było pod ręką! Można sobie wyobrazić, jak wielki niepokój oganiał Cyrusa Smitha i jego towarzyszy. Wreszcie około godziny pół do pierwszej po północy do brzegu przybiła piroga, w której znajdowało się dwóch ludzi. Byli to Ayrton, lekko ranny w ramię, i Pencroff. Towarzysze przyjęli ich z otwartymi ramionami. Wszyscy natychmiast schronili się do Kominów. Tu Ayrton opowiedział o tym, co zaszło, nie ukrywając bynajmniej swojego projektu wysadzenia brygu. Ręce towarzyszy wyciągnęły się do niego, on zaś bez ogródek przedstawił całą grozę sytuacji. Piraci otrzymali przestrogę. Wiedzą już, że Wyspa Lincolna jest zamieszkana. Wobec tego wyjdą na ląd w odpowiedniej liczbie i należycie uzbrojeni. Nie uszanują niczego. Jeżeli koloniści wpadną w ich ręce, to niechaj nie spodziewają się litości. - Trudno! Będziemy umieli umrzeć - powiedział reporter. - Chodźmy do domu i czuwajmy - zaproponował inżynier. - Czy mamy jakąś szansę wydostania się z opresji? - zapytał marynarz. - Tak, Pencroff. - Hm! Sześciu przeciwko pięćdziesięciu! - Tak! Sześciu!... Nie licząc... - Kogo? - zapytał Pencroff. Cyrus Smith zamiast odpowiedzi wyciągnął dłoń ku niebu. ROZDZIAŁ TRZECI Mgła się podnosi. Zarządzenia inżyniera. Trzy posterunki. Ayrton i Pencroff. Pierwsza łódź. Dwie następne. Na wysepce. Sześciu opryszków na lądzie. Bryg podnosi kotwicę. Pociski ze „Speedy”. Rozpaczliwa sytuacja. Nieoczekiwane rozwiązanie. Noc minęła bez wypadku. Koloniści czuwali bez przerwy na posterunku w Kominach. Piraci ze swej strony nie robili prób lądowania. Od chwili kiedy przestały się rozlegać strzały wymierzone w Ayrtona, ani detonacja, ani nawet najmniejszy hałas nie zdradzały obecności brygu na wodach wyspy. Można było pomyśleć, że statek podniósł kotwicę; może piraci sądzili, że mają do czynienia z silniejszym przeciwnikiem, i odpłynęli w inne strony? Jednakże gdy zaczęło świtać, koloniści dostrzegli we mgle porannej jakieś niejasne kontury. Był to „Speedy”. - Posłuchajcie, przyjaciele - odezwał się inżynier. - Chcę wam powiedzieć, co należy uczynić, zanim się mgła uniesie w górę. Ukrywa nas ona przed oczami piratów i dlatego możemy działać nie ściągając na siebie uwagi. Najważniejsze jest wpojenie w piratów przekonania, iż mieszkańcy wyspy są bardzo liczni, a więc zdolni do stawiania oporu. Proponuję zatem, byśmy się podzielili ma trzy grupy, z których pierwsza ulokuje się w samych Kominach, druga zaś przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Co do trzeciej, to należałoby ją umieścić na wysepce, ażeby uniemożliwić lub przynajmniej powstrzymać przez jakiś czas wszelkie próby lądowania. Mamy do dyspozycji dwa karabiny i cztery strzelby. Każdy z nas będzie zatem uzbrojony, a ponieważ prochu i kul mamy pod dostatkiem, nie będziemy szczędzili ognia. Strzelb, a nawet armat brygu możemy się nie obawiać. Co nam zrobią w tych skałach? Ponieważ nie będziemy strzelali z okien Granitowego Pałacu, piratom nie przyjdzie do głowy posyłać tam pocisków, a przecież tylko w ten sposób mogliby nam zadać niepowetowane straty. Najbardziej powinniśmy się obawiać walki wręcz, gdyż ich jest znacznie więcej od nas. Dlatego też należy przede wszystkim przeciwdziałać wylądowaniu nie demaskując się jednak. Nie oszczędzajmy więc amunicji. Strzelajmy często i celnie. Na każdego z nas przypada sześciu czy ośmiu wrogów do zabicia, toteż każdy musi zrobić swoje. Cyrus Smith wyraźnie naszkicował sytuację, mówił zaś tak spokojnym głosem, jak gdyby chodziło o jakąś zwykłą pracę, a nie o walkę z wrogiem. Towarzysze w milczeniu przyjęli do wiadomości jego zarządzenia. Każdy musiał objąć wskazany posterunek przed rozwianiem się mgły. Nab z Pencroffem poszli niezwłocznie do Granitowego Pałacu i przynieśli odpowiednią ilość amunicji. Gedeon Spilett i Ayrton, obaj wyborni strzelcy, otrzymali dwa precyzyjne karabiny, których nośność sięgała mili. Pozostałe cztery strzelby rozdzielono pomiędzy Cyrusa Smitha, Naba, Pencroffa i Harberta. Następnie koloniści podzielili się na grupy. Cyrus Smith wraz z Harbertem pozostali w Kominach, skąd mieli pod obstrzałem wybrzeże u podnóża Granitowego Pałacu, i to w dość rozległym promieniu. Gedeon Spilett i Nab ukryli się wśród skał przy ujściu Rzeki Dziękczynienia, na której wszystkie mosty i mostki zostały podniesione. Zadaniem tej grupy było nie przepuścić na drugi brzeg ani łodzi, ani człowieka. Wreszcie Ayrton i Pencroff zepchnęli na wodę pirogę i przygotowali się do przepłynięcia kanału, ażeby zająć dwa oddzielne posterunki na wysepce. W ten sposób strzały, rozlegające się w czterech różnych miejscach naraz, nasuną opryszkom przypuszczenia, że na wyspie znajduje się wiele ludzi, którzy będą się zażarcie bronić. W razie gdyby Pencroff i Ayrton nie zdołali przeszkodzić lądowaniu lub gdyby groziło im odcięcie przez jakąś łódź z brygu, mają wówczas wsiąść do pirogi, przybić do wyspy i zająć pozycję w najbardziej zagrożonym miejscu. Przed wyruszeniem na posterunki koloniści po raz ostatni uścisnęli sobie dłonie. Pencroff z trudem zdołał zapanować nad wzruszeniem, w chwili gdy ściskał Harberta, swoje dziecko... i tak się rozstali. Po paru minutach Cyrus Smith z Hacbertem i reporter z Nabem zniknęli wśród skał, a po dalszych pięciu minutach Ayrton i Pencroff, szczęśliwie przepłynąwszy kanał, wylądowali na wysepce i skryli się w rozpadlinach skalnych na wschodnim brzegu. Żadnego z nich na pewno nie można było dojrzeć z dala, gdyż oni sami ledwo rozróżniali we mgle sylwetkę brygu. Było pół do siódmej rano. Niebawem mgła w górze lekko się rozdarła i z oparów wyłoniły się topy masztów brygu. Jeszcze przez chwilę kłęby mgły przewalały się na powierzchni morza, potem zerwał się wiatr i szybko je rozproszył. Wówczas „Speedy” stojący na dwóch kotwicach, dziobem na północ i lewą burtą do wyspy, ukazał się w całej swej okazałości. Tak jak powiedział Cyrus Smith, bryg znajdował się nie dalej niż o milę i ćwierć od wyspy. Powiewała na nim ta sama złowieszcza, czarna bandera. Inżynier patrząc przez lunetę stwierdził, że wszystkie cztery armaty, stanowiące uzbrojenie statku, były wycelowane na wyspę - gotowe dać ognia na pierwszą komendę. Na razie „Speedy” milczał. Na pokładzie kręciło się ze trzydziestu piratów. Kilku z nich poszło na rufę, dwaj inni z rei na bramslu uważnie oglądali wyspę przez lunetę. Bob Harvey i jego ludzie nie bardzo umieli sobie zdać sprawę z tego, co zaszło w nocy na pokładzie brygu. Co to był za człowiek, na pół nagi, który wyważył drzwi prochowni, walczył z nimi i sześć razy do nich strzelał zabijając jednego z członków załogi i raniąc dwóch innych? Czy zdołał uniknąć ich kul? Czy wrócił wpław na brzeg? Skąd się zjawił? I po co? Czy istotnie zamierzał wysadzić bryg w powietrze, tak jak przypuszczał Bob Harvey? Wszystko to jakoś nie mogło pomieścić się w głowach piratów. Co do jednego tylko nie było wątpliwości: wyspa, przy której znalazł się „Speedy”, była zamieszkana, może nawet przez całą kolonię, gotową do obrony swojej ziemi. Jednak nikt nie ukazywał się ani na wybrzeżu, ani na skałach. Robiła ona wrażenie całkowicie bezludnej. W każdym razie nie widać było śladu jakiegokolwiek domostwa. A może mieszkańcy odeszli w głąb lądu? Takie oto pytania zadawał sobie herszt piratów i jako człowiek ostrożny, przed wysadzeniem na ląd swojej bandy wolał zbadać dokładnie sytuację. Przez półtorej godziny na brygu nie widać było ruchu zwiastującego rozpoczęcie napadu czy lądowania. Prawdopodobnie Bob Harvey się wahał. Najlepsze lunety nie pozwoliły mu dostrzec żadnego z kolonistów przyczajonych w ukryciu. Uwagi jego nie zwróciła zasłona z zielonych liści i lian, odcinająca się od skalnej ściany i maskująca okna Granitowego Pałacu. Jakże bowiem mógł sobie wyobrazić, że ktoś potrafi wykuć mieszkanie w granitowym bloku na takiej wysokości? Na całej przestrzeni Zatoki Unii, od Przylądka Pazura aż po Przylądek Szczęki, nic nie mogło nasunąć przypuszczenia, że wyspa była lub jest zamieszkana. Jednakże około godziny ósmej koloniści zauważyli pewien ruch na pokładzie brygu! Przygotowywano na blokach łodzie, a jedną z nich spuszczono na wodę. Wsiadło do niej siedmiu ludzi uzbrojonych w strzelby. Jeden stanął przy sterze, czterech usiadło przy wiosłach, a dwaj pozostali przycupnęli na dziobie i z palcem na cynglu, uważnie oglądali wyspę. Prawdopodobnie mieli oni tylko przeprowadzić pierwsze rozpoznanie, gdyż w wypadku lądowania na pewno byłoby ich więcej. Piraci, uczepieni masztów aż po reje bramsla, prawdopodobnie dostrzegli wysepkę, oddzieloną od brzegu kanałem szerokości mniej więcej pół mili. Cyrus Smith, obserwujący uważnie manewry łodzi, upewnił się niebawem, że piraci nie zamierzali przedostać się do kanału, lecz. słusznie zachowując ostrożność, chcieli najpierw przybić do wysepki. Pencroff i Ayrton, wciśnięci każdy z innej strony rozpadliny skalnej, widzieli zbliżającą się łódź i czekali, ażeby się znalazła w odległości strzału. Łódka posuwała się z niezwykłą ostrożnością. Wiosła zanurzały się w wodzie w długich odstępach czasu. Jeden z siedzących na dziobie opryszków trzymał w ręku sondę i usiłował zgruntować łożysko wyżłobione przez Rzekę Dziękczynienia. Znaczyło to, że Bob Harvey miał zamiar podpłynąć brygiem jak najbliżej wyspy. Ze trzydziestu piratów, uczepiwszy się want, nie spuszczało z oka łodzi, notując w pamięci wszelkie szczegóły mające ułatwić bezpieczne lądowanie. W odległości mniej więcej dwóch kabli od wysepki łódź się zatrzymała. Sternik stojąc szukał najdogodniejszego miejsca, aby przybić do brzegu. W jednej chwili rozległy się dwa strzały. Lekki dymek uniósł się nad skałami wysepki. Sternik i człowiek z sondą upadli na wznak do łodzi. Kule Ayrtona i Pencroffa dosięgły obydwóch w tej samej chwili. Prawie równocześnie rozległa się głośniejsza detonacja. Z boku brygu wytrysnął pióropusz dymu i pocisk uderzył o skały, osłaniające Ayrtona i Pencroffa; posypały się odłamki, jednak strzelcy nie ponieśli szwanku. Prawie równocześnie rozległa się głośniejsza detonacja. Łódź, z której rozlegały się straszliwe przekleństwa, ruszyła niebawem dalej. Sternika zastąpił jeden z kamratów i wiosła zaczęły szybko pracować. Jednakże zamiast skierować się na brzeg, jak to można było przypuszczać, łódź popłynęła wzdłuż wysepki, tak by przybić do niej po okrążeniu południowego cypla. Piraci szybko robili wiosłami, ażeby znaleźć się poza zasięgiem kul. W ten sposób zbliżyli się na odległość pięciu kabli do wklęsłości wybrzeża, zakończonej Cyplem Skrzyni; opłynąwszy go półkolem, wciąż pod osłoną armat brygu, skierowali się do ujścia Rzeki Dziękczynienia. Oczywistą intencją piratów było wpłynąć od tej strony do kanału, ażeby odciąć drogę ludziom przebywającym na wysepce; w ten sposób ci, niezależnie od liczby, zostaliby wzięci w dwa ognie - z łodzi i z brygu - i znaleźliby się w bardzo niekorzystnej pozycji. Upłynął kwadrans, a łódź stale posuwała się w tym samym kierunku. W powietrzu i na morzu panowała zupełna cisza i spokój. Pencroff i Ayrton, chociaż zrozumieli, że manewr ten zmierza do odcięcia im drogi, nie opuścili jednak swoich posterunków. Być może nie chcieli się pokazywać napastnikom i narażać na strzały armatnie z brygu, a może liczyli na pomoc Naba i Gedeona Spiletta, czuwających przy ujściu rzeki, czy też na Cyrusa Smitha i Harberta, ukrytych wśród skał Kominów. W dwadzieścia minut po pierwszych strzałach łódź była już na wprost Rzeki Dziękczynienia w odległości niespełna dwóch kabli. Ponieważ zaczął się przypływ, jak zwykle gwałtowny w tym wąskim przesmyku, piraci poczuli, że prąd wciąga ich do rzeki, i tylko dzięki wiosłom zdołali utrzymać się na środku kanału. A gdy zbliżyli się na odległość strzału do ujścia rzeki, powitały ich dwie kule i znów dwaj bandyci upadli do łodzi. Nab i Spilett nie spudłowali. Z brygu natychmiast wysłano drugi pocisk w miejsce, gdzie dym zdradził strzelców, ale znów jedynym rezultatem było obłupanie skały. Teraz już w łodzi zostało zaledwie trzech zdolnych do walki mężczyzn. Uniesiona prądem łódź przemknęła przez kanał jak strzała i przepłynęła obok Cyrusa Smitha i Harberta; ci jednak uważając, że nie stanowi ona dobrego celu, przepuścili ją bez strzału. Łódź popychana już tylko dwoma wiosłami, opłynąwszy północny cypel wysepki, skierowała się do brygu. Jak dotąd koloniści nie mieli powodu do narzekań. Rozgrywka zaczęła się niepowodzeniem wrogów, liczyli oni bowiem już czterech ciężko rannych czy zabitych, podczas gdy koloniści wyszli bez szwanku, nie zmarnowawszy ani jednego strzału. Gdyby piraci w dalszym ciągu atakowali ich w ten sposób, gdyby podejmowali ponowne próby owładnięcia wyspą za pomocą łodzi, wówczas można by ich wystrzelać jak kaczki. Teraz dopiero okazało się, jak mądre były zarządzenia inżyniera. Piraci mogli przypuszczać, że mają do czynienia z liczebnie silnym i dobrze uzbrojonym wrogiem i że nie tak prędko dadzą sobie z nim radę. Upłynęło pół godziny, zanim łódź, walcząca z falą od morza, dobiła do brygu. Rozległy się na nim niesamowite wrzaski, gdy na pokładzie zobaczono rannych. Piraci wystrzelili trzy czy cztery pociski armatnie, ale bez żadnego rezultatu. Wówczas dwunastu pijanych wściekłością zbrodniarzy rzuciło się do łodzi. Po chwili na wodę spuszczono także drugą łódź, do której wsiadło ośmiu piratów. Podczas gdy pierwsza skierowała się wprost na wysepkę, druga manewrowała tak, by wejść do ujścia Rzeki Dziękczynienia. Sytuacja stawała się niesłychanie groźna dla Pencroffa i Ayrtona, toteż zrozumieli w lot, że muszą powrócić na wyspę. Zaczekali jednak, dopóki pierwsza łódź nie zbliżyła się na odległość strzału, a wtedy dwie celne kule znów wprowadziły zamęt wśród jej załogi. Następnie Pencroff i Ayrton, opuszczając posterunki, pobiegli co sił w nogach przez wysepkę, ostrzeliwując się w biegu, rzucili się do pirogi i w chwili gdy druga łódź osiągnęła południowy cypel wysepki, przepłynęli kanał chroniąc się w Kominach. Ledwo zdążyli dołączyć się do Cyrusa Smitha i Harberta, już wysepkę opanowali piraci z pierwszej łodzi i natychmiast rozproszyli się po jej terenie. Prawie równocześnie w pobliżu ujścia rzeki, dokąd szybko zbliżała się druga łódź, rozległy się inne strzały. Kule Gedeona Spiletta i Naba śmiertelnie ugodziły dwóch spośród ośmioosobowej załogi, łódź zaś, nieprzeparcie pchana na rafy, roztrzaskała się przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Sześciu pozostałych przy życiu opryszków, unosząc wysoko nad głową strzelby, ażeby uchronić je od zetknięcia z wodą, wyskoczyło na prawy brzeg rzeki. Zdając sobie sprawę, że znaleźli się zbyt blisko strzelców, uciekli co tchu w kierunku Cypla Skrzyni i niebawem znaleźli się poza zasięgiem kul. Sytuacja wyglądała teraz w sposób następujący: na wysepce było dwunastu piratów, z tego część prawdopodobnie rannych, jednakże mających do swej dyspozycji łódź; na wyspie natomiast było ich sześciu, lecz ci nie mogli dostać się do Granitowego Pałacu ani przebyć rzeki, gdyż wszystkie mosty były zwiedzione. - Górą nasi! - wołał Pencroff wpadając do Kominów. - Górą nasi, panie Cyrusie! Co pan na to! - Ja myślę, że walka przybierze jeszcze zupełnie inny obrót; nie możemy przypuszczać, że piraci są na tyle nierozgarnięci, żeby nadal walczyć w tak niekorzystnych dla siebie warunkach. - W każdym razie nie zdołają przedostać się przez kanał - stwierdził marynarz. - Karabiny Ayrtona i pana Spiletta na pewno ich powstrzymają. Wiemy przecież, że niosą one na milę! - Niewątpliwie - wtrącił się Harbert - ale co znaczą dwa karabiny przeciwko armatom brygu! - No, wydaje mi się, że bryg jeszcze nie jest w kanale - zaoponował Pencroff. - A jeżeli tam wejdzie? - zapytał Cyrus Smith. - To niemożliwe, gdyż ryzykowałby, że osiądzie na mieliźnie, a to oznaczałoby jego zgubę. - Właśnie, że to jest możliwe - odezwał się Ayrton. - Piraci mogą skorzystać z przypływu, żeby wejść do kanału, z tym że podczas odpływu osiądą na mieliźnie. Wtedy pod obstrzałem ich armat nie zdołamy utrzymać naszych posterunków. - Do kroćset diabłów! - zaklął Pencroff. - Wydaje mi się, że te łajdaki naprawdę przygotowują się do podniesienia kotwicy! - Może będziemy zmuszeni schronić się w Granitowym Pałacu? - zauważył Harbert. - Zaczekajmy - odparł Cyrus Smith. - Ale Nab i pan Spilett?... - martwił się Pencroff. - Na pewno zdołają odnaleźć nas we właściwym czasie. Niech pan będzie w pogotowiu, Ayrton. Teraz muszą odezwać się wasze karabiny, pana i Spiletta. Tymczasem „Speedy” obrócił się na kotwicy i wszystko wskazywało, że za chwilę zacznie zbliżać się do wyspy. Przypływ miał trwać jeszcze półtorej godziny, a ponieważ prąd rzeki był już załamany, zatem bryg z łatwością mógł manewrować. Jednakże Pencroff, wbrew opinii Ayrtona, nie przypuszczał, żeby statek ośmielił się zaryzykować wejście do kanału. Przez ten czas znajdujący się na wysepce piraci zbliżyli się powoli do przeciwległego brzegu i teraz od wyspy dzieliła ich tylko szerokość kanału. Uzbrojeni jedynie w strzelby, nie mogli wyrządzić żadnej szkody kolonistom ukrytym bądź w Kominach, bądź przy ujściu rzeki. Sami natomiast byli narażeni na strzały ze strony mieszkańców wyspy, posiadających dalekonośne karabiny. Ponieważ jednak piraci nie wiedzieli o tym, kręcili się po wysepce nie kryjąc się wcale. Złudzenia ich trwały krótko. Karabiny Ayrtona i Gedeona Spiletta przemówiły nagle i dwóch opryszków padło na wznak. Wtedy zaczął się ogólny popłoch. Pozostali przy życiu bandyci, nie zabrawszy nawet swoich rannych i zabitych towarzyszy, pędem uciekli na drugi brzeg wysepki, wskoczyli do łodzi i popłynęli szybko w stronę statku. - Ośmiu mniej! - zawołał Pencroff. - Doprawdy można pomyśleć, że pan Spilett i Ayrton umawiają się, żeby strzelać jednocześnie. - Proszę panów - powiedział Ayrton ładując ponownie karabin - sytuacja staje się poważna. Bryg szykuje się do podniesienia kotwicy. - Już to robią! - zawołał Pencroff. - Tak, już ją wyciągają! Istotnie, słychać było wyraźnie zgrzyt łańcucha w kluzie. „Speedy” posłusznie szarpnął się w stronę kotwicy, ale potem, gdy już wyciągnięto ją z dna, zaczęło go znosić w kierunku wyspy. Dął wiatr od morza. Podniesiono fokżagiel oraz żagiel gniezdny i statek powoli zbliżał się do lądu. Z posterunków nad Rzeką Dziękczynienia i w Kominach przyglądano się tym manewrom z pewnym zaniepokojeniem, nie dając jednak znaku życia. Rozpaczliwa byłaby sytuacja kołonistów, gdyby musieli zapoznać się z bliskim ogniem armat brygu, nie mogąc skutecznie odpowiedzieć. W jaki sposób zdołają powstrzymać piratów od lądowania? Cyrus Smith dobrze zdawał sobie z tego sprawę i zastanawiał się, co robić. Niebawem będzie musiał powziąć jakąś decyzję. Ale jaką? Może zamknąć się w Granitowym Pałacu i pozwolić się tam oblegać? Wytrzymaliby tygodnie, a nawet miesiące całe, gdyż żywności było pod dostatkiem. Dobrze, ale co potem? Piraci przez ten czas zawładną wyspą, splądrują wszystko, co im się tylko będzie podobało, i w końcu zwyciężą także uwięzionych w Granitowym Pałacu kolonistów. Pozostała jedna jedyna nadzieja, że Bob Harvey nie odważy się wprowadzić statku do kanału i że zakotwiczy się poza wysepką. Wówczas od brzegu będzie go dzieliła odległość co najmniej pół mili i z tak daleka pociski armatnie może nie będą wyrządzały zbyt wielkich szkód. - Nigdy - powtarzał Pencroff. - Bob Harvey za nic nie wejdzie do kanału, gdyż jest zbyt dobrym żeglarzem! Wie chyba dobrze, że znaczyłoby to przy mniej spokojnym morzu narazić bryg na rozbicie. A co on zrobi bez statku? Tymczasem bryg zbliżył się do wysepki i widać było, że stara się podejść do jej wewnętrznego brzegu. Dął lekki wietrzyk, a ponieważ prąd bardzo stracił na sile, Bob Harvey miał możność manewrować tak, jak chciał. Trasa, którą poprzednio płynęły łodzie, pozwoliła mu zorientować się w łożysku kanału, toteż teraz bezczelnie wprowadzał do niego statek. Plan jego był zupełnie wyraźny: miał zamiar stanąć bokiem do wiatru przed Kominami i stąd odpowiadać pociskami na kule, które zdążyły zdziesiątkować jego załogę. Niebawem „Speedy” osiągnął cypel wysepki i okrążył go bez trudu; wówczas piraci postawili skośnik i niebawem bryg znalazł się na wprost ujścia rzeki. - Ach, bandyci! Płyną tu! - zawołał Pencroff. W tej chwili do Cyrusa Smitha, Ayrtona, marynarza i Harberta dołączyli się Nab i Gedeon Spilett. Reporter i jego towarzysz uznali za stosowne opuścić posterunek nad rzeką, na którym nie mogli już nic zdziałać. Mieli zresztą rację, gdyż lepiej było, aby w chwili decydującej akcji koloniści trzymali się razem. Gedeon Spilett i Nab biegnąc kryli się za skałami; pociski gwizdały im koło uszu, ale na szczęście nie trafiały. - Gedeonie, Nabie! - krzyknął inżynier. - Nie jesteście ranni? - Nie - odparł reporter - tylko lekko kontuzjowani, i to rykoszetem! Ale ten przeklęty bryg wchodzi do kanału! - Tak - powiedział Pencroff - i nim upłynie dziesięć minut, rzuci kotwicę na wprost Granitowego Pałacu! - Czy ma pan jakiś projekt, Cyrusie? - zapytał reporter. - Musimy schronić się do Granitowego Pałacu zawczasu, zanim bandyci nas dostrzegą. - Jestem tego samego zdania - powiedział Gedeon Spilett. - Ale gdy będziemy tam zamknięci... - Wówczas postąpimy tak, jak nakażą nam okoliczności - oświadczył inżynier. - A więc w drogę i śpieszmy się! - zawołał reporter. - Nie chciałby pan, panie Cyrusie, żebym został tu razem z Ayrtonem? - zapytał marynarz. - A to po co? Nie, nie rozłączajmy się! Nie było chwili do stracenia. Wszyscy opuścili Kominy. Niewielki występ skalny zasłaniał ich przed załogą brygu. Niebawem parę detonacji i uderzenia pocisków o skały upewniły kolonistów, że „Speedy” jest już blisko. Uderzenia pocisków o skały... W ciągu sekundy koloniści wskoczyli do windy, podciągnęli się do Granitowego Pałacu, gdzie Top i Jup przebywały w zamknięciu od wczoraj, i wpadli do wielkiej sali. Był już czas najwyższy: poprzez zasłonę z gałęzi zobaczyli, że „Speedy”, otoczony kłębami dymu, wchodzi do kanału. Musieli nawet odsunąć się na bok, gdyż z czterech armat strzelano bez przerwy, pociski waliły na ślepo to w posterunek nad Rzeką Dziękczynienia, to w Kominy. Odłamki skał fruwały w powietrzu, a każdej detonacji towarzyszyło radosne wycie bandytów. W kolonistów zaczęła wstępować nadzieja, że Granitowy Pałac uniknie zniszczeń dzięki Cyrusowi Smithowi, który w porę pomyślał o zamaskowaniu okien, gdy nagle przez framugę drzwi wpadł pocisk na korytarz. - Przekleństwo! Odkryli nas! - zawołał Pencroff. Prawdopodobnie nikt jeszcze nie odkrył kolonistów, gdy Bob Harvey wysłał pierwszy pocisk w kierunku podejrzanej zieleni, zasłaniającej pewną część wysokiej ściany skalnej. Wzmógł on przecież obstrzał dopiero wtedy, gdy zauważył, że drugi pocisk przebiwszy draperię z liści, odsłonił ziejący w granicie otwór. Sytuacja kolonistów stała się rozpaczliwa. Odkryto ich schronienie! Nie mogli przeciwdziałać pociskom ani zabezpieczyć muru skalnego, którego odłamki fruwały wokół jak kartacze. Nie pozostawało więc im nic innego, jak schronić się do górnego korytarza i zostawić mieszkanie na pastwę losu. Nagle usłyszeli głuchy huk, a po nim przeraźliwe wrzaski. Cyrus Smith z towarzyszami rzucił się do okien... Bryg, uniesiony w górę, jak gdyby trąbą wodną, przełamał się na pół i w niespełna dziesięć sekund zniknął pod wodą wraz ze swoją bandycką załogą. ROZDZIAŁ CZWARTY Koloniści na wybrzeżu. Ayrton i Pencroff wyławiają szczątki. Rozmowa przy śniadaniu. Rozumowanie Pencroffa. Dokładne oględziny wraka. Nienaruszona prochownia. Nowe skarby. Ostatnie drzazgi. Szczątki rozerwanego cylindra. - Wylecieli w powietrze! - zawołał Harbert. - Tak wylecieli, jak gdyby Ayrton podpalił prochownię! - krzyknął Pencroff rzucając się do windy równocześnie z Nabem i Harbertem. - Ale jak to się stało? - pytał Gedeon Spilelt, wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia wywołanego tym niespodziewanym obrotem sprawy. - Teraz nareszcie się dowiemy - żywo odparł inżynier. - Czego się dowiemy? - Później, później! Chodźmy, Gedeonie. Najważniejsze jest to, że piraci już nie istnieją. Mówiąc to Cyrus Smith pociągnął za sobą reportera oraz Ayrtona i razem pobiegli na wybrzeże do pozostałych towarzyszy. Brygu nie było już wcale widać, nawet czubki masztów nie wystawały nad wodą. Gdy uniosła go trąba wodna, położył się na boku i w tej pozycji poszedł na dno. Woda prawdopodobnie musiała wedrzeć się do środka przez jakąś olbrzymią wyrwę. Ponieważ jednak kanał w tym miejscu nie miał więcej niż dwadzieścia stóp głębokości, z pewnością burty statku wynurzą się w czasie odpływu. Na powierzchni wody pływały jakieś szczątki. Widać było cały pęk zapasowych rej i masztów, skrzynki na kury z żywym jeszcze ptactwem; coraz więcej skrzyń i beczułek wypływało na wierzch przez luki. Dziwne jednak było, że prąd nie unosił desek z pokładu czy z burt. Całe to nagłe pochłonięcie brygu przez morze było dość zagadkowe. Po pewnym czasie obydwa maszty, ułamane o kilka stóp ponad piętą, zmiażdżywszy więzie przednie i boczne, wypłynęły nad wodę razem z żaglami. Niektóre żagle były rozwinięte, inne ściągnięte. W żadnym wypadku nie należało pozwolić, aby odpływ porwał te skarby, toteż Ayrton z Pencroffem wskoczyli do pirogi z zamiarem przyholowania wszystkiego bądź do brzegu wyspy, bądź do wysepki. W chwili gdy mieli odbijać, powstrzymała ich uwaga Gedeona Spiletta: - A co będzie z sześcioma opryszkami, którzy wylądowali na prawym brzegu Rzeki Dziękczynienia? Istotnie, nie wolno było zapominać, że przecież sześciu ludzi, których łódź rozbiła się na skałach, wyszło na ląd w pobliżu Cypla Skrzyni. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku, ale nie dostrzegli żadnego ze zbiegów. Możliwe, że po katastrofie brygu uciekli gdzieś w głąb wyspy. - Zajmiemy się nimi później - powiedział Cyrus Smith. - Mogą oni wprawdzie jeszcze stanowić pewne niebezpieczeństwo, ale sześciu przeciwko sześciu to już są równe szanse. Nie traćmy teraz czasu! Ayrton z Pencroffem popłynęli szybko w stronę szczątków. Morze było spokojne, a stan wody bardzo wysoki, gdyż od dwóch dni trwał nów. Wrak brygu mógł wynurzyć się z wody nie wcześniej niż za godzinę. Ayrton i Pencroff przycumowali maszty i bierwiona za pomocą lin, których końce przymocowano na wybrzeżu pod Granitowym Pałacem. Tu koloniści wspólnymi siłami wyciągnęli wszystko na piasek. Potem piroga pozbierała pływające sprzęty, klatki z kurami, baryłki i skrzynie; wszystko to niezwłocznie przeniesiono do Granitowego Pałacu. Na powierzchni kanału pływało kilka trupów. Ayrton rozpoznał w jednym z nich ciało Boba Harveya i wskazał go swemu towarzyszowi, mówiąc głosem drżącym ze wzruszenia: - Oto kim byłem, Pencroff! - Oto kim byłem, Pencroff! - I kim już nie jesteś, przyjacielu - odparł marynarz. Dotychczas wypłynęło zadziwiająco mało trupów. Prawdopodobnie gdy statek położył się na boku, piraci nie mogli się wydostać spod nadburcia. Odpływ, unosząc na pełne morze zwłoki kilku opryszków, zaoszczędził kolonistom smutnego obowiązku pogrzebania ich w jakimś zakątku wyspy. Przez dwie godziny Cyrus Smith i towarzysze zajęci byli wyłącznie wyciąganiem masztów, odejmowaniem rei i suszeniem żagli, które były zresztą w doskonałym stanie. Rozmawiano niewiele, gdyż wszyscy byli pochłonięci pracą i własnymi myślami. Przecież posiadanie brygu, a właściwie tego, co na nim było, to prawdziwy skarb! Każdy statek jest małym światem, toteż dobytek kolonii powiększył się o wiele pożytecznych przedmiotów. Było to jak gdyby odpowiednikiem znalezionej poprzednio skrzyni, oczywiście w powiększeniu. „Dlaczegóż by nie wydobyć brygu z wody? - myślał Pencroff. - Jeżeli jest tylko jedna dziura, to na pewno można ją zatkać. Przecież bryg o pojemności trzystu do czterystu ton to prawdziwy statek w porównaniu z «Bonawenturą»! Takim statkiem można popłynąć daleko, gdzie się zechce! Musimy razem z panem Cyrusem i Ayrtonem zbadać tę sprawę, gdyż warta jest zachodu”. Rzeczywiście, jeżeli bryg nadawał się jeszcze do żeglugi, to szansę wydostania się kolonistów z Wyspy Lincolna zwiększały się niezmiernie. Jednakże przed powzięciem decyzji w tej ważnej kwestii trzeba było zaczekać na odpływ, gdyż wówczas dopiero będzie można dokładnie zbadać kadłub brygu... Gdy wydobyte przedmioty zostały jako tako zabezpieczone na brzegu, Cyrus Smith i jego towarzysze zrobili krótką przerwę na śniadanie, gdyż dosłownie umierali z głodu. Na szczęście spiżarnia była niedaleko, Nab zaś zasługiwał w pełni na miano doskonałego kuchmistrza. Posilono się w pobliżu Kominów. Można się łatwo domyślić, że podczas jedzenia nie rozmawiano o niczym innym, tylko o wydarzeniu, które w tak cudowny sposób uratowało kolonię od zagłady. - „W cudowny sposób” - to najwłaściwsze określenie - powtarzał Pencroff - gdyż trzeba przyznać, że te łajdaki wyleciały w powietrze w najodpowiedniejszej chwili. Granitowy Pałac zaczynał się już robić jakoś dziwnie nieprzytulny. - Czy może pan zrozumieć, Pencroff, w jaki sposób to wszystko się stało i co mogło spowodować wybuch na brygu? - zapytał reporter. - Cóż, panie Spilett, nic prostszego - odparł Pencroff. - Na statku pirackim nie ma takiego porządku jak na okręcie wojennym! Zbiegli bandyci to nie marynarze. Z całą pewnością, ponieważ strzelano do nas bez przerwy, a prochownia na brygu była otwarta, wystarczyło, żeby znalazł się jakiś nieostrożny lub niezgrabny osobnik, aby cała machina wyleciała w powietrze. - Najbardziej dziwi mnie to, panie Cyrusie, że skutki wybuchu były mniejsze, niż należało się spodziewać - odezwał się Harbert. - Detonacja nie była silna i na wodzie pływa stosunkowo mało drewna i wyrwanych lin. Wygląda na to, że statek poszedł na dno raczej wskutek uszkodzenia niż wskutek wybuchu. - Dziwi cię to, mój chłopcze? - zapytał inżynier. - Tak, panie Cyrusie. - Mnie także, Harbercie. Sądzę jednak, że po obejrzeniu wraka znajdziemy jakieś wytłumaczenie. - Ach, panie Cyrusie - zirytował się Pencroff - nie zamierza pan chyba twierdzić, że „Speedy” po prostu poszedł na dno, jak gdyby wpadł na rafę? - Dlaczegóż by nie? - odezwał się Nab. - Przecież w kanale są skały podwodne. - Ależ, Nabie - odparł Pencroff - chyba nie otworzyłeś oczu w odpowiedniej chwili. Doskonale widziałem, jak na moment przed zatonięciem bryg uniósł się na olbrzymiej fali, a potem opadł na bakburtę. Otóż gdyby wpakował się na rafę, to zatonąłby najspokojniej w świecie jak każdy uczciwy statek idący na dno. - Ale właśnie to nie był uczciwy statek - powiedział Nab. - Wkrótce przekonamy się, Pencroff - pogodził ich inżynier. - Przekonamy się - powtórzył marynarz - ale ręczę głową, że w kanale nie ma skał podwodnych. Czyżby pan chciał powiedzieć, że i w tym wydarzeniu było także coś cudownego? Cyrus Smith nie odezwał się. - W każdym razie - wtrącił Gedeon Spilett - jeżeli nawet było to uderzenie o skałę, to zgodzi się pan, Pencroff, że nastąpiło w samą porę. - Tak... tak... - ciągnął dalej marynarz - ale nie o to chodzi. Pytam się pana Smitha, czy widzi w tym coś nadprzyrodzonego? - Nie chcę wypowiadać się na ten temat, Pencroff - odparł inżynier. - To wszystko, co mogę powiedzieć. Ta odpowiedź nie zadowoliła bynajmniej Pencroffa. Stawiał on na „wybuch” i nie chciał ustąpić. Nie zgodzi się nigdy, żeby w kanale, przez który często przechodził w bród przy niskim stanie wody i którego dno, pokryte podobnie jak plaża drobnym piaskiem, znał doskonale, mogła się znaleźć jakaś nie zauważona skała podwodna. Zresztą w chwili katastrofy brygu stan morza był wysoki, a więc w kanale było więcej wody, niż potrzeba, by przepłynąć ponad wszystkimi rafami. Statek zatem nie wpadł na skałę, lecz wyleciał w powietrze. Trzeba przyznać, że rozumowanie marynarza nie było pozbawione sporej dozy słuszności. Około pół do drugiej koloniści załadowali się do pirogi i popłynęli na miejsce katastrofy. Wielka szkoda, że nie udało się uratować żadnej z dwóch łodzi piratów; jak wiadomo, jedna roztrzaskała się przy ujściu Rzeki Dziękczynienia i była zupełnie niezdatna do użytku, druga zaś zniknęła w chwili zatonięcia brygu i już nie wypłynęła na powierzchnię, prawdopodobnie zgnieciona przez statek. Kadłub „Speedy” zaczął właśnie wynurzać się z wody. Statek był teraz przechylony jeszcze bardziej. Przesuwający się balast zdruzgotał maszty, bryg więc leżał prawie do góry dnem. Został on istotnie przewrócony przez jakąś nieznaną, straszliwą siłę podwodną, która w momencie katastrofy przejawiła się w postaci potężnej trąby wodnej. Koloniści opłynęli wrak dokoła; w miarę nasilania się odpływu mogli poznać jeżeli już nie przyczynę, która spowodowała katastrofę, to przynajmniej jej skutki. Na przodzie statku, z obydwu stron kilu w odległości siedmiu czy ośmiu stóp od stewy dziobowej, boki statku były straszliwie rozdarte na przestrzeni co najmniej dwudziestu stóp. Ziały tam szerokie otwory, nie nadające się do zatkania. Nie tylko mosiężne poszycie i drewniane klepki znikneły, jak gdyby starte na proszek, ale nie było także śladu wręg, żelaznych okuć ani denników. Wzdłuż całego kadłuba aż do rufy wzdłużniki były potrzaskane. Nadstępka wyrwana z niesłychaną gwałtownością, sama zaś stępka, wyłamana w kilku miejscach, pęknięta na całej długości. - Do kroćset diabłów - zawołał Pencroff - ten statek będzie dość trudno doprowadzić do porządku! - Jest to zupełnie niemożliwe - dodał Ayrton. - W każdym razie - zauważył Gedeon Spilett - jeżeli był tu jakiś wybuch, to skutki jego są przedziwne. Rozwalił on kadłub statku w dolnych częściach zamiast wysadzić pokład i nadbudówki. Te wielkie otwory sprawiają wrażenie, że powstały wskutek uderzenia o rafę, nie zaś od wybuchu prochowni. - W kanale nie ma raf - upierał się marynarz. - Zgodzę się na wszystko, co pan chce, z wyjątkiem uderzenia o rafy. - Postarajmy się przedostać do wnętrza brygu - zaproponował inżynier. - Może wtedy będziemy wiedzieli, co myśleć o przyczynie katastrofy. Było to istotnie najlepsze wyjście, a ponadto należało obejrzeć wszystkie skarby znajdujące się na pokładzie i przygotować je do wydobycia. Dostęp do wnętrza statku nie nastręczał trudności. Woda w dalszym ciągu opadała i można już było przedostać się na spód pokładu, który wskutek odwrócenia się kadłuba znalazł się na górze. Balast składający się z brył żeliwnych przebił go w kilku miejscach. Słychać było szum wody uciekającej przez wyrwy w kadłubie. Koloniści uzbrojeni w siekiery weszli pod rozbity pokład. Poniewierały się tu różne skrzynie; ponieważ przebywały w wodzie bardzo krótko, należało przypuszczać, że ich zawartość nie uległa uszkodzeniu. W pierwszym rzędzie zajęto się przeniesieniem ładunku w bezpieczne miejsce. Przypływ miał nastąpić dopiero za kilka godzin, czas ten więc zużyto w sposób najbardziej racjonalny. Ayrton z Pencroffem przymocowali obok dziury wybitej w kadłubie wielokrążek do podnoszenia baryłek i skrzyń. Ładowano je na pirogę i natychmiast odwożono na plażę. Zabierano wszystko bez wyboru, sortowanie miało nastąpić później. Przede wszystkim koloniści stwierdzili z wielką przyjemnością, że bryg posiadał niesłychanie urozmaicony ładunek w postaci różnorodnych artykułów, narzędzi, wyrobów przemysłowych i przyrządów, jak to często bywa na statkach żeglugi przybrzeżnej w Polinezji. Istniało duże prawdopodobieństwo, że znajdzie się tutaj wszystkiego po trochu, a to właśnie najbardziej odpowiadało kolonistom. Jednakże Cyrus Smith ze zdumieniem zauważył, że nie tylko kadłub brygu wielce ucierpiał od wstrząsu, lecz ponadto całe urządzenie wewnętrzne, zwłaszcza na dziobie, było w drzazgach. Grodzie poprzeczne i filary były strzaskane, jak gdyby olbrzymi pocisk rozerwał się we wnętrzu brygu. Po usunięciu skrzyń i przeniesieniu ich po jednej do pirogi koloniści mogli z łatwością przejść z dzioba na rufę. Dotarli wreszcie na tył brygu, w miejsce, na którym ongiś wznosiła się kabina rufowa. Według wskazówek Ayrtona - tam właśnie należało szukać prochowni. Cyrus Smith przypuszczał, że nie wyleciała ona w powietrze i że parę baryłek, które bywają zazwyczaj wewnątrz obite blachą, mogło ocaleć i proch mógł nie zamoknąć. Tak też było. Pośród wielkiej liczby pocisków armatnich znaleziono ze dwadzieścia baryłek obitych wewnątrz blachą miedzianą; wydobyto je z wielką ostrożnością. Pencroff przekonał się na własne oczy, że zniszczenie brygu nie było spowodowane wybuchem prochu, gdyż właśnie najmniej ucierpiała ta część statku, gdzie była prochownia. Znaleziono ze dwadzieścia baryłek. - Możliwe - z uporem powtarzał marynarz - ale co do skał podwodnych, to nie ma ich w kanale. - Cóż więc się stało? - pytał Harbert. - Nie wiem - odpowiedział Pencroff. - Pan Cyrus też nie wie, nikt nic nie wie i nie będzie wiedział. Na tych poszukiwaniach upłynęło niepostrzeżenie parę godzin i wreszcie rozpoczął się przypływ. Trzeba było przerwać pracę. Zresztą nie było obawy, że fala uniesie wrak statku na pełne morze, gdyż ugrzązł już w piasku tak mocno, jakby się zakotwiczył. Z ponownym podjęciem prac należało więc czekać na odpływ. Sam statek był jednak skazany na zagładę, a nawet musieli się śpieszyć z wydobyciem szczątków kadłuba, gdyż niebawem mogły go wchłonąć ruchome piaski zaściełające dno kanału. Była piąta po południu. Koloniści tego dnia ciężko się napracowali, toteż spożyli posiłek z wielkim apetytem. Następnie, pomimo zmęczenia, nie mogli się oprzeć pokusie zajrzenia do skrzyń stanowiących ongiś ładunek „Speedy”. Znalezione w nich gotowe ubrania przyjęto, jak można się łatwo domyślić, z wielką radością. Było tego tyle, że starczyłoby dla całej wielkiej kolonii, bo i wszelkiego rodzaju bielizny, i różnych rozmiarów obuwia było w bród. - Jesteśmy teraz zbyt bogaci! - zawołał Pencroff. - Co będziemy z tym wszystkim robić? Co chwila rozlegały się donośne okrzyki radości marynarza, gdy odkrywał baryłki rumu, worki tytoniu, broń palną i białą, bele bawełny, narzędzia rolnicze, ciesielskie, stolarskie, kowalskie, skrzynie z różnymi gatunkami ziarna, których krótki pobyt w wodzie nie zdołał uszkodzić. Jakże by się to wszystko przydało dwa lata temu! Ale nawet i teraz, pomimo że przemyślni koloniści sami zaopatrzyli się we wszystko, takie skarby nie były do pogardzenia. W magazynach Granitowego Pałacu było miejsca pod dostatkiem, ale tego dnia nie starczyło już czasu i dlatego nie zdołano przenieść tam wszystkiego. Nie należało jednak zapominać o tym, że sześciu pozostałych przy życiu członków załogi „Speedy” wylądowało na wyspie i że byli to prawdopodobnie łotrzykowie pierwszej klasy, których należało się wystrzegać. Wprawdzie most na Rzece Dziękczynienia i małe mostki zostały zwiedzione, jednak rzeka czy też strumyk nie stanowiły dostatecznej przeszkody dla bandytów; nie mając nic do stracenia, mogli oni stać się naprawdę groźni. Koloniści uradzili, że zastanowią się później, jakie kroki należy przedsięwziąć, na razie bowiem trzeba było czuwać przy skrzyniach i pakunkach zgromadzonych w pobliżu Kominów. Wartę trzymali na przemian przez całą noc. Zbiegli bandyci nie podjęli próby napadu. Imć Jup, a także Top, czuwając u podnóża Granitowego Pałacu, nie omieszkałyby dać znać o ich pojawieniu się. Następne trzy dni, 19, 20 i 21 października, zostały użyte na wydobycie wszystkiego - bądź z ładunku, bądź z osprzętowania brygu - co miało jakąkolwiek wartość lub przydatność. W czasie odpływu wypróżniano komory statku, w czasie zaś przypływu przenoszono uratowane przedmioty do magazynu. Zdołano również oderwać z kadłuba duży płat mosiężnego poszycia. Statek grzązł co dzień bardziej, ale zanim piasek pochłonął cięższe przedmioty, które poszły na dno przez dziury w kadłubie, Ayrton i Pencroff, nurkując kilkakrotnie na dno kanału, odnaleźli łańcuchy i kotwice, bryły żeliwne, stanowiące balast, a nawet cztery armaty, które udało się wyciągnąć na ląd przywiązując do nich puste baryłki. Jak widzimy, arsenał kolonii zyskał na tej akcji ratowniczej nie mniej niż spiżarnia i magazyny. Pencroff, jak zwykle entuzjasta w swoich projektach, mówił już nawet o ustawieniu baterii strzegącej kanału i ujścia rzeki. Mając do dyspozycji cztery armaty, zobowiązywał się nie dopuścić żadnej eskadry, „nawet najpotężniejszej”, na wody Wyspy Lincolna. W czasie tych prac, gdy z brygu pozostał już tylko bezużyteczny szkielet, nadeszły burze i dokończyły dzieła zniszczenia. Cyrus Smith zamierzał nawet wysadzić wrak w powietrze i pozbierać jego szczątki przy brzegu, ale silny wiatr z północnego wschodu i bardzo niespokojne morze przyczyniły się do zaoszczędzenia prochu. W nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty fale połamały na drobne części kadłub statku i resztę szczątków wyrzuciły na brzeg. Cyrus Smith przeszukał starannie wszystkie szafy messy, ażeby znaleźć dokumenty statku, niestety, na próżno. Prawdopodobnie piraci zniszczyli wszystko, co dotyczyło kapitana czy armatora brygu, a ponieważ na rufie nie było tabliczki z nazwą portu macierzystego, trudno było się domyślić, z jakiego kraju statek pochodzi Jedynie z kształtu dziobnicy Ayrton i Pencroff wysnuli przypuszczenie, że bryg mógł być konstrukcji angielskiej. Osiem dni po katastrofie, a właściwie po szczęśliwym, aczkolwiek tajemniczym wydarzeniu, któremu kolonia zawdzięczała swoje wybawienie, statku nie było widać już nawet w czasie odpływu. Szczątki uniosła woda, Granitowy Pałac zaś wzbogacił się o cały prawie jego ładunek. Tajemnica osnuwająca tę dziwną katastrofę prawdopodobnie . nigdy nie wyszłaby na światło dzienne, gdyby 30 listopada Nab, kręcąc się po wybrzeżu, nie znalazł szczątków grubego, żelaznego cylindra, które nosiły na sobie ślady eksplozji. Cylinder był powykręcany i rozdarty, jak gdyby pod wpływem działania substancji wybuchowej. Nab przyniósł ten kawałek metalu swojemu panu, zajętemu wówczas z towarzyszami pracą w Kominach. Cyrus Smith uważnie obejrzał cylinder i zwrócił się do Pencroffa ze słowami: - Czy pan, przyjacielu, w dalszym ciągu upiera się, że „Speedy” nie zginął wskutek zderzenia? - Tak, panie Cyrusie. Pan wie tak samo dobrze jak ja, że w kanale nie ma skał podwodnych. - A jeżeli zderzył się z tym oto kawałkiem żelaza? - zapytał inżynier pokazując rozerwany cylinder. - Co?! Z tym ogryzkiem rury? - zawołał Pencroff tonem pełnym niedowierzania. - Przyjaciele - powiedział Cyrus Smith - czy przypominacie sobie, że przed pójściem na dno bryg uniósł się na szczycie prawdziwej trąby wodnej? - Tak, panie Cyrusie - odpowiedział Harbert. - Otóż chcecie wiedzieć, co spowodowało tę trąbę wodną? Właśnie to - inżynier pokazał złamaną rurę. - To? - Zdumienie Pencroffa nie miało granic. - To? - Zdumienie Pencroffa nie miało granic. - Tak. Ten cylinder - to wszystko, co pozostało z miny! - Z miny? - powtórzyli wszyscy chórem. - A któż tam umieścił tę minę? - zapytał Pencroff nie chcąc się jeszcze poddać. - Jedyne, co mogę wam powiedzieć, to tylko tyle, że nie ja - odrzekł Cyrus Smith. - A jednak jakoś znalazła się w kanale i sami mogliście ocenić jej niezwykłą siłę. ROZDZIAŁ PIĄTY Twierdzenie inżyniera. Ciekawe przypuszczenia Pencroffa. Bateria powietrzna. Cztery pociski. Rozmowa o pozostałych przy życiu opryszkach. Wahanie Ayrtona, Wspaniałomyślność Cyrusa Smitha. Pencroff ustępuje. A więc wszystko tłumaczyło się podwodnym wybuchem miny. Cyrus Smith nie mógł się co do tego mylić, gdyż podczas wojny miał możność wypróbować ten straszliwy środek zniszczenia. Właśnie pod wpływem cylindra naładowanego materiałem wybuchowym - nitrogliceryną, pikrynianem czy inną substancją w tym rodzaju - w kanale wytworzyła się trąba wodna i bryg, zdruzgotany od dołu, poszedł natychmiast na dno. „Speedy” nie mógł oprzeć się minie, która przecież niszczy nawet opancerzoną fregatę tak łatwo, jakby to była barka rybacka. Wskutek ciężkiego uszkodzenia kadłuba nie nadawał się on do naprawy. Tak, wszystko dało się wytłumaczyć, wszystko... z wyjątkiem tego, skąd mina znalazła się w kanale. - Przyjaciele - powiedział Cyrus Smith - nie możemy już dłużej podawać w wątpliwość istnienia na tej wyspie jakiejś tajemniczej istoty. Może to jest rozbitek tak jak my. Powtarzam to raz jeszcze dlatego, aby Ayrton wiedział o wszystkich dziwnych wydarzeniach, jakie zaszły w ciągu dwóch lat. Kim jest ten nieznany dobroczyńca, którego interwencja w niezliczonych okolicznościach okazała się dla nas tak zbawienną? Nie umiem sobie wyobrazić, jaki cel ma w tym, aby działać pozostając w ukryciu po tylu oddanym nam usługach. Nie mogę tego zrozumieć. Przysługi wyświadczone przez niego są wielkiej wagi i należą do tych, jakie może oddać tylko człowiek posiadający niezwykłą potęgę. Ayrton ma wobec niego nie mniejsze długi wdzięczności niż my, gdyż jeśli ten nieznajomy wyratował mnie z fal po upadku balonu, to niewątpliwie nie kto inny, lecz właśnie on napisał dokument i podrzucił na naszej drodze butelkę, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć o sytuacji naszego towarzysza! Skrzynię, tak świetnie wyposażoną we wszystko, czego nam brakowało, także on wyrzucił na cyplu. To on zapalił gdzieś na wyżynach ogień, dzięki któremu mogliście dopłynąć do brzegu. Ziarnko ołowiu, znalezione w mięsie pekari, pochodziło z jego strzału, minę, która zniszczyła bryg, także on umieścił w kanale; słowem - wszystkie te nie dające się wytłumaczyć fakty, z których nie umieliśmy sobie zdać sprawy, mamy do zawdzięczenia tej tajemniczej istocie. A zatem kimkolwiek on jest - rozbitkiem czy wygnańcem - bylibyśmy niewdzięcznikami, gdybyśmy się uważali za zwolnionych od wdzięczności wobec niego. Zaciągnęliśmy dług i mam nadzieję, że kiedyś zdołamy go spłacić. - Ma pan rację, drogi Cyrusie - powiedział Gedeon Spilett. - Tak, jest tu gdzieś ukryta na wyspie jakaś wszechmocna istota, której wpływ okazał się nadzwyczaj pożyteczny dla naszej kolonii. Muszę dodać, że ten nieznajomy dysponuje prawie nadprzyrodzonymi środkami, jeżeli oczywiście w wydarzeniach codziennego życia uznamy istnienie sił nadprzyrodzonych. Może ukradkiem podsłuchuje nas przez studnię w Granitowym Pałacu i w ten sposób poznaje nasze projekty? Jeśli bowiem on podrzucił nam tę butelkę, gdy piroga odbywała pierwszy rejs po morzu, jeśli wyrzucił z jeziora Topa i zadał śmiertelny cios krowie morskiej, jeśli wreszcie on, jak wszystko zresztą na to wskazuje, wyratował pana z oceanu i dokonał tego w warunkach, w jakich żaden zwykły człowiek nie zdołałby tego uczynić - to niewątpliwie posiada on moc, która go czyni panem żywiołów. Każdy z obecnych czuł, że uwaga reportera była słuszna. - Tak - zgodził się Cyrus Smith - jeżeli nie wątpimy, że wszystko zawdzięczamy interwencji nieznanego człowieka, to muszę się zgodzić, że posiada on środki, jakimi ludzkość dotychczas nie dysponuje. W tym także tkwi tajemnica, ale gdy odnajdziemy tego człowieka, wówczas on sam uchyli rąbka tajemnicy. Powstaje więc następujące pytanie: czy mamy uszanować incognito tej wielkodusznej istoty, czy też powinniśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby do niej dotrzeć? Jakie jest wasze zdanie? - Moim zdaniem - odezwał się Pencroff - kimkolwiek ten człowiek jest, należy do przyzwoitych ludzi i zasłużył sobie na szacunek. - Zgoda - powiedział Cyrus Smith - ale to nie jest odpowiedź. - Jestem pewien - wtrącił Nab - że możemy szukać tego człowieka dzień i noc, a i tak nie znajdziemy go wcześniej, niż jemu się będzie podobało. - To wcale niegłupia uwaga, Nabie - pochwalił Pencroff. - Jestem tego samego zdania, co Nab - dodał Gedeon Spilett. - Jednak to nie jest powód do zaniechania poszukiwań. Czy znajdziemy tę tajemniczą istotę, czy nie, w każdym razie będziemy mieli poczucie spełnionego obowiązku. - A ty, mój chłopcze, jakiego jesteś zdania? - zwrócił się inżynier do Harberta. - Ach! - zawołał Harbert z płonącymi oczami. - Chciałbym mu podziękować za to, że uratował naprzód pana, a potem nas wszystkich. - Zupełnie słusznie, mój chłopcze - powiedział Pencroff - ja także chciałbym to zrobić i chyba wszyscy! Nie należę do ciekawskich, ale oddałbym jedno oko, żeby stanąć twarzą w twarz z tym jegomościem. Wydaje mi się, że musi on być piękny, wysoki, silny, ze wspaniałą brodą, włosami jak promienie słoneczne i że leży sobie na obłokach z wielką kulą w dłoni! - Ach, Pencroff - zawołał Gedeon Spilett - przecież pan nam tu namalował portret Boga Ojca! - To możliwe, panie Gedeonie, ale właśnie tak go sobie wyobrażam. - A pan? - zapytał inżynier Ayrtona. - Panie Smith - odezwał się Ayrton - niestety, nie mogę nic powiedzieć w tej sprawie. Tak jak pan postanowi, będzie dobrze. Jeśli zechce pan wziąć mnie ze sobą na poszukiwania, jestem gotów iść. - Dziękuję panu bardzo, Ayrton, jednak chciałbym otrzymać bardziej ścisłą odpowiedź na moje pytanie. Jest pan naszym towarzyszem, kilkakrotnie naraził pan dla nas życie i gdy chodzi o powzięcie ważnej decyzji, należy pana zapytać o zdanie tak jak każdego z nas. Proszę mówić. - Moim zdaniem, panie Smith, powinniśmy zrobić wszystko, ażeby odnaleźć naszego dobroczyńcę. Może on jest samotny? Może cierpi? Może ma w życiu coś do naprawienia? Przecież ja też, jak sam pan powiedział, mam wobec niego dług wdzięczności. Przecież to tylko on mógł się udać na wyspę Tabor, odnaleźć mnie w tym rozpaczliwym stanie, w jakim byłem, gdyście mnie poznali, i dać wam znać, że znajduje się tam nieszczęsna istota, która czeka na ratunek!... Przecież dzięki niemu stałem się znów człowiekiem. Nie, nie zapomnę mu tego nigdy. - A więc postanowione - odrzekł Cyrus Smith. - Rozpoczniemy poszukiwania jak najwcześniej. Nie pozostawimy najmniejszego zakątka wyspy bez zbadania. Przepatrzymy wszystkie najtajniejsze zakamarki i niechaj nasz nieznany przyjaciel wybaczy to nam w imię naszych dobrych intencji. Przez kilka dni koloniści intensywnie zajmowali się sianokosami i żniwami. Przed przystąpieniem do zamierzonego przeszukania całej wyspy chcieli zakończyć najpilniejsze prace. W tym czasie należało także zebrać różne warzywa wyhodowane z nasion przywiezionych z wyspy Tabor. Trzeba było wnieść wszystko do Granitowego Pałacu, gdzie na szczęście nie brakowało miejsca, można byłoby bowiem zmagazynować tam wszystkie bogactwa całej wyspy. Plony zebrane przez kolonistów zostały porządnie ułożone w bezpiecznym miejscu, gdzie nie groziło im nic ze strony zwierząt ani ludzi. W tym litym bloku skalnym nie trzeba było obawiać się wilgoci. Kilka naturalnych pieczar, znajdujących się w górnym korytarzu, poszerzono i powiększono bądź za pomocą oskardów, bądź, min, dzięki czemu Granitowy Pałac stał się główną składnicą, w której mieściły się prowianty, amunicja, zapasowe narzędzia i instrumenty, słowem - cały dobytek kolonii. Armaty pochodzące z brygu były to piękne sztuki z kutej stali. Ulegając namowom Pencroffa wciągnięto je za pomocą dźwigarów i wielokrążków na podest Granitowego Pałacu. Między oknami wykuto wgłębienia i niebawem z granitowych ścian wynurzyły się lśniące paszcze dział. Z tej wysokości armaty rzeczywiście trzymały w szachu całą Zatokę Unii. Był to prawdziwy Gibraltar w miniaturze i każdy statek, ukazujący się od strony wysepki, niewątpliwie byłby powitany ogniem tej powietrznej baterii. - Panie Cyrusie - odezwał się pewnego dnia Pencroff - Teraz, gdy ukończyliśmy uzbrojenie wyspy, trzeba przecież wypróbować, jak daleko niosą nasze działa. - Myśli pan, że to jest potrzebne? - Więcej niż potrzebne, to jest konieczne! Jakże inaczej poznać odległość, na jaką możemy wysyłać te nasze śliczne pociski? - No to spróbujmy, Pencroff - zgodził się inżynier. - Sądzę tylko, że do tego doświadczenia trzeba użyć nie zwykłego prochu, gdyż nie chciałbym uszczuplać zapasów, lecz piroksylu, którego zawsze będziemy mieli pod dostatkiem. - Ale czy te armaty wytrzymają wybuch piroksylu? - zapytał reporter, pałający nie mniej niż Pencroff chęcią wypróbowania artylerii. - Myślę, że tak. Zresztą zachowamy należytą ostrożność. Inżynier, jako znawca, ocenił, że armaty są znakomite. Z kutej stali, ładowane od tyłu, mogą wytrzymywać duży nabój i nieść bardzo daleko. Aby zapewnić skuteczność działania, tor pocisku powinien być jak najbardziej stromy, co można uzyskać tylko wtedy, gdy pociskowi nada się wielką szybkość początkową. - Otóż - tłumaczył Cyrus Smith towarzyszom - szybkość początkowa zależy od ilości zużytego prochu. W produkcji dział całe zagadnienie sprowadza się do użycia jak najbardziej wytrzymałego metalu; stal niewątpliwie ma tę właściwość. Przypuszczam więc, że nasze armaty wytrzymają bez ryzyka rozprężanie się gazów piroksylu i że otrzymamy świetne wyniki. - Będziemy mieli jeszcze większą pewność po próbie - mruknął Pencroff. Wszystkie cztery armaty były w doskonałym stanie. Od chwili wydobycia ich z wody marynarz nie szczędząc trudu czyścił je starannie. Wiele godzin poświęcił na wycieranie, oliwienie, polerowanie i czyszczenie mechanizmu zatyczki, zamka, iglicy. Teraz te wszystkie części tak lśniły, jak gdyby działa stały na pokładzie fregaty należącej do marynarki Stanów. Nie szczędząc trudu czyścił je starannie. Tego dnia, a było to 8 listopada, w obecności wszystkich członków kolonii, nie wyłączając imć Jupa i Topa, wypróbowano po kolei wszystkie armaty. Naładowano je piroksylem, uwzględniając oczywiście jego siłę wybuchową, czterokrotnie - jak wiadomo - większą od siły zwykłego prochu; pocisk, który koloniści zamierzali wystrzelić, był cylindryczno-stożkowy. Pencroff, trzymając w ręku lont, gotów był do oddania strzału. Na znak dany przez Cyrusa Smitha rozległ się huk. Pocisk wycelowany w morze przeleciał ponad wysepką i spadł daleko, w odległości, której nie można było dokładnie określić. Z drugiej armaty wycelowano na najdalsze skały Cypla Skrzyni i pocisk, trafiwszy w ostry głaz - znajdujący się mniej więcej o trzy miłe od Granitowego Pałacu - rozbił go na drobne odłamki. Z drugiej armaty celował Harbert, bardzo dumny ze swojego próbnego strzału. Ale jeszcze bardziej niż Harberta rozpierała duma Pencroffa. Taki wspaniały strzał przynosi przecież niemały zaszczyt jego ukochanemu chłopcu! Trzeci pocisk wystrzelono na wydmy tworzące górny brzeg Zatoki Unii; odbił się on od piasku w odległości co najmniej czterech mil i wpadł do morza, wzbijając słup spienionej wody. Przy czwartym strzale Cyrus Smith, by zorientować się w maksymalnej nośności dział, zwiększył trochę ładunek. Wszyscy odsunęli się dość daleko, na wypadek gdyby armatę rozerwało, po czym zapalono długi lont. Rozległa się doniosła detonacja, lecz armata wytrzymała; koloniści dostrzegli, że pocisk zawadził o skały na Przylądku Szczęki, znajdujące się o jakieś pięć mil od Granitowego Pałacu, i zniknął w Zatoce Rekina. - No i cóż, panie Cyrusie! - wołał Pencroff, który przez cały czas wydawał okrzyki mogące rywalizować ze strzałami armatnimi. - Co pan powie o naszej baterii? Teraz wszyscy piraci Pacyfiku mogą usiłować dostać się do Granitowego Pałacu. Żaden z nich nie wyląduje bez naszego zezwolenia. - Proszę mi wierzyć, Pencroff - odparł inżynier - że wolałbym nie robić tego doświadczenia. - Ale, ale - ciągnął dalej marynarz - a co zrobimy z tymi sześcioma łajdakami, którzy łażą po naszej wyspie? Czy pozwolimy im tak spacerować po lasach, polach i łąkach Przecież ta prawdziwe jaguary i wydaje mi się, że możemy bez wahania potraktować ich jak dzikie zwierzęta. Co pan o tym sądzi? - dodał zwracając się do Ayrtona. Ayrton zawahał się z odpowiedzią, inżynierowi zaś zrobiło się przykro, że Pencroff trochę lekkomyślnie zadał to pytanie. - Byłem jednym z takich jaguarów, panie Pencroff, i dlatego nie mam prawa zabierać głosu. Po tych słowach Ayrton oddalił się powoli. - Cóż za przeklęte bydlę ze mnie! - zawołał Pencroff. - Biedny Ayrton, przecież on ma takie samo prawo głosu jak każdy z nas!... - Tak - odezwał się Gedeon Spilett - ale jego powściągliwość przynosi mu zaszczyt i należy uszanować ten jego stosunek do smutnej przeszłości. - Zgoda, panie Spilett - odparł marynarz. - To się już więcej nie powtórzy. Wolałbym się ugryźć w język niż sprawić przykrość Ayrtonowi. Ale powróćmy do sprawy. Wydaje mi się, że ci bandyci nie zasługują na żadną litość i że powinniśmy jak najszybciej pozbyć się ich z wyspy. - Takie jest pana zdanie? - zapytał inżynier. - Takie, nie inne. - I zanim zacznie ich pan bezlitośnie tępić, nie zaczeka pan na jakieś wrogie wystąpienie z ich strony? - Czy nie wystarczy tego, co już zrobili? - zapytał Pencroff nie mogąc pojąć wahań inżyniera. - A może znajdą do nich dostęp inne uczucia - powiedział Cyrus Smith. - Maże odczują skruchę... - Skruchę! Oni! - wzruszył ramionami marynarz. - Pomyśl o Ayrtonie, Pencroff - powiedział Harbert biorąc go za rękę. - Przecież on stał się uczciwym człowiekiem. Pencroff uważnie popatrzył na swoich towarzyszy. Nigdy nie przypuszczał, że jego propozycja spotka się z jakimikolwiek zastrzeżeniami. Jego prymitywna natura nie mogła zrozumieć, że można wchodzić w układy z przebywającymi na wyspie opryszkami, z kamratami Boba Harveya, z mordercami załogi „Speedy”. Dla niego byli oni drapieżnymi zwierzętami, które należało wytępić bez wahania i bez skrupułów. - Masz tobie - powiedział - mam wszystkich przeciwko sobie! Chcecie zabawić się we wspaniałomyślność wobec tych łajdaków? Dobra! Niech tak będzie. Żebyśmy tylko tego nie pożałowali! - Co nam może grozić - zapytał Harbert - skoro zawsze będziemy się mieli na baczności? - Hm - mruknął dotychczas milczący reporter. - Jest ich sześciu, i to dobrze uzbrojanych. Niech każdy z nich zaczai się w jakimś kącie i strzeli do jednego z nas, to niebawem staną się panami kolonii. - Dlaczego więc nie zrobili tego dotychczas? - zapytał Harbert. - Prawdopodobnie nie mają takich zamiarów. Zresztą nas też jest sześciu. - Dobra, dobra - złościł się Pencroff, nie przekonany tym rozumowaniem. - Dajmy tym poczciwcom swobodę zajmowania się, czym chcą, i nie troszczmy się już o nich. - Nie bądź taki złośliwy, Pencroff - wtrącił się Nab. - Gdyby któryś z tych nędzników znalazł się przed tobą, w zasięgu twojej strzelby, na pewno byś nie strzelił do niego... - Strzeliłbym jak do wściekłego psa, Nabie - odparł chłodno Pencroff. - Pencroff - zwrócił się do niego inżynier - wielokrotnie postępował pan zgodnie z moimi radami. Czy nie zechciałby pan tym razem także mi zaufać? - Zrobię tak, jak pan będzie uważał za stosowne - przyrzekł marynarz, bynajmniej nie przekonany. - No to zaczekajmy i nie atakujmy, dopóki nas nie napadną. Taką oto postawę zdecydowano przybrać wobec piratów. Jeżeli bowiem jakakolwiek resztka uczciwości pozostała w duszy tych nędzników, to mogą się w końcu poprawić. Czyż nie leżało w ich interesie zacząć żyć na nowo, w warunkach, jakie zgotował im los? W każdym razie trzeba było czekać, bodaj przez prosty humanitaryzm. Oczywiście koloniści nie będą mogli już tak śmiało jak dotąd przemierzać wyspy. Dotychczas musieli strzec się tylko drapieżnych zwierząt. Teraz zaś groziło im sześciu zbiegłych bandytów, może najgorszych ze wszystkich. Sytuacja była niewątpliwie poważna i ludzie o mniejszej odwadze straciliby całkowicie poczucie bezpieczeństwa. Trudno! Chwilowo koloniści odnieśli zwycięstwo nad Pencroffem; co będzie w przyszłości, to się dopiero okaże. ROZDZIAŁ SZÓSTY Projekt wyprawy. Ayrton w zagrodzie. Wizyta w Porcie Balonu. Uwagi Pencroffa na pokładzie „Bonawentury”. Depesza do zagrody. Ayrton nie odpowiada. Następnego dnia wymarsz. Zerwany drut. Strzał. Sprawą najbardziej absorbującą kolonistów było szczegółowe zbadanie wyspy. Cel tych badań był dwojaki: przede wszystkim odnalezienie tajemniczej osoby, której istnienie stało się już niewątpliwe, następnie stwierdzenie, co się stało z piratami, gdzie obrali sobie schronienie, jaki prowadzili tryb życia i co kolonii mogło zagrażać z ich strony. Cyrus Smith zamierzał wyruszyć w drogę niezwłocznie. Ponieważ wyprawa miał potrwać kilka dni, wszyscy zgodnie uchwalili załadować na wóz różne przedmioty potrzebne do rozbicia obozu oraz do organizowania popasów. Tymczasem jeden z onagrów skaleczył się w nogę i nie można go było zaprzęgać. Chora noga wymagała kilkudniowego odpoczynku, koloniści uznali więc, że można bez uszczerbku dla sprawy odłożyć wyjazd do 20 listopada. Na tej szerokości geograficznej listopad jest odpowiednikiem maja na półkuli północnej. Słońce dochodziło już do Zwrotnika Koziorożca, wobec czego dnie były teraz najdłuższe z całego roku, a więc pora nadawała się na taką wyprawę. Gdyby nawet nie osiągnęła zamierzonego celu, to mogła się okazać płodna w różne odkrycia, dotyczące zwłaszcza bogactw naturalnych, gdyż Cyrus Smith zamierzał zbadać gęste knieje Dalekiego Zachodu, ciągnące się aż do cypla Półwyspu Serpentyny. Dziewięć dni poprzedzających wymarsz koloniści mieli poświęcić wykończeniu prac na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku. Okazało się, że Ayrton musi jeszcze wrócić do zagrody, aby zaopiekować się zwierzętami domowymi. Postanowiono więc, że uda się on tam na dwa dni i dopiero gdy obficie zaopatrzy żłoby w paszę, powróci do Granitowego Pałacu. Cyrus Smith zaproponował, żeby Ayrtonowi ktoś towarzyszył, gdyż na wyspie jest teraz o wiele mniej bezpiecznie niż dawniej. Ayrton odmówił jednak twierdząc, że jest to zbędne, gdyż pracę może wykonać sam, a poza tym nie boi się nikogo. Gdyby w zagrodzie lub najbliższej okolicy zaszedł jakiś wypadek, niezwłocznie zawiadomi granitowy Pałac za pośrednictwem telegrafu. Ayrton wyruszył dziewiątego o świcie, zabierając wóz zaprzężony w jednego onagra, a w dwie godziny później elektryczny sygnał dał znać, że w zagrodzie wszystko jest w porządku. Przez dwa dni Cyrus Smith zajmował się realizowaniem projektu mającego na celu całkowite zabezpieczenie Granitowego Pałacu od wszelkich niespodzianek. Chodziło mianowicie o to, aby zupełnie ukryć znajdujący się w południowym rogu Jeziora Granta wylot dawnego odpływu wody. Wylot ten był zamurowany i do pewnego stopnia zamaskowany trawą i krzewami. Wystarczyło podnieść o dwie lub trzy stopy poziom wody w jeziorze, ażeby zupełnie go zatopić. Aby podnieść poziom wody, trzeba było tylko postawić dwie tamy na upustach, którymi woda z jeziora wpadała do Glicerynowego Potoku i do Rzeki Wodospadu. Wszyscy wzięli udział w tej pracy i obydwie tamy, nie przekraczające siedmiu do ośmiu stóp szerokości i trzech stóp wysokości, zostały szybko zbudowane z mocno scementowanych głazów. Wszyscy wzięli udział w tej pracy. Nikt by się teraz nie domyślił, że w rogu jeziora istniał wylot podziemnego kanału, którym ongiś odpływał nadmiar wód. Maleńka odnoga, służąca do zasilania zbiornika w Granitowym Pałacu i do poruszania windy, została starannie zabezpieczona, tak że nie należało obawiać się braku wody. Po wyciągnięciu windy na górę pewne i wygodne schronienie kolonistów było zabezpieczone od wszelkich niespodzianek i napadów. Uporawszy się szybko z pracą, Pencroff, Gedeon Spilett i Harbert znaleźli jeszcze czas, aby zajrzeć do Portu Balonu. Marynarz chciał się koniecznie przekonać, czy przypadkiem zatoczki, gdzie stał „Bonawentura”, nie odwiedzili zbiegli bandyci. - Jeżeli - mówił - ci dżentelmeni wyszli na brzeg z południowej strony i dalej szli wybrzeżem, to należy się obawiać, że odkryli nasz mały port, a w tym wypadku nie dałbym złamanego grosza za mego „Bonawenturę”. Obawy Pencroffa nie były pozbawione podstaw i dlatego uznano, że wizyta w Porcie Balonu jest bardzo wskazana. Marynarz, Gedeon Spilett i Harbert, dobrze uzbrojeni, wyruszyli 10 listopada po południu. Pencroff, wsadzając ostentacyjnie kule do obydwóch luf swojej dubeltówki, wymownie kręcił głową, co - jak sam mówił - nie wróżyło nic dobrego temu, kto zbliżyłby się do niego za bardzo. Nab odprowadził ich do zakrętu Rzeki Dziękczynienia, a gdy przeszli na drugą stronę, podniósł most. Umówili się, że o swoim powrocie dadzą znać wystrzałem, a wtedy Nab przybiegnie i przywróci połączenie pomiędzy obydwoma brzegami rzeki. Trzej towarzysze poszli w stronę południowego skraju wyspy, drogą prowadzącą prosto do portu. Odległość wynosiła zaledwie trzy i pół mili, ale na przebycie jej zużyli dwie godziny. Przez ten czas dokładnie spenetrowali jedną i drugą krawędź drogi zarówno od strony gęstego lasu, jak i od Bagna Podgorzałek. Nie natrafili jednak na żaden ślad zbiegów, którzy prawdopodobnie, nie orientując się jeszcze w liczbie kolonistów oraz w ich możliwościach obrony, skryli się w mniej dostępnej części wyspy. Gdy dotarli do Portu Balonu, Pencroff z niezmierną radością stwierdził, że „Bonawentura” spokojnie kołysze się na kotwicy w ciasnej zatoczce. Zresztą Port Balonu był tak dokładnie ukryty pomiędzy wysokimi skałami, że nie można go było dojrzeć ani z morza, ani z lądu, chyba że było się nad nim albo w nim samym. - To dobrze - odezwał się Pencroff - że te kanalie jeszcze tu nie trafiły. Wysoka trawa bardziej odpowiada tym gadom, toteż pewnie ich znajdziemy w Lasach Dalekiego Zachodu. - Całe szczęście - dodał Harbert - bo gdyby dostrzegli „Bonawenturę”, zawładnęliby nim, a wówczas nie moglibyśmy wrócić na wyspę Tabor. - Rzeczywiście - przytaknął reporter. - Musimy zawieźć tam dokument zawierający dane o położeniu Wyspy Lincolna. Przecież gdyby szkocki jacht przypłynął po Ayrtona, musi znaleźć wiadomość o nowym miejscu jego pobytu. - No cóż, „Bonawentura” jest przecież na miejscu - powiedział marynarz - i wraz ze swoją załogą czeka na pierwsze hasło wyjazdu. - Gdy tylko skończymy oględziny wyspy, uważam to za najpilniejsze zadanie do wykonania - dodał Gedeon Spilett. - Możliwe zresztą, że ten nieznajomy, jeżeli zdołamy go odnaleźć, wie coś więcej zarówno o Wyspie Lincolna, jak i o wyspie Tabor. Nie zapominajmy, że on jest przecież niewątpliwym autorem tamtego dokumentu i może wie, co sądzić o powrocie jachtu. - Do stu tysięcy diabłów! - zawołał Pencroff. - Kto to może być? Ten człowiek nas zna, a my go nie znamy! Jeżeli to jest zwykły rozbitek, to dlaczego się ukrywa? Przecież jesteśmy przyzwoitymi ludźmi, towarzystwo zaś przyzwoitych ludzi nie sprawia nikomu przykrości! Czy znalazł się tutaj dobrowolnie? Czy może opuścić wyspę, kiedy będzie chciał? Czy jest tu jeszcze, czy też go tu nie ma?... Tak rozmawiając Pencroff, Harbert i reporter weszli na statek i przechadzali się po pokładzie. Nagle marynarz przyjrzawszy się palowi, na który była nawinięta lina kotwicy, zawołał: - A to dopiero! A to heca! - Co się stało? - zapytał reporter. - A to, że ten węzeł nie jest mojej roboty! Mówiąc to Pencroff wskazał na węzeł przymocowujący linę do pala i zabezpieczający ją przed rozwinięciem. - Jak to: nie pańskiej roboty? - zdziwił się Gedeon Spilett. - Nie! Mogę przysiąc! To jest węzeł płaski, ja zaś robię zazwyczaj dwie ósemki* [przyp.: Rodzaj węzła żeglarskiego, który zawsze pozostaje zaciśnięty.]. - No to musiał się pan omylić, Pencroff. - Nie omyliłem się - upierał się marynarz. - Mam to już w palcach, a ręka nie może się omylić. - A zatem czyżby piraci wchodzili na pokład? - zapytał Harbert. - Tego nie wiem, ale wiem na pewno, że podniesiono kotwicę i wrzucono ją ponownie. O, proszę! Mamy inny dowód! Ktoś rozwijał linę kotwiczną i jej osłona* [przyp.: Kawałek materiału pokrywający linę kotwiczną w celu zabezpieczenia jej przed przecieraniem podczas przesuwania przez kluzę.] nie jest już w otworze kluzy. Powtarzam raz jeszcze, że ktoś korzystał z naszego statku. - Ale gdyby bandyci chcieli z niego skorzystać, to z pewnością obrabowaliby go lub uciekli... - Uciekli! A to dokąd?... Na wyspę Tabor? Myślicie, że oni by się odważyli puścić na morze na statku o tak małym tonażu? - Zresztą musielibyśmy założyć, że znają położenie tej wyspy - powiedział reporter. - Tak czy owak - uciął marynarz - niech się nie nazywam Bonawentura Pencroff z Vineyardu, jeżeli nasz „Bonawentura” nie pływał bez nas! Marynarz powiedział to tak stanowczo, że ani Gedeon Spilett, ani Harbert nie mieli odwagi mu zaprzeczyć. Było rzeczą oczywistą, że od chwili kiedy Pencroff wprowadził statek do Portu Balonu, nie stał on przez cały czas na miejscu. Dla marynarza nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że kotwica była podnoszona, a później z powrotem spuszczona na dno. Ale do czego miały służyć te obydwie manipulacje, jeżeli statek nie był użyty do jakiejś dalszej wyprawy? - Jakżeż moglibyśmy nie zauważyć „Bonawentury” na morzu? - zastanawiał się reporter dając wyraz swoim powątpiewaniom. - Ach, panie Spilett - odparł marynarz - wystarczy odbić od brzegu w nocy, a przy pomyślnym wietrze w ciągu dwóch godzin jest się poza zasięgiem wzroku! - Pytam po raz drugi - nie dawał za wygraną reporter - w jakim celu bandyci mieliby korzystać z „Bonawentury” i dlaczego później przyprowadzili go z powrotem do portu? - Cóż, panie Spilett - powiedział marynarz - zaliczmy to do rzeczy zagadkowych i nie myślmy już więcej o tym! Najważniejsze, żeby „Bonawentura” był na miejscu, a przecież mamy go tutaj. Gdyby jednak bandyci wzięli go po raz drugi, wówczas moglibyśmy już go w porcie nie zastać. - No to cóż, Pencroff - odezwał się Harbert - może bezpieczniej przyprowadzić „Bonawenturę” przed Granitowy Pałac? - I tak, i nie - odrzekł Pencroff - a raczej nie. Ujście Rzeki Dziękczynienia nie jest dogodnym miejscem dla statku, no i fala jest tam większa. - Ale gdybyśmy go wyciągnęli na piasek pod same Kominy... - Może i tak - zastanawiał się Pencroff. - W każdym razie, ponieważ mamy udać się na dość długą wyprawę i opuścić Granitowy Pałac, myślę, że podczas naszej nieobecności „Bonawentura” będzie bezpieczniejszy tutaj i że lepiej zrobimy, pozostawiając go w Porcie Balonu. - Jestem tego samego zdania - zgodził się reporter. - Przynajmniej w razie niepogody statek będzie mniej narażony na uszkodzenie niż w ujściu rzeki. - A co będzie, jeżeli zbiegowie zechcą go jeszcze raz zwiedzić? - zapytał Harbert . - Cóż robić, mój chłopcze? - powiedział Pencroff. - Jeżeli przyjdą i nie zastaną go tutaj, na pewno poszukają go w okolicy Granitowego Pałacu, a przecież w czasie naszej nieobecności nic nie stanie im na przeszkodzie w owładnięciu statkiem. Dlatego też zgadzam się z panem Spilettem, że trzeba zostawić „Bonawenturę” w Porcie Balonu. Ale po powrocie, jeżeli nie uda się nam pozbyć tych łajdaków, bezpieczniej będzie przyprowadzić statek pod Granitowy Pałac i trzymać go tam dopóty, dopóki nie minie obawa jakiejś niepożądanej wizyty. - Zgoda. W drogę! - rzucił reporter. Po powrocie do Granitowego Pałacu wszyscy trzej na wyścigi opowiedzieli inżynierowi o tym, co zaszło; Cyrus Smith zaaprobował ich postępowanie zarówno w chwili obecnej, jak i na przyszłość. Przyrzekł nawet marynarzowi, że zbada część kanału pomiędzy wysepką a wybrzeżem, żeby się zorientować, czy nie można będzie za pomocą tamy zbudować sztucznego portu. W ten sposób „Bonawentura” byłby zawsze na oczach kolonistów, a w razie potrzeby - jak gdyby zamknięty na klucz. Tegoż jeszcze wieczora wysłano do Ayrtona depeszę, prosząc go, ażeby sprowadził z zagrody parę kóz, które Nab chciał hodować na łące porastającej płaskowzgórze. Rzecz dziwna, Ayrton nie potwierdził odbioru telegramu, jak to robił zazwyczaj. Dało to wiele do myślenia inżynierowi. Ale przecież mogło się zdarzyć, że Ayrtona właśnie w tej chwili nie było w domu albo znajdował się w drodze do Granitowego Pałacu. Od jego odejścia upłynęło przecież już dwa dni, zgodnie zaś z decyzją miał on powrócić dziesiątego wieczorem, a już najpóźniej jedenastego rano. Koloniści oczekiwali ukazania się Ayrtona na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku; Nab z Harbertem czuwali nawet w pobliżu mostu, aby go opuścić, gdy tylko zobaczą swojego towarzysza. Dochodziła już dziesiąta wieczorem, Ayrton zaś nie dawał znaku życia. Postanowiono więc wysłać jeszcze jedną depeszę, prosząc o natychmiastową odpowiedź. Dzwonek elektryczny w Granitowym Pałacu milczał nadal. Koloniści poważnie się zaniepokoili. Co tam się stało? Czyżby Ayrtona nie było już w zagrodzie, a jeżeli znajdował się tam, to czy nie utracił swobody ruchów? Może trzeba natychmiast w tę ciemną noc biec do zagrody? Powstała na ten temat dyskusja. Jedni chcieli iść zaraz, inni - pozostać. - Może aparat telegraficzny jest uszkodzony i nie funkcjonuje? - wyraził przypuszczenie Harbert. - To możliwe - powiedział reporter. - Zaczekajmy do jutra - rozstrzygnął sprawę Cyrus Smith. - Możliwe, że Ayrton nie odebrał naszej depeszy albo wysłał odpowiedź, a myśmy jej nie otrzymali. Koloniści czekali więc, jak można się domyślić, pełni niepokoju. 11 listopada, gdy tylko zaczęło świtać, Cyrus Smith ponownie włączył prąd do aparatu telegraficznego, ale nie otrzymał odpowiedzi. Druga próba dała taki sam wynik. Wreszcie zawołał: - W drogę! Do zagrody! - Oczywiście z bronią! - dodał Pencroff. Uradzono nie pozostawiać Granitowego Pałacu bez opieki. Czuwanie nad nim zlecono Nabowi. Odprowadziwszy towarzyszy do Glicerynowego Potoku, miał on podnieść most, ukryć się za drzewem i czekać na nich lub na Ayrtona. W wypadku gdyby piraci zjawili się i usiłowali przeprawić przez strumień, Nab powinien powstrzymać ich strzałami, a gdyby to nie poskutkowało - schronić się do Granitowego Pałacu, gdzie po wciągnięciu windy byłby całkowicie bezpieczny. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert i Pencroff mieli udać się bezpośrednio da zagrody, a w wypadku gdyby nie zastali tam Ayrtona - przeszukać okoliczne lasy. O szóstej rano cała czwórka przeszła na drugą stronę Glicerynowego Potoku, Nab zaś ulokował się na lewym brzegu strumienia za niewielką skarpą porośniętą dużymi smokowcami. Po przebyciu Płaskowzgórza Rozległego Widoku koloniści poszli do zagrody krótszą drogą. Broń trzymali w pogotowiu, aby móc strzelać natychmiast, gdy ukaże się wróg. Karabiny oraz strzelby naładowano kulami. Zarośla po obu stronach drogi były tak gęste, że złoczyńcy mogli ukryć się w nich z łatwością: dzięki posiadanej broni byliby wówczas bardzo groźni dla kolonistów. Ci posuwali się szybko i w milczeniu. Top otwierał pochód bądź trzymając się drogi, bądź dając niekiedy nura w głąb lasu; nie szczekał wcale i nie sprawiał wrażenia, że wyczuwa coś niezwykłego. Można było liczyć na to, że wierne zwierzę nie pozwoli się zaskoczyć i szczekaniem da znać o najmniejszym nawet niebezpieczeństwie. Po drodze Cyrus Smith i jego towarzysze sprawdzali równocześnie linię telegraficzną łączącą zagrodę z Granitowym Pałacem. Przeszli już prawie dwie mile i dotychczas nie zauważyli najmniejszego uszkodzenia. Słupy były w dobrym staniej izolatory nienaruszone, drut prawidłowo naciągnięty. Jednakże w pewnej chwili inżynier zauważył, że drut jest nieco słabiej naciągnięty, a gdy doszli do słupa siedemdziesiątego czwartego, Harbert idący na przedzie zatrzymał się z okrzykiem: - Drut jest przerwany! Wszyscy przyśpieszyli kroku, aby dojść do miejsca, gdzie się chłopiec zatrzymał. Tu w poprzek drogi leżał przewrócony słup. Teraz było już rzeczą zrozumiałą, dlaczego depesze z Granitowego Pałacu nie mogły dotrzeć do zagrody i odwrotnie. - Chyba to nie wiatr przewrócił ten słup - zauważył Pencroff. - Chyba to nie wiatr przewrócił ten słup. - Raczej nie - zgodził się z nim Gedeon Spilett. - Ziemia dokoła niego jest rozkopana, a sam słup wyrwany ręką ludzką. - W dodatku drut zerwano siłą - dodał Harbert wskazując obydwa końce drutu. - Czy ślad rozerwania jest świeży? - zapytał Cyrus Smith. - Tak - odpowiedział Harbert - niewątpliwie stało się to niedawno. - Do zagrody! Do zagrody! - zawołał marynarz. Koloniści znajdowali się w połowie drogi pomiędzy Granitowym Pałacem a zagrodą. Mieli do przebycia jeszcze dwie i pół mili. Ruszyli więc szybko naprzód. Istotnie, należało się obawiać, że w zagrodzie zaszły jakieś poważne wydarzenia. Powodem zaniepokojenia nie był brak depeszy od Ayrtona; bardziej niezrozumiały był fakt, że Ayrton, który przyrzekł wrócić poprzedniego dnia wieczorem, dotychczas się nie pokazał. Wreszcie przecież nie bez powodu została przerwana komunikacja pomiędzy zagrodą a Granitowym Pałacem a któż inny mógł być w tym zainteresowany, jeśli nie zbiegli bandyci. Koloniści przyspieszyli kroku, gnani niepokojem. Szczerze przywiązali się do swego towarzysza. Czyżby mieli go znaleźć zabitego ręką tych, którym niegdyś przewodził jako herszt? Niebawem doszli do miejsca, skąd droga biegła równolegle do Czerwonego Potoku, nawadniającego łąki zagrody. Zwolnili kroku, ażeby w chwili kiedy być może walka zacznie się na dobre, nie przybyć bez tchu Nabitą broń trzymali w pogotowiu. Każdy wpatrywał się w skraj lasu Top warczał głucho, w sposób nie wróżący nic dobrego. Wreszcie pomiędzy drzewami ukazała się palisada corralu. Nie dostrzegało się żadnych zniszczeń, brama była zamknięta jak zwykle. Wokół panowała głęboka cisza, nie słychać było ani beczenia muflonów, ani głosu Ayrtona. - Wejdźmy - powiedział Cyrus Smith. Inżynier poszedł pierwszy, towarzysze zaś jego zaczaili się o dwadzieścia kroków za nim, gotowi w każdej chwili do otwarcia ognia. Cyrus Smith odsunął wewnętrzną zasuwę i zamierzał pchnąć wierzeję, gdy nagle Top zaczął szczekać z wściekłością. Nad palisadą rozległ się strzał, odpowiedział mu okrzyk bólu. Rozległ się strzał, odpowiedział mu okrzyk bólu. Harbert ugodzony kulą osunął się na ziemię. ROZDZIAŁ SIÓDMY Reporter i Pencroff w zagrodzie. Przetransportowanie Harberta. Rozpacz marynarza. Narada reportera z inżynierem. Leczenie. Nadzieja wstępuje w kolonistów. Jak uprzedzić Naba? Pewny i wierny posłaniec. Odpowiedź Naba. Słysząc krzyk Harberta Pencroff rzucił broń i skoczył do chłopca, wołając: - Zabili go! Zabili mi dziecko! Zabili! Cyrus Smith i Gedeon Spilett pobiegli w stronę Harberta. Reporter zbadał, czy serce chłopca bije. - Żyje - powiedział - ale trzeba go przenieść. - Do Granitowego Pałacu? To niemożliwe - odparł inżynier. - No to do zagrody - zaproponował Pencroff. - Chwileczkę - powstrzymał go Cyrus Smith. To mówiąc pobiegł na lewo, aby okrążyć ogrodzenie. Stanął tu oko w oko ze zbiegłym bandytą; ten wymierzył do niego i przeszył mu kulą kapelusz. W chwilę później, zanim bandyta zdążył wystrzelić po raz drugi, został ugodzony w samo serce kordelasem, którym Cyrus Smith władał pewniej niż strzelbą. W tym samym czasie Gedeon Spilett i marynarz wdrapali się na ogrodzenie, przeleźli przez sztachety, skoczyli do zagrody, przewrócili podpory przytrzymujące wierzeje od wewnątrz i wpadli do domku; był pusty, niebawem więc biedny Harbert spoczął na łóżku Ayrtona. Po kilku chwilach Cyrus Smith był również przy nim. Na widok leżącego bez życia chłopca marynarz wpadł w nieopisaną rozpacz. Szlochał, płakał, chciał tłuc głową o ścianę. Inżynier i reporter na próżno starali się go uspokoić. Ich samych zresztą dławiła rozpacz, tak że nie mogli wykrztusić słowa. Pomimo to robili wszystko, co było w ich mocy, ażeby wyrwać śmierci konającego w ich oczach chłopca. Gedeon Spilett bywał już w swoim życiu w takich opresjach, że nawet praktyka lekarska nie była mu obca. Miał pobieżne wiadomości z wielu dziedzin i już niezliczoną ilość razy zdarzało mu się pielęgnować rany zadane bronią białą czy też palną. Przy pomocy Cyrusa Smitha wykonał wszystkie zabiegi, jakich wymagał stan Harberta. Reportera przede wszystkim niepokoiło odrętwienie chłopca. Mógł je spowodować bądź krwotok, bądź też wstrząs, jeżeli kula uderzyła o kość ze znaczną siłą. Harbert był trupio blady, a puls jego uderzał tak słabo, jak gdyby miał w ogóle za chwilę ustać. Gedeon Spilett ledwie go wyczuwał, i to z dużymi przerwami. Równocześnie dawał się zauważyć prawie całkowity zanik czucia i świadomości. Harbertowi zatamowano krew chustkami do nosa i obmyto obnażoną pierś zimną wodą. Cyrus Smith i Gedeon Spilett zauważyli wówczas wielką, owalną ranę pomiędzy trzecim i czwartym żebrem. Następnie obrócili biednego chłopca. Wydał on tak słaby jęk, jakby to było jego ostatnie tchnienie. Na plecach Harberta, w miejscu, którędy wyszła kula, ziała druga rana. - Bogu dzięki - powiedział reporter - kula nie utkwiła w ciele i nie będziemy musieli jej wyciągać. - A serce? - zapytał Cyrus Smith. - Serce jest nie uszkodzone, gdyż inaczej Harbert byłby już nieżywy, - Nieżywy! - krzyknął Pencroff nie swoim głosem, gdyż usłyszał tylko ostatnie słowo reportera. - Nie, nie, Pencroff - uspokoił go Cyrus Smith. - Harbert nie umarł. Puls jego bije jeszcze! Słyszeliśmy nawet jego jęk. Niech się pan uspokoi dla dobra tego dziecka. Musimy teraz zachować zimną krew... Niech pan nam w tym pomoże, przyjacielu. Pencroff zamilkł, ale o tym, co przeżywał, świadczyły łzy wielkie jak groch, spływające po jego twarzy. Gedeon Spilett przypomniał sobie wszystkie swoje wiadomości medyczne i starał się postępować z pewną metodą. Po obejrzeniu Harberta nie wątpił już, że kula trafiła w pierś, a wyszła plecami. Ale jakie spustoszenie uczyniła w organizmie? Jakie ważne narządy zostały naruszone? Te pytania wprawiłyby w tej chwili w kłopot nawet zawodowego chirurga, a cóż dopiero dziennikarza. Wiedział tylko jedno: musi zapobiec rozszerzaniu się zakażenia, a potem zwalczyć zapalenie miejscowe i gorączkę spowodowaną raną. Ale jakich użyć środków, w jaki sposób zwalczyć stan zapalny? W każdym razie najpilniejszą sprawą było niezwłoczne opatrzenie obu ran. Gedeon Spilett uznał, że przemywanie rany ciepłą wodą i ściskanie brzegów spowoduje nowy niepożądany upływ krwi. Krwotok i tak był bardzo obfity i wyczerpał Harberta aż nadto. Wobec tego reporter poprzestał na obmyciu rany zimną wodą. Chorego ułożono na lewym boku. - Teraz nie powinien się ruszać. Ta pozycja jest najkorzystniejsza, ażeby z rany na piersiach i na plecach mogła swobodnie odpływać ropa. Chłopcu potrzebny jest absolutny spokój. - Jak to?- Więc nie możemy go przetransportować do Granitowego Pałacu? - Nie, Pencroff - odparł reporter. - Przekleństwo! - zawołał marynarz unosząc ku niebu zaciśniętą pięść. - Pencroff! - powstrzymał go Cyrus Smith. Gedeon Spilett zaczął ponownie badać rannego chłopca z największą uwagą. Harbert był w dalszym ciągu śmiertelnie blady. - Cyrusie - odezwał się wreszcie reporter - nie jestem lekarzem. Znajduję się w wielkiej rozterce... Musi mi pan dopomóc swoją radą, swoim doświadczeniem... - Niech się pan uspokoi, przyjacielu - powiedział inżynier ściskając mu dłoń. - Niech pan rozważy wszystko z zimną krwią, myśląc tylko o jednym: trzeba za wszelką cenę uratować Harberta. Te słowa przywróciły Gedeonowi Spilettowi opanowanie, które na chwilę utracił pod wpływem przytłaczającego poczucia odpowiedzialności. Usiadł przy łóżku chorego. Cyrus Smith stał w pobliżu, Pencroff zaś machinalnie skubał szarpie ze swej podartej koszuli. Gedeon Spilett wyjaśnił Cyrusowi Smithowi, że przede wszystkim należy koniecznie zatamować krwotok, ale nie zamykać ran i nie przyspieszać ich zabliźnienia. Wobec tego, że uszkodzone są narządy wewnętrzne, nie można dopuścić, by ropa gromadziła się w klatce piersiowej. Cyrus Smith zgodził się z nim całkowicie. Postanowili więc opatrzyć obydwie rany, nie usiłując zamknąć ich przez zbliżenie brzegów. Na szczęście nie trzeba było nacinać rany. Ale czy koloniści mieli dość skuteczny lek, ażeby zwalczyć zapalenie, które musiało nastąpić? Tak, mieli taki środek, gdyż przyroda wytworzyła go szczodrze. Mieli mianowicie zimną wodę, to najpotężniejsze lekarstwo, jakiego można użyć przy zapaleniu ran, najskuteczniejszy sposób leczniczy w poważnych przypadkach, szeroko stosowany przez lekarzy. Ponadto zimna woda ma tę zaletę, że zapewnia ranie całkowity spokój i zapobiega częstej zmianie opatrunków; jest to niewątpliwie wielka zaleta, gdyż, jak wykazało doświadczenie, zetknięcie rany z powietrzem w pierwszych dniach bywa zgubne. Gedeon Spilett i Cyrus Smith opierali się w swoich rozumowaniach po prostu na zdrowym rozsądku i... postąpili tak, jak by to uczynił na ich miejscu najlepszy chirurg. Na rany biednego Harberta nałożono kompresy z płótna, stale zwilżane zimną wodą. Marynarz przede wszystkim rozpalił ogień w domku, gdzie nie brakło artykułów pierwszej potrzeby. Cukier klonowy i zioła lecznicze - te same, które chłopak zbierał kiedyś na brzegu Jeziora Granta - pozwoliły na przyrządzenie orzeźwiających naparów i Harbert połykał je nie zdając sobie z tego sprawy. Miał dużą gorączkę i przez całą dobę nie odzyskał przytomności. Życie jego wisiało na włosku, a włosek ten w każdej chwili mógł się zerwać. Nazajutrz, 12 listopada, w Cyrusa Smitha i jego towarzyszy wstąpiła nadzieja, Harbert bowiem odzyskał przytomność. Otworzył oczy, poznał inżyniera, reportera, Pencroffa, wymówił dwa czy trzy słowa. Chłopiec nie wiedział, co się z nim stało. Opowiedziano mu więc wszystko, a Gedeon Spilett błagał go ażeby zachował całkowity spokój; twierdził, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, a rany zabliźnią się w ciągu kilku dni. Zresztą Harbert prawie wcale nie cierpiał, stale zaś zmieniana zimna woda zapobiegała zapaleniu ran. Wydzielanie ropy było normalne, gorączka nie wykazywała tendencji do zwiększania się i można było się spodziewać, że ta okropna rana nie stanie się przyczyną katastrofy. Pencroffowi powoli spadał ciężar z serca. Zachowywał się jak siostra miłosierdzia jak matka przy łóżku swojego dziecka. Harbert otworzył oczy. Wreszcie Harbert zasnął i tym razem sen jego wydawał się zdrowszy. - Niech mi pan powtórzy, że pan nabrał nadziei, panie Spilett - błagał Pencroff. - Niech pan powtórzy, że pan uratuje Harberta! - Tak, uratujemy go - powiedział reporter. - Rana jest poważna i może nawet kula przeszła przez płuco, ale przebicie tego narządu nie jest śmiertelne. - Oby Bóg pana wysłuchał - powtarzał Pencroff. Przez pierwszą dobę spędzoną w zagrodzie koloniści myśleli tylko o uratowaniu Harberta. Nie zastanawiali się wcale nad grożącym niebezpieczeństwem w wypadku powrotu bandytów ani nad środkami ostrożności, jakie należało podjąć na przyszłość. Następnego dnia, gdy Pencroff czuwał przy łóżku chorego, Cyrus Smith z reporterem zaczęli się naradzać nad tym, co należy robić dalej. Przede wszystkim obeszli zagrodę. Nigdzie nie było śladu Ayrtona. Czyżby nieszczęsny został uprowadzony przez swoich dawnych kamratów? Czyżby napadli go znienacka w zagrodzie, on zaś w walce z nimi uległ? To ostatnie przypuszczenie było najbardziej prawdopodobne. W chwili przechodzenia przez płot Gedeon Spilett widział wyraźnie, jak jeden z bandytów uciekał południowym zboczem Góry Franklina i nawet Top rzucił się za nim. Był to niewątpliwie jeden z piratów, których łódź rozbiła się na rafach Rzeki Dziękczynienia. W samej zagrodzie nie widać było żadnych zniszczeń. Wrota były pozamykane, tak że zwierzęta nie mogły rozproszyć się po lesie. Nigdzie ani śladu walki i zniszczenia w domu czy w zagrodzie. Jedynie amunicja Ayrtona zniknęła razem z nim. - Na pewno napadli biedaka znienacka, a ponieważ się bronił, więc go zabili - powiedział Cyrus Smith. - Istotnie, tego należy się obawiać - potwierdził reporter. - Prawdopodobnie bandyci zainstalowali się w corralu, gdzie mieli wszystkiego pod dostatkiem, i dopiero kiedy nas zobaczyli, wzięli nogi za pas. Jestem zupełnie pewny, że w tym momencie Ayrton, żywy czy martwy, nie znajdował się już tutaj. - Trzeba będzie przeszukać las - oświadczył inżynier - i oczyścić wyspę z tych łajdaków.. Przeczucia Pencroffa nie zawiodły go. Miał rację, gdy chciał urządzić na nich polowanie jak na dzikie zwierzęta. Oszczędziłoby to nam wielu nieszczęść! - Tak - potwierdził reporter - ale teraz mamy już prawo wyzbycia się litości. - W każdym razie - powiedział inżynier - jesteśmy zmuszeni odczekać pewien czas i pozostać w zagrodzie, póki będzie można bez ryzyka przetransportować Harberta do Granitowego Pałacu. - A Nab? - zapytał reporter? - Nab jest bezpieczny. - A jeśli zaniepokojony naszą nieobecnością odważy się tu przyjść? - Nie można do tego dopuścić - żywo odparł Cyrus Smith. - Mogliby go zamordować po drodze! - A jednak wydaje mi się prawdopodobne, że będzie usiłował do nas dotrzeć. - Ach, gdybyż to telegraf funkcjonował, można by go uprzedzić! Ale teraz to niemożliwe! Nie możemy także pozostawić tu samego Pencroffa z Harbertem... A więc pójdę do Granitowego Pałacu sam. - Nie, nie, Cyrusie! - zaoponował reporter. - Nie może się pan narażać! Pana odwaga na nic by się nie zdała! Łotry prawdopodobnie pilnują zagrody; zaczaili się w otaczających lasach i gdyby pan wybrał się do domu, mielibyśmy do opłakiwania dwa nieszczęścia zamiast jednego! - Ale co z Nabem? - powtarzał inżynier. - Od dwudziestu czterech godzin nie ma od nas żadnych wiadomości. Będzie chciał tu się przedostać. - A ponieważ będzie znacznie mniej ostrożny niż my - dodał Gedeon Spilett - na pewno go zastrzelą!... - Czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby go ostrzec? Inżynier zastanawiał się nad tym, gdy nagle wzrok jego padł na Topa, który kręcił się tam i z powrotem, jakby chciał powiedzieć: „Cóż to, czy mnie tu nie ma?” - Top! - zawołał Cyrus Smith. Pies przybiegł do pana. - Tak, poślemy Topa - powiedział reporter zrozumiawszy intencję inżyniera. - Top przemknie się tam, gdzie byśmy nie dali rady. Zaniesie do Granitowego Pałacu wiadomość z zagrody i przyniesie nam odpowiedź Naba. - Szybko! - zawołał Cyrus Smith. - Szybko! Gedeon Spilett wydarł kartkę ze swego notatnika i skreślił następujące słowa: Harbert ranny. Jesteśmy w zagrodzie. Miej się na baczności. Nie opuszczaj Granitowego Pałacu. Czy zbiegowie pojawili się w okolicy? Odpowiedz przez Topa. Ten zwięzły list zawierał wszystko, co interesowało Naba, a równocześnie zapytywał o to, co chcieli wiedzieć koloniści. Kartkę złożono i w sposób bardzo widoczny przyczepiono do obroży Topa. - Top, mój piesku - powiedział inżynier głaszcząc zwierzę. - Nab! Top! Nab! Idź! Idź! Po tych słowach Top zerwał się z miejsca. Rozumiał, zgadywał, czego od niego żądano. Drogę z zagrody do Granitowego Pałacu znał dobrze. Mógł ją przebyć w niespełna pół godziny. Należało spodziewać się, że tam, gdzie ani inżynier, ani reporter, nie zdołaliby się bezpiecznie przedostać, Top, przemykając się w trawie i skrajem lasu, dobiegnie nie zauważony. Inżynier poszedł do zagrody i otworzył skrzydło bramy. - Nab! Top! Nab! - powtórzył raz jeszcze, wyciągając ramię w kierunku Granitowego Pałacu. - Nab! Top! Nab! – powtórzył inżynier. Top wybiegł za ogrodzenie i prawie natychmiast zniknął z oczu. - Dobiegnie - powiedział reporter. - Tak i na pewno przybiegnie z powrotem, poczciwe zwierzę! - Która godzina? - zapytał Gedeon Spilett. - Dziesiąta. - Za godzinę może być z powrotem. Będziemy go wyglądali. Inżynier i reporter zamknęli bramę zagrody i weszli do domu. Harbert był pogrążony w głębokim śnie. Pencroff dbał o to, żeby kompresy były stale wilgotne. Gedeon Spilett widząc, że nic nie ma w tej chwili do roboty, zajął się przygotowaniem lekkiego posiłku, równocześnie uważnie obserwując tę część ogrodzenia, która przylegała do zbocza góry i skąd można było się spodziewać napadu. Koloniści pełni niepokoju czekali na powrót Topa. Parę minut przed jedenastą Cyrus Smith z reporterem, uzbrojeni w karabiny stanęli przy bramie, gotowi otworzyć ją przy pierwszym szczeknięciu psa. Nie wątpili ani przez chwilę, że jeżeli Top zdoła szczęśliwie dotrzeć do Granitowego Pałacu, to Nab odeśle go natychmiast z powrotem. Czekali już tak z dziesięć minut, gdy nagle rozległ się huk wystrzału i w chwilę później donośne szczekanie. Inżynier szybko otworzył bramę, a widząc w odległości jakichś stu kroków obłok dymu, strzelił w tym kierunku. Prawie w tej samej chwili Top wpadł do zagrody. Natychmiast zamknięto za nim bramę. Do obroży Topa przyczepiona była kartka, na której niezgrabnym pismem Nab nakreślił następujące słowa: Piratów nie ma w pobliżu Granitowego Pałacu. Nie ruszam się z miejsca. Biedny Harbert! ROZDZIAŁ ÓSMY Piraci w pobliżu zagrody. Tymczasowy pobyt. Dalsze leczenie Harberta. Pencroff zaczyna się cieszyć. Rzut oka w przeszłość. Co gotuje przyszłość? Pogląd Cyrusa Smitha na tę sprawę. A więc piraci, zdecydowani wymordować kolonistów jednego po drugim, wciąż jeszcze krążyli w pobliżu zagrody, śledząc ją uważnie. Należało czym prędzej podjąć poważne środki ostrożności. Na razie ci nędznicy mieli przewagę, albowiem widzieli, sami nie będąc widziani, i mogli zaskoczyć szybkością ataku, sami nie mogąc być zaskoczeni. Cyrus Smith zarządził, by nikt nie wychodził z zagrody; zresztą nagromadzone tu zapasy żywności mogły wystarczyć na dłuższy czas. Domek Ayrtona zaopatrzony był obficie, bandyci zaś, spłoszeni przybyciem kolonistów, nie zdążyli go obrabować. Według opinii Gedeona Spiletta wydarzenia prawdopodobnie potoczyły się w sposób następujący: sześciu zbiegłych bandytów po wylądowaniu na wyspie poszło południowym wybrzeżem, obeszli brzeg Półwyspu Serpentyny, a nie chcąc zapuszczać się w Lasy Dalekiego Zachodu, dotarli do ujścia Rzeki Wodospadu. Dalej poszli prawym brzegiem potoku i w ten sposób doszli do zboczy Góry Franklina, gdzie zaczęli szukać jakiegoś schronienia i oczywiście trafili na nie zamieszkaną wówczas zagrodę. Ulokowali się czekając na odpowiedni moment, aby wprowadzić w czyn swoje niecne zamiary. Przybycie Ayrtona zakoczyło ich, ale zdołali obezwładnić nieszczęsnego, no... i dalszego ciągu można łatwo się domyślić. Teraz dobrze uzbrojeni bandyci, których liczba co prawda zmniejszyła się do pięciu, kręcili się po lesie; toteż zapuszczanie się tam byłoby wystawianiem się na kule, gdyż w lesie koloniści nie mogli ani zaskoczyć opryszków, ani odparować ich napaści. - Musimy czekać! Nic innego nie pozostaje nam do roboty - powtarzał Cyrus Smith. - Gdy Harbert wyzdrowieje, wówczas zorganizujemy wielką obławę i pokonamy tych nędzników. - Będzie to celem naszej wyprawy równocześnie z... - ...poszukiwaniem naszego tajemniczego protektora - dodał Gedeon Spilett kończąc myśl inżyniera. - Ach! Trzeba przyznać, drogi Cyrusie, że tym razem poskąpił nam swojej opieki, i to w chwili, kiedy byłaby najbardziej potrzebna. - Kto wie? - mruknął inżynier. - Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał reporter. - Że nie jesteśmy jeszcze u kresu naszych tarapatów, drogi Gedeonie; może ta opatrznościowa interwencja będzie jeszcze miała okazję się objawić. Ale nie o to chodzi. Najważniejsze jest życie Harberta. Tak, to było istotnie najpoważniejsze zmartwienie kolonistów. Na szczęście upłynęło kilka dni, a w stanie zdrowia biednego chłopca nie nastąpiło pogorszenie. A przecież zyskanie na czasie dużo znaczy w każdej chorobie. Zimna woda, utrzymywana zawsze w odpowiedniej temperaturze, całkowicie zapobiegła wytworzeniu się stanu zapalnego ran. Reporterowi nawet się wydało, że ta woda, trochę siarkowa - co można było wytłumaczyć bliskością wulkanu - miała jakiś bardziej bezpośredni wpływ na zabliźnianie się ran. Ropa wydzielała się mniej obficie, dzięki zaś nieustannej opiece, jaką otaczano Harberta, gorączka zmniejszała się i chłopak powracał do sił. Trzymano go na tak ścisłej diecie, że osłabienie było i musiało być duże. Nie żałowano mu natomiast naparów z ziół, a bezwzględny spokój wywierał zbawienny wpływ. Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff nabrali wielkiej zręczności w opatrywaniu rannego. Na bandaże poświęcono całą znajdującą się w domu bieliznę. Okłady i szarpie, którymi pokryte były rany Harberta, sprzyjały zabliźnianiu się bez wywoływania reakcji zapalnej. Reporter przywiązywał do opatrunków niesłychane znaczenie, dobrze wiedząc, jak ważne jest, by rany nie były bandażowane ani zbyt słabo, ani zbyt mocno, i powtarzał towarzyszom to, co zresztą potwierdza większość lekarzy: - Rzadziej zdarza się widzieć dobrze zrobiony opatrunek niż dobrze zrobioną operację. Po dziesięciu dniach, 22 listopada, Harbert poczuł się znacznie lepiej. Zaczął przyjmować odrobinę więcej pożywienia, lekki rumieniec powrócił mu na policzki, a jego dobre oczy uśmiechały się do opiekunów. Zaczął też więcej mówić, pomimo wysiłków Pencroffa, który, aby nie dopuścić Harberta do słowa, gadał bez przerwy i opowiadał najbardziej nieprawdopodobne historie. Harbert zapytał o Ayrtona; sądził, że jest on w zagrodzie, i dziwił się, że nie widzi go w pobliżu siebie. Marynarz nie chcąc martwić chłopca powiedział, że Ayrton poszedł do Naba, by bronić Granitowego Pałacu. - Ach, ci piraci! - powtarzał. - Ci dżentelmeni utracili już prawo do jakichkolwiek względów. A pan Smith chciał ich wziąć na sentyment! Poślę im trochę sentymentu, ale w postaci dobrej kuli z ołowiu. - Nie pokazali się już więcej? - pytał Harbert. - Nie, moje dziecko, ale znajdziemy ich sami, a kiedy wyzdrowiejesz sprawdzimy, czy te łotry, strzelające zza węgła, odważą się stanąć przeciwko nam twarzą w twarz. - Ale jestem jeszcze bardzo słaby, mój drogi Pencroff. - Jestem jeszcze bardzo słaby, mój drogi Pencroff. - Cóż, siły wrócą po trochu. Co to jest kula przez pierś? To bagatela! Już nie takie rzeczy się przeżywało, a przecież czuję się nie najgorzej. - Jeżeli nie zajdą jakieś komplikacje, wyzdrowienie Harberta można uważać za rzecz pewną - powiedział któregoś dnia Gedeon Spilett. - Ale cóż byśmy zrobili, gdyby stan zdrowia chłopca uległ pogorszeniu? Gdyby na przykład kula utkwiła w ciele, gdyby trzeba było mu amputować nogę albo rękę? Nie mogłem myśleć o takiej ewentualności bez drżenia. - A przecież, gdyby trzeba było działać, na pewno by się pan nie zawahał - stwierdził Cyrus Smith. - Nie, Cyrusie. Ale Bogu niech będą dzięki, że nam oszczędził takiego zmartwienia. Zdawało się więc, że wszystko układa się pomyślnie. Jak w wielu innych okolicznościach, tak i tym razem koloniści uciekali się po prostu do zdrowego rozsądku i posiadanych wiadomości. Już tyle razy oddały im one usługi i dzięki nim osiągali dobre wyniki. Ale czy nie przyjdzie chwila, kiedy cała ich wiedza nie zda się na nic? Byli sami na wyspie. A przecież ludzie żyjąc w gromadzie uzupełniają się, jedni drugim są potrzebni. Cyrus Smith wiedział o tym dobrze i niekiedy zadawał sam sobie pytanie, czy nie zajdzie taka okoliczność, wobec której okażą się bezsilni. Inżynierowi wydawało się, że koloniści, dotychczas tak szczęśliwi, weszli w jakiś fatalny okres. Od przeszło dwóch i pół roku, czyli od chwili gdy uciekli z Richmondu, wszystko, można powiedzieć, szło im jak z płatka. Wyspa dostarczała szczodrze kruszców, roślin i zwierząt. Przyroda więc nie skąpiła im darów, a oni dzięki swojej wiedzy umieli z nich korzystać. Dobrobyt kolonii nie pozostawiał nic do życzenia. Co więcej, w pewnych okolicznościach jakieś niezwykłe siły przychodziły im z pomocą!... Ale to wszystko się skończyło. Krótko mówiąc, Cyrusowi Smithowi zdawało się, że szczęście się od nich odwróciło. Chociaż korsarski statek został zniszczony, jeśli się tak można wyrazić, w cudowny sposób, a piraci zgładzeni, to jednak pięciu pozostałych przy życiu było nieuchwytnych. Nie ulegało wątpliwości, że Ayrton został przez tych łotrów zamordowany; mieli broń palną i od ich kuli padł Harbert, ugodzony niemal śmiertelnie. Czyż nie były to pierwsze dowody tego, że los obrócił się przeciwko kolonistom? Oto co inżynier powtarzał często reporterowi i obu im się wydawało, że ta niezwykła, lecz skuteczna interwencja, która tyle razy oddała im usługi, teraz z jakiegoś powodu zawiodła. Czyżby owa tajemnicza istota, której istnieniu nie mogli zaprzeczyć, kimkolwiek była, opuściła wyspę? A może z kolei ona również uległa czyjejś przemocy? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Nie należy jednak sądzić, że Cyrus Smith i Gedeon Spilett poruszali te sprawy dlatego, że stracili wszelką nadzieję. Dalecy byli od takiej myśli. Patrzyli sytuacji prosto w oczy, analizowali szanse, przygotowywali się na każdą okoliczność, szli na spotkanie przyszłości zdecydowani i z podniesionym czołem, gdyby zaś przeciwności usiłowały zadać im cios, napotkałyby ludzi gotowych do walki. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Brak wiadomości od Naba. Odrzucona propozycja Pencroffa i reportera. Wypady Gedeona Spiletta. Strzęp tkaniny. Wiadomość. Nagły wymarsz. Przybycie na Plaskowzgórze Rozległego Widoku. Rekonwalescencja chorego przebiegała prawidłowo. Należało teraz życzyć sobie jednej jedynej rzeczy - ażeby stan zdrowia Harberta pozwolił na powrót do Granitowego Pałacu. Jakkolwiek domek w zagrodzie był dobrze urządzony i zaopatrzony, to jednak nie mógł rywalizować z komfortowym i zdrowym mieszkaniem z granitu. Poza tym nie stanowił on dostatecznego schronienia. Pomimo bowiem stałego czuwania koloniści w każdej chwili mogli być narażeni na napaść ze strony opryszków. Tam zaś, w Granitowym Pałacu, w niedostępnej skale nie mieli się czego obawiać, gdyż wszystkie zakusy przeciwko nim bezwzględnie musiały spełznąć na niczym. Toteż z niecierpliwością oczekiwali chwili, gdy Harberta można będzie przetransportować bez szkody dla zdrowia. Byli zdecydowani na to, pomimo że przebycie Lasku Złotki nastręczało duże trudności. Nab nie dawał znaku życia, ale to nie wzbudzało w nikim niepokoju. Dzielny Murzyn, ukryty w głębi Granitowego Pałacu, na pewno nie da się zaskoczyć. Topa nie posłano do niego więcej, żeby nie narażać bez potrzeby wiernego pomocnika. Koloniści czekali więc dalej, chociaż pilno im było powrócić do Granitowego Pałacu. Inżynier ubolewał nad tym, że siły ich są rozdzielone i że jest to na rękę piratom. Od czasu zniknięcia Ayrtona kolonistów było czterech przeciwko pięciu, Harberta bowiem nie można było jeszcze brać pod uwagę. Stanowiło to zresztą powód zmartwienia dzielnego chłopca, gdyż rozumiał, ile kłopotów sprawił swoim przyjaciołom. 20 listopada trzej towarzysze korzystając z tego, że śpiący Harbert ich nie słyszy, omawiali kroki, jakie w danej chwili należy podjąć przeciwko opryszkom. - Przyjaciele - powiedział reporter, gdy poruszono sprawę niemożności skomunikowania się z Nabem - popieram wasze zdanie, że wyjść na drogę prowadzącą do zagrody - znaczy narazić się na kule bez możności odpłacenia pięknym za nadobne. Czy nie uważacie więc, że najwłaściwsze byłoby obecnie po prostu urządzenie polowania na tych łotrów? - Ja też o tym myślałem - dodał Pencroff. - Przypuszczam, że nikt z nas nie obawia się kuli, i jeżeli pan Cyrus zgodzi się ze mną, jestem gotów natychmiast ruszyć do lasu. Do diabła! Żaden z nas nie jest mniej wart niż oni. - Ale czy każdy z osobna znaczy tyle, co pięciu? - Przyłączyłbym się do Pencroffa i obydwaj, dobrze uzbrojeni, w towarzystwie Topa... - Drodzy przyjaciele - zwrócił się do nich Cyrus Smith - zastanówmy się na zimno. Gdybyśmy znali miejsce, gdzie się ukryli piraci, i gdyby chodziło tylko o to, by ich stamtąd wykurzyć, rozumiałbym celowość bezpośredniego ataku. Ale czy nie należy się obawiać wręcz odwrotnej sytuacji, to znaczy, że właśnie im przypadnie zaszczyt pierwszego strzału? - Cóż, panie Cyrusie - zawołał Pencroff - nie każda kula trafia pod właściwy adres! - Jednak ta, która dosięgła Harberta, jakoś nie zbłądziła - odparł inżynier. - Zresztą zwracam wam uwagę, że jeżeli obaj opuścicie zagrodę, będę jej musiał bronić sam jeden. Czy możecie ręczyć za to, że bandyci nie zobaczą was, gdy będziecie wychodzić, że nie dadzą wam się zapuścić głębiej w las i wiedząc, że w zagrodzie przebywa tylko chory chłopiec i jeden mężczyzna, nie dokonają napadu w czasie waszej nieobecności? - Ma pan rację, panie Cyrusie - przyznał Pencroff, mimo że rozpierała go niepohamowana wściekłość. - Ma pan rację! Oni zrobią wszystko, ażeby ponownie zawładnąć zagrodą, gdyż wiedzą, że jest dobrze zaopatrzona. A pan sam jeden nie oprze się im na pewno! Ach, gdybyśmy byli w Granitowym Pałacu! - Gdybyśmy byli w Granitowym Pałacu, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Tam nie obawiałbym się pozostawić Harberta z jednym z nas, trzej zaś pozostali przeszukaliby lasy na wyspie. Lecz na razie jesteśmy w zagrodzie i musimy pozostać tu aż do chwili, kiedy będziemy mogli opuścić ją wszyscy razem! Nie można było nie zgodzić się z tym rozumowaniem Cyrusa Smitha i towarzysze jego zdawali sobie z tego sprawę. - Gdyby Ayrton był z nami - ubolewał Gedeon Spilett. - Biedak! Nie na długo powrócił do życia wśród ludzi. - Być może, że żyje - dorzucił Pencroff jakimś dziwnym tonem. - Czyżby miał pan nadzieję, że ci łajdacy oszczędzili go? - zapytał Gedeon Spilett. - Tak, jeśli mieli w tym jakiś interes. - Jak to?! To pan przypuszcza, że Ayrton, odnalazłszy swoich dawnych kamratów, zapomniał o wszystkim, co nam zawdzięcza?... - Kto wie? - mruknął marynarz, który z pewnym wahaniem odważył się wypowiedzieć to smutne przypuszczenie. - Pencroff - odezwał się Cyrus Smith biorąc marynarza pod rękę - ma pan niedobre myśli i zmartwiłby mnie pan bardzo upierając się przy swoich słowach! Daję głowę za wierność Ayrtona! - Ja także! - żywo dorzucił reporter. - Tak, tak, panie Cyrusie... źle mówię. Miałem istotnie niedobrą myśl, zresztą zupełnie bez powodu. Ale co pan chce? Po prostu tracę już głowę! To uwięzienie w zagrodzie przygnębia mnie okropnie! Nigdy nie byłem tak zdenerwowany jak teraz. - Cierpliwości, Pencroff - powiedział inżynier. - Jak pan sądzi, drogi Gedeonie, kiedy będziemy mogli przetransportować Harberta do Granitowego Pałacu? - Trudno powiedzieć, Cyrusie, gdyż najmniejsza nieostrożność mogłaby spowodować zgubne skutki. Ponieważ jednak rekonwalescencja przebiega prawidłowo, to może Harbert za tydzień odzyska siły, a wówczas zobaczymy. - Cały tydzień! A zatem powrót do Granitowego Pałacu mógłby nastąpić dopiero w pierwszych dniach grudnia. Wiosna trwała już od dwóch miesięcy. Pogoda była piękna i zaczynały się dość silne upały. Lasy na wyspie okryły się liśćmi i zbliżała się pora zbiorów. Po powrocie na Płaskowzgórze Rozległego Widoku czekały kolonistów wielkie prace rolne, które przerwać miała jedynie zamierzona przez nich wyprawa. Łatwo można zrozumieć, jak bardzo przymusowa bezczynność w zagrodzie dawała się im we znaki, toteż nie bez sarkania poddawali się tej konieczności. Raz czy dwa reporter odważył się wyjść z zagrody i obszedł palisadę wkoło, trzymając nabity karabin w pogotowiu. Przygotowany był na wszelką ewentualność, a Top szedł przy nodze. Przygotowany był na wszelką ewentualność. Nie spotkał jednak żadnego ze zbrodniarzy i nie natrafił na żaden podejrzany ślad. Gdyby istniało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, pies nie omieszkałby go zasygnalizować. Należało więc przypuszczać, że przynajmniej w tej chwili nie ma się czego obawiać i że piraci grasują w jakiejś innej części wyspy. 27 listopada, podczas drugiej wyprawy, Gedeon Spilett, zapuściwszy się ze ćwierć mili w las na południowym stoku góry, zauważył, że Top stracił swoją dotychczasową obojętną postawę. Biegał tam i z powrotem, myszkował po kępach trawy i zaroślach, jakby węszył coś podejrzanego. Gedeon Spilett pobiegł za psem szczując go, zachęcając głosem, a równocześnie czujnie rozglądając się wokół i kryjąc za drzewami z karabinem gotowym do strzału. Nie wyglądało na to, by Top wyczuł obecność człowieka, gdyż w tym wypadku w szczekaniu jego byłoby słychać głuchą złość. Ponieważ nie warczał wcale, znaczyło to, że nie ma w pobliżu niebezpieczeństwa. Tak upłynęło około pięciu minut; Top węszył i myszkował, reporter ostrożnie szedł za nim, gdy nagle pies dał susa w gęste krzaki i wyciągnął stamtąd kawał jakiejś tkaniny. Był to strzęp ubrania, pobrudzony i poszarpany; Gedeon Spilett przyniósł go zaraz do zagrody. Koloniści poznali filc własnej produkcji, z którego była uszyta marynarka Ayrtona. - Widzi pan, Pencroff - odezwał się Cyrus Smith - że nieszczęsny Ayrton stawiał opór. Bandyci porwali go wbrew jego woli. Czy pan jeszcze wątpi w jego uczciwość? - Nie, panie Cyrusie, już dawno zapomniałem o swoim chwilowym braku zaufania. Wydaje mi się jednak, że z tego faktu trzeba wyciągnąć pewne wnioski. - Jakie mianowicie? - zapytał reporter. - Że Ayrton nie został zabity w zagrodzie. Porwano go żywcem, ponieważ się bronił. Może więc jeszcze żyje? - Istotnie! - powiedział inżynier w zamyśleniu. Był to cień nadziei, którego się natychmiast uczepili. Początkowo sądzili, że Ayrton, napadnięty znienacka w zagrodzie, padł ugodzony kulami tak jak Harbert. Ale jeśli bandyci nie zamordowali go od razu, jeśli uprowadzili go żywcem w jakąś inną część wyspy, to czy nie należałoby mieć nadziei, że Ayrton żyje jeszcze jako więzień? Może nawet któryś z opryszków rozpoznał w nim dawnego kamrata, Ben Joyce’a, herszta zbiegłych zbrodniarzy, a może projektował przeciągnąć Ayrtona na swoją stronę? Gdyby tylko mogli nakłonić go do zdrady, bardzo by się im na pewno przydał. Odtąd odnalezienie Ayrtona nie wydawało się już niemożliwe. Jeżeli Ayrton był w niewoli, to ze swej strony na pewno zrobi wszystko, ażeby wymknąć się z rąk bandytów, a wtedy koloniści zyskaliby potężnego sprzymierzeńca. - W każdym razie - zauważył Gedeon Spilett - gdyby szczęśliwym trafem Ayrtonowi udało się uratować, to na pewno poszedłby wprost do Granitowego Pałacu. Nic bowiem nie wie o tym, że Harbert został ranny, a zatem nie może mu przyjść do głowy, że jesteśmy uwięzieni w zagrodzie. - Chciałbym bardzo, żeby on już był w Granitowym Pałacu - zawołał Pencrofft - a my z nim! Jeżeli nawet bandyci nie mogą zaszkodzić naszemu mieszkaniu, to mogą splądrować płaskowzgórze, plantacje i ptaszarnię. Najbardziej pilno było do Granitowego Pałacu Harbertowi. Zdawał sobie bowiem sprawę, jak konieczna była tam obecność kolonistów, a przecież to on zatrzymywał ich w zagrodzie. Owładnęła nim całkowicie myśl: opuścić zagrodę, i to za wszelką cenę! Wydawało mu się, że zniesie niewygody transportu do Granitowego Pałacu. Zapewniał wszystkich, że siły powrócą mu szybciej, gdy będzie w swoim pokoju z widokiem na morze, pełnym morskiego powietrza. Kilkakrotnie ponaglał Gedeona Spiletta, lecz ten obawiając się, że źle zabliźnione rany Harberta mogą się w drodze otworzyć, nie dawał hasła do powrotu. Tymczasem jednak zaszedł wypadek, który skłonił reportera i jego obu przyjaciół do ustąpienia chłopcu. Było to 29 listopada o godzinie siódmej rano. Koloniści rozmawiali w pokoju Harberta, gdy nagle usłyszeli donośne szczekanie Topa. Cyrus Smith, Pencroff i Gedeon Spilett chwycili za broń, i trzymając ją w pogotowiu, wyskoczyli z domu. Top biegał wzdłuż palisady, skakał i szczekał nie ze złości, lecz z wielkiego uradowania. - Ktoś idzie. - Tak. - I to nie wróg. - Może Nab? - Albo Ayrton? Zaledwie zdołali zamienić tych parę słów, gdy coś przesadziło palisadę i skoczyło na ziemię. Był to Jup. Imć Jup we własnej osobie, a Top witał go jak prawdziwego przyjaciela. - Jup! - zawołał Pencroff. - To Nab przysłał go tutaj - domyślił się reporter. - Jeżeli tak - powiedział inżynier - to ma przy sobie na pewno jakąś kartkę. Pencroff pośpieszył do orangutana. Jeśli Nab chciał się podzielić ze swoim panem jakąś wiadomością, to na pewno nie mógł użyć. do tego celu pewniejszego i szybszego posłańca, umiejącego przemknąć się tam, gdzie ani kolonistom, ani nawet psu by się to nie udało. Cyrus Smith się nie mylił. Na szyi Jupa zawieszony był maleńki woreczek, a w nim znajdowała się kartka skreślona ręką Naba. Można sobie wyobrazić rozpacz kolonistów, gdy przeczytali następującą wiadomość: Piątek, szósta rano. Płaskowzgórze opanowane przez piratów. Nab Popatrzyli na siebie bez słowa i weszli do domu. Co mieli robić? Piraci na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku - oznaczało to nieszczęście, zniszczenie, klęskę. Harbert widząc wchodzących towarzyszy zrozumiał, że sytuacja musiała się pogorszyć, a gdy w dodatku zobaczył Jupa, nie wątpił już, że jakieś nieszczęście zawisło nad Granitowym Pałacem. - Panie Cyrusie - błagał - chcę się stąd wydostać! Na pewno dobrze zniosę drogę. Gedeon Spilett zbliżył się do niego, przyjrzał mu się uważnie i powiedział: - No to ruszamy. Szybko rozstrzygnięto kwestię, czy Harbert ma być przeniesiony na noszach, czy w wozie sprowadzonym do zagrody przez Ayrtona. Nosze zaoszczędziłyby choremu wstrząsów, ale wymagały dwóch osób do obsługi, a więc w razie napadu zabrakłoby dwóch strzelb. Czy używając wozu nie można wykorzystać wszystkich rąk do obrony? Czy nie można umieścić na nim sienników i posuwać się tak ostrożnie, żeby Harbert uniknął wstrząsów? Na pewno można. Przyprowadzono wóz. Pencroff zaprzągł onagra, Cyrus Smith i reporter przenieśli Harberta razem z siennikami i ułożyli go na wozie. Przyprowadzono wóz. Pencroff zaprzągł onagra. Pogoda była piękna. Przez gałęzie drzew przeświecały jaskrawe promienie słońca. - Czy broń jest w pogotowiu? - zapytał Cyrus Smith. Wszystko szło sprawnie. Inżynier i Pencroff z dubeltówkami w garści oraz Gedeon Spilett ze swoim karabinem byli gotowi do drogi. - Jak tam Harbercie? - zapytał inżynier. - Ach, panie Cyrusie, może pan być spokojny, nie umrę w drodze. Gdy to mówił, widać było, że biedne dziecko przywołuje na pomoc całą swoją energię i siłę woli, aby powstrzymać ulatujące zeń siły. Serce inżyniera ścisnęło się boleśnie. Wahał się jeszcze z podaniem hasła do wymarszu. Ale dalszy pobyt w zagrodzie doprowadziłby Harberta do rozpaczy, a rozpacz mogła go zabić. - W drogę! - zawołał inżynier. Otwarto wrota zagrody. Jup i Top wiedząc, kiedy trzeba zachować milczenie, rzuciły się naprzód. Wyprowadzono wóz, zamknięto bramę i kierowany przez Pencroffa onagr ruszył wolnym krokiem. Oczywiście byłoby lepiej wybrać mniej odsłoniętą drogę niż ta, która prowadziła bezpośrednio z zagrody do Granitowego Pałacu, ale wozem trudno byłoby jechać przez las. Nie pozostawało nic innego, jak trzymać się prostej drogi, pomimo że zbiegli bandyci musieli już ją znać. Po obu stronach wozu szli Cyrus Smith i Gedeon Spilett, gotowi odeprzeć każdy atak. Piraci na pewno byli jeszcze na płaskowzgórzu. Nab skreślił i wysłał kartkę zapewne od razu, gdy tylko ich zauważył. Otóż na kartce była podana szósta rano, zwinna zaś małpa, przyzwyczajona do częstych odwiedzin w zagrodzie, zużyła nie więcej niż trzy kwadranse na przebycie pięciu mil. A zatem droga nie powinna była przedstawiać w tej chwili żadnego niebezpieczeństwa i jeżeli miało dojść do strzelaniny, to prawdopodobnie nie wcześniej niż w pobliżu Granitowego Pałacu. Mimo to koloniści na wszystko zwracali baczną uwagę. Top z Jupem, uzbrojonym w swoją maczugę, to biegnąc przodem, to znów skrajem lasu, nie sygnalizowały żadnego niebezpieczeństwa. Wóz kierowany przez Pencroffa posuwał się powoli. Po godzinie z pięciu mil drogi przebyli cztery, i to bez żadnego wypadku. Na drodze, jak zresztą w całej części Lasu Złotki położonej pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a jeziorem, nie było żywego ducha. Nic nie mąciło ciszy. Zarośla wydawały się tak samo bezludne jak wtedy, gdy koloniści wylądowali na wyspie. Zbliżano się do płaskowzgórza. Jeszcze mila i można będzie dojrzeć mostek na Glicerynowym Potoku. Cyrus Smith nie wątpił ani przez chwilę, że będzie on opuszczony, gdyż albo bandyci musieli po nim przejść, albo po przedostaniu się. przez pierścień wód opuścili mostek, żeby zapewnić sobie odwrót. Wreszcie poprzez ostatnie drzewa błysnęło morze. Wóz toczył się dalej, gdyż żaden z jego obrońców nie chciał nawet myśleć o tym, by go tu pozostawić. W pewnym momencie Pencroff zatrzymał onagra i krzyknął straszliwym głosem: - Ach, nędznicy! I wskazał ręką na gęsty dym kłębiący się ponad młynem, stajnią i budynkami ptaszarni. W kłębach dymu uwijał się jakiś człowiek. Był to Nab. Towarzysze jego wydali okrzyk. Posłyszał i rzucił się ku nim. Piraci opuścili płaskowzgórze przed niespełna pół godziną, po dokładnym zniszczeniu wszystkiego. - A co z Harbertem? - zapytał Nab. Gedeon Spilett powrócił do wózka. Harbert leżał nieprzytomny. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Harbert w Granitowym Pałacu. Nab opowiada o tym, co zaszło. Cyrus Smith ogląda płaskowzgórze. Zniszczenie i zgliszcza. Koloniści bezbronni wobec choroby. Kora wierzby. Złośliwa febra. Top znów szczeka. Nikt już się nie przejmował ani bandytami, ani niebezpieczeństwem zagrażającym Granitowemu Pałacowi, ani spustoszeniem płaskowzgórza. Najpoważniejszą sprawą był stan zdrowia Harberta. Czyżby transport, wywołując jakieś obrażenie wewnętrzne, okazał się zgubny w skutkach? Reporter nie umiał na to odpowiedzieć. Wóz doprowadzono do zakrętu rzeki. Tu zrobiono z gałęzi nosze i ułożono na nich, na siennikach, zemdlonego Harberta. W dziesięć minut później Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff byli już u podnóża Granitowego Pałacu, a Nab miał zaprowadzić wóz na płaskowzgórze. Uruchomiono windę i niebawem Harbert spoczywał już na swoim posłaniu. Uruchomiono windę. Dzięki usilnym staraniom doprowadzono go wreszcie do przytomności. Uśmiechnął się słabo, poznając swój pokój, i z trudem zdołał wyszeptać parę słów, tak bardzo był wyczerpany. Gedeon Spilett obawiał się, czy zabliźnione rany nie otworzyły się na nowo. Obejrzał je i stwierdził, że były w porządku. Skąd więc ta niemoc? Dlaczego stan Harberta uległ pogorszeniu? Chłopiec zapadł znów w gorączkowy sen. Reporter z Pencroffem czuwali u jego wezgłowia. Przez ten czas Cyrus Smith opowiedział Nabowi o tym, co zaszło w zagrodzie, Nab zaś opisał wydarzenia, jakie rozegrały się na płaskowzgórzu. Dopiero ubiegłej nocy bandyci pokazali się na skraju lasu, nie opodal Glicerynowego Potoku. Nab, czuwający w pobliżu ptaszarni, bez wahania strzelił do jednego z nich w momencie, gdy ten przygotowywał się do przepłynięcia potoku, ale ponieważ noc była ciemna, nie wie, czy trafił łajdaka. W każdym razie nie odstraszyło to bandy i Nab ledwo zdołał umknąć do Granitowego Pałacu, gdzie był przynajmniej bezpieczny. Ale co miał robić dalej? Jak zapobiec zniszczeniom zagrażającym płaskowzgórzu? W jaki sposób dać znać towarzyszom, o których nie wie, w jakiej sytuacji się znajdują? Wyruszyli przecież 11 listopada, a był już dwudziesty dziewiąty. Upłynęło zatem dziewiętnaście dni od chwili, kiedy Nab otrzymał fatalną wiadomość przyniesioną przez Topa. Ayrton zniknął, Harbert był ciężko ranny, inżynier, reporter i marynarz byli niemal uwięzieni w zagrodzie. Nab sam nie miał się czego obawiać, gdyż piraci nie mogli do niego dotrzeć, ale gnębiła go świadomość, że budynki, plantacje i wszystkie urządzenia znalazły się na ich łasce! Czy nie należało zatem pozostawić decyzji Cyrusowi Smithowi i przynajmniej uprzedzić go o grożącym niebezpieczeństwie? Wówczas Nab wpadł na pomysł wysłania Jupa z kartką. Znał przecież niezwykłą inteligencję orangutana i niejednokrotnie wystawiał ją na różne próby. Jup rozumiał słowo „zagroda”, często przy nim wymawiane; nieraz nawet powoził jeżdżąc tam w towarzystwie Pencroffa. Było jeszcze zupełnie ciemno, więc zwinna małpa na pewno przemknie się niepostrzeżenie, a zresztą gdyby nawet piraci dostrzegli Jupa, to wezmą go niewątpliwie za dzikiego mieszkańca lasów. Nab nie wahał się ani chwili dłużej. Napisał kartkę i zawiesił ją na szyi małpy. Następnie przyprowadził Jupa do drzwi Granitowego Pałacu, skąd spuścił długą, sięgającą do samej ziemi linę, i powtórzył kilkakrotnie: - Jup! Jup! Zagroda! Zagroda! Zwierzę zrozumiało, chwyciło za linę, szybko zsunęło się na wybrzeże i zniknęło w ciemnościach, nie budząc najmniejszych podejrzeń piratów. - Dobrze zrobiłeś, Nabie - powiedział Cyrus Smith - ale może lepiej byś zrobił, gdybyś nas nie zawiadamiał!. Mówiąc to Cyrus Smith miał na myśli Harberta, któremu przewiezienie bardzo zaszkodziło. Nab kończył swą opowieść. Piraci wcale nie pokazali się na wybrzeżu. Może nie znając ilości mieszkańców wyspy przypuszczali, że Granitowego Pałacu broni jakaś większa grupa. Może przypomnieli sobie, jak to w czasie ataku brygu zostali powitani licznymi strzałami, i dlatego nie chcieli narażać się ponownie. Ale Płaskowzgórze Rozległego Widoku było poza zasięgiem obstrzału z Granitowego Pałacu. Toteż tam pofolgowali swoim niszczycielskim instynktom, siejąc spustoszenie i pożogę, wyłącznie dla przyjemności robienia zła; wycofali się stamtąd na jakieś pół godziny przed przybyciem kolonistów, przypuszczając zapewne, że znajdą ich jeszcze w zagrodzie. Nab wybiegł wówczas ze swego mieszkania. Wdrapał się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku i narażając się na kule, usiłował bezskutecznie ugasić pożar trawiący zabudowania ptaszarni; tak walczył z ogniem do chwili, gdy na skraju lasu ukazał się wóz. Oto były najważniejsze wydarzenia. Obecność zbiegłych zbrodniarzy stanowiła dla kolonistów Wyspy Lincolna nieustanną groźbę; dotychczas byli tak szczęśliwi, a teraz gromadziły się nad ich głowami ciężkie chmury. Gedeon Spilett i Pencroff pozostali w Granitowym Pałacu przy Harbercie, Cyrus Smith zaś wyszedł w towarzystwie Naba, aby zorientować się w rozmiarach klęski. Na szczęście warsztaty w Kominach uniknęły zniszczenia, ponieważ piraci nie dotarli do podnóża Granitowego Pałacu, Co prawda szkody w Kominach można by łatwiej naprawić niż spustoszenia na płaskowzgórzu. Udali się w kierunku Rzeki Dziękczynienia, a potem szli prawym jej brzegiem, nie napotykając żadnego śladu opryszków. W gąszczu leśnym, na drugim brzegu, także nie dostrzegli nic podejrzanego. Rozumując logicznie, można było przypuszczać, że albo piraci wiedzieli o powrocie kolonistów do Granitowego Pałacu, gdyż dostrzegli ich na drodze; albo że po spustoszeniu płaskowzgórza, idąc brzegiem Rzeki Dziękczynienia, zagłębili się w Las Złotki i dlatego nie orientowali się w sytuacji. W pierwszym wypadku na pewno udali się do nie bronionej zagrody, gdzie były różne cenne dla nich zasoby, w drugim - wrócili do swego obozowiska, ażeby zaczekać tam na okazję dokonania nowego napadu. Trzeba było zatem ich uprzedzić; jednakże wszelkie projekty wyparcia ich z wyspy były uzależnione od stanu zdrowia Harberta. Istotnie, Cyrus Smith musiał do tego celu mieć wszystkich pod ręką, a przecież nikt w tej chwili nie mógł opuścić Granitowego Pałacu. Inżynier z Nabem dotarli do płaskowzgórza przedstawiającego obraz całkowitej ruiny. Pola były stratowane. Kłosy zboża, czekającego na zżęcie, leżały na ziemi. Inne plantacje ucierpiały nie mniej. Warzywnik był zupełnie spustoszony. Na szczęście w Granitowym Pałacu była rezerwa nasion, pozwalająca na naprawienie szkód. Co zaś do młyna i innych zabudowań, jak ptaszarnia i stajnia onagrów, to ogień strawił je doszczętnie. Kilka wystraszonych zwierząt błąkało się po płaskowzgórzu. Ptactwo, które w czasie pożaru uciekło na jezioro, powracało już na zwykłe miejsce i pluskało się przy brzegu. Tu wszystko da się odrobić. Twarz Cyrusa Smitha, bledsza niż zazwyczaj, zdradzała hamowane z trudem oburzenie. Jednak z ust jego nie padło ani jedno słowo. Rzucił ostatnie spojrzenie na zrujnowane pola, na unoszący się jeszcze nad zgliszczami dym, a potem wrócił do Granitowego Pałacu. Następne dni były chyba najsmutniejsze ze wszystkich, jakie koloniści spędzili na wyspie. Słabość Harberta wzmagała się w sposób widoczny. Groziła mu jakaś poważna choroba, spowodowana prawdopodobnie doznanym głębokim wstrząsem. Gedeon Spilett przewidywał, że może nastąpić takie pogorszenie się stanu zdrowia, którego nie będzie umiał zwalczyć. Harbert znajdował się ciągle prawie w odrętwieniu i od czasu do czasu majaczył. Jedynymi lekami, jakie koloniści mieli do dyspozycji, były różne orzeźwiające napary. Gorączka nie była jeszcze zbyt duża, ale niebawem zaczęła występować w postaci regularnych ataków. Gedeon Spilett rozpoznał chorobę 6 grudnia. Harbertowi zbladły mocno palce, nos i uszy, potem biedny chłopiec dostał lekkich, a następnie mocnych dreszczy. Puls był słaby i nieregularny, skóra sucha; chłopca męczyło wielkie pragnienie. Potem znów zrobiło mu się gorąco. Twarz ożywiła się, skóra zaczerwieniła; puls stał się przyspieszony; następnie wystąpiły silne poty, po których gorączka jak gdyby spadła. Atak trwał mniej więcej pięć godzin. Gedeon Spilett nie opuszczał ani na chwilę Harberta, który miał atak malarii - to było więcej niż pewne. Chorobę trzeba było zwalczyć za wszelką cenę, zanim stan chłopca nie ulegnie pogorszeniu. - Żeby przerwać tę chorobę, potrzebny jest środek przeciwgorączkowy - stwierdził Gedeon Spilett. - Środek przeciwgorączkowy? - powtórzył inżynier. - Przecież nie mamy ani kory chinowej, ani siarczanu chininy. - Tak - odparł Gedeon Spilett - ale na brzegu jeziora rosną wierzby, kora zaś ich może niekiedy zastąpić chininę. - No to spróbujmy nie tracąc ani chwili - odrzekł Cyrus Smith. Podobnie jak kasztan indyjski, liście ostrokrzewu, kokornaka, uważa się słusznie korę wierzby za namiastkę kory chinowej. Chociaż substancja ta nie miała takiej wartości jak kora chinowa, trzeba było jej spróbować i w dodatku stosować ją w stanie naturalnym ze względu na brak możliwości wyciągnięcia z niej alkaloidu, czyli salicyny. Cyrus Smith wyciął z drzewa należącego do gatunku wierzby czarnej parę kawałków kory. Przyniósł je do Granitowego Pałacu i starł na proszek, który jeszcze tego wieczora kazano zażyć Harbertowi. Noc upłynęła bez poważniejszych wydarzeń. Harbert jeszcze majaczył, ale w ciągu nocy gorączka nie powróciła, tak samo zresztą jak i następnego dnia. Cień nadziei wstąpił w Pencroffa. Gedeon Spilett nic nie mówił. Możliwe, że nawroty febry nie występują codziennie, lecz co drugi dzień, a więc gorączka powróci być może dopiero nazajutrz. Toteż czekano tego dnia z największym niepokojem. Zauważono poza tym, że w okresach bezgorączkowych Harbert był zupełnie wycieńczony, miał ciężką głowę i łatwo ulegał zamroczeniom. Wystąpiły też inne objawy, które przeraziły po prostu reportera: nastąpił obrzęk wątroby, a niebawem jeszcze większe majaczenie zaczęło wskazywać na to, że mózg jest także zaatakowany. Ta nowa komplikacja zupełnie przybiła Gedeona Spiletta. Odciągnął inżyniera na bok i szepnął: - To jest złośliwa febra. - Złośliwa febra! - zawołał Cyrus Smith. - Pan się myli, Gedeonie. Złośliwa febra nie przychodzi tak nagle. Trzeba nosić w sobie jej zalążek!... - Niestety, nie mylę się - odparł reporter. - Harbert na pewno nabawił się jej na bagnach. Czyż trzeba więcej? Miał już pierwszy atak. Jeżeli po drugim nie zdołamy zapobiec trzeciemu - chłopiec jest stracony!... - No a kora wierzbowa? - Za słaba - powiedział reporter - a trzeci atak febry, jeśli nie przerwie się go chininą, bywa zawsze śmiertelny! Na szczęście Pencroff nie słyszał tej rozmowy, gdyż z pewnością oszalałby z rozpaczy. Każdy rozumie, jak bardzo denerwowali się inżynier i reporter przez cały dzień i przez całą następną noc. Około południa nastąpił drugi atak, i to niezwykle silny, Harbert czuł, że kona. Wyciągał ręce do Cyrusa Smitha, do Gedeona Spiletta, do Pencroffa. Nie chciał umierać... Była to rozdzierająca serce scena. Pencroffa trzeba było wyprowadzić. Atak trwał pięć godzin. Nie ulegało wątpliwości, że trzeciego Harbert nie przetrzyma. Nastąpiła noc pełna grozy. Harbert majaczył, wygadywał rzeczy raniące serce kolonistom. Bredził, walczył z piratami, wołał Ayrtona. Błagał o pomoc tę tajemniczą istotę, tego opiekuna, który teraz nie dawał znaku życia; jego obraz wciąż się zjawiał w umyśle chorego chłopca. Potem Harbert zapadał w głębokie omdlenie, wyczerpujące go niesłychanie... Gedeon Spilett kilkakrotnie już myślał, że Harbert nie żyje. Nazajutrz, 8 grudnia, chłopiec leżał zupełnie bez sił. Jego wychudłe ręce kurczowo ściskały pościel. Podano mu startą na proszek korę, ale reporter nie oczekiwał pomyślnych rezultatów. - Jeżeli do jutra rana nie damy mu mocniejszego środka przeciwgorączkowego - powiedział - Harbert umrze. Nadeszła noc - może ostatnia w życiu dzielnego, dobrego, inteligentnego i ponad wiek poważnego chłopca, którego wszyscy kochali jak własne dziecko. Jedyny środek, jaki istniał przeciwko tej strasznej złośliwej febrze, jedyny lek zwalczający ją był na wyspie nie do osiągnięcia. W nocy z 8 na 9 grudnia Harbert zaczął jeszcze silniej majaczyć. Wątroba była bardzo obrzmiała, mózg zaatakowany i chłopiec nie poznawał już nikogo. Czy dożyje następnego dnia, czy wytrzyma trzeci atak. Było to mało prawdopodobne. Siły jego były już zupełnie wyczerpane i w przerwie między atakami leżał jak nieżywy. Około trzeciej nad ranem Harbert krzyknął przejmująco. Wydawało się, że ciało jego wykręca jakiś przedśmiertny kurcz. Czuwający przy nim Nab przestraszył się i wpadł do sąsiedniego pokoju, gdzie byli pozostali towarzysze. W tej samej chwili Top dziwnie zaszczekał. Wszyscy rzucili się natychmiast do pokoju Harberta i ledwo zdołali utrzymać konającego chłopca, który chciał wyskoczyć z łóżka. Gedeon Spilett, wziąwszy go za rękę, poczuł, że tętno jest trochę mocniejsze. Była piąta nad ranem. Promienie wschodzącego słońca wśliznęły się do Granitowego Pałacu. Zapowiadał się piękny dzień; miał on być ostatnim w życiu biednego Harberta... Promyk słońca padł na stolik stojący przy łóżku. Nagle Pencroff krzyknął i wskazał ręką jakiś przedmiot na stoliku. Pencroff wskazał ręką jakiś przedmiot na stoliku. Było to podłużne pudełeczko, a na pokrywce widniał napis: Siarczan chininy. ROZDZIAŁ JEDENASTY Przedziwna zagadka. Rekonwalescencja Harberta. Tereny, które należy zbadać. Przygotowania do wymarszu. Pierwszy dzień. Noc. Drugi dzień. Kauri. Para kazuarów. Ślady stóp w lesie. Na Cyplu Płaza. Gedeon Spilett otworzył pudełeczko. Zawierało ono około dwustu ziaren białego proszku; wziął kilka okruchów na język; niezwykła gorycz tej substancji nie mogła go mylić. Był to cenny alkaloid kory chinowej, najlepszy środek przeciwmalaryczny. Nie tracąc ani chwili należało dać Harbertowi proszek do zażycia. W jaki sposób znalazł się on tutaj? Na zastanawianie się będzie czas później. - Kawy! - rzucił krótko Gedeon Spilett. Po paru chwilach Nab przyniósł filiżankę gorącego napoju. Gedeon Spilett wrzucił do niej osiemnaście ziarenek* [przyp.: Ziarenko (Grain). Jeden grain = 10 gramów.] chininy i wszystko to dano do wypicia Harbertowi. Był już czas najwyższy, gdyż lada chwila mógł nastąpić trzeci atak febry. Ale do trzeciego ataku już nie doszło. Nadzieja wstąpiła w serca kolonistów. Tajemnicze moce znów dały o sobie znać, i to w ostatnim momencie, kiedy wszyscy już w nie zwątpili. Po paru godzinach sen Harberta stał się spokojniejszy, koloniści mogli więc porozmawiać o całym wydarzeniu. Interwencja nieznanej istoty była bardziej oczywista niż kiedykolwiek. Ale w jaki sposób ów nieznajomy zdołał przedostać się w nocy do Granitowego Pałacu? Tego nikt nie umiał sobie wytłumaczyć i trzeba przyznać, że sposób postępowania „ducha wyspy” był nie mniej dziwny niż sam duch. Od tego dnia regularnie co trzy godziny choremu dawano do zażycia siarczan chininy. W stanie zdrowia Harberta nastąpiła wyraźna poprawa. Oczywiście nie był on jeszcze zdrowy, a w dodatku w febrze zdarzają się często niebezpieczne nawroty, toteż wszyscy postanowili czuwać nad nim w dalszym ciągu. Mieli już przecież odpowiedni lek, a gdzieś w pobliżu musiał znajdować się ten, który go dostarczył. Nareszcie radosna nadzieja ogarnęła wszystkich. Nadzieja ta nie zawiodła kolonistów. Po dziesięciu dniach Harbert zaczął wyraźnie powracać do zdrowia. Był jeszcze bardzo osłabiony i pozostawał na ścisłej diecie, ale ataki już się nie powtarzały. Posłuszny chłopiec tak chętnie poddawał się wszystkim zaleceniom! Tak bardzo chciał wyzdrowieć! Pencroff czuł się jak człowiek, którego wydobyto z przepaści. Jego wybuchy radości podobne były do szału. Gdy pora trzeciego ataku minęła szczęśliwie, porwał reportera w ramiona z taką siłą, że mało go nie zadusił. Od tej chwili nie zwracał się do niego inaczej niż „doktor” Spilett. Ale trzeba było wykryć także prawdziwego doktora. - Znajdziemy go - powtarzał marynarz. Niewątpliwie, kimkolwiek był ten człowiek, mógł liczyć na potężny uścisk poczciwego Pencroffa. Grudzień dobiegał końca, a wraz z nim i rok 1867, w którym koloniści Wyspy Lincolna doświadczyli tylu ciężkich przejść. Rok 1868 rozpoczął się wspaniałą upalną pogodą. Na szczęście tropikalną temperaturę chłodziły powiewy od morza. Harbert wracał do zdrowia i leżąc na łóżku przysuniętym do okna wdychał ożywcze, przesycone solą morską powietrze, które przywracało mu siły. Zaczynał nabierać apetytu, toteż Nab wciąż przyrządzał mu lekkie i smakowite potrawy. - Przecież nawet umierający skusiłby się na te smakołyki - mawiał Pencroff. Przez cały ten czas piraci ani razu nie ukazali się w pobliżu Granitowego Pałacu. Ayrton nie dawał znaku życia. Jedynie inżynier i Harbert zachowali cień nadziei, że go kiedyś odnajdą, dla pozostałych natomiast nie ulegało wątpliwości, że biedak został zamordowany. Ten stan niepewności nie mógł trwać wiecznie, toteż postanowiono, że skoro tylko Harbert stanie na nogi, natychmiast podejmie się wyprawę; wynik jej był przecież dla kolonistów tak ważny. Ale na to, by zmobilizować wszystkie siły i pokonać opryszków, trzeba było zaczekać jeszcze około miesiąca. Harbert był z każdym dniem zdrowszy. Obrzęk wątroby ustąpił, rany zagoiły się całkowicie. W ciągu stycznia na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku wykonano ważne prace polegające niestety wyłącznie na ratowaniu tego, co można było jeszcze ocalić ze zbiorów zboża i warzyw. Skrzętnie pozbierano nasiona i sadzonki, ażeby zabezpieczyć następne zbiory. Cyrus Smith postanowił wstrzymać się na razie z naprawą budynków ptaszarni, młyna i stajni. Piraci bowiem może znów zechcą nawiedzić płaskowzgórze, nie należy więc dawać tym rabusiom i podpalaczom okazji do ponownego popisania się. O naprawach pomyśli się wtedy dopiero, gdy wyspa będzie wolna od złoczyńców. W drugiej połowie stycznia młody rekonwalescent zaczął po trosze wstawać z łóżka, początkowo na godzinę dziennie, potem na dwie i trzy. Miał zdrowy organizm, toteż sił przybywało mu po prostu w oczach. Skończył już wówczas osiemnaście lat. Był wysoki i wszystko zapowiadało, że wyrośnie z niego mężczyzna o pięknym i szlachetnym wyglądzie. Od tego czasu jego rekonwalescencja, aczkolwiek wymagająca jeszcze pewnych starań i ostrożności, której „doktor” Spilett przestrzegał z całą surowością, regularnie postępowała naprzód. Młody rekonwalescent zaczął po trosze wstawać. Pod koniec miesiąca Harbert odbywał już spacery po płaskowzgórzu i wybrzeżu. Doskonale zrobiły mu kąpiele morskie, których zażywał w towarzystwie Pencroffa i Naba. Cyrus Smith doszedł więc do wniosku, że można już ustalić datę wymarszu. Postanowiono wyruszyć w drogę 15 lutego. Noce, bardzo jasne o tej porze roku, sprzyjały zamierzonym poszukiwaniom. Zaczęto jak najstaranniej przygotowywać się do wyprawy. Koloniści zaprzysięgli sobie, że nie powrócą do Granitowego Pałacu, zanim nie zgładzą opryszków, nie odnajdą Ayrtona, jeżeli oczywiście jeszcze żyje, oraz dopóki nie odszukają osoby, która wywierała tak wielki wpływ na losy kolonii. Koloniści dokładnie znali całe wschodnie wybrzeże Wyspy Lincolna od Przylądka Pazura do Przylądka Szczęki, a więc rozległe Bagno Podgorzałek, okolice Jeziora Granta, Las Złotki, leżący pomiędzy Drogą do Zagrody a Rzeką Dziękczynienia i Czerwonym Potokiem, i wreszcie zbocza Góry Franklina, gdzie znajdowała się zagroda. Zdołali już zbadać, bardzo pobieżnie co prawda, przylegający do Zatoki Waszyngtona duży pas wybrzeża od Przylądka Pazura do Cypla Płaza, zalesiony i bagnisty brzeg zachodni oraz nie kończące się wydmy, dochodzące aż do półotwartej paszczy Zatoki Rekina. Natomiast zupełnie nie znali dotychczas wielkich lasów pokrywających Półwysep Serpentyny ani prawego brzegu Rzeki Dziękczynienia, lewego brzegu Rzeki Wodospadu oraz falistego terenu, na którym wspierały się trzy czwarte podstawy Góry Franklina od zachodu, północy i wschodu, a przecież musiało tam istnieć wiele nieprzystępnych kryjówek. Zatem parę tysięcy akrów powierzchni wyspy dotychczas nie zostało zbadanych. Postanowiono, że aby przepatrzyć cały teren położony na prawym brzegu Rzeki Dziękczynienia, wyprawa przejdzie Lasami Dalekiego Zachodu. Zastanawiano się, czy nie lepiej byłoby skierować się najpierw do zagrody, gdyż istniały obawy, że piraci - bądź w celu rabunku, bądź też szukając dachu nad głową - schronili się tam ponownie. Lecz jedno z dwojga: jeżeli spustoszenie zagrody było już faktem dokonanym, to usiłowania, ażeby temu zapobiec, były spóźnione, jeżeli bandyci natomiast mieli jakiś cel, by się tam usadowić, to zawsze będzie czas, by ich stamtąd wyprzeć. Toteż po dyskusji zaakceptowano pierwszy projekt i koloniści postanowili przejść lasami do Cypla Płaza. Idąc zamierzali wyrąbywać drogę siekierą, zapoczątkowując w ten sposób na długości szesnastu-siedemnastu mil szlak biegnący pomiędzy Granitowym Pałacem a najbardziej wysuniętym punktem półwyspu, Wóz był w doskonałym stanie, wypoczęte onagry mogły znieść długi marsz. Na wóz załadowano zapasy żywności, sprzęt obozowy, przenośną kuchenkę i różne narzędzia, a także broń i amunicję, starannie wybrane w obficie zaopatrzonym arsenale Granitowego Pałacu. Nie wolno było zapominać, że bandyci mogli przebywać w lesie, z gąszczu zaś drzew kula łatwo trafia do celu. Dlatego też grupka kolonistów miała trzymać się razem i nie rozdzielać pod żadnym pozorem. Postanowiono, że w Granitowym Pałacu nie pozostanie nikt. Nawet pies i małpa miały wziąć udział w wyprawie Niedostępne domostwo nie wymagało niczyjej opieki. Wigilię wymarszu, niedzielę 14 lutego, poświęcono na wypoczynek i modlitwę. Dla Harberta, zupełnie już zdrowego, ale jeszcze trochę osłabionego, przygotowano specjalne miejsce na wozie. Nazajutrz z nastaniem świtu, zgodnie z poleceniem Cyrusa Smitha, wykonano ostatnie prace zabezpieczające Granitowy Pałac przed niespodziewanym najściem. Drabiny, po których niegdyś wchodzili do domu i którymi po powrocie mieli się posłużyć, przeniesiono do Kominów i zakopano głęboko w piasku. Bęben windy zdemontowano i z całego urządzenia wyciągowego nie pozostawiono nic. Pracę tę wykonał Pencroff; pozostał najdłużej w Granitowym Pałacu, po czym opuścił się na dół po podwójnej linie. Po ściągnięciu tej liny na ziemię połączenie pomiędzy podestem Granitowego Pałacu a wybrzeżem zostało przerwane. Pencroff opuścił się na dół po podwójnej linie. Pogoda była wspaniała. - Czeka nas gorący dzień - radośnie oznajmił reporter. - Ba, doktorze Spilett - odparł Pencroff - będziemy szli w cieniu drzew i nawet nie zauważymy słońca. - W drogę! - dał hasło inżynier. Wóz czekał na wybrzeżu przed Kominami. Reporter kazał Harbertowi jechać przynajmniej przez pierwsze godziny podróży i chłopiec musiał usłuchać zaleceń swego lekarza. Nab prowadził onagry. Cyrus Smith, reporter i marynarz poszli przodem. Top biegał dookoła pełen radości. Harbert zaofiarował Jupowi miejsce przy sobie i małpa przyjęła je bez ceregieli. Wóz skręcił najpierw w stronę ujścia rzeki, później zaś, ujechawszy jakąś milę lewym brzegiem, przeprawił się przez most, skąd zaczynała się droga do Portu Balonu; tutaj koloniści pozostawili drogę po prawej stronie i zagłębili się w zielone sklepienia Lasów Dalekiego Zachodu. Przez pierwsze dwie mile rzadko rosnące drzewa pozwalały na swobodny przejazd wozu. Od czasu do czasu tylko trzeba było wyrąbać jakąś lianę czy krzewy, ale właściwie żadna poważniejsza przeszkoda nie stanęła na ich drodze. Pod gęstym listowiem drzew panował chłodny cień. Jak okiem, sięgnąć, widać było cedry himalajskie, sosny-duglasy, kazuaryny, banksje, gumowce, smokowce i inne znane już drzewa. Świat ptaków zamieszkujących wyspę był tutaj w komplecie: kuraki, złotki, bażanty, chełmiaki, cała gadatliwa rodzina kakadu. Widok ten przywiódł kolonistom na myśl ich pierwsze wyprawy po przybyciu na wyspę. - Muszę stwierdzić - odezwał się Cyrus Smith - że wszystkie te zwierzęta, zarówno czworonożne, jak i ptactwo, są bardziej płochliwe niż ongiś. Tymi lasami musieli niedawno przechodzić piraci i na pewno trafimy na ich ślad. Istotnie, w wielu miejscach widniały mniej lub bardziej świeże ślady, świadczące o przejściu grupy ludzi: tu nacięcia na drzewach, zrobione być może w celu znakowania drogi, tam popiół z wygasłego ogniska, to znów odciski stóp na gliniastej glebie. Ale nic nie wskazywało na ślad jakiegoś stałego obozowiska. Inżynier zalecił swoim towarzyszom, aby powstrzymali się od polowania. Strzały z broni palnej mogłyby zwrócić uwagę włóczących się po lasach piratów. Zresztą myśliwi na pewno nie oparliby się pokusie odejścia w bok od wozu, a przecież chodzenie w pojedynkę było surowo zabronione. Po południu, gdy oddalono się mniej więcej o sześć mil od Granitowego Pałacu, droga stała się bardzo uciążliwa. Ażeby przejechać przez gąszcz leśny, trzeba było ścinać drzewa i przedzierać się przez zarośla. Przed zagłębieniem się w gęstwiny Cyrus Smith za każdym razem wysyłał naprzód Topa i Jupa; zwierzęta sumiennie wypełniały swoją powinność, a gdy powracały nie objawiając zaniepokojenia, można było mieć absolutną pewność, że nic nie zagraża kolonistom ani ze strony opryszków, ani ze strony czworonożnych drapieżników - te dwa gatunki żywych istot bowiem dzikie instynkty sprowadziły do tego samego poziomu. Pierwszego wieczora koloniści rozbili obóz w odległości mniej więcej dziewięciu mil od Granitowego Pałacu, na brzegu małego dopływu Rzeki Dziękczynienia, o którym dotychczas nic nie wiedzieli; wchodził on w system hydrograficzny wyspy, nadający niezwykłą żyzność glebie. Po spożyciu z wielkim apetytem sutej wieczerzy koloniści pomyśleli o zabezpieczeniu się przed napadem w nocy. Gdyby mieli do czynienia z jakimiś dzikimi zwierzętami w rodzaju jaguarów, po prostu rozpaliliby wokół obozu ogniska to stanowiłoby dostateczną obronę, ale piratów ogień by nie odstraszył, lecz odwrotnie - przyciągnął, toteż lepiej było zaszyć się w jak największe ciemności. Ustalono więc, że koloniści będą czuwali po dwóch, zmieniając się co dwie godziny. Ponieważ mimo gorącego sprzeciwu Harberta zwolniono go od tego obowiązku, Pencroff z reporterem oraz inżynier z Nabem kolejno obejmowali wartę w pobliżu obozu. Zresztą noc trwała zaledwie kilka godzin. Ciszę zakłócały tylko ochrypłe wycia jaguarów i chichot małp, szczególnie drażniący Jupa. Noc minęła bez żadnego wypadku i nazajutrz, 16 lutego, rozpoczęto nie tyle trudny, ile powolny marsz przez knieje. Noc minęła bez żadnego wypadku. Tego dnia koloniści zdołali ujść zaledwie sześć mil, gdyż co chwila trzeba było siekierą wycinać drogę. Jako prawdziwi „osadnicy” koloniści oszczędzali wielkie i piękne okazy, których ścinanie byłoby zresztą połączone z olbrzymim wysiłkiem, i poświęcali raczej małe drzewa. Skutkiem tego droga nie biegła po linii prostej, lecz wydłużały ją niezliczone zakręty. W ciągu dnia Harbert odkrył nowe gatunki drzew, których nie zauważył dotychczas na wyspie: paprocie drzewiaste ze zwisającymi liśćmi, podobnymi do przelewającej się z kielicha wody, drzewa świętojańskie, z których onagry z przyjemnością oskubywały długie strączki o słodkim, bardzo smacznym miąższu. Tu i ówdzie rosły kępami wspaniałe kauri; ich walcowate pnie, uwieńczone stożkiem zieleni, wznosiły się na wysokość dwustu stóp. Były to królewskie drzewa Nowej Zelandii, tak samo słynne jak cedry Libanu. Fauna nie zaprezentowała niczego nowego ponad to, co myśliwi zdołali już poznać uprzednio. Zobaczyli jedynie z daleka, nie mogąc się do nich zbliżyć, parę wielkich ptaków spotykanych przede wszystkim w Australii. Była to odmiana kazuarów, wysokości pięciu stóp, o brunatnym upierzeniu, zwanych także emeusami, należących do rzędu szczudłowatych. Top rzucił się za nimi z całą szybkością swoich czterech łap, ale kazuary uciekły mu bez trudu, gdyż biegają niezwykle prędko. W lesie znaleziono jeszcze parę śladów pozostawionych przez piratów. Przy niedawno wygaszonym ognisku koloniści dostrzegli odciski stóp i zaczęli je uważnie badać. Mierząc szerokość i długość każdego odcisku stopy, z łatwością ustalili, że przeszło tędy pięciu ludzi. Niewątpliwie pięciu opryszków zatrzymało się tu na popas, ale - i to było właśnie przedmiotem skrupulatnych badań - nie zdołano wykryć szóstego śladu, odcisku stopy Ayrtona. - Ayrtona nie ma z nimi! - zawołał Harbert. - Nie - odrzekł Pencroff. - A jeżeli go tutaj nie było, to znaczy, że ci nędznicy już go zabili! Ale czy ci zbóje nie mają jakiegoś legowiska, gdzie można by osaczyć ich jak tygrysa? - Chyba nie - odpowiedział reporter - raczej błąkają się na los szczęścia i tak pewnie mają zamiar postępować, dopóki nie staną się panami wyspy. - Panami wyspy?! - wykrzyknął marynarz. – Panami wyspy! - powtórzył zdławionym głosem, jak gdyby żelazna dłoń chwyciła go za gardło. Potem dodał spokojniejszym tonem: - Czy pan wie, panie Cyrusie, jaką to kulą nabiłem moją strzelbę? - Nie, Pencroff, nie wiem. - Tą, która przeszyła pierś Harberta. I przysięgam panu, że nie chybi ona celu. Jednakże nawet taki słuszny odwet nie mógł przywrócić Ayrtonowi życia, a ślady stóp niestety nie budziły już nadziei zobaczenia go kiedykolwiek. Tego wieczora rozbito obóz o czternaście mil od Granitowego Pałacu. Według obliczeń Cyrusa Smitha wyprawa powinna się była znajdować nie dalej niż o pięć mil od Cypla Płaza. Rzeczywiście, następnego dnia koloniści idąc lasem dotarli na sam skraj półwyspu. Jednakże nie odszukali ani miejsca, gdzie mogli się zaszyć piraci, ani też kryjówki tajemniczego nieznajomego. ROZDZIAŁ DWUNASTY Zbadanie Półwyspu Serpentyny. Obóz przy ujściu Rzeki Wodospadu. O sześćset kroków od zagrody. Rekonesans przeprowadzony przez Gedeona Spiletta i Pencroffa. Ich powrót. Wszyscy naprzód! Otwarte wrota. Oświetlone okno w blasku księżyca. Następny dzień, 18 lutego, poświęcono na zbadanie zalesionej części wyspy, ciągnącej się wybrzeżem od Cypla Płaza aż do Rzeki Wodospadu. Koloniści dokładnie spenetrowali las pokrywający cały Półwysep Serpentyny pasem o szerokości od trzech do czterech mil. Wysokość drzew oraz ich potężne konary świadczyły o znakomitej jakości gleby, jeszcze żyźniejszej tutaj niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Był to jak gdyby zakątek dziewiczych lasów Ameryki czy Afryki Środkowej, przeniesiony w strefę umiarkowaną. Nasuwało to przypuszczenie, że ta wspaniała roślinność znalazła w glebie - wilgotnej po wierzchu, w głębszych zaś warstwach ogrzanej żarem wulkanu - warunki nie spotykane w klimacie umiarkowanym. Do najczęstszych drzew należały opisane już kauri i eukaliptusy, osiągające wprost gigantyczne rozmiary. Jednakże celem wyprawy kolonistów nie było podziwianie wspaniałych okazów świata roślinnego. Wiedzieli oni dobrze, że pod tym względem Wyspa Lincolna zasługiwałaby na zajęcie pierwszego miejsca w grupie Wysp Kanaryjskich, nazywanych pierwotnie Wyspami Szczęścia. Niestety, teraz wyspa nie należała już niepodzielnie do nich. Wtargnęli tu i zawładnęli wyspą zbrodniarze, których trzeba było wytępić do ostatniego. Na zachodnim wybrzeżu, pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nie znaleziono już żadnych dalszych śladów. Nie było tam ani odcisków stóp, ani nacięć na drzewacń, ani wystygłego popiołu, ani opuszczonych obozowisk. - Nie dziwi mnie to wcale - powiedział Cyrus Smith do swoich towarzyszy. - Piraci wylądowali w pobliżu Cypla Skrzyni i natychmiast zaszyli się w Lasy Dalekiego Zachodu przez Bagno Podgorzałek. Poszli zatem mniej więcej tą samą drogą, co my po opuszczeniu Granitowego Pałacu. W ten sposób można wytłumaczyć ślady wykryte przez nas w lesie. Jednakże doszedłszy do wybrzeża bandyci zrozumieli, że nie znajdą tu dogodnego schronienia, zawrócili więc na północ i wtedy właśnie odkryli zagrodę... - Do której, być może, powrócili... - dodał Pencroff. - Nie sądzę - odparł inżynier - gdyż powinni przypuszczać, że nasze poszukiwania pójdą właśnie w tym kierunku. Zagroda stanowi dla nich jedynie bazę zaopatrzenia, lecz nie schronisko na dłuższą metę. - Zgadzam się z tym całkowicie - dorzucił reporter. - Moim zdaniem, piraci znaleźli sobie kryjówkę gdzieś na zboczach Góry Franklina. - No to chodźmy, panie Cyrusie, wprost do zagrody! - zawołał Pencroff. - Trzeba nareszcie z nimi skończyć, dotychczas marnowaliśmy tylko czas! - Nie, przyjacielu - zaoponował inżynier - pan zapomina, że musimy stwierdzić, czy w Lasach Dalekiego Zachodu nie kryje się jakieś domostwo. Przecież nasza wyprawa ma podwójny cel, Pencroff. Z jednej strony - musimy ukarać zbrodnię, ale z drugiej przecież - mamy do spłacenia dług wdzięczności. - Świetnie powiedziane, panie Cyrusie - odparł marynarz. - Jestem jednak zdania że tego dżentelmena znajdziemy tylko wówczas, gdy on sam tego zapragnie. W gruncie rzeczy Pencroff wyraził opinię ogółu. Kryjówka nieznajomego była prawdopodobnie nie mniej tajemnicza niż on sam. Tego wieczora wóz zatrzymał się przy ujściu Rzeki Wodospadu. Nocleg zorganizowano jak zwykle, nie zapominając o niezbędnych środkach ostrożności. Harbert, który był znów silny i zdrowy jak przed chorobą, rozkoszował się pobytem pod gołym niebem, wciągając pełną piersią powiew znad oceanu i ożywcze powietrze lasów. Nie zajmował już w drodze miejsca w wozie, lecz szedł na czele karawany. Nazajutrz, 19 lutego, koloniści opuścili wybrzeże i posuwali się lewym brzegiem w górę rzeki. Droga była częściowo utorowana w czasie poprzednich wypraw z zagrody na zachodnie wybrzeże. Znajdowali się teraz w odległości sześciu mil od Góry Franklina. Projekt inżyniera był następujący: dokładnie obejrzeć całą dolinę wraz z wąwozem, przez który płynęła rzeka, i zachowując wszelkie środki ostrożności dojść pod samą zagrodę; jeżeli bandyci tam byli - zająć ją siłą; jeżeli zaś nie - umocnić się w niej i stworzyć bazę do wypadów, których celem będzie przeszukanie zbocza góry. Plan został jednogłośnie zaakceptowany, wszystkim bowiem było pilno wejść znowu w posiadanie całej wyspy. Posuwano się wąską doliną, rozdzielającą dwa najpotężniejsze zbocza Góry Franklina. Obficie rosnące nad brzegiem rzeki drzewa stawały się coraz rzadsze w miarę wspinania się na wulkan. Teren był nierówny, urwisty, łatwo było wpaść w zasadzkę, toteż koloniści posuwali się z niezwykłą ostrożnością. Na przedzie biegł Top z Jupem myszkując z prawej i lewej strony w gęstych zaroślach; małpa i pies prześcigały się nawzajem w sprycie i zręczności. Jak dotąd nic nie wskazywało na niedawny pobyt piratów nad brzegami rzeki i nic nie świadczyło o ich bliskości. Około piątej po południu wóz zatrzymał się mniej więcej o sześćset kroków od palisady zagrody. Okrywała go półkolista zasłona z wielkich drzew. Należało zrobić rekonesans w zagrodzie, żeby zorientować się, czy jest zajęta. Iść tam otwarcie w pełnym świetle dnia, nie wiedząc, czy piraci nie zaczaili się za palisadą, było równoznaczne z wystawieniem się na kule, tak jak to się przytrafiło Harbertowi. Lepiej zaczekać do zmierzchu. Gedeon Spilett chciał jednak nie zwlekając zorientować się, co się dzieje w zagrodzie, Pencroff zaś - także u kresu cierpliwości - zgłosił gotowość towarzyszenia mu. - Nie, przyjaciele - inżynier był nieubłagany. - Zaczekajcie do zmroku. Nie pozwolę, aby ktokolwiek z was narażał się na kule w biały dzień. - Ależ panie Cyrusie - próbował oponować marynarz nie mając wielkiej ochoty do wykonania polecenia. - Bardzo pana proszę - upierał się inżynier. - Niech już tak będzie - zgodził się Pencroff i dał upust złości obrzucając bandytów najbardziej soczystymi przezwiskami z marynarskiego repertuaru. Wszyscy pozostali w pobliżu wozu, uważnie wpatrując się w otaczający las. Tak upłynęły trzy godziny. Wiatr ustał i pod kopułą wielkich drzew zapanowała zupełna cisza. Na pewno usłyszano by nawet cichy trzask gałązki, odgłos kroków na suchych liściach czy szelest ciała czołgającego się w trawie. Top, leżąc na ziemi z łbem opartym na wyciągniętych łapach, nie zdradzał najmniejszego niepokoju. O ósmej ciemności były już dość gęste i stwarzały dobre warunki do zwiadów. Gedeon Spilett oznajmił, że gotów jest ruszyć w drogę w towarzystwie Pencroffa. Cyrus Smith wyraził zgodę. Zwierzęta miały pozostać z inżynierem, Harbertem i Nabem, gdyż chodziło o to, aby szczekanie psa czy pisk małpy nie zbudziły przedwcześnie czujności piratów. - Nie zapędzajcie się zbyt pochopnie - zalecił Cyrus Smith marynarzowi i reporterowi. - Waszym zadaniem nie jest zdobycie zagrody, ale jedynie rozpoznanie, czy jest ona zajęta. - Tak jest. Pencroff wraz z reporterem wyruszyli w drogę. Pod drzewami dzięki gęstemu listowiu panowały już takie ciemności, że w promieniu trzydziestu-czterdziestu stóp nie było nic widać. Reporter i Pencroff zatrzymywali się przy każdym podejrzanym szmerze i posuwali się naprzód z niesłychaną ostrożnością. Szli w pewnej odległości jeden od drugiego, by nie stanowić zbyt dogodnego celu dla kul. Mówiąc szczerze, spodziewali się w każdej chwili usłyszeć huk wystrzału. W pięć minut po oddaleniu się od wozu doszli do skraju lasu i do polanki, za którą rozpoczynała się palisada. Zatrzymali się. Na łące ogołoconej z drzew błąkały się jeszcze ostatnie odblaski dnia. W odległości trzydziestu kroków wznosiła się brama zagrody; robiła wrażenie zamkniętej. Te trzydzieści kroków, które trzeba było przebyć od skraju lasu do palisady, stanowiły strefę zagrożenia, używając terminologii z dziedziny balistyki. Rzeczywiście jedna lub parę kul, wypuszczonych ze szczytu palisady, powaliłyby na ziemię każdego, kto by zaryzykował postawienie nogi na tym pasie. Gedeon Spilett i marynarz nie należeli do ludzi cofających się w obliczu niebezpieczeństwa; widzieli jednak, że najmniejsza nierozwaga z ich strony, której sami padną ofiarą, odbije się również na ich towarzyszach. Co stanie się z Cyrusem, z Nabem i Harbertem w razie ich śmierci? Pencroff, niesłychanie podniecony bliskością zagrody, gdzie spodziewał się zastać opryszków, już chciał iść naprzód, gdy reporter powstrzymał go mocną ręką. - Za parę minut zapadnie noc - szepnął Gedeon Spilett marynarzowi do ucha - i wtedy nadejdzie właściwy moment działania. - Za parę minut - szepnął Gedeon Spilett. Pencroff zatrzymał się i ściskając kurczowo kolbę strzelby mamrotał pod nosem przekleństwa. Niebawem zniknęła ostatnia poświata dnia. Z gęstego lasu wypełzły ciemności i ogarnęły całą polanę. Góra Franklina wznosiła się na zachodzie jak olbrzymia zasłona zakrywająca horyzont, a zmrok zapadł tak raptownie, jak to się zdarza na małych szerokościach geograficznych. Nadszedł właściwy moment. Od chwili gdy Pencroff i reporter stanęli na czatach na skraju lasu, nie odrywali oka od palisady. Zagroda sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej. Wierzchołek palisady tworzył w otaczającym mroku linię ciemniejszą, rysującą się z wielką wyrazistością, przy czym nic nie mąciło jej ciągłości. A przecież gdyby piraci byli w zagrodzie, to na pewno jeden z nich czuwałby na palisadzie, ażeby ustrzec bandę przed zaskoczeniem. Gedeon Spilett uścisnął dłoń swego towarzysza i obydwaj poczołgali się w stronę zagrody, z bronią gotową do strzału. Dotarli do bramy ogrodzenia i stwierdzili, że z zagrody nie pada najmniejszy nawet błysk światła. Pencroff pchnął bramę, która, tak jak przypuszczał reporter, była zamknięta. Jednakże marynarz zdołał stwierdzić, że zewnętrzne sztaby nie zostały założone. Można było z tego wywnioskować, że piraci okupowali jeszcze zagrodę i zabezpieczyli tylko bramę, by nie można było jej otworzyć. Reporter i marynarz nadstawili ucha. Zza ogrodzenia nie dobiegał najlżejszy odgłos. Muflony i kozy prawdopodobnie zasnęły w swoich stajniach i nic nie mąciło ciszy nocnej. Nie słysząc żadnych dźwięków Gedeon Spilett i Pencroff zastanawiali się przez chwilę, czy nie przesadzić palisady i wbrew zaleceniom Cyrusa nie wśliznąć się do zagrody. Taki krok mógł się udać, ale mógł także skończyć się klęską. Jeżeli piraci nie spodziewali się niczego, jeśli nie wiedzieli nic o podjętej przeciwko nim wyprawie, wreszcie jeśli istniała w tej chwili pewna szansa zaskoczenia ich, to czy wolno było zmniejszać tę szansę, nieopatrznie przeskakując przez palisadę? Reporter uważał, że tego nie należy robić. Jego zdaniem, rozsądniej było zaczekać, aż wszyscy zbiorą się razem i wtedy spróbują przedostać się do zagrody. Jedno było pewne: do palisady można dotrzeć niepostrzeżenie, ogrodzenie zaś chyba nie było pilnowane. Po ustaleniu tego faktu nie pozostawało nic innego, jak powrócić do wozu i zastanowić się wspólnie, co robić dalej. Pencroff prawdopodobnie podzielał ten pogląd, gdyż bez oporu poszedł za reporterem w stronę lasu. Po paru minutach inżynier był powiadomiony o sytuacji. - Zaczynam przypuszczać - powiedział po chwili zastanowienia - że opryszków nie ma w zagrodzie. - Dowiemy się, gdy będziemy po drugiej stronie ogrodzenia - odparł Pencroff. - Do zagrody, przyjaciele! - rzucił Cyrus Smith. - Czy wóz pozostawimy w lesie? - zapytał Nab. - Nie - odparł inżynier - gdyż to jest nasz furgon z amunicją i żywnością, a w razie potrzeby posłuży nam za szaniec. - Naprzód! - powiedział Gedeon Spilett. Wóz wynurzył się z lasu i bezszelestnie toczył się w stronę palisady. Dookoła panowały nieprzeniknione ciemności i zalegała taka sama cisza jak wówczas, gdy Pencroff i reporter pełzając oddalali się od zagrody. Gęsta trawa całkowicie głuszyła odgłos kroków. Koloniści trzymali broń w pogotowiu. Na rozkaz Pencroffa Jup szedł z tyłu. Nab trzymał Topa na smyczy, ażeby pies nie wybiegał zbytnio naprzód. Niebawem ukazała się polana. Była zupełnie pusta. Mała grupka bez wahania skierowała się w stronę ogrodzenia i szybko przebyła zagrożoną strefę. Nikt do nich nie strzelał. Wóz dojechał do palisady i stanął. Nab pozostał przy onagrach, ażeby je przytrzymać. Inżynier, reporter, Harbert i Pencroff skierowali się w stronę wrót, by sprawdzić, czy są one zabarykadowane od wewnątrz... Jedno skrzydło bramy stało otworem. - Coście mi opowiadali? - zapytał inżynier zwracając się do marynarza i reportera. Ci stali jak rażeni gromem. - Na mą duszę! - odezwał się wreszcie Pencroff. - Przecież dopiero co brama była zamknięta. Koloniści zawahali się. Czyżby piraci byli w zagrodzie wtedy, gdy reporter i Pencroff dokonywali rekonesansu? To chyba nie ulegało wątpliwości, gdyż bramę, wówczas zamkniętą, mogli otworzyć tylko oni. Czy byli tam jeszcze? A może tylko jeden z nich wyszedł? Wszystkie te pytania cisnęły się na myśli, kolonistom, ale nikt nie umiał na nie odpowiedzieć. W tej chwili Harbert, który zrobił parę kroków za ogrodzenie, cofnął się nagle i schwycił Cyrusa Smitha za rękę. - Co się stało? - zapytał inżynier. - Światło! - W domu? - Tak! Cała piątka weszła za bramę i rzeczywiście, w oknie na wprost wrót zobaczyli pełgające słabe światełko. Cyrus Smith zdecydował się błyskawicznie. - To jest jedyna w swoim rodzaju okazja - zwrócił się do towarzyszy. - Bandyci są zamknięci w domu i nie spodziewają się niczego! Mamy ich! Naprzód! Koloniści wśliznęli się za ogrodzenie, trzymając broń w pogotowiu. Wóz pozostawiono na zewnątrz pod opieką Jupa i Topa, których na wszelki wypadek uwiązano. Cyrus Smith, Pencroff i Gedeon Splett z jednej strony, Harbert zaś i Nab z drugiej - zaczęli skradać się wzdłuż palisady, obserwując równocześnie pustą i ciemną część zagrody. Po chwili wszyscy spotkali się przed domem pod zamkniętymi drzwiami. Cyrus Smith skinął towarzyszom ręką, ażeby się nie ruszali, sam zaś zbliżył się do okna oświetlonego od wewnątrz mdłym światełkiem. Inżynier zatopił wzrok w jedynym pokoju stanowiącym parter domku. Na stole stała zapalona latarnia. Przy stole - łóżko, które niegdyś służyło Ayrtonowi. Na łóżku leżał jakiś człowiek. Cyrus Smith cofnął się nagle i zawołał stłumionym głosem: - Ayrton! Koloniści, pchnąwszy z całej siły drzwi, wpadli do pokoju. Ayrton zdawał się spać. Twarz jego świadczyła o przebytych cierpieniach. Na przegubach rąk i na kostkach nóg widniały szerokie, sine pręgi. Cyrus Smith pochylił się nad nim. - Ayrton! - zawołał i chwycił za ramię towarzysza odnalezionego w tak nieoczekiwanych okolicznościach. Na dźwięk jego głosu Ayrton otworzył oczy, popatrzył na twarz Cyrusa Smitha, potem na pozostałych towarzyszy i powiedział ze zdziwieniem: - To wy? - Ayrton, Ayrton? - powtarzał Cyrus Smith. - Gdzie jestem? - W swoim domku, w zagrodzie. - Sam? - Tak. - Ależ oni przyjdą! - zawołał Ayrton. - Brońcie się! Brońcie! - i opadł wyczerpany na posłanie. - Ależ oni przyjdą! - zawołał Ayrton. - Spilett - odezwał się inżynier - możemy być w każdej chwili napadnięci. Wprowadźcie wóz za ogrodzenie, potem zabarykadujcie wrota i przyjdźcie wszyscy tutaj. Pencroff, Nab i reporter pobiegli natychmiast wykonać polecenie inżyniera. Nie było ani chwili do stracenia. Może wóz wpadł już w ręce opryszków! Reporter i obydwaj jego towarzysze błyskawicznie przebiegli przez zagrodę do wrót, za którymi słychać było głuche warczenie Topa. Inżynier zostawił na chwilę Ayrtona i wyszedł przed dom z bronią gotową do strzału. Harbert stanął przy jego boku. Obydwaj bacznie wpatrywali się w zbocza góry wznoszącej się nad zagrodą. Gdyby bandyci zaczaili się tutaj, to mogliby powystrzelać kolonistów jak kaczki. W tym momencie nad czarną zasłoną lasu wypłynął księżyc i fala bladego światła zalała całe obejście, cały teren zagrody, kępy drzew, strumyki i olbrzymie dywany trawy. Od strony góry odcinał się białą plamą dom razem z częścią ogrodzenia. Po przeciwnej stronie w pobliżu bramy ogrodzenie pozostawało w cieniu. Niebawem ukazała się ciemna bryła. Był to wóz wchodzący w krąg światła; do Cyrusa Smitha doleciał zgrzyt bramy, którą zamykali jego towarzysze, solidnie ją barykadując od wewnątrz. W tym momencie Top zerwał się ze smyczy i ujadając z wściekłością, rzucił się w głąb zagrody na prawo od domu. - Uwaga, przyjaciele, i gotuj broń! - zawołał Cyrus Smith. Koloniści złożyli się do strzału i czekali na odpowiedni moment. Top nie przestawał ujadać, Jup zaś, podbiegłszy do niego, wydawał ostre gwizdy. Idąc za małpą koloniści dotarli do strumyczka ocienionego dużymi drzewami. I cóż tutaj ujrzeli w świetle księżyca? Na brzegu leżało pięć trupów! Na brzegu leżało pięć trupów! Były to ciała piratów, którzy przed czterema miesiącami wylądowali na Wyspie Lincolna. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Opowiadanie Ayrtona. Projekty jego dawnych kamratów. Sprowadzenie się bandytów do zagrody. Ręka sprawiedliwości. „Bonawentura”. Poszukiwania wokół Góry Franklina. Wyżej położone wąwozy. Podziemne pomruki. Odpowiedź Pencroffa. W głębi krateru. Powrót. Co się stało? Kto zabił opryszków? Czyżby Ayrton? Nie, przecież przed chwilą obawiał się, że wrócą. Ayrton znajdował się w głębokim omdleniu, z którego trudno go było ocucić. Po wypowiedzeniu kilku słów popadł z powrotem w zamroczenie i teraz leżał na łóżku jak. kłoda. Nie opuszczając domostwa Ayrtona i nie wracając na miejsce, gdzie leżały zwłoki opryszków, koloniści szarpani tysiącami niejasnych domysłów, spędzili noc w stanie niezwykłego podniecenia. Prawdopodobnie Ayrton nie będzie umiał im nic powiedzieć na temat okoliczności, w jakich bandyci ponieśli śmierć. Nie wiedział przecież nawet, że znajduje się z powrotem w zagrodzie. Ale przynajmniej chyba będzie mógł przedstawić fakty, które poprzedziły tę straszną egzekucję. Następnego dnia Ayrton odzyskał przytomność. Towarzysze jego okazywali mu wielką serdeczność i radość, że po stu czterech dniach rozłąki wrócił cały i zdrów, W paru słowach Ayrton opowiedział im o tym, co zaszło. Nazajutrz po przybyciu do zagrody, 10 listopada, z nastaniem zmierzchu został znienacka napadnięty przez opryszków, którzy przeleźli przez ogrodzenie. Bandyci związali go i zakneblowali mu usta, a następnie uprowadzili do ponurej pieczary u stóp Góry Franklina, gdzie urządzili sobie kryjówkę. Jego śmierć była postanowiona, gdy nagle jeden z bandytów poznał go i nazwał imieniem używanym przez niego w Australii. Łotry chciały zamordować Ayrtona, jednak uszanowały Ben Joyce’a. Od tej chwili Ayrton stał się przedmiotem natrętnych nagabywań ze strony swoich dawnych kamratów, którzy chcieli stać się panami wyspy. Liczyli, że pomoże im owładnąć Granitowym Pałacem, wtargnąć do niedostępnego domostwa, zamordować kolonistów i opanować wyspę. Ayrton się opierał. Dawny przestępca, skruszony i rozgrzeszony, raczej poniósłby śmierć, niż miałby zdradzić swoich towarzyszy. Spętany, z zakneblowanymi ustami, trzymany nieustannie na oku, przecierpiał w tej pieczarze prawie cztery miesiące. Tymczasem piraci, odkrywszy zagrodę w krótkim czasie po wylądowaniu na wyspie, żyli odtąd z jej zasobów, ale nie mieszkali w niej. 11 listopada dwaj bandyci, zaskoczeni przybyciem kolonistów, strzelali do Harberta i któryś z nich chwalił się potem, że zabił jednego z mieszkańców wyspy, ale bandyta powrócił sam. Jak wiemy, jego towarzysz został zasztyletowany przez Cyrusa Smitha. Można sobie łatwo wyobrazić zdenerwowanie i rozpacz Ayrtona, gdy dotarła do niego wiadomość o śmierci Harberta. A więc zostało już tylko czterech kolonistów, w dodatku zdanych na łaskę opryszków. Po tym wypadku, to jest przez cały czas choroby Harberta, która trzymała kolonistów w zagrodzie, piraci nie opuścili pieczary. Nawet po dokonaniu dzieła zniszczenia na Płaskowzgórzu Rozległego Widoku - nie czuli się dość bezpieczni. Ayrtona zaczęto traktować jeszcze gorzej. Na jego rękach i nogach widać dotychczas krwawe ślady więzów krępujących go w dzień i w nocy. Każdej chwili czekał na śmierć i wydawało się, że nie ma dla niego ratunku. Tak było do trzeciego tygodnia lutego. Piraci czatowali zawsze na jakąś okazję i rzadko wychodzili ze swej kryjówki, poprzestając na kilku wyprawach łowieckich bądź w głąb wyspy, bądź też na wybrzeże południowe. Ayrton nie miał żadnych wiadomości o swoich towarzyszach i stracił nadzieję, że ich kiedykolwiek zobaczy. Wreszcie wyczerpany udręką, nieszczęsny człowiek wpadł w zupełne odrętwienie, tak że nie widział i nie słyszał, co się wokół niego działo. Dlatego też nie wiedział, jak od tej chwili, czyli dwóch dni, potoczyły się wypadki. - Ale, ale, panie Cyrusie - powiedział na zakończenie - jak to się stało, że znalazłem się w zagrodzie, skoro byłem uwięziony w pieczarze? - A jak to się stało, że piraci leżą zabici tu w zagrodzie? - zapytał inżynier. - Zabici? - zdumiał się Ayrton i usiadł pomimo osłabienia. Towarzysze podtrzymali go. Ponieważ koniecznie chciał wstać, pomogli mu i razem udali się na brzeg strumyka. Było już zupełnie widno. Nad wodą leżały ciała pięciu zbiegłych przestępców. Ayrton skamieniał. Towarzysze patrzyli na niego bez słowa. Na znak dany przez inżyniera Nab i Pencroff obejrzeli zesztywniałe już ciała. Nie było na nich żadnych śladów obrażeń. Dopiero po bardzo dokładnych oględzinach Pencroff zauważył na czole jednego z nich, na piersi drugiego i wreszcie na ramionach następnych małą plamkę, jak gdyby ledwie widoczny ślad po uderzeniu; trudno było rozpoznać pochodzenie tej plamki. - Tu właśnie zostali trafieni - powiedział Cyrus Smith. - Ale z jakiej broni? - zawołał reporter. - Z jakiejś nie znanej nam, piorunującej broni. - Ale któż ich zabił? - zapytał Pencroff. - Ręka sprawiedliwości działająca na tej wyspie - odparł Cyrus Smith. - Ręka nieznajomego, który przeniósł pana tutaj, Ayrton, przejawiając swą moc - jeszcze raz, ręka tego, który robi za nas wszystko to, czego my sami nie możemy dokonać, a potem kryje się przed nami. - No to szukajmy go! - zawołał Pencroff. - Tak, szukajmy - potwierdził Cyrus Smith – pamiętać jednak trzeba o tym, że nie znajdziemy tej tajemniczej istoty, dokonującej takich niezwykłych czynów, dopóki sama nie zechce nas do siebie wezwać Istnienie tego niewidzialnego opiekuna, które pozbawiało wszelkiej wartości ich własne czyny, wzruszało, a jednocześnie gniewało inżyniera. Stwierdzał swoją niższość i to właśnie raniło jego szlachetną duszę. Wspaniałomyślność, starająca się uniknąć wszelkich objawów wdzięczności, świadczyła niejako - zdaniem Cyrusa Smitha - o pogardzie w stosunku do dłużników i obniżyła do pewnego, stopnia wartość dobrodziejstwa. - Szukajmy - ciągnął dalej - i dałby Bóg, żebyśmy mogli udowodnić kiedyś temu wyniosłemu protektorowi, że nie ma do czynienia z niewdzięcznikami! Ach, ileż bym dał za to, aby spłacić nasz dług wobec niego wyświadczając mu, bodaj za cenę życia, jakąś ważną przysługę! Nab i Pencroff przenieśli trupy pięciu opryszków do lasu i zakopali je głęboko, z dala od zagrody. Koloniści powrócili do domku; pod ich troskliwą opieką Ayrton niebawem odzyskał równowagę psychiczną i fizyczną. Opowiedzieli mu o wypadkach, jakie zaszły w czasie jego uwięzienia. Dowiedział się o przygodzie Harberta, o ciężkich doświadczeniach kolonistów, i o tym, że nie spodziewali się już ujrzeć Ayrtona przy życiu, przypuszczając, że go bandyci bezlitośnie zamordowali. - A teraz - powiedział Cyrus Smith kończąc opowiadanie - pozostaje nam jeszcze jedna powinność do spełnienia. Wykonaliśmy połowę zadania, bo to, że nie obawiamy się piratów i znów staliśmy się panami wyspy, zawdzięczamy nie samym sobie. - A więc przeszukajmy dokładnie cały labirynt na zboczach Góry Franklina - zaproponował Gedeon Spilett. - Musimy zajrzeć do każdego wgłębienia, do każdej dziury. Ach, drodzy przyjaciele, nie wiem, czy kiedykolwiek jakiś reporter stanął wobec bardziej pasjonującej zagadki niż ja. - Nie powrócimy do Granitowego Pałacu, zanim nie znajdziemy naszego dobroczyńcy - dodał Harbert. - Tak - powiedział Cyrus Smith - zrobimy wszystko, co w ludzkiej mocy... ale powtarzam, nie odnajdziemy go wcześniej, niż on sam na to zezwoli. - Czy zamieszkamy na ten czas w zagrodzie? - zapytał Pencroff. - Tak - postanowił Cyrus Smith. - Zapasów mamy tu pod dostatkiem i jesteśmy w samym centrum kręgu poszukiwań. Zresztą, jeśli zajdzie potrzeba, można stąd szybko obrócić wozem do Granitowego Pałacu. - Dobrze - zgodził się marynarz - tylko jedna uwaga. - Jaka? - Lato mamy w pełni i nie trzeba zapominać, że czeka nas pewna przejażdżka. - Przejażdżka? - zdziwił się Gedeon Spilett. - No tak, na wyspę Tabor. Przecież musimy zawieźć tam notatkę podającą położenie wyspy, gdzie przebywa obecnie Ayrton. Kto wie, czy nie jest już za późno, czy szkocki jacht nie przybył już po niego. - Ale jak pan zamierza odbyć tę wyprawę, Pencroff? - zapytał Ayrton. - „Bonawenturą”. - „Bonawenturą”? - powtórzył Ayrton. - Przecież go już nie ma. - Nie ma mego„Bonawentury”?! - ryknął Pencroff nie swoim głosem. - Nie! Niespełna osiem dni temu piraci odkryli go w porcie, wyjechali na morze i... - I co? - zapytał Pencroff z bijącym sercem. - I ponieważ nie było z nimi Boba Harveya jako sternika, rozbili się na skałach podwodnych i ze statku pozostały tylko drzazgi. - Ach, łotry! Bandyci! Podłe łajdaki! - zawołał Pencroff. - Pencroff - powiedział Harbert ujmując marynarza za rękę - zbudujemy drugiego „Bonawenturę”, większego! Mamy teraz wszystkie okucia i całe osprzętowanie brygu. - Ale czy wiesz - odparł Pencroff - że na zbudowanie statku o pojemności trzydziestu do czterdziestu ton trzeba co najmniej pięciu do sześciu miesięcy? - Nie będziemy się śpieszyć - wtrącił reporter - i w tym roku zrezygnujemy z wyprawy na wyspę Tabor. - Cóż, Pencroff, trzeba tymczasem zrezygnować z tej wyprawy - dodał inżynier. - Ja zaś sądzę, że to opóźnienie na złe nam nie wyjdzie. - Ach, mój „Bonawentura”! Mój biedny „Bonawentura”! - biadał Pencroff, serdecznie zmartwiony stratą statku, z którego był taki dumny. Strata „Bonawentury” była niezmiernie przykra, toteż koloniści postanowili uzupełnić ten brak w jak najkrótszym czasie. Tymczasem zamierzali skoncentrować swoje wysiłki na przeszukaniu najtajniejszych zakątków wyspy. Badania rozpoczęto jeszcze tego samego dnia, to znaczy 19 lutego, i przewidywano, że trwać będą cały tydzień. U podnóża góry, pomiędzy grzbietami zboczy a licznymi skarpami, ciągnął się prawdziwy labirynt kapryśnie rozrzuconych wąwozów i dolin. Tam właśnie, w wąskich szczelinach, a może nawet we wnętrzu góry, należało prowadzić jak najdokładniejsze poszukiwania. Żadna inna cześć wyspy nie nadawałaby się tak na kryjówkę dla człowieka pragnącego pozostać w cieniu. Jednak labirynt tych wąwozów był niesłychanie zawiły i badania trzeba było prowadzić bardzo systematycznie. Koloniści zwiedzili najpierw leżącą na południowym stoku wulkanu dolinę, do której spływały wody dające początek Rzece Wodospadu. Tu Ayrton pokazał towarzyszom pieczarę, gdzie zaszyli się piraci i gdzie trzymali go w więzach. W pieczarze tej nic się nie zmieniło od czasu, kiedy Ayrton w niej przebywał. Znaleziono tam trochę amunicji i zapasów żywności, które piraci przenieśli tu, ażeby stworzyć sobie pewną rezerwę. Zbadano skrupulatnie całą dolinę prowadzącą do groty, okoloną pięknymi drzewami, wśród których przeważały drzewa szpilkowe. Po obejściu południowo-zachodniego zbocza koloniści weszli w bardzo wąski wąwóz, stanowiący przedłużenie malowniczych zwałów skał bazaltowych na wybrzeżu. Tu drzewa rosły już znacznie rzadziej, stopniowo wypierały je głazy. Między skałami skakały kozice i muflony. Tutaj też rozpoczynała się jałowa część wyspy. Z licznych dolin, rozchodzących się we wszystkie strony od podnóży Góry Franklina, tylko trzy były zalesione i obfitowały w pastwiska, tak jak dolina, w której znajdowała się zagroda, a która graniczyła na zachodzie z doliną Rzeki Wodospadu, a na wschodzie z doliną Czerwonego Potoku. Oba te strumienie po wchłonięciu różnych dopływów przemieniały się niżej w rzeki, zbierały wszystkie wody płynące z góry i były przyczyną żyzności jej południowego zbocza. Rzeka Dziękczynienia była bardziej bezpośrednio zasilana licznymi źródłami ukrytymi w Lesie Złotki; takie same źródła, przelewające się tysiącznymi strumykami, zasilały glebę Półwyspu Serpentyny. Jedna z tych trzech dolin zaopatrzonych w wodę mogłaby oczywiście służyć za schronienie jakiemuś samotnikowi, gdyż miałby tu wszystko, czego trzeba do życia. Ale przecież koloniści już zbadali te tereny i nigdzie nie wykryli śladów człowieka. Czyżby zatem kryjówka wraz z jej mieszkańcem znajdowała się w jednym z tych jałowych wąwozów, wśród spiętrzeń skalnych, w dzikim parowie na północy, czy wśród brył zastygłej lawy? Północne zbocze Góry Franklina miało u podnóża dwie szerokie i raczej płytkie doliny, całkowicie pozbawione zieleni, usiane głazami narzutowymi, pocięte długimi morenami, wybrukowane lawą, poorane zwałami skalnymi pokrytymi warstwą szkła wulkanicznego i krzemianów. Ten teren wymagał długich i żmudnych badań. Istniały tu tysiące rozpadlin, mało dogodnych, ale dokładnie ukrytych i trudno dostępnych. Koloniści zagłębiali się nawet do ciemnych tuneli pochodzących z okresu aktywności wulkanu, czarnych jeszcze od płomienia, który ongiś tędy przeleciał, i prowadzących w głąb góry. W tych ciemnych krużgankach oświetlano ściany smolnymi pochodniami, badano najmniejsze zagłębienia i rysy. Wszędzie cisza i ciemności. Chyba żadna istota ludzka nie przeszła tymi odwiecznymi korytarzami i żadna ręka nie przesunęła ani jednego głazu. Piętrzyły się one tak jak wówczas, gdy wulkan wyrzucił je na powierzchnię wody podczas wynurzenia się wyspy z dna morskiego. Koloniści zagłębiali się nawet do ciemnych tuneli. Przejścia były absolutnie puste i ciemne, jednak Cyrus Smith zagłębiwszy się w jedną z rozpadlin, ciągnących się na przestrzeni kilkuset stóp w głąb góry, ze zdziwieniem pochwycił uchem głuche pomruki, i to tym wyraźniejsze, że odbite od skał. Towarzyszący mu Gedeon Spilett również usłyszał daleki szum wskazujący na to, że podziemne ognie odżyły. Obaj zatrzymywali się kilkakrotnie i nasłuchując doszli do zgodnego wniosku, że we wnętrzu ziemi odbywa się jakiś proces chemiczny. - A więc wulkan nie jest całkowicie wygasły - powiedział reporter. - A więc wulkan nie jest całkowicie wygasły. - Możliwe, że od chwili gdyśmy badali krater - odrzekł Cyrus Smith - jakieś zmiany dokonały się w głębszych warstwach. Każdy wulkan, pomimo że uważa się go za wygasły, może rozpalić się na nowo. - A czy w razie wybuchu wulkanu Wyspa Lincolna nie znajdzie się w niebezpieczeństwie? - Nie sądzę - odrzekł inżynier. - Istnieje przecież krater, czyli wentyl bezpieczeństwa, i nadmiar gazów oraz lawy ujdzie nim, tak jak dotychczas, swoją zwykłą drogą. - Chyba żeby lawa utorowała sobie nowe łożysko w kierunku żyznych części wyspy. - A dlaczego, drogi Gedeonie, nie miałaby popłynąć korytem wytyczonym przez naturę? - Wulkany bywają kapryśne - odparł reporter. - Proszę zauważyć - ciągnął dalej inżynier - że nachylenie Góry Franklina sprzyja wylewaniu się lawy w kierunku dolin, które obecnie badamy. Po to, aby ten kąt nachylenia uległ zmianie, musiałoby trzęsienie ziemi przesunąć środek ciężkości góry. - Tak, ale w tych wypadkach zawsze należy się obawiać trzęsienia ziemi - zauważył reporter. - Zawsze, zwłaszcza gdy siły podziemne zaczynają się budzić ze snu i wnętrze ziemi może być zapchane wskutek długiej bezczynności. Toteż dla nas, drogi Gedeonie, wybuch byłby sprawą niesłychanie poważną i wolałbym, żeby wulkan nie nabrał ochoty do zbudzenia się. Ale cóż na to poradzimy! W każdym razie, cokolwiek by się stało, nie sądzę, żeby nasza posiadłość Rozległego Widoku była poważnie zagrożona. Pomiędzy płaskowzgórzem a Górą Franklina ziemia jest wyraźnie zapadnięta, a gdyby kiedykolwiek lawa popłynęła w kierunku jeziora, zostałaby odrzucona w stronę wydm i terenów sąsiadujących z Zatoką Rekina. - Dotychczas nie zauważyliśmy, aby szczyt góry zwiastował bliski wybuch - dodał Gedeon Spilett. - Nie, z krateru nie unosi się najmniejszy dymek, właśnie wczoraj dokładnie obserwowałem wierzchołek. Jednak istnieje możliwość, że w dolnej części przewodu z biegiem lat nagromadziły się gazy, popioły i zastygła lawa, wobec czego klapa bezpieczeństwa, o której wspomniałem, jest chwilowo obciążona. Ale przy pierwszym poważniejszym wysiłku te przeszkody znikną i może pan być pewny, drogi Gedeonie, że ani wyspa, będąca kotłem, ani wulkan, stanowiący komin, nie wylecą w powietrze pod ciśnieniem gazów. Niemniej jednak, powtarzam, wolałbym żeby wybuch nie nastąpił. - A przecież omyłka jest niemożliwa - obstawał przy swoim reporter. - Wyraźnie słychać we wnętrzu wulkanu jakieś głuche pomruki. - Istotnie - zgodził się inżynier. - Omyłka jest niemożliwa... Odbywa się tu jakiś proces, my zaś nie możemy ani ocenić jego rozmiarów, ani przewidzieć ostatecznego wyniku. Wyszedłszy na powietrze Cyrus Smith i Gedeon Spilett podzielili się swoimi spostrzeżeniami z resztą towarzyszy. - A to dopiero! - zawołał Pencroff. - Teraz znów wulkan pokazuje swoje sztuczki! Niech tylko spróbuje! Znajdzie się taki, co go poskromi!... - A kto? - zapytał Nab. - Nasz dobry duch, Nabie, nasz dobry duch; zaknebluje mu usta natychmiast, jak tylko wulkan będzie usiłował je otworzyć. Jak widać, marynarz obdarzał nieograniczonym zaufaniem tego prawdziwego bożka wyspy. Rzeczywiście, jego tajemnicza siła, przejawiająca się dotychczas w tylu nie dających się wytłumaczyć faktach, wydawała się nieograniczona. A jak umiał on ujść najskrupulatniejszyrn poszukiwaniom kolonistów! Pomimo ich wysiłków - ba! więcej niż wysiłków, bo uporczywości - nie udało się im odnaleźć jego kryjówki. Od 19 do 25 lutego zasięg badań rozszerzył się na całą północną część Wyspy Lincolna, gdzie przeszukano wszystkie najniedostępniejsze zakamarki. Koloniści opukali każdą ściankę skalną, tak jak to robią agenci policji badający mury podejrzanego domu. Inżynier sporządził nawet plan góry i obejrzał podtrzymujące ją dolne partie skał. Zbadano również skarpę ściętego stożka, stanowiącą zakończenie pierwszej kondygnacji góry i górną krawędź olbrzymiej czapy, w głąb której prowadził krater. Zagłębili się także w samą otchłań, jeszcze wygasłą, ale skąd już dochodziły zupełnie wyraźne pomruki. Na razie jednak ani dym, ani para, ani rozgrzanie się ścian krateru nie świadczyły b bliskim wybuchu wulkanu. I nigdzie w czasie tych poszukiwań koloniści nie natrafili na ślad tajemniczej osoby. Wówczas przeniesiono badania na teren wydm. Starannie przeszukano w Zatoce Rekina wysokie urwiska z lawy, i to od dołu do samego szczytu, pomimo że zejście do poziomu zatoki nastręczało niesłychane trudności. Nie znaleziono nikogo. Zagłębili się także w samą otchłań. Trzeba było pomyśleć o powrocie, gdyż te poszukiwania nie mogły przecież trwać wiecznie. Koloniści skłonni byli myśleć, że tajemnicza istota ukrywała się nie na powierzchni wyspy, i najbardziej szalone przypuszczenia zaczęły nurtować ich podnieconą wyobraźnię. Zwłaszcza Pencroff i Nab nie poprzestawali już na twierdzeniu, że dzieją się rzeczy dziwne, lecz zaczęli przypisywać je siłom nadprzyrodzonym. 25 lutego nastąpił powrót do Granitowego Pałacu; podwójna lina, zarzucona za pomocą strzały na podest, przywróciła połączenie pomiędzy mieszkaniem a ziemią. W miesiąc później, 25 marca, koloniści obchodzili trzecią rocznicę swego przybycia na Wyspę Lincolna. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Po trzech latach. Sprawa nowego statku. Co postanowiono? Dobrobyt kolonii. Stocznia. Mrozy na półkuli południowej. Pencroff poddaje się. Pranie bielizny. Góra Franklina. Trzy lata upłynęły od chwili ucieczki jeńców z Richmondu. Ileż to razy w ciągu tych trzech lat rozmawiali o swojej ojczyźnie! Myśl o niej nurtowała ich stale. Nie wątpili nawet przez chwilę, że wojna domowa już się skończyła i że słuszna sprawa Północy odniosła zwycięstwo. Ale jaki był przebieg tej strasznej wojny? Ile krwi przelano? Kto z ich przyjaciół poległ na polu walki? Często o tym rozmawiali marząc o powrocie choć na kilka dni do kraju. Pragnęli nawiązać przerwany kontakt ż zamieszkanym światem, zorganizować stałą komunikację pomiędzy ojczyzną a wyspą, a potem spędzić długie i być może najlepsze lata w tej kolonii przez nich założonej i podległej metropolii. Czyżby marzenie to było nieziszczalne? Nie. Można je było zrealizować w dwóch wypadkach: albo któregoś dnia ukaże się w pobliżu Wyspy Lincolna jakiś statek, albo koloniści sami zbudują statek dostatecznie mocny, ażeby dopłynąć nim do najbliższego lądu. - Chyba - dodawał Pencroff - że nasz dobry duch dostarczy nam jakichś innych możliwości powrotu do ojczyzny. Prawdopodobnie, gdyby ktoś powiedział Pencroffowi czy Nabowi, że trzystutonowy statek czeka na nich w Zatoce Rekina czy w Porcie Balonu, nie zrobiliby najmniejszego gestu zdziwienia. Jednakże Cyrus Smith, mniej optymistycznie nastrojony, ściągnął ich z obłoków. Rozmowa zeszła kiedyś na budowę statku, co było istotnie pilnym zadaniem, ponieważ trzeba było zawieźć jak najprędzej na wyspę Tabor dokument z podaniem nowego miejsca pobytu Ayrtona. „Bonawentury” już nie było, budowa zaś nowego statku wymagała co najmniej sześciu miesięcy. Tymczasem zbliżała się zima i o żegludze można będzie myśleć dopiero na wiosnę. - Mamy więc dość czasu, jeżeli chcemy przygotować się do drogi - powiedział inżynier omawiając sprawę z Pencroffem. - Jestem zdania, przyjacielu, że ponieważ musimy budować statek od nowa, to lepiej będzie od razu zaprojektować większy. Przybycie szkockiego jachtu na wyspę Tabor jest bardzo problematyczne. Przecież mógł on już tam zawitać przed paroma, miesiącami i odpłynąć po daremnym poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu Ayrtona. Czy nie byłoby zatem wskazane zbudować statek, którym w razie potrzeby można by popłynąć na archipelagi polinezyjskie bądź też na Nową Zelandię? Co pan o tym myśli? - Myślę, panie Cyrusie - odrzekł marynarz - że pan potrafi tak samo dobrze zbudować duży statek, jak mały. Drzewa i narzędzi nie brak. Jest to zatem jedynie kwestia czasu. - Ilu miesięcy potrzeba na zbudowanie statku o wyporności dwustu pięćdziesięciu do trzystu ton? - Co najmniej siedmiu lub ośmiu. Jednak nie należy zapominać, że zbliża się zima, w czasie zaś dużych mrozów ciężko jest drzewo obrabiać. Musimy więc przewidzieć kilka tygodni próżnowania. Będzie bardzo dobrze, jeśli zdążymy wykończyć statek na listopad. - No cóż? - powiedział Cyrus Smith. - To jest właśnie odpowiednia pora na podjęcie jakiegoś dłuższego rejsu, czy to na wyspę Tabor, czy jeszcze dalej. - Racja, panie Cyrusie - zgodził się marynarz. - Niech pan tedy sporządzi plany, gdyż robotnicy czekają. Sądzę, że przy tej pracy Ayrton okaże się bardzo pomocny. Reszta kolonistów, zapytana o zdanie, zgodnie przyjęła projekt inżyniera; rzeczywiście było to najlepsze wyjście z sytuacji. Co prawda zbudowanie statku o wyporności dwustu czy trzystu ton było ciężką pracą, ale koloniści wierzyli w swoje siły, co zresztą usprawiedliwiały dotychczasowe liczne przedsięwzięcia. Cyrus Smith wziął się więc do robienia planu okrętu i modelu. W tym czasie towarzysze jego ścinali i zwozili budulec potrzebny na kadłub, wręgi i poszycie. Lasy Dalekiego Zachodu dostarczyły najlepszego gatunku dębów i wiązów. Poszerzono zapoczątkowaną w czasie ostatniej wyprawy przesiekę, aby utorować wygodną drogę, nazwaną „Drogą Dalekiego Zachodu”, drewno zaś zwożono do Kominów, gdzie zbudowano stocznię. Wprawdzie droga wiła się kapryśną linią, gdyż wytyczał ją właściwie wybór odpowiednich drzew, ułatwiała jednak dostęp do znacznej części Półwyspu Serpentyny. Trzeba było szybko ścinać i obrabiać drzewa, świeżo spuszczonych nie można było używać, gdyż musiały dość długo schnąć. Cieśle pracowali z zapałem przez cały kwiecień. Pogoda sprzyjała z wyjątkiem kilku bardzo wietrznych dni w okresie zrównania dnia z nocą, Imć Jup zręcznie pomagał włażąc na czubek drzewa, ażeby umocować tam linę, bądź też dźwigając na swoich potężnych barach oczyszczone z gałęzi drzewa. Cały budulec, złożony w dużej szopie z desek zbudowanej w pobliżu Kominów, czekał na rozpoczęcie robót. Koloniści nie zaniedbywali także pracy na roli, wkrótce więc zniknęły z Płaskowzgórza Rozległego Widoku wszelkie ślady zniszczenia. Odbudowano młyn, a na miejscu dawnej ptaszarni stanęła nowa, znacznie większą gdyż liczba jej mieszkańców ogromnie wzrosła. W stajni było teraz pięć onagrów - cztery silne, zgrabne, nadające się do zaprzęgu i pod wierzch, oraz jeden mały, nowo narodzony. Kolonia wzbogaciła się o pług i onagry były używane do orania jak prawdziwe woły z Yorkshire’u czy Kentucky. Pracę podzielono pomiędzy wszystkich i ani jedna para rąk nie próżnowała. Wieczorem zaś w Granitowym Pałacu słychać było ożywione rozmowy; to koloniści snuli tysiące projektów na przyszłość. Ayrton prowadził ten sam tryb życia po wszyscy i nie było już mowy o tym, by mieszkał w zagrodzie. Jednak zawsze był smutny i małomówny; brał udział raczej w pracy niż w wesołych gawędach towarzyszy. Za to w robocie był niezastąpiony - silny, zręczny, pomysłowy i inteligentny. Nie mogło ujść jego uwagi to, że wszyscy go szanowali i lubili. Zagroda, chociaż nikt w niej teraz nie mieszkał, nie była bynajmniej zaniedbana. Co drugi dzień jeden z kolonistów udawał się tam. konno lub wózkiem, by dopilnować stada muflonów i kóz oraz przywieźć mleko do spiżarni Naba. W czasie tych podróży nadarzały się okazje do polowania, toteż Harbert i Gedeon Spilett - poprzedzani przez Topa - częściej niż pozostali towarzysze przemierzali Drogę do Zagrody, a ponieważ mieli doskonałą broń, w domu nie brakowało nigdy kapibar, aguti, kangurów, dzików, a także kaczek, kuraków, głuszców, złotek i kszyków. Królikarnia, ławica ostryg, kilka schwytanych żółwi, nowy połów łososi, które wtargnęły do Rzeki Dziękczynienia - wszystko to dostarczyło tylu produktów, że kuchmistrz Nab miał kłopot z ich przechowywaniem. Oczywiście linia telegraficzna pomiędzy Granitowym Pałacem a zagrodą została naprawiona; korzystano z niej, kiedy jeden z kolonistów pozostawał na noc w corralu. Wprawdzie na wyspie panował spokój i na razie nie zachodziła obawa jakiejkolwiek agresji, przynajmniej ze strony ludzi, jednakże to, co się raz już stało, mogło się przecież powtórzyć. Zawsze można było się spodziewać lądowania piratów czy zbiegłych przestępców. Możliwe, że towarzysze i wspólnicy Boba Harveya, odsiadujący jeszcze karę w Norfolku, byli wtajemniczeni w jego projekty i zechcą pójść w jego ślady. Toteż koloniści zwracali baczną uwagę na to, co się dzieje na morzu, i luneta ich codziennie przeszukiwała horyzont pomiędzy Zatoką Unii a Zatoką Waszyngtona. Przebywając w zagrodzie, obserwowali nie mniej uważnie zachodnią część morza, a gdy wspinali się na zbocza góry, wzrok ich mógł ogarnąć duży zachodni odcinek horyzontu. Nie dostrzegli wprawdzie nic podejrzanego, jednakże trzeba było mieć się na baczności. Toteż pewnego wieczoru inżynier wtajemniczył przyjaciół w swoje plany umocnienia zagrody. Ze względu na bezpieczeństwo zamierzał podwyższyć palisadę i zbudować coś w rodzaju warowni, w której można by w razie potrzeby stawić czoło nieprzyjacielowi. Granitowy Pałac z racji jego położenia należało uważać za niezdobyty, natomiast zagroda z zabudowaniami, zapasami żywności i zwierzętami łatwo mogła stać się łakomym kąskiem dla rozmaitych zbrodniarzy. Trzeba więc było stworzyć takie warunki, by koloniści mogli stawić opór bez szkody dla siebie. Projekt ten zresztą zrealizuje się dopiero na wiosnę. Około 15 maja w stoczni można już było oglądać stępkę nowego statku, a niebawem także sterczące prawie prostopadle, zaczopowane na obu końcach, dziobnicę i tylnicę. Długość stępki, zrobionej z dobrego dębu, wynosiła sto pięćdziesiąt stóp, zatem najdłuższe pokładnice mogły mieć dwadzieścia pięć stóp szerokości. W następnym tygodniu cieśle zdążyli już tylko przymocować pierwsze wręgi rufowe. Więcej jednak nie mogli zrobić przed nastaniem zimna i słoty i musieli przerwać pracę. W ostatnich dniach maja pogoda była okropna. Wiatr ze wschodu dął niekiedy gwałtownie jak huragan. Inżynier niepokoił się o los stoczni - zbudowanej zresztą w jedynym dogodnym miejscu w pobliżu Granitowego Pałacu. Na szczęście obawy jego okazały się płonne. Wiatr hulał raczej w południowo-wschodniej części wyspy i dlatego Granitowy Pałac znalazł się całkowicie pod osłoną Cypla Skrzyni. Pencroff i Ayrton najbardziej ze wszystkich porwani byli Lodową nowego statku. Nie przejmowali się wcale tym, że wiatr targał im włosy, a deszcz nie pozostawiał na nich suchej nitki, uważali bowiem, że dobre uderzenie młotkiem ma taką samą wartość w piękną, jak i w złą pogodę. Jednakże około 10 czerwca, gdy po deszczach przyszły silne mrozy, a włókna nabrały twardości żelaza i stały się zbyt trudne do obróbki, trzeba było przerwać budowę statku. Cyrus Smith i jego towarzysze zauważyli od dawna, że zimy na Wyspie Lincolna są tak samo surowe jak w położonych mniej więcej w tej samej odległości od równika stanach Nowej Anglii Na półkuli północnej, a przynajmniej tam, gdzie leży Wielka Brytania i część Stanów Zjednoczonych, zjawisko to daje się wytłumaczyć płaskim ukształtowaniem terenów w okolicy bieguna. Nie ma tam bowiem wzniesień, które stwarzałyby przeszkody dla wiatrów północnych. Na Wyspie Lincolna ta przyczyna jednak nie istniała. - Zauważono także - tłumaczył pewnego dnia Cyrus Smith swoim towarzyszom - że wyspy i wybrzeża kontynentu nie są narażone na tak silne mrozy, jak kraje śródlądowe położone na tych samych wysokościach. Słyszałem często, że na przykład zimy w Lombardii są ostrzejsze niż w Szkocji; dzieje się tak dlatego, że w ciągu zimy morze zwraca ciepło nagromadzone przez lato. Wyspy znajdują się zatem w najlepszych warunkach, jeżeli chodzi o korzystanie z tego zwrotu ciepła. - To dlaczego, panie Cyrusie, Wyspa Lincolna wyłamuje się spod tego ogólnego prawa? - zapytał Harbert. - Trudno to wytłumaczyć - odrzekł inżynier. - Jestem skłonny przypuszczać, że ta osobliwość pochodzi stąd, iż wyspa leży na półkuli południowej, która - jak ci wiadomo, moje dziecko - jest zimniejsza od półkuli północnej. - Rzeczywiście - zgodził się Harbert - toteż pływające lody spotyka się tu na mniejszych szerokościach niż na północy Pacyfiku. - To prawda - dodał Pencroff. - Kiedy jeszcze zajmowałem się wielorybnictwem, widywałem góry lodowe już na wysokości przylądka Horn . - Zimna panujące na Wyspie Lincolna można by wytłumaczyć - wtrącił Gedeon Spilett - obecnością gdzieś w niedalekiej odległości pól i ławic lodowych. - Pana zdanie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa - odrzekł Cyrus Smith - i zapewne surowe zimy zawdzięczamy jakiejś ławicy lodowej. Muszę zwrócić uwagę, że istnieje jeszcze czysto fizyczny powód, dla którego półkula południowa jest zimniejsza od północnej. Otóż ponieważ słońce znajduje się bliżej tej półkuli w lecie, dlatego jest dalej od niej w zimie. Stąd też pochodzą duże rozpiętości temperatury w obu kierunkach. Uważamy, że zimy są bardzo surowe na Wyspie Lincolna, ale nie zapominajmy, że lata są tutaj bardzo gorące. - A dlaczego, proszę pana - zapytał Pencroff marszcząc brwi - na naszej półkuli klimat jest, jak pan mówi, tak nierównomierny? To niesprawiedliwe! - Przyjacielu - roześmiał się inżynier - sprawiedliwe czy niesprawiedliwe, nic na to nie poradzimy, a oto skąd pochodzi ta właściwość. Ziemia opisuje wokół słońca nie koło, lecz elipsę, w myśl podstawowych zasad mechaniki. Ziemia stanowi jedno z ognisk elipsy, a zatem w pewnym okresie swojej drogi znajduje się w apogeum, czyli w punkcie odsłonecznym, w innym zaś okresie znajduje się w perigeum, czyli w punkcie przysłonecznym. Otóż właśnie podczas zimy kraje leżące na półkuli południowej są w największym oddaleniu od słońca, a więc w warunkach sprzyjających najsilniejszym mrozom. Nic się na to nie poradzi i nawet najbardziej uczeni ludzie nie zdołają nigdy zmienić czegokolwiek w porządku kosmograficznym. - A jednak... - nie ustępował Pencroff - ludzie są bardzo uczeni. Jaką to olbrzymią księgę można by wypełnić tym, co się wie, panie Cyrusie. - O ileż większą księgę można by złożyć z tego, czego się nie wie - odparł Cyrus Smith. W każdym razie z tych czy innych powodów w czerwcu jak zwykle zapanowały silne mrozy i koloniści byli zmuszeni do przebywania w Granitowym Pałacu. Ten przymusowy pobyt w domu bardzo ciążył wszystkim, a najbardziej chyba Gedeonowi Spilettowi. - Rozumiesz - zwrócił się któregoś dnia do Naba - chętnie darowałbym ci aktem rejentalnym wszelkie majętności, jakie kiedykolwiek odziedziczę, gdybyś był tak dobry, poszedł, dokąd chcesz, i zaabonował mi jakąkolwiek gazetę! Stanowczo najbardziej brakuje mi do szczęścia codziennych porannych wiadomości o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia gdzie indziej niż tutaj. - Rozumiesz - zwrócił się któregoś dnia do Naba. Nab wybuchnął takim śmiechem że nie mógł mówić. Wreszcie wykrztusił: - Na Boga, mnie znów najbardziej interesuje moja praca codzienna! Trzeba przyznać, że zarówno w domu, jak i poza domem nie można było narzekać na brak zajęcia. Kolonia na Wyspie Lincolna po trzech latach nieprzerwanej pracy znajdowała się w największym rozkwicie. Zniszczony bryg stał się nowym źródłem bogactwa. Nie mówiąc już o kompletnym osprzętowaniu, które miało się przydać do budującego się statku, magazyny Granitowego Pałacu były po brzegi wypełnione wszelkiego rodzaju narzędziami i sprzętem, bronią i amunicją, odzieżą oraz instrumentami. Nie trzeba było już własnoręcznie produkować grubej tkaniny filcowej. Jeśli koloniści w pierwszym roku swojego pobytu na wyspie cierpieli wskutek zimna, to obecnie nie obawiali się już wcale surowości słotnej pory. Bielizny mieli także pod dostatkiem, zresztą dbali o nią z niesłychaną pieczołowitością. Z chlorku sodu, który jest nie czym innym jak solą morską, Cyrus Smith z łatwością wyodrębnił sód i chlor. Zarówno sód, który bez trudu przemieniono w węglan sodu, jak i chlor, z którego wyprodukowano chlorek wapnia i inne pochodne, zostały użyte do różnych czynności domowych, a przede wszystkim do prania bielizny. Urządzano jednak nie więcej niż cztery prania do roku, tak jak to niegdyś było w zwyczaju w staromodnych domach. Trzeba stwierdzić, że Pencroff, a także wciąż czekający na listonosza i gazetę Gedeon Spilett wykazali niezwykłe zdolności do prania. Tak upłynęły zimowe miesiące - czerwiec, lipiec i sierpień. Panowały ostre mrozy i średnia temperatura wynosiła około czternastu stopni Celsjusza poniżej zera. Mrozy były zatem znacznie silniejsze niż poprzedniej zimy. Toteż na kominkach Granitowego Pałacu stale płonął wesoły ogień, a dym wił się czarnym zygzakiem wzdłuż granitowych ścian. Opału nie żałowano, gdyż rósł o kilka kroków od domu. Ponadto nadmiar drzewa przeznaczonego na budowę okrętu pozwolił zaoszczędzić węgla, dość kłopotliwego do transportowania. Zarówno ludzie, jak i zwierzęta czuli się doskonale. Trzeba przyznać, że największym zmarzluchem okazał się imć Jup, ale była to chyba jedyna jego wada. Należało więc uszyć mu ciepły, watowany szlafrok. Poza tym można go było stawiać za wzór służącego. Był zręczny, pilny, niezmordowany, bez cienia niedyskrecji, niegadatliwy. Pencroff mawiał nawet, że gdy ktoś ma cztery ręce do dyspozycji, to chyba można od niego wymagać, żeby przyzwoicie pracował. Rzeczywiście mądre czwororękie zwierzę pracowało bardzo dobrze. W ciągu ostatnich miesięcy, które upłynęły od czasu poszukiwań w okolicy góry, nie było mowy o dobrym duchu wyspy. Jego działalność nie przejawiała się w żadnej okoliczności. Co prawda, nie było też potrzeby, gdyż nie zaszedł wypadek wystawiający kolonistów na jakąś ciężką próbę. Cyrus Smith stwierdził nawet, że jeżeli komunikowanie się nieznajomego z mieszkańcami Granitowego Pałacu odbywało się kiedykolwiek poprzez masyw granitowy, instynkt zaś Topa - jeśli tak można powiedzieć - wyczuwał cośkolwiek, to w tym właśnie okresie nie dało się nic zaobserwować. Głuche warczenie psa ustało całkowicie, tak samo zresztą jak i niepokój orangutana. Para przyjaciół - jakimi rzeczywiście były Top i Jup - nie kręciła się już przy wylocie studni, pieg nie szczekał, małpa nie wydawała dziwnych pomruków, które ongiś zwróciły na siebie uwagę inżyniera. Cyrus Smith nie mógł jednak z pewnością twierdzić, że ostatnie słowo na temat zagadki zostało powiedziane i że nie uda się jej rozwikłać. Nie mógł zapewnić, że jakiś wypadek nie spowoduje ponownego wyjścia na arenę tajemniczej osobistości. Któż bowiem może przewidzieć, co się stanie w przyszłości? Wreszcie zima dobiegła końca. Ale właśnie w pierwszych dniach wiosny wydarzył się fakt, który mógł się okazać brzemienny w skutki. 7 września Cyrus Smith, obserwując szczyt Góry Franklina, zobaczył dym wijący się nad kraterem; równocześnie unosiła się zeń w powietrze para. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Przebudzenie się wulkanu. Lato. Powrót do przerwanych prac. Wieczorem 15 października. Telegram. Wezwanie. Odpowiedź. W drodze do zagrody. Notatka. Nowy drut. Bazaltowe wybrzeże. Podczas przypływu. Po odpływie. Pieczara. Olśniewające światło. Inżynier podzielił się swoim spostrzeżeniem z kolonistami, którzy natychmiast przerwali pracę i w milczeniu patrzyli na szczyt Góry Franklina. Patrzyli na szczyt Góry Franklina. A więc wulkan się zbudził i gazy przedarły się przez warstwę kruszców nagromadzonych w głębi krateru. Ale czy płomień podziemny spowoduje gwałtowny wybuch? Tej ewentualności nie można było zapobiec. Jednakże nawet w wypadku gdyby wybuch nastąpił, niecała wyspa musiałaby ucierpieć. Przecież wylew law wulkanicznych nie zawsze bywa zgubny w skutkach. Wyspa przeszła już kiedyś tę próbę, jak o tym świadczyły potoki zastygłej lawy przecinające północne zbocza góry. Poza tym ze względu na kształt krateru i gardzieli wyżłobionej w szczycie - wyrzucona z krateru lawa powinna była popłynąć w stronę przeciwną, a nie na żyzne połacie wyspy. Jednak to, co się stało kiedyś, nie jest miarodajne na przyszłość. Zdarza się często, że na szczycie wulkanu dawne kratery zamykają się i otwierają się nowe. Takie wydarzenia miały ongiś miejsce na obu półkulach, na Etnie, Popocatepetlu, na Orizabie, toteż w przededniu Wybuchu wulkanu można obawiać się wszystkiego. Wystarczy zresztą trzęsienie ziemi - a przecież zjawisko to niekiedy towarzyszy wybuchom wulkanów - ażeby wewnętrzny układ góry uległ zmianie i by rozżarzona lawa utorowała sobie nowe koryta. Cyrus Smith wytłumaczył to wszystko swoim towarzyszom, nie wyolbrzymiając powagi sytuacji. Zresztą, co można było na to poradzić! W razie trzęsienia ziemi, powodującego większe obsunięcia, Granitowy Pałac nie byłby zagrożony. Corral natomiast znalazłby się w wielkim niebezpieczeństwie, gdyby jakiś nowy krater utworzył się na wschodnich zboczach góry. Od tego dnia na szczycie góry bez przerwy kłębił się dym. Stawał się coraz ciemniejszy i strzelał coraz wyżej, jednak dotychczas wśród gęstych kłębów nie widać było płomieni. Wrzenie wulkaniczne koncentrowało się zatem w dolnych częściach głównego przewodu. Z nastaniem ciepła na nowo podjęto przerwane prace. Koloniści spieszyli się coraz bardziej z budową statku. Ażeby uruchomić tartak wodny, przecierający szybko pnie drzew na deski i belki, Cyrus Smith wykorzystał nadbrzeżny wodospad. Mechanizm tarraku był prosty jak urządzenia wiejskich tartaków w Norwegii. Najważniejsze było wprawienie drewna w ruch poziomy i piły w ruch pionowy. Inżynier osiągnął to za pomocą koła, dwóch cylindrów i bloków, odpowiednio rozmieszczonych. Pod koniec września kadłub statku, który miał być dwumasztowym szkunerem, wznosił się już w stoczni. Wręgi były prawie całkowicie gotowe i prowizorycznie przymocowane, dzięki czemu można się było zorientować w kształtach statku. Smukły z przodu i dość szeroki z tyłu, zapowiadał możliwość odbycia dłuższych rejsów; jednakże aby ułożyć klepki poszycia, trzeba było najpierw wykonać odylowanie oraz pokład, a to wymagało jeszcze długiego czasu. Na szczęście z katastrofy brygu, spowodowanej wybuchem podwodnym, udało się uratować okucia. Z uszkodzonych desek pokładowych i wręg Pencroff i Ayrton zdołali wyrwać sworznie oraz mnóstwo mosiężnych ćwieków. Zaoszczędziło to wiele czasu kowalom, ale cieślom nie ujęło roboty. Pracę przy budowie statku trzeba było przerwać na tydzień na żniwa, sianokosy i zwózkę zbiorów z Płaskowzgórza Rozległego Widoku. Po uporaniu się z tym każdą chwilę nadal poświęcano na wykończenie szkunera. Ażeby nie tracić czasu, koloniści zmienili godziny posiłków: jedli obiad w południe, kolację zaś - dopiero gdy się ściemniło. Wtedy wracali do Granitowego Pałacu - i zupełnie wyczerpani pracą, szybko kładli się spać. Niekiedy jednak, gdy zawiązywała się rozmowa na jakieś ciekawe tematy, godzina spoczynku opóźniała się nieco. Koloniści dawali się ponieść fantazji, snuli plany na przyszłość i chętnie rozprawiali o zmianach, jakie wniesie w ich życie podróż szkunerem do najbliższego lądu. Ale snując te projekty, zawsze powracali myślą na Wyspę Lincolna. Postanowili nigdy nie opuszczać tej kolonii, założonej z trudem, uwieńczonym ostatecznie powodzeniem - kolonii, która przez ustalenie komunikacji z Ameryką mogłaby osiągnąć jeszcze większy rozkwit. Zwłaszcza Pencroff i Nab mieli nadzieję dokonać tutaj żywota. - Harbercie - mawiał marynarz - prawda, że nigdy nie opuścisz Wyspy Lincolna? - Nigdy, Pencroff, zwłaszcza jeżeli ty postanowisz tu pozostać. - Już postanowiłem, mój chłopcze, i będę tu na ciebie czekał. Przywieziesz mi swoją żonę i dzieci, ja zaś wychowam je na nie lada zuchów! - Zgoda - śmiał się Harbert rumieniąc się równocześnie. - A pan, panie Cyrusie? - podejmował rozentuzjazmowany Pencroff. - Pan będzie gubernatorem wyspy! Iluż to ona będzie mogła wyżywić mieszkańców? Co najmniej dziesięć tysięcy. Tak sobie gwarzono pozwalając Pencroffowi puszczać wodze fantazji i od słowa do słowa kończyło się zawsze tym, że reporter zakładał gazetę: New Lincoln Herald. Tak to już jest z człowiekiem. Potrzeba stworzenia czegoś trwałego, co go przeżyje, jest dowodem jego wyższości nad pozostałym światem żyjącym. Ta właśnie cecha ugruntowała i usprawiedliwia jego panowanie nad całym światem. A zresztą kto wie, czy Jup i Top nie miały także swojego własnego, niewielkiego marzenia o przyszłości? Milczący Ayrton myślał o tym, że chciałby ponownie zobaczyć lorda Glenarvana i stanąć wobec ludzi jako człowiek zrehabilitowany. Było to 15 października wieczorem; rozmowa na temat różnych przewidywań przeciągała się dłużej niż zwykle. Dochodziła dziewiąta. Ten i ów ziewał już przeciągle, a Pencroff zamierzał udać się do łóżka, gdy nagle rozległ się dźwięk elektrycznego dzwonka umieszczonego w sali. Wszyscy byli w Granitowym Pałacu. Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Ayrton, Pencroff i Nab. Nikt z kolonistów nie nocował w zagrodzie. Cyrus Smith wstał z krzesła, wszyscy spojrzeli po sobie, sądząc, że się przesłyszeli. - Co to ma znaczyć?! - zawołał Nab. - Czyżby to diabeł dzwonił? Nikt mu nie odpowiedział. - Zanosi się na burzę - zauważył Harbert. - Czy pod wpływem elektryczności... Harbert nie dokończył zdania. Inżynier, na którego zwrócone były oczy wszystkich, przecząco pokręcił głową. - Zaczekajmy - odezwał się wówczas Gedeon Spilett. - Jeżeli to jest sygnał, to ktokolwiek go nadaje, na pewno powtórzy go jeszcze raz. - Ale któż by to mógł być? - dziwił się Nab. - No ten, który... Słowa marynarza przerwało ponowne uderzenie młoteczka o dzwonek. Cyrus Smith podszedł do aparatu i włączywszy prąd, posłał do zagrody zapytanie: „Czego żądasz?” W kilka chwil później igła poruszająca się po tarczy z alfabetem podała odpowiedź mieszkańcom Granitowego Pałacu: „Przyjdźcie jak najprędzej do zagrody”. - Nareszcie! - wykrzyknął Cyrus Smith. Tak! Nareszcie! Tajemnica miała się wyjaśnić! Wobec nieprzepartej ciekawości, która pchała ich do zagrody, zniknęło jak ręką odjął całe zmęczenie i ustąpiło pragnienie wypoczynku. Nie mówiąc ani słowa, w ciągu paru chwil opuścili Granitowy Pałac i znaleźli się na wybrzeżu. Psa i małpę pozostawiono w domu, gdyż można się było bez nich obejść. Noc była ciemna. Księżyc zaszedł równocześnie ze słońcem. Jak już zauważył Harbert, czarne chmury burzowe tworzyły niskie i ciężkie sklepienie, zupełnie zakrywające gwiazdy. Błyskało jak na upał i odblaski dalekiej burzy oświetlały horyzont. Możliwe, że za kilka godzin nad samą wyspą zaczną walić pioruny.. Noc była pełna grozy... Ale najgłębsze ciemności nie mogły powstrzymać ludzi znających na pamięć drogę do zagrody. Poszli lewym brzegiem Rzeki Dziękczynienia, doszli do płaskowzgórza, przeprawili się na drugą stronę Glicerynowego Potoku i zagłębili w las. Szli szybkim krokiem, ogarnięci wielkim wzruszeniem. Nie mieli wątpliwości co do tego, że wreszcie zdobędą tak długo poszukiwane rozwiązanie zagadki, że poznają tajemniczą istotę tak głęboko związaną z ich życiem, tak wspaniałomyślną i potężną w czynach. Przecież ażeby zawsze działać we właściwym czasie, nieznajomy musiał tkwić w ich życiu, znać jego najdrobniejsze szczegóły i słyszeć wszystko, o czym się mówiło w Granitowym Pałacu. Koloniści, pogrążeni w rozmyślaniach, mimo woli przyśpieszali kroku. Pod kopułą drzew panowały takie ciemności, że nie można było nawet dostrzec drogi. Cisza w lesie była zupełna. Czworonożne zwierzęta i ptaki, przytłoczone ciężką atmosferą, nie ruszały się i nie wydawały żadnego odgłosu. Najlżejszy powiew nie targał liśćmi. W ciemnościach słychać było tylko kroki kolonistów po udeptanym gruncie. Przez ostatni kwadrans ciszę przerwała raz jeden uwaga Pencroffa: - Trzeba było zabrać latarnię. I odpowiedź inżyniera: - Znajdziemy ją na pewno w zagrodzie. Cyrus Smith wyszedł z towarzyszami z Granitowego Pałacu o dziewiątej dwanaście. O dziewiątej czterdzieści siedem przebyli oni już trzy mile z pięciu dzielących ujście Rzeki Dziękczynienia od zagrody. W tym momencie nad wyspą wykwitły wielkie, białe błyskawice, na których tle czarno się odcinało listowie drzew. Potężne błyski olśniewały i oślepiały. Burza miała za chwilę rozpętać się na dobre. Błyskawice stawały się coraz częstsze i bardziej oślepiające. W głębi nieba przetaczały się potężne, dalekie grzmoty. Robiło się coraz duszniej. Koloniści szli naprzód, jakby pchani jakąś nieprzepartą siłą. O dziesiątej piętnaście, w świetle nowej błyskawicy, zobaczyli ogrodzenie corralu i ledwie weszli za wrota, gdy rozległ się niezwykle potężny grzmot. Przebiegłszy w jednej chwili obejście, Cyrus Smith znalazł się przed domkiem. Możliwe, że tu znajdował się nieznajomy, gdyż właśnie stąd nadano telegram. Jednakże w oknie nie widać było najmniejszego światełka. Inżynier zapukał do drzwi. Milczenie. Wówczas otworzył drzwi i koloniści weszli do pokoju pogrążonego w ciemnościach. Nab skrzesał ognia. Po chwili zapalono latarnię i w jej świetle obejrzano wszystkie zakamarki pokoju... - Czyżbyśmy ulegli złudzeniu? - mruknął Cyrus Smith. Nie! To było niemożliwe! Przecież telegram wyraźnie nakazywał: „Przyjdźcie jak najprędzej do zagrody”. Zbliżono się do stołu, gdzie stał telegraf. Wszystko było na swoim miejscu, zarówno pudełko z baterią, jak i aparat odbiorczy i nadawczy. - Kto tu był ostatni? - zapytał inżynier. - Ja, proszę pana - odpowiedział Ayrton. - A kiedy? - Przed czterema dniami. - Ach! Notatka! - zawołał Harbert pokazując kartkę leżącą na stole. Napisane były na niej po angielsku słowa: Idźcie wzdłuż nowego drutu. - W drogę - zawołał Cyrus Smith. Zrozumiał, że depesza nie wyszła z zagrody, lecz z tajemniczej kryjówki, którą nowy drut, przytwierdzony do starego, łączył bezpośrednio z Granitowym Pałacem. Nab wziął do ręki zapaloną latarnię i wszyscy wyszli z zagrody. Burza rozszalała się z niesłychaną gwałtownością. Czas, dzielący każdą nową błyskawicę od grzmotu, skracał się w sposób wyraźny. Niebawem wyładowania atmosferyczne ogarną Górę Franklina i całą wyspę. W świetle przerywanych błysków widać było szczyt wulkanu uwieńczony pióropuszem dymu. Pomiędzy domkiem a ogrodzeniem nie było nowego drutu, ale po wyjściu za wrota inżynier podbiegłszy do pierwszego słupa zobaczył w świetle błyskawicy drut opadający z izolatora aż na ziemię. - Oto on - powiedział. Drut leżał na ziemi; na całej swojej długości pokryty był substancją izolującą, jak kabel podwodny, co umożliwiało swobodne przepływanie prądu. Kierunek drutu wskazywał na lasy i południowe zbocza góry, a zatem biegł na zachód. - Chodźmy za nim - powiedział Cyrus Smith. Koloniści oświetlając sobie drogę latarnią, a częściowo korzystając z błyskawic, poszli w kierunku wskazanym przez drut. Grzmiało bez przerwy, i to z taką gwałtownością, że nie można było usłyszeć słowa. Zresztą nie chodziło o to, by mówić, lecz by posuwać się naprzód. Cyrus Smith i jego towarzysze wspięli się zboczem wznoszącym się pomiędzy doliną a Rzeką Wodospadu i przecięli je w najwęższym miejscu. Prowadził ich niezawodnie drut spoczywający bądź na dolnych gałęziach drzew, bądź też wprost na ziemi. Inżynier przypuszczał, że drut urwie się gdzieś w głębi doliny i że tutaj będzie schronienie nieznajomego. Mylił się jednak. Musieli wspiąć się na południowo-zachodnie zbocze i ponownie zejść na jałowe płaskowzgórze, zakończone ścianą groźnie spiętrzonych bazaltów. Od czasu do czasu jeden z kolonistów nachylał się, dotykał ręką drutu i w miarę potrzeby korygował kierunek marszu. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że drut prowadzi prosto do morza. Prawdopodobnie tutaj, w jakimś zagłębieniu skały wulkanicznej, mieściło się bezskutecznie dotychczas poszukiwane schronienie. Niebo było całe w płomieniach. Błyskawice zapalały się jedna po drugiej z niesłychaną szybkością. Pioruny biły w szczyt wulkanu i wpadały w głąb krateru wśród kłębów gęstego dymu. Chwilami zdawało się, że góra wyrzuca z siebie ogień. Parę minut przed jedenastą koloniści dobrnęli do wysokiej skarpy na zachodnim brzegu oceanu. Zerwał się wiatr. O pięćset stóp pod nimi huczało morze. Cyrus Smith obliczył, że musieli przebyć od zagrody półtorej mili. W tym miejscu drut zapuszczał się w skały, prowadzące dość urwistym zboczem wąskiego i fantazyjnie wyżłobionego wąwozu. Koloniści poszli tą drogą, narażając się na strącenie źle zrównoważonych głazów, które pociągnęłyby ich do morza. Schodzenie było bardzo niebezpieczne, ale nikt nie liczył się z niebezpieczeństwem. Koloniści już nie byli panami swojej woli, gdyż nieprzeparta siła ciągnęła ich do tajemniczego punktu, jak magnes przyciąga żelazo. Nie zdając sobie prawie z tego sprawy, zbiegli wąwozem, który nawet w świetle dziennym wydawałby się zapewne nie do przebycia. Gdy staczające się głazy wpadały w obręb światła, lśniły jak rozżarzone pociski. Cyrus Smith otwierał pochód, Ayrton go zamykał. Czasem trzeba było iść krok za krokiem, w innym miejscu - czołgać się po wypolerowanych głazach, potem znów podnosić się i brnąć dalej. Wreszcie drut skręcił pod ostrym kątem, prowadząc, do skał podwodnych, rozsianych tu w niewielkich ilościach; rozbijało się o nie morze w czasie przypływu. W ten sposób koloniści doszli do podnóża bazaltowej skały. Od tego miejsca odchodził skalny gzyms, biegnący poziomo, równolegle do brzegu. Idąc wzdłuż drutu nie uszli nawet stu kroków, gdy zauważyli, że gzyms łagodnym spadkiem dochodzi do poziomu fal. Inżynier chwycił za drut i stwierdził, że zanurza się w morzu. Towarzysze jego stanęli przy nim jak wryci. Z piersi ich wydarł się okrzyk rozczarowania, ba - nawet rozpaczy! Czyż trzeba rzucić się w fale, by tam szukać jakiej podwodnej pieczary? W tym stanie niezwykłego podniecenia psychicznego i fizycznego nie zawahaliby się tego uczynić! Powstrzymała ich jedynie uwaga inżyniera, który zaprowadził towarzyszy do zagłębienia skalnego i powiedział: - Zaczekajmy, teraz jest przypływ. W czasie odpływu droga się odsłoni. - Ale dlaczego pan tak przypuszcza? - zapytał Pencroff. - Nie wezwałby nas, gdyby nie było sposobu dotarcia do niego. Cyrus Smith powiedział to z takim przekonaniem, że nikt nie zaoponował. Zresztą jego uwaga była zupełnie logiczna. Należało przypuszczać, że u podnóża ściany skalnej istniał jakiś otwór pokryty obecnie wodą, lecz dostępny w czasie odpływu. Trzeba było czekać parę godzin. Koloniści milcząc skulili się w zagłębieniu o kształcie portyku głęboko wyżłobionego w skale. Zaczął padać deszcz, a niebawem chmury rozdarte przez piorun spłynęły na ziemię w istnych potokach wody. Echo powtarzało grzmoty i potęgowało imponująco ich siłę. Echo powtarzało grzmoty. Koloniści byli bardzo wzruszeni. W głowach tłoczyły się im tysiące dziwnych myśli, przed oczami stawała jakaś potężna, nadludzka zjawa, odpowiadająca wyobrażeniu, jakie mieli o tajemniczym duchu wyspy. O północy Cyrus Smith, wziąwszy do ręki latarnię, zszedł na sam brzeg wody, ażeby zorientować się w konfiguracji skał. Odpływ już się zaczął. Inżynier się nie omylił. Na powierzchni wody zarysował się wylot obszernego zagłębienia. Drut skręcił na prawo i tonął w tej ziejącej czeluści. Cyrus Smith wrócił do towarzyszy i powiedział po prostu: - Za godzinę grota będzie dostępna. - A więc jest grota! - zawołał Pencroff. - Czyżby pan w to wątpił? - odrzekł Cyrus Smith. - Ale przecież będzie ona wypełniona wodą do pewnej wysokości - zauważył Harbert. - Albo pieczara wysycha całkowicie - odparł Cyrus Smith - i w tym wypadku przejdziemy suchą nogą, albo też nie wysycha, a wtedy znajdziemy do swojej dyspozycji jakiś środek komunikacji. Minęła jeszcze godzina. W potokach ulewnego deszczu wszyscy zeszli na brzeg. W ciągu trzech godzin poziom wody obniżył się o piętnaście stóp. Sklepienie pieczary, mające kształt łuku, wznosiło się ponad powierzchnią wody, co najmniej na osiem stóp. Wyglądało jak przęsło mostu, pod którym płynęła spieniona woda. Pochyliwszy się inżynier spostrzegł jakiś czarny przedmiot pływający na powierzchni morza. Przyciągnął go do siebie. Była to łódka przywiązana liną do jakiegoś wewnętrznego występu ściany skalnej. Zrobiona była z blachy zbitej nitami. Na dnie, pod ławkami, leżały dwa wiosła. - Wchodźmy - powiedział Cyrus Smith. Po chwili wszyscy byli już w łódce. Nab i Ayrton chwycili za wiosła, Pencroff usiadł przy sterze. Cyrus Smith, stojąc na dziobie, oświetlał latarnią drogę. Po chwili wszyscy byli już w łódce. Bardzo niskie sklepienie, pod którym łódka płynęła początkowo, podwyższyło się nagle. Jednakże ciemności były tak wielkie, a światło latarni tak słabe, że nie można było zorientować się w rozmiarach pieczary - w jej szerokości, wysokości i głębokości. W bazaltowej grocie panowała przejmująca cisza. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy, gdyż nawet huk piorunów nie docierał tu przez grube ściany. Gdzieniegdzie na kuli ziemskiej istnieją takie olbrzymie pieczary w rodzaju naturalnych krypt, pochodzące z odległych epok geologicznych. Do niektórych wtargnęło morze, inne znów wypełniły jeziora. Do takich należy na przykład grota Finga na Wyspie Staffa z grupy Hebrydów, groty Morgata w zatoce Douarnenez w Bretanii, groty Bonifacego na Korsyce, Lyse-Fiordu w Norwegii, olbrzymia pieczara Mammuth w Kentucky wysokości pięciuset stóp i długości liczącej ponad dwadzieścia mil. W wielu punktach naszego globu przyroda wyżłobiła takie krypty i zachowała je na podziw ludziom. Czy ta pieczara, którą koloniści właśnie oglądali, ciągnęła się do środka wyspy? Już od kwadransa łódka kluczyła według wskazówek, które inżynier krótko rzucał Pencroffowi, gdy nagle rozległa się komenda: - Bardziej na prawo! Zmieniając kierunek łódka popłynęła pod prawą ścianę. Inżynier słusznie chciał sprawdzić, czy drut w dalszym ciągu tędy biegnie. Przekonawszy się, że jest przyczepiony do występów skalnych, rzucił rozkaz: - Naprzód! Obydwa wiosła, zanurzając się w czarnej wodzie, pchnęły łódkę do przodu. Płynęli jeszcze z kwadrans, przebywając od chwili wejścia do pieczary co najmniej pół mili, gdy nagle rozległ się głos Cyrusa Smitha: - Stać! Łódka zatrzymała się i koloniści ujrzeli jaskrawy snop światła, zalewający olbrzymią kryptę, wyżłobioną głęboko we wnętrzu wyspy. Teraz dopiero mogli obejrzeć pieczarę, której istnienia dotychczas w ogóle nie podejrzewali. Na wysokości pięciuset stóp wznosiło się półokrągłe sklepienie podtrzymywane bazaltowymi filarami tak podobnymi do siebie, jak gdyby były odlane w tej samej formie. Na kolumnach, których przyroda wytworzyła tu tysiące w pierwszych epokach formowania się kuli ziemskiej, wspierały się nieregularne łuki i fantazyjne gzymsy. Odłamki bazaltu, spiętrzone jedne na drugich, wznosiły się na wysokość czterdziestu do czterdziestu pięciu stóp, a woda, spokojna tutaj pomimo dużej fali na zewnątrz, obmywała ich podstawy. Błyski światła, na które inżynier zwrócił uwagę, lśniły iskrzącymi się promieniami w odłamkach skał i przenikały, jeśli tak można powiedzieć, w głąb ścian, jak gdyby były one przezroczyste, zamieniając najmniejsze występy skalne w migoczące drogie kamienie. Tysiące blasków odbijało się na powierzchni wody i łódka płynęła przecinając skrzącą się, lustrzaną taflę. Nie można się było pomylić co do źródła światła, którego promienie ostre i proste załamywały się we wszystkich wgłębieniach i gzymsach krypty. Było to światło elektryczne, biały kolor zdradzał jego pochodzenie. Jak słońce oświetlało ono całą pieczarę. Na znak dany przez Cyrusa Smitha wiosła zanurzyły się w wodzie, rozsiewając wokół istny deszcz karbunkułów, i łódka skierowała się w stronę źródła światła, a niebawem zbliżyła się do niego na pół kabla. W tym miejscu szerokość tafli wodnej wynosiła około trzystu pięćdziesięciu stóp, z tyłu zaś, za olśniewającą jasnością, ogromny mur z bazaltu zamykał pieczarę. Rozszerzała się ona w tym miejscu znacznie i morze utworzyło tu niewielkie jezioro. Sklepienie, ściany boczne i ściana zamykająca pieczarę, owe kamienne graniastosłupy, walce i stożki skąpane były w świetle elektrycznym tak, że się wydawało, jakby się jarzyły własnym blaskiem, i można było niemal powiedzieć, że wszystkie te głazy, oszlifowane niby drogocenne diamenty, zamiast kropel wilgoci wydzielały elektryczne promienie. Pośrodku jeziora na powierzchni wody widać było jakiś nieruchomy, wrzecionowaty przedmiot. Z obu boków bił blask jak z gardzieli rozżarzonych do białości wielkich pieców. Przedmiot ten, podobny do olbrzymiego wieloryba, miał około dwustu pięćdziesięciu stóp długości i wynurzał się na dziesięć czy dwanaście stóp ponad powierzchnię wody. Przedmiot ten wynurzał się na dziesięć czy dwanaście stóp. Łódka zbliżała się do niego powoli. Cyrus Smith uniósł się na dziobie i patrzył w niesłychanym podnieceniu. Nagle chwycił reportera za ramię. - Ależ to on! To może być tylko on! Po czym opadł na ławkę, szepcząc po cichu imię, które usłyszał tylko Gedeon Spilett. Reporter prawdopodobnie znał to imię, gdyż wywarło ono na nim wielkie wrażenie. Wreszcie odezwał się głuchym głosem: - To on! Człowiek wyjęty spod prawa! - On! - powiedział Cyrus Smith. Na rozkaz inżyniera łódka zbliżyła się do tego dziwnego, pływającego aparatu. Potem przybiła do jego lewego boku, skąd przez grubą szybę tryskał snop światła. Cyrus Smith wszedł z towarzyszami na platformę. Zobaczył otwarty luk. Wszyscy rzucili się do niego. Na dole trapu widać było wewnętrzny korytarz, oświetlony światłem elektrycznym; na końcu korytarza - drzwi. Cyrus Smith je otworzył. Bogato ozdobiony salon, przez który szybko przeszli, przylegał do biblioteki, gdzie z sufitu padały potoki światła. W głębi biblioteki widać było szerokie, zamknięte drzwi. Inżynier rozwarł je. Oczom kolonistów ukazała się obszerna sala, podobna do muzeum: zgromadzone tu były zarówno bezcenne okazy świata mineralnego, jak i dzieła sztuki, wspaniałe wytwory przemysłu. Kolonistom wydało się, że dotknięciem różdżki czarodziejskiej zostali przeniesieni do świata snów. Na wytwornej otomanie leżał mężczyzna; zdawał się ich nie spostrzegać. Wtedy Cyrus Smith, ku niezmiernemu zdziwieniu swoich towarzyszy, wymówił donośnym głosem następujące słowa. - Kapitanie Nemo, pan nas wzywał? Oto jesteśmy! - Kapitanie Nemo, pan nas wzywał? ROZDZIAŁ SZESNASTY Kapitan Nemo. Jego pierwsze słowa. Historia bohatera niepodległości. Nienawiść do najeźdźców. Towarzysze. Życie pod wodą. Samotny. Ostatnie schronienie „Nautilusa”. Na Wyspie Lincolna. Tajemniczy duch wyspy. Słysząc te słowa leżący na otomanie człowiek uniósł się i twarz jego ukazała się w pełnym świetle. Piękna głowa, wysokie czoło, dumne wejrzenie, biała broda, gęsta czupryna odrzucona do tyłu. Oparł rękę o wezgłowie otomany, z której wstał. Wzrok jego był spokojny. Widać było, że nieubłagana choroba podkopuje jego zdrowie, lecz głos jego wydawał się jeszcze silny, gdy wymówił w języku angielskim, tonem zdradzającym wielkie zaskoczenie, następujące słowa: - Nie mam nazwiska, proszę pana. - Ale ja pana znam - odparł Cyrus Smith. Kapitan Nemo wbił w inżyniera pałające spojrzenie, jak gdyby chciał go zetrzeć na proch. Potem, opadając znów na posłanie, mruknął: - Zresztą mniejsza o to. I tak umieram! Cyrus Smith zbliżył się do kapitana Nemo, Gedeon Spilett zaś ujął go za rękę i stwierdził, że jest rozpalona jak ogień. Ayrton, Pencroff, Harbert i Nab stali w pełnym uszanowania oddaleniu w jednym z kątów wspaniałej sali, gdzie powietrze było przepojone zapachem baterii elektrycznych. Kapitan Nemo cofnął rękę, po czym gestem zaprosił inżyniera i reportera, aby usiedli. Wszyscy patrzyli na niego z niekłamanym wzruszeniem. A więc tu oto był człowiek zwany przez nich „dobrym duchem wyspy”, potężna istota, której wpływ w tylu wypadkach okazał się zbawienny, dobroczyńca, któremu winni byli tak wiele wdzięczności! Przed oczami mieli człowieka, chociaż Pencroff i Nab spodziewali się zastać jakiegoś boga niemal - a ponadto ten człowiek był umierający. Ale jak to się stało, że Cyrus Smith znał kapitana Nemo? Dlaczego tak bardzo obruszył się kapitan, gdy usłyszał swoje nazwisko, które, jak sądził, nikomu nie było znane? Kapitan położył się na otomanie i podparłszy głowę ręką, patrzył na siedzącego w pobliżu inżyniera. - A więc zna pan moje nazwisko? - zapytał. - Znam - odparł Cyrus Smith - tak samo zresztą jak nazwę tego wspaniałego statku podwodnego. - „Nautilus”? - lekko uśmiechnął się kapitan. - „Nautilus”. - Ale czy pan wie... Czy pan wie, kim jestem? - Wiem. - A przecież już od tylu lat żyję z dala od świata w głębinach morza - jedynym miejscu, gdzie znalazłem wolność. Któż mógł zdradzić moją tajemnicę? - Człowiek, nie mający w stosunku do pana żadnych zobowiązań, kapitanie Nemo; nie można go więc posądzać o zdradę. - Ten Francuz, którego los zesłał przed laty na mój pokład? - Tak, on. - A więc ten człowiek wraz ze swoimi dwoma towarzyszami nie zginął w malströmie, który porwał „Nautilusa”? - Nie, nie zginęli i w książce pod tytułem „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” opisane są pana dzieje. - Moje dzieje w ciągu kilku miesięcy tylko, proszę pana - żywo odparł kapitan Nemo. - To prawda - zgodził się Cyrus Smith - ale kilka miesięcy tego niezwykłego życia wystarczyło, ażeby dał się pan poznać... - Jako wielki przestępca prawdopodobnie - przerwał kapitan Nemo, a na jego wargach pojawił się wyniosły uśmiech. - Tak, jako buntownik wyrzucony, być może, poza nawias ludzkości. Inżynier nic nie odpowiedział. - Więc cóż, proszę pana? - Nie czuję się w prawie do wydawania sądów, kapitanie Nemo - odparł Cyrus Smith - przynajmniej jeżeli chodzi o jego minione dzieje. Tak jak wszyscy, nie znam powodów tej dziwnej egzystencji i nie mogę osądzić skutków nie znając przyczyn; jedno wiem na pewno, że jakaś dobroczynna dłoń stałe rozpościerała opiekę nad nami od chwili przybycia na Wyspę Lincolna i że wszyscy zawdzięczamy życie dobrej, wspaniałomyślnej i potężnej istocie, tą zaś wspaniałomyślną, potężną i dobrą istotą jest pan, kapitanie Nemo. - Tak, to ja - z prostotą stwierdził kapitan. Inżynier i reporter wstali. Towarzysze ich przybliżyli się i wdzięczność, przepełniająca ich serca, już miała znaleźć wyraz w gestach, w słowach... Kapitan Nemo powstrzymał ich ruchem ręki i głosem bardziej wzruszonym, niżby to chciał okazać, powiedział: - Najpierw wysłuchajcie mnie* [przyp.: Historia kapitana Nemo istotnie została opublikowana w książce pod tytułem 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Wcześniejsza uwaga o niewłaściwych datach odnosi się rownież do tego fragmentu. Czytelnik może znaleźć wyjaśnienie w tej poprzedniej uwadze. (przyp. Hetzel’a)]. W kilku zwięzłych, szybko wypowiedzianych zdaniach opowiedział historię całego swojego życia. Spowiedź jego trwała krótko. A jednak żeby opowiedzieć ją do końca, musiał skupić resztę sił. Widać było, że walczy z ciężką niemocą. Kilkakrotnie Cyrus Smith prosił go, ażeby odpoczął chwilę, ale kapitan potrząsał głową jak człowiek, do którego jutro już nie należy, a gdy reporter zaofiarował mu swoją opiekę, powiedział: - To zbędne. Moje godziny są policzone. Kapitan Nemo był Hindusem: nazywał się książę Dakkar, był synem radży niepodległego wówczas Bundelkundu i bratankiem narodowego bohatera Indii Tippo-Sahiba. Gdy miał dziesięć lat, ojciec wysłał go do Europy, ażeby chłopiec otrzymał tam gruntowne wykształcenie, z ukrytą intencją, że pewnego dnia będzie walczył jak równy z równymi z tymi, których uważał za ciemiężycieli swojego kraju. Od dziesiątego do trzydziestego roku życia książę Dakkar, niezwykle uzdolniony, człowiek wielkiego serca i światłego umysłu, kształcił się wszechstronnie zarówno w naukach ścisłych, jak w literaturze i sztuce i osiągnął wspaniałe wyniki. Książę Dakkar podróżował po całej Europie. Był rozrywany w towarzystwie z racji swojego urodzenia i fortuny, jednak pokusy świata nie pociągały go nigdy. Chociaż był młody i piękny, pozostawał zawsze poważny i chmurny, pożerany pragnieniem wiedzy, serce zaś miał przepełnione nieubłaganą urazą. Książę Dakkar bowiem nienawidził. Żywił nienawiść do jedynego kraju, którego nigdy nie chciał odwiedzić, do jedynego narodu, któremu zawsze niechętnie odpowiadał na uprzejmości. Nienawidził Anglii, i to tym mocniej, że niejedno pociągało go w niej nieprzeparcie. Ten Hindus skupił w sobie całą nieprzejednaną nienawiść zwyciężonego do zwycięzcy. W jego oczach najeźdźca nie znajdował łaski. Syn jednego z książąt, który zależność od Zjednoczonego Królestwa uznał tylko nominalnie, książę z rodziny Tippo-Sahiba, wychowany w duchu odwetu i zemsty, pałający wielką miłością do swojego poetycznego kraju zakutego w angielskie kajdany, nie chciał, aby noga jego stanęła kiedykolwiek na przeklętej ziemi, której Indie zawdzięczały swoją niewolę. Książę Dakkar został artystą głęboko odczuwającym sztukę, uczonym, poruszającym się swobodnie na niebosiężnych wyżynach wiedzy, i mężem stanu wychowanym na dworach europejskich. W oczach tych, którzy obserwowali go nie dość wnikliwie, mógł uchodzić za kosmopolitę żądnego wiedzy, ale gardzącego czynem, za jednego z bogatych podróżników o wzniosłym, a zarazem abstrakcyjnym umyśle, jacy stale przemierzają cały świat i nie należą właściwie do żadnego kraju. To były tylko pozory. Ten artysta, uczony i człowiek pozostał w głębi serca Hindusem - zarówno przez pragnienie zemsty, jak i przez nadzieję, jaką żywił, że pewnego dnia zdoła upomnieć się o prawa swojego kraju, wypędzić zeń zaborców i przywrócić mu niepodległość. Książę Dakkar powrócił do Bundelkundu w 1849 roku. Ożenił się ze szlachetną Hinduską. Serce jej tak jak i jego krwawiło na widok niedoli ojczyzny. Mieli dwoje dzieci, które ubóstwiał. Jednakże szczęście rodzinne nie zdołało przesłonić mu niedoli Indii. Czekał tylko na okazję. Wreszcie nadeszła. Jarzmo angielskie zbyt już ciążyło ludom Indii. Książę Dakkar podniósł głos w imieniu niezadowolonych. Przelał w nich całą nienawiść, jaką żywił do cudzoziemców. Przemierzył nie tylko niepodległe dotychczas kraje Półwyspu Indyjskiego, ale także tereny bezpośrednio podległe administracji angielskiej. Wskrzesił w pamięci Hindusów wielkie dni Tippo-Sahiba, bohatersko poległego pod Seringapatam w obronie ojczyzny. W 1857 roku wybuchł wielki bunt sepojów. Duszą jego był książę Dakkar. Wzniecił olbrzymie powstanie. Oddał dla sprawy wszystkie swoje zdolności i bogactwa. Nie szczędził siebie; bił się w pierwszych szeregach; narażał swoje życie jak każdy z tych bohaterów, którzy powstali, ażeby uwolnić kraj; był dziesięć razy ranny w dwudziestu potyczkach, a jednak śmierć ominęła go wówczas, gdy ostatni żołnierze niepodległości padli pod kulami Anglików. Nigdy potęga brytyjska w Indiach nie była w takim niebezpieczeństwie i gdyby, jak Hindusi na to liczyli, sepoje otrzymali jakąś pomoc z zewnątrz, nastałby może kres wpływów i panowania Zjednoczonego Królestwa w Azji. Imię księcia Dakkara stało się sławne. Bohater nie ukrywał się i walczył z otwartą przyłbicą. Za jego głowę wyznaczono nagrodę i chociaż nie znalazł się zdrajca, który by go wydał, to jednak jego ojciec, matka, żona i dzieci zapłacili za niego życiem, nim dowiedział się o niebezpieczeństwie, w jakim znaleźli się z jego powodu. Jeszcze tym razem prawo zostało zwyciężone przez siłę. Sepoje zostali pokonani, a kraj dawnych radżów wpadł w jeszcze większą niewolę Anglików. Książę Dakkar, nie znalazłszy śmierci, powrócił w góry Bundelkundu. Tutaj, samotny, zdjęty głębokim wstrętem do wszystkiego, co nosi miano człowieka, pełen nienawiści i obrzydzenia do świata cywilizowanego, pragnąc opuścić go na zawsze, sprzedał resztki swojej fortuny, zebrał ze dwudziestu najwierniejszych towarzyszy i pewnego dnia wszyscy zniknęli. Gdzież to książę Dakkar zamierzał szukać wolności, której nie znalazł na zamieszkanej ziemi? Pod wodą, w głębi mórz, tam gdzie nikt nie mógł go dosięgnąć. Wojownik przedzierzgnął się w uczonego. Na bezludnej wyspie Pacyfiku postawił stocznię i tutaj zbudował według swoich planów okręt podwodny. W sposób, który kiedyś stanie się znany, potrafił zużytkować energię elektryczną, jej niezmierzoną siłę mechaniczną, uzyskiwaną z niewyczerpanych źródeł, wykorzystując ją do wszystkich potrzeb swojego statku, zarówno jako siłę napędową, jak też świetlną i cieplną. Nieprzebrane skarby morza, miriady ryb, wodorosty i porosty morskie, olbrzymie ssaki, nie tylko to, co stworzyła tam przyroda, lecz także to, co zatopili ludzie, zaspokajało w pełni potrzeby księcia i jego załogi. W ten sposób spełniło się jego najgorętsze pragnienie, gdyż nie chciał utrzymywać żadnej łączności z ziemią. Nazwał swoją łódź podwodną „Nautilus”, sam zaś przybrał imię kapitana Nemo i zniknął pod powierzchnią mórz. Przez wiele lat kapitan przemierzał wszystkie oceany od jednego bieguna do drugiego. Parias w świecie cywilizowanym, potrafił zebrać w tych nieznanych światach wspaniałe skarby. Miliony zatopione w zatoce Vigo w 1702 roku przez hiszpańskie okręty stały się niewyczerpaną kopalnią złota, z której stale korzystał, anonimowo zasilając narody walczące o wolność swojego kraju* [przyp.: Brał udział w powstaniu Candiotów, których w ten sposób wspierał.]. Od wielu lat nie utrzymywał łączności ze swoimi bliźnimi. Nagle, pewnej nocy trzech mężczyzn zostało rzuconych na pokład jego statku. Był to francuski profesor i jego służący oraz wielorybnik Kanadyjczyk. Trzej mężczyźni wpadli do morza wskutek zderzenia „Nautilusa” z fregatą Stanów Zjednoczonych „Abraham Lincoln”, która na niego polowała. Kapitan Nemo dowiedział się od profesora, że „Nautilus” uważany jest za olbrzymiego ssaka z gatunku wielorybów bądź też za statek podwodny o załodze złożonej z piratów i ścigany jest po wszystkich morzach. Kapitan Nemo mógł wyrzucić do morza tych trzech ludzi, których los wplątał w jego tajemnicze życie. Nie uczynił tego jednak, lecz trzymał ich jako więźniów. Przez siedem miesięcy mogli oni podziwiać cuda podróży, odbywającej się pod wodą na przestrzeni dwudziestu tysięcy mil. Pewnego dnia trzej rozbitkowie, nie wiedząc nic o przeszłości kapitana Nemo, zdołali uciec zawładnąwszy łodzią z „Nautilusa”. Ponieważ w tym czasie „Nautilus” wpadł w wiry malströmu i znosiło go w kierunku Norwegii, kapitan myślał, że zbiegowie porwani potężną falą ponieśli śmierć w odmętach. Nie wiedział więc, że Francuz i jego dwaj towarzysze zostali jakimś cudem wyrzuceni na brzeg, że znaleźli ich tam rybacy z Lofotów, że profesor po powrocie do Francji wydał książkę, w której opisał siedmiomiesięczną, niezwykłą, pełną przygód żeglugę ,Nautilusa”, i rzucił ją na łup ludzkiej ciekawości. Długo jeszcze kapitan Nemo prowadził ten tryb życia, wędrując po różnych morzach. Jednakże z czasem towarzysze jego wymarli i znaleźli spoczynek na koralowym cmentarzysku w głębinach Pacyfiku. Na „Nautilusie” robiła się pustka; wreszcie kapitan Nemo pozostał jedynym żyjącym spośród tych, którzy przed laty razem z nim schronili się pod wodami oceanów. Kapitan Nemo miał wówczas sześćdziesiąt lat. Gdy został sam, zdołał jeszcze doprowadzić „Nautilusa” do jednego z podwodnych portów, służących mu niekiedy za bazy. Port ten był wyżłobiony pod Wyspą Lincolna i w nim to „Nautilus” znalazł obecne schronienie. Już od sześciu lat kapitan pozostawał na miejscu, nie żeglując, oczekując śmierci, to znaczy chwili, kiedy połączy się ze swoimi towarzyszami, gdy nagle przypadkowo stał się świadkiem upadku balonu unoszącego jeńców zbiegłych z niewoli południowców. Ubrany w swój skafander, przechadzał się pod wodą o kilka kabli od brzegu, gdy inżynier wpadł do morza. Pod wpływem szlachetnego odruchu kapitan uratował Cyrusa Smitha. Z początku miał ochotę uciec od tych pięciu rozbitków, ale jego podwodny port był zamknięty, gdyż wskutek przesunięcia się bloków bazaltu - co nastąpiło pod wpływem ruchów tektonicznych - „Nautilus” nie mógł przebyć progu krypty. Tam gdzie było jeszcze dosyć wody, aby przepłynęła lekka łódka, brakowało jej już dla „Nautilusa”, mającego stosunkowo duże zanurzenie. Kapitan Nemo pozostał więc na miejscu, a potem zaczął obserwować ludzi wyrzuconych na wyspę bez żadnych środków do życia; nie chciał jednak być przez nich widziany. Stopniowo przekonując się, że są uczciwi, energiczni, złączeni ze sobą braterską przyjaźnią - zaczął się interesować ich poczynaniami. Jak gdyby wbrew woli przeniknął wszystkie tajemnice ich życia. Łatwo mu było w skafandrze przychodzić na dno wewnętrznej studni Granitowego Pałacu i wspiąwszy się po występach skalnych aż do górnego wylotu, słuchać opowiadań o przeszłości rozbitków oraz rozważań na temat teraźniejszości i przyszłości. Od nich to dowiedział się, jak wielką walkę podjęła Ameryka przeciwko Ameryce, ażeby znieść niewolnictwo. Tak! Ci ludzie nadawali się do pojednania kapitana Nemo z ludzkością, gdyż reprezentowali ją na wyspie w sposób tak szlachetny. Kapitan Nemo uratował Cyrusa Smitha. On to także zaprowadził psa do Kominów, wyrzucił Topa z jeziora, podrzucił na cyplu skrzynię zawierającą tyle pożytecznych dla kolonistów przedmiotów, puścił pirogę z prądem rzeki, zrzucił drabinę z Granitowego Pałacu podczas najścia małp, dał znać o obecności Ayrtona na wyspie Tabor dokumentem zamkniętym w butelce, wysadził w powietrze bryg torpedą umieszczoną na dnie kanału, uratował Harberta od niechybnej śmierci dostarczając siarczanu chininy, wreszcie uśmiercił zbiegłych przestępców elektrycznymi pociskami o jemu tylko znanej budowie, których używał do polowań podwodnych. Tak oto można było wytłumaczyć różne fakty, na pozór nadprzyrodzone; świadczyły one o wspaniałomyślności i potędze kapitana. Istotnie ten wielki odludek pragnął czynić dobrze. Chciał jeszcze przekazać swoim protegowanym kilka pożytecznych rad. Czując zaś, że serce żywiej mu zaczęło bić, gdy w obliczu śmierci wyzbył się swojej niechęci do świata, wezwał, jak wiadomo, kolonistów z Granitowego Pałacu za pomocą drutu, którym połączył zagrodę z „Nautilusem”, także zaopatrzonym w aparat telegraficzny. Może nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że Cyrus Smith zna jego dzieje i że powita go imieniem Nemo. Kapitan skończył opowiadanie o swoim życiu, a wówczas głos zabrał Cyrus Smith. Wspomniał o wszystkich dobrodziejstwach wyświadczonych całej kolonii i w imieniu swoich towarzyszy oraz swoim własnym podziękował wspaniałomyślnemu człowiekowi, któremu tyle mieli do zawdzięczenia. Lecz kapitan Nemo nie żądał wdzięczności za oddane usługi. Nurtowała go jakaś natrętna myśl i zanim ścisnął wyciągniętą dłoń inżyniera, powiedział: - A teraz, proszę pana, teraz, gdy poznał pan moje życie, proszę je osądzić. Mówiąc to kapitan prawdopodobnie czynił aluzję do tragicznego wydarzenia, którego świadkami byli trzej rzuceni na pokład cudzoziemcy. O wydarzeniu tym francuski profesor na pewno opowiedział w swojej książce i musiało ono wywołać jak najgorsze wrażenie. Otóż na kilka dni przed ucieczką profesora i jego towarzyszy „Nautilus”, ścigany na północnym Atlantyku przez fregatę, uderzył w nią jak taran i bez litości posłał ją na dno. Cyrus Smith zrozumiał aluzję i nic nie odpowiadał. - To była angielska fregata! - zawołał kapitan Nemo stając się na chwilę księciem Dakkarem. - Angielska fregata rozumie pan! Zaatakowała mnie! Byłem uwięziony w wąskiej i płytkiej zatoce!... Musiałem się z niej wydostać i... wydostałem się! - Potem dodał spokojniejszym głosem: - Czyniłem sprawiedliwość i miałem prawo tak czynić. Wszędzie robiłem tyle dobrego, ile mogłem, i tyle złego, ile powinienem był zrobić. Sprawiedliwość nie polega wyłącznie na wybaczaniu. Po tej wypowiedzi nastąpiło kilka chwil ciszy i znów przemówił kapitan Nemo: - Co teraz o mnie sądzicie? Cyrus Smith wyciągnął rękę do kapitana i poważnym głosem odpowiedział: - Kapitanie, popełnił pan błąd polegający na wierze, że można wskrzesić przeszłość, i walczył pan przeciwko nieuchronnemu postępowi. Jest to jeden z tych błędów, jaki wywołuje zachwyt u jednych, potępienie u innych. Sędzią ich jest tylko Bóg i rozum ludzki musi je rozgrzeszyć. Jeśli ktoś myli się co do intencji, biorąc ją za dobrą, można go zwalczać, ale nie przestaje się go szanować. Pana błąd należy do tych, które nie przekreślają podziwu, imię zaś pana może się nie obawiać sądu historii, gdyż kocha ona bohaterskie szaleństwa, potępiając jednocześnie ich wyniki. Pierś kapitana Nemo wzniosła się, ręka jego wyciągnęła się ku niebu. - Błądziłem, czy miałem słuszność? - wyszeptał. - Błądziłem, czy miałem słuszność? Cyrus Smith ciągnął dalej: - Wszystkie wielkie czyny powracają do Boga, gdyż pochodzą od Niego. Kapitanie Nemo, zebrani tutaj uczciwi ludzie, których pan wspomagał, będą opłakiwać pana do końca życia. Harbert zbliżył się do kapitana, ukląkł i wycisnął pocałunek na jego ręce. Z oczu konającego stoczyła się łza. - Moje dziecko - szepnął. - Niech cię Bóg błogosławi! ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Ostatnie godziny kapitana Nemo. Wola umierającego. Pamiątka dla jednodniowych przyjaciół. Rady udzielone, kolonistom. Ostatnia chwila. Na dnie morza. Nadszedł dzień. Do głębokiej krypty nie przenikał najmniejszy promień słońca. Przypływ morza zalał otwór, lecz sztuczne światło, przebijające się długimi snopami przez ściany „Nautilusa”, nie osłabło i tafla wody wciąż tak samo lśniła wokół statku. Kapitan Nemo, wyczerpany do ostateczności, opadł na otomanę. O przetransportowaniu go do Granitowego Pałacu nie było co myśleć, gdyż stanowczo oznajmił, że pozostanie na „Nautilusie” wśród swoich bezcennych skarbów, aby czekać tu na śmierć, która miała niebawem przyjść po niego. Okres wyczerpania, niemal omdlenia trwał dość długo; przez ten czas Cyrus Smith i Gedeon Spilett z uwagą obserwowali stan chorego. Widać było, że kapitan powoli gaśnie. Jeszcze trochę, a zabraknie sił temu ciału, ongiś tak mocnemu, teraz zaś stanowiącemu wątłą powłokę duszy, która niebawem uleci. Resztka życia skupiła się w sercu i w głowie. Inżynier naradzał się po cichu z reporterem. Czy można było ulżyć w czymś umierającemu? Czy zdoła się, jeżeli nie uratować, to przynajmniej przedłużyć mu życie o. parę dni? On sam powiedział, że nie ma już dla niego ratunku, i czekał na śmierć cierpliwie, bez najmniejszego lęku. - Nic nie poradzimy - stwierdził Gedeon Spilett. - Na co on umiera? - zapytał Pencroff. - Po prostu gaśnie - odpowiedział reporter. - A jednak - upierał się marynarz - gdybyśmy go wynieśli na powietrze, na słońce, może by odżył? - Nie, Pencroff - powiedział inżynier - nic już nie da się zrobić. Zresztą kapitan Nemo nie zgodziłby się na opuszczenie statku. Od wielu lat żyje na „Nautilusie” i na „Nautilusie” pragnie umrzeć. Prawdopodobnie kapitan Nemo usłyszał odpowiedź Cyrusa Smitha, gdyż uniósł się lekko i słabym, lecz wyraźnym głosem powiedział: - Ma pan rację. Powinienem i pragnę umrzeć tutaj. W związku z tym mam prośbę. Cyrus Smith zbliżył się z towarzyszami. Ułożyli oni poduszki na posłaniu tak, by umierający mógł oprzeć się wygodniej. Wówczas wzrok jego zaczął błądzić po skarbach zgromadzonych w sali zalanej światłem elektrycznym, rozproszonym przez arabeski jarzącego się sufitu. Popatrzył kolejno na obrazy zawieszone na wspaniałych obiciach ścian - na arcydzieła mistrzów włoskich, flamandzkich, francuskich i hiszpańskich, na rzeźby z brązu i z marmuru, stojące na postumentach, na wspaniałe organy w głębi, na gabloty ustawione wokół basenu zajmującego środek sali, gdzie olśniewały wzrok najwspanialsze produkty morza - rośliny, jamochłony, sznury pereł nieocenionej wartości; wreszcie wzrok jego spoczął na dewizie wypisanej na frontonie tego muzeum, na dewizie „Nautilusa”, Mobilis in mobili, jak gdyby chciał po raz ostatni popieścić wzrokiem te arcydzieła sztuki i przyrody, stanowiące jego cały świat w ciągu długoletniego pobytu w głębinie morskiej. Cyrus Smith uszanował milczenie kapitana Nemo i czekał, żeby konający sam zaczął mówić. Po paru minutach, w czasie których przesunęło się zapewne przed jego oczami całe życie, kapitan Nemo zwrócił się do kolonistów ze słowami: - Czy uważacie, panowie, że macie wobec mnie dług wdzięczności?... - Kapitanie, chętnie oddalibyśmy nasze życie, żeby przedłużyć twoje! - To dobrze - ciągnął dalej kapitan Nemo. - Musicie mi wobec tego przyrzec, że spełnicie moją ostatnią wolę, a będzie to zapłata za wszystko, co dla was zrobiłem. - Przyrzekamy! - zapewnił Cyrus Smith w imieniu swoim i towarzyszy. - Jutro nie będę już żył, proszę panów - odezwał się znów kapitan. Ruchem ręki powstrzymał Harberta, który chciał zaprotestować. - Jutro nie będę żył i nie chciałbym mieć innego grobowca niż „Nautilus”. To moja trumna. Wszyscy moi przyjaciele spoczywają na dnie morza, chciałbym tam być razem z nimi. Głęboka cisza była odpowiedzią na słowa kapitana Nemo. - Posłuchajcie mnie uważnie - mówił dalej. - „Nautilus” jest więziony w tej grocie, gdyż próg jej się podniósł. Ale jeśli statek nie może opuścić swojego więzienia, to przynajmniej może zapaść się w otchłań, która jest pod nim, i pochować moje zwłoki. Koloniści słuchali słów kapitana w nabożnym skupieniu. - Jutro po mojej śmierci, panie inżynierze, pan i pańscy towarzysze opuścicie „Nautilusa”, gdyż wszystkie znajdujące się na nim skarby mają zginąć razem ze mną. Pozostanie wam jedna pamiątka po księciu Dakkarze, którego dzieje teraz już znacie. Ta oto szkatułka zawiera diamenty wartości kilku milionów, pochodzące w większości z tych czasów, gdy jako mąż i ojciec prawie uwierzyłem w szczęście, oraz kolekcję pereł, wyłowionych przeze mnie i moich towarzyszy z głębi morza. Posiadając te skarby będziecie mogli kiedyś uczynić wiele dobrego. W takich rękach jak pańskie, panie Smith, i pana towarzyszy, pieniądze nie przyniosą zguby. Będę więc tam, w górze, wspólnikiem waszych szlachetnych uczynków i jestem o nie spokojny. Ta oto szkatułka zawiera ... kilka milionów. Po paru chwilach odpoczynku, jakiego wymagało jego wielkie wyczerpanie, kapitan Nemo ciągnął dalej: - Jutro zabierzecie szkatułkę i opuścicie tę salę, zamykając za sobą drzwi. Potem wyjdziecie na platformę „Nautilusa” i zamkniecie luk, przymocowując go sworzniami. - Zrobimy to, kapitanie - powiedział Cyrus Smith. - To i dobrze. Następnie wsiądziecie do łódki, którą przyjechaliście. Tylko przed oddaleniem się od „Nautilusa” podpłyńcie do rufy i otwórzcie dwa wielkie krany znajdujące się na linii zanurzenia. Woda wejdzie do zbiorników i „Nautilus” powoli zanurzy się, aby spocząć na dnie oceanu. Widząc, że inżynier poruszył się niespokojnie, kapitan dodał: - Nie miejcie obawy! Pochowacie moje zwłoki! Ani Cyrus Smith, ani jego towarzysze nie śmieli sprzeciwić się kapitanowi Nemo. Przecież przekazywał im swoją ostatnią wolę, a więc nie pozostało im nic innego, jak ją spełnić. - Przyrzekacie, panowie? - zapytał kapitan Nemo. - Tak, kapitanie - odparł inżynier. Kapitan podziękował skinieniem głowy i poprosił kolonistów, aby go zostawili na parę godzin w samotności. Gedeon Spilett nalegał, żeby mu pozwolił zostać na wypadek kryzysu, ale konający odmówił oświadczając: - Będę żył do jutra! Wszyscy wyszli z sali i przeszli przez bibliotekę oraz jadalnię na dziób do maszynowni, gdzie były zainstalowane aparaty elektryczne, dostarczające „Nautilusowi” ciepła, światła, a także siły mechanicznej. „Nautilus”, będący skarbnicą arcydzieł, sam był arcydziełem; inżyniera oczarował on zupełnie. Koloniści wyszli na platformę, wznoszącą się siedem czy osiem stóp ponad poziom morza. Położyli się przy grubym, soczewkowym szkle, stanowiącym jak gdyby wielkie oko, skąd padał snop promieni. Zajrzeli do środka i zobaczyli kabinę mieszczącą koło sterowe. Tutaj było stanowisko sternika, gdy prowadził „Nautilusa” przez toń wodną, oświetlaną na dużej przestrzeni promieniami elektrycznego reflektora. Cyrus Smith i jego towarzysze trwali w milczeniu, gdyż wszystko, co dotychczas zobaczyli, wywarło na nich wielkie wrażenie. Serce im się ściskało na myśl o tym, że ten, którego dłoń tylekroć przyszła im z pomocą, ten opiekun, poznany zaledwie przed paroma godzinami, jest na łożu śmierci. Jakikolwiek wyrok wydadzą potomni oceniając czyny tego niezwykłego człowieka, książę Dakkar na zawsze pozostanie jedną z tych niezwykłch postaci, o których pamięć nie zaginie. - Oto człowiek! - powiedział Pencroff. - Wprost nie do uwierzenia, że mógł żyć w głębi oceanu! A gdy pomyślę, że nie znalazł tam może większego spokoju niż gdzie indziej. - Może „Nautilus” przydałby się nam, aby wyruszyć z Wyspy Lincolna i dopłynąć na jakiś zamieszkany ląd? - odezwał się Ayrton. - Do kroćset diabłów! - zawołał Pencroff. - Ja w każdym razie nie odważyłbym się kierować takim statkiem. Pływać po morzu zgoda, ale pod morzem!... Co to, to nie! - Wydaje mi się - odparł reporter - że obsługa takiego statku podwodnego jak „Nautilus” musi być bardzo prosta, Pencroff, i że szybko byśmy się do tego przyzwyczaili. Nie trzeba obawiać się burz ani zderzenia. Kilka stóp pod powierzchnią morze jest spokojne jak jezioro. - Możliwe - upierał się marynarz - ale ja zawsze wolę przyzwoity wiatr na pokładzie dobrze osprzętowanego statku. Statki są po to, by pływać po wodzie a nie pod wodą. - Przyjaciele - powiedział inżynier - ta dyskusja na temat statków podwodnych, jeśli chodzi o „Nautilusa”, jest bezprzedmiotowa. „Nautilus” nie należy do nas i nie mamy prawa nim dysponować. Zresztą nie przydałby się nam w żadnym razie. Nie tylko bowiem jest uwięziony w grocie zamkniętej obecnie przez wybrzuszenie się skał bazaltowych, ale ponadto kapitan Nemo życzy sobie, aby został po jego śmierci zatopiony razem z jego zwłokami. Wola jego jest rozkazem i wypełnimy ją uczciwie. Po dłuższej rozmowie Cyrus Smith zszedł z towarzyszami do wnętrza statku. Tu posilili się nieco, po czym wszyscy wrócili do salonu. Kapitan Nemo ocknął się z omdlenia i oczy jego znów nabrały blasku. Na ustach błąkał się lekki uśmiech. Koloniści podeszli bliżej. - Jesteście odważnymi, uczciwymi i dobrymi ludźmi, moi panowie. Wszyscy poświęciliście się bez reszty dla wspólnej sprawy. Często was obserwowałem. Dlatego pokochałem was i kocham!... Proszę o dłoń, panie Cyrusie! Cyrus Smith wyciągnął rękę, a kapitan uścisnął ją serdecznie, mówiąc po cichu: - Jaka to przyjemność. Potem dodał: - Ale dość o mnie! Muszę porozmawiać o was samych i o Wyspie Lincolna, gdzie znaleźliście schronienie... Czy chcecie ją porzucić? - Tylko pod tym warunkiem, że wrócimy na nią z powrotem! - żywo odparł Pencroff. - Chcecie powrócić? Wiem, Pencroff, jak bardzo kocha pan tę wyspę - uśmiechnął się kapitan. - Przeobraziła się dzięki waszej pracy i należy do was. - Mamy w projekcie, kapitanie - odezwał się Cyrus Smith - ofiarować ją Stanom Zjednoczonym i stworzyć na niej bazę dla naszej floty, gdyż jej położenie na Pacyfiku bardzo się do tego nadaje. - Myślicie o swojej ojczyźnie! Pracujecie dla jej chwały, dla jej dobrobytu. Macie rację! Ojczyzna!... Tam właśnie trzeba wrócić! Tam powinno się umrzeć! A ja umieram z dala od wszystkiego, co kochałem! - Czy chciałby pan może przekazać komuś swoją ostatnią wolę? - żywo zapytał inżynier. - Albo jakąś pamiątkę przyjaciołom, których zostawił pan w niedostępnych górach Indii? - Nie, panie Smith. Nie mam już przyjaciół. Jestem ostatnim ze swego rodu... i dawno umarłem dla tych, których kiedykolwiek znałem... Ale powróćmy do waszych spraw. Samotność, odosobnienie - to smutne rzeczy, przewyższające siły ludzkie... Ja umieram dlatego, ponieważ uwierzyłem, że można żyć w samotności!... Musicie zrobić wszystko, aby opuścić Wyspę Lincolna i powrócić na ziemię rodzinną. Wiem, że ci nędznicy zniszczyli zrobiony przez was statek... - Budujemy teraz nowy - powiedział Gedeon Spilett - i to tak duży, abyśmy mogli na nim dopłynąć do jakiegoś zamieszkanego lądu; ale jeżeli uda się nam kiedykolwiek opuścić wyspę, powrócimy na nią. Zbyt wiele nas z nią łączy, abyśmy mogli o niej kiedykolwiek zapomnieć! - Tu przecież poznaliśmy kapitana Nemo - dorzucił Cyrus Smith. - Tu będzie żyło nieskalane wspomnienie o panu - dodał Harbert. - I tu właśnie będę spoczywał snem ostatnim, jeżeli... - Kapitan zawahał się i zamiast dokończyć zdania, powiedział: - Panie Smith, chciałbym z panem pomówić... i to tylko z panem. Towarzysze inżyniera, chcąc uszanować życzenie konającego, wyszli z sali. Cyrus Smith bawił tylko parę minut sam na sam z kapitanem i niebawem przywołał towarzyszy, nie mówiąc im jednak, jaką to tajemnicę powierzył mu umierający. Gedeon Spilett przyjrzał się choremu z wielką uwagą. Widać było, że kapitana trzyma przy życiu tylko siła ducha i że wkrótce nie zdoła już obronić się przed słabością fizyczną. Dzień dobiegał końca, nie przynosząc zmiany sytuacji. Koloniści ani na chwilę nie opuścili „Nautilusa”. Nadeszła noc, co zresztą trudno było stwierdzić w krypcie. Kapitan Nemo nie cierpiał, lecz gasł powoli. Jego szlachetne oblicze było spokojne, zbladło tylko wobec zbliżającej się śmierci. Z warg jego ulatywały od czasu do czasu jakieś niezrozumiałe słowa. Prawdopodobnie wspominał koleje swego losu. Czuło się, że życie nieubłaganie opuszcza jego ciało, gdyż nogi i ręce były już zimne. Raz czy dwa zwrócił się jeszcze do kolonistów zebranych u wezgłowia i uśmiechnął się do nich ostatnim uśmiechem, jaki zazwyczaj towarzyszy człowiekowi do grobu. Wreszcie krótko po północy kapitan Nemo ostatnim wysiłkiem skrzyżował ramiona na piersi, jak gdyby chciał umrzeć w tej pozycji. Około pierwszej resztka życia skupiła się już tylko w spojrzeniu. Po raz ostatni rozbłysły źrenice, ongiś płonące takim ogniem. Potem, wyszeptawszy „Bóg i Ojczyzna”, kapitan Nemo wydał ostatnie tchnienie. Cyrus Smith pochylił się nad nim i zamknął oczy temu, który kiedyś był księciem Dakkarem, a teraz przestał być nawet kapitanem Nemo. Harbert i Pencroff płakali. Ayrton szybko otarł oczy. Nab klęczał obok reportera stojącego jak posąg. Cyrus Smith uniósł rękę nad głową zmarłego i powiedział: Cyrus Smith uniósł rękę... - Niech Bóg przyjmie jego duszę! - Potem zwracając się do towarzyszy dodał: - Módlmy się za tego, którego utraciliśmy! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . W kilka godzin później koloniści spełnili przyrzeczenie dane kapitanowi, wykonując ostatnią wolę zmarłego. Opuścili „Nautilusa” unosząc ze sobą jedyną pamiątkę po dobroczyńcy - szkatułkę zawierającą więcej niż wynosi niejedna fortuna. Drzwi wspaniałej sali, zalanej światłem, zostały pieczołowicie zamknięte. Metalową pokrywę luku przytwierdzono sworzniami tak szczelnie, by do środka „Nautilusa” nie przedostała się ani kropla wody. Następnie koloniści wsiedli do łódki, przycumowanej do statku podwodnego. Podpłynęli do rufy. Tu na linii wodnej były dwa duże krany połączone ze zbiornikami służącymi do zanurzania statku. Krany odkręcono, zbiorniki się wypełniły i „Nautilus”, zanurzając się powoli, zniknął pod przezroczystą taflą. „Nautilus”, zanurzając się powoli... Długo jeszcze koloniści mogli go obserwować przez warstwę wody. Jego potężny reflektor oświetlał przejrzystą toń, krypta zaś powoli tonęła w mroku. Potem snop światła elektrycznego zniknął i niebawem „Nautilus”, stawszy się grobowcem kapitana Nemo, spoczął na dnie oceanu. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Rozważania. Powrót do przerwanej pracy. 1 stycznia 1869. Pióropusz na szczycie wulkanu. Pierwsze oznaki bliskiego wybuchu. Ayrton z Cyrusem Smithem w corralu. Badania w Krypcie Dakkara. Co kapitan Nemo powiedział inżynierowi. O świcie koloniści w milczeniu dotarli do wylotu groty, którą na cześć kapitana Nemo nazwali „Kryptą Dakkara”. Był odpływ i pod arkadą, wspartą na filarach obmywanych przez fale można było przejechać bez trudu. Pozostawiono tutaj łódkę poza zasięgiem fali. Przez nadmiar ostrożności Pencroff, Nab i Ayrton przywiązali ją jeszcze w miejscu całkowicie bezpiecznym do skały przylegającej do krypty. Z nastaniem brzasku ucichła burza. Ostatnie pomruki grzmotów ginęły gdzieś na zachodzie. Deszcz przestał padać, ale niebo pokrywały jeszcze chmury. W ogóle październik, który jest tutaj początkiem wiosny, nie zapowiadał się obiecująco, wiatry zaś wciąż zmieniały kierunek, co nie pozwalało liczyć na trwałą pogodę. Opuściwszy Kryptę Dakkara, Cyrus Smith z towarzyszami wszedł na Drogę do Zagrody. Nab i Harbert nie tracąc czasu zwijali drut przeciągnięty przez kapitana pomiędzy zagrodą a kryptą, gdyż mógł on przydać się kiedyś Wszyscy szli w milczeniu pod silnym wrażeniem wydarzeń nocy z 15 na 16 października. Nie było już na świecie kapitana Nemo, tej tajemniczej istoty, której moc ochraniała ich dotychczas tak niezawodnie, człowieka, z którego ich wyobraźnia uczyniła dobrego ducha. Wraz ze swoim „Nautilusem” spoczął na dnie otchłani. Kolonistów ogarnęło uczucie dziwnego osamotnienia. Przyzwyczaili się liczyć na jego skuteczną opiekę, a dziś już jej zabrakło. Nawet Gedeon Spilett i Cyrus Smith nie mogli się oprzeć temu uczuciu, toteż idąc do zagrody zachowywali głębokie milczenie. Około dziewiątej rano koloniści wrócili do Granitowego Pałacu. Wszyscy zgodnie uchwalili, że budowę statku trzeba jak najszybciej posunąć naprzód. Cyrus Smith poświęcił jej bardziej niż kiedykolwiek swój czas i całą swoją troskę. Nikt nie mógł przewidzieć, co kryje przyszłość. Dlatego też ogromnie ważne dla kolonistów było zbudowanie solidnego statku, mogącego stawić czoło burzom, i dość wielkiego, aby w razie potrzeby wyruszyć na nim w daleki rejs. Gdyby nawet po wykończeniu statku koloniści nie zdecydowali się na opuszczenie Wyspy Lincolna i popłynięcie na Wyspy Polinezyjskie czy też na Nową Zelandię, to przynajmniej powinni byli możliwie prędko wybrać się na wyspę Tabor i pozostawić tam wiadomość o Ayrtonie. Tego nie wolno było zaniedbać w żadnym razie, mając na uwadze, że jacht szkocki mógł znów zawitać w te strony. Wzięto się więc do przerwanych prac. Cyrus Smith, Pencroff i Ayrton harowali bez wytchnienia, a gdy nie było innej, pilniejszej roboty, pomagali im także Nab, Gedeon Spilett i Harbert. Za wszelką cenę trzeba było wykończyć statek za pięć miesięcy, czyli na początku marca, jeżeli zamierzono odbyć podróż na wyspę Tabor, zanim silne wiatry, występujące podczas zrównania dnia z nocą, uniemożliwią żeglugę. Toteż cieśle nie marnowali ani chwili. Na szczęście nie musieli troszczyć się o osprzętowanie, gdyż mieli je przecież z brygu „Speedy”. Wzięli się więc ostro do budowy kadłuba statku. Wśród tych ważnych prac, które prawie wyparły wszystkie inne, minął koniec roku 1868. Po dwóch i pół miesiącach pracy umocowano wręgi i ułożono pierwsze klepki poszycia. Widać już było, że plany Cyrusa Smitha zdały egzamin i że statek będzie dobrze trzymał się na wodzie. Pencroff wkładał w tę pracę całą duszę i zrzędził bez żenady, gdy który z cieśli zamieniał siekierę na strzelbę myśliwską. A przecież trzeba było z myślą o zimie uzupełnić zapasy Granitowego Pałacu. Ale cóż! Poczciwy marynarz był wyraźnie niezadowolony, gdy w stoczni brakło pracowników. W tych wypadkach, nie przestając gderać, pracował ze złości za sześciu. Lato było brzydkie. Przez kilka dni panowały szalone upały i nadmiar elektryczności w powietrzu wyładowywał się w gwałtownych burzach. Rzadko kiedy nie było słychać odległego huku grzmotów. Był to głuchy, ale stały pomruk, jaki się słyszy w podzwrotnikowych strefach kuli ziemskiej. 1 stycznia 1869 roku rozszalała się niesłychanie gwałtowna burza i nawet piorun parokrotnie uderzył w wyspę. Wichura połamała wyższe drzewa, między innymi na południowym brzegu jeziora jeden z olbrzymich wiązowców ocieniających ptaszarnię. Czy wicher ten miał jakiś związek ze zjawiskami zachodzącymi we wnętrzu wyspy? Czy istniała jakaś łączność pomiędzy zaburzeniami atmosferycznymi a przemianami w głębokich warstwach ziemi? Cyrus Smith sądził, że tak, gdyż równocześnie z nasileniem burz zwiększały się również objawy aktywności wulkanu. 3 stycznia o świcie Harbert wspiąwszy się na płaskowzgórze, żeby zaprząc onagra, zobaczył nad szczytem wulkanu olbrzymi pióropusz dymu. Zawiadomił o tym towarzyszy, którzy natychmiast przybiegli, aby obserwować Górę Franklina. - Ach! - krzyknął Pencroff. - Tym razem to nie jest para! Nasz olbrzym nie poprzestaje już na oddychaniu, lecz zaczyna dymić. To obrazowe określenie marynarza trafnie oddawało zmiany, jakie zaszły w kraterze wulkanu. Od przeszło trzech miesięcy z krateru wydobywała się mniej lub bardziej gęsta para, spowodowana jedynie wrzeniem składników mineralnych w głębszych warstwach ziemi. Tym razem jednak zamiast pary widać było dym unoszący się w kształcie szarawej kolumny o szerokości ponad trzystu stóp u nasady i rozpływający się w kształcie olbrzymiego grzyba na wysokości siedmiuset-ośmiuset stóp ponad wierzchołkiem góry. - W kominie płonie ogień - stwierdził Gedeon Spilett. - Właściwie to powinno się czyścić wulkany po kominiarsku - zauważył Nab najpoważniejszym w świecie tonem. - A to świetnie, Nabie! A może podjąłbyś się pracy kominiarza? - wybuchnął głośnym śmiechem marynarz. Cyrus Smith uważnie obserwował gęsty dym wyrzucany przez Górę Franklina, a nawet nasłuchiwał, jak gdyby chciał pochwycić jakiś odległy pomruk. Wróciwszy do towarzyszy, od których oddalił się nieco, powiedział: - Rzeczywiście, moi drodzy, zaszły poważne zmiany. Musimy to sobie powiedzieć otwarcie. Produkty wulkaniczne nie są już w stanie wrzenia, lecz płoną, i na pewno grozi nam w niedalekiej przyszłości wybuch. - No to co, panie Cyrusie? - wtrącił się Pencroff. - Przyjrzymy się wybuchowi, a nawet możemy bić brawo, jeżeli będzie udany. Nie przypuszczam, by należało się tym przejmować. - Chyba nie, Pencroff - odrzekł Cyrus Smith - gdyż przejście utorowane ongiś przez lawę jest wolne, a dzięki położeniu krateru wylewała się ona dotychczas na północ. Ponieważ jednak... - Ponieważ jednak ten wybuch nie przyniesie nam żadnej korzyści, lepiej byłoby, gdyby w ogóle nie nastąpił - oświadczył reporter. - Kto wie?- powiedział marynarz. - Może w kraterze znajduje się jakaś pożyteczna substancja, którą wulkan będzie łaskaw wyrzucić, a my z niej skorzystamy. Cyrus Smith pokręcił głową z miną świadczącą, że nie spodziewa się niczego dobrego po tak gwałtownie przebiegających zjawiskach. On i Gedeon Spilett nie traktowali wybuchu wulkanu tak lekko jak Pencroff. Jeżeli nawet lawa dzięki położeniu otworu krateru nie zagrażała bezpośrednio uprawom i zalesionym terenom, to jednak mogły nastąpić inne jeszcze kataklizmy. Zdarza się przecież dość często, że wybuchom wulkanów towarzyszy trzęsienie ziemi, a takiej wyspie jak ta, utworzonej z różnorodnych składników - granitów, bazaltów, lawy na północy, pulchnej gleby na południu - które mogły nie zespolić się jeszcze dość mocno, zawsze groził rozpad. Jeśli więc sam wylew lawy nie stanowił zbyt groźnego niebezpieczeństwa, to wszelkie ruchy skorupy ziemskiej, powodujące wstrząsy, mogły okazać się dla wyspy tragiczne w skutkach. - Wydaje mi się - powiedział Ayrton przyłożywszy ucho do ziemi - że słyszę głuchy turkot, jak gdyby toczył się wóz naładowany żelaznymi obręczami. Pozostali poszli w jego ślady i stwierdzili, że Ayrton miał rację. Do huku dołączało się jakieś podziemne wycie, narastające stopniowo, a potem słabnące, jak gdyby przez wnętrze ziemi przelatywał gwałtowny wicher. Z tego można wnioskować, że para i dym znajdowały ujście głównym przewodem, a ponieważ ta klapa bezpieczeństwa była dość szeroka, nie należało się obawiać, że wybuch spowoduje przesunięcia warstw ziemi. - Wydaje mi się, że słyszę... - No i co? - odezwał się wreszcie Pencroff. - Czy nie mamy zamiaru wrócić do pracy? A niech sobie Góra Franklina dymi, ryczy, jęczy, zieje ogniem i płomieniami, nie jest to jeszcze powód, byśmy próżnowali! Dalej, Ayrton, Nabie, Harbercie, panie Cyrusie, panie Gedeonie! Dzisiaj wszyscy muszą zakasać rękawy i do roboty! Będziemy kłaść wzdłużniki. Dwanaście rąk to wcale nie za dużo! Bardzo bym chciał, ażeby za jakie dwa miesiące nasz nowy „Bonawentura” - przecież zachowamy tę nazwę, prawda? - kołysał się w Porcie Balonu. A więc, nie traćmy czasu! Tak popędzani przez Pencroffa koloniści zeszli do stoczni i wzięli się do układania wzdłużników - mocnych listew, opasujących statek i wiążących ze sobą poprzeczne wręgi. Praca była trudna i wymagała dużego wysiłku, toteż wszyscy musieli się do niej przyłożyć. Przez cały dzień 3 stycznia pracowano bez wytchnienia, nie myśląc już o wulkanie, którego zresztą nie było widać z wybrzeża pod Granitowym Pałacem. Tylko parę razy czarny cień przesłonił słońce, odbywające swą dzienną wędrówkę po bezchmurnym niebie. Było to dowodem, że pomiędzy tarczą słońca a wyspą przeszła chmura dymu. Wiatr od morza unosił go na zachód. Cyrus Smith i Gedeon Spilett spostrzegli te prze lotne zaćmienia i kilkakrotnie zamienili z sobą po cichu parę słów na temat postępów w pracy wulkanu, ale nikt nie przerywał zajęcia. Ukończenie statku w jak najkrótszym czasie było sprawą niesłychanie ważną z wielu względów. Wobec nieprzewidzianych okoliczności, jakie mogły zajść, statek zwiększał bezpieczeństwo kolonistów. Kto wie, czy nią stanie się on dla nich ostatnią deską ratunku. Wieczorem po kolacji Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Harbert wspięli się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Zapadł już mrok i w ciemności można się było zorientować, czy oprócz pary i dymu wulkan wyrzuca z krateru płomienie albo rozżarzone głazy. - Krater jest cały w ogniu! - krzyknął Harbert. Zwinniejszy od towarzyszy, pierwszy wdrapał się na płaskowzgórze. Góra Franklina, odległa o jakieś sześć mil, wyglądała jak gigantyczna pochodnia, z której buchały języki płomieni zmieszanych z sadzą. Wraz z ogniem wydobywało się tyle popiołu, dymu i żużli, przyćmiewających blask, że pomimo nocnych ciemności łuna bijąca od krateru nie była zbyt jaskrawa. Jednakże nad całą wyspą unosiła się jakaś płowa poświata, w której niejasno odcinały się na pierwszym planie połacie lasów. Olbrzymie kłęby dymu snuły się po niebie, a wśród nich tu i ówdzie przebłyskiwały gwiazdy. - Postępy są gwałtowne - stwierdził inżynier. - Nic w tym dziwnego - odrzekł reporter. - Wulkan obudził się już dość dawno. Przypomina pan sobie zapewne, Cyrusie, że pierwsze obłoczki pary ukazały się mniej więcej w tym czasie, kiedyśmy przetrząsali zakamarki góry, aby znaleźć kryjówkę kapitana Nemo. Było to, jeśli mnie pamięć nie myli, gdzieś około piętnastego października. - Tak - przytaknął Harbert - czyli dwa i pół miesiąca temu. - Podziemne ognie dojrzewały przez całe dziesięć tygodni - ciągnął dalej Gedeon Spilett - toteż nic dziwnego, że działanie wulkanu nasila się tak gwałtownie. - Czy nie odczuwa pan lekkich drgań pod stopami? - zapytał Cyrus Smith. - Rzeczywiście - przyznał Gedeon Spilett - ale od tego do trzęsienia ziemi... - Wcale nie twierdzę, że grozi nam trzęsienie ziemi - przerwał Cyrus Smith - niech Bóg nas przed tym chroni. Nie. Te drgania są spowodowane wrzeniem w centralnym kotle. Skorupa ziemska to nic innego jak ściany kotła, a przecież dobrze wiemy, że pod ciśnieniem gazów ściany kotła drgają jak membrana. Teraz właśnie występuje to zjawisko. - Co za wspaniały snop światła! - zachwycał się Harbert. W tej chwili z krateru wystrzeliły jak gdyby sztuczne ognie, których nie zdołał przesłonić obłok pary. We wszystkie strony rozprysły się świetliste okruchy i lśniące punkciki. Niektóre z nich, wzbijały się ponad dymną kopułę, przecinały ją nagłym promieniem, wlokąc za sobą ogon rozżarzonego pyłu. Błyskom towarzyszyły huki, które brzmiały jak salwy baterii armat. Po spędzeniu całej godziny na płaskowzgórzu Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Harbert zeszli na wybrzeże i wrócili do Granitowego Pałacu. Inżynier był zamyślony, a nawet przygnębiony do tego stopnia, że Gedeon Spilett zapytał go, czy przeczuwa bliskie niebezpieczeństwo związane bezpośrednio czy pośrednio z wybuchem wulkanu. - Tak i nie - odparł inżynier. - Czyż największą klęską, jaka mogłaby nas spotkać, nie byłoby trzęsienie ziemi mogące zrujnować wyspę? - pytał dalej reporter. - A przecież nie sądzę, żeby to nam groziło, gdyż para i lawa znalazły już ujście na zewnątrz... - Toteż nie obawiam się trzęsienia ziemi - powiedział inżynier - w znaczeniu, jakie zwykle nadaje się wstrząsom spowodowanym wybuchem gazów podziemnych. Jednakże inne przyczyny mogą sprowadzić na nas wielkie nieszczęście. - Jakie, drogi Cyrusie? - Nie wiem sam... muszę się przekonać... obejrzeć górę... Za kilka dni będę już wiedział coś pewnego w tej sprawie. Gedeon Spilett nie nalegał. Niebawem, nie zważając na huk tym głośniejszy, że powtarzany wielokrotnie przez echo, mieszkańcy Granitowego Pałacu zapadli w głęboki sen. Upłynęły jeszcze trzy dni, 4, 5 i 6 stycznia. Wszyscy pracowali bez wytchnienia przy budowie statku, inżynier zaś ponaglał towarzyszy, jak tylko mógł. Góra Franklina była jakby w kapturze z czarnej, groźnie wyglądającej chmury i wyrzucała z siebie nie tylko płomienie, ale także rozżarzone odłamki skał; niektóre z nich wpadały z powrotem do krateru. Toteż Pencroff, biorący wszystkie zjawiska od strony humorystycznej, mówił: - Patrzcie no! Olbrzym bawi się bilboketem! Olbrzym żongluje! Wyrzucone produkty wulkaniczne wpadały z powrotem do otchłani; prawdopodobnie lawa, wysadzana ciśnieniem od wewnątrz, nie podniosła się jeszcze do poziomu krateru. Przynajmniej z częściowo widocznej gardzieli, znajdującej się na północnym wschodzie, nie wylewał się ognisty strumień na północne zbocze góry. Tymczasem, jakkolwiek prace przy budowie statku były niesłychanie pilne, inne zajęcia także wymagały obecności kolonistów w różnych miejscach. Przede wszystkim trzeba było odwiedzać zagrodę i uzupełniać zapasy paszy dla zamkniętych w niej muflonów i kóz. Postanowiono, że Ayrton uda się tam nazajutrz, 7 stycznia. Dawał on sobie doskonale radę z tą pracą, którą zawsze wykonywał sam, toteż Pencroff i jego towarzysze zdziwili się niemało, gdy usłyszeli, jak inżynier mówi do Ayrtona: - Idzie pan jutro do zagrody? Pójdę z panem. - Ależ, panie Cyrusie - sprzeciwił się marynarz - nasza praca jest obliczona co do dnia i jeżeli pan też pójdzie, to będziemy mieli już o cztery ręce mniej! - Wrócimy zaraz następnego dnia - powiedział Cyrus Smith. - Mam coś do załatwienia w zagrodzie... Chcę stwierdzić, jak się ma sprawa wybuchu wulkanu. - Stale wybuch i wybuch - zrzędził Pencroff z mocno niezadowoloną miną. - Też mi ważna sprawa ten wybuch! Wcale się nim nie przejmuję. Pomimo sarkania marynarza inżynier nie zmienił swego zamiaru. Harbert miał wielką ochotę towarzyszyć mu, ale nie chciał jeszcze bardziej złościć Pencroffa. Nazajutrz skoro świt Cyrus Smith i Ayrton wsiedli na wóz zaprzężony w dwa onagry i kłusem odjechali do zagrody. Nad lasami snuły się ciemne chmury, bezustannie zasilane sadzami z krateru. Chmury te, nisko pełznące w powietrzu, składały się z różnorodnych substancji. Sam tylko dym z wulkanu nie byłby tak dziwnie nieprzejrzysty i ciężki. W gęstych kłębach były zawieszone rozpylone żużle, czerwonawa sproszkowana ziemia wulkaniczna i szarawy popiół, miałki jak najdrobniejsza mączka. Popiół ten jest tak lekki, że niekiedy utrzymuje się w powietrzu całymi miesiącami. Po wybuchu wulkanu w Islandii w roku 1783 prawie przez cały rok atmosfera była tak przesycona pyłem wulkanicznym, że promienie słoneczne ledwie mogły się przez nią przedrzeć.. Najczęściej jednak te produkty wulkaniczne opadają na ziemię i tak się też stało teraz. Ledwie Cyrus Smith z Ayrtonem doszli do zagrody, gdy spadł jakiś ciemny śnieg, podobny do prochu i natychmiast zmienił wygląd całej okolicy. Drzewa, łąki - słowem, wszystko zniknęło pod warstwą popiołu kilkucalowej grubości. Na szczęście dął wiatr z północnego wschodu i popędził chmury nad morze. . - Dziwnie to wygląda, panie Smith - odezwał się Ayrton. - Tak, sprawa jest poważna - odparł inżynier. - Ta ziemia wulkaniczna, sproszkowany pumeks, słowem, cały ten pył mineralny świadczy, jak wielkie zaburzenia nastąpiły w dolnych warstwach wulkanu. - Co na to można poradzić? - Nic, jedynie zorientować się w postępach tego zjawiska. Niech pan się zajmie zagrodą, ja zaś pójdę przez ten czas w górę źródeł Czerwonego Potoku i obejrzę, jak wyglądają północne zbocza wulkanu. A potem... - Co potem, panie Smith? - Potem złożymy wizytę w Krypcie Dakkara... Chcę zobaczyć. .. Zresztą przyjdę po pana za dwie godziny. Ayrton wszedł pomiędzy zabudowania zagrody i czekając na powrót inżyniera zajął się muflonami i kozami, które zdradzały pewne zaniepokojenie wywołane pierwszymi zwiastunami wybuchu. Cyrus Smith wdrapał się w tym czasie na grzbiet wschodniego zbocza. Ominął Czerwony Potok i doszedł do miejsca, gdzie w trakcie pierwszej wyprawy badawczej odkrył z towarzyszami źródło siarczane. Jakże się wszystko zmieniło! Zamiast jednej smugi dymu naliczył ich aż trzynaście. Strzelały z ziemi, jakby gwałtownie wypychane przez jakiś tłok. Było oczywiste, że w tym miejscu nieznana siła wywiera na skorupę ziemską straszliwe ciśnienie. Powietrze przesycone było oparami siarki, wodorem, kwasem węglowym i parą wodną. Cyrus Smith czuł drganie tufów wulkanicznych, których pełno było w dolinie; powstały one ze sproszkowanego popiołu, z biegiem czasu stwardniałego na kamień. Jak dotąd śladu świeżej lawy nie widać było nigdzie. Jakże się wszystko zmieniło! Jeszcze dokładniej stwierdził to inżynier obserwując północne zbocze Góry Franklina. Z krateru unosił się wirujący dym, wysuwały się języki ognia, na ziemię padał grad żużli, jednakże z gardzieli krateru nie wylewała się lawa, co było dowodem, że poziom jej nie osiągnął jeszcze górnego otworu głównego komina. - Wolałbym, żeby się to już stało - mruknął do siebie Cyrus Smith. - Przynajmniej wiedziałbym na pewno, że lawa powróciła w swoje dawne koryto. Kto wie, czy nie wyrwie się ona, jakimś nowym ujściem? Ale niebezpieczeństwo nie na tym polega. Kapitan Nemo słusznie to przeczuł. Nie, nie to stanowi niebezpieczeństwo! Cyrus Smith podszedł na skraj olbrzymiej grobli, której przedłużenie okalało Zatokę Rekina. Mógł dokładnie przypatrzyć się z tej strony śladom lawy. Nie wątpił ani przez chwilę, że ostatni wybuch odbył się w bardzo odległej epoce. Wracając nasłuchiwał uważnie huków podziemnych, rozlegających się jak ciągły grzmot, przerywany niekiedy mocniejszymi wybuchami. O dziewiątej rano był już z powrotem w zagrodzie. Ayrton czekał na niego. - Zwierzęta obrządzone, panie Smith. - To dobrze, Ayrton. - Są wyraźnie zaniepokojone. - Tak, przemówił w nich instynkt, a ten jest nieomylny. - Kiedy zamierza pan.., - Niech pan weźmie z sobą latarnię i krzesiwo i chodźmy. Ayrton wykonał polecenie. Wyprzężone onagry chodziły po zagrodzie. Zamknięto drzwi z zewnątrz i Cyrus Smith, wyprzedzając Ayrtona, poszedł wąską ścieżką wiodącą na brzeg morza. Obydwaj stąpali jak po wacie po ścieżce zasłanej sadzami opadłymi z chmur. W lesie nie widać było ani jednego zwierzęcia. Nawet ptaki uciekły. Niekiedy przelotny podmuch wiatru unosił do góry popiół i obydwaj koloniści znajdowali się w gęstym obłoku, tak że się wzajemnie nie widzieli. Musieli zatykać sobie oczy i usta chustkami do nosa, ażeby pył ich nie oślepił i nie zadusił. W tych warunkach nie mogli iść szybko. W dodatku powietrze było tak ciężkie, jak gdyby wypalił się z niego cały tlen, przez co stało się ono niezdatne do oddychania. Co sto kroków trzeba było przystawać, by złapać trochę tchu. Było już po dziesiątej, gdy doszli do szczytu wielkiego spiętrzenia skał bazaltowych i porfirowych, stanowiących północno-zachodni kraniec wyspy. Ayrton i Cyrus Smith zaczęli schodzić stromym brzegiem, tą samą okropną drogą, która w pamiętną, burzliwą noc zaprowadziła ich do Krypty Dakkara. Przy świetle dziennym schodzenie było mniej niebezpieczne, a zresztą warstwa popiołów, pokrywająca wypolerowane głazy, pozwalała pewniej stawiać stopy na stromych płaszczyznach. Niebawem doszli do skarpy stanowiącej przedłużenie brzegu na wysokości czterdziestu stóp. Cyrus Smith przypomniał sobie, że skarpa schodziła łagodnym stokiem aż do poziomu morza. Pomimo odpływu nie wynurzał się z wody ani kawałek wybrzeża i fale, zbrukane pyłem wulkanicznym, biły wprost o bazaltowe skały. Cyrus Smith i Ayrton bez trudu odnaleźli otwór Krypty Dakkara i zatrzymali się przy ostatniej skale, stanowiącej dalszy ciąg skarpy wewnątrz groty. - Powinna tu być łódka - odezwał się inżynier. - Jest, panie inżynierze. - Mówiąc to Ayrton przyciągnął lekką blaszaną łódeczkę, ukrytą pod sklepieniem arkady. - Wsiadajmy! Wsiedli do łódki. Lekkie falowanie morza pchało ją głębiej pod niskie sklepienie krypty; Ayrton skrzesał ognia i zapalił latarnię. Potem chwycił za wiosła. Latarnię umieszczono na dziobie łódki, tak by świeciła do przodu, Cyrus ujął ster i skierował łódkę w czarną gardziel krypty. Nie było tu już „Nautilusa”, który poprzednio oświetlał ciemną pieczarę. Może promieniowanie elektryczne, zasilane potężnym źródłem energii, nadal trwało pod wodą, jednak z otchłani, gdzie spoczywał kapitan Nemo, nie dochodził najmniejszy odblask. Światło latarni, aczkolwiek słabe, pozwoliło inżynierowi trzymać się stale prawej ściany krypty. Pod sklepieniem panowała grobowa cisza, przynajmniej w przedniej części; jednak płynąc dalej, Cyrus Smith usłyszał wyraźne pomruki dochodzące z wnętrza góry. - To wulkan - powiedział. Niebawem razem z odgłosami zaczął dolatywać mocny zapach różnych związków chemicznych; wyziewy siarki chwytały za gardło. - Oto czego obawiał się kapitan Nemo - mruknął Cyrus Smith, a twarz jego lekko pobladła. - Musimy jednak dobrnąć do końca. - Więc płyńmy! - Ayrton, pochyliwszy się nad wiosłami, pchnął łódkę w głąb krypty. W dwadzieścia pięć minut od rozpoczęcia podróży łódka dobiła do tylnej ściany i tu się zatrzymała. Cyrus Smith, stanąwszy na ławeczce, oświetlał latarnią różne miejsca skały, oddzielającej kryptę od centralnego komina wulkanu. Jaka była grubość tej ściany? Czy wynosiła sto, czy tylko dziesięć stóp? Nie wiadomo! Jednak podziemne odgłosy dochodziły tak wyraźnie, że nie mogła chyba być zbyt gruba. Po obejrzeniu ściany na wysokości swej głowy, inżynier przymocował latarnię do wiosła i oświetlił nią bazalty jeszcze wyżej. Tu, przez ledwie widoczne szczeliny i słabo spojone bloki skalne, przedostawał się gryzący dym, zanieczyszczający powietrze.. Ścianę przecinały rysy; niektóre z nich, wyraźniej zaznaczone, ciągnęły się nisko, zaledwie dwie czy trzy stopy ponad powierzchnią wody. Ledwie widoczne szczeliny... Cyrus Smith trwał chwilę w zadumie, a potem szepnął jakby do siebie samego: - Tak. Kapitan miał rację! Tu tkwi niebezpieczeństwo, i to niebezpieczeństwo straszliwe. Ayrton się nie odezwał, lecz na znak inżyniera chwycił za wiosła i w pół godziny później obaj opuścili Kryptę Dakkara. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Sprawozdanie Cyrusa Smitha. Przyspieszenie budowy statku. Ostatnia wizyta w zagrodzie. Walka ognia z wodą. Co pozostało z wyspy. Decyzja spuszczenia statku na wodę. Noc z 8 na 9 marca. Nazajutrz rano, 8 stycznia, po całej dobie spędzonej w zagrodzie, gdzie wszystko pozostawiono we wzorowym porządku, Cyrus Smith i Ayrton wrócili do Granitowego Pałacu. Inżynier natychmiast zebrał towarzyszy oznajmił im, że Wyspie Lincolna zagraża wielkie niebezpieczeństwo i żadna siła ludzka nie jest w stanie go odwrócić. - Przyjaciele - zakończył głosem zdradzającym głębokie wzruszenie - niestety, Wyspa, Lincolna nie należy do tych, które mogą przetrwać tak długo, jak kula ziemska. Skazana jest prędzej czy później na zagładę, a przyczyna tej zagłady tkwi w niej samej i nic nie zdoła jej usunąć. Koloniści popatrzyli na siebie, potem na inżyniera. Nie mogli zrozumieć, o co chodzi. - Niech pan to nam dokładnie wytłumaczy, Cyrusie - odezwał się wreszcie Gedeon Spilett. - Zaraz to uczynię, a właściwie przekażę wam wyjaśnienie udzielone mi podczas naszej kilkuminutowej poufnej rozmowy przez kapitana Nemo. - Kapitana Nemo?! - zawołali wszyscy jednogłośnie. - Tak, jest to ostatnia przysługa, jaką nam chciał wyświadczyć przed śmiercią. - Ostatnia przysługa! - wzruszył się Pencroff. - Ostatnia przysługa! Zobaczycie, że jakkolwiek zmarły, odda nam jeszcze niejedną! - Ale co powiedział panu kapitan Nemo? - zapytał reporter. - A więc poznajcie prawdę, przyjaciele. Wyspa Lincolna znajduje się w odmiennych warunkach niż pozostałe wyspy Pacyfiku, a pewna jej cecha szczególna, o której powiedział mi kapitan Nemo, musi prędzej czy później doprowadzić do rozpadu jej fundamenty tkwiące pod wodą. - Rozpad Wyspy Lincolna! Co znowu! - nie wytrzymał Pencroff i pomimo całego szacunku, jaki żywił do Cyrusa Smitha, nie mógł się powstrzymać od wzruszenia ramionami. - Proszę posłuchać, Pencroff. Kapitan Nemo stwierdził, zresztą ja sam także stwierdziłem to wczoraj podczas badań przeprowadzonych w Krypcie Dakkara, że krypta ciągnie się pod wyspą aż do samego wulkanu i w głębi oddzielona jest od głównego komina ścianą. Otóż ściana ta jest obecnie poprzerzynana rysami i szczelinami, przez które przedostają się już gazy siarki wytworzone we wnętrzu wulkanu. - No to co? - zapytał Pencroff marszcząc gwałtownie czoło. - Otóż stwierdziłem, że szczeliny rozszerzają się pod wpływem ciśnienia wewnętrznego, bazaltowa ściana powoli pęka i po pewnym czasie ustąpi pod naporem wody wypełniającej kryptę. - To świetnie - usiłował jeszcze raz zażartować Pencroff. - Morze zagasi wulkan i będzie po wszystkim! - Tak, po wszystkim - ciągnął dalej inżynier. - W tym dniu, kiedy morze wtargnie przez ścianę krypty i przedostanie się głównym kominem do wnętrza wyspy, gdzie wre rozżarzona lawa, tego dnia, Pencroff, Wyspa Lincolna wyleci w powietrze, tak jak wyleciałaby Sycylia, gdyby Morze Śródziemne wtargnęło do Etny. Na to zdanie, wypowiedziane z wielką stanowczością, koloniści nie znaleźli odpowiedzi. Zrozumieli, jak wielkie niebezpieczeństwo im zagraża. Trzeba zresztą stwierdzić, że Cyrus Smith nie przesadzał. Już nieraz myślano, że można ugasić wulkany, wznoszące się zazwyczaj nad brzegami mórz czy jezior, dając do nich wolny dostęp wodzie. Nie zdawano sobie sprawy z tego, że w ten sposób część kuli ziemskiej wyleciałaby w powietrze jak kocioł, w którym zwiększy się gwałtownie ilość pary przez dorzucenie nadmiernej ilości paliwa do ognia. Woda, opadając do zamkniętej przestrzeni o temperaturze wynoszącej być może tysiące stopni, przekształciłaby się w parę tak gwałtownie, że najtwardsza opoka nie zdołałaby się takiej sile oprzeć. Nie ulegało zatem wątpliwości, że wyspa, zagrożona straszliwym i bliskim już rozsadzeniem, ostoi się dopóty, dopóki wytrzymają ściany Krypty Dakkara. Nie była to więc sprawa miesięcy czy tygodni, lecz dni, a może nawet godzin. Pierwszym uczuciem, jakie ogarnęło kolonistów, był wielki żal. Nie myśleli nawet o niebezpieczeństwie zagrażającym im bezpośrednio, lecz o zniszczeniu tego skrawka ziemi, ziemi własnymi ich rękami doprowadzonej do rozkwitu, gdzie znaleźli schronienie, tej ukochanej wyspy, z której chcieli uczynić krainę mlekiem i miodem płynącą. Tyle daremnych trudów, tyle pracy na marne! Pencroff nie usiłował nawet powstrzymać ani ukryć wielkiej łzy, toczącej się po jego twarzy. Rozmowa trwała jeszcze chwilę. Rozpatrywano możliwość ratunku. W rezultacie wszyscy doszli do wniosku, że nie było ani chwili do stracenia. Prace nad wykończeniem i osprzętowaniem statku należało prowadzić w jak najszybszym tempie, gdyż w tym właśnie kryła się jedyna szansa ratunku dla mieszkańców Wyspy Lincolna. Nie było zbędnych rąk. Na cóż zresztą by się zdały zbiory, polowanie, zwiększanie zasobów Granitowego Pałacu? To, co było w magazynach, wystarczyło z nawiązką na zaopatrzenie statku nawet na najdłuższy rejs. Najważniejsze, żeby już kołysał się on na wodzie, zanim nastąpi nieunikniona katastrofa. Prace podjęto więc z gorączkowym pośpiechem. Na 23 stycznia statek był do połowy poszyty. Szczyt wulkanu nie uległ żadnym zmianom. Z krateru wciąż buchała para, dym, strzelały języki ognia i wylatywały rozżarzone kamienie. Jednakże w nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty pod naporem lawy, która podeszła pod pierwszą kondygnację, runął górny stożek, tworzący czapkę wulkanu. Rozległ się potężny huk. Koloniści myśleli, że wyspa się rozpada, i wybiegli z Granitowego Pałacu. Dochodziła druga nad ranem. Niebo było całe w płomieniach. Górny stożek - skalny blok wysokości tysiąca stóp i ważący miliardy funtów - zwalił się na wyspę, aż zadrżała w posadach. Na szczęście stożek był pochylony na północ, dzięki czemu spadł na piaszczystą równinę, usianą tufami i ciągnącą się od wulkanu aż do morza. Z poszerzonego otworu krateru bił w niebo tak potężny blask, że nawet powietrze wyglądało jak rozżarzone. Równocześnie wezbrany potok lawy runął z nowego wierzchołka długimi kaskadami jak woda przelewająca się z pełnego naczynia i tysiące ognistych węży popełzło po zboczach wulkanu. - Zagroda, zagroda! - krzyknął nagle Ayrton. Tak, nowym, inaczej pochylonym kraterem lawa wylewała się w stronę zagrody, a więc żyzne połacie wyspy, źródła Czerwonego Potoku i Las Złotki zagrożone były natychmiastowym zniszczeniem. Na krzyk Ayrtona koloniści rzucili się do stajni onagrów. Zaprzężono wóz. Jedna myśl nurtowała wszystkich: czym prędzej pędzić do zagrody i uwolnić zamknięte w niej zwierzęta. Dotarli tam przed trzecią. Mrożące krew w żyłach ryki świadczyły o przerażeniu, jakie ogarnęło muflony i kozy. Ze zbocza góry na łąkę rwał już potok rozżarzonej lawy i płynnych kruszców, już lizał z jednej strony belki palisady. Ayrton gwałtownym ruchem otwarł wrota i oszalałe zwierzęta rozpierzchły się we wszystkie strony. Po godzinie wrząca lawa wypełniła corral, zamieniła w parę wodną znajdujący się w nim strumyk, podpaliła domek, który spłonął jak wiązka słomy; wnet ogień strawił także wszystkie belki ogrodzenia. Z zagrody nie pozostało ani śladu. Koloniści usiłowali walczyć z ogniem, lecz był to czyn szalony i daremny, człowiek bowiem jest bezbronny wobec wielkich kataklizmów. Nadszedł dzień 24 stycznia. Cyrus Smith chciał przed powrotem do Granitowego Pałacu zorientować się co do kierunku, w jakim ostatecznie płynął potok lawy. Ogólne nachylenie terenu biegło od Góry Franklina na wschodnie wybrzeże; istniała zatem obawa, że gęsty Las Złotki nie powstrzyma potoku i że dojdzie on do płaskowzgórza. - Jezioro nas osłoni - powiedział Gedeon Spilett. - Mam nadzieję - odparł Cyrus Smith i nie odezwał się więcej ani słowem. Koloniści chcieli dotrzeć do równiny, gdzie runął górny stożek wulkanu, ale drogę przegrodziły im strumienie lawy. Płynęły one z jednej strony doliną Czerwonego Potoku, z drugiej - doliną Rzeki Wodospadu, przemieniając na swej drodze obydwie rzeki w parę. Nie było możności przedostania się przez potok lawy, trzeba było nawet przed nim się cofnąć. Pozbawiony szczytu wulkan był nie do poznania. Wieńczyła go gładka jak stół płaszczyzna, zastępująca dawny krater. Dwie szczerby, powstałe we wschodniej i zachodniej krawędzi, dawały ujście lawie rozgałęziającej się na dwie odnogi. Ponad nowym kraterem zbierały się chmury dymu i popiołu i mieszały się z parą unoszącą się nad wyspą. Potężne grzmoty zlewały się z hukiem dochodzącym z wnętrza góry. Z wulkanu strzelały w niebo na wysokość przeszło tysiąca stóp duże głazy, rozpryskiwały się w powietrzu i spadały w odłamkach jak kartacze. Na wybuchy wulkanu niebo odpowiadało błyskawicami. Około siódmej rano położenie kolonistów, którzy schronili się na skraju Lasu Złotki, stało się groźne. Mało, że pociski wulkaniczne padały dokoła nich jak grad, ale w dodatku lawa, wylewając się z koryta Czerwonego Potoku, zagrażała odcięciem Drogi do Zagrody. Pierwsze rzędy drzew już się zajęły, a krążące w nich soki, gwałtownie przemienione w parę, rozsadzały z hukiem pnie; inne, mniej wilgotne na razie ocalały w tej powodzi ognia. Położenie kolonistów stało się groźne. Koloniści wrócili na Drogę do Zagrody i szli krok za krokiem, jak gdyby cofając się. Jednakże wskutek pochyłości terenu potok lawy szybko płynął na wschód i gdy tylko zewnętrzna warstwa twardniała, natychmiast napływały nowe, wrzące strumienie. Główny nurt lawy, płynący doliną Czerwonego Potoku, stawał się coraz bardziej groźny. Ogień rozprzestrzenił się na całym obszarze lasu i olbrzymie kłęby dymu snuły się ponad drzewami, których pnie skwierczały już w lawie. Koloniści zatrzymali się nad jeziorem, o jakieś pół mili od ujścia Czerwonego Potoku. Teraz ważyły się ich losy: zginą czy ocaleją? Cyrus Smith, przyzwyczajony do trudnych sytuacji życiowych i wiedząc, że ma do czynienia z ludźmi, którym można powiedzieć prawdę w oczy, dobrą czy złą, odezwał się po pewnym czasie: - Jedno z dwojga: albo jezioro powstrzyma potok lawy i wówczas część wyspy ocaleje przed całkowitym zniszczeniem, albo też lawa ogarnie Lasy Dalekiego Zachodu i wtedy na powierzchni ziemi nie pozostanie ani jedno drzewo, ani jedna roślina. W tym wypadku możemy spodziewać się jedynie śmierci na tych nagich skałach, przy czym sądzę, że nie będziemy na nią czekać zbyt długo, gdyż niewątpliwie wyspa wyleci w powietrze. - W takim razie - zawołał Pencroff krzyżując ramiona na piersi i tupiąc ze złością nogą - praca nad statkiem jest zbędna, prawda? - Przyjacielu - powiedział Cyrus Smith - trzeba wypełnić obowiązek do końca. W tym czasie strumień lawy, utorowawszy sobie drogę wśród wspaniałych drzew trawionych przez ogień, dotarł na sam skraj jeziora. Gdyby wzniesienie terenu było cokolwiek większe, na pewno zdołałoby zatrzymać potok. - Do pracy! - zawołał Cyrus Smith. Wszyscy zrozumieli, co ma na myśli. Na drodze potoku lawy trzeba było zbudować tamę i zmusić go, ażeby rzucił się do jeziora. Koloniści pobiegli co tchu do stoczni i przynieśli stamtąd łopaty, oskardy i siekiery. W ciągu paru godzin zdołali z ziemi i ściętych drzew utworzyć tamę o wysokości trzech stóp i długości kilkuset kroków. Gdy skończyli, wydawało im się, że cała praca trwała zaledwie parę minut. Był już najwyższy czas. Lawa prawie natychmiast podpłynęła pod tamę, potok jej wezbrał jak rzeka na wiosnę, zagrażając przelaniem się przez tę jedyną przeszkodę stojącą mu na drodze do Lasów Dalekiego Zachodu... Jednakże powstrzymała go tama: przez krótką chwilę, która wydała się wiecznością, potok jak gdyby wahał się i wreszcie runął do Jeziora Granta z wysokości dwudziestu stóp. Z zapartym oddechem, bez ruchu i bez słowa koloniści patrzyli na walkę dwóch żywiołów. Cóż to za widok - walka wody z ogniem! Jakie pióro zdołałoby opisać tę scenę pełną wspaniałej grozy? Czyj pędzel mógłby ją odmalować? Stykając się z rozżarzoną lawą woda z sykiem przemieniała się w parę. Kłęby pary, wyrzucone w powietrze, wirowały unosząc się bardzo wysoko, jak gdyby nagle otwarto wentyle jakiegoś olbrzymiego kotła. Choć wody w jeziorze było bardzo dużo, musiała się jednak kiedyś wyczerpać nie mając znikąd dopływu, gdy potok lawy, zasilany z niewyczerpanego źródła, toczył fale rozżarzonych substancji wulkanicznych. Cóż to za widok - walka wody z ogniem! Pierwsze strumienie lawy, wpadające do jeziora, stwardniały natychmiast i spiętrzyły się wystając nad powierzchnią wody. Po nich płynęły nowe i także zastygały posuwając się ku środkowi jeziora. Utworzyła się w ten sposób grobla. Skamieniała lawa groziła wypełnieniem jeziora, które nie mogło się przelać przez brzegi, gdyż woda ulatniała się w postaci pary. W powietrzu rozlegał się ogłuszający hałas, syk i trzaski, skroplona zaś para unoszona wiatrem, spadała nad morzem w postaci deszczu. Grobla wydłużała się coraz bardziej, a skamieniałe bloki ławy spiętrzały się coraz wyżej. Tam gdzie dawniej mieniła się spokojna toń jeziora, teraz sterczały dymiące jeszcze, potężne głazy, wyglądające jak niezliczone rafy, które nagle wynurzyły się z dna. W trzy godziny po wtargnięciu niepowstrzymanego strumienia lawy jezioro wyglądało tak, jakby wzburzone podczas huraganu fale ściął dwudziestostopniowy mróz. Tym razem woda miała ulec przemocy ognia. Dla kolonistów była to pomyślna okoliczność, że strumień lawy udało się skierować do Jeziora Granta. Mieli przynajmniej przed sobą kilka dni wytchnienia. Płaskowzgórze Rozległego Widoku, Granitowy Pałac i stocznia były chwilowo zabezpieczone. Otóż należało wykorzystać tych kilka dni na skończenie poszycia i staranne uszczelnienie statku. Potem spuści się go na wodę i osprzętuje dopiero wtedy, kiedy będzie już w swoim żywiole. Ze względu na możliwość zagrażającego wyspie wybuchu pozostawanie na lądzie stawało się niebezpieczne. Ściany Granitowego Pałacu, tak dotychczas pewne, mogły w każdej chwili runąć. Przez następnych sześć dni, od 25 do 30 stycznia, koloniści wykonali w stoczni pracę dwudziestu ludzi. Ledwie pozwalali sobie na lekki posiłek i korzystali z płomieni buchających z krateru, ażeby przy tym oświetleniu nie przerywać roboty nawet w nocy. Wylew z wulkanu trwał, może tylko stracił nieco na sile. Całe szczęście, bo Jezioro Granta było już prawie po brzegi wypełnione i gdyby nowe strumienie napłynęły na powierzchnię dawnych, niechybnie lawa przelałaby się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku, a stąd na wybrzeże. Ta część wyspy była do pewnego stopnia zabezpieczona, ale w części zachodniej sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Druga odnoga lawy, płynąca szeroką doliną Rzeki Wodospadu, gdzie teren z obu stron był lekko wklęsły, nie natrafiała na żadną przeszkodę. Toteż płynny ogień szybko rozprzestrzenił się w Lasach Dalekiego Zachodu.. O tej porze roku, kiedy drzewa są wysuszone upałem, las zajął się natychmiast, tak że ogień przenosił się nie tylko przy ziemi, pełzając po pniach, ale także górą, gdzie splatające się ze sobą gałęzie ułatwiały szerzenie się pożaru. Zdawało się nawet, że morze ognia szybciej posuwa się po wierzchołkach drzew niż potok lawy dołem. Oszalałe ze strachu zwierzęta - jaguary, dziki, kapibary - schroniły się razem z ptactwem nad brzegami Rzeki Dziękczynienia i w Bagnie Podgorzałek, poza drogą do Portu Balonu. Koloniści byli zbyt pochłonięci swoją pracą, ażeby zwracać uwagę na najgroźniejsze nawet zwierzęta. Opuścili już Granitowy Pałac i nie chcąc chronić się w Kominach, obozowali pod namiotem w pobliżu ujścia Rzeki Dziękczynienia. Cyrus Smith i Gedeon Spilett codziennie wspinali się na Płaskowzgórze Rozległego Widoku; towarzyszył im niekiedy Harbert, Pencroff zaś nie wybrał się tam nigdy, gdyż nie chciał oglądać potwornie zrujnowanej wyspy w jej nowej szacie. Istotnie, widok był rozpaczliwy. Zalesione dawniej tereny stały się teraz pustkowiem. Jedyna kępa drzew uchowała się na samym końcu Półwyspu Serpentyny. Tu i ówdzie sterczały nagie, osmalone pnie. Tam gdzie ongiś bujnie krzewiły się lasy, ziemia była bardziej pustynna niż na Bagnie Podgorzałek. Lawa wyparła wszystko. Połacie ziemi, pokryte do niedawna wspaniałą zielenią, stanowiły teraz dzikie spiętrzenie tufów wulkanicznych. Z dolin Rzeki Wodospadu i Dziękczynienia nie spływała już do morza ani kropelka wody i gdyby Jezioro Granta wyschło całkowicie, koloniści nie mogliby nawet zaspokoić pragnienia. Na szczęście lawa oszczędziła maleńki zakątek w południowej części jeziora, tworzący niewielki staw i przechowujący cały pozostały zapas słodkiej wody na wyspie. W kierunku północnego zachodu wznosiły się chropowate, ostre zarysy zboczy wulkanu, tworzące jak gdyby olbrzymią łapę, wspartą o ziemię. Jakiż bolesny i pełen grozy widok! Jak wielki żal targał sercami kolonistów, którzy nagle ze swej żyznej posiadłości, pokrytej lasami, zroszonej rzekami, zasobnej we wszelkie skarby przyrody, zostali przeniesieni na nędzną skałę, gdzie - gdyby nie ich zapasy - nie mieliby nawet nic do jedzenia. - Serce się kraje - powiedział któregoś dnia Gedeon Spilett. - Racja, Gedeonie - przyświadczył inżynier. - Oby Pan Bóg pozwolił nam dokończyć budowy statku, który jest naszą ostatnią ostoją. - Czy pan nie uważa, Cyrusie, że wulkan jak gdyby się uspokajał? Wprawdzie wyrzuca jeszcze lawę, ale mniej obficie, jeśli się nie mylę. - To nieważne - odparł inżynier. - We wnętrzu nie przestaje płonąć ogień i ocean może tam wtargnąć w każdej chwili. Jesteśmy w sytuacji pasażerów na okręcie ogarniętym pożarem, którego nie można ugasić; wiedzą oni, że wcześniej czy później ogień dojdzie do prochowni. Do roboty, Gedeonie! Nie traćmy ani chwili! Przez następny tydzień, czyli do 7 lutego, wylew lawy trwał nadal, jednak nie przybierał na sile. Cyrus Smith najbardziej obawiał się tego, że lawa przeleje się na wybrzeże i wtedy stoczni nie uda się uratować. Na domiar złego właśnie w tym czasie koloniści zaczęli wyczuwać jakieś podziemne drgania, które zaniepokoiły ich w najwyższym stopniu. Nadszedł dzień 20 lutego. Dopiero za miesiąc statek będzie mógł opuścić stocznię. Czy wyspa wytrzyma tak długo? Pencroff i Cyrus Smith zamierzali spuścić go na wodę, gdy tylko kadłub będzie dostatecznie uszczelniony. Pokład, górną część burt, urządzenie wewnętrzne i osprzętowanie można zrobić później; najważniejsze - to zapewnienie sobie jakiegoś schronienia poza wyspą. Może nawet trzeba będzie zaprowadzić statek do Portu Balonu, czyli jak najdalej od centrum wybuchu, gdyż w zatoce Rzeki Dziękczynienia, pomiędzy wysepką a granitową ścianą, mógł ulec zmiażdżeniu, w razie gdyby góra runęła. Toteż wszystkie wysiłki kolonistów zmierzały do wykończenia kadłuba. Ten stan rzeczy trwał do 3 marca; jak obliczano, spuszczenie statku na wodę mogło nastąpić za jakieś dziesięć dni. Nadzieja wstąpiła w serca kolonistów, których los tak ciężko doświadczył w czwartym roku ich pobytu na Wyspie Lincolna. Nawet Pencroff jak gdyby pozbył się ponurej zadumy, w jakiej pogrążyło go zniszczenie i bliska zagłada ukochanej wyspy. Wszystkie jego myśli skupiły się teraz wyłącznie na statku, gdyż w nim była cała ich nadzieja. - Wykończymy go - mawiał do inżyniera. - Wykończymy go, panie Cyrusie! Najwyższy czas, gdyż zbliża się już jesień i niebawem nastąpi zrównanie dnia z nocą. Cóż, jeżeli tak być musi, to wyniesiemy się na wyspę Tabor i tam przezimujemy. Ale wyspa Tabor po Wyspie Lincolna! Co za nieszczęście! Nigdy bym w to nie uwierzył! - Spieszmy się! - niezmiennie odpowiadał inżynier. Toteż pracowano bez wytchnienia i nie marnowano ani chwili. - A gdyby kapitan Nemo żył? - zapytał pewnego dnia Nab inżyniera. - Czy sądzi pan, że to wszystko by się stało? - Tak, Nabie - odparł Cyrus Smith. - Co do mnie, to wcale tak nie sądzę! - mruknął Pencroff do ucha Nabowi. - Ani ja - z powagą szepnął Nab. W pierwszym tygodniu marca Góra Franklina nabrała znów groźnego wyglądu. Tysiące szklanych niteczek zastygłej w powietrzu lawy spadały jak deszcz na ziemię. Krater znów wypełnił się po brzegi. Lawa przelewała się na wszystkie zbocza wulkanu. Jej strumienie popełzły po skamieniałych tufach i do reszty zniszczyły nędzne kikuty drzew, które oparły się pierwszemu wybuchowi. Tym razem posunęła się ona południowo-zachodnim brzegiem Jeziora Granta poza Glicerynowy Potok i ogarnęła Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Ten ostatni cios, zadany dziełu kolonistów, był zaiste straszliwy. Z młyna, zabudowań ptaszarni i stajen nie pozostało ani śladu. Przerażone ptaki rozleciały się na wszystkie strony. Top i Jup okazywały najwyższe przerażenie, gdyż instynkt ostrzegał je przed bliską katastrofą. Dużo zwierząt zginęło w czasie pierwszego wybuchu wulkanu. Z tych, co ocalały, część znalazła schronienie na Bagnie Podgorzałek, niektóre zaś uciekły na Płaskowzgórze Rozległego Widoku. Jednakże to ostatnie schronienie zostało niebawem odcięte i strumienie lawy, wylewając się poza występ granitowej ściany, runęły na wybrzeże jak ogniste wodospady. Żadne słowa nie potrafią opisać niesłychanej grozy tego widoku. W nocy wyglądało to jak Niagara płynnej surówki hutniczej z unoszącymi się nad nią kłębami rozżarzonych gazów i wrzącymi wirami u dołu. Koloniści zostali wyparci z ostatniego swojego bastionu i mimo że górne szwy statku nie były jeszcze uszczelnione, postanowili spuścić go na wodę. Pencroff i Ayrton przygotowali wszystko do tej czynności. Miała się ona odbyć nazajutrz rano, 9 marca. Jednakże w nocy z 8 na 9 marca z krateru wśród przeraźliwego huku strzelił na wysokość ponad trzech tysięcy stóp olbrzymi słup pary. Prawdopodobnie ściana Krypty Dakkara ustąpiła pod ciśnieniem gazów, woda runęła do centralnego przewodu ziejącej ogniem otchłani i przemieniła się w parę. Krater nie mógł zapewnić dostatecznego ujścia tej masie pary. Powietrzem wstrząsnął wybuch, który można było słyszeć o sto mil. Zwały skalne opadły do morza i w ciągu paru minut miejsce, gdzie była Wyspa Lincolna, pokryły fale oceanu. Powietrzem wstrząsnął wybuch. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Samotna skała na Pacyfiku. Ostatnie schronienie kolonistów z Wyspy Lincolna. Groźba śmierci. Nieoczekiwany ratunek. Dlaczego i w jaki sposób? Ostatnie dobrodziejstwo. Wyspa na stałym lądzie. Grobowiec Kapitana Nemo. Jedynym stałym skrawkiem lądu, nie pochłoniętym przez fale Pacyfiku, była skała długości trzydziestu stóp, szerokości piętnastu, wynurzająca się z wody zaledwie na dziesięć stóp. To było wszystko, co pozostało z Granitowego Pałacu! Jego ściany przewróciły się, potem przesunęły, głazy zaś tworzące wielką salę spiętrzyły się i uformowały ten sterczący szczyt. Wokół niego wszystko zginęło w otchłani dolny stożek Góry Franklina, wysadzony wybuchem, szczęki Zatoki Rekina, Płaskowzgórze Rozległego Widoku, Wysepka Zbawienia, granity Portu Balonu, bazalty Krypty Dakkara, a nawet długi Półwysep Serpentyny, tak przecież odległy od środka wybuchu! Z Wyspy Lincolna nie pozostało nic poza wąską skałą, na której znalazło schronienie sześciu kolonistów i ich pies Top. W katastrofie zginęły wszystkie zwierzęta - zarówno ptaki, jak i czworonogi - przygniecione głazami i zatopione; niestety, nawet biedny Jup poniósł śmierć w jakiejś rozpadlinie! Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff, Nab i Ayrton pozostali przy życiu jedynie dlatego, że znajdując się tej strasznej nocy w namiocie, zostali rzuceni do morza, kiedy szczątki wyspy rozlatywały się na wszystkie strony. Wypłynąwszy na powierzchnię nie zdołali dojrzeć nic poza tym zwałem skalnym, sterczącym o jakieś pół kabla od nich; popłynęli tu i wylądowali. Na tej to nagiej skale przeżyli już dziewięć dni. Ich jedynym pożywieniem było trochę zapasów z Granitowego Pałacu, które mieli przy sobie, do picia zaś służyła odrobina wody deszczowej, zebranej w załamku skalnym. Statek - ich ostatnia nadzieja - był zmiażdżony. W ten sposób nie mogli opuścić skały. Nie mieli ognia, nie mogli go skrzesać. Skazani byli na zagładę. 18 marca pozostało im żywności jeszcze tylko na dwa dni, pomimo że ograniczali posiłki do minimum. W tej sytuacji nie zdała się na nic ich wiedza ani rozum. Byli rzuceni na pastwę losu. Cyrus Smith zachowywał się spokojnie. Bardziej nerwowy Gedeon Spilett, a także Pencroff, zdjęty głuchą złością, chodzili po skale tam i z powrotem. Harbert nie opuszczał na krok inżyniera i wpatrywał się w niego jak gdyby prosząc o pomoc, a przecież Cyrus Smith nie mógł jej udzielić. Nab i Ayrton z rezygnacją poddali się losowi. - Ach, nieszczęście, nieszczęście! - powtarzał wciąż Pencroff. - Gdybyśmy mieli bodaj najnędzniejszą łupinę orzecha, już byśmy mogli dopłynąć do wyspy Tabor! A tu nic! - Kapitan Nemo dobrze zrobił, że umarł - powiedział kiedyś Nab. Przez następnych pięć dni Cyrus Smith i jego nieszczęśni towarzysze żyli niesłychanie oszczędnie, jedząc tylko tyle, by nie umrzeć z głodu. Wszyscy byli ogromnie osłabieni. Harbert i Nab zaczynali już nawet majaczyć. Czy w tej sytuacji mogli zachować choćby promyk nadziei? Nie! Jakaż była ich ostatnia szansa? Że w pobliżu skały przepłynie jakiś statek? Wiedzieli jednak z własnego doświadczenia, że tutaj prawie nigdy nie zaglądają statki. Czy mogli liczyć na to, że jakimś prawdziwie opatrznościowym zrządzeniem losu szkocki jacht przybędzie właśnie teraz na wyspę Tabor po Ayrtona? To było mało prawdopodobne. Zresztą zakładając nawet, że tak się stanie, wiedzieli, że kapitan jachtu, przeszukawszy bezskutecznie wyspę - bo przecież koloniści nie zdołali zostawić tam wiadomości o zmianach, jakie zaszły w sytuacji Ayrtona - z pewnością odpłynie z powrotem. Nie! Nie mogli mieć nadziei na ratunek. Czekała ich okropna śmierć z głodu i pragnienia na tej samotnej skale. Ale oto rankiem 24 marca Ayrton wyciągnął ramiona w kierunku jakiegoś punktu na horyzoncie, dźwignął się z początku na kolana, potem wstał, a ręka jego dawała komuś znak... Ayrton wyciągnął ramiona... Na morzu widać było statek! Nie błąkał się on po falach na los szczęścia! Skała stanowiła wyraźnie cel, do którego zdążał w prostej linii, całą parą, i gdyby nieszczęśni koloniści mieli dość sił na to, by obserwować horyzont, zauważyliby go już parę godzin temu. - „Duncan” - wyszeptał Ayrton i padł bez zmysłów. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gdy Cyrus Smith i jego towarzysze odzyskali wreszcie przytomność dzięki starannej opiece, jaką ich otoczono, znajdowali się w kabinie jachtu parowego i nie mogli zrozumieć, w jaki sposób uniknęli śmierci. Jedno słowo wyjaśniło im wszystko. - „Duncan” - szepnął Ayrton. - „Duncan” - powtórzył za nim Cyrus Smith i unosząc ramiona ku niebu dodał: - Boże Wszechmogący! A więc chciałeś, byśmy pozostali przy życiu! Był to istotnie „Duncan”, jacht lorda Glenarvana pod dowództwem Roberta, syna kapitana Granta. Wysłano go na wyspę Tabor w celu odszukania Ayrtona i przywiezienia go do kraju po dwunastoletniej pokucie. Koloniści byli uratowani i znajdowali się w drodze do ojczyzny. - Kapitanie Robercie - zapytał Cyrus Smith - gdy odbił pan od wyspy Tabor nie znalazłszy tam Ayrtona, co pana natchnęło myślą, żeby pożeglować jeszcze o sto mil na północny wschód? - Popłynąłem tam, panie Smith - odparł Robert Grant - nie tylko po Ayrtona, ale po was wszystkich! - Po nas wszystkich? - No tak! Na Wyspę Lincolna! - Na Wyspę Lincolna?! - zawołali jednocześnie Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff; zdumieni w najwyższym stopniu. - Skąd pan wiedział o Wyspie Lincolna? - dopytywał się Cyrus Smith - Przecież nie ma jej nawet na mapach! - Dowiedziałem się o niej z notatki pozostawionej przez was na wyspie Tabor - odpowiedział Robert Grant. - Z notatki? - dziwił się coraz bardziej Gedeon Spilett. - No tak, oto ona. - Z tymi słowy Robert Grant pokazał kartkę, podającą szerokość i długość geograficzną Wyspy Lincolna, „obecnego miejsca pobytu Ayrtona i pięciu amerykańskich kolonistów”. - Kapitan Nemo!... - szepnął Cyrus Smith, gdy przeczytał kartkę. Poznał ten sam charakter pisma, którym skreślona list znaleziony w zagrodzie. - Ach, to on wziął naszego „Bonawenturę”, to on, sam jeden, odważył się popłynąć na wyspę Tabor! - wzruszył się Pencroff. - Ażeby złożyć tam tę notatkę - dodał Harbert. - A więc miałem rację, gdy mówiłem, że nawet po śmierci kapitan odda nam jeszcze przysługę!... - powiedział marynarz. - Przyjaciele - odezwał się Cyrus Smith głosem drżącym ze wzruszenia - oby Najlitościwszy raczył przyjąć na swe łono duszę kapitana Nemo, naszego zbawcy! Koloniści obnażyli głowy i razem z Cyrusem Smithem wyszeptali imię kapitana Nemo. W tym momencie do Cyrusa Smitha zbliżył się Ayrton i powiedział z wielką prostotą: - Gdzie mam umieścić tę skrzynkę? Była to szkatułka, którą Ayrton uratował z narażeniem życia w chwili, gdy wyspa zapadała się w odmęty. Teraz wręczał ją inżynierowi. - Ayrton, Ayrton! - powtarzał głęboko wzruszony Cyrus Smith. Potem zwrócił się do Roberta Granta: - Tam gdzie pozostawił pan zbrodniarza, zastał pan teraz człowieka, którego pokuta nawróciła na drogę uczciwości. Jestem dumny, że mogę uścisnąć jego prawicę! Robert Grant dowiedział się wówczas o niezwykłej historii kapitana Nemo i kolonistów Wyspy Lincolna. Potem, oznaczywszy dokładnie położenie samotnej skały, która miała być odtąd naniesiona na mapę Pacyfiku, wydał rozkaz odjazdu. Po piętnastodniowej podróży koloniści wylądowali w Ameryce i zastali w Ojczyźnie spokój po okrutnej wojnie, której wynikiem był tryumf sprawiedliwości i prawa. Większą część skarbów zawartych w szkatułce, pozostawionej przez kapitana Nemo, użyto na zakup dużej posiadłości w stanie Iowa. Najpiękniejszą perłę ofiarowano lady Glenarvan w imieniu rozbitków uratowanych przez „Duncana”. Będąc już gospodarzami u siebie koloniści zaprosili do pracy, czyli do wykuwania fortuny i szczęścia, wszystkich tych, komu zamierzali ofiarować gościnę na Wyspie Lincolna. Założyli tu dużą kolonię i nazwali ją imieniem wyspy pochłoniętej przez fale Pacyfiku. Znajdującą się tam rzekę nazwano Rzeką Dziękczynienia, jedną z gór - Górą Franklina, niewielkie jeziorko - Jeziorem Granta, lasy zaś - Lasami Dalekiego Zachodu. Była to jakby wyspa na stałym lądzie. Tu pod wprawną ręką inżyniera i jego towarzyszy wszystko wnet rozkwitło. Nie zabrakło nikogo z dawnych kolonistów Wyspy Lincolna - Nab nie odstępujący na krok swego pana, Ayrton zawsze chętny do poświęceń, Pencroff, który stał się bardzie farmerem, niż był kiedykolwiek marynarzem, Harbert, zdobywający wykształcenie pod kierunkiem Cyrusa Smitha, a wreszcie Gedeon Spilett, który założył słynący na całym świecie z najdokładniejszych informacji dziennik New Lincoln Herald - wszyscy byli w komplecie. Tutaj Cyrusa Smitha i jego towarzyszy nieraz odwiedzali lord i lady Glenarvan, kapitan John Mangles z żoną – siostrą Roberta Granta, Robert Grant i major Mac Nabbs - słowem, wszyscy zamieszani w dzieje kapitana Granta i kapitana Nemo. Tu wreszcie wszyscy żyli szczęśliwi, złączeni braterstwem tak jak dawniej. Nigdy jednak nie zapomnieli o wyspie, na którą przybyli nadzy i bosi i gdzie przez cztery lata nie zbywało im na niczym, o tej wyspie, z której pozostała jedynie samotna, granitowa skała smagana falami Pacyfiku - grobowiec tego, który zwał się kapitanem Nemo. KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ I OSTATNIEJ