Allan Cole & Chris Bunch Powrót Imperatora Cykl: Sten tom 6 (The Return of the Emperor) Przekład Radosław Kot Wyd.ang. 1990 Wyd. pol. 1998 Dla Normana Spinrada, (czynnego hippisa i komucha, jak to mówią) który pomagał nam przejść przez to bagno, i Dennisa Foleya, (emeryta z pewnej jednostki specjalnej) dzięki któremu nie opiliśmy się zanadto. Księga pierwsza PRINCEPS Rozdział 1 Statek był monstrualny. Powierzchnia każdego z dziesięciościennych boków przekraczała kilometr kwadratowy. Na pokładzie znajdował się tylko jeden człowiek. Unosił się na wodzie w płytkim basenie pośrodku jednego z pomieszczeń. Nagle otworzył oczy. Były niebieskie i niewinne jak u nowo narodzonego dziecka. Minęło trochę czasu, aż szczęknął zawór, ciecz spłynęła i jeden z boków zbiornika opadł. Mężczyzna usiadł i opuścił nogi na ciepły pokład. Poruszał się powoli i ostrożnie niczym niepewny swych możliwości rekonwalescent po długiej chorobie. Potem po prostu sobie siedział chwilę, a może godzinę lub cały dzień, aż wkoło zahuczał głos: - Jedzenie i picie jest w sąsiednim pokoju. Mężczyzna wstał posłusznie, zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podszedł do ściany. Na wieszaku obok łóżko-basenu czekał błękitny uniform. Jedynie okrągła płytka mąciła gładź materii. Musnął krążek palcami. Ściana zmieniła się w ekran. Nagranie? Obraz radarowy? Symulacja komputerowa? Ukazał się widok przestrzeni, ale jakiejś dziwnej. Była czarna, jednak mieniła się wszystkimi kolorami. Kłuła boleśnie w oczy. Mężczyzna znów dotknął przełącznika, aby wyłączyć ekran. Wciąż nagi, poczłapał do drzwi. Stół czekał nakryty na jedną osobę. Mężczyzna zdjął kopulastą osłonę z talerza, sięgnął palcami jakiś kąsek, przeżuł, połknął. Każdy ruch wciąż był tak samo beznamiętny. Wytarł palce o udo i przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie stał rozkładany fotel. Nad siedziskiem wisiał lśniący stalą hełm z kompletem dziwnych macek wystających z wewnątrz. Mężczyzna usiadł i nałożył hełm. W pokoju pojawili się ludzie. Chociaż nie, to ten mężczyzna gdzieś się przeniósł. Był odziany w mundur. Zgromadzeni uśmiechali się, krzyczeli, próbowali go dotknąć. Słyszał, jak sam też coś mówi, ale nie rozumiał ani słowa. Nagle z tłumu wyłowił spojrzeniem osobnika z bladą twarzą i chorobliwie lśniącymi oczami. Tamten wyciągnął dłoń, niby do powitania, ale niespodziewanie dobył zza pazuchy coś lśniącego metalicznie... Mężczyzna poczuł, że kule wbijają mu się w pierś. Upadł. Bolało coraz bardziej... W jednej chwili obraz zniknął. Mężczyzna zdjął hełm. Znów był w pomieszczeniu z fotelem. - Od dezaktywacji upłynęło sześć lat, trzy miesiące, trzy dni czasu ziemskiego - zadudnił znowu głos. Twarz mężczyzny jakby drgnęła. Źle, pomyślał. Pięć lat za późno. Chociaż, przeleciało mu przez głowę, cóż to znaczy „późno”? I tak wszystko jedno... Wstał. - Do odlotu zostało dziesięć dni pokładowych - zakomunikował głos. Mężczyzna skinął głową. Wrócił do stołu. Czuł głód. Rozdział 2 Była to cicha, mała planeta niczym nie wyróżniająca się w systemie umierającej żółtej gwiazdy. Miejsce bez godnej uwagi historii, z dala od szlaków turystycznych i handlowych, rzadko odwiedzane przez gości. Wiele ziemskich lat temu zwiadowcza wyprawa imperium przebadała cały system, skutkiem czego odnotowano, że zdatna do zamieszkania planeta ma masę równą osiemdziesięciu siedmiu procentom masy Ziemi i proporcjonalną do tego stałą grawitacji, ziemski typ atmosfery i jest odległa o trzy jednostki astronomiczne od swojej gwiazdy. Klimat od tropikalnego do subarktycznego, zróżnicowane formy życia. Najlepiej rozwinięty lądowy drapieżnik przypominał kota, był spokojny, nieco płochliwy i niegroźny dla ludzi. Zapisano także: „Nie stwierdzono obecności wyższych form życia”. Planetę nazwano XM-Y-1134 i przez kilkaset lat trwała pod tym tylko, zapewne nikomu nie znanym, mianem. Drugą nazwę nadał jej dopiero pewien przedsiębiorca, który wybudował sobie posiadłość w strefie umiarkowanego klimatu. Zamieszkał tam razem ze swoją świtą i przez pewien czas zamyślał nawet przekształcić planetę w ośrodek wypoczynkowy. Ostatnią jego inwestycją był port kosmiczny, prawdziwe dzieło sztuki. Trudno powiedzieć, czy pomysł utworzenia kurortu miał szansę powodzenia, ponieważ przemysłowiec stracił cały majątek, a nawet narobił długów i skończył marnie. Planeta jednak niezmiennie krążyła po swojej elipsie, jak czyniła to od paru ładnych miliardów lat. Co kilkaset milionów obrotów wpadała w chmury kosmicznych śmieci, przez co życie na jej powierzchni ulegało zagładzie i matka-ewolucja musiała zaczynać prace od początku. Obecnie planeta zwała się Smallbridge*. [* small bridge (ang.) - mały most.] Czemu tak właśnie, nie wiadomo. Tajemnicę pochodzenia owej nazwy zabrał ze sobą pechowy przedsiębiorca. Stenowi nie zależało na poznaniu prawdy. Ponad pięć lat spędził na penetracji plaż, bagnisk, równin, pustyń, puszcz i lodowców Smallbridge. Czasem w towarzystwie, czasem samotnie. Przeżył w tym okresie kilka mało znaczących przygód, parę przelotnych romansów. Nie spotkał żadnej kobiety tak godnej uwagi jak pamiętana z młodości, zdecydowana i konsekwentna Bet. Czy nieustępliwa Lisa Haines. Lub zagorzała hazardzistka St. Clair. Przez ostatni rok po prostu żył. Tylko tyle. Ogarnęła go chandra, której nijak nie potrafił rozgonić. W rzadkich chwilach trzeźwości umysłu powtarzał, że potrzebuje jakiegoś towarzystwa. Wymyślał sobie od ostatnich głupców. Przecież miał wszystko, czego można zapragnąć, prawda? Cyganka Ida, dawna przyjaciółka z sekcji Modliszki, dopilnowała jego finansów. Gdy on przebywał wraz z Alexem Kilgourem w obozach jenieckich Tahnijczyków, Ida uczyniła go bogatszym ponad wszelkie marzenia. Opuściwszy piekło Heath, dowiedzieli się, że obaj są posiadaczami całkiem sporych fortun. Kilgour dorobił się ponadto całkiem okazałej posiadłości na rodzimej planecie Edinburgh, gdzie grawitacja znacznie przewyższała ziemską. Sten zaś stał się właścicielem własnej planety. Wielkie dzięki, Ido. I co ja mam z tym dobrodziejstwem zrobić? Spokojnie, Cyganka nie jest niczemu winna. Jak powiedziałby Mahoney: „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Mahoney przypomniałby też, że wyciągnął Stena ze slumsów Vulkana, w ostatniej chwili ratując młodego Delinqa przed karnym wypaleniem umysłu. Warknąłby zgorszony i dorzucił, że Sten wylazł przecież z tego bagna, w którym się urodził i przeszedł szczeble kariery od prostego szeregowca z piechoty do członka elitarnej sekcji Modliszki, że został potem dowódcą osobistej straży imperatora i bohaterem wojen z Tahnijczykami na dokładkę. Ostatecznie dostał awans na admirała. Wypomniałby, ile razy musiał się za niego wstydzić i dodałby na koniec, że widać Sten ma wciąż zielono we łbie i że trzeba mu solidnego kopa na rozpęd, aby przestał marnować czas i wziął się do roboty. Ale Mahoneya nie było wśród żywych. Dawny szef Stena, Wieczny Imperator, skwitowałby całą tę opowieść o depresji i smutkach gromkim śmiechem, nalałby podwładnemu podwójnego stregga i wysłał na front, by się chłopak przewietrzył. Mniejsza o to, na jaki front. Przecież żadne trwające ponad trzy tysiące lat imperium nie narzeka na brak wrogów. Niestety, imperator też opuścił ten padół. Podczas ostatniego wspólnego spotkania Sten wykrzyczał władcy, że definitywnie rozstaje się z wojskiem. Nie nęciła go perspektywa zaszczytów, nic nie obchodził fakt, że wyniszczone wojną z Tahnijczykami imperium potrzebowało każdego, kto miał głowę na karku. Wieczny Imperator nie nalegał. Rozumiał, że Sten może być zmęczony. Przewidywał, że znudzony spokojnym życiem Sten sam zapuka jeszcze do drzwi. Oczekiwał, że stanie się to za jakieś pół roku. Wieczny Imperator rzadko się mylił, ale tym razem nie trafił. Niemal dokładnie sześć miesięcy po owej rozmowie Sten obudził się w swojej posiadłości na Smallbridge, poklepał wylegującą się obok kształtną naguskę i mruknął pod nosem: „Nic z tego”. Tydzień po pamiętnym spotkaniu Wieczny Imperator padł ofiarą zamachu. Dowodząc ochroną władcy, Sten zawsze najbardziej obawiał się głupich przypadków. I słusznie, ponieważ to było właśnie coś takiego. Ostatecznie, nigdy nie da się zapewnić całkowitego bezpieczeństwa tak ważnej osobie publicznej jak Wieczny Imperator. Nawet bitni i bez reszty lojalni Gurkhowie to za mało. Raz na trzy tysiące lat może się zdarzyć, że ich kukri zawiodą. Jego Wysokość wrócił na Świat Centralny jako zwycięski bohater. Miliardy miliardów obywateli imperium oglądały bezpośrednią transmisję z powitania władcy. Imperator wysiadł ze swego jachtu i ruszył po płycie ku oczekującym limuzynom, które miały go zawieźć do Arundel. Obok szedł Tanz Sullamora, magnat przemysłu stoczniowego i zaufany członek prywatnej rady imperatora. Sten pamiętał ten dzień, gdy też zasiadł przez ekranem. Komentator aż ochrypł od wywrzaskiwania, jak bardzo triumfalny to powrót. Tracąc głos, dodał jeszcze, że zgodnie z planem zasadnicze uroczystości odbędą się w późniejszym terminie, gdy imperator odpocznie trochę, czyli za jakiś tydzień. Delegaci z całego mocarstwa przybędą wówczas i oddadzą hołd swemu wodzowi. Nikogo nie zabraknie, nawet najbardziej niepewnych sojuszników, którym imperator już wybaczył, że wahali się z udzieleniem wsparcia. Sten nie wierzył w ani jedno słowo tej perory. Zbyt dobrze znał szefa. Tydzień zwłoki miał niewątpliwie dać czas na czystkę. Szybką i zdecydowaną. Wojna skończona, więc pora wracać do interesów. Imperator był przede wszystkim szefem największego w historii przedsięwzięcia, które ostatnio nieco zaniedbał. Ale gdy przyjdzie pora, widowisko będzie niewątpliwie wstrząsające. Nie bez powodu władca uchodził za mistrza manipulacji. Jego przemowy zawsze miały niejedno, ale co najmniej dwa ukryte dna. Sten skupił uwagę na rogu ekranu, gdzie widniała grupka pracowników portu kosmicznego. Czekali w szeregu, by uścisnąć imperatorowi dłoń. Władca skierował się w przeciwnym kierunku. I bardzo dobrze, pomyślał Sten. Nie, żeby byli groźni... Bo i po co ktoś miałby atakować imperatora teraz, gdy wojna skończona. Niemniej... Sten z zasady unikał podobnych sytuacji. W takim tłumie, przy błyskach fleszy ochrona zawsze traci na skuteczności. Potem dojrzał, jak Sullamora zagaduje imperatora i wskazuje zgromadzonych. Sten jęknął bezwiednie. Wiedział, co Tanz wygaduje. Mówi zapewne, że ci tam czekają od paru godzin i że nie można im sprawić zawodu. Imperator zawahał się, ale poszedł, rzecz jasna. Szybkim krokiem, widać chciał mieć to za sobą. Gurkhowie musieli dobrze wyciągać nogi, by władca ich nie wyprzedził. Sprawnie wykonywał gesty pozdrowienia. Uśmiechał się, zagadywał, jak zwykle w kontaktach z poddanymi. Ściskał dłonie oburącz tak przemyślnie, że jednocześnie odsuwał interlokutora, robiąc miejsce dla następnego. Stenowi coś mignęło w tłumie. Kie licho? Usłyszał charakterystyczny huk wystrzałów. Wieczny imperator upadł na wznak. Obraz zawirował. Potem znów się uspokoił - ale tylko na ułamek sekundy. Władca leżał na płycie. Stenowi serce zamarło. Wstrzymał oddech. Czyżby...? Potem ekran zaciągnął się bielą. Z głośnika dobiegł urwany nagle grom potężnej eksplozji. Przerwano transmisję. Gdy ją wznowiono, Sten dowiedział się wszystkiego. Wieczny Imperator został zamordowany. Podobno przez szaleńca. Jakiegoś malkontenta imieniem Chapelle, który działał w pojedynkę, wiedziony niezrozumiałym impulsem. Chyba pragnieniem zemsty za wyimaginowane krzywdy. Może był chorobliwie ambitny lub zazdrościł imperatorowi nieśmiertelności. Miliardy widzów siedziały nieme i wstrząśnięte przed ekranami. Sten też. Wszyscy czekali na dalszy ciąg wydarzeń. Imperator niewątpliwie zginął. Było wprawdzie trochę takich, którzy rzeczywiście uważali go za nieśmiertelnego. Niektórzy uzasadniali nawet, że przecież istnieją takie niesamowicie żywotne stworzenia, konkretnie pewne pasożyty, które potrafią przetrwać śmierć nosiciela i teoretycznie mogą bytować w nieskończoność. Podobnie jak niektórzy mieszkańcy mórz czy górnych warstw atmosfery. Ale mniejsza o czcze gadanie. Wszystko, co żywe, prędzej czy później umiera i nijak nie da się tego zmienić. Owa zasada w szczególności odnosi się do ludzi. A imperator niewątpliwie był człowiekiem. Tego nikt nigdy nie kwestionował. Ale przecież trwał równie niewzruszony jak kosmos i swą niezmiennością dodawał ducha poddanym. Polityka władcy mogła być dyskusyjna, jednak nawet najbardziej radykalni uczeni uznawali jego państwowo twórczą rolę, a historycy z zapartym tchem śledzili kolejne stulecia panowania. Nie przypadkiem zwano imperatora „Wiecznym”. Długowieczności władcy nikt nie potrafił ogarnąć umysłem. Zwykły człowiek mógł liczyć na jakieś dwieście lat życia. O ile miał szczęście, oczywiście. Wizja kogoś wielokrotnie starszego budziła lęk. Sten znał imperatora od dość dawna. Władca zawsze wyglądał ledwie na trzydzieści pięć lat. Oczy lśniły mu wciąż młodzieńczo, czasem nawet żartował sobie z własnego wieku. Ale Wieczny Imperator szydził prawie ze wszystkiego. Nie było dla niego żadnych świętości. Kpił nawet z własnej osoby. Niekiedy jednak jego twarz dawała wyraz wielkiemu zmęczeniu czy znużeniu. Pod koniec zmagań z Tahnijczykami podobne chwile trafiały się nawet często. Na czole pojawiały się głębokie zmarszczki, oczy spoglądały gdzieś w pustkę, myśli biegły w przeszłość tak odległą, jakby leżała poza zasięgiem pamięci wszystkich współcześnie żyjących istot. Obserwator czuł, naprawdę czuł wówczas, że ten człowiek będzie młody jeszcze i wtedy, gdy nawet obecne dzieje dawno zostaną zapomniane. Dwa dni po zamachu członkowie osobistej rady imperatora weszli kolejno na trybunę, pospiesznie wzniesioną w pobliżu ruin zamku Arundel. Zabrakło tylko jednego: Tanza Sullamory. Wierny do końca sługa zginął podczas eksplozji, która zgładziła wszystkich w promieniu jednej ósmej kilometra. Czemu Chapelle uznał za konieczne zdetonować tak potężny ładunek, i to już po zabiciu imperatora, tego nikt nie wiedział. Zresztą cała sprawa była bardzo tajemnicza i pełna zagadek, gdyż Chapelle też padł ofiarą własnych knowań. Pięcioro przedstawicieli arystokracji przemysłowej stanęło nieruchomo naprzeciwko wielkich tłumów, które zeszły się na równinę. Komentator wyjaśnił dokładnie, kim jest każdy osobnik z owej piątki. Pierwszy stał Kyes, wysoki, smukły i srebrzysty. Kontrolował większość rynku sztucznej inteligencji. Należał do rasy Grb’czewów, niezwykle rozwiniętej umysłowo. Uznawano go za rzecznika całej rady. Obok widniała Malperin szefująca gargantuicznemu konglomeratowi zajmującemu się rolnictwem, chemią i farmacją. Dalej Lovett, potomek rodziny bankierskiej. Na końcu bliźniaczki Kraa, jedna niewyobrażalnie otyła, druga chorobliwie chuda. Kontrolowały większość kopalń i hut imperium. Poza Sullamorą w skład rady wchodziła pierwotnie jeszcze jedna osoba, baron mediów Volmer, jednak zginął on w pożałowania godnych okolicznościach tuż przed końcem wojny. Kyes miał głos dźwięczny i miły dla ucha. W krótkich słowach wyjaśnił, jak to Parlament przyjął przez aklamację ustawę powierzającą w wyjątkowej sytuacji rządy byłym doradcom imperatora. Żaden z członków wielkiej piątki nie pożądał owego brzemienia i żaden, rzecz jasna, nie czuł się dostatecznie godny, aby przyjąć odpowiedzialność za tyle istnień. Jednak w obecnej sytuacji nie mieli innego wyboru. Trzeba zaprowadzić porządek i zakończyć okres chaosu. Rada uczyni wszystko, co w jej mocy, aby rządzić mądrze, sprawiedliwie i gdy tylko nadejdzie sposobna chwila, a doradcy wierzą, że to już niedługo nastąpi, ogłoszą wolne wybory i referendum w sprawie formy panowania, jaką winno przyjąć tak tragicznie osierocone imperium. Kyes powiedział, iż dostrzega niedoskonałość tego rozwiązania, jednak mimo wielogodzinnych, wytężonych poszukiwań niczego lepszego nie udało się znaleźć. Zaczęto zbierać komisję mającą dogłębnie zbadać sytuację państwa. On sam, wraz z innymi członkami rady, będzie nastawiał ucha na każde słowo owego szanownego gremium uczonych. Powiedziano mu jednak, że nigdy w dziejach nikt jeszcze nie stanął przed zadaniem tak złożonym, więc zapewne wiele czasu minie, nim komisja zakończy prace. Kyes zaapelował o cierpliwość i poprzysiągł, że wszystkie działania wspomnianego grona ożywiać będzie duch niezapomnianego wielkiego męża, który uratował swych poddanych przed tahnijską niewolą. Potem członkowie rady kolejno występowali przed pozostałych i powtarzali mniej więcej to samo. Czasem ktoś dodał jakiś detal, na przykład zdradzając datę planowanego pogrzebu, który miał być wystawniejszy i bardziej uroczysty niż jakikolwiek pochówek w dziejach. Podano też do wiadomości decyzję o przyznaniu pośmiertnie imperatorowi paru następnych odznaczeń i tytułów. Ponadto ogłoszono rok żałoby. Zaraz potem Sten wyłączył ekran i zamyślił się głęboko. Nie potrzebował psychotreningu Modliszki, aby wiedzieć, iż oto na jego oczach odbyło się zagarnięcie władzy. Właśnie. Rada będzie łaskawie rządzić, aż da się przeprowadzić wolne wybory. Sten słyszał już podobne jałowe zapewnienie wygłaszane przez kilku despotów. Zastanawiał się jedynie, ile czasu dzieli go od pierwszej próby zamachu stanu, i czy będzie ona udana. I jak przebiegną następne. I jeszcze, ile ich się zdarzy, nim cały system runie z hukiem. Sten zaczął się obawiać, że przez resztę życia przyjdzie mu przyglądać się coraz bardziej zażartej, nieustannej wojnie domowej. Praktycznie chodziło o nieograniczoną władzę. Kto rządził imperium, ten automatycznie kontrolował dystrybucję AM2, czyli antymaterii napędzającej całą współczesną cywilizację. Tanie źródło mocy, bez którego większość systemów uzbrojenia pozostawała bezużyteczna, a podróże międzygwiezdne były dosłownie niemożliwe. Pozbawiony AM2 handel skurczyłby się do rozmiarów wewnątrzsystemowego trampingu. Tylko na tyle pozwalał praktyczny niewątpliwie, ale rozpaczliwie powolny napęd systemu Yukawy. Sten nie mógł uczynić niczego, by oddalić perspektywę krwawych lat. Wieczny Imperator nie żyje. Niech żyje imperator. Sten czuł, że będzie mu bardzo brakowało szefa. Nie jak przyjaciela. Nikt nie mógł szczerze nazwać Wiecznego Imperatora przyjacielem. Ale jak... towarzysza broni. Sten upił się tego wieczora. I następnego. Nie trzeźwiał przez miesiąc, na zmianę sięgając po szkocką i stregga, dwa ulubione trunki Jego Wysokości. Potem spróbował zadbać o swoje szansę. Nie zwracając większej uwagi na panujący w imperium chaos, wykupił wszystkie dostępne w okolicy zapasy AM2. I rychło mógł pogratulować sobie zapobiegliwości, ponieważ ledwie kilka tygodni później zaczęło brakować antymaterii. Czemu właściwie nie obchodziło go to specjalnie. Uznał, że widocznie rada postanowiła w swej nieskończonej mądrości porządnie wypchać sobie kieszenie. Na niewielką skalę zajął się interesami, jednak nie zagustował w tym zajęciu. Ostatecznie skupił się na drobiazgach, trochę tak jak imperator, który zawsze potrafił znaleźć sobie jakieś hobby. Sten nabrał wprawy w gotowaniu, chociaż wiedział, że nigdy nie dorówna mistrzostwu władcy. Zajął się majsterkowaniem. Potem nastał czas kilku nader rozwiązłych romansów. Gdy i te go zmęczyły, niepokojąco prędko zresztą, zaczął badać i porządkować swoją planetę. Z Alexem utrzymywał kontakt korespondencyjny. Nieustannie powtarzali, że pora się spotkać, ale rzeczona chwila nie mogła jakoś nadejść. Obecnie kłopoty z AM2 ograniczyły ruch międzygwiezdny do tego stopnia, że przestali nawet wspominać w listach o spotkaniu. Ian Mahoney, ich jedyny prawdziwy przyjaciel, po cichu wycofał się z życia publicznego i zajął historią wojskowości. Niedługo ją studiował, bo zginął w jakimś głupim wypadku. Utonął podobno, ciała zaś nie znaleziono. Co za ironia losu, pomyślał Sten, oto ktoś wychodzący cało z największych nawet niebezpieczeństw po prostu utonął. Ale nie zbadał wówczas sprawy bliżej, głównie za sprawą pogłębiającej się akurat depresji. Ostatni rok dobrowolnego wygnania był najgorszy. Sten nie dość, że łaził ponury, to jeszcze zaczął popadać w paranoję. Sam nie miał najmniejszego pojęcia, kogo właściwie się boi. Nie potrafił sformułować żadnych podejrzeń. Ale nie szkodzi, paranoja nie potrzebuje uzasadnień, by się bujnie rozwinąć. Wszystkie domostwa, które pobudował sobie w różnych zakątkach Smallbridge, były wyposażone jak na wypadek wojny. Zapasy, miny, wyrafinowane pułapki i czujniki. Znalazły się tam nawet drapieżne rośliny, które sprowadził z jakiejś zapadłej dziury. Przyjęły się jak dzikie w pozbawionym wrogów środowisku, aż musiał co pewien czas ograniczać ich rozrost miotaczem płomieni. Zamieszkał w rezydencji w północno-zachodnim sektorze na drugim z kolei pod względem wielkości kontynencie strefy umiarkowanej. Chociaż nazwanie tego klimatu umiarkowanym było chyba przesadą. Wiatry wiały tu lodowate, śnieg zalegał przez większość roku, mróz skuwał rozległe lasy i pobliski łańcuch czterech potężnych jezior. Wszelako z jakiegoś powodu Stenowi bardzo się to podobało, zupełnie jak tym drapieżnym roślinom, które w chłodnym i wilgotnym klimacie też się przyjęły, aczkolwiek niechętnie. Nad jeziorem wzniósł kilka domów przypominających bunkry. Wnętrze jednego przeznaczył całkowicie na olbrzymią kuchnię. Była tam też chłodnia i wszystko, co potrzeba do oprawiania drobnych zdobyczy myśliwskich czy dziwnie kulistych, ale jadalnych mieszkańców jeziora. Dodatkowo założył jeszcze hydroponiczną uprawę warzyw. Kolejny dom zamienił na warsztat. Wypełnił go narzędziami oraz materiałami budowlanymi rozmaitego autoramentu. Tam też trzymał i czyścił broń oraz ulubione zabawki szpiegowskie. Trzeci budynek urządził jako mieszkalny. Nie zapomniał też o małej sali gimnastycznej, w której regularnie wypacał siódme poty. Czasem ćwiczył również na mrozie, w nieskończoność przypominając sobie wszystko, czego nauczono go w sekcji Modliszki. Ściany mieszkania pokrył boazerią z prawdziwego drewna. Wcześniej ściął na ten cel kilkanaście drzew. Z drewna też zbudował szafki i łóżka. Gdy skończył, dom zrobił się tak przytulny, że aż miło było w nim mieszkać. Czegoś jednak wciąż brakowało. Sten wysilał pamięć tak długo, aż w końcu go oświeciło. Kominek. Po kilku próbach i solidnym podwędzeniu własnej osoby zbudował kominek na tyle potężny, że mógł on pomieścić nawet dwumetrowe kloce. Ciągnął jak wszyscy diabli, grzał i świecił że trudno lepiej. Kobieta, która wówczas towarzyszyła Stenowi przez kilka miesięcy, powiedziała, że coś jej to przypomina, ale nie pamięta dokładnie, co właściwie. Sten długo nalegał, aby sobie przypomniała, jednak usłyszał tylko, że miało to coś wspólnego z towarami oferowanymi w sklepie z „taniochą”. Sądząc po tonie głosu przyjaciółki chodziło o rzeczy raczej mało gustowne. Szybko zapomniał o sprawie. Jakiś tydzień później, w pewien piękny, pełen szarego światła i śnieżny dzień, gdy wracał z włóczęgi po lesie, zatrzymał się przed domem i ujrzał, że kobieta otwiera drzwi. Zza jej pleców bił ciepły blask i Sten zrozumiał, co miała wcześniej na myśli. Też sobie przypomniał. Dawno temu, jeszcze na Vulkanie, jego matka przedłużyła swój kontrakt o sześć miesięcy, żeby kupić sztuczny kominek. Wiejska dziewczyna, zupełnie zagubiona w wielkim ośrodku przemysłowym, poświęciła pół roku życia dla czegoś, co uważała za dzieło sztuki. Na zewnątrz mroczniał zimny świat pogranicza, śnieg padał na skupiska biednych domów, a gdy otwierało się drzwi, wracając z pracy w fabryce lub lesie, ukazywał się radośnie płonący ogień. Kominek był największym skarbem matki. Zepsuł się po ośmiu miesiącach. Sten wyprosił kobietę pod byle pretekstem, chociaż wiedział, że niesłusznie ją obwinia. Przecież nie mogła wiedzieć, nie zamierzała... Ale on z kolei nie potrafił dłużej wytrzymać jej towarzystwa. Tym sposobem depresja pogłębiła się maksymalnie. Całymi miesiącami Sten rozdrapywał stare rany. I bez Rykor, morsowatego psychologa, zdawał sobie sprawę, jak źle czyni. Doskonale o tym wiedział, ale robił tak dalej. W masochistycznym zapędzie nazwał nawet cztery pobliskie jeziora na cześć swojej z dawna pogrzebanej rodziny. Największe, nad którym zbudował domy, ochrzcił Amos, od imienia ojca. Następne poświęcił matce. Za jeziorem Freed ciągnęły się jeszcze Ahd i Johs, bo takie imiona nosili jego brat i siostra. Dokonawszy mianowania, siadł obojętny i pocieszył się tylko, że może to przygnębienie minie kiedyś jak gorączka. Wypali się w końcu i odejdzie niczym zły sen. Tysiąc kilometrów na północ zamrugał na nocnym niebie jakiś jasny punkt. Łukiem zsuwał się coraz niżej. Zamarł na chwilę ponad zamarzniętą ziemią i pognał w kierunku jeziornej siedziby Stena. Potem wśród gwiazd pojawiła się kula. Potężne emitery ożyły i skąpały całą planetę w dezinformacyjnym szumie. Zamontowane przez Stena czujniki dały się ogłupić, żaden alarm nawet nie pisnął. Od kuli oddzieliło się coś jasnego i podążyło śladem pierwszego pojazdu. Kilka kilometrów od skupiska domów poobijana szalupa kosmiczna opadła na śnieg czarną plamą. Z otwartego włazu wyskoczyła mroczna postać w ciepłym kombinezonie, z rakietami śnieżnymi przy butach. Mężczyzna wyprostował się, zawahał, zlustrował niebo. Potężny i przysadzisty osobnik złapał wiatr w nozdrza niczym kodiak, potężny ziemski niedźwiedź. Nagle ujrzał wyskakujące sponad horyzontu światło drugiego statku. Obrócił się i czym prędzej pomaszerował przez śnieg. Poruszał się niespodziewanie sprawnie jak na kogoś tak rosłego, zupełnie niczym tancerz. Omiatał spojrzeniem grunt przed sobą i bez trudu wybierał najdogodniejszy szlak. Nawet nie próbował maskować śladów. Nie miał na to czasu. Od czasu do czasu, na oko zupełnie bez powodu, obchodził widniejące na białym puchu krostowate ślady. Dotarł do skraju lasu i stanął. Grunt opadał tu niezbyt stromym urwiskiem. Mężczyzna westchnął ciężko, skręcił najpierw w lewo, potem w prawo. Urwisko ciągnęło się jednak daleko w obu kierunkach. Przybysz z jakiegoś powodu uznał, że nieodwołalnie przegradza mu ono drogę. Za mężczyzną syknął właz drugiego statku. Pojawiło się siedem postaci ubranych stosownie do pogody. Szybkimi ruchami palców przekazali sobie jakieś wiadomości i ruszyli śladem uciekiniera. Szli nierównym klinem. Prowadził najwyższy członek ekipy. Bez wysiłku przemierzali połacie wysokiego śniegu, widać mieli grawiłazy. Gdyby ktoś ich obserwował, nie miałby wątpliwości - oto myśliwi podążający za zwierzyną. Tropiciele w trakcie polowania na grubego zwierza. Ich ofiara przyklękła obok urwiska, zdjęła rękawice i zaczęła kopać ostrożnie w śniegu. Dłonie szybko drętwiały. Mężczyzna musiał przerwać, aby ogrzać je za pazuchą. Pościg zaś nie ustawał. Ostatecznie pokazała się srebrzysta nitka tak cienka, że nawet pająk by pozazdrościł. Mężczyzna zdmuchnął z niej resztki śniegu i zaczął chuchać, aż zamarzająca wilgoć otuliła nić lodową otoczką. Gdy uznał, że już starczy, wyciągnął maleńkie urządzenie z ledwo widocznymi krokodylkami. Podważył paznokciem tył pudełeczka, pogmerał szpilką w otworkach programatora i poczekał, aż maszynka piśnie oznajmiając gotowość. Mężczyzna zamknął pokrywkę, wymruczał coś w rodzaju krótkiej modlitwy i powoli zbliżył całość do nici. Błysk lasera przeciął lodowato mroźne powietrze i stopił śnieg o milimetry od kolana uciekiniera. Ten skrzywił się, ale opanował odruchowe pragnienie, by poszukać jakiejś kryjówki. Wciąż tak samo ostrożnie robił swoje. Jeśli się teraz pomyli, to skutki będą o wiele bardziej dotkliwe niż zwykła rana postrzałowa... Musiał dotrzeć do Stena. Niepostrzeżenie, bo w przeciwnym razie nieświadom niczego Sten uzna go za intruza. I zadziała w swoim stylu. Szczypczyki zacisnęły się na nitce. Mężczyzna wstrzymał oddech. Czekał. Kolejny strzał. Wiedziony światłem lasera pocisk rozłupał końcówkę rakiety śnieżnej. Pudełko znów pisnęło. Znaczy, wszystko w porządku. Olbrzym skoczył ponad drutem i zniknął między drzewami dokładnie w tej samej chwili, gdy prześladowcy pojawili się w bezpośrednim polu widzenia. Tam, gdzie przed chwilą była ich ofiara, została tylko buchająca gorącem dziura w śniegu. Pogoń przyspieszyła. Ciemne postaci również starannie omijały widniejące tu i ówdzie dziwne ślady. Ostatecznie dotarły do linii lasu, sprawnie przepłynęły nad urwiskiem i wylądowały po drugiej stronie. Dowódca przekazał podwładnym kilka bezgłośnych poleceń. Formacja rozproszyła się i zniknęła między drzewami. Sten chodził z kąta w kąt. Wziął do ręki dawną, w skórę oprawną księgę, przez chwilę patrzył na tytuł, ale obojętnie, jakby treść słów do niego nie docierała. Potem rzucił tom na blat stołu, podszedł do kominka i grzebał w nim dopóty, dopóki płomienie nie strzeliły wysoko. Wciąż było mu zimno, zatem podłożył następne pokaźne polano. Coś mu nie grało, a on nie wiedział, co właściwie. Ciągle zerkał na monitory systemu bezpieczeństwa, ale światełka uparcie lśniły zielenią. Czyżby kłamały? Dreszcz przeszedł mu po plecach. Z racjonalnego punktu widzenia Sten zachowywał się jak przerośnięty dzieciak, taki co to boi się ciemności i podskakuje na każdy szelest. Część umysłu podpowiadała również, żeby dać sobie spokój z urojeniami. Wszelako instynkt przetrwania protestował wielkim głosem. Sten przełączył czujniki i kamery na ręczne sterowanie. Nadal zielono. Przeszukał wszystkie sektory. Nic. Zdegustowany, włączył z powrotem automatykę i w tejże chwili znaczniki mignęły na ułamek sekundy żółcią. I zaraz ponownie pozieleniały. Co jest u licha? Przeszedł na tryb ręczny i raz jeszcze na auto. Tym razem nic nie mrugnęło. Sten zaczął podejrzewać, że ma halucynacje. Niemniej podszedł do drzwi i wyjrzał. Wkoło tylko śnieg. I jasny księżyc w pełni. Zerknął na obraz kamer skrytych na pobliskich drzewach. Wszystko w porządku, pokazywały nawet jego własny cień. Z drugiej strony domu też nic się nie działo. Zachowuję się jak idiota, pomyślał biorąc ze stojaka przy drzwiach broń i wychodząc na zewnątrz. Cisza. Niczego niezwykłego. Sprawdził okolicę centymetr po centymetrze. Nic. Zabezpieczył broń, łajając się w duchu; przecież może upuścić ją przypadkiem, odstrzelić sobie kolano i co wtedy? Cóż, trudno pozbyć się dawnych odruchów. Wsunąwszy pistolet za pas, ruszył z powrotem. Wszedł i pchnął drzwi. Poruszyły się gładko na dobrze naoliwionych zawiasach. Obracał się już ku kominkowi, gdy zamarł. Nie usłyszał charakterystycznego odgłosu zatrzaskującego się zamka. Może pchnął zbyt słabo? Pewnie tak. Napiął mięśnie prawej ręki. Pobudzone stosownym ruchem supercienkie i nader wytrzymałe ostrze wysunęło się spod pachy. Zacisnął palce wokół rękojeści. Dla utrzymania formy, a po trosze i dla osobliwej zabawy, czasem wyobrażał sobie, że ma kogoś za plecami. Zasadniczo coś powinno zdradzić intruza: oddech, szelest ubrania. Dawni instruktorzy powtarzali, że zawsze coś można usłyszeć lub wyczuć. Na przykład ciepło. Jakąś zmianę ciśnienia. Mniejsza o to, jaką. Starczy byle sygnał. Sten obrócił się na pięcie i równocześnie odsunął, by uniknąć ewentualnego ciosu. Ciął grubym jedynie na piętnaście molekuł nożem. Nic nie oprze się takiemu ostrzu, potrafiło gładko odciąć trzymającą broń rękę, zostawiając zdumionego wroga z krwawiącym upiornie kikutem. Padając, Sten wypatrywał jakichkolwiek rzeczywistych oznak zagrożenia. Od tych obserwacji uzależniał kąt lądowania na podłodze i sposób przeprowadzenia następnego ataku, jeśliby do niego doszło. Nóż trafił jednak w próżnię. Także za drugim razem. Dysząc ciężko Sten stanął na szeroko rozstawionych nogach i spojrzał na niedomknięte drzwi. Oczywiście nie było tu nikogo. Nigdy. Schował nóż pod pachę. Krzywiąc się i potrząsając głową podszedł do drzwi, aby je zatrzasnąć. Pora zająć się obiadem, pomyślał. Co dzisiaj jemy? Ledwo dotknął klamki, drzwi uderzyły go z rozmachem. Poleciał do tyłu. Straciwszy równowagę, przetoczył się po podłodze i odbił od ściany. Wstając, błyskawicznie sięgnął po nóż. Ale nie zdążył go wyciągnąć. - Żeby cię cholera, Sten! - krzyknął przybysz. - Przestań! Sten zamarł z otwartymi szeroko ustami. Co jest? Takich cudów nie ma. Przecież to... - Rusz się wreszcie! - warknął eks-marszałek floty Ian Mahoney. - Mózg ci zamarzł? Cały zespół Modliszek depcze mi po piętach. Nie pora na wyjaśnienia, bo obu nas załatwią. Dalej! W nogi! Sten czym prędzej zebrał szczękę z podłogi i zaczął działać. Razem przepełzli szybko kręty tunel, który zaczynał się za kominkiem, a kończył w małej kępie drzew rosnących jakieś osiemdziesiąt metrów od głównego budynku. Tunel był celowo skąpo oświetlony i nie bez powodu wił się, jak dotknięty chorobą świętego Wita wąż. Za plecami słyszeli, jak ktoś obtłukuje kamienie kominka, żeby się do nich dostać. Sten starał się nie myśleć o tych miesiącach, które ciężko przepracował przy budowie przejścia. A ile się nadźwigał otoczaków znad jeziora... Teraz był jednak wdzięczny gnębiącym go od jakiegoś czasu bogom paranoi. Dzięki nim zbudował wówczas tunel i najeżył go pułapkami. Jeśli napastnikom uda się do niego wejść, co wcale nie jest takie proste, napotkają dalsze kłopoty. Przekonają się, że Mahoney i Sten to sprytna zwierzyna. Mdłe światło utrudni im celowanie, łagodne zakręty jeszcze pogorszą sprawę. Na dodatek osłabią siłę ewentualnych eksplozji. A bliskie ściany zmuszą ich do marszu w pojedynczym szeregu. Oczywiście mogliby użyć gazu, ale system wentylacyjny był tak skonstruowany, że co kilka sekund wymieniał całe powietrze w tunelu. Kiedy wreszcie dotarli do komory końcowej, mogli się wyprostować. Na półkach czekały kombinezony, wyposażenie i broń. Wyjście było tuż obok. Wystarczyło wcisnąć guzik, a właz otwierał się bezszelestnie. Na zewnątrz wszystko zostało starannie zamaskowane krzakami, ziemią i kamieniami. W pobliżu ciągnął się gęsty las, porastający brzeg zamarzniętego jeziora. Sten szybko się przebrał i skinął na Mahoneya, by wziął sobie parę grawiłazów. Głucha eksplozja dała znać, że prześladowcy dostali się do tunelu. - Na pewno obstawili teren. Czekają i tutaj - powiedział Mahoney. - Wiem - odparł Sten i otworzył właz. Chłodne powietrze wypłynęło do środka. Klapa zamykała się automatycznie. Sten przymocował ładunek wybuchowy pod włącznikiem włazu. Dość tradycyjna pułapka. - Znajdą - powiedział Mahoney. - Zdziwiłbym się, gdyby nie znaleźli - stwierdził Sten. - Ale przynajmniej zmarnują chwilę. - Może powinniśmy... Sten uniósł dłoń i przerwał Mahoneyowi. - Bez obrazy - mruknął - ale o tunelach wiem chyba wszystko. I o wyjściach z nich także. Jak może pamiętasz, mam pewne doświadczenie. Mahoney zamilkł. Ostatecznie Sten spędził kilka ładnych lat w obozach jenieckich Tahnijczyków, brał udział w kopaniu tunelu pod twierdzą Koldyeze, został nawet Wielkim Iksem, czyli przewodniczącym miejscowego komitetu ucieczkowego. Bez wątpienia znał się na rzeczy. - Pomóż mi trochę - polecił Mahoneyowi. Ściągnął pokrowiec ze starych sani, które jakiś czas temu przerobił na motorowe. Razem przeciągnęli je do wyjścia. Sten włączył większość systemów i nastawił automatyczne sterowanie na kurs zygzakami. Potem kazał Mahoneyowi odsunąć się odrobinę i uruchomił silnik. Błysnęło, gruchnęło i potężnie zadymiło. Mahoney zaniósł się kaszlem, łzy pociekły mu z oczu. - Załatwią nas na cacy - warknął z wyrzutem. Sten uciszył go spojrzeniem. Potem wcisnął pedał gazu i odskoczył. Sanie ryknęły i wyskoczyły z tunelu. Sten spojrzał za nimi. Gąsienice wzbijały tumany śniegu, a ognie z rur wydechowych rzucały blask na okolicę. Pojazd skręcił w ostatniej chwili, omijając drzewo, ale i tak strzał z lasera wypalił mu kilka dziur w karoserii. - Teraz! - krzyknął Sten. Wyczołgali się na zewnątrz. Sten zobaczył ciężko zaskoczonego napastnika, uskakującego saniom z drogi. Uniósł broń. Tamten drgnął i runął z idealnie okrągłą plamą pośrodku czoła. Mahoney strzelił do drugiej postaci, ta jednak zdążyła się skryć. Zanim się zorientowała, Sten i Mahoney odskoczyli dalej. Dziewczyna szeptem przekazała przez przyczepiony do krtani mikrofon informację tym, którzy kotłowali się jeszcze w tunelu. Szybko odszukała ślady na śniegu. Wyraźne i głębokie. Nie będzie trudno ich znaleźć, pomyślała, szczególnie przy tak jasnym świetle księżyca. Nagle wyczuła za plecami jakieś poruszenie. Chciała się odwrócić, uniosła broń, ale nie zdążyła zrobić nic więcej. Po chwili leżała na śniegu z poderżniętym gardłem. Sten wytarł nóż o jej kombinezon. - Albo ja się jakoś dziwnie starzeję - mruknął do wyłażącego zza drzewa Mahoneya - albo to młode pokolenie nie jest tak dobre jak my kiedyś. Mahoney spojrzał na ciało. Byłym szefem Korpusu Merkurego, a więc również dowódcą sekcji Modliszki, targały w tej chwili sprzeczne uczucia. Przyjrzał się Stenowi. Dawny przyjaciel postarzał się, twarz miał nieco pobrużdżoną, jednak lata dodały mu powagi. Oczy miał jakby nieco głębiej osadzone, jednak nadal czaiły się w nich te same iskierki ironii i prześmiewczego cynizmu. Może zgorzkniał odrobinkę, ale humoru chyba nie stracił. Chował właśnie coś pod pachą. Nie, pomyślał Mahoney. Oni nie są gorsi od nas. I wzruszył ramionami. - Ty masz doświadczenie - powiedział zamykając temat. - Ale zostało jeszcze pięciu. A z nimi może nie pójść tak gładko. Wierzę, że masz jakiś plan. - I owszem - odparł Sten. Bez słowa przypiął grawiłazy, włączył je i nastawił tak, by unosiły go kilka centymetrów ponad śniegiem. Potem skierował się w głąb lasu. Kijki wbijał głęboko. Chciał mieć pewność, że prześladowcy na pewno nie zgubią jego tropu. Mahoney sporo już przeżył i niejedno widział, ale gęste zarośla, przez które prowadził Sten, wprawiły go w solidne zdumienie. Rośliny przypominały drzewa, choć nimi nie były. Tworzyły ponad trzymetrową plątaninę kojarzącą się z rozbudowanym systemem korzeniowym. Z bliska jednak korzenie okazywały się rurowatymi tworami, utkanymi z ciasno zbitych liści. Mahoney pomyślał, że takie coś musiało chyba rosnąć przez wiele stuleci. Dopiero później dowiedział się, że trwało to tylko parę lat. Konary były kosmate i wyglądały na wytrzymałe, choć wiły się niczym kłącza. Podłużne i wąziutkie jak igły liście miały ostre brzegi i lśniły, jakby były pokryte wilgotnym śluzem. W tym klimacie? Dziwne. Czy nie powinny zamarznąć? Mahoney chciał dotknąć rośliny. - Nie! - rzucił Sten, a widząc zdumione spojrzenie Mahoneya, pożałował ostrego tonu. Ale tylko trochę. - Nie lubią dotykania - dodał i bez dalszych wyjaśnień ruszył dalej. Mahoney miał wrażenie, jakby zataczali wielkie koło i zbliżali się ponownie do jeziora. Jakiś biały ptak o skórzastych skrzydłach zerwał się z głośnym krzykiem i zaczął krążyć w świetle księżyca. - Nadchodzą - szepnął Sten. - Wreszcie. Zacząłem się już obawiać, że ich zgubiliśmy. - Nie tak łatwo - mruknął Mahoney. - Pewnie musieli się naradzić z macierzystym statkiem. - Wskazał nocne niebo. Nie tyle ptaka, co jednostkę dowódczą, która musiała krążyć na bardzo niskiej orbicie stacjonarnej. - Nim też się potem zajmiemy - powiedział Sten. Zanim Mahoney zdążył spytać, w jaki sposób mieliby to zrobić, Sten znów sięgnął po nóż. Ostrożnie podszedł do jednego z drzew i wybrał nisko zwieszony konar. Mahoneyowi wydawało się, że gałąź drgnęła, ale tak delikatnie, że mogło to być równie dobrze złudzenie. Na liściach wykwitły wyraźne kropelki wilgoci, dziwnie kojarzące się ze śliną, a same liście zaczęły poruszać się, jakby coś przeżuwały. Sten rozciął korę. Śluz zagotował się wokół rany i gałąź wystrzeliła pętlą w kierunku Stena, który jednak zdążył odskoczyć. Mahoney zdrętwiał. Ciecz kapała na śnieg syczącą, pełną bąbelków kałużą. - Teraz malutkie dostaną szału - rzucił Sten w ramach wyjaśnienia. Poszli dalej. Sten powtórzył operację jeszcze kilka razy, zawsze wywołując tę samą reakcję. Roślina atakowała, chybiała i po paru chwilach bolesnych drgawek jakby zapadała w letarg, a rany zasklepiały się błyskawicznie. Gdy Sten po raz pierwszy trafił na te zarośla podczas jednej ze swych podróży, natychmiast zainteresowały go swoimi unikalnymi właściwościami. I nic dziwnego; ich system obronny mógł zafascynować, szczególnie byłego Mantisowca. Po pierwsze ze względu na ostre liście i palący sok, ale nie tylko. Zaatakowane reagowały wytwarzając jeszcze bardziej stężony kwas dokładnie w tym miejscu, gdzie je zraniono. W takim stanie pozostawały jakiś kwadrans. Niektórzy roślinożercy nabyli nawet odporności na normalny sok i nagryzali po kawałeczku, za każdym razem wybierając inną gałąź. Wiedzieli co robią, bo roślinka ta była zazwyczaj tak samo warzywem jak byle pomidor. Jednak tutaj rozwinęła się nieco inaczej, zapewne głównie za sprawą surowego klimatu. Zmarznięta ziemia nie dostarczała zbyt wiele wody i minerałów. Owszem, starczało ich do przetrwania, ale w głodnych roślinach szybko zaczęły rozwijać się instynkty drapieżcy. Tak, że teraz żywa zdobycz stanowiła miłe urozmaicenie w ich diecie. Pobudzone przez Stena będą rzucać się na wszystko, co wejdzie w zasięg ich gałęzi. Również i na ludzi. Odeszli już trochę od gaju, gdy Mahoney usłyszał rozdzierający krzyk, który nie umilkł od razu, tylko ciągnął się jękliwie przez kilka minut, aż syknął laser i zapadła cisza. Mahoney aż się wzdrygnął. - Zostało już tylko czterech - powiedział Sten. Mahoney nie odpowiedział. Przyklękli nad brzegiem lodowej tafli, tuż za małym spiętrzeniem skał. Zbliżał się świt, ale światło było jeszcze myląco słabe. Mahoney dostrzegał jedynie linię drzew na przeciwległym brzegu jeziora, odległym o niecały kilometr. Dwie minuty marszu w grawiłazach. Oczywiście, o ile ktoś się nie potknie. Przez całą noc zwodzili napastników. Czasem Sten przyspieszał, jakby chciał ich zgubić, potem zwalniał, zapewne celowo, aż tamci zaczynali deptać im po piętach. Teraz powinni być już zmęczeni. Cholera! Ja też mam dosyć, pomyślał Mahoney. Jedyną dobrą wiadomością było to, że uszczuplony zespół nie został uzupełniony. Wniosek był prosty: na pokładzie statku nie było posiłków. Mahoney zdążył dotąd jedynie naszkicować całość sytuacji. Nie własnej, tylko ogólnej. Rada wpadła w desperację. Rozesłali więc zespoły Modliszki po całym imperium. Z jednym zadaniem: pojmać i przesłuchać wszystkich, którzy byli dość blisko imperatora, by posiąść jakieś jego sekrety. Sten zdumiał się bardzo. - A co ja niby mogę wiedzieć? Jasne, dowodziłem jego ochroną i wiedziałem wszystko, co tyczyło się Tahnów, ale to stare sprawy. Żadnych sensacji na pierwszą stronę. Mogliby oszczędzić sobie fatygi i po prostu spytać. - Im chodzi o AM2 - powiedział Mahoney. - Nie mogą ustalić, skąd nasz szef to brał. - Ale... Przecież to oczywiste - zająknął się Sten. - Wszyscy wiedzą... - Właśnie. Wszyscy sądzą, że wiedzą, ale się mylą. A magazyny zaczynają świecić pustkami. Sten zastanowił się i otworzył wyciągnięty z kieszeni balonik. - Alex! - rzucił niespokojnie. - Jego też będą szukać. Musimy... - Już się tym zająłem - powiedział Mahoney. - Wysłałem mu ostrzeżenie. Mam nadzieję, że dotarło. Zabrakło mi czasu na więcej. Wskazał w kierunku, skąd spodziewali się nadejścia napastników, co starczyło za całe wyjaśnienie. Widać już od dłuższego czasu wyprzedzał ich tylko nieznacznie. - Gdy już się ich pozbędziemy, trzeba będzie złapać Alexa - mruknął Mahoney. - Uzgodnimy jakieś dogodne miejsce spotkania. Sten roześmiał się. - Nie trzeba. Alex będzie wiedział, gdzie nas szukać. Mahoney chciał spytać, w jaki sposób, ale głęboko w lesie coś skrzypnęło. Ruszyli dalej. Zatrzymali się nad brzegiem jeziora. Sten postanowił poczekać, aż zrobi się nieco jaśniej. Mahoney był wściekły. Ten idiota chce, żeby go zobaczyli... Szybki uścisk nadgarstka poderwał go do dalszej drogi. Gdy sunęli ponad lodem, Mahoney dostrzegł w dłoni Stena małe pudełeczko z czerwonym przyciskiem. Wiatr wiał im w plecy i ledwo nadążali machać kijkami. Mimo kombinezonów mróz kąsał do szpiku kości. Mahoney czuł, że jeszcze chwila a jego płuca odmówią współpracy. Z przodu podniosła się chmura lodowych drobin. Usłyszeli syk lasera. Niedobrze. Prześladowcy byli już blisko. Mieli mało czasu. Drugi brzeg wyłonił się niespodziewanie. Nie zwalniając, wpadli na kamienisty grunt między drzewa. Mahoney omal nie stracił równowagi. Sten przeturlał się i spojrzał na jezioro. Mahoney, sapiąc ze zmęczenia, też odwrócił w końcu głowę. Tamci nadciągali w luźnym szyku. Mahoney uniósł broń. Ale Sten go powstrzymał. - Jeszcze nie - szepnął. Mahoney znalazł porządną kryjówkę i spokojnie zlustrował jezioro. Wróg dotarł już do środka tafli. Sten przycupnął obok ze swoim pudełeczkiem. Położył palec na czerwonym guziku i nacisnął, aż zbielała kostka. Mahoney spojrzał na jezioro. Ryknęło i cały środek tafli uniósł się w powietrze. Kry, wielkie jak domy, poleciały daleko na boki. Spod powierzchni wynurzył się lśniący, biały statek. Ciemne sylwetki, niewątpliwie ciała, runęły do lodowatej wody. Nie wiedział, czy spotkała ich śmierć szybka i lekka, czy powolna i bolesna. Jeśli nawet krzyczeli, w zgiełku nie było niczego słychać. Sten tymczasem usiadł i wyjął następny balonik. Mahoney jęknął w duchu. Spojrzał na niebo. - To by było na tyle w kwestii brania żywcem - mruknął. - Nie zaryzykują wysłania następnego zespołu, nawet jeśli mają jakiś wolny. Ci z góry zrzucą na nas bombkę i koniec pieśni. Przynajmniej sam bym tak zrobił. - Też na to wpadłem - odparł Sten. - Ale mamy to... - spojrzał na wyrastający jeszcze z jeziora biały statek. - I dwa w zapasie. Twoją szalupę i lądownik zespołu. Chyba starczy na małą akcję dywersyjną, nie sądzisz? Mahoney prawie się uśmiechnął. To mogło zadziałać. Chciał wstać, ale Sten go powstrzymał. - Głodny jestem - wyjaśnił. - Nie wiadomo, kiedy znów zdarzy się spokojna chwila? Najpierw coś zjedzmy. Mahoney dopiero teraz poczuł, jak łaknienie skręca mu kiszki. Miłe uczucie. Tylko żywi łakną. Rozdział 3 Laird Kilgour z Kilgourów - niegdyś zawodowy podoficer Alex Kilgour (weteran Pierwszej imperialnej Dywizji Gwardii), potem niejaki A. Kilgour, odesłany do zadań specjalnych w służbie imperialnej, jeszcze później sierżant Kilgour z Działu Operacyjnego Sekcji Modliszka (specjalista od materiałów wybuchowych i treningu tajnych agentów), posyłany przez Wiecznego Imperatora wszędzie tam, gdzie należało działać cicho a nader skutecznie - nadal dobrze się trzymał, chociaż obecnie był tylko lairdem, czyli szanowanym panem na włościach. - ...od niepamiętnych dni lało jak z cebra. No to sąsiedzi przyszli w końcu z propozycją, aby przeniosła się na jakieś wyżej położone tereny. Ona jednak odparła, że nie. Że przyjmie wyrok losu, Bóg zajmie się starą kobietą. Pan, czyli Laird, pomoże. To był piękny wieczór. Masywny mężczyzna rozwalił się na ławie, nogi oparł na stołku, malowniczo zebrał zadarty kilt między udami. Z prawej strony ustawił zapas, wedle wyboru: karafkę pełną tradycyjnego szkockiego trunku, obecnie importowanego z Ziemi za forsę tak ciężką, że każdy mniej bogaty od Kilgoura padłby na widok rachunku, oraz litrowy kufel porządnego jasnego piwa. Ogień płonął w kominku, tak obszernym, że pomieściłby trzech mężczyzn obok siebie. Za oknem tawerny Deacona Brodiego huczała burza. Nie byle jaka, ale polarna; typowa dla planety Edynburg, rodzinnego świata Alexa. Jego specyfika polegała na ciążeniu, równym trzy G. Piękny wieczór. Kilgour był właśnie przy czwartej... chwilę, piątej kolejce. Wkoło miał samych dobrych przyjaciół, którym na dodatek nie sprzykrzyły się jeszcze powtarzane raz za razem opowiastki. Na dodatek barmanka zastanawiała się nieśmiało, czy laird Kilgour nie byłby tak miły, aby w tę zadymkę odprowadzić ją do domu. Było spokojnie i bezpiecznie. Kilgour z czystego przyzwyczajenia siedział plecami do ściany i wyłącznie przypadkiem trzymał prawą dłoń o kilka centymetrów od usadzonego w kaburze na udzie pistoletu. - No ale wciąż pada, woda się podnosi. Chlewik jej zmyło, kaczki popłynęły na poszukiwanie mniej burzliwej okolicy, i wtedy na drodze pokazał się grawiwóz. Córka przyjechała. I wrzeszczy: „Mamusiu! Powódź idzie! Musisz uciekać!”. Stara jednak krzyczy, że nie. Nie wyjedzie. Wyobrażacie sobie, bo Laird pomoże! A deszcz leje, woda coraz wyżej. Kurczaki uciekły na dach, parter już zatopiony. Wtedy nadpłynęła łódź. „Mamusiu! Płyń z nami! Uratujemy cię!” I zgadnijcie, co stara odpowiedziała! „Nie, nie. Laird pomoże”. A ulewa jakiej świat nie widział - pierwsze piętro zalane. Stara wlazła na dach i siedziała tak między kurczakami, gdy nadleciał grawilot ratunkowy. Zawisł nad dachem i otworzył drzwi. „Mamusiu!” słychać, „przylecieliśmy, żeby cię uratować!” Ale ona jest uparta. Raz jeszcze drze się, chociaż zachrypnięta, że nie. Bo „Laird pomoże”. Ale deszcz nie ustawał. W końcu woda doszła do dachu, a stara się utopiła. No i poszła do nieba. Cała wściekła jak cholera. Staje tam przed obliczem Pana i tak mówi: „Boże, raz tylko w życiu poprosiłam cię o pomoc i wzgardziłeś mną...” Zabrzęczał komunikator. Gospodarz tawerny szybko odebrał. - Alex, to do ciebie. Z hotelu. - Żeby ich - warknął Kilgour, ale wstał. - Poczekajcie, zaraz dokończę. Nie jest to może najlepsza historia ani najkrótsza, ale warto jej posłuchać. Wszedł za kontuar i zaraz rozpoznał twarz na ekranie. Był to jeden z operatorów centrali w hotelu, w którym zwykł się zatrzymywać, gdy przyjeżdżał do miasta. - Jestem - powiedział. Operator wyraźnie się ożywił. - Panie Kilgour, depesza z zamku. Ale dziwnie przekręcona. - Dawaj mija, młodzieńcze. Może jednak coś odszyfruję. Tamten stuknął w klawisze i na ekranie wykwitły znaki: XRNE TRACD BYDG RRDG. Alex natychmiast spoważniał. - Przykro mi, panie, ale to wszystko. - Przekręcona, mówisz... Może. Muszę wracać do hotelu - rzucił współbiesiadnikom z wymuszonym uśmiechem i dyskretnie wyłączył komunikator. - Cholerny sztorm. Zerwało połączenie. - Spróbują jeszcze raz. - Pewnie tak. Dobra, jak się odezwą, niech poczekają. Ja idę odcedzić ziemniaczki. A potem przyda nam się następna kolejka. Z radosnym uśmiechem skierował się do toalety. Po drodze zlustrował gości w tawernie. Nie, znał ich wszystkich. Chyba, że któryś od lat był zakonspirowanym sadzeniakiem. Zataczając się jeszcze na wszelki wypadek, otworzył drzwi ubikacji. Najpierw sprawdził, czy muszla utrzyma jego ciężar. Jęknęła, ale nie pękła. Pchnął wysokie okno. Mimo zardzewiałych zawiasów, uchyliło się bez szmeru. Głową naprzód ewakuował się na wąski gzyms, tuż nad przyległą do tawerny aleją. Zawsze starannie dobierał gospody. Jeśli której czegoś brakowało, kazał dobudowywać. Ostatecznie sprawna obsługa, miłe towarzystwo i dobre napitki, to nie wszystko. Przez chwilę leżał nieruchomo. Mróz, śnieg i wiatr wcale mu nie przeszkadzały. Spojrzał dookoła. Spokojnie. Wiadomość pozornie składała się z samego bełkotu, jednak między przypadkowymi literami kryła się grupa kodowa. Zgodnie z dawnym szyfrem Modliszki znaczyła: MISJA ODWOŁANA. WRACAĆ NATYCHMIAST DO PUNKTU WYJŚCIA. Nasuwało to kilka intrygujących pytań. Po pierwsze - Kilgour już dawno porzucił służbę. Nic nie wiązało go z imperium ani z supertajną Sekcją Modliszki od chwili, gdy zaraz po zamachu złożył wymówienie. Zatem: kto może się teraz do niego dobijać? Po drugie. Czemu użył podstawowego kodu? Tego najprostszego i najbardziej popularnego; pozostającego w użyciu od tak dawna, że na pewno każdy ciura miał szansę go poznać? Czyżby Modliszka go szukała? Czy ma ochotą zostać znalezionym? Kilgour przeklął w duchu. Ostatnie lata upłynęły mu raczej beztrosko, zaś od kilku dni czuł wyraźnie jakieś swędzenie między łopatkami. Lekceważył je, chociaż wiedział, co znaczy. „Jesteś obserwowany”. I z pewnością nie przez przyjaciela. Akurat teraz, pomyślał. Kiedy barmanka zaczęła spoglądać na mnie cielęcym wzrokiem. Taka dziewczyna... Dość tego, Kilgour - zbeształ się milcząco. Dobra. Może i lata minęły, ale zobaczymy, chłoptasie, kto wyjdzie z tego żywy. Chociaż szkoda... Nie dosłuchali do końca. Przypomniało mu się zakończenie opowieści. No i Pan spojrzał na nią, zdumiony niebotycznie i mówi: „Jak to, nie pomogłem ci, babciu? Ja nie pomogłem? A kto ci zesłał najpierw grawiwóz, potem łódź i na końcu grawilot?” Zachichotał bezgłośnie, zsunął się z gzymsu i wyszedł z alejki na ulicę Wysoką. Trzymał się blisko ściany, aż nagle wyszedł gwałtownie na środek, jak spóźniony przechodzień, podążający gdzieś pilnie w jakiejś ważnej sprawie. Jak ktoś pragnący skryć się czym prędzej przed zawieją. Coś drgnęło w cieniu, po drugiej stronie ulicy. Próbował zgadnąć, kto go śledzi. Zwykle Kilgour mógł liczyć na sporą przewagę, wynikającą ze swego pochodzenia. Jego muskuły były w stanie wytrzymać trzykrotne ciążenie. Tyle, że teraz był u siebie. To źle. Jednak jeśli prześladowcy nie byli rdzennymi mieszkańcami Edynburga lub innej, podobnej planety, punkt dla niego. Zerknął za siebie. Ogon był zmotoryzowany. Postacie wsiadały właśnie do cywilnego ślizgacza. Kilgour skrzywił się. Jeśli chcą go zabić, wystarczy że przyspieszą, wjadą na chodnik i przycisną go do muru. Zwykły, nieszczęśliwy wypadek. Nastawił uszu, jednak generatory McLeana na pokładzie ślizgacza nie zamruczały ani o ton głośniej. Jeśli tak - pomyślał - to zobaczmy, co to za przyjemniaczki. Trzy przecznice dalej skręcił w wąską uliczkę. Bardzo wąską i tak stromą, że trotuar miał tu postać długich schodów. Alex przyspieszył. Schody kończyły się na małym placyku, od którego odchodziły cztery uliczki. Zanurkował w jedną, zaległ w cieniu i czekał. Na stopniach pojawiły się dwie postacie. Burza zelżała na chwilę i widać było całkiem dobrze. Cholera - zaklął Alex - nici z przewagi. Ścigała go albo para zmutowanych ziemskich cybergoryli, albo goście w pełnej zbroi bojowej. Takie zbroje zasilane były AM2, a sposób uzbrojenia czynił z wprawnego piechura jednostkę bardziej zabójczą niż ciężki czołg. Neurowzmacniacze dawały mu siłę paru ludzi, zaś pancerz chronił nie tylko przed pociskami z broni ręcznej, ale także przed szrapnelami mniejszych kalibrów. Wobec tak wyposażonego przeciwnika Alex był bardziej bezradny, niż zwykły Ziemianin wobec Alexa. Dwóch. Wspaniale. Dobra, Bóg mi pomoże... Kilgour ruszył zygzakiem. Biegł od ściany do ściany i gorączkowo próbował coś wymyślić. Jak go wyśledzili? Co zamierzali? Czy przypięli mu pluskwę do kiltu? A może znacznik? Mało prawdopodobne, ale i tak zaczął przeszukiwać ubranie. Potem się zastanowił. Wybiegł na kolejną ulicę. Było już bardzo późno i ruch dawno zamarł. W dali przed sobą ujrzał lądujący ślizgacz. Jeszcze trzech wysiadło i ruszyło ku niemu. Skręcił w przecznicę. Kto to może być? Zdarzało się, że zbroje wpadały w prywatne ręce bogaczy, ale te wyglądały na najnowszy model. Znaczy, że nieświadomie naraził się władzy. Na pewno nie miejscowej, bo tę zapobiegliwie sobie kupił, ale jakiejś innej. W najgorszym razie - imperialnej. Tym imbecylom, którzy objęli władzę po śmierci imperatora. Tak, pozostaje uznać, że to sprawka Rady. Spokojnie. Czego mogą chcieć? Gdyby kazano im zabić, w minionych dniach, tygodniach czy miesiącach mieli aż nadto sposobności. Strzelców i saperów wciąż nie brakuje. Zatem chcą mnie żywcem, pomyślał Alex. Jeśli przejrzeli moje akta, to wiedzą, że nie będzie to proste. Dlatego nie przysłali byle kogo. Najwyraźniej ci w zbrojach, to członkowie Modliszki. Mają mnie dopaść. A zbroje noszą dlatego, że w tych warunkach, przy byle wymachu, trzasnęłyby im kości. Zaplanowali sobie czystą akcję. Bez ofiar i siniaków. A potem podłączą mnie do skanera i wysondują cały umysł. Wcale mi się to nie podoba - pomyślał. Żeby jakiś taki grzebał mi brudnymi paluchami w duszy... Brrr! Ale przecież nie będę bawił się z nimi w Wikingów. Miecze w dłoń i kupą... Żadne takie. Burza znów zaczęła się nasilać. Dwóch mnie pogania. Trzech z przodu. I pewnie jeszcze drugi zespół w odwodzie. Trzeba zgubić tych tutaj, zanim zdążą wezwać pomoc. Pięciu ludzi. Najlepszych agentów imperium. I to w mundurkach pozwalających im przejść przez kamienne ściany zamku bez najmniejszego guza. Nie ma sprawy, stary. Żaden problem. Kilgour nie ustawał w biegu. Nie za szybkim, aby tamci nadążali bez kłopotu i nie ogłosili alarmu, przekonani, że naprawdę im ucieka. Kluczył uliczkami i alejkami. Jego prześladowcy mogli mieć cudowne zbroje, ale to on znał miasto i dawno przywykł do kocich łbów, które miejscowi architekci pakowali wszędzie zamiast normalnej nawierzchni. Niech będą błogosławieni do dwunastego pokolenia... Najpierw lina... Wisiała grzecznie na murze budynku. Pięciomilimetrowa, stalowa plecionka. Alex zerwał ją w biegu. Miała pewnie ze sześćdziesiąt metrów długości. Trochę za dużo. Skierował się ku centrum miasta. Uliczki były tu strome, a pobocza śliskie. Ponownie skręcił w Wysoką, zatrzymał się i obrócił. Tamci też już wyszli na otwartą przestrzeń. Liczą się pewnie z tym, że jestem uzbrojony, ale tego nie mogli przewidzieć - pomyślał. Przyklęknął, uniósł broń w prawej ręce, podparł ją lewą, wstrzymał oddech i wycelował. Broń zagdakała. Miniaturowa, bo o średnicy tylko jednego milimetra, kulka AM2 otulonego w pancerzyk z imperium X trafiła w staw kolanowy jednego z prześladowców. Noga eksplodowała. Zwykła piechota nie używa pocisków z AM2... Pięknie - pomyślał Alex. Na ponad sto metrów, pierwszym strzałem... Sten mi nie uwierzy. Jeszcze czterech... Zrzucił rękawice. Wkoło świszczały kule, ale wyraźnie tamci używali konwencjonalnej broni, nadal chcieli go przede wszystkim pojmać. Czekał na następną przecznicę. Alex obwiązał szybko drut wokół słupa latarni, jakieś pół metra nad ziemią. Pościg zbliżał się szybko dziesięciometrowymi skokami. Kilgour runął w dół uliczki. Tym razem nie tyle biegł, co raczej się ślizgał. Uliczka była pochylona pod kątem pięćdziesięciu stopni i oblodzona tak bardzo, że nie dawało się po niej chodzić. Nie wspominając o biegu. Alexowi pomagał drut, choć już po paru metrach poczuł, jak krwawią mu dłonie. Przyhamował nieco, omal się nie wywróciwszy, ale udało mu się odzyskać równowagę. Dwóch skręciło gwałtownie za nim i z miejsca nogi im się rozjechały. Nie pomogło autożyro, nie pomogły hydrauliczne wzmacniacze. Pierwszy zderzył się z murem i pojechał bezwładnie gdzieś niżej, drugi wyleciał wysoko w powietrze. Alex strzelił mu w wizjer hełmu. Potem zaczął wspinać się w górę. Powoli, ręka za ręką. Mimo wiatru dosłyszał huk wystrzału. Padł płasko na ziemię. Jeden musiał być na dachu. Wpadłeś w panikę, chłopcze, i masz nadzieję, że siła ognia uratuje ci skórę. Nie wiesz nawet, jak bardzo się mylisz, sapnął Alex i strzelił trzy razy w środek podnoszących się na dachu kłębów śniegu. Musiał uszkodzić jakiś obwód sterowania zbroi, bo włączony nagle napęd wyniósł szczątki właściciela wysoko w górę. Niczym miniaturowy statek kosmiczny, całość zniknęła w chmurach. Jeszcze jeden. No pokaż się, łobuzie... Ani śladu. Może ten ostatni stchórzył, może ruszył pomóc rannym towarzyszom, może miał awarię zbroi... Tak czy siak, ulotnił się, i tyle go Alex widział. Kilgour wdrapał się na Wysoką. Teraz musiał jak najszybciej opuścić planetę i udać się do miejsca, którego położenie znał tylko jeden człowiek we wszechświecie, prócz niego. - Lewą ręką ich załatwiłem - mruczał. - Lewą ręką przez sen. Przez sen i z kołysanką na ustach. I tak Alex Kilgour zniknął z planety Edynburg. Rozdział 4 Zdobywanie władzy to trudna sztuka. W dodatku złożona i podparta dość pokrętną motywacją. Socjohistorycy napisali na jej temat całe biblioteki. Analizowali dzieje w poszukiwaniu idealnej formuły, a co tylko jeden ogłosił, drugi zaraz obalał. Rody monarsze stosowały rozmaite chwyty. Na przykład wydawano siostrę za brata, dzięki czemu rodzice mogli spać spokojnie, bo dynastia została przedłużona, a czystość krwi zachowana. Kiedy indziej brat zakuwał brata w łańcuchy i pakował do lochu, nieraz na długie dziesięciolecia. Najpowszechniejszą metodą było oczywiście zabójstwo, bo nawet ostatni głupiec potrafi podać rywalowi trutkę i w ten sposób osiągnąć cel. Jedyny kłopot z zabójstwem, jak mawiają socjohistorycy, polega na tym, że kto raz zaczął mordować, będzie to robić dalej, inaczej przepadnie. W wyjątkowej sytuacji udawało się uprawiać politykę bez rozlewu krwi. Wówczas zwycięstwo osiągało się dzięki kompromisowi. Niełatwa to sprawa, zwłaszcza gdy pomyśleć o wszystkich interesach, które trzeba było wówczas pogodzić. Przydawała się wtedy sztuka kłamstwa: należało stosować je na tyle ładnie, by każdy czuł się usatysfakcjonowany. Tłumom podsunąć mglistą, ale kuszącą wizję postępu (jakiegokolwiek), ambitniejszych skusić obietnicą pomnożenia dóbr (najlepiej takich, których notorycznie brakowało). Były jeszcze inne sposoby, ale i one sprowadzały się zwykle do którejś z powyższych metod. Najpewniejsza jednak metoda (co do tego akurat historycy byli wreszcie zgodni), to zawładnięcie czymś, co wszystkim niezbędne jest do życia. Na przykład dystrybucją wody i żywności. Lub przejęcie kontroli nad uczęszczanym szlakiem handlowym. Oczywiście, w każdej epoce środkiem niezawodnym był seks, jednak wówczas należało po dwakroć strzec się nieproszonych gości. Wieczny Imperator postawił na AM2. Najdoskonalsze w dziejach paliwo stało się fundamentem imperium. Zwykle wystarczało zakręcić zbuntowanemu rejonowi kurek, by zaraz wszystko wróciło do normy. W razie kłopotów miał jeszcze do swej dyspozycji największą armię w dziejach wszechświata. Podobno strzec miała ona zasobów AM2. Podobno, bowiem w sześć lat po zabójstwie spiskowcy nadal nie mogli znaleźć owych składów. Byli już bliscy utracenia tej władzy, którą zyskali dzięki zamachowi. Zresztą, nawet gdyby znaleźli to tajemne miejsce, i tak pewnie by przegrali. Czasy nie były łatwe. Tuż po wojnie z Tahnijczykami, po tym największym i najkosztowniejszym konflikcie zbrojnym w historii, imperium zawisło na krawędzi bankructwa. Skarbce były niemal puste, deficyt budżetu urósł tak, że jego redukcja zajęłaby wieki. Za życia Wiecznego Imperatora, Tanz Sullamora i jego poplecznicy naciskali na zastosowanie radykalnych środków. Chcieli zamrożenia płac i stworzenia sztucznego nadmiaru podaży poprzez podniesienie cen. No i nałożenia drakońskiego podatku na AM2. W ten sposób dług zostałby błyskawicznie spłacony, a korporacje obrosły w piórka. Miałyby zapewniony spokojny byt na długie stulecia. Imperator od ręki skreślił ten projekt. Jego słowo było prawem, więc sprawa była zamknięta. Powojenne plany Jego Wysokości zmierzały w dokładnie przeciwnym kierunku. Nieodżałowany Sullamora tak to przedstawił swym bratnim konspiratorom: Płace zostaną uwolnione, aż osiągną naturalny poziom. Wojna pochłonęła wiele ofiar, głównie fachowców różnych dziedzin. W efekcie nastąpi wzrost kosztów zarządzania. Ceny zostaną zamrożone, aby każdego było stać na to, czego sobie musiał odmawiać. Wojna pochłonęła gigantyczną ilość surowców i zasobów, zatem początkowo wszystkiego będzie brakowało. Aby złagodzić niedobory i przyspieszyć normalizację rynku, imperator postanowił zredukować czasowo podatek na AM2. To miało zmniejszyć koszty produkcji i transportu. Uważał, że w ten sposób osiągnie się z czasem równowagę. Szykujący się na wielkie zyski magnaci stanęli nagle wobec perspektywy zaciskania pasa i oszczędności. Koniec ze zbijaniem kokosów. Pora na uważną kalkulację i długofalowe planowanie. Dochody będą, o ile ktoś na nie zapracuje. Rada nie mogła zaakceptować tak skandalicznego projektu. Zagłosowali przeciwko. Zawiązali skrytobójczy spisek. Niezupełnie jednomyślnie. Volmer, młody magnat mediów wręcz się przeraził. Nie podzielał poglądów imperatora, jednak pomysł mordu uważał za odrażający. Skłonny był raczej wierzyć w siłę perswazji, nawet jeśli sam nie posiadał w rym kierunku specjalnych talentów. Dysponował jednak batalionami dziennikarzy, ekspertów i analityków. To oni utrzymywali w ruchu to imperium, które odziedziczył. Na dodatek, jak większość bogatych spadkobierców, Volmer uważał się za geniusza. Było to jego największą wadą. Nie dojrzał gromadzących się nad jego głową chmur. Volmer stał się pierwszą ofiarą. W roli przywódcy spisku wystąpił od samego początku Tanz Sullamora, najbardziej zaufany doradca władcy. Sullamora uważał dotąd, że nie jest godzien czyścić butów imperatorowi. Przez całe dziesięciolecia widział w swoim przełożonym bóstwo wcielone, świętego pozbawionego ziemskich pragnień i zarazem bezwzględnego zdobywcę. To ostatnie było bliskie prawdzie. Imperator rzeczywiście uznawał, że cel uświęca środki. Teraz mylił się jednak co do nasilenia tej cechy. Religią Sullamory był biznes. Imperator awansował go zatem na najwyższego kapłana kościoła mamony. Kapłana nieomylnego, rzecz jasna, zdolnego w ułamku sekundy określić szansę, podjąć właściwą decyzję i konsekwentnie wcielić ją w życie. Sullamora uznał, że imperator dąży do tego samego, co wszyscy kapitaliści we wszechświecie. Nie on jeden zresztą. Jednak imperator rozgrywał swą własną partię. Sam ustalał reguły gry i nie miał zamiaru dzielić się z nikim owocami zwycięstwa. Nie uważał się też za nieomylnego. W gruncie rzeczy, planując zawsze zakładał dopuszczalność błędu. Zarówno swojego jak i cudzego. Dzięki temu zazwyczaj wychodził na swoje. Był mistrzem długofalowego planowania. „To normalne i bardzo łatwe - wyjaśniał czasem Mahoneyowi - wystarczy przeżyć tysiąc lat”. Wojna z Tahnijczykami była wynikiem jednej z największych pomyłek imperatora. Sam wiedział to lepiej, niż ktokolwiek inny. Konflikt wybuchł tak gwałtownie, że władca nagle potrzebował doradców. Sullamory i wielu innych. Zaczął myśleć głośno, wdawał się w dyskusje ze specjalistami. Sullamora nie rozumiał. Jak ktoś taki może zasięgać czyjejkolwiek rady? Ale jednak. W dodatku imperator wyrażał różne wątpliwości, przyznał się nawet radzie do wielu błędów. Dla Sullamory był to wstrząs. Maska boga opadła ukazując zwykłą, ludzką twarz. Aura świętości znikła. Sullamora stracił wiarę. Morderstwo było aktem zemsty. Wcześniej zdobył popleczników. Zadbał, by reszta członków rady uwikłała się w spisek nie mniej niż on sam. Skompletował podpisy na dokumencie, świadczącym o udziale w zbrodni. Każdy dostał swoją kopię, zatem prawdopodobieństwo zdrady spadło praktycznie do zera. Nie wprowadzał jednak nikogo w szczegóły. Sam zajął się zabójstwem Volmera, sam zwerbował Chapellego, sam przygotował plan zamachu. Członkowie rady obserwowali rozwój wypadków tak jak wszyscy, czyli na ekranach. Tyle, że wiedzieli, czego oczekiwać. Patrzyli, jak imperator idzie w stronę grupki oczekującej go w porcie kosmicznym Soward. Jeszcze chwila i oni przejmą berło. Udało się! Władca zginął. Późniejsza o chwilę eksplozja zaskoczyła ich nie mniej niż pozostałych widzów. Uznali ją wprawdzie za widowiskowy akcent, takie mocne finale, ale nie podejrzewali, by mogła to być sprawka ich bohatera. Sullamora nie był samobójcą. Już prędzej ten szaleniec, Chapelle, dozbroił się na własną rękę. Widać chciał mieć pewność. Cóż, zdarza się. Biedny Sullamora. Chociaż mieli teraz więcej do podziału, szczerze żałowali Tanza. Jako specjalista od transportu i przemysłu stoczniowego był prawdziwie niezastąpiony, na dodatek to on przecież był mózgiem rady. Polityka wewnętrzna imperium nie miała przed nim tajemnic. Jego śmierć oznaczała, że sami muszą nauczyć się rządzenia. A to im nie wychodziło. Imperator przechowywał AM2 w wielkich magazynach, rozmieszczonych w strategicznych punktach imperium. Wielkie zbiornikowce rozwoziły je stamtąd we wszystkich kierunkach, zgodnie z instrukcjami władcy. Osobiście kontrolował on wysokość i regularność dostaw. Buntownikom dawał mniej. Posłusznych nagradzał, dostarczając AM2 po cenach, które uważał za uczciwe. Rada od razu uznała ten system za chory. Przede wszystkim jednak, nikt nie był skłonny zaufać drugiemu na tyle, by powierzyć mu całkowitą kontrolę. Dlatego podzielili zasoby AM2 na równe części, zapewniając - każdy sobie - tanie źródło energii. Przy okazji wyrównali również osobiste rachunki, zawiązali kilka nowych sojuszy. Krótko mówiąc, dobrze zadbali o interesy swoich korporacji. Postanowili też, że dalej będą się spotykać, radzić i działać, bowiem razem mają największe szansę. Przez jakiś czas wszystko szło gładko. Mając AM2, za darmo rozbudowywali swoje przedsiębiorstwa. Bez trudu pozbywali się konkurencji, byli w stanie kupić każdego. Imperator utrzymywał trzy rodzaje cen na AM2, zależnie od przeznaczenia. Najtańsze były dostawy do systemów młodych, które dopiero się rozwijały. Drugą część przeznaczał na potrzeby publiczne, aby każdy rząd mógł bez większych trudności zaspokoić podstawowe potrzeby społeczeństwa. Najwięcej kazał płacić za to, co rzucał na wolny rynek. Rada ustaliła jedną cenę dla wszystkich - prócz samych siebie i swoich przyjaciół. W rezultacie ich konta rosły błyskawicznie. Jeden tylko problem wisiał im nad głowami. Ignorowali go, jak długo mogli. Te wielkie składy były przecież skądś zaopatrywane. Ale skąd? I przez kogo? W przeszłości zbiorniki uzupełniano za pomocą zautomatyzowanych statków, połączonych w niewyobrażalnie długie składy. Pojawiały się na wyznaczonych planetach, rozładowywały swoje i znikały. Od setek lat nikt się nie interesował, skąd właściwie przybywają. Po prostu wszyscy się do nich przyzwyczaili i uznali, że prawdę znają najpewniej tylko zaufani imperatora. I on sam, oczywiście. Rada składała się z przeciętnych ludzi, zatem i oni dali wiarę obiegowym sądom. Gdy imperator zginął, statki przestały przybywać. Zostało tylko to, co było w magazynach. Jednak rada nie od razu to spostrzegła. Z początku miała masę innych spraw do załatwienia. Przytłaczał ich ciężar winy. Poza tym wydawało im się, że transporty ustały tylko chwilowo. Najpierw zwrócili się do stosownych urzędów. Biurokraci z Departamentu Paliw nie kryli zdziwienia. - To wy powinniście wiedzieć - powiedzieli. Rada zasznurowała usta. Bała się przyznać, że w rzeczywistości nie wie. Zaczęły się poszukiwania. Sprawdzono wszystkie banki danych. Odszukano i przesłuchano bezpośrednich podwładnych imperatora. Bezskutecznie. Sytuacja zaczynała wyglądać alarmująco. W zasadzie należało pomyśleć o ograniczeniu wydzielania AM2. Ale rada, chociaż wpadła nieco w panikę, ani myślała cokolwiek ograniczać. Członkowie rady byli ludźmi z natury skrytymi. Uważali, że dzięki temu stali się dziećmi szczęścia. Dokładniej - imperator był skryty i niezwykle przebiegły. Musiał być taki. Skąd to wiadomo? Bo panował długo i zabezpieczył się na wypadek utraty władzy. Rada postanowiła podjąć jakieś działanie. Zarządzono poważne poszukiwania. Podjęto wiele desperackich akcji. Popadali w coraz większy chaos. Ostatecznie powołano komitet, który miał się zająć dwiema sprawami. Po pierwsze: znaleźć źródło AM2. Po drugie: zewidencjonować pozostałe jeszcze zasoby i wydzielać je, dopóki nie napłyną nowe dostawy. Niestety, drugie zadanie zafrapowała radę tak bardzo, że pierwszym zajęli się z ponad rocznym opóźnieniem. Gdyby imperator żył, uśmiałby się z ich głupoty. - Spróbowali tego samego, co Siedem Sióstr - powiedziałby zgryźliwie. - Proszę powiedzieć, ile naprawdę ropy wam zostało? I proszę nie kłamać, kłamstwo nie leży w interesie narodowym. Rada nie wiedziałaby, o jakich siostrach mówi, zdumiałaby się też, na co komu ropa, jednak sens komentarza byłby dla nich jasny. Gdy padło pytanie o indywidualne rezerwy AM2, wszyscy zaczęli kłamać jak najęci. Na drugim zebraniu każdy podawał liczby dostosowane nie do zasobów, lecz do aktualnej sytuacji politycznej. A co z resztą imperium? - pytano. - Co się stanie, gdy wszyscy poznają prawdę? W końcu wieści się rozeszły. Poziom zapasów AM2 był niższy niż kiedykolwiek w historii imperium. Wybuchła powszechna panika. Rada stanęła przed nowymi problemami. Podczas wojny z Tahnijczykami imperator musiał nieustannie baczyć na niepewnych sojuszników. Płacił im ile mógł, a kiedy sytuacja się zmieniła, wszyscy ci koniunkturaliści ślubowali mu wierność i zgadzali się na wszystko. Jednak pierwotne przyczyny ich nielojalności pozostały. Przywódcy tych światów wciąż musieli sobie radzić z zarzutami swych poddanych, którzy niewiele wiedzieli o imperium. Wojna tylko pogorszyła sprawę. Jej zakończenie zaś nie rozwiązało automatycznie wszystkich problemów. Wieczny Imperator miał się właśnie zająć podobnymi sprawami, gdy został zabity. Teraz było jeszcze trudniej uporać się z czymkolwiek. Skoro wspomniani politykierzy nie dowierzali nawet imperatorowi, to jakim cudem mieli darzyć zaufaniem nową ekipę? Rada rządziła za pośrednictwem dekretów sejmowych, jednak większość mieszkańców imperium miała parlament w pogardzie. Uznawali go za maszynkę do zaklepywania dekretów władcy. I w zasadzie mieli rację, zaś imperator nigdy starał się temu zaprzeczać. Dbał o swój wizerunek. Dawno temu przestudiował uważnie dzieje ziemskich rodów monarszych. Szczególny podziw wzbudzili w nim władcy pewnego niezbyt rozwiniętego kraju. Nazywali się carami i uważali się za wskazanych przez Boga. Panowali nad milionami wykorzystywanych wieśniaków, a swych dworzan traktowali jak zwierzęta. Karali okrutnie za nic i profilaktycznie morzyli większość poddanych głodem. Czasem chłopi się buntowali. Historia tego kraju pełna jest krwawych powstań. Ale w oczach chłopów winni byli zawsze urzędnicy i szlachta. Oni też zawisali na drzewach. Carowi nigdy włos z głowy nie spadł. Dla narodu był jak ojciec. Łagodny i troskliwy, zawsze dobry dla nędzarzy. Niestety, podła szlachta wykorzystywała jego miękkie serce i pod jego sztandarem siała zło. Przecież gdyby nasz car batiuszka wiedział o naszej nędzy, zaraz położyłby kres niesprawiedliwości... Bujda nad bujdami, oczywiście, jedno wielkie złudzenie. Ale działało. Dopiero ostatni spośród carów otwarcie pogardzał swoim ludem. - I dlatego właśnie był ostatni - powiedział kiedyś imperator Mahoneyowi. Rada nie potrafiła jednak uczyć się na historii. Zresztą, gdyby im nawet ktoś opowiedział, pewnie by nie zrozumieli. Biznesmeni pozostają zwykle głusi na kwestie polityczne. Z tej przyczyny zostają możliwie najgorszymi władcami. Rada stanęła przed kolejnym problemem: co zrobić z Tahnijczykami? Dla Kyesa, bliźniaczek Kraa i innych, rzecz wyglądała prosto. Tahnijczycy zostali pokonani. Zwycięzca bierze łupy i po sprawie. Ostatecznie rada odarła systemy Tahnijczyków ze wszystkiego, co miało jakąś wartość. Rozmontowano i wywieziono co lepsze fabryki, które wykorzystano później do podreperowania własnych zakładów lub posłano po prostu na złom. Przechwycono źródła surowców. Miliardy ludzi zapędzono do niewolniczej pracy. Wydano wielkie sumy na utrzymanie garnizonów, co powiększyło jedynie deficyt budżetowy. Rabunkowa gospodarka musiała spowodować daleko idące konsekwencje. Nie zdążywszy spocząć na laurach, rada stanęła w obliczu katastrofy. Imperator mógłby im wytłumaczyć, dlaczego tyrania nie popłaca. Sam zamierzał pomóc Tahnijczykom i wcale tego nie krył. Owszem, z zastrzeżeniem - zamierzał też trwale ich spacyfikować. Planował sumienną i drobiazgową czystkę oraz wytrzebienie z ich kultury wszystkiego, co miało związek z wojną. Miał jeszcze jeden pomysł. Zamierzał spożytkować siły, które traciliby w walce, zaprzęgając ich do roboty. Miast lać wroga, niech pracują. W duchu współzawodnictwa. Niech zwyciężają gospodarczo. Wtedy będzie ich wspierał. Imperator oczekiwał, że niezbyt rozgarnięci i pozbawieni polotu Tahnijczykowie szybko zakasają rękawy, i uczynią ze swych światów jedno z największych kapitalistycznych centrów imperium. A ile AM2 mogliby wówczas kupić... Wszystko pięknie, stwierdziła rada, wracając w ten sposób do punktu wyjścia. Ale skąd wziąć AM2? Rozdział 5 Zanim jeszcze statek Kyesa wylądował w Soward, dojrzał on pierwsze znaki nadciągającej burzy. Główny port kosmiczny Świata Centralnego był prawie pusty. Na olbrzymiej bocznej płycie stały bezczynnie holowniki. Sądząc po stanie ich kadłubów, nie ruszano ich stąd od wielu miesięcy. Gdzie indziej parkowało kilka wielkich liniowców. Ich płyty poszycia pokryte były nadżerkami typowymi dla statków podprzestrzennych, które dawno nie widziały serwisu. Załóg zresztą też. Serce imperium, niegdyś tętniące życiem, obecnie przypominało raczej ruiny antycznego cesarstwa. Jedynym elementem krajobrazu, który się jeszcze nie rozpadał, była oczekująca na Kyesa kolumna wojskowych pojazdów. Smukła srebrzysta postać, z czerwoną naroślą na gładkim czole, wsiadła do wozu i skinęła kierowcy, by ruszał. Przy bramie minęli okazały poczerniały krater. Pamiątka po zamachu na imperatora. Proponowano już postawienie w tym miejscu jakiegoś pomnika. To Kyes właśnie rzucił ten pomysł dowodząc, że należy się to osobie, której autorytetem nadal się podpierali. Chwyciło. Zaraz zebrano fundusze, sporządzono projekt. Wszystko ponad rok temu, podczas ostatniej wizyty Kyesa. Ale samych prac jakoś nie rozpoczęto. Za bramą było jeszcze gorzej. Puste magazyny, zamknięte przedsiębiorstwa, zabite na głucho wystawy luksusowych sklepów. Masa żebraków i włóczęgów spoglądających ponuro na kawalkadę rządowych pojazdów. Jakaś kobieta nawet ostentacyjnie splunęła. Keyes pochylił się do kierowcy. Do kierowcy - kobiety. - Co tu się dzieje? - spytał i wskazał za okno. - Niech się pan tym nie przejmuje - odparła szybko. - To zwykłe warchoły i lenie. Jest masa roboty, ale oni nie chcą jej podjąć. Żerują na dobroci państwa. A ciężko pracujący obywatele powtarzają coraz częściej, że „bez pracy nie ma kredytów”. I nie dają się naciągać. Gdyby Wieczny Imperator, błogosławiona jego pamięć, był wciąż z nami, szybko by się wszystko zmieniło. Urwała, niepewna czy nie zapędziła się za daleko. Kyes mógłby zrozumieć jej słowa jako krytykę poczynań rady. Ale zaraz uśmiechnęła się szeroko, jak żaba u fotografa. - Nie żebyście się nie starali, ale to straszne czasy. Straszne. Nawet za obłędne pieniądze nie wzięłabym pańskiej roboty. Wolę już siedzieć za kółkiem... Gadała jeszcze chwilę, aż Kyes kazał jej się zamknąć. Nie był urażony ani treścią, ani językiem; ostatecznie bliźniaczki Kraa miały o wiele mniej zahamowań. Na Świat Centralny przybył wezwany na nadzwyczajną sesję rady. Przewodniczący komisji do spraw AM2 miał zdać raport o aktualnej sytuacji paliwowej i o wynikach poszukiwania skrywanego przez imperatora źródła zaopatrzenia. Kyes miał nadzieję, że będą to wieści lepsze od podanych tuż przed jego wyjazdem z Centralnego. Kluczowa misja zakończyła się fiaskiem. Że zginęło wielu przeszkolonych komandosów, to pestka. Gorzej, że długoletni zaufany współpracownik imperatora, admirał Sten, wymknął się z sieci. Podobnie jak jego kompan, Alex Kilgour. Pomysł ściągnięcia wszystkich zaufanych imperatora nie pochodził od Kyesa. Najpewniej zrodził się w umysłach bliźniaczek, ale mniejsza z tym. Kyes też uznał, że może to być jakieś rozwiązanie. Wyłapać towarzystwo, zrobić im skaning umysłów i voila!Wszystkie sekrety imperatora jak na dłoni. Zanim rozpoczęto działania, minęło wiele miesięcy. Kyes sam pilnował sprawy, zdumiony bezwładem niewielkiego, bo przecież tylko pięcioosobowego, ciała rady. Ale cóż, każdy z magnatów zapewne sam podejmował decyzje, nie przywykli do kompromisów czy konsultacji. W końcu rozesłano zespoły Modliszki, gdzie było trzeba. Bardzo szybko wróciły. Rezultat: zero. Nikt nie wiedział nic o AM2. Ani w ogóle, o niczym... Kyes przejrzał uważnie długą listę podejrzanych. Coraz bardziej podziwiał tajemniczość imperatora. Uznał, że tylko parę osób może coś wiedzieć. Żadnej z nich dotąd nie złapano. Dwie budziły szczególne nadzieje. Pierwszą był emerytowany marszałek floty Ian Mahoney, oficjalnie uznany za zmarłego. Kyes miał powody, by wątpić w jego śmierć. Przede wszystkim - przeczucie, wsparte lekturą akt Mahoneya. W notatkach Korpusu Merkurego opisywano go jako nader skutecznego agenta. Potrafił zniknąć i ukrywać się gdzie chciał i jak chciał. Niestety, był absolutnie lojalny wobec imperatora, zatem potencjalnie niebezpieczny. O ile żył, oczywiście, przecież utonięcie mogło być sfingowane. A jeśli tak, to by znaczyło, że Mahoney podejrzewał radę o spisek i wolał po cichu zniknąć ze sceny. Druga osobą był admirał Sten, człowiek dowodzący niegdyś osobistą strażą imperatora - Gurkhami, którzy (co dziwne) zaraz po zamachu wszyscy zrezygnowali z posad i wrócili na Ziemię, do ojczystego Nepalu. Podczas wojny z Tahnijczykami Sten pozostawał w cieniu, ale odegrał olbrzymią, trudną do przecenienia rolę. W aktach Stena, które Kyes sam przeglądał, były osobliwe luki. W dodatku to sam imperator nakazał usunięcie niektórych informacji. Podejrzliwość Kyesa budziło też niespodziewane wzbogacenie się Stena. Podobnie jak i Kilgoura, chociaż ten drugi jakby nieco mniej. Skąd ta fortuna? Zapłata? Z kiesy samego imperatora? Ale za co? Kyes dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Sten musiał być jedną z tych nielicznych osób, którym imperator zwierzał się ze wszystkich sekretów. Admirał przebywał obecnie na swej odległej planecie, Kyes zażądał zatem, aby wysłać czym prędzej zespół i dostarczyć ptaszka. Jednak ptaszek wyfrunął, widać ostrzeżony. Nie mogło być inaczej, bo przecież żaden człowiek nie pokona w pojedynkę całego zespołu Modliszki. Cholera! Kyes zamierzał zająć się tą sprawą na zebraniu. Ktoś tu wyraźnie oberwie po tyłku. Na ulicy pojawiły się trzy bose postaci w brudnych, pomarańczowych szatach. Szły przez tłum i rozdawały ulotki. Kyes nie słyszał ich okrzyków, bo szyby wozu były dźwiękoszczelne, ale wiedział, kim są: wyznawcami Kultu Wiecznego Imperatora. W całym imperium byli ludzie, którzy wierzyli, że imperator nie zginął. Niektórzy przyjęli, że został porwany przez wrogów, większość jednak uważała, że imperator sam to wszystko zaplanował. Upozorował własną śmierć, aby uświadomić poddanym, jak bardzo jest niezbędny. A w końcu wróci i zaprowadzi porządek. Ci akurat sekciarze reprezentowali odłam skrajny. Głosili, że imperator jako wysłannik Świętych Sfer jest nieśmiertelny, a ciało nosił jedynie dla niepoznaki. Zginął jak męczennik, by odkupić przed Najwyższym grzechy swych śmiertelnych poddanych. Niebawem wróci w kolejnym wcieleniu. Na nowo podejmie rządy i znów wszystko będzie dobrze. W głębi ducha Kyes świetnie rozumiał sekciarzy; sam miał przekonanie, że imperator nadal jest między żywymi i czeka na stosowną chwilę, aby znów się pojawić. Kyes był osobą przyziemną, w swoim czasie odrzucił metafizykę na rzecz klarownej ekonomii. Ale to było dawno. Teraz wiedział, że jeśli Wieczny Imperator naprawdę zginął, to i los samego Kyesa też jest przesądzony. Zatem pozostało mu tylko wierzyć, że nie zginął. Każde inne wyjście prowadziłoby nieuchronnie do szaleństwa. W legendach jego ludu przetrwało wiele mitów o nieśmiertelności lub przynajmniej o długowieczności. Opowieści o Matuzalemach, którzy pokonali fatalną, typową dla Grb’czevów przeszkodę. Kyes, podobnie jak cała jego rasa, powstał na skutek połączenia dwóch form życia. Ciało miał własne, wysokie i przystojne, srebrzyste i silne, niemal cudownie zdrowe i zdolne odeprzeć atak każdej choroby. Jednak samo w sobie, było to ciało kretyna. Druga część osoby Kyesa objawiała się przez czerwoną narośl na czaszce. Niegdyś był to pasożyt, w zasadzie nawet wirus, chociaż wirusa przypominał tylko na pierwszy rzut oka. Był niewiarygodnie wręcz żywotny i bez trudu pokonywał mechanizmy obronne dowolnego organizmu. Atakując komórki nerwowe, mobilizował je i prowadził do powstania zaczątków inteligencji. Miał tylko jedną wadę - jego biologiczny zegar zatrzymywał siew wieku stu dwudziestu sześciu standardowych lat. Kyes powinien już być „martwy”. Genialny mózg winien zgnić w czarną breję, chociaż ciało mogłoby funkcjonować jeszcze jakieś sto lat. Jednak już tylko jako pusta skorupa. Rzucając swój los na szalę i włączając się do spisku rady, Kyes nie pragnął władzy, ale ratunku. Bogactwo go nie pociągało. Chciał żyć. Żyć dalej jako istota inteligentna. AM2 nic go nie obchodziło, chociaż nie puścił nigdy na ten temat pary z ust. Ujawnienie słabości byłoby równoznaczne ze zgubą. Gdy reszta grona miotała się poszukując tajnych zasobów antymaterii, Kyes próbował gorączkowo dociec, co czyniło imperatora nieśmiertelnym? Z początku miał nadzieję znaleźć coś na ten temat w tajnych archiwach władcy. Ale te milczały - tak jak o AM2. W chwili zamachu Kyes miał 121 lat. To dawało mu pięć lat życia. Tymczasem minęło już sześć, a on wciąż miał się dobrze! Ostatnimi czasy nieustannie wsłuchiwał się w swój umysł. Starczyło, że zapomniał jakiegoś drobiazgu, a zaraz wpadał w panikę i robił się ponury jak chmura gradowa. Właśnie z tego powodu zniknął na jakiś czas ze Świata Centralnego. Zmienności nastrojów nie dawało się ukryć. Najgorsze było jednak to, że nie wiedział, czemu właściwie jeszcze żyje. Nikt z jego gatunku nie przekroczył dotąd bariery stu dwudziestu sześciu lat. No, może niezupełnie. Wedle legendy żył kiedyś jeden taki osobnik. Miało to się wydarzyć jeszcze w czasach prehistorycznych, kiedy rasa Grb’czevów dopiero się kształtowała, w erze chaosu i mroków. Imienia wybrańca legenda niestety nie podawała, co czyniło ją jeszcze mniej wiarygodną. Wedle opowieści, miał się on ogłosić nieśmiertelnym jeszcze w okresie dorastania. Przez następne sto lat był wędrownym myślicielem i filozofem. Największe umysły epoki potrafił zapędzić w kozi róg. W przewidywanym roku jego śmierci całe królestwo oczekiwało w napięciu. Nic się jednak nie stało. Minął rok, potem drugi i następny. Ostatecznie uznano nieśmiertelność filozofa i po latach obwołano go królem. Zaprowadził rządy tak światłe, że los całej rasy szybko się odmienił. Rządził wiele stuleci, może nawet tysiąc lat. Jednak legenda nie kończyła się na tym. Bajarze powiadali jeszcze, że pewnego dnia zrodzi się nowy nieśmiertelny Grb’czev, który powiedzie swą rasę w jeszcze bardziej świetlaną przyszłość. Kyes coraz częściej zastanawiał się, czy to nie o nim mowa. Jednak na podobne wnioski pozwalał sobie tylko w najbardziej swobodnych fantazjach. Najpewniej te kila lat życia zawdzięczał jedynie jakiejś skazie genetycznej. Śmierć może dopaść go w każdej chwili. Jeśli naprawdę chciał myśleć o przyszłości, musiał sam o siebie zadbać. Wydrzeć sekret i stać się nowym zbawcą swojej rasy. Spojrzał w okno. Wóz jechał przez dzielnice robotnicze. Szeroką aleję zasiedlały wysokie, zielonkawe czynszówki. Ruch był niewielki, a większość mieszkańców poruszała się pieszo. Niedostatek AM2 spowodował wstrzymanie transportu publicznego i unieruchomił większość małych pojazdów prywatnych, należących do klasy średniej. Przed sklepem z przetworami sojowymi wiła się długa kolejka. Namazany na szyldzie napis informował, że dzisiejsza cena to dziesięć kredytów za uncję. Wejścia pilnowało dwóch uzbrojonych policjantów. Kyes ujrzał jakąś staruszkę, która wychodziła z węzełkiem pod pachą. Tłum z miejsca wyciągnął ręce, gotowy odebrać jej zakup. Gliniarz niechętnie ruszył się z miejsca. Sklep został w tyle i ciągu dalszego Kyes już nie widział. - Od czasu zamieszek głodowych wciąż jest tak samo - powiedziała kierująca. - Wiadomo, że wszystko kosztuje, nawet bezpieczeństwo, więc i ceny muszą rosnąć. Ale ludzie tego nie rozumieją. Powiedziałam mojemu... - Jakie zamieszki głodowe? - przerwał jej Kyes. - Nie słyszał pan? - Obróciła głowę i spojrzała na członka rady zdumiona, że ten może czegoś nie wiedzieć. - Donoszono mi o wystąpieniach... Ale żeby zamieszki... - Och, wystąpienia. Prawdziwe rozróby, ot co. Pewnie ze dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy śmierdzących leni wyszło na ulicę. Na szczęście gliniarze łatwo sobie z nimi poradzili. Zabili nie więcej niż pół setki. Oczywiście, parę tysięcy dostało jeszcze postrzały i... Wściekły Kyes nie słuchał jej dalej. Wiedział już, co powiedzieć członkom rady. Świat Centralny to serce imperium. To ostatnie miejsce, w którym powinno być widać jakiekolwiek braki. Stolica musi się znaleźć pod szczególną ochroną. Już wcześniej o tym myślał, ale Kraa uspokoiły go, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wystąpienia były, ale wynikały jedynie z drobnych zakłóceń ciągłości zaopatrzenia. Wszystko już wróciło do normy. Też coś! Nawet nie samo kłamstwo tak wzburzyło Kyesa; ostatecznie on także potrafił łgać. Chodziło raczej o tak ewidentną głupotę zarządzania. Jeśli rada nie potrafi utrzymać porządku tu, na miejscu, to co musi się dziać w odległych prowincjach imperium? Podobna nieudolność prowadzi nieuchronnie do katastrofy. A wtedy Kyesa czekać będzie los o wiele gorszy niż innych. Poza tym, jeśli doszło już do tego, że brakuje nawet podstawowych produktów żywnościowych, rada powinna zacząć działać na dalszy zasięg. Ale oni tego nie potrafią, pomyślał, dla nich liczy się tylko własna forsa. Jęknął, zobaczywszy sięgający chmur budynek w sercu dzielnicy bankowej. To była nowa, dopiero co ukończona siedziba rady. - Jest na co popatrzeć... - mruknęła kobieta od kierownicy uznając, że jęknął z podziwu. - Ale sobie wystawili... Na całym Centralnym nie ma niczego takiego. Specjalnie, odkąd stary zamek imperatora legł w gruzach. Z wierzchu to jeszcze nic, dopiero w środku. Fontanny jak marzenie, z barwioną wodą. Pośrodku walnęli drzewo. Nazywa się rubiginosa, chociaż pewnie i tak coś przekręcam. W każdym razie rodzi figi. Wielkie jak cholera. Tyle, że niejadalne. - Czyj to był pomysł? - spytał obojętnie Kyes. - Nie wiem. Pewnie projektantki. Jak jej było? Ztivo czy jakoś tak. Kokosy na tym zbiła. Chciała, żeby drzewo miało dwadzieścia metrów wysokości i kazała przywieźć je z Ziemi. A oni bali się, że nie wytrzyma tak długiej drogi i uschnie. Więc ściągali je etapami, z rocznymi przystankami na trzech czy czterech planetach. Wydali na to kupę forsy. I udało się. Musiało! Słyszałam, że przez ostatni rok urosło jeszcze ponad dwa metry. Mówię panu, teraz wszyscy są z tego drzewa tacy dumni. Niech pan tylko kogoś spyta, a sam się pan przekona. Wóz zwolnił. Z przodu gliniarze rozganiali pałkami tłum żebraków. Jasne, niech pan kogoś spyta... Do dzieła. Raport przewodniczącego komisji do spraw AM2 brzmiał koszmarnie. Wydruki z wielomiesięcznej pracy tworzyły stertę wysokości jednej trzeciej metra. Odczytywał je teraz sylaba po sylabie. Nazywał się Lagguth. Sądząc po spojrzeniach, które rzucali mu członkowie rady, jego kariera na tym stanowisku dobiegała właśnie końca. Zapewne rychło zastąpi go ktoś inny. Gorszy, naturalnie. Kyes i pozostali słuchali w napięciu. Jeszcze nigdy nie zebrali się w tak ważnej sprawie. Nikt nie zaprotestował, gdy asystent Laggutha wniósł tę masę makulatury. Nikt nie chrząknął nawet, chociaż monolog trwał już ponad godzinę. Mijała już druga godzina, a oni wciąż słuchali. Niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle żądali od swych podwładnych streszczenia całej wypowiedzi w maksymalnie trzech zdaniach. Jeśli te trzy przypadły im do gustu, poddany mógł mówić dalej. Jeśli nie, wylatywał na bruk. Lagguth dawno przeszedł już ten etap. Tym razem groziła mu raczej egzekucja. Nawet Kyes miałby kilka pomysłów co do metody. Jednak milczał, a pod tym milczeniem krył się strach. Sam ton mówcy nie nastrajał optymistycznie, tym bardziej treść. Szczególnie że treści w zasadzie nie było. Ot, urzędniczy bełkot. Żadnych konkretów. I co z tym zrobić? Kraa pierwsze nie wytrzymały. Gruba chrząknęła gromko i pochyliła liczne podbródki nad stołem. - Słuchaj no, skurwysynu - warknęła. - Zaraz cię trzasnę. Mojej siostrze kościsty tyłek wrasta w fotel, a ty jeszcze nie przeszedłeś do rzeczy. Streszczaj się, albo znajdziemy sobie innego przydupasa do tej roboty! Lagguth zamarł. Zorientował się, że ma kłopoty. - Przejdź do sedna, człowieku - przetłumaczył Lovett. - Co znaleźliście? Lagguth westchnął głęboko i nagle się uśmiechnął. - Przykro mi, szanowni państwo, ale jestem tylko naukowcem... W przyszłości być może... Chuda Kraa jęknęła ze zgrozy. Zapachniało kanibalizmem. - Jeszcze trzynaście miesięcy wytężonej pracy - wydukał Lagguth. - Na tyle bym rzecz ocenił... - Czy dobrze rozumiem? - spytał Lovett. - Chcesz powiedzieć, że nie zdołaliście ustalić źródła AM2 i jedyne, co możesz obiecać, to że powinno wam się w końcu udać? Tak? - Tak, panie Lovett - wykrztusił Lagguth. - Obawiam się, że tak. Za trzynaście miesięcy będziemy u celu. Poklepał stos dokumentacji. - Obiecująca pewność siebie - rzuciła Malperin i gestem powstrzymała Laggutha od obrony dokonań komisji. Może nie zarządzała najlepiej swoimi hutami, wolę za to miała stalową. - Co pan na to, panie Kyes? - spytała. Uwielbiała długie dyskusje, podczas których skrywała własny punkt widzenia. Kyes podejrzewał, że baba po prostu go nie ma, dlatego zawsze chce najpierw usłyszeć zdanie innych. - Po pierwsze, chciałbym zadać panu Lagguthowi pewne pytanie - powiedział Kyes. - Zasadnicze. Lagguth pokornie nastawił uszu. - Ile AM2 jeszcze zostało? Lagguth rozpoczął długi i abstrakcyjny wstęp, jednak Kyes mu przerwał. - Powtórzę raz jeszcze. Na jak długo starczy nam AM2 przy obecnym zużyciu i racjonowaniu? - Na dwa lata - wyjąkał Lagguth. - Nie dłużej. Rada zamarła. Nie, żeby się łudzili, ale nie znali dotąd liczb. Teraz usłyszeli, ile życia im jeszcze zostało. Wyrok zapadł. Tylko Kyes jakby się nie przejął. Nad nim od lat wisiał inny miecz. - Zatem jeśliby się okazało, że jednak mylicie się co do tych trzynastu miesięcy... - zaczęła Malperin. - Wtedy będzie przerąbane, stara. Zostanie nam niecały rok - wyrwało się chudej Kraa. Lagguth mógł jedynie przytaknąć. Tylko Kyes wiedział, czemu facet lekko pobladł. Bał się, bo wiedział, że kłamie. Nie w kwestii zapasów AM2. To była pierwsza w miarę rzetelna ocena. Chodziło o te trzynaście miesięcy. Lagguth i jego komisja nie mieli pojęcia, gdzie imperator trzymał swoją tajemnicę. Byli dokładnie w tym samym miejscu, co sześć lat wcześniej. A czemu kłamał? Proste. Żeby głowa nie spadła mu z karku. Czego trzeba więcej? - Pozostańmy przy tym szacunku - mruknął Kyes do chudej Kraa. - Tak czy siak, mamy jeszcze czas. Trzeba pomyśleć, jak go wykorzystać. Kraa spojrzały na niego. Mimo szorstkiego obejścia nie były wcale bezmyślne. Nauczyły się polegać na Kyesie, chociaż nie wiedziały, że osobiste problemy zmusiły go do przyjęcia roli moderatora. - Pan Lagguth uważa, że zlokalizowanie źródła AM2 zabierze trzynaście miesięcy - powiedział. - Może tak, może nie. Ale wiem, w jaki sposób możemy zwiększyć nasze szansę. - Tak? Jak mianowicie? - spytał Lovett. - Zaczęliśmy właśnie produkcję nowego oprogramowania. Moi naukowcy pracowali nad nim od wielu lat. Zostało pomyślane specjalnie jako baza danych dla archiwów. - I co? - spytała gruba Kraa, podobno bardziej otwarta z sióstr. O ile to w ogóle możliwe, rzecz jasna. - Zamierzamy sprzedawać je rządom. Powinno ono zmniejszyć czas przeszukiwania zasobów informacyjnych przynajmniej o pięćdziesiąt procent. Słuchacze spojrzeli po sobie. Z wolna chwytali pomysł Kyesa. Miał rację. Tego, że działał z zupełnie z innych pobudek, nie musieli wiedzieć. - Proponuję, aby ludzie moi i pana Laggutha połączyli swoje wysiłki. Jest nadzieja, że w ten sposób szybciej osiągniemy cel. Co myślicie? Jestem otwarty na inne propozycje. Takich jednak nie było. Załatwione. Pozostałe sprawy, jak zagłada zespołu wysłanego po admirała czy stan Świata Centralnego, w ogóle nie zostały poruszone. Nie było już potrzeby. Kyes dostał, co chciał. Wspomniano jeszcze tylko o jednym, całkiem zresztą przypadkowo. - A co do tych cholernych dwóch lat - zaczęła chuda Kraa. - Tak? - Mamy z siostrą pewien pomysł. Może dałoby się go zastosować. - Ściślejsze racjonowanie? - spytał Lovett. - Też o tym myślałem... - Żadne tam... Nie wciskaj nam ciemnoty. - No to co? - Trzeba zabrać innym. - Czyli komu? - spytał Kyes czując, że musi się włączyć. - Czy to ważne? - parsknęła gruba Kraa. - Tym, co jeszcze mają dużo. Kilku się znajdzie. - Znaczy, ukraść? - spytała zaintrygowana Malperin prostu? - A czemu nie? - spytała szczapowata Kraa. Wszyscy przystali na pomysł. Właściwie, rzeczywiście - czemu nie? Rozdział 6 Po opuszczeniu Smallbridge najważniejsze było znalezienie bezpiecznej kryjówki. Sten odrzucił propozycję Mahoneya; miał własny plan i nadzieję, że ostrzeżony w porę Kilgour też trafi w umówione miejsce. Miejscem tym był Daleki Zachód, gdzie Sten po raz pierwszy ujrzał na własne oczy skutki braków AM2 i totalnej niekompetencji rady w tej kwestii. Daleki Zachód, wbrew nazwie, mieścił się niemal w centrum galaktyki. Był to wielki ośrodek handlowy, dostarczający niemal wszystko, co może przydać się każdemu armatorowi. W pewnym stopniu nadal spełniał swoje podstawowe funkcje. Stocznie, hurtownie z wszelkim drobiazgiem, instalacje odzysku, magazyny, hotele i wyspecjalizowane agencje wciąż działały. Sadowiły się wszędzie. Miejscowi przedsiębiorcy od dawna zwykli adaptować każdy dostępny skrawek przestrzeni, włącznie z małymi asteroidami i zdemobilizowanymi okrętami wojennymi imperium. W zasadzie można tu było znaleźć wszystko co legalne, jak i większość dóbr i usług zakazanych, nie tylko prawem zresztą. Serwowano tu między innymi tak wszędzie poszukiwaną anonimowość. Wiele lat temu Sten i Alex odwiedzili Zachód służbowo, podczas jednej z misji, i panująca tu atmosfera radosnej anarchii od razu przypadła im do gustu. Szczególnie spodobała im się niewielka planetoida zwana Poppajoe, własność dwóch nieco mrocznych osobistości, Morettiego i Manettiego. Niezbyt legalnie i w innych zgoła okolicach zbili oni fortunę, potem jednak odkryli Daleki Zachód, i z miejsca uznali, że tu będzie im dobrze. Tylko jednej rzeczy nie było na Dalekim Zachodzie w nadmiarze. Luksusowej niewidzialności. Wiedzieli, że znajdzie się wiele takich osób, które zapragną odwiedzić ośrodek niezauważenie, bez rozgłosu, jednak w godziwych warunkach. Myśleli zarówno o kryminalistach, jak i o wysokich przedstawicielach władz w tajnych czy niekoniecznie legalnych misjach, głównie handlowych. Moretti i Manetti nie mieli powodów do narzekań. Podczas ostatniej wojny podwoili swoje majątki i chociaż obecnie nastały nieco cięższe czasy, zdołali się utrzymać. Głównie dzięki temu, że wiele osób miało wobec nich dług wdzięczności. Byli wśród nich politycy i magnaci przemysłowi oraz prości skiperzy trampów. I wciąż zjawiali się nowi, którzy chcieli pozostać w cieniu. Firma Moretti i Manetti zapewniała im pełną dyskrecję. Osobne wejścia do apartamentów, posiłki we wspólnej sali lub donoszone do pokoi, pełna ochrona przed intruzami. Dania proste, ale w najlepszym gatunku - począwszy od ziemskiego steku, na hipurińskiej galaretce skończywszy. To ostatnie danie było serwowane w stosownej atmosferze i przy odpowiedniej grawitacji. Gdy Sten i Kilgour trafili na Poppajoe, szybko postanowili, że w razie jakichkolwiek naprawdę poważnych kłopotów tu właśnie będą się mogli znaleźć. Wlatując do systemu, ani Sten, ani Mahoney, w żaden sposób nie przypominali osób zmilitaryzowanych. W zasadzie nie przypominali nikogo szczególnego. Po pierwsze uznali, że nie powinni obnosić się z własnymi fizjonomiami. Z przyczyn oczywistych. Ponieważ żaden z nich nie miał przesadnie rzucających się w oczy cech szczególnych, jak trzecia noga czy oblicze półboga, stosunkowo łatwo przyszło im wbić się w przeciętność. Nie biedny, ale i nieprzesadnie bogaty strój, to raz. Jedli to, co wszyscy, bez wybrzydzania, to dwa. No i nie podróżowali ani pierwszą, ani trzecią klasą. Zgodnie z instrukcjami Modliszki starali się zbliżyć do mitycznego ideału „przeciętnego obywatela”. Z nie znanych im powodów w slangu Korpusu Merkurego nazywano tę metodę „zagraniem na Wielkiego Lorenzo”*. [* Lorenzo il Magnifico - główny twórca potęgi Medyceuszy florenckich, sponsor Michała Anioła, twórca siatki szpiegowskiej opartej na systemie kantorów bankierskich należących do rodu. Ostentacyjnie udawał kogoś o wiele mniej istotnego, niż był w rzeczywistości.] Sten i Mahoney byli teraz biznesmenami, raczej cennymi dla macierzystej korporacji - dostali bowiem do dyspozycji i statek, i paliwo - jednak w żadnym razie nie bezcennymi, jako że na własnego pilota już nie starczyło, a i sama łajba pozostawiała wiele do życzenia. Trzy dni wytężonej pracy fachowców z przemytniczej stoczni zamieniły lśniący bielą jacht Stena w stary frachtowiec. Wrażenie zmieniało dopiero obejrzenie centrali łączności i maszynowni. Ktoś mógłby się też zdumieć ciasnotą wnętrz, jednak musieli gdzieś ukryć uzbrojenie. Najlepiej w podwójnym poszyciu burt. Mahoney obawiał się wyśledzenia na podstawie numerów rejestracyjnych jednostki i Sten z satysfakcją stwierdził, że jego dawny szef jednak nie przewidział wszystkiego. Statek został już wcześniej całkowicie oczyszczony ze wszystkich prawdziwych oznaczeń i numerów seryjnych. Długie miesiące obsesyjnej paranoi Stena zaczęły teraz popłacać. Gdy przybyli na Poppajoe, panowie Moretti i Manetti przywitali ich serdecznie, niczym dawno zaginionych kuzynów. Po cichu, oczywiście, bowiem oficjalnie byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi. Zaraz też dowiedzieli się, że Poppajoe raczej przetrwa kryzys, ale Daleki Zachód nie. Handel niemalże zamarł. W związku z brakami paliwa i ogólną demobilizacją w siłach zbrojnych, teraz nawet imperialne jednostki rzadko tu zaglądały. Sporo stacji orbitalnych zamknęło na głucho podwoje, a załogi odesłano jako bezrobotnych na pobliskie planety. Wielu wyemigrowało. - Ale my sobie poradzimy - wyjaśnił Moretti. - Przypominamy stare miasteczko górnicze, które nagle się wzbogaciło. Jakiś czas temu przybyła tu grupa emigrantów i odkryła, że okoliczni górnicy nie mają ochoty prać własnych brudów. Założyli więc pralnie. Potem złoża się wyczerpały, górnicy polecieli w nowe miejsce, ale pracze zostali. I zbili majątek, świadcząc sobie nawzajem usługi. Moretti uważał, że to bardzo zabawne, Stenowi jednak nie było do śmiechu. Ujrzał już wystarczająco, by stwierdzić, że jest właśnie świadkiem powolnego rozpadu imperium. Niby nic nowego, spodziewał się tego siedząc jeszcze na Smallbridge, jednak co innego przypuszczać, co innego widzieć. W świecie fizyki entropia jest czymś oczywistym, jednak gdy odnieść to samo do świata zjawisk społecznych, może się zrobić nieswojo. Mahoney nakreślił obraz tak pełny, jak potrafił. Zaznaczył przy tym, że to z pewnością nie wszystko. Całe światy, systemy, gromady, nawet galaktyki popadały w izolację. Z wyboru, bo odrzucały wiodącą rolę rady? Skutkiem wojen? Może za sprawą epidemii? Ale żeby na aż taką skalę... Sten wiedział, w czym rzecz. Przez tysiąclecia to właśnie AM2 spajało imperium. Bez niego musiało upaść. Napęd statków międzygwiezdnych nie mógł pracować na niczym innym. Na dodatek, skoro AM2 było zawsze stosunkowo tanie (cenę ustalał imperator) i raczej łatwo dostępne (też za sprawą imperatora), nikt nie próbował szukać innych rozwiązań. Pierwsze prawo lenistwa. Wszystko działało więc tylko dzięki AM2: broń, fabryki, transport... Listę można by ciągnąć bez końca. Po zamordowaniu imperatora dostawy AM2 nagle ustały. W pierwszej chwili Sten nie dał wiary słowom Mahoneya. Był przekonany, że to rada obcina przydziały. Może z głupoty, może dla jakichś własnych celów. - Wcale nie - stwierdził Mahoney. - Nie mają pojęcia, skąd się to brało. Dlatego właśnie chcieli nas pojmać. I nas, i wszystkich, którzy byli blisko imperatora. Wyrywaliby ci paznokcie, jeden po drugim, aż wyjawiłbyś im ten sekret. - Zwariowali. - Owszem. Pomyśl tylko, cały wszechświat zwariował. Prócz ciebie i mnie - mruknął Mahoney. - Ech... Odkręć może nową flaszkę, bo za moment i mnie się udzieli... Sten wykonał rozkaz. Zanim oddał butlę Mahoneyowi, sam porządnie z niej pociągnął. - Każ może przysłać następną. Dalej będzie gorzej. Sten raz jeszcze posłuchał. - Dobra, Ian. Zatem wylądowaliśmy na cienkim lodzie. Mahoney zachichotał chrapliwie. - Jeszcze nie, chłopcze. Ale już blisko. Ktoś zastukał do drzwi. - Zamówienie, sir! - Trochę za szybko, cholera - mruknął Mahoney, wyciągnął z rękawa broń i podszedł do framugi. - Spokojnie, marszałku - stwierdził Sten. - Otwarte, panie Kilgour. Po chwili drzwi się otwarły i wszedł Alex. Przed sobą pchał załadowany spirytualiami wózek. Minę miał nieco zdegustowaną. - Czy nawet na chwilę nie mogę się od pana uwolnić? - rzucił pod adresem Mahoneya. - Ciągnie się to jak smród za wojskiem... - Będziemy musieli popracować nad waszym słownictwem, podoficerze. - Niektórym się podoba - odparł niewinnie Alex. Kilgour i Sten spojrzeli po sobie. - Jak blisko cię podeszli? - spytał Sten. Kilgour opowiedział im o prawie udanej zasadzce i o walce na oblodzonych ulicach. - Ostrzeżenie przyszło w kodzie ogólnym, którego ani Sten, ani ja od dawna już nie używamy, zatem pomyślałem, że to właśnie pan je przesłał. - W rzeczy samej. - Rozumiem, że nie zrobiłeś tego z czystej sympatii. Kogo mamy ukatrupić? - Spokojnie, panie Kilgour. Proszę usiąść. Ty też, admirale. Przedstawię wam całą sprawę i mój plan, jednak to chwilę potrwa. Zdaje się, że wiecie, o co mi chodzi. Jaki mam cel. W zasadzie, nie jest to jeden cel. Ale - po kolei. Zaczął od dnia pogrzebu, kiedy ujrzawszy radę stojącą nad grobem imperatora, odniósł wrażenie, że patrzy na piątkę zabójców. Potem jego opowieść stawała się coraz bardziej niewiarygodna. Po pogrzebie miał jeszcze zajrzeć do gabinetu imperatora, by wygrzebać z biurka butelkę szkockiej i wznieść pożegnalny toast. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby butelki nie zdobiła mała kartka, treści następującej: „Bądź w zasięgu, Ian. Ja wrócę.” Charakter pisma należał niewątpliwie do imperatora. Mahoney zamilkł, oczekując okrzyków niedowierzania. I usłyszał je, chociaż obaj słuchacze trwali nadal w napięciu. Tylko Sten spojrzał dziwnie na broń Mahoneya. - Ciekawe, panie marszałku - powiedział. - Ale skąd się tam wzięła? Chcesz powiedzieć, że w porcie zginął sobowtór? - Nie. To naprawdę był imperator. - To może przeżył, mimo paru dziur i bomby? - Ciężko myślisz, Sten. Nie, był kompletnie martwy. - Aha. Znaczy, wstał z grobu - mruknął Alex. - Wstał i skrobnął zgrabny liścik... - Pudło. Musiał zostawić instrukcje któremuś z Gurkhów. Lub jakiemuś innemu słudze z pałacu. Pytałem. Nikt nic nie wie. - Dobra, Ian. Zapomnijmy na chwilę o samej kartce. Ważniejsze, co na niej było. Słuchałem cię pilnie i widzę tylko dwie możliwości. Albo po prostu oszalałeś, albo przystałeś do tych sekciarzy, którzy mają naszego zgasłego wodza za nieśmiertelnego. Pomyśl tylko, minęło już ponad sześć lat. To chyba trochę za długo. Notka sugerowałaby raczej rychły powrót. - Jeśli o mnie chodzi, to nie trafiłeś. Znaczy, może i zwariowałem, ale czy zechcesz wysłuchać mnie do końca? - W porządku - westchnął Alex i nalał sobie porządnego drinka. - Nigdzie nam się nie spieszy. Na wszelki wypadek nie spuszczał jednak oka z Mahoneya. Ten ciągnął opowieść. Tamtego dnia podjął pewne postanowienie. Przede wszystkim - bliżej przyjrzeć się radzie. - A nie pomyślałeś, że to może im się nie spodobać? - spytał Sten. - Pomyślałem. Dlatego na wstąpię obiłem sobie dupę blachą. Złożył wniosek o wcześniejszą emeryturę. Opętana ideą redukcji sił zbrojnych rada nie robiła trudności. Wręcz przeciwnie, chętnie odprawiała wszystkich wojaków, którzy znaleźli sobie inne zajęcie. Sten przytaknął. Sami z Alexem też to wykorzystali. Szczególnie radośnie rada pożegnała Mahoneya, bowiem był nie tylko ulubionym marszałkiem imperatora, głównym architektem zwycięstwa, ale kierował przez wiele lat Korpusem Merkurego, czyli imperialnym Wywiadem. - Zadbałem, by nie traktowali mnie jak konkurencję. Znalazłem sobie przykrywkę. Wszędzie rozgłaszał, że teraz zajmie się pisaniem kompletnej biografii Wiecznego Imperatora, największego spośród ludzi. Zamiar ten idealnie pasował do planów rady, która sama robiła co mogła, by wykreować męczennika. - Oczywiście tylko pozorowałem robotę, ale musiałem to robić skutecznie. Zaszył się w archiwach. Pierwszy rok przeznaczył na badanie wczesnych lat imperium, przed jego upływem okazało się, że rada zupełnie o nim zapomniała i mógł się zająć konkretami. Z niejakim wstydem przyznał się towarzyszom, jak bardzo wciągnęło go przeglądanie dawnych zapisków. Może gdyby nie wywodził się z wojskowej rodziny, zamiast wojakiem zostałby prawdziwym archiwistą, i po latach napisałby wielotomową monografię widelca stołowego. Lub czegoś innego. Nie był oczywiście pierwszym ani nawet milionowym biografem imperatora. Ale coś odkrył. Wszystkie oficjalne źródła zawierały pewien fałsz. - I co z tego? - spytał rozczarowany Sten. - Gdybyś uchodził za prawą rękę Boga, też łgałbyś na swój temat bez skrupułów. - Nie o to chodzi - Mahoney wzruszył ramionami i wyjaśnił, że dostrzegł pewien wzór, powielany przez tysiąclecia. Kandydaci na biografów zawsze cieszyli się łaskami władcy. Jednak zwykle byli to tak zwani humaniści, skłonni pisać o głębokich uczuciach Tamerlaina lub kompleksie Edypa u Homera. - Krótko mówiąc, nawet dziecko mogłoby ich przerobić na szaro. A jednak dostawali stypendia. Podpisywano z nimi umowy na tak wielkie kwoty, że mieli zapewniony dostatni byt do końca życia. I tak we wszystkich epokach. Jestem pewien, że żaden z nich nigdy nie zajrzał do materiałów źródłowych. Zawsze powtarzano, że zapiski z tamtych epok, cytuję, „zniknęły w pomroce dziejów”, koniec cytatu. - Cóż więc nasz szef próbował niby ukryć? - Prawie wszystko, cholera. Począwszy od tego, skąd się wziął i jak został tym, kim był. Całe życie mógłbyś strawić, próbując dojść do ładu z siedemnastoma tysiącami wiarygodnych wersji jego żywota. Ale każda z nich pisana była na klęczkach lub przez idiotę. Wystarczy wspomnieć o dwóch najbardziej tajemniczych sprawach. Pomijając na razie sprawę samego AM2, oczywiście. Po pierwsze, ten drań naprawdę był nieśmiertelny. - Bzdura. Takich zwierząt nie ma. - Uwierz. A po drugie, został już kiedyś zabity. - Ale dopiero co powiedziałeś... - Wiem, co powiedziałem. Zabijano go na różne sposoby. Trafiłem na ślad co najmniej dwóch udanych zamachów i kilku fatalnych wypadków. - I wciąż uważasz, że nie miał sobowtóra? - Tak właśnie. Oto, co zdołałem stwierdzić ponad wszelką wątpliwość. Za każdym razem było tak samo. Imperator umierał. Po sekundzie dochodziło do potwornej eksplozji, która niszczyła ciało i wszystko dookoła. Tak jak ostatnio, gdy Chapelle zdetonował swą piekielną machinę. - Za każdym razem? - Dokładnie rzecz biorąc, to tylko w jednym przypadku trafiłem na pełną dokumentację. I wiecie co? Zaraz potem ustają dostawy AM2. Właśnie. Zupełnie jak teraz. A potem imperator wraca. A wraz z nim - dostawy. I robi się normalnie. - Żarty sobie ze mnie stroisz na starość - mruknął Sten. - Dobra, a ile to zwykle trwało, nim wracał? Nie, żebym wierzył w choć jedno twoje słowo... Mahoney spojrzał niepewnie na Stena. - Po wypadku - jakieś trzy do czterech miesięcy. W przypadku morderstwa - rok lub dwa. Dość czasu, by wszyscy odczuli, jak bardzo jest niezbędny. - Tym razem minęło sześć lat. I nic - rzucił Alex. - Wiem. - Ale nadal wierzysz, że pewnego dnia imperator przyleci na różowej chmurce czy wyjdzie z muszli, i świat pojaśnieje i oszaleje ze szczęścia... - Nie wierzycie - powiedział Mahoney napełniając sobie szklankę.. - A gdybym pokazał wam te wszystkie materiały? Ukryłem je w bezpiecznym miejscu. - Nie trudź się. Ale mniejsza z tym. Co jeszcze odkryłeś? - Miałem szczęście. Pamiętasz swoją przyjaciółkę, Haines? Sten pamiętał. Haines była policjantką z działu zabójstw. To z nią właśnie nieźle się kiedyś napracował, by rozplatać sprawę, która okazała się iskrą rzuconą na proch i dała początek wojnie z Tahnijczykami. Poza tym byli też kochankami. - Wciąż jest gliną, nadal na Centralnym w wydziale zabójstw. Teraz już jako szef działu. Poprosił ją o dostęp do akt Chapellego, zabójcy imperatora. Był już wtedy kimś, bowiem pierwszy tom biografii ukazał się na rynku i otrzymał entuzjastyczne recenzje. - Sama papka dla mas, oczywiście - uspokoił słuchaczy. - A co do twojej Haines, wciąż - jak dawniej - uczciwa. Zadał jej parę pytań, aż któregoś dnia Haines domyśliła się, że niegdysiejszy szef wywiadu zajmuje się czymś więcej, niż tylko spokojnymi studiami nad minioną epoką. - Powiedziała, że pomaga mi tylko dlatego, że ty dobrze o mnie mówiłeś. Że podobno niezły ze mnie gość, jak na... hm, pieprzonego generała. Pamiętacie kogoś takiego, jak Volmer? Sten przytaknął. Volmer był magnatem prasowym, a dokładniej rzecz biorąc, dostał w spadku całe imperium mediów. Należał do rady. Zginął pewnej nocy podczas seksualnych łowów, w jakiejś spelunie Soward. Oficjalnie ogłoszono, że planował serię publikacji o aferach korupcyjnych związanych z wydatkami na cele wojenne i ktoś postanowił go uciszyć. Wersja nieoficjalna powiadała, że zaczął się zalecać do niewłaściwej osoby. Haines ustaliła coś jeszcze. Przez jakiś rok tropiła pewnego najemnego zabójcę. Nie chciała go przymknąć, bo był tylko wykonawcą. Zależało jej na nazwisku tego, kto go wynajmował. I dopadła gościa. Na dodatek miała w ręku dość dowodów świadczących o tym, że to on właśnie załatwił szefa jakiegoś tam gangu, by postawić typa w stan oskarżenia. Młodzieniec potwierdził wagę owych dowodów i zaproponował transakcję. Haines uznała to za świetny pomysł. Porachunki rekinów podziemia mało ją obchodziły; cieszyła się nawet, gdy tamci wyrzynali się nawzajem, oszczędzając roboty i policji, i sądom. Byle sprzątali po sobie, bo walające się na ulicy zwłoki zakłócają spokój porządnych obywateli. Gość miał jednak coś naprawdę ciekawego do opowiedzenia. Wyznał, że to on zabił Volmera. Podobno poszła pogłoska, że Volmer jest kapusiem i ktoś ogłosił otwarty przetarg na wykonanie zadania. Najemnik zrobił więc swoje i został stosownie wynagrodzony. Haines chciała wiedzieć, kto wypłacał tę nagrodę. Gość podał nazwisko pewnego niedawno wyeliminowanego szefa podziemia. Haines odstawiła go z powrotem do celi i kazała mu zastanowić się nad znaczeniem terminu „weryfikowalny dowód”. Dziwnym trafem najemnik tej samej nocy popełnił w celi samobójstwo. - I to wszystko? - Wszystko. - No to w końcu kto kazał zabić Volmera? - Pewnie jego kumple z rady. Tak sądzę. Może nie chciał przyłączyć się do spisku? Tak czy inaczej, zginął jako pierwszy. Potem Sullamora. Razem z imperatorem. No i jeszcze Chapelle. Dziwny facet. Pracował w kontroli lotów. Przyjrzałem się trochę sprawie. Chyba miał imperatora za osobistego prześladowcę. - Tak. Widziałem transmisję. Szaleniec. - Owszem, ale nie sam z siebie. Ktoś wpędził go w to szaleństwo. Ktoś wpływowy, bo najpierw zniszczył mu karierę. Zaczęło się od zwolnienia z pracy, potem było coraz gorzej. Do dziś nie wiadomo, czemu właściwie Chapelle stracił robotę i wylądował diabli wiedzą gdzie. Porty kosmiczne, doki i kontrola lotów to była domena Sullamory. Ale on też nie żyje. Sten, głęboko zamyślony, nalał sobie kolejnego drinka i podszedł do zastępującego okno ekranu. - Dobra, Mahoney. Powiedzmy, że trafiłeś na coś interesującego. Może to i prawda. Ale może ci odbiło, jak temu Chapelle, i czepiasz się pozorów. Stary Mantisowiec powinien się na tym poznać. Czy mógłbyś jednak najpierw dokończyć? Mahoney opowiadał dalej. Krótko po nawiązaniu kontaktu z Haines poczuł się nieco mniej bezpiecznie. Skojarzył, że skoro rada nie zna źródła AM2, to tylko kwestia czasu, aż zaczną łapać podejrzanych i sondować im umysły. - Skanowanie mózgu to paskudna sprawa. Często kończy się fatalnie dla zainteresowanego. Już wolałem umrzeć. Przeprałem całą forsę przepuszczając ją przez lewe inwestycje, odpaliłem dziesięć procent pralniczemu i utonąłem. Głupi wypadek podczas przejażdżki łodzią. Od razu pojawiły się pogłoski, że popełniłem samobójstwo na skutek bankructwa. Po śmierci, Mahoney wziął się żwawo do roboty. Między innymi odszukał tych, którzy znali bliżej imperatora. - Wielu jeszcze służyło i większość uważała, że jedynie usunięcie rady uchroni nas od pogrążenia się w całkowitym chaosie. Sten i Kilgour wymienili spojrzenia. Tak. O to chodzi. - Potem... Mieliśmy dostęp do wszystkiego, co imperator zostawił na Centralnym. Znałem jednego faceta. Wszystko zapisywał i wciskał w jakiś schowek. Choćby w jeden ze słoiczków z klejem, którego używał przy budowie giwery. - Gitary - poprawił odruchowo Sten. - To nasza jedyna nadzieja - ciągnął Mahoney. - Może to i wariactwo, taka wiara w powrót imperatora. Ale dotąd zawsze wracał. Imperium może nie jest doskonałe, jednak od paru tysięcy lat spajało cywilizację. I myślcie, co chcecie, ale jeśli ktoś czego nie zrobi, runie ono w gruzy, i to już za parę pokoleń. Sten przyjrzał się uważnie Mahoneyowi. Niezbyt przyjaźnie. - Zatem wyciągnąłeś mnie z opresji i uprzedziłeś Kilgoura, a w zamian chcesz drobiazgu. Mamy tylko załatwić tych przypadkowych władców wszechświata. Mahoney udał, że nie słyszy nuty sarkazmu. - Dokładnie. Bez pośpiechu, bez długich podchodów i bez zamieszania. Dlatego pomyślałem właśnie o tobie, Sten. Jesteś naszą jedyną nadzieję. Robiłeś już takie rzeczy. Czysto wchodzisz, czysto wychodzisz, a za tobą, voila, pięć trupów. Sten i Alex wpatrywali się bez słowa w migoczące na ściennym ekranie gwiazdy. Wcześniej wyrzucili Mahoneya za drzwi oznajmiając, że muszą porozmawiać. Nie rozmawiali jednak wiele. Odstawili alkohol i zamówili kawę. Sten uporządkował myśli. Czy jest jakiś sposób, aby dopaść radę? Modliszkowa arogancja podpowiadała, że jest, oczywiście. Może faktycznie. Ale czy naprawdę będzie to „czysta robota”? Sten wciąż pamiętał słowa sierżanta z kursu rekruckiego: dobry żołnierz to ten, „który pomaga tym z drugiej strony zginąć za ojczyznę”. Rada próbowała go zabić. Zapewne ograbiła go też ze wszystkiego, co miał. I co? Kredyty rzecz nabyta, przychodzą, odchodzą. A co do walki... Skończywszy z czynną służbą, Sten nieraz stawiał narkopiwo swym niegdysiejszym wrogom. W końcu był zawodowcem. Czy rada była z gruntu zła? Gdyby tak, to usprawiedliwiałoby ich zabicie. Ale co to właściwie jest - zło?... Nie tędy droga. Z innej strony. Czy rada jest niekompetentna? Z pewnością. Szczególnie, gdy uwierzyć słowom Mahoneya. Ale co z tego? Niekompetencja to już nie przestępstwo. Zdarza się i na Wulkanie, i w imperialnej armii. Imperium się rozpada. Po raz trzeci. I co? Sten, weteran setek walk na ponad tysiącu planet, nie potrafił jakoś ogarnąć myślą czegoś tak amorficznego, jak imperium. I jeszcze jedno. Dla Stena, podobnie jak dla jego ojca i ojca jego ojca, Wieczny Imperator był wszystkim. Pomyśleć o imperium znaczyło przywołać przed oczy portret imperatora. Złożył przysięgę. Nawet dwukrotnie. Że będzie bronić Wiecznego Imperatora i imperium za cenę własnego życia... Że będzie słuchać rozkazów i szanować tradycje Gwardii imperialnej zgodnie z życzeniem władcy. Gwardią dowodził wówczas ten zimnokrwisty skurczybyk Mahoney. Eony lat temu, jeszcze na Wulkanie. Ale przysięga przestała obowiązywać w chwili demobilizacji. W tym sęk. Gdyby rada próbowała zabić imperatora i chybiła, czy wówczas uznałby za swój obowiązek ścigać ich do upadłego i zabić w razie potrzeby? Oczywiście. Czy był przekonany, że to rada zabiła imperatora? Tak, absolutnie. Przypomniał sobie stare przysłowie Tahnijczyków: „Służba jest cięższa od ołowiu, śmierć lżejsza od piórka”. Ale nie pomogło. Przysięga wiąże na całe życie. Służba nigdy się nie kończy. Sten poczuł się nieco zagubiony. Spojrzał na Kilgoura i odchrząknął. Takich rzeczy nie mówi się głośno. Kilgour unikał spojrzenia Stena. - Zawsze możemy wygrzebać sobie jakąś jamę, zawalić wejście kamieniem i czekać, aż się wszystko zawali - powiedział nagle. - Wolałbym nie spędzić reszty życia oglądając się nieustannie przez ramię. - Przesadzasz. Może się udać, żaden problem. Ale jeśli spróbujemy, moja mamusia zaraz rozgada to wszystkim na najbliższym jarmarku. Zatem imperium się sypie. I co ty na to? Sten uśmiechnął się krzywo. Tak już lepiej. Mniejsza o logiczne uzasadnienia. - Ważne, byśmy mieli czyste sumienie - odpowiedział Alex i sięgnął po butelkę. - Swoją drogą - sporo filmów widziałem, a takiej chały jeszcze nigdy. Oto siedzi sobie takich dwóch, jeden grubas w podróży, drugi przegrany żigolak i planują, jak tu uratować wszechświat. A gdzie miecze i zbroja lśniąca, gdzie błysk sztandarów? Co to się porobiło... Dopił. - Dobra. Jak dopadniemy tych skurwieli? W ten sposób Sten i Kilgour nawiązali ostatecznie współpracę z byłym marszałkiem floty. Choć prywatnie mieli go wciąż za ciężko stukniętego. Rozdział 7 Mężczyzna wpatrywał się w ekran. Ręce trzymał złożone nieruchomo na kolanach. - Nie przystąpiłeś do testu - odezwał się oskarżycielsko głos. - Co się stanie, jeśli nie posłucham? - Nie otrzymasz informacji. Zacznij test. - Nie. - Czemu właściwie? - Już go przeszedłem. Trzy... Nie, cztery pory snu temu. - Zgadza się. Test zakończony. Ekran pociemniał. - Odczyty zostały poddane analizie. Wyniki mieszczą się w granicach normy - powiedział głos. Dziwne. Po raz pierwszy zdawał się mówić do kogoś innego niż mężczyzna. - Jesteś gotów do następnego etapu. - Mam kilka pytań. - Możesz pytać. Ale nie gwarantuję, że uzyskasz odpowiedź. - Jestem na statku. Czy na pokładzie jest ktoś jeszcze? - Nie. - Czy jesteś syntetycznym głosem? - To oczywiste. - Powiedziałeś, że... wyniki mieszczą się w granicach normy. A gdyby się nie mieściły? - Uzyskanie tej odpowiedzi nie leży w twoim najlepiej rozumianym interesie. - Spróbuję inaczej. Ile swobody zostawił ci twój programista? - Uzyskanie tej odpowiedzi nie leży w twoim najlepiej rozumianym interesie. - Dziękuję. W zasadzie mi odpowiedziałeś. Jeszcze jedno. Kto cię zaprogramował? Na chwilę zapadła cisza. - Sam się niebawem przekonasz w oczywisty sposób - odparł w końcu głos. - Koniec pytań. Otworzyło się przejście - dotąd zamknięte. - Korytarz kończy się w kabinie statku. Wejdziesz na pokład i przygotujesz się do startu. Możesz wydać dwa rozkazy; o ile wiesz, jak powinny one brzmieć. Gdybyś nie wiedział, służę pomocą. Po pierwsze: czy ponownie uruchomić maszyny? - Jakie maszyny? - Podpowiedz brzmi: tak, ale w stosownych okolicznościach. - Podpowiedź przyjęta. Chyba tak. - Drugie: czy rozpocząć przeładunek? Podpowiedź: nie, aż do chwili osiągnięcia stosownych postępów. - Też przyjmuję. Ale przeładunek czego? I jak się będę z tobą kontaktował? - Sam znajdziesz odpowiedzi na oba pytania. Teraz przejdź na statek. Mężczyzna ruszył korytarzem. Rzeczywiście prowadził on do niewielkiego statku. Wszedł. Pojazd z założenia był jednoosobowy. Usiadł na fotelu. Właz zamknął się. Lekkie szarpnięcie oznaczało uruchomienie napędu międzygwiezdnego. - To ostatni komunikat - odezwał się nagle głos. - Statek ma cztery niezależne systemy nawigacyjne. Każdy został ustawiony na inny cel. Po osiągnięciu pierwszego automatycznie przestroi się na następny, a wykorzystany system ulegnie autodestrukcji. Zachowaj spokój. Nie próbuj zmieniać programów. W odpowiedniej chwili sam zrozumiesz, dokąd i po co lecisz. Żegnam. Powodzenia. Mężczyzna drgnął. Włosy zjeżyły mu się na karku. Powodzenia? Od kiedy to maszyny życzą powodzenia? Rozdział 8 Hondżo tworzyli kulturę niewielką, ale w pełni oddaną handlowi. Jej początki sięgały wczesnych lat imperium. Zamieszkiwali system odległy o paręnaście lat świetlnych od Durera, miejsca jednej ze słynnych bitew podczas wojny z Tahnijczykami. Pierwotną ojczyzną Hondżo była pewna mało przytulna i pozbawiona istotnych surowców gromada gwiezdna. Niewiele sobie jednak z tego robili. Ich odlegli przodkowie byli wyspiarskimi kupcami. Potrafili sprzedać dosłownie wszystko. Sami budowali swoje statki wedle własnych projektów, chociaż korzystali z usług stoczni, niegdyś należących do Sullamory. Okręty miały konstrukcje lekkie i nieco kanciaste. Były raczej powolne, choć nad wyraz wytrzymałe i zdolne do wejścia w atmosferę każdej planety, na której istniała szansa na jakikolwiek handel. Hondżo należeli też do największych chomików galaktyki. Ponieważ nie posiadali własnych zasobów, gromadzili jak największe zapasy wszystkiego. Strzegli ich potem zazdrośnie. Szczególnie AM2. Raz na jakiś czas Wiecznego Imperatora ogarniała wściekłość, jako że sam ustalał ceny na AM2 i nie lubił, gdy ktoś psuł mu rynek. Ile razy nieco opuścił cenę, Hondżo pierwsi ustawiali się w kolejce. Jednak irytacja władcy szybko przechodziła, ostatecznie nie był to jego kłopot. Po paru zatargach dał spokój uznając, że ekscentryków najlepiej jest ignorować. Jako kupcy sprawdzali się wyśmienicie, byli naprawdę uczciwi; na dodatek system, który zamieszkiwali, był tak mały, że prawie bez znaczenia. Niestety, mieli pewną wadę. Łatwo się obrażali. Szczególnie, kiedy rzecz dotyczyła ich własności. Krótko mówiąc, przy byle okazji sięgali po broń, nie zwracając uwagi na własne szanse. Gdy rada usłyszała o planie zaatakowania Hondżo, jednomyślnie stwierdziła, że bliźniaczki Kraa mają głowy na karku. Tych warto rabować. - To siostra na to wpadła - stwierdziła gruba Kraa. - Ci durnie trzymają wszystko w jednym miejscu. Wystarczy na nich uderzyć, wziąć swoje i do domciu. Razem z zapasami AM2. - Czy naprawdę musimy działać aż tak jawnie? - spytała Malperin. - A czemu nie? Hondżo to dranie. Wszyscy to wiedzą! - Dobry plan, ale trochę mało dyplomatyczny - zachichotał Lovett. Kyes zauważył, że towarzystwo ożywiło się dzisiaj jak nigdy. Wreszcie zamiast gadać bez końca przeszli do działania. Może perspektywa zbrojnego najazdu przemówiła im do wyobraźni. Wszyscy, nie wyłączając Kyesa, popełnili w swej karierze niejedną kradzież, ale zawsze działo się to na papierze i na dystans. Pod płaszczykiem legalności gwarantowanej przez legiony prawników. A teraz chodziło o prawdziwą walkę! Ależ podnieta! Kyesowi również udzieliła się ta atmosfera. - Spróbujmy tak - zaproponował. - Wyślemy dosyć jednostek, by załatwiły sprawę; tak jak proponują nasze koleżanki. Tyle, że przed nimi poleci jeden mały statek. Taki lekko uzbrojony i nie za drogi... Naruszy granice Hondżo. - To ich wkurzy - wtrąciła się chuda Kraa z rozmarzeniem. - Zaczną strzelać... - I będziemy musieli zareagować! Bum! I wszystko nasze! - dokończył Lovett. Wszystkim się spodobało, tylko Kraa zgłosiły niespodziewanie jedno zastrzeżenie. - Musimy jeszcze wymyślić sobie jakieś alibi - rzuciła gruba. - Żeby potem nie było, że sobie to zaplanowaliśmy. Rozumiecie? Rozumieli. - Może jakieś spotkanie na szczycie? Konferencja czy sympozjum? - zaproponowała Malperin. Nigdy jeszcze na żadnym nie była, inni zresztą też nie, ale wiedzieli, że takie imprezy zawsze odbywają się z miłą pompą. I że wcale nie trzeba się znać na przedmiocie obrad. - Już wiem. Upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Czas na trochę dobrych wiadomości. Słuchacze zaszemrali z akceptacją. Sytuacja z dnia na dzień była coraz gorsza. Rada unikała poruszania kwestii, ale wciąż kolejne systemy wymykały im się z rąk i sprawy wyglądały coraz gorzej. Malperin zaproponowała, aby ogłosić, że w wyniku długich i wnikliwych badań fachowcy ustalili, jakoby krzywa rozwoju gospodarczego, która ostatnio stale spadała, osiągnęła dno i zacznie się teraz wznosić. W tej sytuacji należy zwołać konferencję, która ustali kurs ekonomiczny imperium na następne sześć czy siedem lat. Będzie to największe wydarzenie od dnia śmierci imperatora. Transmisje z obrad, pełna obsługa, komentarze i tak dalej. Zaproponowała też miejsce, w którym można by tę fetę zorganizować. Na Ziemi, w dawnym obozie traperskim Tanza Sullamory. Odremontowanym przez radę do tajnych spotkań. Zasiądą tam wokół stołu, aby w poczuciu misji i w aurze niewinności rozważyć trudne kwestie. Dla dobra ogółu, oczywiście. W tymże czasie Hondżo przeprowadzą niczym nie sprowokowany atak na bezbronny statek imperium. Kraa zaraz wyliczyły, że do przewiezienia łupu potrzebny będzie skład długi na dziesięć, może nawet piętnaście kilometrów. - AM2. Od cholery - rzuciła chuda. Kyes przytaknął zgodnie. Tyle właśnie, a nawet więcej. Mahoney wkroczył tanecznie do apartamentu Stena, nucąc pod nosem starą, średniowieczną balladę: - „Niech ujrzę raz jeszcze, la la la, uchuchu, dnia pewnego, rym cym cym, coś tam, zielone wzgórza Ziemi, brzdęk...” Podszedł do terminala i włączył kanał informacyjny. Zaraz pojawił się nagłówek: NOWY KURS DLA IMPERIUM A poniżej: WIELKA PIĄTKA ZWOŁUJE SZCZYT EKONOMICZNY W HISTORYCZNYM ZAKĄTKU Sten przeczytał informację. Alex zaglądał mu przez ramię. - Mam wrażenie, że okazja sama pcha się nam w ręce - zauważył Sten. Mahoney jaśniał własnym światłem. - Nigdy nie rozumiałem, dlaczego sfery dyplomatyczne najbezpieczniej czują się właśnie w lesie. Może dlatego, że wszyscy wyszli z miejskich rynsztoków? - Kto ich wie - mruknął Alex. - Ale jak się na nich zaczaję, zaraz im przejdzie miłość do przyrody. - Właśnie - dorzucił Sten. - Śmierć politykierom! Rozdział 9 Komunikat rady skłonił konspiratorów Mahoneya do przedsięwzięcia stosownych kroków. Przede wszystkim zarządzili spotkanie, Ian Mahoney dość miał już spiskowania. Zgodnie z „regułą kciuka”, im mniej czasu poświęcano na przygotowania i narady, tym mniejsze było ryzyko wykrycia lub niepowodzenia operacji. A było czym ryzykować, bowiem w razie wpadki wszyscy zainteresowani mieliby kłopoty, i to porządne. Podczas swych wcześniejszych „badań historycznych” Mahoney nawiązał kontakt z wieloma dawnymi towarzyszami broni. Wędrował w tym celu od jednej galaktyki do drugiej, głównie od czasu swej śmierci. Rozmowy były wszędzie podobne i całkiem proste. Po powitaniu zaczynał sondowanie. I zasiewał mordercze myśli. Czy ten a ten zgadza się z opinią, że jeszcze trochę, a wszystko się, hm, rozpieprzy? Jeśli tak, to czy uważa, że można by coś z tym zrobić? Czy należy coś z tym zrobić? A gdyby zawiązało się grono osób zdecydowanych na działanie, to czy on (lub ona) dołączy do nich? Wszystko zabierało sporo czasu. Zbyt wiele. Na dodatek aż nazbyt często Mahoney wyczuwał, że coś tu śmierdzi i musiał zrywać kontakt. Od każdego chciał w zasadzie tego samego, czy był to wysoki rangą oficer czy wpływowy cywil. Ostateczne pytanie brzmiało: gdyby rada została nagle pozbawiona władzy, co byś zrobił? Wzorcowa odpowiedź musiała zawierać następujące punkty: 1. Zebrałbym wszystkie podległe mi siły (to w przypadku oficerów) i dążyłbym do utrzymania porządku i ładu społecznego. 2. Rozbroiłbym - lub w inny sposób zneutralizował - siły wciąż lojalne wobec rady, począwszy od ochrony i prywatnych armii członków rady. 3. Przejąłbym media, aby zapobiec kampanii propagandowej lojalistów. 4. Poparłbym proces formowania nowego rządu. Ostatnia sprawa była niejasna nawet dla samego Mahoneya, nie znał się on bowiem na polityce. Wyobrażał sobie, że jakiś rząd można by sklecić spośród tych członków parlamentu, którzy nie zostali całkiem skorumpowani przez radę, przygarnąć nieco posłów z dysydenckich systemów i galaktyk, a przywództwo powierzyć odpornym na korupcję Manabim. Może i tak. Mahoney powtarzał jednak zawsze, że „najpierw trzeba złapać królika”. Zwykle nie wybiegał dalej, bo mało kto pragnął usłyszeć, jaki to cud mógłby nagle pozbawić radę władzy. Owszem domyślali się, że nie będzie to raczej kwestia łagodnego aresztu domowego; ostatecznie wszyscy wiedzieli świetnie, czym przez minione lata kierował ich rozmówca. Gdyby już udało się zaprowadzić jako taki porządek, pojawiały się następne dwa, równie istotne zadania. Po pierwsze: powstrzymać upadek imperium. Po drugie: znaleźć AM2. O ewentualnym rządzie Mahoney potrafił powiedzieć tylko jedno: że musi być w pełni cywilny. Żadnych wojskowych. Nie, żeby sam uważał się za marnego kandydata na króla, wielu jego przyjaciół też by się nadało. Ale o to właśnie chodziło. Ludzi przywykłych do rozkazywania nie należy dopuszczać do władzy, bo im charakter do reszty sparszywieje. Póki co była to pieśń przyszłości, i to dalekiej. Nie tylko za sprawą oczywistych trudności (zamach stanu i te rzeczy), ale również z winy olbrzymich pokładów biurokracji dzielących przywódcę od rządzonych. Mahoney zawsze szczycił się tym, że wydawał rozkazy zwięźle i jednoznacznie, a każdy z jego podkomendnych zawsze miał do niego dostęp. Ostatnio dowiedział się, jak rzecz może wyglądać. Całe dnie stracił wyczekując w antyszambrach dawnych przyjaciół, po to jedynie, by zostać zauważonym. Czas mijał, ryzyko rosło. Również ryzyko błędu. Starał się nie winić tych, którzy woleli o niczym nie słyszeć. Niektórzy nie widzieli się ani w armii, ani w dyplomacji, inni wierzyli w przejściowość problemów. Powtarzali, że rada nabierze wkrótce wprawy w rządzeniu, może się opamięta... A że chaos i drożyzna? Po wojnie to normalne, na dodatek zabrakło jeszcze imperatora. Niektórzy byli gotowi wziąć radę w obronę. Bo to w tych okolicznościach... Niektórych rada zdążyła już podkupić. Jednak najbardziej wkurzał Mahoneya ostatni typ - zwykłych tchórzy. Wiarą w powrót imperatora podzielił się jedynie z Alexem i Stenem. I bez tego powiewu paranoi całość zakrawała na czyste szaleństwo. Pod koniec werbowania doliczył się około tysiąca osób, na których zapewne mógł polegać. Teraz przyszła pora na ostatnie posunięcie. I zebranie wszystkich, by zacząć realizować snuty z wolna plan. Podobne spotkanie było kuszeniem losu, jednak Mahoney chciał przekonać całe grono, że wielka konspira nie sprowadza się do jednego emeryta z nadajnikiem. Że jest już cały tłum spiskowców. By zmniejszyć ryzyko, zorganizował rzecz na widoku; w dodatku blisko legowiska bestii, a dokładnie w zmilitaryzowanych światach Klisura. Wiele lat temu na jednym z nich Sten przechodził kurs szkolenia gwardyjskiego. Pewna mniejsza planeta pełniła tu od wieków funkcję poligonu, na którym urządzano gry wojenne bez żołnierzy i flot. Podobno w dawnych czasach zwano je „kriegsspiel”. Zabawa na mapach, teraz już z użyciem komputerów i elektronicznych sztabów. Pomysł tego scenariusza wyszedł od marszałka Wentwortha, dawnego i w pełni zaufanego towarzysza broni Mahoneya. Aby przyjeżdżający nawet z najdalszych garnizonów oficerowie nie budzili podejrzeń, należało zadbać o rozmach imprezy. Tak też uczyniono. DANE WYJŚCIOWE: siły zbrojne - według stanu obecnego (znacznie zredukowane po wojnie); gospodarka - wzorowana na aktualnej (z ograniczonym dostępem do AM2); sytuacja polityczna - jak wyżej (czyli niestabilna, bo też jaka ma być, skoro państwem rządzi banda nieudaczników, którzy nawet kozy na pastwisku by nie upilnowali, z czego większość obywateli świetnie zdaje sobie sprawę). SYTUACJA: nagłe i poważne zagrożenie z zewnątrz, eskalujące aż do otwartej wojny. TREŚĆ SYMULACJI: działania zbrojne w ciągu pierwszych dwóch (standardowych) lat konfliktu. Gra miała zatem odtwarzać początek wojny z Tahnijczykami, przy dodatkowym założeniu niedostatku AM2. No i bez osoby imperatora. Tak wielkie manewry, nawet bez armii, musiały zwrócić uwagę rady. Pomysł wydał jej się skrajnie głupi, szczególnie w kwestii nowego i nieznanego wroga, nadciągającego z otchłani kosmosu. Po jakimś czasie jednak uznała, że wodzowie najwyraźniej myślą o przyszłości. Pokpiwano jeszcze ze zbyt realistycznych założeń, ale i to przeszło. Ktoś doradził, całkiem rozsądnie, że wyżsi oficerowie sztabowi powinni znać prawdę, jakkolwiek może być ona niewygodna. Ostatecznie AM2 to surowiec strategiczny. W konsekwencji postanowiono otoczyć uczestników wraz z całą imprezą szczególną opieką; postąpiono więc dokładnie po myśli Mahoneya. Kyes wyraził nawet pogląd, że może w trakcie gry pojawią się jakieś ciekawe i nowatorskie pomysły. Jakie, tego już nie powiedział. Rada zamruczała jeszcze usłyszawszy, że Wentworth pragnie dokooptować do grona nieco cywilnych specjalistów. Na liście znaleźli się wyłącznie ludzie sprawdzeni: nieco emerytowanych generałów, paru ekspertów od logistyki, a nawet garść bujających w obłokach technokratycznych wizjonerów. Kyes jednak ucieszył się jak dziecko. Zawsze uważał wojskowych za ograniczonych zarozumialców, a tu proszę, potrafią docenić cenny wkład kogoś z zewnątrz. I sami szukają kontaktów. Tak zatem admirałowie, generałowie, marszałkowie i wywiadowcy, wszyscy z adiutantami, specjalistami i asystentami, zlecieli się ostatecznie na planetę Klisura XII. Za nimi nadciągnęli cywile, między innymi pewien pogodny starszy facet utrzymujący, że jest profesorem od etyki. Nazywał się Stephen Potter, bo takie imię wymyślił sobie tym razem Mahoney. Gra nie była całkowitą fikcją. Planowano dwie albo i trzy kompletne sesje, za każdym razem z innymi uczestnikami. Pierwszą grupę tworzyli konspiratorzy Mahoneya, drugą - całkiem niewinni militaryści, służący nieświadomie za parawan. Co do reszty, Mahoney najchętniej poprzestałby na jednej rozgrywce, jednak wiedział, że musi się spotkać ze wszystkimi, inaczej nigdy nie zjedna sobie tych niezdecydowanych. Tylnymi drzwiami przybywali tymczasem, zwykle pojedynczo, inni jeszcze goście. Niepozorne, szarawe postacie bez twarzy, czyli byli agenci polowi Korpusu Merkurego i technicy. Mieli zadbać o bezpieczeństwo zebranych. Mahoney założył, że rada nie poprzestanie na zwykłym zainteresowaniu. Będzie chciała mieć pewność. Nie pomylił się, a zneutralizowanie standardowych pluskiew nie sprawiło najmniejszych trudności. Kilka wyłuskali, nie zniszczyli ich jednak. Zameldowali natomiast stosownym władzom. Te wyraziły zdumienie i oburzenie, i po cichu odłączyły wskazane podsłuchy. Resztę zostawiono. I tak przekazywały fałszywe informacje - głuchnąc, gdy ktoś był w pobliżu, lub transmitując zupełną fikcję. Spece rady mogli słuchać do upojenia, jak to generał X omawia ze swym sztabem kwestię transportu podległych mu oddziałów, nieświadomi, że tenże generał przekazuje właśnie Mahoneyowi, ilu ma pewnych oficerów i na jakie siły może liczyć w dniu D, gdy przyjdzie mu pacyfikować prywatną straż bliźniaczek Kraa. Zjawiło się też kilka wtyczek obecnego kontrwywiadu, zostali oni jednak szybko zdemaskowani, a ich ruchy śledzono dzień i noc. Jeden tylko zdołał wpaść na jakiś ślad, ale zniknął w tajemniczych okolicznościach i nawet do zwykłego telefonu nie zdążył. Mahoney był rozczarowany. Widywał już lepsze akcje kontrwywiadu, chociażby wtedy, gdy jako zastępca dowódcy patrolu służył w Korpusie imperialnej Młodzieży. Sten i Alex trzymali się w cieniu. Obaj byli zbyt znanymi postaciami. Szczególnie Sten. Konspiratorzy poznali datę planowanej operacji. Wszyscy musieli być wtedy w pełnej gotowości. Niektórzy chcieli wiedzieć więcej. Owszem, wierzyli Mahoneyowi, jednak wiara odgrywała w ich życiu nader nikłą rolę. Pokazano im więc Stena, dla wielu więcej niż bohatera z wczesnego okresu wojny z Tahnijczykami. Informacja, że admirał osobiście poprowadzi akcję na Ziemi, rozpraszała ich wszelkie obawy. Najbardziej podejrzliwi byli ci, którzy piastowali niegdyś wysokie stanowiska w wywiadzie lub w dziale szkolenia. Z tego samego powodu większość z nich słyszała o Stenie lub wręcz go znała. Osobiście, z akt lub z pełnych podziwu plotek. Uznawali, że na dowódcę oddziału zabójców nadaje się jak nikt. Pod koniec ćwiczeń Sten wyłowił Mahoneya z tłumu i zamknął się z nim w idealnie ekranowanym pokoju. Całkiem szczerze zapytał marszałka, czy jego zdaniem cała ta radosna banda nie spietra się w ostatniej chwili. - Oczywiście, że nie - warknął Mahoney. - Może mi odbiło, ale potrafię jeszcze myśleć. - Zakładając optymistycznie, że siedemdziesiąt procent wypełni rozkazy, usuniemy kogo trzeba i w miarę bezboleśnie przejmiemy władzę... - Siedemdziesiąt... Pięćdziesiąt w najlepszym razie. I na pewno nie bezboleśnie, poleje się sporo krwi, ale powinno nam się udać. O ile nie okaże się, że mamy między sobą zdrajcę. - Albo i gorzej. - Albo i gorzej, chłopcze, święte słowa. I o ile szczęście będzie nam sprzyjać. Właśnie, admirale, pora zabrać się do dzieła. Zbierz swoich zabójców i zacznij trening wedle własnego uznania. Opuściwszy z Alexem planetę, Sten wziął się za snucie własnych prognoz. Osobiście był jeszcze większym pesymistą niż Mahoney. Konspiracja to może i fajna sprawa, ale nie w takim tłumie; tu krzyżują się setki rozmaitych interesów. Zawsze znajdzie się ktoś, kto uzna, że tylko na tym straci... Generałowie i admirałowie zasadniczo nie nadają się na dysydentów. Co będzie wtedy z nim i z Alexem? Kulka w łeb i do rowu? Według Stena szansę były równe, pół na pół. Zresztą - pocieszył się - agenci od Modliszki i tak mają zaklepane miejsce w piekle. To jedno pewne. Najpierw trzeba wyeliminować radę, a co będzie później, gdy trupy ostygną... Tym niech się martwią inni. I szkoda tylko, że Sten nie spotkał nigdy brygadier Mavis Sims. Rozdział 10 Sten był w paskudnym nastroju. Wyłączył odtwarzanie i zdjął hełm. Najchętniej cisnąłby nim przed siebie. Pieprzona odprawa, pomyślał. Misja samobójcza i tyle. Niby udało mu się zebrać tyle samo danych, co przed wieloma dawnymi rajdami, z których wracał żywy, ale mdląca chandra nie ustępowała. Może to wina deszczu. W lesistej prowincji Oregon słońce zjawiało się tylko od wielkiego święta. Pogoda różnicowała się tu od ciężkiego zachmurzenia, przez mżawkę do ulewy. Nic, tylko się napić. A tymczasem do chwili załatwienia sprawy wszyscy musieli siedzieć o suchym pysku. Z myśli wyrwał go Kilgour, który otworzył szeroko drzwi wynajętego domu. Dość dziwnego domu, bo zbudowanego chyba w całości z drewna. - Dość tego, szefie - powiedział wesoło Alex. - Trzeba trochę poganiać, zanim cię brzuch uziemi. Sten założył lekkie buty, narzucił pelerynę i obaj wyszli na uliczki Coos Bay. Zwiedzanie wioski mogło tylko pogłębić depresję. Wystarczyłby sam widok tysiącletnich ruin. Jednak kiedyś, jeszcze paręset lat temu, żyło tu podobno aż dwadzieścia tysięcy ludzi. Rolników, drwali, marynarzy. Obecnie zostało ich niespełna tysiąc. Niektórzy łowili ryby, paru artystów żyło z honorariów zarobionych poza Ziemią. Kilka grup plemiennych tworzyło własne enklawy ekonomiczne. Pozostali mieszkańcy żerowali na turystach przybywających sezonowo za sprawą żyjącej w okolicy zwierzyny łownej. Zwano ją łososiem. Z początku Sten sądził, że chodzi o jakiegoś leśnego drapieżnika. Potem jednak sam spróbował łososia i było to smaczne. Podobnie jak kraby, ostrygi i okonie. I inna jeszcze ryba, niezwykle szpetna, mianowicie jesiotr. Może nawet warto by coś samemu złowić, myślał. Wystarczy jeden granat. Wrzuca się taki do wody i proszę, obiad dla całego plutonu. Jednak ci tutaj używali niezmiennie linek cienkich niczym nitki, siatek jak na owady i tym podobnych narzędzi. Potem kazali się jeszcze fotografować ze zdobyczą. A na koniec ją wypuszczali. Dziwne. - Którędy dzisiaj, szefie? - Bez różnicy. Wszędzie to samo - ruiny, skały i drzewa. Kilgour wyznaczył więc kierunek i pobiegli. Na początek pod górę, oczywiście. Przebiec kilometr, przejść pół, potem znów przebiec dziesięć. Pół godziny ćwiczeń i biegiem z powrotem. Standardowa imperialna zaprawa. Sten przez cały czas myślał o przygnębiającej atmosferze Oregonu. Czytał, że zawsze tu tak było. Masa snów o przyszłości i codzienna depresja. Jednak teraz opłakany stan prowincji miał trzy przyczyny. Na pierwszą z nich - klimat - nikt nie miał wpływu. Druga to trwający od wieków drenaż Ziemi; młodzi ludzie uciekali stąd przed bezrobociem. Trzecią przyczynę stanowił Wieczny Imperator. Ostatni czynnik działał od jakichś trzystu lat. Dwadzieścia pięć kilometrów na północ od Coos Bay uchodziła do morza rzeka Umpqua. Wieczny Imperator zapragnął kiedyś założyć sobie nad nią stały obóz wędkarski. Wywarł stosowny wpływ na miejscowych polityków, ci zaś oddali mu w użytkowanie całą rzekę, od źródeł do ujścia. Nie za darmo, oczywiście. Same łapówki i „dotacje” pochłonęły majątek. Potem zrobiło się jeszcze drożej. Mieszkańcy wiosek i miasteczek leżących nad brzegami rzeki otrzymali po sporej sumie w zamian za przeprowadzkę. Dobrowolnie lub nie, wynosili się; niektórzy nawet dość daleko. Tak czy inaczej, ubóstwo im nie groziło. W ujściu rzeki wznosiło się niegdyś małe miasteczko, Redspurt czy Reedsport. Obecnie było to miasto duchów. Podobnie jak pozostałe: Scottsburg, Umpqua, Rosenburg i tak dalej. Imperator to imperator. Trudno. Jednak dlaczego uparł się łowić akurat tutaj? Nie wiadomo - myślał Sten, wdrapując się na szczyt pagórka. Najważniejsze, że w górnym biegu rzeki założył sobie samotnię. Paręnaście kilometrów dalej leżał nowy cel Stena. W dawnych czasach, kiedy imperator był jeszcze dla Sullamory wiecznym idolem, Tanz starał się naśladować władcę dokładnie we wszystkim. Imperator wędkował i Tanz robił to samo. Jednak tam, gdzie władca czuł się wyśmienicie - między drzewami, w samotności, pod namiotem przy łososiowych bystrzynach - Sullamora jęczał i narzekał. Skończyło się na tym, że zamiast zwykłego obozowiska, wybudował całkiem sporą posiadłość ze wszystkimi wygodami. Nie doceniał prymitywizmu, bał się też wyśmiania. Ostatecznie nie był imperatorem. Gdy zawiązano spisek, posiadłość idealnie pasowała na tajne spotkania. Sullamora rozpadł się wprawdzie na drobne (nawet do trumny nie było co włożyć), jednak posiadłość trwała i dalej spełniała cenne funkcje. Do przyjazdu rady pozostało już tylko kilka dni. Sten czekał w gotowości. Znając już czas i miejsce, zaczął kompletować zespół. Z całą pewnością, gangsterów miał pod dostatkiem. Koniec wojny oznaczał zwolnienia również w sekcji Modliszki, a ten kto tam szedł, nie bywał z reguły pacyfistą. Zdemobilizowani komandosi szwendali się obficie i szukali przygód. Mahoneyowi pozostało ich tylko namówić. Wybrał tych, których był pewien - w kwestii kwalifikacji i przekonań. W takim gronie nie istniało nawet ryzyko zdrady. Wszyscy znali reputację Mahoneya, pamiętali, że dowodził kiedyś Merkurym i Modliszką. Wielu pochodziło jeszcze z przedwojennych zaciągów i dla tych Sten był dowódcą wręcz legendarnym. Na początek Mahoney kazał sprawdzić okolicę pod względem demograficznym. Kto tam mieszka? - Zwykli ludzie, typ ziemski. Obcy? - Ani śladu. Sten me był zachwycony, bo to eliminowało niektórych utalentowanych agentów. Potem spytał pewnego specjalistę o miejscową faunę, ale usłyszał jedynie opowieść o „normalnym łańcuchu pokarmowym tlenodysznych”. Policzył do dziesięciu, wykopał „eksperta” za drzwi, w noc i deszcz, po czym posadził Kilgoura do terminala. Alex miał wiele zalet, między innymi tę, że służył kiedyś w ziemskiej kompanii reprezentacyjnej. Zapał do mokrej roboty przyszedł dopiero później. Czekając na wyniki, Sten rozmyślał o zawiłościach sztuki uśmiercania. Najprościej byłoby posłać radzie jeden porządny pocisk rakietowy. Najlepiej z orbity. Mała głowica nuklearna lub nawet klasyczna, to bez różnicy. Najprościej, ale bez sensu. Po pierwsze, miejsce obrad rady będzie z pewnością chronione przez wiele okrętów wojennych i niewielkie szansę, by rakieta zdołała się przedrzeć. Nawet gdyby, rezydencja Sullamory musi mieć ekrany. A Mahoney nie życzył sobie, aby ktokolwiek ocalał. A jakby tak pocisk ziemia-ziemia? Wystrzelić z jakiegoś bezpiecznego miejsca, doprowadzić na sterowaniu w pobliże celu i dalej niech sam szuka ofiar. Ale nie. Mało prawdopodobne, by rada zaryzykowała pobyt w otwartym terenie bez wszystkich możliwych osłon. Pozostaje zatem klasyczna technika typu „w łeb i w nogi”. Alex nazwał ją kiedyś metodą „na krzywy ryj”. Czyli wpaść, zrobić swoje i ulotnić się jak sen. Wieloletnia praktyka w służbach specjalnych doszła wreszcie do głosu. Sten przekopał się najpierw przez plik zatytułowany „Antyczna broń i dawna taktyka”. I znalazł. Przodkowie miewali dobre pomysły, w sam raz do wykorzystania. Szczególnie, że skoro współcześni ochroniarze posługiwali się tak wyrafinowaną techniką, do głowy im nie przyjdzie, że ktoś może pogardzić laserem na rzecz zwykłego łuku i strzał. Kilgour wrócił objuczony taśmami i dyskietkami. Przyniósł nawet kilka prawdziwych książek przyrodniczych. Zasiedli do pracy. Po dwóch dniach można było zacząć działanie. Najpierw wydano stosowne polecenia agentom terenowym, którzy czekali już na przeniesienie do Oregonu. Dziesięciu tworzyło zespół wykonawczy, trzech odpowiadało za wywiad. Najpierw przyjechało ich dwoje, mężczyzna i kobieta o pseudonimach Larry i Faye Archuler. Udając małżeństwo emerytowanych funkcjonariuszy kupili kafejkę przy nabrzeżu. Trzeci, niby wędrowny artysta, przybył do Coos Bay w poszukiwaniu roboty. Najął się szybko do załogi łodzi używanej do sportowych połowów. W wolnym czasie wędrował po pagórkach i wszędzie rozstawiał sztalugi. Nawet naprawdę malował i to całkiem nieźle, głównie przybrzeżne szuwary. Przybrane imię: Havell. Potem dołączyli Sten i Alex. Pierwszy jako przedsiębiorca - hazardzista na urlopie zdrowotnym (po załamaniu nerwowym). Drugi jako jego pielęgniarz. Kilgour chętnie rozpowiadał (tylko przy kawie, niestety), że jego szef wierzy, jakoby jego przodkowie pochodzili z tej właśnie okolicy Starej Ziemi. Dodawał od razu swoje wątpliwości: cóż, starszy pan ma swoje odbicia, szczególnie od czasu choroby. Za jakiś czas wymyśli sobie innych przodków i trzeba będzie lecieć gdzie indziej. Skoro Sten miał uchodzić za właściciela całkiem dobrze prosperującej korporacji, musiał czasem kontaktować się z jej zarządem. To uzasadniało posiadanie całkiem wyrafinowanych urządzeń łączności, jak i używanie kodu. Był to prosty szyfr komercjalny, z pewnością dawno już złamany przez kryptografów rady, ale o to chodziło. Prawdziwy komunikat skrywał się w doborze i układzie grup kodowych. Także kontakt z Mahoneyem i z centralą spiskowców nie był problemem. Mało wyrafinowana i siejąca sygnał po okolicy antena dopełniała obrazu całości, jednak i ona czemuś służyła; dzięki niej reszta ziemskiego zespołu miała łatwy dostęp do informacji. Wspomniana korporacja istniała zresztą naprawdę. Urzędnicy rzeczywiście wykonywali otrzymane od szefa polecenia. Kod został zaś skrupulatnie dostosowany do okoliczności, by nie doszło do takiej wpadki, jaka spotkała pewnego kryminalistę, który zażądał dostarczenia mu słoni, w ilości sztuk pięciu i pół. Rozpuszczający plotki Kilgour zidentyfikował dodatkowo dwie osoby będące na żołdzie imperialnych służb bezpieczeństwa. Jedną z nich był wioskowy konstabl - dziwnie rozgarnięty i dobrze poinformowany jak na prowincjonalnego policjanta. Drugą - wiecznie ciekaw wszystkiego szynkarz. Żaden nie wymagał eliminacji. Pozostała czwórka z zespołu uderzeniowego zamieszkała w ruinach miasteczka u ujścia Umpqui. Nie kryli się; raczej można by powiedzieć, że jako rzekomi sekciarze wyznający Kult Imperatora wręcz pchali się w oczy. Otrzymali pseudonimy Montoya, Valdiva, Corum i Akashi. Zapytani odpowiadali, że odbywają pielgrzymkę do wszystkich miejsc, które Wieczny Imperator pobłogosławił niegdyś obecnością swej jasnej duszy. Teraz wędrują do dawnego obozu wędkarskiego władcy. I rzeczywiście. Kilka dni później miejscowy strażnik przyrody dojrzał ich, kiedy rozbijali namioty dokładnie tam, gdzie niegdyś obozował imperator. Nie chcieli odejść, zatem gajowy wezwał posiłki. Ubrani w rytualne szaty sekciarze uśmiechnęli się, skłonili i weszli do ślizgacza. Bezceremonialnie odstawiono ich do Reedsport. Kilka dni później wrócili i znów zaczęli swoje obrządki. Zaniepokojony gajowy zajrzał do źródeł i dowiedział się, że ci pomyleńcy są całkowicie niegroźni. Sam nieodżałowany imperator uważał, że choć nieco dziwni, są jednak pożyteczni, zachęcają bowiem do praktykowania miłosierdzia i uczciwości. Na wszelki wypadek gajowy spytał jeszcze zwierzchników. „Wygonić” - usłyszał. Jakby znów wrócili, powtórzyć. W razie oporu, zamknąć. O ile w tej dziczy jest jakieś więzienie, naturalnie. Nieoficjalnie zaś usłyszał, żeby zostawić tę bandę w spokoju i poczekać, aż skończą swoje i sami sobie pójdą. Gajowy, który nie miał duszy policjanta, odetchnął z ulgą. Oślepł i ogłuchł na wszystkie sekty świata. Po jakimś czasie odezwali się jeszcze ochroniarze majątku Sullamory. Patrol powietrzny dojrzał namioty. Oficer wysłuchał wyjaśnienia, uśmiał się i zaraz rozłączył. Z czasem gajowy przywykł do gości. Niekiedy machał do nich serdecznie podczas objazdu. Któregoś razu dostrzegł poobijany ślizgacz opuszczający obóz. Był pusty, zresztą nic nie wskazywało na to, by sekciarze gromadzili jakieś zapasy czy materiały budowlane. Znaczy, nie posiedzą już długo. Rzeczywiście wkrótce zniknęli. Gajowy zdążył się już przyzwyczaić, więc brakowało mu trochę tej kolorowej gromadki. Pocieszył się widokiem ciekawego zwierzątka, które ni stąd ni zowąd pojawiło się w rzece. Jakby płetwonogie, nie przypominało jednak ani foki, ani lwa morskiego. Sporo czasu stracił usiłując je sfotografować, aby wysłać potem zdjęcie do analizy, jednak stworzenie nie dało się podejść. Gajowy dedukował, że musi to być jakiś ssak, który przypłynął tutaj z morza i nie wiedzieć czemu osiedlił się właśnie u granic strefy zamkniętej. Bał się jedynie, by strażnicy nie ustrzelili jej (bo romantycznie uznał, że to musi być ona) z rozpędu. Miał nadzieję, że skoro pokonała taką drogę, to ma też dość rozumu, by na widok uzbrojonego człowieka nurkować. Zwierzę o płci nieustalonej charakteryzowało się w istocie współczynnikiem inteligencji dwukrotnie wyższym niż gajowy. Jego kryptonim brzmiał: F’lesa. Stwory latające nie interesowały gajowego, toteż nie zwrócił uwagi na dwa osobliwe nietoperze krążące po okolicy. Nie dostrzegł też miniaturowych kamer, które miały na szyi. Nie były to zresztą zwykłe gacki. Chociaż dość ograniczone, potrafiły jednak mówić i bywały wykorzystywane przez mantisowców do zwiadu powietrznego. Latały zawsze po dwa. Na imperialnym żołdzie nosiły tylko numery, ale w Sekcji Modliszki nadawano im imiona - był więc Frick i Frack, Gog i Magog i tak dalej. Sten zatrudnił parę, z którą kiedyś już pracował. Nazywały się Dum i Dee. Dzięki nim opracował model terenu. Wprawdzie tylko komputerowy, dostępny poprzez hełm, ale przynajmniej interaktywny. Jeszcze przed dotarciem na Ziemię znał okolicę na pamięć, chociaż niewiele mu to dało. Więcej dowiedział się od wynalezionych przez Kilgoura miejscowych, którzy lata temu uczyli Sullamorę wędkowania. Mieli tyle materiału, że każdy członek zespołu mógł ćwiczyć indywidualnie wirtualny atak. Sten przeanalizował ich poczynania krok po kroku, połączył hełmy w sieć i zaczął solidny trening. Wszystkie ruchy po kolei. Najpierw ogrodzenie... z kłującym drutem kolczastym. Wspiąć się. Zastrzelić strażnika... Skok za róg budynku... I ciemność, w której pojawił się napis: BRAK WYSTARCZAJĄCYCH DANYCH. Za chwilę obraz znowu się pojawiał - i tak na zmianę. Na szczęście doświadczeni agenci Modliszki potrafili improwizować, a brakujące dane miały wkrótce napłynąć, głównie od F’lesy i obu nietoperzy. W sumie taka metoda była o wiele bezpieczniejsza niż budowa prawdziwej makiety w pełnej skali. Jeśli o sekciarzy chodzi, nie zniknęli oni zupełnie. Znudzeni monotonnymi obrządkami zajęli się czym innym. Po pierwsze - dyskretnie opuścili powierzchnię Ziemi. W ramach skomplikowanych rytuałów już wcześniej wykopali głęboki na dziesięć metrów tunel, zakończony całkiem sporą komorą. Tam właśnie złożyli broń i wyposażenie - dostarczone tym ślizgaczem, który dość niefortunnie dostrzegł gajowy. Ale trudno, stało się. Potem zeszli i czekali. Komora miała być punktem spotkań grupy szturmowej. Grupa powiększyła się ostatnio o jeszcze dwóch agentów - N’Ranów. Te wielkie, prawie trzystukilowe istoty były w zasadzie antropoidami, a do tego jednymi z najlepszych artylerzystów imperium. Podczas wojny niektórzy z tej rasy zasmakowali w przygodach, część w szeregach Modliszki. Sten czuł się o wiele lepiej, mając ich teraz pod bokiem; nikt nie potrafił zgrać wszystkich elementów ataku, z doborem uzbrojenia włącznie, jak oni. Gdy Sten zaproponował wykorzystanie N’Ranów, Mahoneya aż zatkało. - Że niby małpy? Nie, chłopcze. Za niedźwiedzie też nie wyrobią. Sten miał jednak inny pomysł. Wyczytał, że w zamierzchłych czasach istniała tu legenda o mitycznym stworze, zwanym Wielka Stopa. Przybywszy do Coose Bay zadbał, aby stara bajda ożyła, zaś podopiecznym polecił unikać ludzi. Jednak ślady ich stóp mówiły same za siebie. Obaj zaszyli się w zalesionych górach, w pobliżu Umpqui i też czekali. Z treningu Sten wrócił w odmienionym nastroju. Przemyślał dotychczasowe działania. W zasadzie nic nie mógł sobie zarzucić, skłonny był nawet uznać, że szansę powodzenia wzrosły do ponad pięćdziesięciu procent. Przypływ optymizmu ustąpił jednak nagle; lodowaty dreszcz przebiegł Stenowi po plecach. Czyżby się tak ochłodziło? Może. Na wszelki wypadek należało wszystko sprawdzić raz jeszcze. Po raz dziewięćdziesiąty chyba. Cztery dni wcześniej przybyła reszta niezbędnych dekoracji. Tym razem było to dzieło samej rady. Owym elementem scenografii byli przedstawiciele imperialnych mediów. Radzie zależało na maksymalnym nagłośnieniu konferencji, nalegała więc na dobór jak najgłupszych dziennikarzy, którzy rzucaliby się na byle drobiazg. Co lepszych reporterów zniechęcali zaś na wszelkie możliwe sposoby. Spotkanie cieszyło się sporym zainteresowaniem. Członkowie rady sądzili, że to za sprawą jego wagi i cieszyli się już ze zmiany nastrojów społecznych. Nie pojmowali prostych mechanizmów. W pewnych sytuacjach władze mogły mówić cokolwiek, media i tak transmitowały każde beknięcie. Z nastrojami społecznymi miało to tyle wspólnego, co z czarnymi aniołkami lub brunetem popołudniową porą. Ledwo przyjechawszy, dziennikarze przeżywali rozczarowanie, bowiem ochrona nie zamierzała wpuścić ich na teren miejsca spotkania. Ulokowano ich w pospiesznie wzniesionych wojskowych barakach. Szefowie różnych redakcji narzekali na brak jakichkolwiek materiałów. I co tu w ogóle relacjonować? Rada jeszcze nie przybyła. - Coś wykombinujcie - usłyszeli. Tak też z Ziemi zaczęły napływać wymyślone, gdybające artykuły. Potem pojawiły się reportaże opisujące koloryt lokalny (o skromnej posiadłości Sullamory) i kontekst historyczny (o dobrym sercu samego Sullamory, który kochał Wiecznego Imperatora, a ponadto motylki, kwiatki i sarenki, a odszedł tak tragicznie). W dalszej kolejności zaczęto opisywać piękno Oregonu (ku uciesze agencji turystycznych), ciekawą faunę Ziemi oraz niezwykły lud żyjący nad okrutnym morzem. Jakiś cymbał usiłował nawet przeprowadzić wywiad ze Stenem. Ten udał wioskowego idiotę i sprawa przeszła ulgowo. Widocznie nie było jeszcze popytu na kretynów. W całej okolicy wynajęto wszystkie ślizgacze - od zrujnowanego San Francisco na południu, po lodowce na północy. Krążyły potem załadowane ekipami i kamerami, aż na polnych drogach potworzyły się korki. Służba Bezpieczeństwa w nagłym przypływie ostrożności przegoniła z nieba wszystkie możliwe satelity, z meteorologicznymi włącznie. W zamian ustawiła swoje sputniki, żeby wszystkich mieć na oku. Żądni informacji dziennikarze i tak gotowi już byli jeść władzom z ręki, byle mieć cokolwiek do nadania. Co rada każe, to usłyszą... Zostało trzydzieści sześć godzin. Sten zaczął działać. W eter popłynęło jedno słowo, samo w sobie bez znaczenia, jednak Mahoney przychwycił hasło i wiedział, że zespół już wyruszył. Od tej chwili kontakt nie był już możliwy. Wszyscy agenci ruszyli do akcji. Z jednym wyjątkiem: Kilgoura. Od paru dni Sten czuł się, jakby go mrówki oblazły. Wiedział, że musi coś z tym zrobić. Wyłączył Kilgoura ze składu zespołu uderzeniowego. Alex zareagował po swojemu. Najpierw przerąbał pięścią dwucalowy blat stołu, potem spurpurowiał. - Dlaczego? - Chcę, żebyś pilnował tyłów. To rozkaz. - Chwilę. Ani ty nie jesteś już admirałem, ani ja sierżantem. A Laird Kilgour z Kilgourów domaga się wyjaśnienia. Sten wyjaśnił; ma wrażenie, że ktoś nieustannie zagląda mu przez ramię. - No to odwołajmy akcję - zaproponował Alex. - Albo zatrudnijmy egzorcystę i zmienimy plan. - Za późno. Poza tym pomysły mi się skończyły. Nie wiem, co przegapiłem. Logicznie rzecz biorąc... Odwołać? A kiedy trafi nam się druga taka szansa? - Tyle lat szło nam dobrze - mruknął urażony Alex. - Na tyłach będzie ze mnie marny pożytek. Szczególnie, gdybyś oberwał... Sten nie odpowiedział. Alex przyjrzał się przyjacielowi uważnie. - Masz przeczucie? Mocne przeczucie? Sten przytaknął. Kilgour westchnął. - Obyś miał rację, chłopie. Bo jeśli nie, to pogadamy po akcji. Wyszedł na deszcz. Sten wraz z pozostałymi skierował się do komory pod obozem imperatora. Znikając z dotychczasowych kwater zadbali jedynie o ogólne pozory, ostatecznie za czterdzieści osiem godzin miało być po wszystkim. Chyba, żeby nie... Ale to i tak wszystko jedno. Dzień wcześniej w atmosferę Ziemi wszedł pewien statek. Jego orbitę wyliczono w taki sposób, aby wniknął niezauważony, przez jedno z „okien” w sieci satelitarnego nadzoru. Zresztą, statek to za wiele powiedziane, raptem dwa myśliwce połączone w tandem. Rozdzieliły się tuż u wybrzeży Oregonu. Jeden wodował i spoczął na dnie, na głębokości jakichś kilkudziesięciu metrów. Jego moduł sterowania zaprogramowano w taki sposób, aby zareagował jedynie na sygnał nadajnika, trzymanego w kryjówce za wydmami plaży, przez wściekłego i coraz bardziej niespokojnego Kilgoura. Drugi myśliwiec zawisł nad wodą, otworzył właz i poczekał na pasażerów. Dum i Dee przyleciały jako pierwsze, chwilę potem dotarła F’lesa. Cała trójka zebrała już wszystkie możliwe informacje i nie było co ryzykować ich dłuższej obecności w rejonie akcji. Potem stateczek też się zanurzył. Musiał poczekać na kolejne dyskretne okno, aby odlecieć. Sprawa nabierała rumieńców... Rozdział 11 Stary satelita telekomunikacyjny od wieków interesował już tylko nawigatorów, złorzeczących na pierścień kosmicznych śmieci otaczający co starsze planety. Dwa dni po ogłoszeniu terminu i miejsca spotkania rady odwiedził go pewien sowicie opłacony technik. Wcisnął do wnętrza pewien nieduży moduł, zerknął z podziwem na muzealne wnętrze - same komputery na włóknach optycznych, i odleciał. Moduł czekał cierpliwie, ignorując wszystkie pojawiające się w pobliżu Ziemi statki. Były zbyt małe i nieliczne. Aż się obudził. Napływała wielka flota... Potężne kadłuby... Pisnął dwukrotnie na stosownej częstotliwości i zmienił się w obłok gorącej plazmy. Sten wyłączył odbiornik i rzucił go na stos pośrodku komory. - Klienci w drodze. Ruszamy? Zespół zebrał wyposażenie i skierował się do tunelu. Wszyscy nosili fototropiczne mundury, które do pewnego stopnia pozwalały również zmylić czujniki termiczne. Zabierali ciężkie cylindry, zapakowane do wyściełanych waliz zaopatrzonych w szelki. Havell przycisnął guzik podręcznego kompa. Czysto. Najbliższy satelita zwiadowczy miał nadlecieć dopiero za dwie i pół godziny. - Nie szkodzi, nie zdejmować peleryn - polecił Sten. - A co z tymi niedźwiedziami, o których opowiadałeś? - spytała szeptem Valdiva. - To nocne stworzenia? Widzą w ciemności? - Fajnie by było... - zachichotał jeden z N’Ranów. Fajnie? Rzeczywiście. Misio byłby dopiero trzecim najroślejszym w kompanii. Nie mówiąc już o sile rażenia niewielkiego oddziału. Te cylindry - każdy z celownikiem i spustem - i jeszcze noże, broń osobista, trzy rodzaje granatów, karabiny z pociskami AM2 w magazynkach... Dość żelastwa, by rozstrzygnąć na swą korzyść każdą dyskusję. Sten obejrzał się na norę i nie po raz pierwszy pomyślał, że kiepskie z niego zwierzę ryjące. Jakoś dziwnie nie lubił podziemi. Rozpłynęli się w ciemności. Za dziesięć godzin po kryjówce nie zostanie ani śladu. Wszyscy, prócz N’ranów, nosili od chwili przybycia cienkie jak naskórek rękawice, by nie zostawiać odcisków palców. Ich obozowiska w Coose Bay zostały oczyszczone metodą Modliszki; dawała ona pewność, że nawet skrawka DNA nigdzie się nie znajdzie. Wszyscy mieli też przy pasach ładunki czujnikowe. Małe maszynki reagujące na istotne zmiany somatyczne. W przypadku śmierci nosiciela powodowały eksplozję dość gwałtowną, by fizjopatolodzy nie mieli czego szukać. Jedynie te cylindry nie należały do normalnego wyposażenia grupy Modliszki. Brygadier Mavis Sims złożyła kiedyś dokładnie tę samą przysięgę, co Sten. Tyle, że inaczej pojmowała jej znaczenie. Od czasu głośnej gry wojennej prawie nie zmrużyła oka. Owszem, zapisała się do konspiracji. Simsowie służyli imperium od pięciu pokoleń. Rodzinne motto brzmiało niezmiennie „Wierni aż do końca”. Żaden Sims nigdy mu się nie sprzeniewierzył. Podczas kolejnej bezsennej nocy brygadier Sims postanowiła, że i ona stanie na wysokości zadania. W centrali zaczynała narastać nuda. Przez kilka poprzednich godzin podprowadzali flotę do systemu Hondżo. Pod czujnym okiem rady, komendy sypały się jak deszcz, a oficerowie trzaskali dziarsko obcasami. Cały ścienny ekran płonął czerwonymi i zielonymi plamami. Na początek świetne widowisko, ale potem górę musiała wziąć rutyna; typowa dla wszystkich operacji na wielką skalę. Powtarzane do znudzenia odliczanie. I kolejny etap. Flota zatrzymała się ostatecznie na pozycjach wyjściowych, włączyła wszystkie tarcze i systemy maskujące. Pozostało czekać na pretekst do ataku. Zrobiło się tak nudno, że rada bliska była rezygnacji. Przez ostatnie dwie godziny Kyes parokrotnie porównywał rzeczywistość z tym, co widywał na batalistycznych taśmach video. Tam wystarczała zwykle trzyminutowa konferencja, podczas której jasno zarysowane postacie wyznaczały cele operacji. Od razu też było wiadomo, kto jest dobry a kto zły i komu pod koniec wyprują flaki. Potem floty ruszały do walki, robiło się głośno i kolorowo, po czym przychodziło triumfalne zwycięstwo. Zawsze poprzedzone jakimś fatalnym momentem, kiedy to wydawało się, że wszystko już stracone. Celebra bohaterów, napisy końcowe, lista płac. Kyes nigdy nie lubił takich widowisk. A rzeczywistość podobała mu się jeszcze mniej. Drgnął, gdy mały myśliwiec przekroczył umowną granicę obszaru Hondżo. Zaraz powinien usłyszeć protest. Myśliwiec miał zignorować ostrzeżenie. Każde. Oburzony patrolowiec Hondżo otworzyłby wtedy ogień, a zaatakowany statek wezwał na pomoc całą flotę. Ta nauczyłaby niegościnnych gospodarzy moresu. I wyczyściła przy okazji spiżarnię. Przez długi czas nic się nie działo. Kraa posłały po kanapki i przystawki. Trzeci raz, chociaż prócz nich mało kto miał ochotę najedzenie. Gruba obżarta się znów do wypęku, tak że chuda musiała ją odprowadzić do toalety. Przez ściankę dobiegły odgłosy wymiotowania. Wróciły radosne jak skowronki, szczególnie ta koścista. Za pierwszym razem Malperin, Kyesa i Lovetta aż zemdliło, jednak przy drugim spojrzeli na wychodkowe przygody z cieniem zainteresowania. Zawsze to ciekawsze niż wpatrywanie się w pusty kosmos. Kelnerzy przyjechali właśnie z wózkami, gdy z głośników popłynął wreszcie jakiś głos. Hondżo! - HC do niezidentyfikowanego statku. Proszę podać swoje dane. Myśliwiec milczał. Obecni w centrali wyraźnie się ożywili. - Hondżo Central do niezidentyfikowanego statku. Naruszyłeś nasz obszar. Zawróć. Powtarzam, zawróć! Wciąż brak odpowiedzi. Wszystko zgodnie z planem. Posypały się kolejne, coraz ostrzejsze w tonie ostrzeżenia. Potem na ekranie, prócz myśliwca, pokazał się również patrolowiec. Technik siedzący przy bocznej konsoli oznajmił, że wedle danych nasłuchu Hondżo przeszli ze stanu podwyższonej gotowości do alarmu bojowego. W każdej chwili mogą odpalić pocisk. Nagle wszyscy jęknęli rozczarowani. Patrolowiec zawracał! - Statek niezidentyfikowany! Fakt naruszenia naszej przestrzeni został w pełni udokumentowany. Uprzedzamy, że zgłosimy go odpowiednim władzom. - Co do cholery? - wybuchła jedna z Kraa. - Czemu ci idioci nie strzelają? - Śmierdzące tchórze - warknęła druga. - Walczyć im się odechciało! Mimo coraz żywszego aplauzu, patrolowiec podał tyły. Rada popadła w rozterkę. Technicy na wszelki wypadek schowali się za pulpitami. - I co robimy? - spytał Lovett. - Swoje. Pieprzyć ich! - rzuciła gruba Kraa. - No nie wiem... - mruknęła Malperin. - Pewne jesteście, że powinniśmy? Żebyśmy potem nie żałowali. Kyes pomyślał, że sytuacja faktycznie uległa radykalnej zmianie, ale nie do końca wiedział, co z tym zrobić. A byli już tak blisko. Łupinka patrolowca przeciwko całej flocie. I tyle AM2 do zabrania. Może jednak... W tejże chwili ekran zamrugał i przed zaskoczoną radą pojawił się Poydex, obecny szef Korpusu Merkurego. Pułkownik nie przeprosił nawet za nagłe najście. Był blady i dziwnie wzburzony. - Właśnie otrzymałem informację o planowanym zamachu. Proszę wszystkich państwa o zastosowanie się do poleceń ochrony, aż niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Członkowie rady obejrzeli się na drzwi, które otwarły się właśnie z hukiem. Centralę wypełnili ponurzy ochroniarze. Zdumieni władcy imperium dali się wyprowadzić potulnie jak dzieci. Zgrupowana w pobliżu systemu Hondżo flota wciąż czekała. Zespół Stena skierował się do majątku nieboszczyka Sullamory. Pierwszą część drogi przebyli w maksymalnym pośpiechu. W górze przemykały czasem ślizgacze, jednak wyraźnie nie należały one do bezpieki. Z nastaniem dnia schronili się w nadrzecznej pieczarze, wyszukanej uprzednio przez F’lese. Przeżuli pozbawiony smaku przydziałowy posiłek i spróbowali się zdrzemnąć. Obudziły ich głuche wstrząsy, przypominające trzęsienie ziemi. Wymienili gestami uwagi - odruchowo unikali najcichszego nawet szeptu. Komunikaty sprowadzały się do prostego stwierdzenia: „Cel wylądował”. Od tej chwili każdy obiekt należało uznać za wrogi. Tuż po zmroku ruszyli w dalszą drogę. Na pierwsze pasywne czujniki natknęli się jakieś dziesięć kilometrów od majątku. Szybko je ogłupili, podsuwając elektroniczne łgarstwa („niczego nie widzisz, niczego nie słyszysz”) i poszli dalej. Następna linia dozoru opierała się na bardziej wyrafinowanych czujnikach, ale i te udało się obejść. Potem dotarli do starej drogi. Dane dostarczone przez skrzydlatych zwiadowców były jak najbardziej aktualne. Idealnie rozminęli się z patrolem, który przemierzał szlak niezmiennie o tych samych porach. Cóż, rutyna i zasady bezpieczeństwa wykluczają się wzajemnie. Nawet, jeśli patrol składa się z aż pięciu Mantisowców. Jeden z N’Ranów przykucnął przy Stenie. „Łatwizna” - pokazał ręką. Kilometr od celu Sten wybrał niewielki pagórek, dający dobry widok na okolicę i zarazem niejakie schronienie. „Tutaj” - zasygnalizował. - „Montujemy”. Otworzyli walizy i wyjęli dwa pociski. Wyglądały zupełnie jak standardowe rakiety typu ziemia-ziemia krótkiego zasięgu; takie z samonaprowadzaniem, które należało tylko wystrzelić, a one same znajdowały cel. Jednak pozory myliły. Ciekłe paliwo zastąpiono w nich stałym, dość specyficznym zresztą, bo spalającym się bardzo wolno. Pociski należało wystrzelić jak najbliżej celu. Powiększono głowicę bojową, usunięto mechanizm samonaprowadzający, zostawiając jedynie prymitywne żyro i rurkę pilota na samym szczycie. Wysunięto nogi teleskopowych stojaków i szybko zmontowano proste wyrzutnie o kształcie iksa. Archulerowie sięgnęli do swoich plecaków, w których trzymali dwa zwoje nici molekularnej, każdy długi na dwa kilometry i zakończony mikrojoystickiem. Drugie ich końce przymocowali do rakiet i byli już gotowi. Pozostali zdjęli fototropiczne uniformy. Pod spodem nosili typowe mundury polowe Gwardii, takie same jak strażnicy wewnątrz majątku. Sten dał sygnał do zejścia ze wzgórza. Znowu musieli obejść czujniki - w tym ostre jak brzytwa druty rozpięte na wysokości łydek - miny, pułapki. Kolejne warty. Przeszli je bez trudu. Może nawet zbyt łatwo... Ale mniejsza z tym. Dotarli do zapadliny. Płasko uniesiona dłoń w pogotowiu... Tuż przed nimi widniało ostatnie ogrodzenie. I cel. Teraz powinna się zacząć krwawa łaźnia. Oby tylko po jednej stronie. Faza pierwsza: na radiowy sygnał Stena odpalone zostaną oba pociski. Faza druga zacznie się dziesięć sekund później. Sten przewidywał, że systemy obronne są w stanie obezwładnić, lub po prostu zablokować każdy w miarę nowoczesny system sterowania pociskiem. Dlatego wybrał najbardziej prymitywny - czyli za pomocą przewodu światłowodowego. Wynaleziono go kilka tysięcy lat temu i miał wiele wad. Operator musiał dokładnie śledzić akcję i naprowadzać pocisk aż do samego końca. Cel musiał być zatem w zasięgu wzroku. W dodatku kabel mógł się w coś zaplątać i zerwać. Nie mówiąc już o tym, że cel mógłby próbować uniknąć ataku. Ostatecznie nie każdy lubi obrywać rakietą. To jednak było najmniejszym zmartwieniem. Sten nie miał zamiaru bawić się w Leonidasa, chciał jedynie skrytobójczo wbić nóż w plecy. Poza tym ten drut nie miał prawa się zerwać. Najgorsze było co innego. Jeśli mianowicie pocisk leciałby ze swoją zwykłą szybkością, operator nie miałby najmniejszych szans naprowadzenia go na cel. Za szybko, za mało czasu. Dlatego należało spowolnić rakietę do tego stopnia, by manewrujące kulką sterowniczą palce nadążały za impulsami mózgu. Dawało to jednak obrońcom sposobność, aby zniszczyć zarówno pocisk, jak i operatora. Sten pocieszał się, że do tego zapewne nie dojdzie. Luksusowe rezydencje rzadko odpowiadają ogniem - uznał optymistycznie. Pierwsza głowica eksplodująca na terenie majątku winna wywołać chaos, wzniecić kilka pożarów, posiać panikę. Wtedy przybędzie Sten ze swoimi, w roli „ekipy ratunkowej”. Samarytanie z morderczymi zamiarami... Zgładzą członków rady, wycofają się i zerwą kontakt, oddalając się do punktu zbornego. Sygnał odpalenia pocisków dotrze również do Kilgoura, który wówczas wynurzy myśliwca i poleci nim w górę rzeki. Potem wszyscy wrócą do domu i obleją zwycięstwo. Koniec czekania. Do dzieła. Sten musnął guzik. Raz... Pierwszy pocisk poszybował ku głównemu budynkowi rezydencji. Trzy sekundy... Faye Archuler okleiła drut kolczasty laseczką plastiku i palcem wcisnęła weń zapalnik. Sześć... Pierwszy pocisk „pełzł” wciąż z mizerną szybkością - trochę ponad dwieście kilometrów na godzinę. Osiem... Ładunek eksplodował otwierając przejście. Dziesięć... Drugi pocisk opuścił wyrzutnię. Jedenaście... - Granaty! - krzyknął Sten. Wszyscy wcisnęli zapalniki czasowe i cisnęli granaty na teren posiadłości. Trzynaście... Sten pierwszy zerwał się na nogi i przebiegł przez dziurę w ogrodzeniu. Może właśnie to ocaliło mu życie. Piętnaście... Granaty eksplodowały, siejąc na wszystkie strony promieniowaniem, w pasmach widzialnych i niewidzialnych. Osiemnaście sekund... Pułapka zadziałała. Z ukrycia wyleciały dwa opancerzone, imperialne ślizgacze z wielolufowymi działkami na pokładach. Nad wieżyczkami wyrastały wyrzutnie rakiet. Dwadzieścia jeden... Pierwszy pocisk był już tylko cztery sekundy od celu. System sterowania działka wychwycił go błyskawicznie i zasypał pociskami z uranowym rdzeniem. Poszatkowana rakieta buchnęła płomieniem. Dwadzieścia pięć... Wyrzutnia ślizgacza wyszukała cel i wyrzuciła dwadzieścia jeden niekierowanych pocisków. Dwadzieścia osiem sekund... Rakietki przeorały teren wokół wyrzutni zespołu. Obaj N’Ranowie zniknęli w ogniu eksplozji. Pozbawiony sterowania drugi pocisk wystrzelił pionowo w niebo. Dwadzieścia dziewięć sekund... Akashi zahaczył obcasem o zapalnik miny, niecałą godzinę wcześniej ukrytej wśród trawy. Ładunek urwał mu nogi. W tej samej chwili pocisk dopadł Montoyę. Kolejny wybuch rzucił na wpół przytomnego Stena aż na druty. Pośmiertnik Montoyi eksplodował. Purpurowa plama wśród nocy. Trzydzieści jeden... Wysoko w górze drugi pocisk Stena zdetonował głowicę. Bez szkody dla kogokolwiek. Trzydzieści sześć... Działka na ślizgaczach przez chwilę umilkły. Wymiana magazynków. Znów plunęły ogniem. Pierwsza seria przecięła niemal na pół Larry’ego i Fayę Archulerów. Trzydzieści jeden... Zaczajony w pobliżu snajper wypatrzył biegnącego Havella... Zgubił go na chwilę w blasku wybuchającego granatu... potem odszukał. Wolno przycisnął spust. Pocisk z AM2 wyrwał Havellowi wielką dziurę w piersi. Czterdzieści jeden... Corum i Valdiva zygzakiem wymykali się z pola. Działka dopadły ich bez trudu. Sten rozpłaszczył się na ziemi. Był ogłuszony i zdezorientowany. Chciał wstać, ale na szczęście działał odruchowo. Przetoczył się raz i drugi, jakimś cudem nie gubiąc przy tym broni osobistej. Pociski zagwizdały mu nad głową, ale udało mu się doczołgać do zagłębienia. Tu jest bezpiecznie - pomyślał. Nie zobaczą mnie. Nie dopadną. Ręce jednak dalej robiły swoje. Zerwał pas z granatami, wcisnął jeden zapalnik i rzucił całość na druty. Pierwsza eksplozja sprowokowała następne. Sten wstał i potykając się ruszył dalej. Niech to szlag! A inni? Pieprzyć innych, oberwali, nie żyją! Robić, co każę, albo - poganiał w myślach zdrętwiałe nogi. Z dymu wynurzył się pięcioosobowy patrol. Podniósł broń, seria. Patrol zmienił się w rozdeptaną grządkę pomidorów. Przy okazji pociski z AM2 rozłupały spory kawał zewnętrznego ogrodzenia z wszystkotnącego drutu, najeżonego czujnikami. Dalej. Mimo zdartej tu i ówdzie skóry. Szum wody. Biegnij, do cholery. To nie boli. Brzeg. Szybko na główkę... byle nie łbem w kamienie. Dobrze. Tylko woda. I wielki stos spiętrzonego na dnie, pordzewiałego drutu kolczastego. Nóż spod pachy. Nim będzie za późno... Jedno cięcie, drugie... Pusto. Ostrze do schowka i teraz płyciznami... Ktoś strzelał z brzegu. Kule uderzały o powierzchnię wody. Nurkuj głębiej. Wstrzymaj oddech. Wcale nie potrzebujesz aż tyle tlenu. Wynurzyć się, oddech, i w dół. Płyń. I niech nurt cię niesie. Dalej. W dół rzeki. Jedną ręką Sten odnalazł za pazuchą maleńkie pudełeczko, odsunął wieczko i wcisnął guzik. Płyń. Tyle potrafisz. Masz szansę. W dół rzeki. Do Alexa. Wyłowi cię. Sten wiedział, że nigdy mu się to nie uda. Kilgour krążył nerwowo po sterówce myśliwca i czekał. Wiele miejsca nie miał, cztery kroki i koniec. Stateczek spoczywał na płyciźnie wybranej jako miejsce ewakuacji. Właz był otwarty a rozkazy jasne: czekać do godziny przed świtem lub do wykrycia. Jeśli nikt nie przybędzie, wracać do oceanu. W miarę możliwości pozostać w pobliżu ujścia rzeki. W razie czego zespół spróbuje się przebić do ruin Reedsport. Przy braku jakiegokolwiek kontaktu, opuścić planetę i zameldować o sprawie Mahoneyowi. Skądś, całkiem blisko, dobiegały Alexa odgłosy zażartej walki. Miał nadzieję, że to tamci obrywają, a nie odwrotnie. Raz jeszcze sklął Stena, ale przerwało mu natarczywe piśnięcie kompa. Na ekranie pojawiła się mapa okolicy. Zamrugało czerwone światełko. To na rzece! Dokładnie pośrodku nurtu. - Kurwa! - mruknął. Sygnał pochodził z nadajnika zestawu ratunkowego. Każdy członek zespołu miał taki. Z rozkazem, aby uaktywnić go w wypadku, gdyby pierwszy plan ewakuacji nie wypalił. Ale nadajnik był daleko od strefy celu. W dodatku tylko jeden. Kilgour zwiększył skalę obrazu, aby poszukać innych. Nikogo. Znalazł palcami mikrofon. - Tu łódka. Czekam. Żadnej odpowiedzi. Światełko dalej mrugało. Kilgour pomyślał chwilę. Wystarczył ułamek sekundy. W takich okolicznościach mniejsza o rozkazy. Uniósł myśliwiec na napędzie systemu Yukawy, najwyżej zobaczą czerwień dysz, trudno. Ruszył w górę rzeki. Na ekranie dziobowym pojawiło się sześć ślizgaczy. Alex włączył uzbrojenie. Działka plunęły ogniem. Przedzierając się przez resztki spadających konarów omal nie stracił panowania nad sterem. Ślizgacze przestały istnieć. - Niezidentyfikowany myśliwiec! Lądować albo strzelamy! - zahuczało nagle. Kilgour wspiął się wąską spiralą nieco wyżej, ponad koryto rzeki i włączył funkcję ogólnego odpalania. Osiem pocisków Goblin XIX runęło w noc. Oby tylko głowice zdążyły się uzbroić. Znów zanurkował w wąwóz rzeki. Prawie dokładnie nad miejscem, skąd dobiegał sygnał. I dalej, w głąb strefy. Obrócił statek. Mimo ostrzegawczego wycia systemu nawigacyjnego wyłączył napęd i przeszedł na silniki McLeana. Wysoko w górze zajaśniały słońca wybuchów nuklearnych. Kilgour wodował i rzucił się do włazu. Z prądem płynęło ku niemu ciało. Niby bezwładne, ale jedna ręka poruszyła się w ostatnim, pływackim wysiłku. Kilgour wychylił się, prawie wypadł, ale złapał strzępy munduru. Wciągnął tonącego do wnętrza i zaraz skoczył do pulpitu. Nie czekając nawet, aż właz zamknie się do końca, wystrzelił myśliwcem prosto w górę; dokładnie w kierunku jeszcze gorącej kuli, która jeszcze kilka chwil temu była imperialnym krążownikiem. Może zawdzięczał to szybkości reakcji, może zadziałało jego szkockie szczęście. Dość, że wyrwał się z planety i zniknął w przestrzeni. Za jego plecami leżał wciąż nieprzytomny Sten. Umysł był wyłączony, zaś ciało, dokonawszy najważniejszego, uznało że pora na regenerację i nie chciało słyszeć o żadnym więcej wysiłku. Rozdział 12 Przyszłość personelu biblioteki malowała się dość czarno. Jeden zaczynał myśleć o samobójstwie, drugi nabawił się całkiem porządnej nerwicy. Sama bibliotekarka rozważała właśnie dwie drogi kariery: jako gwiazdka orgiastycznych pornosów lub seryjna morderczyni. Jej uregulowane dotąd życie zamieniło się w koszmar. A było tak ładnie. Nawet ostatnie pięć lat dawało się wytrzymać. Wszyscy zazdrościli jej tak znakomitej posady. Wcześniej była wszak przepracowaną, źle wykorzystywaną i sfrustrowaną pracownicą biblioteki pewnego wielkiego uniwersytetu. Nie miała czasu na własną pracę naukową, zarabiała tak sobie. Nagle, ni stąd ni zowąd, otrzymała od pewnej agencji konsultingowej propozycję nowej roboty. Z trzykrotnie wyższą płacą. Wymagało to niestety opuszczenia rodzinnej planety. Działający dla agencji „łowca głów” nie był specjalnie zdziwiony odmową. Zupełnie, jakby się po niej tego spodziewał. Kobieta rzeczywiście nie miała ochoty zakopywać się w kurzu czyjegoś prywatnego archiwum. O przeprowadzce nie mówiąc. Wyjaśnił jej, że perspektywa, wbrew pozorom, jest dosyć korzystna. Zaproponował, by sama odwiedziła planetę Yongjukl i na własne oczy przekonała się, co to za praca. Dostanie bilet w obie strony. Agent może jej towarzyszyć. Odmówiła. Cóż, bibliotekarka była młoda i atrakcyjna, zatem łowca głów liczył się z rekuzą. Owa biblioteka miała rozmiary sporej rezydencji; właściwy dom przycupnął obok. Wkoło ciągnął się majątek o powierzchni ponad tysiąca kilometrów kwadratowych. Strzeżony jak porządny fort. Jej kwatera przypominała apartament. A do tego pełna obsługa kucharzy, sprzątaczek, ogrodników. I żadnego ograniczenia wolności. Miała dostać własny wóz dobrej marki, a do wielkiego miasta wiodła porządna szosa. Ledwie godzina drogi. Nienormowany czas pracy, byle tylko wszystko działało jak należy. Gdyby potrzebowała pomocy, proszę bardzo, może zatrudnić dowolną ilość dochodzących pracowników. Komputery? Skanery? Roboty archiwalne? Wszystko jak marzenie. Regularnie dostarczano najnowsze modele. Spytała jeszcze, czy wolno jej będzie prowadzić własne studia i badania. Jasne. Czy może przyjmować gości? Kiedy i jakich chce. Tylko, opuszczając majątek musi brać ze sobą bipera i liczyć się z wezwaniem o dowolnej porze dnia lub nocy. Chociaż raczej się to nie zdarzy. Wszystko to było aż za piękne. Takie okazje po prostu się nie trafiają. Poczuła się jak bohaterka oper mydlanych, które przestała oglądać w wieku dwunastu lat, ale posiane wówczas marzenia przetrwały o wiele dłużej. Gdy wróciła na rodzinną planetę, zaraz odwiedziła agenta. Chciała wiedzieć, dla kogo będzie pracować. Łowca głów wyjaśnił, że cała posiadłość jest częścią majątku pewnego bogatego rodu. Którego? Tego nie mógł powiedzieć. Posiadłość musiała pozostać przy rodzinie. Wobec prawnych zawiłości nie można jej zbyć, w dodatku konieczne jest utrzymanie miejsca w doskonałym stanie. Gdyby tego nie dopilnować - to długa historia - całe imperium handlowe rodziny mogłoby rozsypać się w gruzy. Na czele rodu stał pewien młody mężczyzna, lecz chyba nigdy jeszcze nie był w majątku. Jest bardzo zajęty, zwykle podróżuje bliżej centralnych regionów imperium. Jednak to niezwykły człowiek i może się zdarzyć, że pewnego dnia w końcu przyjedzie; sam lub w towarzystwie. Wówczas będzie potrzebował absolutnej dyskrecji. Agent zakończył wykład wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że miło jest być na tyle bogatym, by móc tak precyzyjnie zaplanować sobie życie. Jeśli przyjmę propozycję - spytała, a agent od razu przerwał jej pytaniem, czy chce kontrakt tygodniowy, miesięczny czy roczny? - czy będę musiała trzymać rzecz w tajemnicy? - Nie, niekoniecznie. Zresztą, miejscowe media lubią zaglądać do rezydencji mniej więcej raz na rok i nikt im w tym nie przeszkadza. Może pani mówić, co zechce. Nie ma niczego do ukrycia. Cicho ponarzekała trochę na zmanierowanych królewiczów i ich rodowe zamczyska, ale ostatecznie przyjęła robotę. Przez jedenaście lat żyła jak w raju. Codziennie napływały nowe zasoby. Nieznany pryncypał prenumerował chyba wszystkie naukowe, militarne i polityczne periodyki ukazujące się w obrębie imperium. Materiał był skanowany, analizowany i weryfikowany przez centralny komputer, który poddawał go ostrej selekcji. Co ocalało, katalogował. Gromadził dane zupełnie jakby szykował materiał dla kogoś zmartwychwstałego. Tak przynajmniej myślała bibliotekarka. Dysponował dwiema stacjami, jedna należała do bibliotekarki, druga mieściła się w zapieczętowanym pokoju. Kiedyś, gdy znudzona rutyną poszperała w sieci, odkryła, że ta druga stacja zawiera pliki niedostępne dla zwykłych użytkowników. Z końcem roku komputer usuwał cały zapis i zaczynał od nowa. Trochę ponad sześć lat temu zachował się jednak inaczej. Zapisywał wtedy wszystko i niczego nie wykreślał. Bibliotekarka zauważyła to dopiero po wielu miesiącach i w pierwszej chwili wpadła w panikę. Czy zrobiła coś nie tak? Nie chciała stracić posady. Czuła się tu całkiem szczęśliwa, zawarła szereg ciekawych, dosyć osobistych znajomości; w dodatku miała mnóstwo czasu na opracowywanie publikacji, które ukazywały się jedna za drugą. Wzbudzając zawiść jej kolegów po fachu, gorzej opłacanych i wiecznie zawalonych robotą. Wykręciła numer przewidziany na sytuacje awaryjne. Usłyszała, że wszystko w porządku. Niech pracuje dalej. No to pracowała. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Dziedzic rodu przybył, wzbudzając niebotyczne zdumienie całej obsługi. Pewnego dnia na terenie majątku wylądował mały stateczek. Wysiadł z niego mężczyzna, a statek zaraz odleciał. Straż zagrodziła mu drogę informując, że to teren prywatny. Tamten wypowiedział kilka słów hasła, które wszyscy znali tu na pamięć. Nikt nie wiedział, jak się zachować. Nikt też nie chciał stracić roboty. Mężczyzna poprosił najpierw, by pokazać mu jego pokój. Wziął prysznic, zmienił ubranie i zamówił coś prostego do jedzenia. Potem kazał zaprowadzić się do biblioteki. Na miejscu uprzejmie oznajmił bibliotekarce, że chciałby mieć ją gdzieś w pobliżu. Potem otworzył zapieczętowany pokój i zaczęło się szaleństwo. Przeglądał chyba wszystko i wciąż chciał więcej. Musiała zatrudnić asystentów. Ciekawość tamtego jednak nie malała. Bibliotekarka przypomniała sobie dawną wizję kogoś zmartwychwstałego. Chociaż nie - poprawiła się. To raczej ktoś, kto spędził lata w uśpieniu, zupełnie jak załogi dawnych statków kosmicznych w czasach, gdy nie odkryto jeszcze AM2. Jadł niewiele, spał mało, za to informacje chłonął jak gąbka. Gdy raz zajrzała na moment do jego pokoju, zobaczyła pięć ekranów odtwarzających jednocześnie różne pliki. Szósty kanał był dźwiękowy, syntetycznym głosem dodawał swoje. Bibliotekarka marzyła o dobie porządnego snu. I wtedy nagle się uspokoiło. Mężczyzna wyszedł z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. Powiedział, że chce mu się spać. Bibliotekarka niemrawo przytaknęła. Kazał jej wyłączyć system. Wreszcie. Wraz z równie nieprzytomnymi asystentami opuściła bibliotekę. Mijając drugą stację zauważyła, że komputer wymazuje po kolei wszystkie pliki. Ale była zbyt zmęczona. Fakt ten dotarł do jej świadomości dopiero wiele dni później. W tej chwili ważny był tylko sen. Mężczyzna wyszedł zapomnianą, boczną furtką i energicznym krokiem ruszył wzdłuż szosy. Nosił zwykłe ubranie przeciętnego robotnika. Przystanął jeszcze, obejrzał się. Mury rezydencji wyrastały wysoko w niebo. Zrobiło mu się smutno. Komputer informował, że po jego odejściu personel otrzyma sowitą gratyfikację i kilka słów zachęty do emigracji na inną planetę. Rezydencja, biblioteka i budynki gospodarcze nie przetrwają dwóch tygodni. Zostaną zburzone do fundamentów, a grunt trafi w ręce władz planety, które zrobią z nim co będą chciały. Szkoda. Ładne miejsce. Komputer podpowiedział, że na terenie imperium jest jeszcze dziesięć podobnych. Wiedział już, co działo się w ciągu minionych sześciu lat. Nie sprecyzował jeszcze własnych planów. Ale miał konkretny cel. Z tyłu błysnęły światła, zaskrzypiał napęd starego ślizgacza. Pełen owoców ziemi, jechał zapewne na poranny targ. Mężczyzna uniósł rękę. Ślizgacz przystanął z sykiem, kierowca sięgnął do klamki i otworzył drzwi od strony pasażera. Mężczyzna wsiadł, Ślizgacz ruszył. - Coś wcześnie pan łapie - powiedział farmer. Mężczyzna uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. - Pracuje pan dla tego z pałacu? Mężczyzna roześmiał się. - Nie, za bogato. Nie mój świat. Tylko przechodziłem obok. Akurat skurcz mnie złapał. Dzięki za podrzucenie. - A dokąd to? - Do portu kosmicznego. - W podróż? Bez bagażu? - Szukam roboty. Kierowca parsknął śmiechem. - A to powodzenia, przyjacielu, ostatnio coraz trudniej,’ Marne czasy dla przybyszy. - Coś znajdę. - Wierzymy w siebie, co? Lubię takich. Jestem Weenchlors. - Kierowca wyciągnął wielką łapę. - A ty? - Raschid - powiedział mężczyzna. - Nazywam się Raschid. Rozsiadł się wygodnie na połatanym plastikowym fotelu i zapatrzył w niebo, jaśniejące nad zbliżającym się portem kosmicznym. Księga druga IMPERATOR Rozdział 13 Godzinę po wschodzie słońca strażnicy wyprowadzili pięcioro członków rady z głębokiego bunkra. Okolicę spowijała jeszcze mgła, gdy spojrzeli na kratery pozostałe po eksplozjach pośmiertnych ładunków zamachowców. Nieco dalej, w dwóch rzędach, leżały ciała poległych ochroniarzy przykryte płachtami. Obrazu dopełniały zwoje porwanego drutu i podziurawione pociskami ściany budynków. Wciąż dymiące szczątki wyrzutni były zbyt daleko, podobnie nie dało się dojrzeć radioaktywnej chmury - pamiątki po zgładzonym krążowniku. Obłok przemieszczał się w głąb lądu, skażając coraz większe połacie kontynentu. Wszystkich ogarnął gniew - jak to się mogło stać? Poza Kyesem. Ten nie wiedział jeszcze dokładnie, co właściwie czuje. Nigdy dotąd nikt nie próbował go zabić. Zniszczyć karierę, życie osobiste, to owszem, ale nic więcej. Zadawali sobie podstawowe pytania: kto i dlaczego? Przyzwyczajone do ataków Kraa dawały upust wściekłości. I już zaczynały kombinować. - Chcemy szefów. To był prawdziwy zamach, żadne wyskoki szaleńca. - Zgadzam się - mruknął Kyes. - Chcemy prawdziwych przywódców - dodała chuda, pojmując w lot słowa siostry. - Do poniedziałku. Tych, co wszystko zaplanowali. Najpewniej to Hondżo. - I mniejsza o ten pieprzony myśliwiec - powiedziała gruba. - Wreszcie mamy jakieś trupy. Lovett przeniknął jej myśli. - Zaiste, spisek. Właśnie. To lepsze niż zwykłe pogwałcenie granic. - Zaraz wydam rozkazy flocie - sapnęła radośnie Malperin. - Taa... - zakrakała jedna z Kraa. - Najpierw zwiniemy im AM2, potem całkiem wykończymy. Powoli i po kolei. - Wszystkich - dodała druga. - Wreszcie mamy pretekst do przeprowadzenia czystki. Ciekawe, jak pewne twory społeczne mogą zyskiwać z czasem coś na kształt osobowości. I to takiej, która zdolna jest przetrwać wiele lat. Z uporem godnym najbardziej skostniałych biurokracji przeżywa swoich twórców o pokolenia. Psychohistorycy mawiają wtedy o nieformalnie ukonstytuowanych cechach instytucji społecznych. Zdarzało się to wszędzie, również w armii. Idealnym przykładem może być pewien niewielki związek, zwany Siódmą Brygadą Kawalerii. Od samego początku kiepsko dowodzony, ponosił nieproporcjonalnie wielkie straty, aż w kulminacyjnej bitwie wybity został do ostatniego. Nic to. Sformowano go na nowo i przez następne kilkaset lat, w trzech kolejnych wojnach, niezależnie czy rozstrzygano je szablami, kulomiotami czy atomówkami, wciąż skupiał najgorszych oficerów i obrywał za wszystkich. Bliższym współczesności okazem takiej instytucji była Dwudziesta Trzecia Flota. Ta sama, która otrzymała zadanie zaatakowania światów Hondżo i przechwycenia składów AM2. Na początku wojny z Tahnijczykami została zdziesiątkowana, głównie za sprawą niekompetencji dowodzącego. Admirał ten - na swoje szczęście - też zginął przez własną głupotę. Flotę trzeba było odbudować praktycznie od zera. Przez resztę wojny zasłynęła jako najgorsza imperialna jednostka bojowa. Mistykom zaś dostarczyła sporo przesłanek świadczących o tym, że reinkarnacja jednak istnieje. Z nieznanych powodów ominęła ją demobilizacja, chociaż rozwiązywano wówczas o wiele lepsze i bardziej sławne formacje, a ich sztandary przekazywano do muzeum. Dowodzący ową flotą admirał - do niedawna wiceadmirał, niejaki Gregor - objął stanowisko po admirale Masonie, który odmówił wykonania rozkazu rady i poprosił o wcześniejszą emeryturę. Co ciekawe, obaj zetknęli się niegdyś ze Stenem. Mason dał mu w kość podczas kursu pilotażu, potem zasłynął jako okrutnik nie mający litości ni dla wroga, ni dla własnych załóg. Nie można było jednak wątpić w jego skuteczność. Gregor zaś zaczął karierę wojskową przez pomyłkę. Był na tym samym kursie rekruckim, co Sten i wyleciał z Gwardii za nieudolność. Jako dowódca kompanii, wprawdzie przeprowadził ćwiczebny atak zgodnie z wszelkimi regulaminami, ale zupełnie bez sensu; a gwardia nie faworyzowała samobójców. Wrócił więc do domu, na pewną wypoczynkową planetę, gdzie jego ojciec prowadził interesy. Nie na taką skalę, jak w opowieściach Gregora, ale zawsze. Starszy pan tylko westchnął, dopisał kolejną pozycję do listy porażek syna i skierował go do pracy tam, gdzie nie było nic do sknocenia. Starszy pan był optymistą. Kiedy wybuchła wojna, Gregor skamlał, aby zabrać go z posady szefa bankrutującego oddziału firmy, w którym między pracownikami trwała w dodatku nieustanna walka. W sytuacji nagłego zagrożenia wojsko przyjmowało każdego ochotnika. Bogatszy o kilka lat „doświadczeń”, Gregor odkrył wreszcie klucz do sukcesu: otrzymane rozkazy najpierw przemyśleć. Jeśli nie odkryjesz w nich pułapki, wykonaj. Zostaniesz wtedy uznany za twardego faceta. Podczas wojny nawet się sprawdzało, bowiem nie było czasu na śledztwa czy badanie zasadności skarg. Szczególnie, gdy skargi te napływały od jeńców. Gregor szybko awansował. Zasmakował w służbie imperialnej, nauczył się zyskiwać odpowiednich stronników politycznych Zyskał wysoką pozycję, cenną szczególnie teraz, gdy zaczęły się problemy z AM2. Co za pożytek ze światów wypoczynkowych, kiedy nikt do nich nie przyjeżdża. Żadna przyszłość. Miał doskonałą reputację, jednak Masonowi - gościowi naprawdę twardemu - wystarczyły dwa tygodnie, aby jednoznacznie stwierdzić, że Gregor to nie tylko kawał niekompetentnego durnia, ale i dobry materiał na następnego Cortesa. O ile uda mu się znaleźć jakichś Azteków, rzecz jasna. Miał rację. Niestety, czas Masona dobiegał końca. Rada starannie wyszukała admirała mającego poprowadzić atak na system Hondżo. Na swój sposób wybór był prawidłowy. Mason wykonałby wszystkie rozkazy i użył wszędzie akurat tyle siły, ile trzeba, aby przekonać gospodarzy o bezsensowności oporu. Niestety, bliźniaczki Kraa uparły się, że dowódca powinien być również świetnym taktykiem, zdolnym do „świeżego spojrzenia”. Ich rozumienie dobrej taktyki było mało subtelne, co demonstrowały codziennie sposobem, w jaki traktowały robotników w swoich kopalniach. Mason musiał odejść. Sam poprosił o demobilizację. Pełen pogardy dla nowicjuszy, znalazł hobby godne wyższego oficera na emeryturze: wraz za paroma przyjaciółmi zajął się przekształceniem pewnego starego pancernika w okręt-muzeum. W ten sposób ocalił życie. Następny dowódca - Gregor - poprowadził 23 Flotę do ataku. Na pierwszy rzut oka formacja wciąż robiła wrażenie, chociaż wiele pokładowych systemów broni trzeba było wyłączyć z braku części zamiennych, które nigdy nie nadeszły. Stan załóg sięgał zaledwie siedemdziesięciu procent normy, a i to nie we wszystkich jednostkach. Rozkaz „pełna moc na dyszach” wywoływał u obsługi maszynowni atak śmiechu. Jedyne, co jeszcze czasami bywało tam pełne, to tylko piwo. Niespodziewane zawarcie pokoju miało dla armii katastrofalne skutki. Rada zniechęcała ludzi do służby, jak mogła. Wielu dało się przekonać, a zostali ci, dla których flota była treścią życia. Bezrobocie skłoniło też niektórych wykwalifikowanych kosmaków do wstąpienia. Jednak nie wiedzieć czemu, do 23 Floty trafili tylko najgorsi, głównie nieudacznicy, którym w cywilu się nie ułożyło. Co gorsza, załogi miały poczucie, że traktuje sieje po macoszemu. Żołdy wypłacano sporadycznie, kary wymierzano arbitralnie, a starania o nagrody czy przepustki przypominały hazard. Słowo morale stało się pustym hasłem ze słownika. Na pierwszy atak wybrano dziesięć światów; niby dla postrachu. Dwa z nich posiadały magazyny AM2, na pozostałych ośmiu leżały co ważniejsze miasta Hondżo. Wobec wszystkich zaplanowano wykorzystanie identycznych sił i środków. Miasta potraktowano dywanowymi nalotami z użyciem bomb neutronowych; centra dyspozycyjne magazynów - tak samo. Oczywiście nikt nie pomyślał o czymś tak banalnym, jak akt wypowiedzenia wojny czy jak zwykłe ostrzeżenie. Następnie Gregor wystąpił przed kamerami, żądając od Hondżo, by się poddali. Błąd pierwszy: wszyscy dotychczasowi przywódcy Hondżo wyparowali i nie było z kim negocjować. Drugi błąd polegał na przekonaniu, że po pierwszym ataku napadnięci narobią w gacie i będą się bali ruszyć palcem. Bezruch i szok to jednak jeszcze nie to samo co stan zastraszenia. Flota Gregora zajęła orbity parkingowe i rozesłała patrole na światy z AM2. Szybko zgromadzono dostateczną ilość transportowców, by przewieźć wszystkie miejscowe zasoby. Rada nie doceniła Hondżo. Konwój miał mieć długość co najmniej dwudziestu kilometrów. Jednak zaraz potem zaczęło się piekło. Zaatakowani rozpoczęli obronę. Ruch oporu rozkwitł, mimo braku przywódców czy generałów. Robotnicy sprowadzeni do ładowania AM2 potrafili bez mrugnięcia oka zatłuc strażników byle drągiem. Ledwie podeszli do dźwigu czy pasa transmisyjnego, zaraz coś się psuło. Roboty i komputery zaczęły wariować. Gregor wziął zakładników, zarządził represje. Hondżo nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Imperator mógłby wyjaśnić radzie, że Hondżo trudnili się niegdyś piractwem i wciąż uwielbiali wszystko, co tnie lub strzela. Szczególnie jako pomoc w prywatnych kłótniach. Handlem zajęli się dopiero wtedy, gdy odkryli przewagę legalnego kontraktu kupieckiego nad zwykłym łupieniem. Robotnicy Hondżo, ci którzy przeżyli, wrócili na swoje planety. Do załadunku zatrudniono marynarzy. Zrobiło się jeszcze gorzej. Małe oddziały: drużyny, plutony, kompanie czy luźne grupy, zaczęły nękać imperialnych. Guerrilla była jednostronna, najeźdźcy bowiem bali się otwierać ogień między zabudowaniami magazynów, z których każdy był potencjalnie monstrualną bombą. Partyzanci nie mieli tych zahamowań. Flotę zaczęły męczyć różne drobnoustroje, wygrzebane przez Hondżo w zakamarkach prowincjonalnych portów i baz. Wystarczył byle gruchot, obsadzony przez parę odważnych i bomba w luku towarowym, aby wyeliminować nawet sporą jednostkę. Powiew dobrego wiatru nabierał mocy. Zdawało się, że Hondżo zapomnieli na chwilę o wszystkich osiągnięciach swej kultury, gdy ktoś przypomniał słowa, rzucone dawno temu przez wodza pewnej przegrywającej armii: „Każdy z was może zabrać ze sobą przynajmniej jednego wroga...” Dziwna to była okupacja. Zwycięzcy ginęli masowo. Wojna zmieniła się w serię skrytobójczych mordów. Na dodatek nikt nie wiedział, jak temu przeciwdziałać. Wystawić niszczyciele, by chroniły flotę ekranami? W porządku, ale wtedy Hondżo zaczną atakować niszczyciele. Byle jacht z kabiną wypchaną trotylem wyłączy niszczyciela z linii. Wystarczy sześć, może dziesięć takich ataków, a dobiorą się do pancerników. Gregor błagał o posiłki. Nie było jednak co wysyłać. Owszem, na Al-Sufi było dosyć okrętów dla kilku flot, ale brakowało paliwa. Gdyby je dostały, mogłyby wesprzeć Gregora. Ale to Gregor miał paliwo... Śmierć zbierała obfite żniwo. Gregor wiedział, że nie może przerwać misji. Flota musi wrócić z zapasem AM2. Na dodatek wśród oficerów i kontraktowych załogantów zaczęły krążyć dziwne plotki, dobiegające z samego imperium. Działo się coś dziwnego. Zaczęto masowo aresztować znanych dowódców i stawiano ich przed sądem. Pojawiły się pogłoski o egzekucjach. Zwykli marynarze zaczęli się bać o swoje życie. Pracowali jak szaleni w nadziei, że ukończą załadunek, nim wszyscy zginą. Jednak mało kto zachowywał optymizm... Mavis Sims nie oczekiwała nagrody za wydanie współspiskowców. Uważała, że wykonuje swą powinność wobec imperium. Sądziła, że stanie tylko przed sądem honorowym i w najgorszym razie będzie musiała zakończyć karierę wojskową. Liczyła się też z ostracyzmem środowiska. Wyszło o wiele gorzej. A powinna była wiedzieć, że próba zamachu na najwyższe władze, szczególnie nieudana, pociąga za sobą znaczące konsekwencje i śledztwa w takich sprawach rządzą się własnymi prawami. Niejaki Robert Francis Damiens, rozerwany na czworo przez konie, mógłby jej sporo wyjaśnić. Nawet Wieczny Imperator nie sugerował się zbytnio prawem, gdy przyszło mu ukarać winnych po wykryciu spisku Hakonego. Rada nie była ani tak subtelna jak imperator, ani nie dorastała do poziomu antycznego monarchy, Ludwika XV (tego od wspomnianych koni). Postanowiwszy zdradzić sekret, Sims skontaktowała się z najwyższym dostępnym jej oficerem wywiadu i przekazała mu zasadniczy plan zamachu. Tylko tyle. Nie zastanawiała się, co będzie dalej. A co było... Sims została aresztowana i poddana systematycznemu skanowaniu umysłu. Specom od przesłuchań jej los był obojętny. Pomalutku, wypalili jej cały mózg. Tak... dziesięciu oficerów przy stole. Wyraźny obraz twarzy. Czy Sims zna ich nazwiska? Zapisać. Następne spotkanie. Tutaj. Amfiteatr. Powiększyć. Kto przemawia? Ktoś w końcu rozpoznał postać. - Cholera! To Mahoney! Ale on przecież nie żyje! Dalej... zameldujemy jak trzeba. Teraz. Przyjęcie. Cholera... Ci z boku ani razu na nią nie spojrzeli. Trudno. Pewnie się jeszcze pojawią. - A niech to! Znów Mahoney! - A ten mniejszy obok to kto? - Nie wiem. Patrz. Mówi coś. Mahoney słucha. - Mamy głos? - Nie. Sims tylko mijała ten pokój, gdy ktoś na moment uchylił drzwi. - Zrób powiększenie tego małego. Skoro potrafi przykuć uwagę Mahoneya na tyle, by ten słuchał i nie przerywał, to musi być szycha. Ostatecznie udało się rozpoznać prawie ośmiuset z tysiąca spiskowców. Oraz ich asystentów i adiutantów. A wśród nich - Mahoneya i Stena. Gdy było już po wszystkim, ciało brygadier Sims trafiło do pieca kremacyjnego. Historia pięciu pokoleń w służbie imperium dobiegła końca pośród nocy i mgły. Zresztą taki właśnie kryptonim nadano całej operacji: Nocna Mgła. Sporządzono i rozesłano listy poszukiwanych. Zatrzymaniami miały się zająć nie tylko zespoły Modliszki i Merkurego, ale również prywatne armie członków rady. Niektórym aresztowanym zafundowano publiczne procesy. Pod groźbą sankcji wobec najbliższych zeznali, że to właśnie Hondżo zawiązali cały spisek z pomocą tego renegata, Mahoneya. Potem pozwolono im umrzeć. Inni po prostu zniknęli. Imperialny korpus oficerski popadł w ostre stany lękowe na granicy paranoi. Utracił też sporo ze swego prestiżu. Winni i niewinni drżeli ze strachu. Kto wie, czy nie dojdzie do akcji Nocna Mgła II lub i III? Wszystko możliwe. Przesłuchanie pozwoliło ustalić osiemset nazwisk. Drugie tyle dopisano. Późniejsze szacunki mocno się różniły, jednak ustalono, że zginęło co najmniej siedem tysięcy ludzi. Korzystano z okazji, by pozbyć się osobistych wrogów. Nawet członkowie rady dołączyli do oficjalnej listy swoje. Zawsze to mniej problemów w interesach. Gdy wykazy dotarły na biurka przełożonych grup operacyjnych, od stanu sumienia oficera zależało, czy dopisze jeszcze jedno czy dwa nazwiska. Albo sześć. Oczywiście, zdarzały się też pomyłki. Autor bajek dla dzieci, niejaki White, artysta uwielbiany i sławny, mieszkał, przez przypadek, po sąsiedzku z emerytowanym generałem - majorem Whytte. Zbrojni wyważyli drzwi domu pisarza w środku nocy, wywlekli go na środek salonu i tam zastrzelili. Jego żona próbowała ich powstrzymać i też zginęła. Gdy sprawa wyszła na jaw, szef grupy morderców, agent Korpusu Merkurego, niejaki Clein, uznał to wszystko za świetny dowcip. Rozdział 14 Alex ujrzał, jak bestia podnosi łeb znad koryta z miechem i spogląda przekrwionymi ślepiami na Stena. Krzaczaste brwi nastroszyły się w przeczuciu mordu, gdzieś zza długiej i potarganej brody wyjrzały grube, żółte kły. Pobrzękując pasem bogato obwieszonym bronią, istota stanęła na nogach, przeszła ze trzy kroki i potknęła się zgrzytając pazurami na kamieniach. Była na metr szeroka i ważyła co najmniej 130 kilo. Chociaż nie wyrosła ponad półtora metra, to dysponowała jednak przerażającą siłą. Nie ustępowała pod tym względem Kilgourowi. Lekko przygarbiona, stała na masywnych niczym kloce drewna nogach. Wyprostowała się nagle, uniosła monstrualny róg i wydała przeraźliwy dźwięk, aż ściany zadrżały. - Na brodę mojej matki! - rzucił Kilgour pod adresem Stena. - To nie do zniesienia! Osobnik zawisł nad Stenem i lejąc ślinę zamamrotał niczym włochate niemowlę. W końcu klapnął na ławę obok Stena i chuchnął nań streggiem z mocą wystarczającą, by powalić pół kompanii Gwardii. - Kocham cię jak brata - załkał Otho. Bhor spojrzał na resztę ucztujących pobratymców i machnął rogiem. Rozlana przy tej okazji kałuża zaczęła od razu z sykiem parować. - Wszyscy kochamy cię jak brata! - ryknął. - Powiedzcie mu, bracia i siostry. Czy nie jesteśmy Bhorami? Czy skrywamy szczere uczucia? - Nie! - huknęło z ponad setki gardeł. - Przysięgnijcie, bracia i siostry - zażądał Otho. - Na zmarznięte tyłki ojców naszych... Kochamy Stena! - Na tyłki ojców naszych... - odkrzyknięto. Otho rzucił się na Stena i załkał. Alex wzdrygnął się. Ani trochę nie zazdrościł Stenowi popularności. Między Bhorami siedzieli gdzieniegdzie ludzie. Wszystkie oczy wpatrywały się w Stena - powracającego bohatera. Dwoje oczu śledziło go ze szczególną uwagą. Ich właścicielka nazywała się Sind. Była bardzo, bardzo młoda i naprawdę urocza, tym szczególnym rodzajem piękna, które porusza wszystkie wnętrzności. Uchodziła również za wyborowego strzelca. Jej bronią osobistą był niegdyś typowy karabin imperialnych snajperów. Strzelała normalnymi ładunkami z AM2 w otulinie stopu imperium, tyle że do miotania używała akceleratora linearnego. Automatyczny celownik z przystawką pozwalał bez trudu dojrzeć każdy cel; nawet skryty za jakąś przeszkodą, dzięki czemu można było strzelać nawet zza rogu. Takich karabinów nie dawało się normalnie kupić, nie dostawali jej nawet sojusznicy imperium. Sind zdobyła ją na czarnym rynku i zmodyfikowała dla własnych potrzeb. Kazała dodać oparcie dla kciuka, zwiększyć masę lufy (aby broń lepiej leżała w rękach i mniej odrzucała), podwoić mechanizm spustowy, dobrać dwunożną podpórkę i tak dalej. Broń już wcześniej była ciężka, teraz jeszcze nabrała wagi, ale mimo drobnej postury Sind potrafiła całymi godzinami biegać z nią po wzgórzach i nawet zadyszki nie dostawała. Ludzkie kobiety rzadko potrafiły takie rzeczy bez odpowiedniej kuracji hormonalnej. Jedynym problemem była amunicja. Jak wszystkiego z AM2, tak i jej było ostatnio niewiele. Na wszelki wypadek Sind zaczęła ćwiczyć posługiwanie się innymi dalekosiężnymi zabawkami, od klasycznych karabinów począwszy, na kuszach skończywszy. Znała też wszystkie ważniejsze sztuki walki, wśród Bhorów rzecz normalna. Ponadto była świetnym oficerem pokładowym i sprawdziła się już nieraz. Wychowała się wśród Jannów, czy raczej postjannów, potomków zbrojnej elity państwa wyznaniowego, opartego na wierze w Talameina. Teokracja ta władała niegdyś Gromadą Wilka, siała mord wśród wszystkich nie dość prawowiernych i przysparzała imperatorowi sporo kłopotów. Na szczęście rzecz działa się tylko na obrzeżach imperium. Jednak dla wodzów gromady Bhorów sprawa była życiowa. Ich kultura nie cieszyła się poparciem ksenofobicznych Jannów i włochate istoty stanęły rychło wobec perspektywy całkowitej zagłady. Wiele lat przed narodzeniem Sind zdarzyło się, że grupy badawcze odkryły na odległym pograniczu nowe złoża imperium X, podstawowego składnika tarcz chroniących ładunki AM2. Światy Wilka, a tym samym i Jannowie, byli jak kłoda na drodze między centrum imperium a owymi obiecującymi terenami. Obecność fanatyków religijnych mogła przekreślić normalną eksploatację złóż. Sten i Alex prowadzili zespół Modliszki mający usunąć tę przeszkodę. Popłynęło nawet nieco krwi, jako że Sten zaatakował dwa odłamy kościoła Talameina. Obaj najważniejsi teokraci zginęli, jednak pech chciał, że z gruzów wyłonił się trzeci - potężny, zdradliwy i do tego jeszcze przystojny; nic tylko pomnik stawiać. Cudownym zrządzeniem losu, szajba odbiła mu na tyle, że sam ogłosił się Talameinem, po czym - na jednym oddechu - wyznał grzech pychy, zaapelował o pokój i skoczył z wieży. Za cud odpowiedzialny był pewien specjalista od hipnozy, wprowadzony przez Stena do atakowanej właśnie twierdzy Jannów. Gość znał się na rzeczy. Sporządził program, w którym było wszystko co niezbędne: podniosła mowa i treści duchowe, i odpowiednia doza masochistycznego męczeństwa. Ostatecznie Sten tak pokierował zdarzeniami, że imperator, aczkolwiek niechętnie, powierzył jednak Światy Wilka Bhorom. Większość historyków musiała przyznać, że nowi gospodarze sprawdzili się wyśmienicie. Bhorowie nie wtrącali się w cudze sprawy, a szczególnie w osobiste przekonania, przynajmniej dopóki nikt nie głosił bzdur grożących zaburzeniem porządku społecznego i nie prowokował konfliktów. Co ciekawe, wiara w Talameina wygasła szybko; zaraz po utracie władzy przez kapłanów. Nawet dziedzictwo wieków nie pomogło. Ocaleli wyznawcy odetchnęli z ulgą, że kościół nie będzie już więcej pchał nosa w ich życie i porównywał wszystkiego z dogmatem. Okrucieństwo panujących ostatnio teokratów sprawiło, że nawet prości chłopi mieli dosyć świątobliwych haseł. Jannowie znaleźli się w sytuacji krzyżowców bez krzyża. Ani jako symbolu, ani jako narzędzia kaźni. Osiedli w końcu tu i ówdzie, i wiodąc pokojowe życie wspominali z niejakim zawstydzeniem dni swej chwały. Sind wyrosła w takiej właśnie społeczności. Często słuchała snutych w domowym zaciszu historii z dawnych czasów, patrzyła na zawieszoną nad kominkiem broń. Czasem uczestniczyła w półoficjalnych spotkaniach rodu, organizowanych na wszelki wypadek ukradkiem, w tajemnicy. Takie wychowanie zaowocowało umiłowaniem walki i wszelkich urządzeń strzelających. Od dzieciństwa pogardzała zabawami rówieśników, zamiast bajek wolała widowiska batalistyczne i naturalną koleją rzeczy, gdy dorosła, zgłosiła się na ochotnika do armii Bhorów - dawnych wrogów wprawdzie, ale i jedynych militarystów w okolicy. Dzięki umiejętnościom strzeleckim szybko zyskała szacunek. Ilekroć nadarzała się okazja do bitki, Sind pierwsza występowała z szeregu i nigdy jej nie odmawiano. Młody wiek nie miał w ogóle znaczenia. Ważne było, że na równi z Bhorami kochała walkę, używkę bardziej upajającą niż stregg, ów nad wyraz mocny alkohol; ulubiony trunek Stena oraz - za sprawą Stena - Wiecznego Imperatora. Bhorowie patrzyli przychylnym okiem na takie wychowanie, zwykli nawet chwalić się dokonaniami potomków podczas częstych pijackich uczt. Gdy Otho poklepywał i wychwalał Stena, Sind nie mogła oderwać oczu od bohatera. Oto on, który dokonał więcej niż wszyscy obecni w sali Bhorowie. I jakie to były dokonania! Ilekroć powtarzano historię Stena i Alexa, obaj jaśnieli w niej coraz większym blaskiem. Szczególnie Sten. Był młodszy, niż sobie to dotąd wyobrażała. Myślała o kimś z siwą brodą do pasa i pełnym godności. A on taki przystojny. Otho pogrążył się w spokojnej rozmowie z Alexem. Sten rozejrzał się nieprzytomnie po sali. Sind pomyślała, że wygląda na bardzo samotnego, może nawet cierpi... Dziewczynie dech zaparło z pragnienia, by ukoić jego smutek... Sten przesunął po niej oczami, a potem - nie wierzyła - odwzajemnił spojrzenie! Spojrzał na nią! Sind poczuła nagły przypływ gorąca. Sten patrzył już gdzieś dalej, ale gdyby tak zechciał na dłużej... Czy byłaby go warta? Czy zrozumiałby, jak bardzo kocha ona swego jedynego przyjaciela: karabin snajperski? Jasne, on by zrozumiał. Wielki wojownik zawsze rozumie takie rzeczy. Sind zdecydowała, że za wszelką cenę musi poznać Stena bliżej. Wróciła do jedzenia, nie mając pojęcia, ile może sobie narobić kłopotów. Alex wychylił róg i poczekał, aż Otho znowu naleje. Wódz Bhorów odciągnął Szkota na bok i zaczął wypytywać go z niepokojem, co właściwie dzieje się ze Stenem. Siedzi taki ponury, uśmiechnął się raz tylko, a i to przelotnie, gdy Otho wspominał, jak rozdali pojmanych Jannów pomiędzy statki. - Pamiętasz, jak ten bydlak krzywił się pod kneblem? - Alex pamiętał. - Na brodę mojej matki, to było zabawne. I tak się przeraził, że aż nos mu się zmarszczył. A przecież prawie nie braliśmy go na tortury, no, może raz czy dwa. A potem wystrzeliliśmy go w próżnię. Flaki, kłaki... Co za widok. I wypiliśmy, żeby jego dusza szybciej poszła do piekła. Ach, to były piękne dni... Klepnął rozmówce, wielką dłonią. Uderzenie zrobiło wrażenie nawet na Kilgourze. - Taaa - odmruknął i wybuchnął gromkim śmiechem. Otho odetchnął z ulgą, że chociaż Alex nie jest chory. - Co gryzie Stena? - spytał. - Brak w nim ognia. Powiedz tylko, kto skrzywdził naszego brata, a przysięgam, że zemsta będzie straszna! Niestety sprawa nie była taka prosta. Nawet tradycyjne ślubowanie Bhorów nic by tu nie pomogło. Rzeczywiście, biorąc pod uwagę ostatnie przeżycia Stena, wizja dryfujących w próżni jelit była prawie zabawna. Kilgour uciekał, jakby wszystkie demony piekieł deptały mu po piętach. I dobrze, bowiem gdyby zwlekał choć kilka sekund, pogoń musiałaby go dopaść. Porzuciwszy wszelkie środki ostrożności, rzucił wyzwanie prawom fizyki. Kluczył maleńkim myśliwcem, aż konstrukcja zaczęła jęczeć na złączach. Przypomniał sobie wszystkie możliwe manewry, wymyślił nawet kilka nowych, byle tylko uniknąć wykrycia. Gdy już mu się udało, nadał Mahoneyowi krótkie „zwiewaj” i wyłączywszy komunikator, rozpłynął siew przestrzeni. Mahoney będzie już wiedział, jak o siebie zadbać. Przez tyle lat w ukryciu, musiał już pewnie przywyknąć - pomyślał Alex bez złośliwości, bo i faktycznie lubił Mahoneya. Miał go za pobratymca i wcale nie życzył mu źle. Wręcz przeciwnie, ale cóż więcej miałby zrobić? Jeśli przeżyją, a to nie jest wcale takie pewne, spotkają się w umówionym miejscu. Nie, nie na Poppajoe. Już wcześniej uznali, że w razie niepowodzenia lepiej nie kusić losu i nie zaglądać tam więcej. Kilgour podejrzewał, że ocalała z zamachu rada zapłonie gniewem i wykorzysta wszystkie sposoby, byle tylko ująć sprawców. Nie mylił się. Zatem - gdzie się ukryć? Stosowne miejsce miało spełniać dwa warunki: po pierwsze, nikomu nie mogło przyjść do głowy, aby ich tam szukać; po drugie, gdyby ktoś jednak zaczął, żeby nikt ich nie wydał. To drugie było nawet ważniejsze. Alex dość długo myślał. Sam, bo Sten chwilowo nie nadawał się do niczego. Ciasno przypięty, leżał w miniaturowej komorze medycznej myśliwca. Nastawiony na leczenie skutków szoku, program włączał co chwila nowe moduły. Wszystko to trwało niepokojąco długo. Alex zajrzał do wnęki dopiero po zmyleniu pogoni i odetchnął. Sten wciąż leżał nieruchomo, ale był jakby nieco mniej blady. Biedny chłopak. Coś chyba wymyślił. Tak, jest takie miejsce, którego gospodarze mają wobec Stena dług wdzięczności. Nie byle jaki. Kilgour skierował stateczek do Gromady Wilka i do Bhorów. Idealna kryjówka. Mniej więcej w połowie drogi Sten wreszcie się obudził. Słaby jak ostatnie nieszczęście, z kamienną twarzą, milczący. Zamiast gadać, porozumiewał się głównie chrząknięciami. Z początku Alex podejrzewał, że to leki wywołują takie otępienie, ale komputer oznajmił, że kuracja została już dawno zakończona. Pacjent jest zdrowy. To oznaczało, że przyjaciel Kilgoura ucierpiał nie tyle na ciele, co na duszy. Alex nie miał pojęcia, jak leczy się takie urazy. Zacisnął zęby i zostawił sprawy swojemu biegowi. Pewnego dnia Sten sam wziął byka za rogi. Jedli właśnie obiad, jak zwykle w milczeniu. Sten niezmiennie gapił się we własny talerz i poruszał sztućcami równie machinalnie, jak palacz sypiący węgiel do pieca. Kilgour obserwował go kątem oka. Ukroił kęs, podniósł go do ust, przeżuł, połknął. Następny kęs... Nagle zastygł w połowie, twarz mu poczerwieniała z gniewu. Wypluł jedzenie, jakby podano mu truciznę, i zerwał się od stołu. Alex uznał, że pora zadziałać. Odczekał chwilę i poszedł za przyjacielem do jego kabiny. Drzwi były otwarte, Sten łaził w tę i z powrotem, wciąż zły jak wszyscy diabli. Kilgour poczekał w progu, aż zostanie zauważony. Sten zatrzymał się w końcu i potrząsnął głową. - Przykro mi - powiedział, ale Alex postanowił już, że nie da się spławić. - Mam nadzieję - mruknął tonem gorzkiej wymówki. - Powinno ci być przykro. Zaraz potem Sten usłyszał, że jego kwaśna morda nie dodaje potrawom smaku, a atmosfera jest już tak ponura, iż ktoś mniej odporny od Alexa dawno by się powiesił. I może wreszcie Sten przestałby się zachowywać jak dzieciak, zebrał do kupy i zaczął myśleć. Nie tylko o sobie, ale i o innych - wziął na przykład pod uwagę odczucia starego kumpla, Alexa Kilgoura, z którym dzieli niestety jeden i ten sam miniaturowy stateczek. Na początku przemowy Alex czuł się jak ostatni drań. Takie łajanie przypominało mu kopanie leżącego, ale z czasem zapalił się do dzieła. Ostatecznie ktoś powinien to wszystko Stenowi powiedzieć. A jeśli nie Alex, to kto? Potem zauważył, że Sten słucha go jakby jednym uchem. Stał z opuszczoną głową, pięści zacisnął tak, że pobielały mu kostki. - Zawaliłem sprawę! - syknął. - Dałem dupy! - Tak - odparł Alex. - Wszyscy sknociliśmy. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Wiedział już, co gnębi przyjaciela. Pociągnął temat. Chciał pokazać mu sprawę w odpowiednim świetle. Wspomniał o innych misjach, które nie wypaliły. O ludziach, którzy niepotrzebnie zginęli. Nie takie klęski zdarzały się w przeszłości. Zdarzało się i więcej ofiar. Alex wiedział, że w zasadzie to niczego nie tłumaczy, ale musiał spróbować. Nie był to zwykły kompleks winy. Rzecz wiązała się z podjętą sześć lat temu decyzją o opuszczeniu szeregów. Wojna z Tahnijczykami pochłonęła więcej ofiar, niż jakikolwiek inny konflikt w przeszłości. Była też najdroższą wojną w dziejach. Nawet takie asy jak Sten czy Alex unurzali sobie ręce we krwi i wiedzieli, że wspomnienia tych jatek już nigdy ich nie opuszczą. To dlatego właśnie Sten zrezygnował z kariery wojskowej. I dlatego zaczęły go nachodzić myśli o domu. Alexem kierowały podobne pobudki. Ale on miał swój Edynburg, miał rodzinę i przyjaciół. Sytuację Stena pogarszało jeszcze jego paroletnie wygnanie. Oskarżał się, że akcja nie wypaliła, bo wyszedł z wprawy, „zardzewiał”. Powinien był odrzucić prośbę Mahoneya, nie zgodzić się kierować akcją. Raczej pomóc Ianowi znaleźć kogoś innego, świeżego, mniej znużonego i nie tak zgorzkniałego. Alex walnął mu moralizująco-krytykującą przemowę. I co? I nic. Bo nie mogło pomóc. Zresztą, Kilgour podejrzewał, że będąc na miejscu przyjaciela czułby się tak samo. Cisza na pokładzie przeciągnęła się do końca podróży, a nawet dłużej. Sind nie opuściła żadnej z licznych uczt wydanych na cześć bohaterów. Nie wiedziała, bo i skąd miała wiedzieć, że Otho próbuje w ten sposób rozruszać nieco Stena, zagłuszyć jego kompleks winy. Jednak musiałaby być ślepa, żeby nie dostrzec chmur zakrywających nieustannie oblicze herosa. Dziewczyna zrozumiała rzecz po swojemu, czyli romantycznie. Cóż za piękna tragedia! W końcu zebrała odwagę i postanowiła ulżyć doli wojownika. Na początek, po długich przemyśleniach, kupiła sobie strój tak śmiały, że wstyd było nawet powiesić go w szafie. Gdy założyła to prawie-nic po raz pierwszy i spojrzała w lustro, odruchowo chciała zasłonić się choćby prześcieradłem. Ale nic. Do tego wykombinowała najdroższe kosmetyki, jakie dostępne były w tej okolicy, i starannie opracowała dość egzotyczny makijaż. W zasadzie niepotrzebnie, bo i tak była piękna. Na koniec skropiła się perfumami. Według sprzedawcy ich piżmowa woń miała kłaść pokotem u jej stóp wszystkich mężczyzn w promieniu ładnych paru metrów. Ukończywszy przygotowania, znowu spojrzała w lustro. Wyglądała jak panienka na godziny. Ale cóż, skoro to właśnie mężczyznom podoba się najbardziej... Czemu właściwie, tego dokładnie nie wiedziała, ale wyobraziła sobie, że musi to być jakiś cudownie sprośny powód. Ale czy Sten jest taki jak wszyscy? Cholera. Do diabła ze strojem godowym. Wzięła prysznic, zeskrobała warstwy makijażu, wyrzuciła prowokującą szmatkę i założyła najlepszy z posiadanych mundurów. Lśniący i obcisły niczym druga skóra. O wiele lepiej. Aż się zarumieniła na swoje skojarzenia. Nie mogła wybrać lepiej. Przecież Sten miał kiedyś kochankę wywodzącą się właśnie z tych okolic imperium. Niejaka lady Sofia trafiła ostatecznie na dwór imperatora, musiało jednak minąć parę lat, zanim znów się spotkali; nieprzypadkowo zresztą, bo za sprawą leniwych manipulacji Marra i Senna, dwóch moderatorów życia towarzyskiego na Świecie Centralnym. Sofia używała podobnych pachnideł i kosmetyków co Sind, tyle że wszystkie kosztowały parę razy tyle. Co do stroju, poprzestała wówczas na własnej skórze. I co uczynił Sten, gdy przyszło mu stanąć ponownie naprzeciw takiej westalki? Zwiał gdzie pieprz rośnie, a dokładniej w ramiona Lisy Haines, pani porucznik z policyjnego wydziału zabójstw. Kobiety o wiele bardziej w jego stylu. Następna uczta miała mieć charakter mocno nieformalny, przynajmniej w rozumieniu Bohrów. Zgodnie ze zwykłym ceremoniałem miała się zacząć od przedstawienia wszystkich zaproszonych gości. Sind powołała się na kilka dawnych długów wdzięczności i też trafiła na listę. Otho wprowadził Kilgoura i Stena do wielkiej sali i zaczęła się powolna wędrówka wzdłuż czekającego szeregu. Sten dosyć długo był szefem pałacowej ochrony, by oswoić się z największą nawet celebrą. Kolejno ściskał dłonie, spoglądał w oczy, uśmiechał się i przechodził do następnego. Sind stała bliżej końca, tak że dochodząc do niej Sten marzył już o spokojnym miejscu przy stole i ograniczył do rutyny: graba, uśmiech i dalej. Dziewczyna zatrzymała jego dłoń. Nie natarczywie, trwało to tylko chwile., ale ten moment starczył, by bohater się zawahał. Nie chciał być nieuprzejmy, spojrzał więc uważniej. Ujrzał absolutnie cudowną młodą kobietę, która tylko pozornie była cała ubrana, w mundur zresztą, z obliczem jak wiosna o poranku, niewinnym i czarującym. I poważnym, trzeźwym spojrzeniem. - Admirale Sten - zaczęła dziewczyna szybko, byle zdążyć - chcę powiedzieć, że w życiu nie spotkał mnie jeszcze taki zaszczyt. Znam wszystkie szczegóły pana zadań w wojnie z Jannami. Pańskie czyny były dla mnie zawsze źródłem inspiracji. Usłyszawszy to, Sten nie mógł się opanować. Wybuchnął śmiechem. Jednak nie był to śmiech obraźliwy. - Dziękuję - powiedział naprawdę wdzięczny. Chciał przejść dalej, ale Sind jeszcze nie skończyła. - Gdyby znalazł pan chwilę - ciągnęła - bardzo proszę o spotkanie. Chciałabym spytać pana o tyle rzeczy. Jak każdy wojownik. Ale nie będę już pana nudzić. I uśmiechnęła się jednym z tych dalekich od wstydu czy skromności uśmiechów, które w zimową noc potrafią zastąpić słońce. Bez długiego dociekania każdy by się domyślił, że to zaproszenie obejmuje wszystkie możliwe sposoby miłego spędzania wolnego czasu. Sten musiałby być nieboszczykiem po ekshumacji, aby nie zrozumieć, że ta oto młoda dama uważa go za nader atrakcyjnego partnera i pragnie z nim pójść do łóżka. Tym razem już się nie roześmiał, tylko podziękował szczerze i spytał o imię. Potem obiecał, że będzie pamiętał i chętnie poświęci jej parę chwil - jeśli będzie miał trochę wolnego czasu. Uśmiechnął się jeszcze smutno, sugerując, że raczej jest to niemożliwe, ale... cóż. I poszedł dalej. Siadając do stołu prawie zapomniał już o Sind, ale nie całkowicie. Dziewczę było bardzo młode, a Stena nie wykuto z kamienia. Jakby nawet nieco poweselał. Sind patrzyła za nim, mocno z siebie niezadowolona. Dobrze, że przynajmniej bohater zwrócił na nią wreszcie uwagę. Z bliska był jeszcze przystojniejszy. Zadanie wykonane. Zaproszenie przekazane i przyjęte. Teraz pozostanie dopilnować, aby Sten znalazł jednak wolną chwilę. Sten rzucał się we śnie, aż prześcieradło skołtuniło mu się gdzieś w okolicach łydek. Znów był na Wulkanie - siedemnastoletni podrostek ukrywający się przed socjopatrolami barona Thorensena. Razem z królem Delinqów, poddanym niszczącemu praniu mózgu Oronem. Obok spoczęło na materacu młode, smukłe ciało. To Bet. Też siedemnastoletnia. Naga i kochana. Pragnąca. Gotowa. Wyrwał się z głębi snu. Ciało obok nie zniknęło. Co u licha? Przecież to nie może być Bet. Łagodnie odsunął dziewczynę. Chociaż też była cudowna, ciepła i spragniona. Ta jęknęła i spróbowała się wyrwać. Sten omal się nie poddał, niedawny sen był tak sugestywny. Potem dopiero zaczął myśleć. Co to za kobieta? Hmmm... Całuje świetnie. I nie tylko całuje. Oj! Przypomniał sobie tę dziewczynę z przyjęcia, jak jej było... Sind! Ohohoho... Ostrożnie, admirale. To nie dziewczyna na jeden raz. Jak raz się ją weźmie do pościeli, trzeba będzie zrobić jej miejsce na stałe. Ale to gładkie tutaj... A tutaj takie miękkie... Owszem, ale... Nie jestem z drewna, do cholery! Może, ale to poważna sprawa. Chcesz mieć takie fajne stworzenie na sumieniu? Ach... Bez przesady, można przecież trochę... Sten odsunął Sind stanowczo. Zaczęła protestować, ale łagodnie zakrył jej usta ręką. Chciał wyjaśnić, że to nie jest najlepszy pomysł, chociaż owszem, mają za najcudowniejszą dziewczynę całego imperium. Nie jest to jednak sposób na zawieranie znajomości. I że chociaż będzie żałował tego przez długie lata, prosi ją, by założyła coś na siebie i wyszła. Trwało to chwilę, ale ostatecznie Sind posłuchała. Gdy zamknęła już za sobą drzwi, Sten walnął pięścią w poduszkę i tej nocy więcej już nie zasnął. Niby nic specjalnego, często czuwał aż do rana, jednak tym razem z innego powodu. Dobre i to. Co do Sind - owszem, czuła się urażona, jednak paradoksalnie utwierdziła się w swoich uczuciach. Przecież myślał o niej, chciał jej dobra. Z bohatera awansował na półboga. Sind powiedziała sobie, że jeszcze zdąży. I wtedy będzie o wiele lepiej. Niech i tak się stanie! W kolejnym spotkaniu Kilgour nie wziął udziału, jednak to on wszystko zaaranżował. Dlatego właśnie Otho był prawie trzeźwy. Wódz Bhorów zaprosił Stena na mały spacer brzegiem jeziora, całkiem niedaleko od kwater. Nieprzypadkowo tam właśnie, bowiem jezioro było pomnikiem, który Bohrowie wystawili swoim poległym w wojnie z Jannami. Tam też Otho udał, że zależy mu na poradzie Stena w pewnej kwestii związanej z Gromadą Wilka. Snując swoje plany, świadomie zakładał swobodny dostęp do AM2, zgodnie z instrukcją Alexa. Ze swej strony dorzucił narzekania na los „zwykłych obywateli”, cierpiących na skutek poczynań „tych idiotów z rady”. Nie dość, że brakowało AM2 - bez wątpienia przez nich - to jeszcze wydobycie i eksport imperium X też podupadło. Wcale nie przesadzał powiadając, że jeszcze rok czy dwa, a Gromada Wilka przestanie istnieć jako system gospodarczy. Komunikacja między planetami ustanie i znów będzie jak kiedyś, w dawnych dniach, kiedy to przodkowie Bhorów nie wiedzieli nawet, że gdzieś tam żyje jeszcze ktoś oprócz nich we wszechświecie. Sten słuchał uważnie. Otho mówił prawdą, owszem, ale co z tego. Cóż mógł zrobić? Co najwyżej nastawić ucha. Kiedy tak spacerowali, zauważył że fale jeziora marszczą się dziwnie. Nie bez powodu. Na dnie spoczywał wielki blok czarnego kamienia. Wypolerowany na lustrzaną gładź, nosił jakieś znaki. Sten myślał z początku, że to algi go obrosły, jednak potem zrozumiał, że są to imiona Bhorów wyryte ku pamięci przez braci i siostry, matki i ojców, ukochanych i przyjaciół poległych. Pojąwszy znaczenie jeziora, był bliski łez. Otho udał, że niczego nie zauważył. - Będę szczery, przyjacielu - powiedział. - To nie tajemnica, że cierpisz. Wiem, że zwykłe w takich razach pocieszenie, nawet ze strony starego towarzysza broni, nie pomoże i już. Tyle rozumiem. Rozumiem też, że nie wolno bagatelizować sprawy. Ale coś przychodzi mi do głowy. Posłuchaj no. Jak może wiesz, nie wszyscy Bhorowie zostają wojownikami. Sten uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarzy. - Miałem stryjka, był krawcem. Nie śmiej się! Na zmarznięty tyłek mego ojca, nigdy nie znałem nikogo, kto tak kochałby swoją pracę, kto tak kroiłby sukno, jak ten mój stryjek. Żył wiele lat. Miłych i pożytecznych. Ale potem zaczęły pobolewać go ręce. Stawy spuchły. Ledwie mógł ruszać palcami. Pojmujesz, jaka to była dla niego tragedia? Sten przytaknął. Rozumiał. - Czy się poddał? Czy porzucił to, co lubił najbardziej? Czy może przeklął tego złośliwego streggana, który rzucił nań urok i pił tak długo, aż nie czuł bólu? I wtedy brał się do pracy? Sten skłonny był postawić na to ostatnie. Wierzył, ze stregg, nazwany tak na cześć dawnego największego wroga Bhorów, potrafi stępić każdy ból. - Otóż mylisz się! - krzyknął Otho. - On się poddał. Zmarł zgorzkniały i załamany. Cała rodzina okryła się wstydem. Nikomu prócz ciebie bym tego nie opowiedział. Chyba, żebym był pijany. Ale na trzeźwo nigdy! Sten poczuł się niezręcznie. Przyjaciele traktowali go jak bezradne dziecko. Chociaż, może i słusznie. Może i trzeba mi kopa, pomyślał Sten. Biedny Otho tak się stara... - A czego ty chcesz? - spytał nagle Bhor. - Słucham? - Czego chcesz? Ci tam... którzy siedzą w pałacu imperatora. Masz z nimi rachunki do wyrównania. Czy nie zasłużyli na twoją nienawiść? Czemu ich oszczędzasz? Długo mają się jeszcze męczyć? Zabij ich! - Już próbowałem - mruknął Sten. - No to spróbuj raz jeszcze. Nie bądź jak mój stryjek. Sten chciał powiedzieć, że zabicie ich niczego by nie rozwiązało. Nawet jemu nie sprawiłoby satysfakcji. Ale nie wiedział, jak wyjaśnić to przyjacielowi tak prosto postrzegającemu świat. - Chcesz więcej niż tylko ich śmierci? - domyślił się ów przyjaciel. Sten zastanowił się. Coś zaczęło mu kiełkować w duszy. - To mordercy - powiedział. - A nawet gorzej. Skoro zabili imperatora, mogą zabić i nas. Niedługo wrócimy do jaskiń. Będziemy szukać krzemieni, aby wykrzesać ogień. - Dobrze! Kompletnie ci odbiło - ryknął Otho. - A teraz pomyślmy, jak im odpłacić. - Nie o tym myślałem... - zaczął Sten. - Na brodę mojej matki! Znów do tego wracamy. No to czego ty chcesz? Powiedz tylko. Wsiądziemy na statki i wyprawimy ich dusze do piekła. - Chcę... sprawiedliwości - wykrztusił wreszcie Sten. - Cholera! Chcę, aby całe imperium dowiedziało się o zbrodni rady, O krwi na ich rękach. Sprawiedliwości chcę, do jasnej cholery! - Sam nie wierzę w sprawiedliwość - powiedział ostrożnie Otho. - Żaden Bhor nie wierzy w takie rzeczy, jak mityczna sprawiedliwość. To dobre dla słabych ludów, tych które wciąż szukają prawd odwiecznych, bo same nie potrafią odmienić swojego losu. Ale jestem tolerancyjny. Jeśli to sprawiedliwości szukasz, mów. Razem ją wymierzymy. Zadecyduj tylko, jak ta sprawiedliwość ma wyglądać. Bo na zmarznięty tyłek mego ojca przysięgam, że jeśli dalej będziesz łaził jak jakiś smutas, to rączki i nóżki ci powyrywam. Osobiście i po kolei. Sten nie musiał się długo zastanawiać. Nagle zrozumiał, jakiej sprawiedliwości oczekuje. - No to wsiadajmy na statki, przyjacielu - powiedział. Otho aż krzyknął z uciechy. - Na wielką i skołtunioną brodę mojej matki, błogosławiona to chwila. Wypijmy za ich marny koniec! Rozdział 15 Ten komputer był marzeniem biurokraty. Na cywilnym rynku było wprawdzie jeszcze kilka podobnych, równie udanych w roli bazy danych, jednak wyjątkowość tego tutaj tkwiła w oprogramowaniu, a dokładnie: w sposobie przetwarzania danych. Sam projekt ponad dziesięć lat temu przedstawił Kyesowi szef zespołu badawczego. Następne cztery miesiące poświęcili wspólnie na testy, symulacje i sondowanie granic systemu. Nie znaleźli niczego poza typowymi „chorobami wieku dziecięcego”. Usunęli je dopisując tu i ówdzie po kilka znaczków. Kyes nakazał rozpoczęcie przygotowań do produkcji. Całość była na tyle kosztowna, że w innych czasach zapewne poszukałby jakichś partnerów, by zmniejszyć ryzyko, i może nawet myślał o tym teraz, jednak nowy komputer rodził nadzieje na tak wielkie zyski, że głupotą byłoby dzielić się nimi z kimś jeszcze. Co ważniejsze, był też swoistym kluczem do władzy. Jedyny w swoim rodzaju, z każdej strony opatentowany, był nie do podrobienia. Jakaś inna korporacja mogłaby wprawdzie spróbować, ale oznaczało to ryzyko utraty majątku, reputacji, rodziny i duszy w walce z armią prawników Kyesa. Ten zaś wiedział, że jego system szybko wyprze z rynku wszystkie inne. Lepsze jest wrogiem dobrego. Zaś warunki sprzedaży komputera rządom niezliczonych planet imperium ustalać będzie Kyes. Sam jeden. Gdy program już się upowszechni, nikt nie będzie sobie wyobrażał pracy bez niego. A obsługa serwisowa i modernizacje pozostaną wyłącznie w gestii Kyesa. Krótko mówiąc - spróbuj tylko narazić się Kyesowi, a administrację szlag trafi. Instytucja państwa rozsypie się niedługo potem. Niemal każde działanie istot społecznych owocuje danymi. I tu pojawia się pierwszy problem: jak je zapisać, aby inni też mieli do nich dostęp. W niewielkich, zamkniętych społeczeństwach nie jest to problem. Wystarczy schować pergamin pod kamieniem, na kamieniu zrobić znak, a ktoś odpowiednio poinstruowany znajdzie go i sprawa załatwiona. Jednak w większych społecznościach dane mnożą się szybciej niż karaluchy. Już łowcy i zbieracze z epoki jaskiniowej stawali często wobec problemu zapisania wszystkich wolnych ścian. Potem było jeszcze gorzej. Skrybowie ginęli wśród stert papirusów, urzędnicy kolanami upychali pergaminy w szufladach. Nawet w czasach imperium komputery przegrywały nieustanny wyścig z zalewem informacji. Teraz miało się to zmienić. System Kyesa dawał się rozbudowywać, teoretycznie w nieskończoność. Pracował na łączach o wiele wydajniejszych niż światłowody. Pokonywał jedną zasadniczą trudność, która dotąd stawała zawsze na przeszkodzie: jak znaleźć w wielkim stogu informacji jedną jedyną potrzebną nam słomkę. Olbrzymia, legendarna biblioteka w Aleksandrii zatrudniała kilkuset „tropicieli”, wyszukujących na półkach zamawiane przez uczonych zwoje, a i tak realizacja zamówienia mogła trwać nawet kilka tygodni. Uczeni narzekali, szczególnie głośno akcentując mizerię budżetu naukowego. Działo się to w czasach, kiedy poziom wiedzy nie był szczególnie imponujący. Nic też nie zmieniło się ani po tragicznym pożarze biblioteki, ani później. W epoce Stena problem urósł do takiej rangi, że nawet matematyk (przykładowo) uciekłby z krzykiem, by spokojnie kontemplować proste zagadnienia kosmologiczne. Rozważmy taki przykład: pewna pani sierżant z intendentury dostaje rozkaz kulinarnego podreperowania morale całkiem upadłego oddziału. Sytuacja jest na tyle fatalna, że przełożeni grożą dowództwu czym popadnie. Dochodzi do burzy mózgów. Wśród propozycji trafia się pomysł wprowadzenia do kantyny narkopiwa. Nie byle jakiego, ale pewnego konkretnego narkopiwa, które dowodząca oddziałem popijała ze swoimi żołnierzami na jakimś zapomnianym dawno polu bitwy, ponad wiek temu. Jednak jak się nazywało, tego nie pamięta. Wie tylko, że było. Siada zatem do swego komputera i pyta go o to piwo. Otrzymuje listę, która z pewnością zawiera pożądaną nazwę, niestety wraz z ponad milionem innych. I nie ma jak zawęzić poszukiwań. Co pozostaje? Zamówić po jednym z każdej marki i próbować. Zajęcie generalnie miłe, ale wymagające grupy ludzi i rezerwy wątrób na wymianę. Nowy komputer Kyesa rozwiązałby problem w kilka chwil. Jego oprogramowanie uwzględniało ograniczenia ludzkiego umysłu. Prościej mówiąc, brał poprawkę na kręte ścieżki nie zawsze logicznego myślenia. Jak to siedziało, zrozumieć potrafił jedynie naprawdę zdolny informatyk tamtej epoki. Można by to porównać do mistrza szachowego rozgrywającego partię z utalentowanym adeptem. Mistrz zdolny jest przewidzieć każde niemal poruszenie oponenta, zna niezliczone kombinacje i góruje pod każdym względem, jednak pojedynczą partię może przegrać. Chwilowa wyższość amatora wyniknie - o ironio - z jego niedoświadczenia i nieobliczalności. Odwiesiwszy wiedzę na kołek, mistrz mógłby równie dobrze rzucać kośćmi, aby przewidzieć jakie to głupie posunięcie przyjdzie tamtemu do głowy. Komputer Kyesa wezwałby panią oficer lub przynajmniej wywołał jej dane osobowe i sprawdził wszystko po kolei. Poprosiłby o krótką biografię, wypytał o rozmaite szczegóły dawnych pijatyk, poddał analizie reakcje jej kubeczków smakowych. I voila! Podałby żądane piwo jak na tacy. Moralność kwitnie, sierżant i oficer wracają do łask, szczęście wraca do garnizonu. A wszystko dzięki postępom elektroniki. Gdy Kyes pokazał swe najnowsze dziecko Lagguthowi, ten z miejsca zakochał się w maszynce. Z jej pomocą mógłby wyśledzić pojedynczy elektron umykający z piekła supernowej. Jednak w następnej chwili miłość przeszła mu jak ręką odjął. Za sprawą Kyesa, naturalnie. - Zapomnij o AM2 - powiedział Kyes. - To nieistotne. Lagguth wyjąkał coś o priorytetach rady i przyszłości imperium. Ostatecznie zapasy zyskane na Hondżo odsuwały nieuniknione jedynie o siedem miesięcy. A nawet mniej, jeśli policzyć środki zużyte na popełnienie kradzieży. - Jeszcze nie rozumiesz? - spytał Kyes. - Sekret zginął wraz z imperatorem. Nigdy do niczego nie dojdziemy. W każdym razie nie tradycyjnymi metodami. I wyłożył, o co mu chodziło. Lagguth zaprotestował gwałtownie. Nie powiedział, że uważa Kyesa za szaleńca, chociaż z pewnością tak właśnie pomyślał. Zagroził jednak, że niezwłocznie zamelduje o wszystkim radzie i poprosi ją o pozwolenie na porzucenie dotychczasowych badań i rozpoczęcie nowych. Kyes zachował spokój. Zamiast wybuchnąć, zadzwonił jedynie po sekretarkę, która pojawiła się po chwili z wózkiem pełnym makulatury. Była to kopia pierwszego raportu Laggutha. Obiecującego, że odkrycie źródła AM2 nastąpi za trzynaście miesięcy. Patrząc na wydruki, Lagguth zaczął robić rachunek sumienia. Kyes krążył cicho po pokoju. - Czy chcesz coś w tym zmienić? - spytał w końcu. Lagguth nie mógł wykrztusić słowa. - Zespół moich ludzi przekopał to na wszystkie strony. Znaleźli kilka... ciekawostek. Lagguth otworzył usta. I znów je zamknął. Bo i cóż mógł powiedzieć? Cały raport był fikcją. Równie dobrze mógłby podać termin dwóch miesięcy czy dwóch wieków. Albo i całej wieczności. - Spróbujemy po mojemu? - spytał czule Kyes. Lagguth nie miał wyjścia. Starsza pani była czarująca. Siwe włosy sięgały jej do pasa. Wprost tryskała zdrowiem. Wysoki głos koił wyczulone na fałsz uszy Kyesa. Wedle informatorów miała 155 lat. Mimo to cieszyła się znakomitą figurą. Pomarańczowa szata tylko dodawała jej uroku. Kyes uznał, że gdyby był człowiekiem, musiałby uznać tę kobietę za atrakcyjną. Nazywała się Zoran. Sekta czcicieli Wiecznego Imperatora wybrała ją na najwyższą kapłankę, właściwie przywódczynię. Od pewnego czasu dyskretnie śledzono ją i jej najbliższych współwyznawców. Okazało się, że większość członków sekty wiedzie całkiem zwyczajne życie. Ubierają się i zachowują jak inni. Jedyne, co ich wyróżnia, to niesamowita pogoda ducha. Zdają się nie cierpieć z powodu nerwic, kompleksów czy lęków. Z radością przyjmują wszystko, co ześle los. Naczelny detektyw utrzymywał, że nawet obwieszczenie o natychmiastowej likwidacji Świata Centralnego powitaliby uśmiechem i wrócili spokojnie do swoich zajęć. Na przykład do głoszenia słowa. Zoran prostowała chichocząc niektóre błędne sądy Kyesa na temat jej sekty. - Och, z całą pewnością nie uważamy Wiecznego Imperatora za boga, chi, chi, ani za bóstwo per se. Cha, już raczej za wysłannika świętych sfer. Kyes chciał wiedzieć, co to za sfery i czemu są święte. - Bardzo dobre pytanie - odparła. - Sfery dlatego, że jak sądzę, są okrągłe (chichot). I święte (trzydzieści sekund chichotu). Oczywiście to tylko abstrakcja. Idea, którą można przyjąć lub nie. Jeśli sieją przyjmie, widać wszystko jak na dłoni. A jeśli nie (chichot przechodzący w rechot), cóż... wtedy nie widać niczego. Kyes też się roześmiał, po raz pierwszy od wieków szczerze i swobodnie. - W takim razie jestem chyba ślepcem. - No niezupełnie - stwierdziła Zoran. - Gdyby to była prawda, nie rozmawiałabym z tobą. Kyes zdumiał się. Skąd to zaufanie? Motywy jego działania z pewnością nie były szlachetne. Jeszcze chwila, a ogłupiały nieco od nieustannego chichotu, wspomniałby o tym głośno. - Oczywiście, można by podejrzewać, że zamierzasz nas wykorzystać - powiedziała starsza pani i znów zachichotała, aż Kyes podskoczył. - Ale jak niby? Nie mam nic ponad tę nędzną powłokę. - Rozłożyła ręce ukazując swą szatę i ciało. - A i ona pełna jest radości Świętej Sfery (chichocik). Wykorzystaj nas, jeśli chcesz (chichocisko). Radości starczy dla każdego. - Ale czy nie byłaby ona większa - spytał Kyes, aby nie wydać się nazbyt uprzejmym - gdyby szeregi waszych wyznawców były liczniejsze? Tym razem Zoran nawet się nie uśmiechnęła. Spojrzała uważnie na Kyesa, aż poczuł się nieswojo. - Masz rację, do pewnego stopnia myślę podobnie jak wy - ciągnął - chociaż nic nie wiem o Świętych Sferach. Ani o bogach czy ich pomazańcach. Ale w jedno mocno wierzę: że Wieczny Imperator nadal jest wśród nas. Zoran milczała. - Czemu tak bardzo chcesz w to wierzyć? - spytała nagle. Kyes nie odpowiedział, w każdym razie nie wprost. - Przestałaś się śmiać - zauważył. - A jak niby chcesz nam pomóc głosić naszą wiarę? - spytała kobieta. - Datkami? - Kyes oznajmił, że nie wpłaci nic na rzecz sekty. - Chwilowym wsparciem? - Kyes wyjaśnił, że jako członek rady nie może służyć niczym więcej. - A co chcesz w zamian? - To, co mogę otrzymać nie udzielając wam wsparcia - powiedział. - Chcę informacji. Gdyby ktoś z was zauważył gdzieś imperatora, chcę usłyszeć o tym pierwszy. - Dobrze to wymyśliłeś. Nie ukrywalibyśmy takiej informacji. Pomyślałeś pewnie, że wykorzystalibyśmy ją raczej, by przekonać innych? Kyes nie musiał odpowiadać. - Utoniesz w powodzi danych - mruknęła po chwili Zoran. - Nasza religia, o ile to jest religia, przyciąga wielu pomyleńców. Rzuciła Kyesowi przeciągłe spojrzenie i odeszła żegnając go kolejnym nieopanowanym chichotem. Dobili targu. Kyes zapuszczał sieci coraz głębiej i wciąż zerkał w mętne wody w nadziei, że dojrzy w nich przemykający srebrzysty cień Wiecznego Imperatora. Bez skutku. Żył jak przymierający głodem biedak, który wydał ostatnie pieniądze na kupon loteryjny. Przynajmniej mógł się łudzić nadzieją. Była jak cieniutka słodka polewa na gorzkiej pigułce. Kyes był mistrzem samokontroli. Dobrze wiedział, skąd biorą się jego rozterki, i potrafił je skrywać. Pozostali członkowie rady byli poważnie przejęci sytuacją panującą w systemie Hondżo, a on spokojnie robił swoje. Potrzeba mu było tylko jednego jeszcze sojusznika, potencjalnie najtrudniejszego do zyskania. Niebezpiecznego zarazem. Pułkownik Poyndex, szef Korpusu Merkurego podał w końcu sumę i Kyes nie wahał się dłużej. Pułkownik był równie oziębły jak na ekranie. Wysłuchał Kyesa uważnie, siedząc nieruchomo jak posąg. Kyes pominął kwestię osobistych przekonań. Postawił raczej na logikę. Wedle znanych relacji imperator znikał już wielokrotnie - świadomie nie użył słowa „ginął”. I zawsze potem wracał. Z dostawami AM2 było tak samo: ustawały podczas nieobecności władcy, a gdy ten znów się pojawiał, AM2 napływało tym większym strumieniem. To akurat dawało się sprawdzić, głównie dzięki nowemu komputerowi. Wszystkie historycznie potwierdzone załamania podaży AM2 pokrywały się z mitycznymi zniknięciami imperatora. Kyes skończył wyjaśnienia, siadł wygodnie i czekał z obojętną miną wytrawnego szpiega. - Byłem ciekaw, czemu spotkał się pan z Zoran - powiedział Poyndex. - Gdy agenci mi o tym donieśli, byłem szczerze zdumiony. Teraz rozumiem. To znaczy, że Poyndex rutynowo śledził wszystkich członków rady. Kyes słyszał już, że pułkownik uwielbia zaskakiwać rozmówców podobnymi sensacjami. - Sądziłem, że to - odparł Kyes. - Dlatego chciałem porozmawiać. Sugerował, że nasłany przez Poyndexa też był śledzony. Kłamał, rzecz jasna, ale z powodzeniem. Poyndex nagrodził go skinieniem głowy. - Niestety... Nie wiem, jak mógłbym pomóc. Nasze możliwości... - zaczął, zwodząc rozmówcę. - Obawiam się, że byłoby to z mojej strony nadużycie władzy. Poyndex nie musiał podkreślać znaczenia swojej osoby i samej agencji. Szczególnie teraz, gdy przyszło mu borykać się ze wszystkimi kłopotami wynikającymi z niedoceniania przeciwnika w systemie Hondżo. Żeby zgodzić się na współpracę, musiał otrzymać w zamian coś naprawdę cennego. Kyes wiedział, co zaoferować. Przyszedł z jedną tylko propozycją, ale za to jaką! Przy takiej stawce nikt, a szczególnie superszpieg, nie powinien się wahać. Lovett od razu to zauważył. - Od jakiegoś czasu zastanawiamy się nad tym w gronie rady - powiedział Kyes. - Wszyscy uważamy, że potrzebny nam pełniejszy obraz wielu spraw. Krótko mówiąc, rada wymaga uzupełnienia. Poyndex uniósł brwi. Pierwszy znak emocji! Najwyraźniej nie wiedział, do czego Kyes zmierza. Szybko się jednak opanował... Kyes był zadowolony. Może coś z tego będzie. Poyndexem też można sterować. - Co by pan powiedział na propozycję przyłączenia się do nas? - spytał Kyes. - W charakterze szóstego członka rady... Superszpieg był naprawdę zdumiony. Kyes nie posiadał się z radości. Rozdział 16 Dostojny Ecu zawisł nad brzegiem jeziora. Słońce przyjemnie grzało, a wilgotne powietrze wznoszące się znad pomnika Bhorów pozwalało skrzydlatemu szybować bez wysiłku. Starczał ruch lotką czy manewr ogona. Nie spuszczał przy tym z oczu drobnej postaci wędrującej ku niemu przez trawę. W innych okolicznościach Ecu cieszyłby się chwilą. Chłonąłby piękno przyrody, jak tylko Manabi potrafią. Oto cudowny widok: ciemne ciało z czerwonymi koniuszkami skrzydeł i białymi jak śnieg wibrysami na tle zwierciadła jeziora i małej, kamienistej plaży, a wkoło błękitno - zielona łąka... Niechętnie zgodził się na to spotkanie. Jakiekolwiek kontakty z ocalałymi konspiratorami uważał za bezcelowe i niebezpieczne. Szczególnie po nieudanej akcji marszałka Mahoneya. Z drugiej strony odmowa mogła oznaczać jeszcze większe kłopoty. Jedno nieostrożne słowo spiskowców, a Manabi stracą status istot neutralnych. Trudno orzec, jak by wówczas zareagowała rada. Ecu nie potrafił sobie tego wyobrazić, pomimo że Manabi słynęli z bujnej fantazji. Sten podszedł jak mógł najspokojniej. Chciał, aby było widać, że jego duszą targają wątpliwości. Było ich sporo. Tydzień poświęcił na wstępne negocjacje z dostojnym Ecu i doszedł do wniosku, że dyplomacja to istne wariactwo. Niemniej przywołał wszystkie swe talenty, by jednak coś zdziałać. Dotąd tylko krążyli wokół siebie, sprawdzali i poznawali wzajemnie, ani razu nie dochodząc do sedna sprawy. Świadomość, że ma do czynienia z jednym z najsprawniejszych dyplomatów imperium, wcale Stenowi nie pomagała. Wcześniej długo naradzał się z Kilgourem i Mahoneyem. Nawet teraz obaj przyjaciele wytężali siły, gromadząc środki niezbędne do realizacji planu. Broń, amunicja, paliwo, zaopatrzenie. Bhorowie trenowali nieustannie, a cierpliwość Otha była na wyczerpaniu. Sten mówił o wsiadaniu do statków nieco na wyrost, jednak porywczy szef Bhorów i tak zebrał zaraz swój oddział i z samego ranka obsadził stary krążownik. Sten musiał mu długo tłumaczyć, że wbrew potocznemu mniemaniu samobójcza śmierć też bywa bolesna. Ostatecznie osiągnął cel. Wielką ulgą była też informacja, że Alex odnalazł wreszcie Mahoneya. Prześladowcy deptali mu po piętach. W tym przypadku nawet siedemdziesiąt pięć lat doświadczenia szpiegowskiego zawodziło. Jedyne, co pozostało Mahoneyowi, to nieustanna ucieczka. Zaszywał się na parę dni, czekał, rozglądał się i ruszał dalej. Do chwili, gdy Jon Wild, dawny szmugler i przyjaciel obu mantisowców skontaktował go ze Stenem i Alexem, Mahoney zdążył wcielić się w dwanaście postaci. Zwykł przy tym mawiać: gdy zmykasz niczym zając, mniejsza o drobiazgi. Liczy się efekt. Wciąż udawało mu się zmylić przeciwnika. Dawny dowódca Stena docenił nowy plan i zaraz pociągnął odpowiednie sznurki, by wcielić go w życie. Kluczową rolę odegrać mieli w nim Manabi, istoty słynące z nieskalanej uczciwości. Bez ich udziału szansę na powodzenie akcji byłyby o wiele mniejsze. Mając w pamięci poniesioną ostatnio klęskę, Mahoney naciskał na Stena, by to on poprowadził negocjacje. W razie konieczności Ian mógłby się później przyłączyć. Sten zgodził się, chociaż brakło mu wiary we własne siły. Wiedział tylko jedno - tak czy inaczej zacznie wreszcie działać. Byłoby jednak najlepiej, gdyby dostojny Ecu był wtedy ich sojusznikiem. Dzisiaj wszystko miało się rozstrzygnąć. Nie chodziło o całkowite zwycięstwo, tylko o uzyskanie drobnej przewagi. Sten widział tylko jeden sposób, aby ją osiągnąć. Musiał wpłynąć na Ecu. Najpierw jednak, jak mawiał jego ojciec, należało przykuć uwagę gościa. Sugerował użycie pałki lub innego ciężkiego narzędzia perswazji. Tym razem trzeba było sięgnąć po coś subtelniejszego. Sten pomachał Manabiemu, potem przyklęknął i ustawił na trawie mały, czarny sześcian. Pomajstrował przy nim, potem odstąpił kilka kroków. Sześcian zaczął się rozkładać. W tej samej chwili ruch powietrza zdradził, że zaciekawiony Ecu podlatuje bliżej. Sten nie odwrócił się. Wpatrywał się intensywnie w pudełko. Czas na przedstawienie! Ostatecznie projektor holograficzny zadziałał. Pojawił się obraz może nie tak złożony, jak te, w których dłubał od lat; pełnych detali modelach młynów, fabryk, replikach miast z mieszkańcami i ich codziennymi sprawami. Był jednak dość efektowny. Sten wykorzystał gotowy zestaw, nieco go tylko ulepszył. Praca zajęła mu sześć godzin, ale trzeba wziąć pod uwagę, że było to sześć godzin pracy wytrawnego modelarza. Dla Stena liczył się nie tyle stopień trudności, co efekt, oryginalność, czasem przesłanie. Prezent dla dostojnego Ecu był pod tym względem doskonały. Projektor zniknął, na jego miejscu rozciągało się pole z kilkoma rzędami drewnianych ław dla widzów. Zgromadzeni tam ludzie byli radośni i rozgadani. Po strojach można było poznać, że to dwudziestowieczni Ziemianie. Gdyby ktoś nastawił ucha, usłyszałby też charakterystyczne dla epoki komentarze. W tłumie kręcili się sprzedawcy przekąsek i napojów, bandy dzieciaków krążyły wkoło szukając okazji do psoty. W pewnym momencie wszystkie spojrzenia skierowały się na środek pola. Stojący tam obiekt nagle zadrżał i buchnął dymem. Potem rozległ się przerywany czkawką ryk silnika. Sten poczuł na ramieniu wibrysy Manabiego, który nie chciał stracić niczego z widowiska. Chłopcy porzucili mniej interesujące rozrywki i pobiegli ku otaczającemu środek pola ogrodzeniu. Obiekt zawarczał jeszcze głośniej i stało się jasne, że patrzą na antyczną machinę latającą. Dwa skrzydła wzmocnione drutem, krępy kadłub, niewielkie, lecz wytrzymałe śmigło z przodu. I pilot w kabinie, obok technik przerzucający śmigło przez kompresje. Odskoczył i silnik znów zagdakał, ale tym razem śmigło nie stanęło. Zmieniło się w lśniący krąg. Producent zestawu zadbał nawet o woń spalin i przysmażanych na rurach wydechowych drobin oleju. Ostatecznie silnik zabasował miarowo, pomocnik wykopał podstawki spod kół i samolocik ruszył naprzód. Rozbieg był tak niewiarygodnie krótki, że Sten wyczuł napięcie stojącego obok skrzydlatego: uda się czy nie? Pilot wyczuł chwilę i ściągnął drążek. Maszyna wyskoczyła w powietrze. Tłum westchnął. Manabi sapnął. Patrz, dostojny Ecu, pomyślał Sten. Najlepsze dopiero przed tobą. Dwupłat zaczął pokaz od przewrotów, beczek i niskich przelotów. - Niemożliwe, żeby podobna maszyna tak latała - szepnął Ecu. Sten nie odpowiedział. Potem samolot nabrał wysokości i wszedł w niemal pionowe nurkowanie. Tłum krzyknął z przerażenia. Ecu, który znał prawo grawitacji, aż się wzdrygnął i mimowolnie uniósł na kilka centymetrów. Dwupłat nie przerywał nurkowania. Dopiero w ostatniej chwili, gdy Manabi drżał już cały z napięcia, pilot wcisnął drążek w brzuch i poderwał maszynę, pozornie cudem unikając widowiskowej katastrofy. Podwozie niemal musnęło trawę. Tłum krzyknął radośnie i buchnął oklaskami. - Robi wrażenie - mruknął Manabi. Pilot podziękował widzom serią pętli, zwrotów i kolejnymi nurkowaniami. Potem wyrównał lot i włączył dym. Płynąc powoli przez błękit zaczął kreślić litery. Pisał na niebie! - Co on mówi? - spytał Ecu, którego widowisko wciągnęło bez reszty. Sten wciąż milczał. Pilot skończył i napis zawisł nad polem niczym sztandar: KAŻDY MOŻE SIĘ ZABAWIĆ W LATAJĄCYM CYRKU Sten podszedł do projektora i przycisnął wyłącznik. Na trawie stało znów małe, czarne pudełko. Podniósł je i podał dostojnemu Ecu. - Co dostojny Ecu o tym myśli? - Oni naprawdę to robili? - spytał Manabi. Nie czekał na odpowiedź, była oczywista. - Wiesz, nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, jak to jest być przykutym do ziemi. Zwykły błąd genetyczny. Boże, jak oni musieli marzyć o lataniu. - Wielu gotowych jest podjąć olbrzymie ryzyko w zamian za odrobinę wolności - powiedział Sten. Manabi zamilkł na dłuższą chwilę. Nagle machnął skrzydłami i wzleciał nad jezioro. Sten widział, jak odczytuje imiona wyryte na skrytej pod wodą płycie. Wrócił. - Skąd to masz? - spytał. - Zrobiłem - odparł Sten. - Zwykły zestaw do montażu. Wspaniała zabawa. - Kiedy? - Wczoraj wieczorem. - Mam rozumieć, że zrobiłeś to dla mnie - stwierdził Manabi. - Tak. - Aha... - mruknął Manabi po kolejnej chwili milczenia. - Przejdźmy do rzeczy. Bardzo dobry początek, admirale. - Dziękuję. Rzeczywiście, pora zacząć. Najpierw chciałbym coś powiedzieć. Długo szukałem sposobu, żeby wyrazić rzecz dyplomatycznie, ale pomyślałem: do diabła z tym. Najlepiej będzie, jeśli wyłożę wszystko po swojemu. Prosto i bez kluczenia. - Słucham. - Obaj nie możemy przebić się przez niedomówienia. Od tygodnia zastanawiam się, jak dojść do sedna sprawy, i czuję, że szukasz sposobu, aby się mnie pozbyć. Innymi słowy, nie mamy swobody manewru, o oczyszczeniu przedpola nie mówiąc. - Trafne spostrzeżenie. - Powinno wam jednak zależeć na zawarciu porozumienia ze mną. Manabi spojrzał zdumiony. - Z mojego punktu widzenia wygląda to tak - ciągnął bez zwłoki Sten. - Wspomnienie ostatniej akcji wciąż nie daje wam spokoju. Uważacie, że to było niezbyt mądre posunięcie i nie możecie się z tym pogodzić. Nie wiecie, czy nie planuję przypadkiem jakiegoś szantażu. Czy nie zagrozimy wam czymś, aby zmusić do współpracy? - A zagrozicie? Sten zwlekał chwilę z odpowiedzią. - Nie. Nie zamierzamy zrobić nic takiego - odparł w końcu tonem obietnicy. - Przemawiasz w imieniu wszystkich? - Tak. - Skąd ta wspaniałomyślność? Czy to nie chwilowa słabość? - Jeśli przegramy, wszyscy wylądujemy w tym samym bagnie. Stronnicy rady również. Szczerze przyznam, że łatwiej byłoby mi zejść z tego padołu ze świadomością, że Manabi chcieli nam pomóc. Co do drugiej kwestii, to nie ma mowy o chwilowej słabości. Przede wszystkim chcę być lojalny. Już raz zrezygnowaliście z neutralności, by poprzeć imperatora. Tylko dlatego gotowi byliście rozmawiać z Mahoneyem, gdy się do was zwrócił. Za sprawą tej samej lojalności. Chociaż lepiej byłoby nazwać to po prostu logiką. Stanęliście kiedyś u boku imperatora, uznając, że bez niego nie ma dla was przyszłości. I dlatego wysłuchaliście teraz Iana. Prawda? - Raz jeszcze potwierdzam. - Ujrzeliście, jak plan Mahoneya sypie się w gruzy. W całym imperium trwa polowanie na dysydentów. Najpierw wypala im się umysły, potem zabija. Nic dziwnego, że wzdragacie się przed dalszymi kontaktami. Też bym się wahał. - Na razie przemawiasz bardziej w moim imieniu niż w swoim - zauważył Ecu. - A to oznacza, że oczekujesz naprawdę wiele. - To prawda. Przyznaję, że to był mój błąd, nie Mahoneya. On był, ale to ja osobiście prowadziłem akcję i nie zareagowałem na czas. To ja zawiniłem, nie Ian. - Godne podziwu, że bierzesz winę na swoje barki, ale w ten sposób tylko pogłębiasz moje wątpliwości. Czy masz jeszcze jakieś - pozwól, że użyję waszego wyrażenia - asy w rękawie? - Może tak, może nie. Spróbujmy sobie wyobrazić. Co się stanie, jeśli dalej będziecie starali się stać na uboczu. Rada wpędzi was w poważne kłopoty. Wciągną was w swoje poronione plany. Poza tym sytuacja z AM2 pogarsza się systematycznie, zatem będą szukać następnych okazji. Hondżo byli pierwsi, ale nie będą jedyni. Pomyśl, jak wielkie zapasy AM2 zgromadziliście? Starczy tego, by ich skusić? Ecu nie musiał odpowiadać. Obaj wiedzieli, że Manabi zawsze byli przezorni. - Czy zdołacie ich powstrzymać? Czy jest w was dość ducha? Nie mówię o odwadze, ale o zwykłej determinacji i możliwościach. Zeszlibyście do podziemia jak Hondżo? Bylibyście gotowi ginąć za każdy metr swojej ziemi? Odpowiedź znów była oczywista. Manabi słynęli z dyplomacji, nie wojowniczości. - Co proponujesz? - spytał dostojny Ecu. Nie znaczyło to, że dał się wciągnąć do gry, chciał tylko wysłuchać Stena do końca. Jednak Sten wiedział już, że nie pozwoli zdobyczy umknąć z haczyka. - Chcę, żebyście obserwowali wszystko i czekali cierpliwie. Muszę jeszcze udowodnić wam, że nie brakuje nam ducha ani środków. W zamian... - Zgadzam się. Niesamowite. Dostojny Ecu jednak się namyślił. - W zamian... Poproszę o jeszcze jedno spotkanie. Pewnie nie ze mną, tylko z Mahoneyem. Prawdopodobnie wkrótce będę zajęty. Możecie zrobić chociaż tyle? Szanowny Ecu nie mógł odmówić. Poprosił tylko, aby raz jeszcze zademonstrować działanie projektora. Chciał ponownie odwiedzić ten cyrk, w którym każdy może latać. Stało się dokładnie tak, jak przewidział Sten. Zanim Ecu wrócił do domu, dotarł do niego list z prośbą o spotkanie wystosowany przez radę. Nie była to właściwie prośba, raczej wezwanie. Członkowie rady długo dyskutowali, jak postępować z Manabimi. Jeszcze o nic ich nie podejrzewali, jednak czystka i krwawy podbój systemu Hondżo wywołały falę wzburzenia w całym imperium. Rada chciała podreperować jakoś swój wizerunek. A do tego potrzebna im była pomoc Manabich. Nie mieli jeszcze planu, kogo wysłać. Najpierw myśleli o Malperin, która miała prawdziwy talent dyplomatyczny. Ale nawet ona uznała, że to kiepski pomysł. - Jeśli dostojny Ecu dojrzy dla siebie jakąś furtkę - powiedziała - to wszystko przepadnie. Trzeba uderzyć wprost. Tu trzeba mistrza, ale nie dyplomacji. Wysłali Lovetta. Na miejsce spotkania Lovett wybrał rozmyślnie niewielki, zarośnięty park, gdzie nie było dość miejsca, żeby latać swobodnie, brudu i kurzu zaś tyle, że delikatne zmysły Manabiego prawie doznały wstrząsu. Lovett odczekał jeszcze parę chwil, by Ecu poczuł się naprawdę nieswojo. Zdrowa czerń jego ciała jakoś poszarzała, czerwień na skrzydłach przeszła w mdły oranż. I o to chodziło. - Chcemy uzyskać od was pewne oświadczenie - powiedział Lovett. - Wstępną umowę mam przy sobie. Proszę przeczytać. - Najpierw chciałbym się dowiedzieć, w jakiej kwestii mamy się porozumieć - odparł dostojny Ecu. - Proszę o kilka słów wyjaśnienia... - Chodzi o zabójstwo - warknął Lovett. - „Wyrażamy ubolewanie” i tak dalej. - Z pewnością bolejemy - zgodził się Ecu. - Zastanawia mnie jedynie owo „i tak dalej”. - Och, to nic wielkiego. Wyliczacie winnych i wzywacie do ich ukarania. No... właśnie. Najpierw Hondżo. Sądzimy, że każda prawomyślna istota zgodzi się, że słusznie odebraliśmy im AM2. Nie można pozwolić, aby takie dzikusy trwoniły drogocenne paliwo na byle głupstwa. Poza tym... Nasza akcja była przecież legalna. To my autoryzujemy handel AM2 i mamy prawo zachować kontrolę nad jego wykorzystywaniem. - Rozumiem - powiedział Manabi. Wyglądało na to, że mówi prawdę. - Świetnie - powiedział Lovett. W jego głosie dawało się wyczuć groźbę. Mam nadzieję, że naprawdę nie macie żadnych wątpliwości - dodał na wszelki wypadek. - Moi przyjaciele z rady chcą wiedzieć, kto za kim stoi. Czasy mamy ciężkie i trzeba działać zdecydowanie. Albo jesteście z nami, albo z Hondżo. Czy wyrażam się zrozumiale? Dostojny Ecu z trudem mógł się zorientować, o co chodzi. Nie wspomniał o tym jednak ani słowem. Powiedział tylko, że tak się spieszył na spotkanie, iż nie zdążył otrzymać od rządu żadnych pełnomocnictw. - Karygodne przeoczenie. Muszę dopełnić formalności, bowiem na razie nie mogę legalnie reprezentować nikogo prócz samego siebie. A przecież nie o jednego Ecu tu chodzi, prawda? - Nie. Chodzi o to, żeby nikt nie mógł się potem przyczepić. Dobra, załatwcie te swoje pełno - coś - tam, byle szybko. Dostojny Ecu musiał przyznać, że trudno o bardziej jednoznaczne postawienie sprawy. Ultimatum rady raptownie odmieniło sytuację Mahoneya. Ian zrozumiał, że nie będzie musiał męczyć się tak, jak wcześniej Sten. I rzeczywiście. Dostojny Ecu streścił swoją rozmowę z Lovettem i przyznał, że znalazł się między młotem a kowadłem. Był naprawdę niezadowolony. Ian powstrzymał się od uwag „a nie mówiłem” oraz od pełnych współczucia westchnień. Od razu przeszedł do konkretów i naszkicował przygotowany przez Stena plan. Młody admirał chciał doprowadzić do sprawy sądowej z paragrafu o zabójstwo. Proces miałby toczyć się przed niezawisłym trybunałem złożonym z osób szanowanych i lojalnych. Dla pewności dostojny Ecu objąłby stanowisko neutralnego sędziego. Sam mógłby ocenić rzetelność przedstawianych zeznań i dowodów. Sten i Mahoney mieli się zająć bezpieczeństwem składu sędziowskiego i zapewnić spokój podczas posiedzeń. - Czy to w ogóle możliwe? - zainteresował się Ecu. - O tyle o ile. Zrobimy, co w naszej mocy, ale pełnej gwarancji dać nie możemy. - To zrozumiałe - powiedział Ecu. - Jasno stawiacie sprawę. Odpowiedź nie zdumiała Mahoneya, ostatecznie propozycja była o wiele ciekawsza niż perspektywy roztaczane przez radę. Dodał jeszcze, że zadbają o bezpośrednią transmisję z obrad. Zdaniem Stena każda istota w obrębie imperium, bez względu na zajmowane stanowisko, powinna poznać szczegóły postępowania. Nie trzeba było dodawać, że rada uczyni wszystko, aby uniemożliwić przekaz. - Czy zaprosicie ich, żeby mogli się bronić? - spytał Ecu. - Oczywiście. - Odmówią. - Zatem? Dostojny Ecu zamyślił się na chwilę. - No właśnie. Należało uznać, że jeśli trybunał wyda wyrok skazujący, rada raczy się do niego zastosować. Dobrowolnie do więzienia nie pójdą. Werdykt mógł mieć znaczenie jedynie propagandowe, być może wystarczające, aby przechylić szalę. Powinien zniechęcić sojuszników rady. Utraciwszy rzekomą wyższość moralną, zostanie z pustymi rękami. Bo i cóż takiego ma do zaoferowania poza AM2, którego od dawna już nikomu nie sprzedaje? - Kto dobierze skład sędziowski? - spytał Ecu. Mahoney wyznał, że w takich sprawach można ufać jedynie Manabim. To samo dotyczyło przygotowania spotkań z potencjalnymi sędziami. Dostojny Ecu będzie musiał odbyć w ścisłej tajemnicy kilka czy nawet kilkanaście podróży. Nikt nie będzie mu niczego sugerował ani o nic pytał. Poza sprawami związanymi z wymogami bezpieczeństwa, oczywiście. Rada nie ma prawa dowiedzieć się o jego misji. Natomiast co do reszty - pełna wolność. Nikt prócz Wiecznego Imperatora nie uporałby się lepiej z tym zadaniem. Dostojny Ecu miał wyrobione zdanie o imperatorze, jednak poniechał komentarzy. Zdumiałby się wiedząc, że Mahoney myśli o byłym władcy całkiem podobnie, Ian zaś byłby równie zdziwiony słysząc, jak bardzo owa opinia zaważyła na decyzji Manabiego. Gdy tylko Ecu zaczął się skłaniać ku zgodzie, Mahoney przeszedł do drugiej części planu Stena. Nie zdradził przyczyn nieobecności Stena, nie z braku zaufania, ale dla zasady. Jeszcze w Korpusie Merkurego wpojono mu regułę, aby każdy wiedział tylko tyle, ile musi, nie więcej. Ponadto obawiał się trochę, że ujawnienie zadania, które Sten akurat wypełniał, mogłoby wpłynąć na decyzję rozmówcy. Na tym etapie rokowań ewentualna porażka Stena zmieniłaby wszystkie ich plany w nierealne mrzonki. - I jeszcze jedno pytanie. Najważniejsze - powiedział Ecu. - Czy ten trybunał będzie legalny? Czy istnieją podstawy prawne, żeby go stworzyć? - Nie ma żadnych podstaw - odparł Mahoney. - Sten przewidział, że o to spytasz. Niestety, nie mamy w szeregach żadnego znawcy prawa imperialnego. - Za to ja mam - mruknął Ecu. - Problem w tym, że nie wyobrażam sobie sytuacji, w której imperator zezwoliłby na powstanie takiego trybunału. Nikt nie mógłby skupiać w ręku więcej władzy niż on. A teraz trybunał ma działać w jego imieniu i ma mieć takie same uprawnienia, jak kiedyś imperator. - Nie znam się na tym - powiedział Mahoney. - Ale myślę, że skoro imperium istnieje od paru tysięcy lat, to coś podobnego musiało się już kiedyś zdarzyć. Przynajmniej raz. - Chyba masz rację... wystarczyłby precedens... Dobrze. Zajmę się tym. Marszałek Ian Mahoney odetchnął z ulgą. Ustalił jeszcze z Manabim kilka szczegółów i spotkanie dobiegło końca. Tuż przed rozstaniem Ecu zaskoczył go raz jeszcze. - Och, właśnie... mam wiadomość dla naszego młodego admirała. - Tak? - Na jakiejkolwiek byłby teraz misji, powiedz mu, proszę, że gdyby mu się nie udało... - Tak? - odezwał się nieco zaniepokojony Mahoney. - Powiedz mu, że wciąż czekam na następne spotkanie. Mniejsza o wynik. Najlepiej w miejscu, gdzie każdy może latać. - Będzie wiedział, o co chodzi? - O, tak. Z pewnością. Rozdział 17 Mężczyzna imieniem Raschid spojrzał na napis przy drzwiach: POTRZEBNY DOŚWIADCZONY KUCHARZ. DUŻO PRACY, NISKA PŁACA, NIENORMOWANE GODZINY, WYŻYWIENIE ZA DARMO. Mężczyzna uśmiechnął się lekko. Uczciwa oferta. Nad ruderą mrugał w kilku kolorach szyld: ODLOTOWA HERBATKA i OBIADY. I poniżej: WŁAŚCICIEL: DINGISWAYO PATTIPONG. Z baru obok wyszło trzech podchmielonych marynarzy. Ruszyli popękanym chodnikiem. Raschid uśmiechnął się uprzejmie i zszedł im z drogi. Jeden z osiłków spojrzał z żalem, ale poszedł dalej. Mężczyzna uśmiechnął się ponownie, słysząc gwizd silników Yukawy dobiegający zza ogrodzenia. Farmer miał rację - port kosmiczny pełen był statków, które od dawna nigdzie nie latały i najpewniej nigdy już nie wystartują. Ale ruch nie ustał zupełnie. Raschid wszedł do lokalu. W środku stało jakieś dziesięć stolików i kontuar. Przywitał go bardzo niski, ciemnoskóry osobnik. Poza nim nie było tu nikogo. - Pan Pattipong? - Ty policaj? - Nie. Szukam pracy. - Ty kucharz? - Tak. - Nie. Nie kucharz. Może kucharz tam, gdzie ludzie nie używać noże gdy źle powiedzieć. Za ładny aby kucharz tutaj. Raschid nie odpowiedział. - Gdzie gotował ostatnio? Raschid mruknął coś niezrozumiale. Pattipong tylko skinął głową. - Może ty kucharz. Kucharz nigdy nie mówić gdzie ostatnio. Za wiele żon... picia... dziecków... policji. Chodź. Zobaczymy. Pattipong poprowadził Raschida do kuchni. Bacznie obserwował przy tym jego twarz i znów pokiwał głową, gdy pojawiło się na nim zdumienie. - Tak. Niedobrze. Zbudowałem dla dobrego kucharz. Cindarian. Został dwa, prawie trzy lata. Potem... won. Zostawił mnie z tą wanną. Cindarianie byli inteligentnymi polipami przypominającymi koralowce. W gromadzie dorastali, w gromadzie żyli. I często nie cierpieli jeden drugiego. Ten tutaj musiał być naprawdę świetnym kucharzem, skoro Pattipong zbudował dla nieco specjalną kuchnię w kształcie pustego obecnie basenu otoczonego wszystkimi potrzebnymi sprzętami. - Niedobrze. Trzeba dobrego kucharz, żeby tu potrafił. Raschid włączył kuchenkę i postawił patelnię na ogniu. Skrobnął masła z jednej miski, z drugiej wyłuskał jedną dłonią dwa jajka. Jednym ruchem rozbił oba, białko z żółtkiem cisnął na tłuszcz, skorupki do kosza. Pattipong spoglądał na zegarek. Raschid wyczekał właściwej chwili i gładko obrócił jajka. Pattipong uśmiechnął się. - Ty kucharz. Nikt inny nie zrobić tego dobrze. - Co mam zrobić z pana jajami? - Nic. Nie chcieć jaj. Nie cierpieć jaj. Od jaj ja dostawać... - i pokazał coś za sobą, w okolicy pośladków. - Wszyscy lubić jaja. Podaję jaja. Masz robotę. Od teraz gotować. Raschid rozejrzał się po brudnej kuchni. - Potem gotować. Lunch za godzinę. Teraz sprzątaj. Pattipong wyraźnie lubił wyrażać się w ten sposób. Bo chyba nie musiał. Pomyślał chwilę i pokiwał głową. - Tak. Sprzątaj. Potem gotuj. Pomogę. I tak zrodziła się legenda o jajkach u Pattiponga. Pattipong umieścił je w menu jako cesarskie jajka po benedyktyńsku. Raschidowi nazwa nie spodobała się z jakiegoś powodu, ale zbyt słabo oponował. Pattipong kazał mu wracać do kuchni. - Cesarskie dobra nazwa. Tajlandia... najlepsze słonie to królewskie słonie. Tak słyszałem. Na początku nie działo się zbyt wiele. Mało kto przychodził na lunch i pustki trwały aż do obiadu. Raschid nie był dość senny, żeby chciało mu się wracać do pokoiku na zapleczu. Do alkoholu go nie ciągnęło, na spacery nie miał ochoty. Zaczął się wprawiać w pieczeniu. Dotąd miał do tego taki sam stosunek, jak Pattipong do jajek. Zbyt wiele nieprzewidywalnych czynników, jak właściwa temperatura, wilgotność i tak dalej. Przeważnie wypieki miały kształt podeszwy. Tym razem jednak zdarzył się wyjątek. Tydzień wcześniej nastawił zakwas, z ciepłej wody, mąki, cukru i jęczmienia. Wymieszał składniki w niemetalowym naczyniu, a czas i bakterie zrobiły swoje. Zakwas służył do przygotowania bułeczek, zwanych z angielska „muffin”. Łatwa robota. Do zrobienia ośmiu bułeczek użył szklankę mleka. Po zestawieniu całości z ognia dodał odrobinę soli, łyżeczkę cukru i dwie łyżki przemielonej mąki biszkoptowej. Po ponownym podgrzaniu ciasto zdwoiło objętość. Wsypał jeszcze kubek mąki i zaczekał, aż znów podrośnie. Następnie wziął walcowate foremki z otwartymi końcami i napełnił je do połowy ciastem. Nie wspomniał o tym nikomu, ale formy zrobił z puszek po karmie dla zwierząt. Cóż, nawet w tej dzielnicy trafiali się nadwrażliwcy. Nałożywszy masła na średnio rozgrzaną blachę ustawił pionowo foremki. Ciasto w kilka sekund zbrązowiało najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Wtedy usunął foremki (parząc sobie przy okazji palce), dodał więcej masła i pozwolił bułeczkom niemal sczernieć. Potem odstawił je do wystygnięcia. Przed podaniem trzeba jeszcze nadziać je na widelec i opiec lekko nad ogniem. Potem wyszukał najlepszą wędzoną szynkę, którą pokroił w cienkie plasterki i przyrumienił w mieszaninie wina, masła i kminku. - Najlepsza byłaby ziemska szynka. Taka z Virginii. Albo Kerry. Pattipong zachichotał. - Nie wiedziałem, że byłeś kiedyś na Ziemi! Raschid wyglądał na zmieszanego. - Chyba raczej nie byłem. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Powiedział pan... - Powiedziałem coś normalnie? Trudno, wpadłem. Normalna mowa to kłopoty. Jak jaja. Tylko smród. Poza tym... gdy mówisz monosylabami, ludzie myślą, że mało co chwytasz. Nie uważają przy tobie na języki. Sądzą, że i tak nie pojmiesz treści rozmowy. A tutaj dobrze jest wykorzystywać każdy atut. Miał rację. Mimo że ruch w jadłodajni zmalał, dzielnica portowa tętniła życiem. Pełno w niej było zabijaków, dziwek, marynarzy i zwyczajnych włóczęgów szukających rozrywki. Potrafili robić zakłady o to, jak długo potrwa, nim leżąca w rynsztoku ofiara wykrwawi się na śmierć. Pattipong trzymał zawsze za kontuarem długi, porządnie naostrzony nóż. Raschid wrócił do swego przepisu. Przyrumieniona szynka trafiła do rozgrzanego piecyka. Wziął sok cytrynowy, pieprz, szczyptę soli i trzy żółtka i wymieszał mikserem. Stopił masło w rondelku. Teraz zaczął działać na wyczucie. Przypiec bułeczki... jajka do wrzątku... bułeczki gotowe... szynka na bułeczki... dokładnie dwie i pół minuty... jajka na szynkę. Znowu włączył mikser i zaczął mieszać płynne masło. Policzył do dwudziestu, wyłączył maszynkę i polał jajka sosem. - Voila, panie Pattipong. Pattipong skosztował ostrożnie. - Niezłe - mruknął. - Ale jajka. Po raz pierwszy Raschid podał swoje danie marynarzowi dość pijanemu, by posłużyć za króliczka doświadczalnego. Gość spróbował, spojrzał zdumiony na talerz i błyskawicznie wchłonął całą porcję. Zaraz potem zamówił dokładkę. Przysięgał, że od tego żarcia wytrzeźwiał i może zacząć pić od nowa. - Lekarstwo na upicie? Może być wielki wynalazek. Leczyć choroby... Sprzedaż wysyłkowa. - Nie chrzań! - warknął Raschid. Marynarz wrócił następnego dnia z sześcioma kumplami. Portowa policja zaczęła zaglądać w porze lunchu. Raschid czuł się w ich obecności niepewnie, sam nie wiedział czemu. Gliniarze jedli, rzecz jasna, na kredyt. Czas nudy dobiegł końca. Raschid zaczął serwować kolejne dania: tak zwane chili i inne, nazywane przez niego „radioaktywna kura”. Przekonał Patiponga, że goście oczekują czegoś więcej niż tylko szybkiej, portowej wyżerki. Dotąd menu składało się z takich właśnie, nieskomplikowanych dań. - Ty mów. Ja słucham. Rób curry. Jak matka robiła. Goście próbują, ja się śmieję. Mam swoją zemstę za całe to gadanie. Curry u Pattiponga nie było doskonałe, ale i tak zasługiwało na wyróżnienie. - Wiesz, czemu cię słucham? - spytał Pattipong. Wskazał kuchenne okienko. Raschid zerknął. Sala była pełna. Pattipong musiał nawet dostawić kilka stolików na chodniku przed lokalem. Raschid już wcześniej zauważył, że przybyło mu roboty, jednak nie wiedział, że jego kuchnia cieszy się tak wielkim powodzeniem. Goście też wyglądali inaczej. Szemrany element wprawdzie nie zniknął, ale przybyło nieco facetów w garniturach, czasem mignął mundur władz portowych. Raschid dojrzał nawet pomarańczowe szaty dwóch sekciarzy, tych od Wiecznego Imperatora. Działali na niego podobnie jak policjanci. I też nie wiedział, czemu. - „Odlotowa” stała się modna. Dzielnica podła... ale żarcie od jakiegoś czasu dobre. Potem znajdą sobie nowe miejsce. Tak już bywało. Będzie znowu. Kto by spamiętał. Uważać. Nie zrażać stałych gości. Ci ludzie tam... jak owady... bzz, bzz... z kwiatka na kwiatek. - Dość żartów. Do roboty. Raschid wrócił do piecyka. Kolejne zamówienie na cesarskie jajka, żeby je piekło pochłonęło. Pomału zaczynał podzielać niechęć Pattiponga do nabiału. Cieszył się, że pryncypał robi pieniądze. Dla niego osobiście nie miało to jednak znaczenia. Miał wrażenie, jakby... czekał. Na kogoś? Na coś? Nie wiedział. Inni też zauważyli, że dobrze im się powodzi. Było już bardzo późno. Dotąd „Odlotowa” była wcześnie otwierana i zamykana, ale i to musiało się zmienić. Koło północy lokal bywał wciąż pełen porządnie ubranych gości. Raschid miał dość. Jak tylko skończył czyścić i oliwić grill, na ostatnich nogach szedł do swojego pokoiku. Jeden głębszy i spać. Ostatnio miał pomocnika, piekarza. Jeden z niezliczonych krewnych pryncypała miał się podszkolić przy Raschidzie. I szło, owszem, jak w balecie po amputacji obu nóg... Usłyszał jakiś hałas dobiegający z sali. Podniesione głosy... Pewnie kolejny napad. Pattipong trzymał w kasie trochę drobnych na takie okazje, resztę utargu zamykał od razu w porządnym sejfie z szyfrem. Bezpieczniej było dać kilka doków niż wdawać się w bójkę. Rano szeptał parę słów policjantom, którzy znajdywali złodzieja i albo odbierali mu forsę albo, jeśli wszystko już wydał, łamali palce ku przestrodze. Ta kłótnia brzmiała inaczej. Raschid wziął ciężki topór rzeźniczy i podszedł do drzwi kuchni. Tam odłożył narzędzie na poręczną półeczkę i zajrzał na salę. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Ujrzał czterech byczków. Krzykliwie ubranych, z fałszywymi uśmiechami. Wyglądali naprawdę groźnie. Zbliżył się do Pattiponga. - Wracaj do garów - usłyszał od jednego z żuli. - Nie twoja sprawa. - Ochrona? - spytał Raschid, ignorując typa. Pattipong przytaknął. - Płacimy. Bez smrodu. Meble całe. Goście bezpieczni. - Znasz ich? - Ejże, kazaliśmy ci się wynosić. - Nie widziałem ich przedtem. Nowi. Bez powiązań. Teraz u nich krewa. Stary boss w pierdlu. Kandydaci na nowego biją się o stołek. - Przestań nawijać. Złożyliśmy propozycję. Grzecznie byłoby odpowiedzieć. Pattipong spojrzał na Raschida. - Płacimy? Raschid wolno pokręcił głową i cisnął ciężką szklaną misą prosto w jednego z napastników. W tej samej chwili Pattipong przywalił drugiemu dryblasowi. Prosto w podbródek. Gość zachwiał się i padł na podłogę. Trzeci złapał krzesło. Zdążył je podnieść, ale Raschid schylił się i uderzył bykiem. Tamten jęknął, krzesło upadło. Cios dwoma pięściami w kark ostatecznie załatwił sprawę. Pattipong sięgał właśnie po nóż, ale w tym momencie reguły gry uległy zmianie. Ostatni oprych uniósł dłoń do pasa. Pistolet. Raschid wiedział, że nie musi się spieszyć. Płynnym krokiem cofnął się ku drzwiom kuchni, namacał trzonek topora. Widział, jak broń wędruje coraz wyżej, a palec zbliża się do spustu... Wprawnie rzucony topór wbił się z chrzęstem w czaszkę mężczyzny. Pattipong szybko podszedł do drzwi. - Żadnych glin. Wrócił i pokiwał głową nad pobojowiskiem. - Niedobrze. - Przepraszam, ale ten tutaj... - Nie rozumiesz. Dobrze, że nie żyje. Źle, że nabrudził. Dwie, trzy godziny sprzątania. Długi dzień. Chciałem spać. - Podszedł do komunikatora. - Wezwę kuzyna. Zabierze ciała. Zostawi przed posterunkiem. Niech ci trzej wyjaśnią sami, co się stało z czwartym. Wystukał numer. - Dobrze walczysz. Jak na kucharza. Raschid spoglądał na nieprzytomnych i pojękujących bandziorów, na ludzkie szczątki i kałużę krwi... Odniósł wrażenie, jakby ktoś zaglądał mu przez ramię. I jeszcze, że... Odepchnął natrętną myśl. To było konieczne. Akt samoobrony. Teraz musiał pomóc Pattipongowi. Przy kontuarze siedziało dwóch mężczyzn, obaj w strojach, które wyglądały jak dawno nie prane i nie prasowane mundury. Obok nakrycia jednego z nich leżała kapitańska czapka z otokami. Dawniej złote, ozdoby poczerniały, zupełnie jakby obrosło je stado dziwnych skorupiaków. Czegoś takiego Raschid jeszcze nie widział. Poza czapką nic nie sugerowało pozycji mężczyzny. Był nieco królikowaty z wyglądu, z całą kolekcją nerwowych tików właściwych tym zębatym gryzoniom. Drugi gość był zwalisty, na rękawie nosił naszywki oficera, a na piersi wstążkę zastępcy dowódcy. Na ramieniu miał jeszcze coś. Raschid zdołał odczytać napis PEASE SHIPPING. Armator w grochy? Obaj pili syntetyczną kawę i dyskutowali. Kapitan, o ile naprawdę był to kapitan, spojrzał tęsknie na szereg butelek ustawionych nad barem. Drugi, może rzeczywiście mat, potrząsnął głową. Królik westchnął. Raschid wyłapywał tylko strzępy rozmowy. - Braki w załodze... pieprzony agent... konwerter przecieka... ładunek zaplombowany... nieznany port docelowy... nigdy jeszcze nie słyszałem o tym kliencie. Niedobrze, panie macie, całkiem paskudnie. Raschid podszedł bliżej pod pozorem wytarcia blatu. - A dobry ten kontrakt? - spytał mat. - Zapłacili mi z góry - mruknął królik. - No to co się przejmujesz? Nikt dziś nie daje pełnej gwarancji. Czy to ważne, co wieziemy? - Nie chcę skończyć kariery jako przemytnik. Mat zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym ironii. - Kariery? A co to za kariera? Patt, jeszcze kawy. Pattipong z idealnie obojętną miną napełnił filiżanki. - Gdzie tu można znaleźć kogoś do zamustrowania? - zadumał się mat. - Na twoją łajbę? Może w portowym więzieniu. - Dzięki, Patty. Potrafisz pomóc w potrzebie. - Kogo wam brakuje? - spytał nagle Raschid. Mat przyjrzał się uważnie Raschidowi. - Mechanik. Kucharz łącznościowiec. Drugi inżynier. Jeśli masz papiery. - Jaki macie moduł łączności? - Najstarszy na świecie. VX-314. Twój dziadek oglądał takie w muzeum. Nazywamy go Zuzia Jąkała. - Ile płacicie? - Standardowo. Trzysta za miesiąc. Plus utrzymanie. Port docelowy na razie nieznany. Możesz wysiąść tam z forsą albo poczekać, aż złapiemy nowy kurs. - Trzysta? W sam raz dla majtka. - Tyle dajemy. Pattipong skinął z drzwi kuchni. - Chwilę - powiedział Raschid. Z nieznanych przyczyn czuł, że powinien się zgodzić. Kapitan chciał coś jeszcze dodać, ale mat go powstrzymał. - Dobry z ciebie kucharz? - Zamów coś. - A drucik? - Idę o zakład, że ten ostatni idiota, którego zatrudnialiście, w ogóle nie uziemił pudła. Wtedy Vexie zaczyna przerywać - powiedział Raschid i poszedł do kuchni. - Pijany? Naćpany? Robota się nie podoba? - spytał Pattipong. - Nic z tych rzeczy. Po prostu czas ruszać w drogę. - Słuchaj. Zapłacę ci więcej. Dam ci... ćwierć udziału. Nie, raczej jedną ósmą. Zostań. Oficerowie cicho wymieniali uwagi. - Ci dwaj... Jarvis, Moran. Źle. On słaby. Pije. Moran... zdegradowany z kapitana. Zabił człowieka. Statek... Santana. Składak. Z odzysku. Jak wszystkie z Pease Shipping. Całe to Pease Lines to złom. Bez certyfikatów. Przedatowane albo sfałszowane. Biorą jak leci. Każde zamówienie. Załoga zginie, statek przepadnie, nikogo to nie obchodzi. Tylko biorą ubezpieczenie. - To wróży sporo przygód. - Głupi jesteś. Przygody są w kinie. A to jest jedno wielkie gówno. - Ty, kucharz - odezwał się Moran. - Dajemy ci cztery i pół setki. - I sprzęt - naciskał Raschid. - Mój został na poprzedniej łajbie. - Zmieniasz statki jak rękawiczki... Ale dobra. Załatwione. Raschid nareszcie mógł działać. Rozdział 18 Wszystkie koszmary kiedyś się kończą. Ostatecznie całość zrabowanego AM2 trafiła do ładowni i 23 Flota mogła wyruszyć z powrotem, najpierw na Al-Sufi, a potem do bazy. Ucieczka nie obyła się bez ofiar. Pod jednym z transportowców Hondżo podłożyli minę z zapalnikiem ciśnieniowym. Eksplozja zniszczyła dwa sąsiednie frachtowce i niszczyciel z osłony. Już poza atmosferą stracili korwetę. Załatwił ją samotny stary tramp z jedną rakietą w ładowni. Krążownik Gregora oddał salwę i nagła eksplozja rozerwała stateczek. Trudno jednak było mówić o zwycięstwie. Pozostało wypełnianie obowiązku, iluzoryczne odsuwanie od siebie groźby śmierci. Admirał Gregor ustawił flotę w konwoju. Dokładnie według podręcznika; na szczęście był to całkiem dobry podręcznik. Szyk miał kształt grzyba. Kapelusz składał się z cięższych jednostek bojowych, a trzon z transportowców. Lekkie siły zajmowały pozycje w dalszych. U podstawy leciały dwie eskadry ciężkich krążowników chroniących tyły specjalnymi ekranami. Gregor siedział ponury przed komputerem bojowym. Sprawa była poważna. Tylko zasoby paliwa stanowiły powód do zadowolenia. Jego flota miała bunkry pełne AM2, zapewne jako jedyna w całym imperium. Teoretycznie powinien teraz rozwinąć pełną prędkość bojową, aby jak najprędzej dolecieć na Al-Sufi. Albo chociaż poruszać się z maksymalną szybkością marszową. Nie było takiej możliwości. Hondżo zadali ugrupowaniu zbyt wielkie straty. Popękane kadłuby, zwichrowane dysze, spalone centrale... Dwa krążowniki musiały zostać podłączone do statku warsztatowego, który zasilał ich systemy awaryjne. Flota kulała. Leciała wprawdzie z prędkością wielokrotnie większą od prędkości światła, ale nie dość szybko, aby zabezpieczyć się przed atakami od tyłu. Gregor rozważał nawet, czy nie zostawić najwolniejszych jednostek, a z resztą skoczyć do przodu, ale szybko porzucił ów projekt. Zbyt wielkie miał straty. Uznał, że jedyny sposób na ocalenie kariery, to dostarczyć na Al-Sufi jak najwięcej AM2. Może wtedy się uda. Zacisnął zęby i dalej robił swoje. Cała ta niby-okupacja kosztowała niewyobrażalnie drogo: Straty załóg we wszystkich grupach - łącznie dwadzieścia siedem procent. Straty w jednostkach wszystkich klas - trzydzieści pięć procent. Właściwie już przed akcją stan floty był katastrofalny... Admirał nie miał ochoty obliczać swoich szans. Gregor nie był jedynym nieszczęśliwym dowódcą. Admirał floty Fraser tkwiła ze swymi siłami na trzech światach Al-Sufi. Zgodnie z rozkazami miała czekać na przybycie 23 Floty i pobrać od nich paliwo. Potem włączyć 23 Flotę w skład zespołu i objąć dowództwo nad całością. Należało kontynuować działania w rejonie Świata Centralnego i czekać na dalsze rozkazy. Nie żywiła złudzeń co do stanu 23 Floty. Gregor składał oszczędne meldunki, jednak kłamać nie mógł. Pani admirał wypatrywała zatem armii kalek. Fraser preferowała agresywny styl walki. Wierzyła w słuszność nelsońskiej zasady, że najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów to przyjęcie kursu wprost ku odgłosom bitwy. Gdyby tylko mogła, zignorowałaby rozkazy i ruszyłaby na spotkanie floty Gregora. Ale nic z tego. Paliwa miała akurat na jeden dzień. Bez wątpienia wiele brakowało jej do szczęścia. Dwudziesta trzecia wracała do domu. Nawigator Gregora zaproponował dłuższą drogę, pełną zygzaków i mylących zwrotów, ale Gregor odrzucił pomysł. Stan jednostek pozostawiał wiele do życzenia, podobnie jak poziom wyszkolenia obsługi nawigacyjnej. Poza tym admirał bał się, że złożona formacja rozsypie się podczas manewrów i konwój rozleci się po kosmosie. Nie, nie trzeba mu dodatkowych kłopotów. Jeszcze ktoś pomyli kierunki i jeden pancernik wjedzie drugiemu w burtę. Gregor pomału odzyskiwał pewność siebie. Podwładni zwykle nazywali ją chamstwem lub arogancją. W tych czasach nikt nie śmiał sprzeciwić się. imperialnemu admirałowi. Szczególnie w sytuacji podwyższonej gotowości bojowej. Zresztą, kto dziś miał dość paliwa, żeby zaczynać bitwę? Kurs został wytyczony najprościej jak się dało. Lot przebiegał spokojnie. Gregor uznał, że jego plan jest dobry. Zgłoszono jedynie przyjęcie dwóch meldunków. Jeden wspominał o półdywizjonie lekkich jednostek. Może był to patrol z jakiegoś mijanego systemu gwiezdnego? Może piraci? Gregor nawet nie próbował się dowiedzieć. Machnął ręką. 23 Flota wciąż była dość silna, żeby nie bać się takiej drobnicy. Drugi meldunek również nie był wart zachodu. Jakiś frachtowiec przeciął kurs floty i dał się przechwycić niszczycielowi. Zwykły masowiec należący do jakiejś nieznanej kultury Bhorów. Oficer ze służby wywiadowczej dla porządku sprawdził, skąd przybyli. Zdziwił się, że kupcy z odległej galaktyki zapuścili się w interesach tak daleko. Sten przyjrzał się obrazowi konwoju widocznemu na ekranie komputera. Zatoczył kamerą pełny krąg, mruknął coś pod nosem i zrobił zbliżenie tylnej straży. Zignorował sąsiedni ekran. Szacunkową ocenę sił przeciwnika znał na pamięć. Na trzecim ekranie pojawił się napis: ANALIZA BITWY GOTOWA. Sten wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. Przy obecnej szybkości floty imperialnej miał jeszcze cztery dni na to, żeby ustawić siły zgodnie z planem i zaatakować. Kilgour i Otho siedzieli obok. Alex zajmował się obliczeniami, a Otho skubał brodę i zerkał na ekran komputera. - Lecą prosto w pułapkę. Niczego się nie spodziewają - zauważył wódz Bhorów. - Będąc na ich miejscu też bym się nie spodziewał - przyznał Sten. - Ale idę o zakład, że potrafiłbym się obronić. - To była tylko niewinna uwaga. - Rozumiem. Spojrzał na ekran Kilgoura, który przeglądał dane o ostatnich uzupełnieniach floty Stena. Flota! Osiemdziesiąt trzy jednostki, w większości wojenne, jednak żadna nie większa od imperialnego krążownika. Były raczej przygotowane do działań defensywnych. Reszta to krążowniki pomocnicze, czyli uzbrojone frachtowce. Ich uzbrojenie i systemy elektroniczne były starsze od imperialnych o jakieś pięć generacji. Jeszcze gorzej było z paliwem. Przy maksymalnej szybkości zapas mógł starczyć na jedenaście dni. To było wszystko, czym dysponowała Gromada Wilka. Teraz flota czekała na przeciwnika ukryta za gasnącą gwiazdą. Włączone były tylko niezbędne systemy. Komputer bezlitośnie potwierdził obawy Stena. MAKSYMALNY CZAS OCZEKIWANIA... W OBECNYCH WARUNKACH... Mogliby siedzieć w zasadzce dwieście lat. PRZY SZYBKOŚCI MARSZOWEJ... PRZY SZYBKOŚCI BOJOWEJ... To już Stena nie obchodziło. Zajął się grzybem. Gdyby to on wybierał szyk konwoju, najcięższe jednostki ustawiłby poza formacją, blisko środka, tak aby móc w każdej chwili zwrócić się ku wrogowi. Ale wróg powinien zaatakować... Jak można zdecydować się na atak, mając do dyspozycji osiemdziesiąt trzy statki, a przeciwko sobie zbyt dużą flotę? Widoczny na ekranie kapelusz grzyba zaczął się zataczać we wszystkie strony. - Cholera, Alex! Przestań się bawić! - Ja się nie bawię, ja myślę. Chcesz usłyszeć, co właśnie wymyśliłem? - Na zapchloną brodę mojej matki! - krzyknął Otho i wstał. - Musimy rozprawić się z tą zarazą. - Zerknął na ekran. - Ile jeszcze... całe życie przed nami! Zdążymy wypić, nawet kaca zdążymy wyleczyć. Przyniosę rogi. I wyszedł. - Przepraszam, Alex - mruknął Sten. - Drobiazg. Ale chcesz usłyszeć, czy nie? Bo chyba wiem, co trzeba zrobić. Grzyb miotał się po ekranie odpierając symulowane ataki z różnych kierunków. - Zakręcimy nimi raz i dwa, aż w końcu stracą głowę. Potrzebujemy jeszcze tylko ze dwie, trzy setki statków. Otho wrócił ze streggiem. Stenowi coś zaczęło świtać. Odstawił róg nie zamoczywszy ust. - Moja kolej - powiedział. - Po pierwsze, wiem gdzie ich rąbnąć. Tutaj. - Pokazał na ekranie. - Dobrze. Zacznie się bałagan. - Mało powiedziane. Zapomnij na chwilę o tym, co widzisz. I o AM2. Pomyśl, kogo mamy przeciwko sobie. - Żarty sobie stroisz - zauważył Otho. - Walczymy z Wojskiem Imperium, to chyba jasne. Nie rozlewaj, tylko pij. Sten zignorował uwagę. Właśnie, co to za wojsko? W czasie wojny sprawa wygląda inaczej niż w czasie pokoju. Te jednostki obsadzono zapewne zbieraniną weteranów, karierowiczów i nieopierzonych ochotników. - Z doświadczenia wiem, że możesz mieć rację - przyznał powoli Alex. - Po drugie, jaki jest ten ich admirał? Robi wszystko po swojemu czy zgodnie z regulaminem? Co stawia wyżej: doświadczenie czy suchą wiedzę? - W tej kwestii możemy tylko teoretyzować. Mamy za mało danych. Sten skrzywił się tylko. - Może i mało, ale popatrz na szyk. Przypomnij sobie, jak zareagował na meldunek o naszym statku. Pchnął niszczyciele z ekranami. Ciężkie jednostki przesunął w rejon zagrożenia. Potem jeden niszczyciel podszedł w celu rozpoznania, dwa osłaniały go z tyłu... Jak na kursach w szkółce. - To ciągle tylko teoria. Alex miał rację, ale Sten nie ustępował. - Alex, gdybym ci dał... cztery statki, mógłbyś przygotować dwie pozorowane akcje? Alex pomyślał chwilę. - Owszem, chociaż nie najwyższej jakości. Za mało czasu i sprzętu. - Pomyśl o tamtych załogach. - Aha. - Właśnie. Czy grzybek by się od tego nie przełamał? - Mógłby. - Alex opróżnił róg i wstał. - Ale trzeba będzie ich solidnie wystraszyć. Pogadam z technikami. Przepraszam na chwilę. Otho skrzywił się. Jeśli się nie powiedzie, to zostaną w próżni bez paliwa i w ogóle bez niczego... Sten rozumiał jego obawy. - Spokojnie. Jeśli przegramy ale przeżyjemy, to Alex wybije dziury w burtach, zagoni wszystkich do wioseł i tak pożeglujemy do domu. Otho roześmiał się. Nadchodząca bitwa miała być szybka i paskudna. Postanowił dodać coś od siebie. Czy dowództwo wrogiej floty posługuje się zwykłymi systemami łączności? Zapewne tak. Czy można je namierzyć? Niemal na pewno. Czy dałoby się wejść na ich kanał z zagłuszaniem? Gdyby użyć odpowiednio mocnego sygnału, to czemu nie? - Przynajmniej cztery moje statki mają dość silne moduły łączności, żeby najcichszy szept było słychać wszędzie, nawet w piekle. Sten spytał Otha, co ma na myśli. Bhor wyjaśnił. Sten usiadł, wypił stregga i raz jeszcze wszystko przeanalizował. Brutalne rozwiązanie. Krwawe i praktyczne. Dokładnie takie, jakiego można by oczekiwać po Bhorze. Lub agencie polowym Modliszki. - Zwykli żołnierze będą chcieli zemsty - myślał głośno Sten. - Zwłaszcza jeśli Hondżo dali im w kość tak, jak słyszeliśmy. Tak. Polej, przyjacielu. Jakoś to będzie. Wolałbym jednak, żebyś nam dał sześć, może nawet osiem najlepszych i najbardziej bitnych wojowników. Sind mało ze skóry nie wyskoczyła, gdy usłyszała nowe rozkazy. Przenoszono ją do oddziału specjalnego, miała zdać całe wyposażenie prócz pistoletu i noża. Dostała nową broń. Szykowała się wielka bitwa pod dowództwem samego admirała Stena. Zwycięska bitwa. Od dziś miała się posługiwać małą kamerą zaopatrzoną w przekaźnik. To nie był żart. W przeciwieństwie do Bhorów była człowiekiem. I jako jedyny człowiek trafiła do oddziału specjalnego. Wiedziała jednak, że nie ustępuje Bhorom walecznością. Odmówiła wykonania rozkazu. Oficer wzruszył ramionami i kazał jej odmaszerować. Spróbowała zaprotestować. - Nic dobrego ci z tego nie przyjdzie - usłyszała. - Czemu? Znam swoje prawa! - No to składaj odwołanie, jak chcesz. Dostałem rozkaz, aby wybrać ośmioro najlepszych. Takich, którzy chętnie ruszą w największy ogień walki. I na dodatek zdołają przeżyć. Dobrze wybrałem. - Mam gdzieś komplementy! Składam odwołanie. - Jak chcesz. Ale rozkazy przyszły prosto od Wielkiego Otha i samego admirała Stena. Sind była szczerze zdumiona. Sten? Przecież... Dość tej dziecinady. Sten wie, co robi. Kto zrozumie sposób myślenia Stena, powiedziała sobie, ten na pewno zostanie wielkim wojownikiem. Rozdział 19 23 Flota została zaatakowana na dzień przed osiągnięciem celu. Po nawiązaniu kontaktu z Al-Sufi i wezwaniu posiłków Gregor wreszcie się odprężył. Nakazał obniżenie stopnia gotowości bojowej i ograniczenie dyżurów na stanowiskach do jednej trzeciej. Resztę załóg zapędził do sprzątania, mycia i prania. Gregor uważał się za dobrego dowódcę i był pewien, że jego ludzie nie zechcą wyglądać przy lądowaniu jak ostatni oberwańcy. No a jeśli będą jeszcze kamery i dziennikarze... Admirał chciał zrobić jak najlepsze wrażenie. Pierwszy alarm zastał go w wannie. - Do wszystkich! Na stanowiska! Atak piratów! Błyskawicznie wrócił na mostek: w paradnej górze od munduru i slipach. Zerknął na ekrany. - Sir, zgodnie z pana wcześniejszymi instrukcjami nakazałem przegrupowanie w kierunku zagrożenia. Gregor przeklął oficera pokładowego i wrzasnął na dyżurnego stojącego przy konsoli bojowej. - Prześwietlić mi tych drani! Dyżurny oficer spojrzał zdumiony, jakby nigdy jeszcze nie słyszał takiego polecenia, i musnął klawisze. Nic. Piraci wciąż atakowali z lewej. Spróbował innego programu weryfikacji. Zniknęli! Na ekranie widać było tylko dwa statki. Gregor już chciał się rzucić na obu oficerów, gdy ogłoszono kolejny alarm. Z przodu nadciągała następna formacja. Gregor nakazał przegrupowanie i kontratak. Kapelusz grzyba zwinął się w spiralę, gdy pancerniki, a za nimi krążowniki i niszczyciele zmieniły kurs. Doszło do dwóch kolizji: jeden z niszczycieli prawie został zmiażdżony przez krążownik, dwa inne zderzyły się burtami. Ocalała jedynie część załogi krążownika. W centrali bojowej oficer dyżurny starał się namierzyć wroga. Przy czwartej próbie, gdy był już prawie przekonany, że to prawdziwy atak, druga grupa napastników zniknęła. I znów ujrzał tylko dwa statki. Na mostku zapadła głucha cisza. Chwilę później znów zawył alarm. Nieprzyjacielska flota po raz trzeci przypuściła atak... - Kapitanie! - krzyknął Gregor do dowódcy jednostki admiralskiej. - Tak jest. - Sam siadaj do maszynki. Muszę wiedzieć, czy znów nas nie podpuszczają. Oficer pobiegł na stanowisko. Gregor przez chwilę nie wydawał rozkazów, tymczasem poprzednie, sprzeczne komendy siały coraz większy zamęt. Dowódcy bez skutku próbowali zewrzeć szyki. Trzeci atak był prawdziwy. Bitewny jazgot przestał docierać do uszu Stena, który skupił uwagę na głównym ekranie. Atakowali szykiem półkolistym. Niestety nie dysponowali upragnionymi setkami jednostek. Dowódca miał nadzieję, że ogłupiałe wojska imperium będą oczekiwać klasycznego rozwiązania - zamknięcia półksiężyca za tylnymi liniami obrony. Kształtny grzyb na ekranie zmienił się w purchawkę. Część czapy zmierzała ku napastnikom, reszta próbowała odtworzyć zwykły szyk konwoju. Najpewniej pomylili rozkazy. Krążowniki z ariergardy przesuwały się do przodu trzona, aby lepiej chronić transportowce. - Drucik! Mamy połączenie? - spytał Sten. - Ze wszystkimi statkami. - Sten do wszystkich. Przygotować wyrzutnie pocisków dalekiego zasięgu. - Czekam... czeka... - meldował łącznościowiec. - Wszyscy potwierdzili gotowość, sir. - Rozpoznanie - Sten zwrócił się do innego oficera. - Co teraz robią? - Mają nas na detektorach... dwa... sześć wystrzałów. Pięć niecelnych. Jedno trafienie. - Kilgour, co u ciebie? - Dystans maleje... siedem sekund... trzy... już! - Do wszystkich. Odpalać! Flota Bhorów plunęła rakietami. Nie jednocześnie, ale kolejno, od najdalszych jednostek poczynając. Pocisków nie było wiele, ale za to wszystkie miały dotrzeć do celu w tej samej chwili. - Alex, chcę wykorzystać ten klin między ciężkimi jednostkami. Pierwsza sekcja... indywidualne sterowanie... potwierdzić i odpalać po osiągnięciu gotowości. Rozpoznanie! Co oni tam robią? - Niewiele... - Meldować, do cholery! Bhor spróbował ponownie wcielić się w rolę sumiennego, beznamiętnego oficera. - Widzę niewielkie eksplozje. Strzelają głównie w nadlatujące pociski. Poprawka. Mam salwę. Przeładowanie skanerów. Na ekranie, w przestrzeni między obiema flotami, rozpaliło się morze iskierek. Były to zdalnie sterowane rakiety, chyba Kali II. Albo się je załatwi, albo trafią, a o tym Sten wolał nawet nie myśleć. Porzucił rozważania typu „co będzie, jeśli jeden pechowo...” Spojrzał na wrogą formację. Nagle uśmiechnął się. - Kilgour! Nalej mi stregga! - zawołał, przypomniawszy sobie wykład ze szkoły oficerskiej. - Ten drań trzyma się podręcznika! Gregor rzeczywiście nie wiedział, co ma robić. Najlepiej byłoby zmienić kapelusz we włócznię i zaatakować centrum formacji Stena, następnie okrążyć całość i zniszczyć dokumentnie. Wówczas jednak musiałby zostawić transportowce pod opieką samotnych krążowników. Kojarzyło mu się to z bitwą pod Karinami, o której kiedyś czytał. Ale Sten nie był Hannibalem i nie miał ciężkozbrojnej piechoty gotowej zwinąć skrzydła i złapać atakującego w pułapkę. Admirał postanowił ustawić jednostki w szyku liniowym. Typowe przeciwuderzenie, podobne do tego, które Turcy powinni rozwinąć pod Lapenato. W ten sposób być może uda się zniszczyć flotę Bhorów. Zgodnie z przewidywaniem Stena, w trakcie przeformowania armii Gregora wytworzyła się spora luka. - Do wszystkich - rozkazał Sten nadając otwartym tekstem. Świadomie zrezygnował z kodów i egzotycznych języków. Miał nadzieję, że imperialni nadal będą reagować ślamazarnie. - Gotowi, sir. - Musicie wniknąć w lukę między jednostkami przeciwnika. Chcę to zobaczyć na wszystkich ekranach. - Tak jest. - Dobrze... Do wszystkich... punkt zwrotu zgodnie z planem Yafet... zgłaszać gotowość. - Wszyscy gotowi, sir. - Zwrot... teraz! Kapitanowie Bhorów nie zwlekali. Każdy z nich potrafiłby posadzić frachtowiec na uliczce małego miasteczka. Ten rodzaj ataku nie był dla nich problemem. Półksiężyc wygiął się w kierunku wyrwy. Zupełnie jak zespół akrobatyczny... Jednak na ekranie nie było widać wszystkiego. Statki otrzymywały ciosy; osobna konsola rejestrowała stan wszystkich jednostek. Trafiony... utrata zdolności manewru... zniszczony napęd... Niektóre światełka po prostu gasły. Sten zignorował młodego oficera, który mruczał coś pod nosem. - Namierzyli nas... uderzenie za dziewięć sekund... strzelamy kontrę... Sten mimowolnie wstrzymał oddech. Po chwili odetchnął z ulgą. - Trafiony! Cel zniszczony. Imperialni byli zupełnie zdezorientowani. Strzelali we wszystkich kierunkach jednocześnie. Sten wolałby trzymać się z dala od tego chaosu. A miało być jeszcze gorzej. - Stan grup - zażądał. - Pięćdziesiąta pierwsza melduje pełną gotowość... - Wystarczy. - Potem będzie się martwił ofiarami i rozbitkami. - Otho. Na którym kanale nadaje ich dowództwo? - Masz to na ekranie. Maszynka gotowa. Na osobnym ekranie widniał podgląd przekazu imperialnego. Jakiś admirał wydawał rozkazy. Otho wyłączył dźwięk. Stenowi zdawało się, że poznaje tego oficera... Nie, to niemożliwe. - Grupa Sarla... ruszać! - rozkazał. - Rozkaz! - Grupa Janczidd... ruszać. - Do ataku! - Do wszystkich zespołów. Przejść na samodzielne wyszukiwanie i niszczenie celów. Bez odbioru. Zaczęła się prawdziwa walka. Bhorowie ruszyli niczym stado wprawnych Drake’ów. Mieli dryg do piractwa. Rzadko walczyli w proporcji innej niż jeden do trzech na ich niekorzyść i wygrywali. Tym razem również nie mieli trudności z zaskoczeniem przeciwnika. Robili trudne do przewidzenia manewry i maskowali się i robili zamieszanie w eterze. Bili się jak w transie. Imperialne wojsko, doświadczone w walce z Tahnijczykami, było przyzwyczajone do bitew toczonych zgodnie z regułami sztuki wojennej. Na coś takiego nie byli przygotowani. Sten odwrócił wzrok od ekranu. Bhorowie nie mogli wygrać, wcześniej czy później musieli ulec większej liczbie i lepszemu uzbrojeniu przeciwnika. Nikt jednak tego od nich nie oczekiwał. Dwa wydzielone zespoły bojowe miały za zadanie przechwycić nieliczne transportowce. Zespół Sarla składał się z dwóch krążowników, przystosowanych pospiesznie do abordażu. W skład zespołu Janczidd wchodziło jedenaście korwet i patrolowiec. Dokładnie tyle statków, ile wedle szacunków Stena powinno wystarczyć do przejęcia kontroli nad frachtowcami. W tym samym celu wszystkie wydzielone jednostki zostały wyposażone w moduły zdemontowane z ciężkich holowników kosmicznych. Kody wywoławcze zespołów pochodziły od imion pradawnych bóstw Bhorów. Sten wybrał je ze względu na morale. Te właśnie zgrupowania miały zdecydować o zwycięstwie. Teraz mógł już tylko czekać. Był pełen niepokoju. Na mostku panował rozgardiasz, na ekranach co chwila coś wybuchało. Dwa statki z zespołu Sarla zbliżyły się do ciężko uszkodzonego pancernika. Bez trudu weszły w bezpieczny obszar poniżej zasięgu baterii. Pociski niemal oderwały pancernikowi rufę. Bhorowie otworzyli włazy, wystrzelili samoprzyczepne cumy i połączyli wszystkie trzy statki w jedno. Uzbrojeni Bhorowie przedostali się po linach na pokład pancernika. - Pierwsza fala przeszła - rozległo się w głośnikach. - Otho! Obraz imperialnego admirała zginął wśród barwnych plam. Koniec łączności. Pancernik zdrowo oberwał podczas bitwy. Wielu członków załogi zginęło, gdy zaatakowali desantowcy. Pokłady zmieniły się w krwawe jatki. Mimo że zgodnie z regulaminem wszyscy mieli na sobie skafandry, mało kto zasunął wizjer hełmu czy naciągnął rękawice. Trudno prowadzić statek w zbroi. Bhorowie dokonali dzieła zniszczenia. Ich rozkazy były jasne: nie brać więźniów, rejestrować przebieg akcji. Wszyscy oficerowie i marynarze zginęli. Ich śmierć została utrwalona przez Sind i pozostałych operatorów. W centrali bojowej jednostki dowodzenia błyskawicznie zmiksowano cały obraz i puszczono go na imperialnym kanale dowodzenia. Widok ginących towarzyszy broni, zabijanych mimo uniesionych rąk, nie wpłynął najlepiej na morale, zwłaszcza młodszych żołnierzy. Na niektórych statkach wyłączono moduły łączności. Wiele czasu minęło, nim udało się uruchomić kanał rezerwowy. Na innych częstotliwościach transmisja z rzeźni docierała bez przeszkód do niemal całej załogi. Bezpośrednia osłona transportowców, którymi zajął się zespół Janczidd, składała się wyłącznie z lekkich jednostek. Nie stawiały wielkiego oporu. Sześć z jedenastu musiało wstrzymać ogień na skutek uszkodzeń. Dwa walczyły naprawdę dzielnie. Kolejne trzy po prostu eksplodowały. Bhorowie stracili jedną korwetę. Technicy szybko przeszli na pokłady wiodących frachtowców i zajęli się komputerami nawigacyjnymi. Nowa eskorta otoczyła zdobycz. Aby jednak uznać operację za udaną, należało „ukraść” całość AM2. Na szczęście Bhorowie wykazali sporo inicjatywy. Dwa walczące wciąż statki zmusili do poddania. Drużyny abordażowe przejęły je prawie nie uszkodzone. Informatykom Bhorów udało się wejść na kanały sterowania. Powoli, ale nieubłaganie pień grzyba zaczął się odchylać od dotychczasowego kursu. Ciężkie krążowniki zareagowały z pewnym opóźnieniem. Ustawiły się do kontrataku. Sten widział to na ekranie. Nacisnął kontrolki komputera i wprowadził nowe oznaczenia. - Do wszystkich - rozkazał. - Cele według wskazań. Najwyższy priorytet. Ruszać! Nie musiał czekać na potwierdzenie. - Otho. Faza druga - powiedział. Otho uruchomił odtwarzanie nagranego przedtem dysku na imperialnym kanale dowodzenia. Na ekranach pojawił się ponury, uzbrojony po zęby Otho w towarzystwie Stena i jeszcze jednego zaciętego Bhora. Sten wiedział, że nie zrobi na wrogach dość silnego wrażenia, i usunął się na drugi plan. Wódz Bhorów z miejsca przeszedł do rzeczy. - Do wszystkich jednostek imperialnych! Dalszy opór jest bezcelowy. Rozkazuję wam się poddać. Wystrzelcie żółto-niebiesko-żółte flary, a ocalicie życie. Statki, które się poddadzą, nie zostaną zniszczone. Sten nie był tak głupi, żeby uwierzyć w skuteczność tego fortelu. To nie wystarczyło, by cała flota wywiesiła białą flagę. Udało mu się jednak narobić zamieszania. Kilka statków posłusznie odpaliło kolorowe rakiety. Inne jednostki imperium od razu otworzyły do nich ogień. Tu i ówdzie marynarze wpadli w panikę i zaczęli się burzyć. Oficerowie musieli zająć się tłumieniem narastającego buntu. Trzydzieści dziewięć jednostek Bhorów zaatakowało krążowniki znajdujące się na tyłach. Transportowce opuściły rejon bitwy i włączyły całą naprzód. Teraz - pomyślał Sten. - Do wszystkich. Zerwać kontakt. Najważniejsze za nami. Mamy już ich złoto. Imperialnym zostały dwa wyjścia. Może bogowie Bhorów zechcą zerknąć na pole walki i dopilnować... może się poszczęści. Niech ten ich pieprzony admirał będzie konsekwentny. Gregor nie zawiódł oczekiwań Stena. Powinien uruchomić drugi, bezpieczny jeszcze kanał łączności, by rozkazać przeformowanie szyków i pościg. Nie uczynił tego. Może słyszał o Hetytach, którzy pod wodzą Saladyna wyciągnęli krzyżowców daleko na pustynię i zmienili ich w karmę dla szakali. Tak czy siak, nie miał ochoty wpaść w pułapkę. Polecił odtworzenie formacji zespołami. Zapomniał, że w kosmosie nie ma znaków drogowych, wzgórz czy samotnych drzew. Pojedyncze statki zaczęły bezładnie latać po okolicy. Kanały łączności prawie się zatkały. Dalsze, mocno chaotyczne i praktycznie niewykonalne rozkazy Gregora doprowadziły do ostatecznej klęski. Siły Stena oderwały się od przeciwnika. Grupa Sarla nie miała już nikogo do zabicia. Desant wrócił na macierzyste pokłady. Sind była wciąż lekko ogłuszona. Nauczyła się dzisiaj czegoś od Stena. Postanowiła, że odtąd będzie go pilnie słuchać. Można się od niego sporo nauczyć... - pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. Wybieg zastosowany przez Stena zdał egzamin. Admirał miał czas, by okazać nieco serca i polecić dziesięciu statkom zabrać rozbitków z uszkodzonych jednostek. O ile będzie to możliwe, oczywiście... i jeśli zechcą ryzykować. Mieli spróbować uruchomić uszkodzone statki, a te, których napęd został uszkodzony - porzucić. Przy pełnej prędkości jego zespół szybko zostałby bez paliwa. Padł kolejny rozkaz i statki Bhorów zaczęły podchodzić do porwanego konwoju. Na każdym pokładzie czekał wykwalifikowany technik. Tylko dwóm statkom zabrakło paliwa, ale korwety szybko przybyły im z pomocą. - Chyba zgarnąłeś całą pulę, admirale. Sten uśmiechnął się krzywo i wydusił z siebie kolejne pytanie. - Jakie są straty? Trudno fetować takie zwycięstwo. Zostało mu niewiele ponad połowę sił. Teraz Otho spojrzał na zestawienie. - Jest lepiej, niż oczekiwałem. Gorzej, niż pragnąłem. Ale taka już wola bogów. Sten skinął głową. - Może i tak. Ale czemu bogowie są tacy okrutni? - Pamiętaj o jeziorze, Sten. Sten pamiętał. Teraz miał dość paliwa, by zacząć własną wojnę. Księga trzecia PATER PATRIAE Rozdział 20 Pięć minut po wejściu na pokład Santany Raschid uznał, że Pattipong nie był dość krytyczny w swej ocenie. Potem zastanowił się jeszcze, czemu zauważenie całego tego gnoju zabrało mu aż pięć minut. Odprawa przebiegała w szalonym pośpiechu. Najpewniej kapitan Jarvis i mat Moran zajrzeli do Odlotowej zaraz po wylądowaniu i na niczym nie zależało im tak bardzo, jak na najrychlejszym starcie. W przeciwnym razie mogłyby zacząć się kłopoty. Santana był statkiem zgoła przedpotopowym. Prawdopodobnie już kilkakrotnie posyłano go na złom i tyleż razy właściciel uznawał, że łajba może jeszcze zarabiać. Wyglądem nie grzeszyła nigdy. Gdy portowy ślizgacz podwiózł kapitana, mata i nowego kucharza pod trap, Raschid spróbował sobie wyobrazić, w jakim właściwie celu zaprojektowano to coś. Nie znalazł żadnej mądrej odpowiedzi. Statek składał się z trzech przypominających żołędzie bulw powiązanych kratownicami. Pośrodku wystawał długi cylinder, zapewne przedział silnikowy. Tylko czemu w tym miejscu? Czyżby pierwotnie stosowano tu jakiś inny napęd niż AM2? Niemożliwe. Nikt nie trudziłby się konwersją podobnego dinozaura. I nikt by go potem nie zarejestrował. Chyba żeby jednak. Jeden z żołędzi mieścił centralę i kwatery załogi, pozostałe bulwy były ładowniami. Wewnętrzne korytarze tworzyły istny labirynt. Raschid zgubił się kilka razy, nim dotarł do kuchni i swojej kabiny. Zwykle istniejące przejścia zostały zaślepione, nowe wycięto wedle życzeń armatora. Po drodze Raschid mijał pomieszczenia pełne jakichś z dawna nie używanych maszyn, które pewnie było taniej jedynie odłączyć, niż wymontować, aby oddać na złom. Wchodząc do swego królestwa, oczekiwał najgorszego. Okazało się, że był optymistą. Z ulgą odszukał przydzieloną mu kabinę. Tak brudnego pomieszczenia dawno nie widział. Stanowisko kucharza miało pewne przywileje, nieliczne wprawdzie, ale zawsze, na przykład posiadało prawo do własnych czterech ścian. Koja, czy raczej coś o wyglądzie koi zostało wyposażone w pasy bezpieczeństwa. Może to nielogiczne, ale Raschid poważnie rozważył pomysł przypasania się na czas startu. Gdyby Santana rozpadł się przy tym manewrze na czynniki pierwsze (dziwne, że dopiero teraz), to przynajmniej biuro koronera nie miałoby problemów z identyfikacją zwłok. Zaiste, szykowały się nie lada przygody. W tej kwestii akurat Pattipong nie mylił się ani trochę. Pozostało poczekać na start z Yongjukl. W zasadzie statki czynią to całkiem cicho. Jedynie na bardzo starych i kiepskich filmach można ujrzeć bryłę rakiety z rykiem unoszącą się w niebo. Santana musiał być wyjątkiem, może zresztą Raschid posunął się za daleko w antropomorfizacji. Generatory McLeana miotały jednostką przez kilka długich chwil, wyraźnie nie mogąc podjąć decyzji, gdzie dół, a gdzie góra. Potem włączył się napęd systemu Yukawy. Działał, aż wyszli z atmosfery. Straszne marnotrawienie energii. Jednak z drugiej strony, uruchomienie silników AM2 w atmosferze pewnie skończyłoby się rozsmarowaniem statku po niebie. Zabrzęczał interkom. - Kucharz, rusz dupę. Za godzinę w mesie oficerskiej. Potem załoga. Raschid wrócił do kuchni, gdzie po chwili pojawił się także Moran. Dziwne, ale mat nosił przy sobie broń boczną. Zabrał Raschida do magazynku i kazał zabrać, co potrzebne. - Dla ilu gąb gotuję? - Z tych zapasów dla mnie, kapitana, pierwszej inżynier. Zapasy załogi są za kuchenką. Dwanaście sztuk. Raschid nie zdumiał się, odkrywszy, że prowiant w zamykanym magazynku znacznie różni się od tego w ogólnej chłodni. Standardowe racje oficerskie pochodziły z normalnego portowego kateringu, te dla załogi złożono z wojskowych zapasów strategicznych. Karmiona nimi armia chyba ustawicznie buntowała się kilkaset lat temu. Pozostało ułożyć menu z tego, co znajdowało się pod ręką. Owszem, Raschid uchodził za kulinarnego geniusza i potrafił przyrządzić dowolne ścierwo. Jednak nie był bogiem. Przyprawy? Jakiś syntetyczny, słodkawy syrop. Sól... Przydzielano jej aż nadto. Służyła im chyba za konserwant. Reszta poutykanych w szafkach ingrediencji dawno straciła już jakiekolwiek walory smakowo-zapachowe. Raschid upitrasił coś, co z grubsza mogło zapewne przypominać gulasz. Wpakował całość do piecyka i zajął się przyrządzaniem żarcia dla oficerów. Przy tym nie musiał się specjalnie głowić. Jarvis wycofał się do swojej kabiny, by nieco ulżyć swojemu losowi i nagrodzić się wspaniałomyślnie za uzyskanie kolejnego kursu. Moran jadł wszystko, cokolwiek przed nim postawiono. Może nawet nie tyle jadł, co rąbał jak maszyna. W pewnej chwili zaczął nawet przeżuwać serwetkę. Pierwsza inżynier, posępna kobieta imieniem D’veen, wyskubała połowę porcji i zniknęła w maszynowni. I ona, jak Moran, chodziła uzbrojona. Przyszła pora na konfrontację z załogą. Ale nie od razu. Zainteresowanie stołem załoga zaczęła wykazywać dopiero po sześciu wachtach, kiedy większość wytrzeźwiała na tyle, by utrzymać cokolwiek w żołądku. Wolny czas Raschid wykorzystał na sprzątanie kuchenki i rozmyślanie, co on tu właściwie robi? Co gorsza, dlaczego uważa, że jest na swoim miejscu? Nieodgadnione. Trudno, na razie trzeba skrobać tę zgniliznę. Moran nie zgodził się na zastosowanie bardziej praktycznego sposobu sprzątania polegającego na hermetyzacji kuchni, wypuszczeniu powietrza i poczekaniu, aż zestarzały tłuszcz wyparuje w próżni. - Po pierwsze... nie wiem, czy ten cholerny zawór w ogóle działa. Po drugie, nie dam głowy, czy kadłub wytrzyma. Trzecie, nie ma żadnej gwarancji, że uda się potem przywrócić ciśnienie. Czwarte, nikt nie podejmie się takiej roboty. Piąte, gówno mnie to obchodzi. Zmiataj z mostka. Następnym razem wylecisz na kopach. Raschid posłuchał. Wieczorem Moran zdobył się jednak na komplement. Dawno nie jadł tak dobrej kolacji. Raschid wyjaśnił, że zastosował kilka nowych przypraw, jak glukoza, ciała acetonowe, minerały, tłuszcze, keratyna... Moran kazał mu zamknąć jadaczkę, dzięki czemu nie usłyszał o kwasie moczowym. W końcu załoga odzyskała sprawność psychofizyczną, więc skupiła uwagę na nowym wrogu, czyli Raschidzie. Nie mieli praktycznie nic do roboty prócz modłów, aby tylko następne lądowanie wypadło w takim porcie, gdzie da się skutecznie prysnąć. Jeszcze ten zapieczętowany ładunek! Czy wiadomo, jakie kłopoty mogły wyniknąć? Chociaż pewnie i tak trafią do jakiejś dziury, bo Santana brał tylko takie kursy, do których nie palił się nikt inny. I leciał tam, gdzie porządni armatorzy nawet nie zaglądali. Oficerowie? Jarvis wiecznie albo pijany i nieobecny, albo pijany i obecny, albo trzeźwy i widmowo plączący się po mostku. Moran? Dupa, nie mat. Ciągle węszy, czy nie zostały w szpitaliku jakieś ciekawe medykamenty. Raschid poniekąd podziwiał determinację tego gościa. Moran nie potrafił wydać żadnego polecenia, nie popierając go aktem fizycznej przemocy. Lał po gębach, krzyżach i czym tam jeszcze na tyle silnie, by bolało jak wszyscy diabli, ale nigdy nie powodował uszkodzeń ciała tak dużych, by ofiara nie mogła trzymać wachty. D’veen? No jest. I co z tego? Pilnuje, by silniki nie pogasły. Poza tym nie różni się niczym od nas wszystkich. Skorzystałaby z każdej okazji, byle tylko wyrwać się z tego gówna. Ale ciężkie czasy nastały dla prawdziwych kosmaków. Odbijemy sobie na kucharzu. Nieważne, że zamustrował dopiero godzinę przed startem. I tak jest winien. Raschid ignorował narzekania, obelgi i groźby, ale do czasu. Potem zdarzyło się kilka rzeczy. Waza poleciała na grodź. Zaraz za nią runął ten, któremu zupa nie smakowała. Ktoś zerwał się z nożem. Ostrze trzasnęło w pół. Zaraz potem Raschid spróbował złamać kręgosłup właścicielowi broni. Dwaj inni, którzy skoczyli na kucharza, ocknęli się dopiero na podłodze. Gruboskórne dranie, pomyślał Raschid pewnej nocy, gdy podczas psiej wachty ktoś zaczął grzebać przy zamku drzwi jego kajuty. Poczekał chwilę, aż mu złość przeszła, potem zrobił gruntowny porządek. Był na tyle uprzejmy, że po wszystkim sam zaciągnął poszkodowanych do izby chorych i owinął ich bandażami jak mógł najlepiej. Zgruchotanego nosa drugiego mściciela nie miał jak zoperować, jednak bliższe oględziny ujawniły, że owa część ciała już wielokrotnie ulegała złamaniom. I dobrze. Trzeciemu trzeba było złożyć kość udową. Gdy następnego dnia Moran zaczął grozić, że wyrzuci bezużytecznego marynarza za burtę, Raschid udobruchał oficera i powiedział, że kulas przyda się do pomocy w kuchni. Na każdym innym statku mógł przeprowadzać drobne naprawy, konserwacje, przegląd ładunku i tak dalej. A tutaj? Skrobanie rdzy groziło przebiciem szczotką kadłuba. I to też był powód do szemrania - jak spędzać czas po wachcie? Morana nie obchodziło to w najmniejszym stopniu. Przynajmniej jak długo nikt nie pchał mu się w oczy poza służbą. Głupio chłop postępuje, myślał Raschid. Tymczasem narzekania załogi znów zaczęły przybierać na sile. Mężczyźni zbierali się w grupkach po dwóch, po trzech, zazwyczaj w nie używanych pomieszczeniach lub korytarzach. I coś tam szeptali. Rozmawiać mogli jedynie o dwóch rzeczach: buncie lub morderstwie. Albo jednym i drugim naraz. Raschid słuchał, obserwował. Na ile mógł, oczywiście. Rychło wyłowił troje potencjalnych prowodyrów. I przyjrzał im się dokładniej. Jednego poznał już wcześniej. T’Orstena. Zabijakę, który lubił sprawiać innym kłopoty. T’Orsten obiecał sobie, że przy pierwszej okazji posieka Raschida na plasterki. Drugą osobą była tępa baba imieniem Cady. Mocno nieszczęśliwa z jednego tylko powodu. Brutalna w obejściu, cierpiała na widok równie niedelikatnego Morana, któremu jednak nieco lepiej ułożyło się w życiu i miał kogo lać. Ona nie. Trzeci przypadek wymagał bliższych studiów. Technik maszynowy Pitcairn. Zwykle mówiła tym samym prostym językiem, jakim posługiwała się reszta załogi, jednak Raschid wychwycił w jej słowach echo całkiem solidnego wykształcenia. Zwrócił baczną uwagę na dziewczynę, co nie pozostało nie zauważone. Sama odwiedziła go w kabinie. - Chciałam spytać, co będzie na obiad - powiedziała i pokazała na zabytkowy ścienny interkom. - Czysto - odparł Raschid. - Moran czy ktoś wpakował tam pluskwę, ale kiepskiej jakości. Zepsuła się. - Nieźle jak na pikolaka. - Zwykła ostrożność. - Należysz do Związku? Raschid potrząsnął głową. - Tak też myślałam. Pease Lines nie zatrudniają tylko niezrzeszonych. Lub tych, co nie chwalą się kartą. - Jak ty? - Po kilku latach na zasiłku trudno udawać twardziela. Zresztą, tam gdzie mustrowałam, można oberwać za kartę. Raschid wiedział już wszystko, co trzeba. Związek Marynarzy, Portowców i Transportowców przeżywał kryzys. Organizacja ta, zwykle bardzo agresywna, nie mogła zdziałać zbyt wiele w obecnych czasach. Wobec gigantycznego bezrobocia armatorzy łatwo rozbijali związkową solidarność, oferując jakąkolwiek pracę, zwykle na własnych warunkach. Na dodatek stworzyli czarne listy związkowców, których w ogóle nie chcieli zatrudniać. Byle kto mógł trafić na taką listę. - Chcę porozmawiać... bo ten szajs musi się skończyć - powiedziała Pitcairn. - Albo Moran zatłucze kogoś na śmierć, albo Jarvis wpakuje nas w kolapsara. - Bunt to kiepskie rozwiązanie. - O buncie nie ma mowy. Na razie. - Co zatem pozostaje? Nie zauważyłem, aby towarzyszył ci uzbrojony w pełnomocnictwa komitet. - Szybki jesteś - mruknęła. - To, że go nie widzisz, nie znaczy, że nie istnieje. - A ilu skaptowałaś? - Dziesięciu. Ty byłbyś jedenasty. - Całkiem nieźle. Ale zabraknie nam siły przebicia. Możemy co najwyżej wywiesić czarną flagę... Szczególnie, jeśli jakiś oficer wyzionie ducha. Ci z góry dostaną piany na pyskach i zrobią wszystko, żeby nas dopaść. Potem zatańczymy na wietrze. - Wygląda na to, że masz niejakie doświadczenie w tych sprawach. - Od paru tysięcy lat nie zdarzyło się... - zaczął Raschid i ugryzł się w język. Co za gadanie? Jakie tysiące lat? Przecież nie jestem Matuzalemem. - Znaczy, czytałem że takie rzeczy się nie zdarzają - dokończył. - Ale powiedzmy, że komuś skończy się jednak cierpliwość i siekiery zaczną latać w powietrzu. Co dalej? Będziemy mieli statek z jakąś połową bunkru. I ładunkiem. Co nam to daje? Ta łajba nie nadaje się do korsarstwa. Zresztą, piraci przetrwali już tylko na filmach. Niech będzie, że znajdziemy jakąś bazę przemytników. Ile dostaniemy za ładunek? No i jeszcze jedno. Dokąd właściwie lecimy? Do jakiejś wiochy? A może na pustynię, do kanibali? Lub na inne pustkowie, gdzie damy Moranowi w czachę, rozbierzemy statek i założymy nową kolonię? - Dobre pytania - odparła Pitcairn po dłuższym namyśle. - Musimy pokombinować. Za mało wiemy. Tylko jak powstrzymać tych najbardziej zdesperowanych? Starczy chwila, a krew się poleje. - Działałaś w związku, to powinnaś dać sobie radę z ledwie tuzinem osób - odparł Raschid. - Chwilowo tak. Owszem, ale w końcu pękną. Lepiej się pospieszmy. Cztery pokładowe dni później przeszli do działania. Dowiedzieli się, że ich portem przeznaczenia jest Cairene, a dokładnie główny świat Dusable. - To niedobrze - zauważyła Pitcairn. - Ostatnim razem związki utrzymały się tam niecałe dwadzieścia minut. W całym systemie nie ma ani jednego sprawiedliwego. Przynajmniej nikogo takiego nie spotkałam. Ponadto panuje u nich depresja gospodarcza. Jeśli tam zwiejemy, to na długie lata zostaniemy na lodzie. Znasz Dusable? Raschid już zamierzał powiedzieć, że nie, ale nagle pojął, że zna ten system jak własną kieszeń. Co więcej, potrafi określić, kto rządzi i dokładnie jakimi metodami. Ale jak zdobył tę wiedzę... Czarna mogiła. - Trochę - skłamał. - W takim razie jedno już wiemy. Teraz pora sprawdzić, co przewozimy. - Spytałam o ładunek Morana. Obił mi tyłek. - Herkules pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. - Módl się do swoich bogów, jak chcesz, ja zostanę przy Jacku Londonie. Jeśli otworzymy śluzę, Moran natychmiast ujrzy lampkę alarmu i będziemy musieli nauczyć się oddychać próżnią. - Alarm przy zamku włazu odłączyłem już tydzień temu. I sprawdziłem, że mamy przynajmniej jeden szczelny skafander. Zaraz poszukam drugiego. - No, no. Najpierw unieszkodliwiłeś pluskwę, potem alarm... I taki szpieg marnuje się w kuchni. Dobra. Pierwsza wachta. Moran śpi u siebie jak kłoda. Cichutko poszli do śluzy. Raschid skrzywił się, słysząc głośny syk powietrza i pisk mechanizmu zabezpieczającego właz. Wydostali się na zewnątrz kadłuba, sprawdzili, czy przylgi na butach skafandrów trzymają i czy zanadto nie stukają. Pitcairn wystrzeliła linę asekuracyjną. Czepiając się gładkiej powierzchni rękami i nogami, dotarli do ładowni. Tam otworzyli wizjery hełmów i wzięli się do pracy. - Na cnotę mojej matki - sapnęła Pitcairn. - Na Dusable funkcjonuje przynajmniej jedna firma, której nie dotknął kryzys. Pakunki zawierały same luksusowe towary. Egzotyczne przysmaki, likiery, wina. Nawet biżuterię. - I pomyśleć, że cały czas siedzieliśmy na takim bogactwie. Chyba przerobię Morana na śrutę. Co robimy? - Ciekawe - zauważył Raschid. - Widzisz? Na żadnym kwicie tranzytowym nie ma kodu właściciela. Czyli reszta jest na listach przewozowych. A listy u kapitana. - I dobrze. Raz jeszcze pytam, co dalej? - Chyba... bunt. - To będzie proste. A co zrobimy z tymi dobrami? Przemytnicy dobrze by nam zapłacili. - Może rzeczywiście je sprzedamy. Ale najpierw bunt, pytania później. Bunt przeszedł niemal bezboleśnie. Raschid obmyślił rzecz nader precyzyjnie, tak że starczyła pomoc tylko czterech załogantów. Wybrał oczywiście tych najbardziej opanowanych. Z Jarvisem nie było kłopotów. Pełniąca wachtę na mostku Cady poczekała, aż zmęczony kapitan zdejmie i odwiesi ciężką od broni bluzę munduru. Kilka chwil później opakowany w pończochę kawałek mydła trafił Javisa precyzyjnie i z należytą siłą w głowę, a dokładnie w miejsce zwane medulla oblongata. Potem zanieśli ofiarę do kabiny, przeszukali wnętrze, zabrali dokumenty statku i ładunku, po czym zamknęli starannie drzwi. Unieszkodliwienie Morana wymagało nieco większego zachodu. Jedna z załogantek, wybrana ze względu na szczupłą figurę, skryła się w przewodzie wentylacyjnym biegnącym ponad drzwiami kabiny pierwszego oficera. Gdy ten pospieszył na wachtę, dziewczyna spadła mu prosto na kark. Moran zaczął okładać ją czym popadło. Działał tak chaotycznie, że Raschid, Pitcairn i T’Orsten spokojnie zaszli go od tyłu i związali. Potem dali Moranowi w głowę, by nie hałasował. Wiedzieli, że swoją kabinę zamienił w mały arsenał, więc zamknęli go w pustej pakamerze ze sprawną wentylacją i małą szparą pod drzwiami. Ta ostatnia miała służyć do podawania posiłków. Raschid przesunął palcem po rozbitej wardze i poszedł do maszynowni. Na wszelki wypadek wziął ze sobą pistolet Morana. D’veen nie przejęła się groźbami. Poprosiła tylko, żeby w razie czego wspomnieli w zeznaniach, że broniła się jak lwica. - Nie zamierzamy stawać przed sądem - wyjaśnił Raschid. - Ale jakby co, to będziemy pamiętać. Potem buntownicy zwołali naradę wojenną. Dla wygody uczynili to w kwaterach oficerskich. Raschid i Pitcairn przygotowali ucztę na cześć zwycięstwa. Na każdego przypadało pół butelki alkoholu. Zdaniem Raschida zdecydowanie za wiele. I miał rację. Na szczęście wyłącznie on oraz Pitcairn mieli broń. T’Orsten wpadł w szał na wieść, że nie wolno mu wyrzucić Morana przez śluzę, że nie może wytarzać się w biżuterii, chociaż jest jej cała skrzynia. I nikt nie pozwala zemścić się na D’veen. Raschid czekał cierpliwie, aż gość się uspokoi, ale w końcu musiał zacząć działać. Miast upuszczać parę, T’Orsten nakręcał się i podgrzewał coraz bardziej. Dali mu w ucho, zamknęli razem z Moranem i wrócili do stołu. Raschid rozpieczętował i przeczytał listy przewozowe oraz instrukcje dla kapitana. Uniósł brwi, potem przekazał papiery Pitcairn. - To chyba przesądza sprawę - powiedziała trochę blada. - Poszukamy przemytników, zwalimy towar, pozbędziemy się statku i spróbujemy zniknąć. Zajrzała raz jeszcze do dokumentów. - „Wylądować w zamkniętej części portu, nadać sygnał z sekwencją... Ładunek zostanie rozładowany przez autoryzowany personel wyznaczony osobiście przez Tyrenne’a Yelada. Wzór podpisu poniżej” - zacytowała fragment. - No i ładnie. Zabraliśmy mu zabawki. Ucieszy się. Raschidowi coś zaczęło chodzić po głowie. Yelad... Czy to nie ten, który... - Rusz dupę, ludu pracujący Santany! Wszystko masz do stracenia, włączywszy kajdany - zakończyła Pitcairn. - Nie - powiedział Raschid. - Myślę, że doręczymy przesyłkę. Ignorując otwarte ze zdumienia usta współbiesiadników, nalał sobie wódki i wypił wszystko uroczyście. Lepiej nie mogło się ułożyć. Rozdział 21 Rada wpadła w szał. Oto dokonano zbrodni przeciwko imperium, ich imperium. Zamieszanie pogłębiała świadomość, że oto jeden złodziej ukradł łup drugiemu. Do tego dochodziły jeszcze olbrzymie koszty, przelana krew, utracone nadzieje. No i poniżenie. Członkowie rady gubili się w domysłach. Czy Hondżo byli zamieszani? Nie wiadomo. Jedna z Kraa zasugerowała, że być może nie mijali się tak dalece z prawdą, oskarżając Hondżo o uknucie spisku. Pochodzenie napastników też rodziło pytania. Co robili ci Bhorowie tak daleko od domu? Malperin stwierdziła, że pewnie to najemnicy. Jako argument przytoczyła fakt rozpoznania tego człowieka, który pokazał się na wizji tuż za Bhorem. To był Sten. Wcześniejszy cel Kyesa, obecny jak wiadomo również podczas gier wojennych. Niegdysiejszy członek sekcji Modliszki, wieloletni współpracownik i najpewniej przyjaciel osoby uznawanej kiedyś za zgasłą: lana Mahoneya. To on zaplanował zamach na Ziemi i stał najprawdopodobniej za wszystkimi niedawnymi kłopotami rady. Na wszelki wypadek nikt nie wypowiedział głośno obawy najgorszej, czyli że być może Mahoney łączy działania rady z zabójstwem Wiecznego Imperatora. Tak zatem, gdy przyszło do dyskusji z pułkownikiem Poyndexem, powstrzymano się od nazbyt skrajnych ocen. Jeśli Poyndex domyślał się przyczyn paranoicznych zachowań kolegów, to zachował przypuszczenia dla siebie. Wszedł do rady, aby powiększyć własne wpływy, i właściwie nic więcej dla niego się nie liczyło. W związku z tym nie próbował nawet ukoić wściekłości współtowarzyszy. Rada chciała głów. I to szybko. Poyndex zaproponował daleko idącą pomoc w rozszerzeniu zasięgu następnego etapu czystki. Sporządzono nową, jeszcze dłuższą listę podejrzanych. Wysłano ludzi z rozkazami szybkiego wymierzenia sprawiedliwości. Poyndex zadbał, aby jego własny podpis pojawiał się na stosownych dokumentach jak najrzadziej, a jeśli już, to w towarzystwie podpisów pozostałych członków rady. Czystka nie przysporzyła radzie popularności. Szczególnie wśród sojuszników. Wiele ofiar było połączonych, wiązami krwi lub przyjaźni, z tym czy owym światem. Poyndex świetnie wiedział, że to tylko pogarsza sprawę, ale miał nadzieję, że rada poczuje się w końcu usatysfakcjonowana i położy kres rzezi. Na wszelki wypadek pilnował, aby na listy trafiały przede wszystkim osoby stosunkowo mało znaczące. Tylko raz głośno argumentował za wstrzemięźliwością. Wówczas, gdy przyszło do dyskusji o nowych rabunkach AM2. - Myślę, że powinniśmy trochę poczekać - powiedział. - A to czemu? - warknął Lovett. - Po incydencie z Hondżo nawet głupiec zacznie podejrzewać, że prawdziwym powodem ataku były niedostatki AM2. Wróg zacznie się zabezpieczać. - Rozumiem - stwierdziła Malperin. - Jasna cholera! - eksplodowała Kraa. - Banda złodziei i tyle. Wszyscy wiedzą, co to za jedni. Mało kto ich lubił. - Możliwe - zauważył Poyndex. - Ale jeśli teraz, zaraz zaatakujemy następny bogaty w AM2 system, nieważne z jaką wymówką, to nasi sojusznicy poczują się potencjalnie zagrożeni jako, hm, następni do golenia. - O właśnie. Mamy z siostrą kilku kandydatów. - Nie wątpię - mruknął Poyndex. - Wszystko to trzeba będzie wziąć pod rozwagę. Tyle że za jakiś czas. W przeciwnym razie stracimy zbyt wielu stronników. Dojrzeli mądrość jego rady. Niejako na pocieszenie, Poyndex podsunął im kilka okrutnych pomysłów, jak uatrakcyjnić czystkę. Poprzysiągł również wesprzeć każdy wysiłek, aby postawić przed sądem złodziei AM2. Wyczuwał, że coś śmierdzi, i nawet się domyślał co. A raczej kto za tym wszystkim stoi: Ian Mahoney, jeden z poprzedników Poyndexa. Ciekawe. Czy Mahoney to rzeczywiście tylko zwykły łajdak czy wręcz przeciwnie? I czemu koledzy oraz koleżanki z rady tak się go boją? Poyndex był pewien, że prędzej czy później jakoś dojdzie prawdy. I że bardzo mu się ta prawda przyda. Na razie, jako najmłodszy w gronie, robił co mógł, aby wkraść się w łaski. Kyes z trudem ukrywał znudzenie. Cały ten bałagan mało go obchodził, dla niepoznaki jednak odzywał się, wygłaszał swoje zdanie i tak dalej. Niemniej tego właśnie burzliwego dnia otrzymał szczególnie dobre wiadomości. Bank danych jego nowego komputera był już pełen. Głównie dzięki pomocy Laggutha, Poyndexa i całej armii moli archiwalnych. Od tygodni przetrawiał uzyskane informacje, odławiając nawet najdrobniejsze fakty, plotki i pogłoski tyczące osoby Wiecznego Imperatora. Kyes aż bał się. zadać najważniejsze pytanie. Wiedział wszakże, że sama wiara nie czyni cudów. Jako naukowiec i wynalazca rozumiał to o wiele lepiej niż przeciętny śmiertelnik. Ale czy nie był odrobinę szalony, wierząc, mimo tylu oczywistych dowodów, że Wieczny Imperator wciąż żyje? Mimo świadków? Mimo zapisu całego zamachu? Na to pytanie odpowiedzieć mógł jedynie komputer. Otrzymał wszystko, co udało się zebrać. A jeśli odpowie, że to mało prawdopodobne? Kyes podejrzewał, iż w takim razie zwariuje ze szczętem. O ile już nie postradał zmysłów, rzecz jasna. Jednak jeśli nie spyta, nigdy się nie dowie. Znalazł się w sytuacji kogoś, kto otrzymał do ręki zapieczętowaną kopertę z treścią ostatecznego wyroku. Pozostało rozedrzeć papier i spojrzeć. Lub wyrzucić, nie czytając. Jedno i drugie wydawało mu się równie trudne. W końcu spojrzał. Prawdopodobieństwo, że Wieczny Imperator wciąż żyje, wynosiło ponad dziewięćdziesiąt procent. Podbudowany Kyes wziął się do dzieła. Nie tylko Kyes ucieszył się tego dnia. Jednak ta druga istota przebywała bardzo daleko od miejsca obrad rady. Od czasu spotkania z Mahoneyem szanowny Ecu pracował naprawdę ciężko. Jego asystenci przekopywali się przez dawne i współczesne kodeksy w poszukiwaniu sposobu realizacji tego, co zrodziło się w głowie Stena. Jak stworzyć trybunał mogący osądzić radę za zamordowanie Wiecznego Imperatora. Oczywiście nikt nie wypowiedział kwestii wprost. Nie należało budzić paniki. Pracując dyskretnie i unikając rozgłosu, Ecu czuł, że jest coraz bliżej rozwiązania. Wiedział już na pewno: jeśli je odkryje, wówczas znajdzie również grono osób gotowych wejść w skład trybunału. Negocjacje będą trudne, ale nie bezowocne. Zanim jednak zwróci się do kogokolwiek, musi mieć podstawę prawną. Bez tego jednego szczegółu nic nie wskóra. W końcu trafił na precedens. Dokładnie tak jak się spodziewał: ów wyjątek zaistniał w prehistorii imperium. Dwa tysiące lat wcześniej granice ustalały się dopiero, ekspansja była w toku, a obecne centrum imperium leżało na pograniczu, dzikim i mało cywilizowanym. Imperialni sędziowie zaglądali tam z objazdowymi trybunałami co sześć lat, a niekiedy jeszcze rzadziej. Wieczny Imperator wiedział, że niedobrze jest zaniedbywać takie sprawy, dlatego też zaczął zachęcać lokalne władze planetarne do tworzenia sądów nadzwyczajnych, władnych rozpatrywać niemal wszystkie sprawy cywilne. Od ich decyzji można się było odwołać do gubernatora, jednak tryb podobnego postępowania trwał na tyle długo, że mało kto decydował się na kwestionowanie orzeczenia. W sprawach poważniejszych zbrodni imperator wolał zachować ostrożność. Szanowny Ecu wyczytał między wierszami, o co szło. Więzienie i egzekucje łatwo mogły stać się narzędziami zemsty. Oczywiście władca martwił się nie tyle sprawiedliwością, ile długofalowymi konsekwencjami nazbyt powszechnych samosądów. Bezprawie zawsze wiodło do niestabilności gospodarczej, krwawych buntów i zamieszek, a nawet wojen. Tak zatem w sprawach kryminalnych władza sądów nadzwyczajnych nie była całkowita. Mając przed sobą zbrodniarza, miały prawo jedynie orzec o fakcie popełnienia (lub niepopełnienia) zbrodni, zdefiniować jej kodeksowy ciężar i stopień odpowiedzialności oskarżonego. Aby to uczynić, mogły powoływać świadków, w razie potrzeby doprowadzając ich nawet siłą. Wolno im było aresztować podejrzanych oraz wszystkich utrudniających proces. Jeśli dowody przemawiały jednoznacznie za winą oskarżonego, ława miała prawo uznać go winnym. W przypadkach szczególnie niebezpiecznych zbrodni sąd mógł nakazać uwięzienie takiego osobnika do czasu przybycia sędziego imperialnego. System działał na tyle dobrze, że Wieczny Imperator utrzymał go przez kilkaset lat. To nie był jeden samotny precedens; szanowny Ecu trafił na miliony dobrze udokumentowanych spraw. Znalazł podstawę. Teraz pozostało poszukać sędziów. Rozdział 22 Rosła policjantka spacerowała po doku i spoglądała krzywo na Santanę. Przeklęty statek siedział cicho i mimo ponawianych wysiłków nie dawał żadnego znaku życia. Porucznik Skinner mruczała zatem pod nosem różne obscenia zarówno pod adresem statku jak i wytykających ją palcami robotników. Tyle tylko, bo wolała ich nie drażnić. W razie kłopotów nie mogła oczekiwać żadnej pomocy, przełożeni nie ryzykowaliby burdy w dokach, gdzie związki wciąż miały coś do powiedzenia. Poza tym nawet w ciężkich czasach bezrobocia związki były bogatsze niż policja, co też miało swoją wymowę. Skinner nie potrafiła wykoncypować, co też się mogło spieprzyć. Kapitan obiecywał, że robota nie przysporzy żadnych kłopotów. I że Tyrenne Yelad będzie wdzięczny za jej wykonanie. Policjantka miała przejąć ładunek Santany - prywatną przesyłkę dla Tyrenne’a. Wszystko miało się odbyć bardzo dyskretnie, oczywiście. Skinner skontaktowała się z pewnym związkowcem mogącym zapewnić określoną liczbę robotników do rozładunku. Za łapówkę dwukrotnie wyższą od zwykłych stawek. Gdy ci pierwsi brali się do roboty, związkowiec wypłacał stosowną sumę tym, którzy zwykłą koleją rzeczy winni zostać zatrudnieni. Przy okazji brał nieco dla siebie. Zwykłe sprawy. Jako strażnik prawa w Dusable Skinner poznała wielu takich ludzi. I dobrze, ale co nie zagrało? Znaleźli frachtowiec, zastukali, nikt nie otworzył. Skinner stawała na głowie, bez skutku. W co oni się tam bawią? Miała przy sobie dość forsy, by opłacić i kapitana i wszystkich na pokładzie. Gdyby zaszła taka konieczność, rzecz jasna. Działacz związkowy wyszedł ze swego kantorku. Wyglądał na osobę głęboko nieszczęśliwą. - Zbierajcie tyłki - warknął. - Co u diabła? Dostałeś swoje. Nie pamiętasz? - Umowa nieważna. Zapłaciłaś, więc sam ci to mówię, zamiast wysłać chłopaków. Tyle jestem ci winien. Teraz won! Skinner przypomniała sobie nagle, że pełni funkcję policjantki, więc nadęła się stosownie. Zanim jednak zdążyła przejść do czynności służbowych, usłyszała głośne wiwaty. Obróciła się ku nowemu zagrożeniu i zdrętwiała. Solon Kenna! Nadciągał razem z falangą pomocników. Za nim ciągnął spory tłum robotników ze związku. Koniec żartów. Skinner uznała, że faktycznie pora się zmyć. Zresztą, mogła się spodziewać tego typu kłopotów. Obecny rok był rokiem wyborów. Dokładnie mówiąc, do powszechnego głosowania zostały już tylko dwa tygodnie, co mocno zagęszczało atmosferę. Szczególnie, że jedynym konkurentem Tyrenne’a był właśnie Kenna. Cholerny kapitan! Nic tu po mnie, pomyślała pani porucznik. Solon Kenna stanął przed statkiem. Był to mężczyzna starszy wiekiem, z olbrzymim brzuchem i nosem znamionującym zamiłowanie do butelki, wszelako spojrzenie miał ostre a umysł wciąż nader sprawny. I jeszcze uśmiech jak upiór bagienny. Skrzywił się właśnie ku kamerom umyślnie przyprowadzonych dziennikarzy. - Nie muszę długo rozwodzić się nad perfidią mojego przeciwnika - zaczął. - Dzisiaj niech przemówią fakty. Nasi przyjaciele mają nam coś do pokazania. Zaraz ujrzycie dowody nieopanowanej chciwości Yelada. - Chwilę, szefie - odezwał się jeden z dziennikarzy. - Nie przesadza pan, mówiąc o perfidii? Znaczy, chodzi o słowa. Żeby nie oskarżyli pana o potwarz. Mógłby pan stracić... - Nieważne - odparł Kenna. - Odczytujcie to sobie, jak chcecie. Ufam waszemu profesjonalizmowi. - Drugie pytanie. Jak nazwać tych w środku? Bo rozumiem, że nie nastąpił zwykły bunt na pokładzie, tak? Załoganci nie są zatem przestępcami? - Absolutnie nie - stwierdził Solon Kenna. - Oni jedynie zapobiegli niewyobrażalnej niegodziwości... Musiał przerwać. Główny właz załadunkowy frachtowca zaczął się uchylać i tłum zawył radośnie. Nieco obszarpana załoga wyszła na rampę. Raschid wolał trzymać się z boku. Mimo to obserwował wszystko pilnie, głównie z zawodowej ciekawości. Pitcairn już dowiodła, że potrafi wspaniale udzielać wywiadów. Reszta załogi otrzymała od niej stosowne instrukcje i też radziła sobie niezgorzej. Jednak tematem dnia był i tak nielegalny ładunek. Kenna odgrywał przy pakach cały teatr, na zmianę demonstrując smutek, złość, a nawet wściekłość i nieustannie opowiadał o chciwości Yelada marnującego AM2 na sprowadzanie luksusów, o jakich zwykli obywatele mogą tylko marzyć. Całkiem nieźle, pomyślał Raschid. Chociaż Kenna miał zwyczaj paplać trzy po trzy i nazbyt często używał wyrazów, których znaczenia nie rozumiał, nie szkodziło mu to ani trochę, bo jego słuchacze też nie pojmowali tych słów, świetnie wyczuwali za to intonację. Mówca czasem przesadzał, zwykle jednak trafiał do przekonania odbiorców. Raschid zdumiał się po raz kolejny, skąd u niego taka wiedza socjotechniczna. Ale oddalił pytanie. Szczególnie, że znów poczuł się dziwnie nieswojo, zupełnie jak pod spojrzeniem kogoś czy czegoś niewidzialnego... Pitcairn pokazała w jego kierunku. Kenna wyszczerzył po wilczemu zęby. Raschid nie wiedział, co ten gest oznaczał, ale niebawem się przekonał. Solon Kenna oddalił ekipy kamerzystów i ruszył ku Raschidowi. Ten postanowił spokojnie czekać na rozwój wypadków. Kenna stanął przed Raschidem i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jak się miewasz, przyjacielu? - spytał. - Jestem Solon Kenna, pokorny przedstawiciel tych nieszczęsnych robotników. Ściskając mu dłoń, Kenna pochylił się bliżej. - Dostałem cynk, że pan przybywa - szepnął. - Musimy później porozmawiać. Raschid zawahał się, potem przytaknął. - Racja - odparł. - Musimy porozmawiać. System Cairene składał się z około tuzina rzadko zamieszkanych światów rolniczych i jednej planety portowej: Dusable. Tu właśnie, zgasły przedwcześnie, Tanz Sullamora ponownie zbił majątek na budowie statków. Wielkie zakłady, które podczas wojny tętniły życiem, obecnie stały ciche i opuszczone. Brak AM2 ciężko dotknął praktycznie całą planetę. Wszędzie było ciężko, ale sytuacja na Dusable dojrzała do miana kataklizmu. W systemie Cairene panowało na dodatek upiorne zacofanie politycznie. Obecnie kwitła tam jedynie korupcja. Każdy, dosłownie każdy komuś się opłacał. Na małą skalę dzielnicowemu lub mafii, albo na wielką - samemu Yeladowi. System taki, chociaż zgniły, działał już od wieków. Na dodatek funkcjonował bardzo sprawnie. Tyrenne Yelad rządził trzydzieści lat i podporządkował sobie tak wielkie grupy społeczne, że mógł liczyć na co najmniej drugie tyle. Jednak regularne wygrywanie odbywających się co cztery lata wyborów nie znaczyło jeszcze, że konkurenci Tyrenne’a byli tak całkiem bezradni. Złożony system sprawowania władzy posiadał pewne zabezpieczenia. Poniżej Tyrenne’a (co stanowiło tutaj oficjalny tytuł władcy) istniała Rada Solonów. Każdy jej członek miał własnych „ojczulków”, podwładnych i popleczników zdobywających dlań głosy w zamian za miejsca pracy, porady i uprzejmości. Idealny Solon dbał, aby nikt nie odchodził od niego z pustymi rękami. Jeśli ktoś miał kłopoty z uzyskaniem zapłaty za towar, szedł do swojego ojczulka. To samo w przypadku burd czy gróźb. Potem ojczulek płacił nawet za szpital, załatwiał zwolnienie z płacenia grzywny lub sam ją regulował. Zasadniczy obrót pieniądza odbywał się pod postacią łapówek. Dziewczyny oddawały działkę swoim alfonsom, ci zaś część z tego przekazywali policjantom. Gliny buliły ryczałt od rejonów. Awanse kupowało się u przełożonych. Lokalni politycy płacili w obie strony - i policji i swoim bardziej doświadczonym kolegom. A wszyscy dawali forsę ojczulkom, którzy zasilali kasę okręgowego Solona. Solonowie z kolei dzielili się wpływami z najważniejszymi w danym momencie politykami. Na przykład z Yeladem, który doszedł do władzy jako zapalony reformator. Tak samo jak poprzedni Tyrenne. W tych wyborach wielu stawiało na Solona Kennę, prezydenta Rady Solonów i najbardziej zawziętego wroga Yelada. Kenna doszedł do szczytów dzięki związkom, a głównie Związkowi Marynarzy, Portowców i Transportowców, więc dlatego właśnie, po trzech porażkach, w tym roku liczył na zwycięstwo. Tłumy bezrobotnych stawały się coraz bardziej zdesperowane. Kenna już od pół roku podsycał ich niezadowolenie. Ze zmiennym szczęściem. A teraz, na dwa tygodnie przed wyborami, trafiło mu się coś, co mogłoby znokautować przeciwnika. Tylko czy potrafi wykorzystać szansę? Może gdyby zdarzył się cud... Im dłużej rozmawiał z Raschidem, tym głębsze było jego przekonanie, że oto cud nastąpił. Raschid zadziwił Kenna już na wstępie pytaniem o kasę. Czy zgromadził wystarczająco dużo funduszy na przyzwoitą kampanię? Kenna powiedział, że ma dość, i usłyszał, że „dość” to za mało. Trzeba zebrać więcej, znacznie więcej. Kenna spytał czemu. - Pierwsze prawo Unruha - odparł krótko Raschid. - Pieniądze to siła napędowa polityki. I zaczął wyjaśnienia. Tak, pomyślał Kenna, ten człowiek to nie teoretyk, oni bowiem nigdy nie wiedzą, jak działać skutecznie. Mam zatem do czynienia z ekspertem, który poznał polityczną robotą od podszewki. Od dna po same szczyty. Kenna bez trudu zaufał Raschidowi, ponieważ ten posiadał stosowną wiedzą. Jednak następne pytanie omal nie wytrąciło go z kontenansu. - Czemu mówisz mi to wszystko? - zagadnął Raschid. - Czego ode mnie oczekujesz? Koniec końców jestem tylko pokładowym kucharzem. Dla niektórych nawet przestępcą. - Bez przesady - mruknął Kenna. - Może pan nie udawać. Tutaj otaczają pana sami przyjaciele. Poza tym, zostałem uprzedzony o pańskim przybyciu. - Kto ci powiedział? - Nikt konkretny... Wie pan, jak to jest. Doszły do mnie... nieoficjalne sygnały. Usłyszeliśmy, że Santana wyląduje z ładunkiem, który tylko głupiec by sobie odpuścił. No to poszliśmy zobaczyć. Tym bardziej że mówiono, iż na pokładzie znajduje się ktoś podający się za kucharza, w rzeczywistości jest to bezkonkurencyjny geniusz polityczny i strateg. Trudno opisać, jak się ucieszyliśmy. No, że mamy poparcie wpływowych osób z zewnątrz systemu i że ratunek już w drodze. Raschid zastanowił się. To wszystko brzmiało sensownie. Tylko kim były te wpływowe osoby? Na razie mniejsza z tym. Zdecydował się na jeszcze jeden test, może ostatni. - Dobra - odparł. - Wchodzę do gry. Kenna westchnął z ulgą. - Kto jeszcze startuje? - Tylko jeden. Solon Walsh. Ale nie ma szans. Chociaż przystojny, to młody i głupi. - Czemu głupi? - Upiera się przy reformach - wyjaśnił oschle Kenna. - Próbuje ukraść moją platformę wyborczą. Nie dysponuje własną. - Pewnie został podsunięty przez Yelada - powiedział Raschid. - Ale po cichu. Ma ci podebrać część głosów. Kenna zdumiał się i uspokoił zarazem. Sam podejrzewał coś podobnego. - W porządku... oto od czego zaczniemy. Potrzebujemy trzech rzeczy. Po pierwsze figuranta. Po drugie ofiary. I łyknął brandy z systematycznie uzupełnianej przez Kennę szklanicy. - A trzecie? - Powoli. Potem załatwimy wybory. Rozdział 23 Cisi i łagodnego serca mogą nigdy nie odziedziczyć ziemi, jednak czasem potrafią narobić więcej bałaganu niż największa klęska żywiołowa. Na przykład hemoroidy Napoleona. Przez nie właśnie wódz nie wyspał się przed bitwą i przegrał. Zginęło dwadzieścia pięć tysięcy jego żołnierzy, a on sam przestał być cesarzem. Kiedy indziej trzy szyfrantki wzięły się do konspiracji. Sekrety ziemskiej Trzeciej Rzeszy ujrzały światło dzienne. Zginęło co najmniej dziesięć milionów Niemców. Zoran zaś ujawniła, co takiego doniósł jeden z bystrzaków z jej sekty. Oto zdarzył się nowy cud, powiedziała kręcąc głową nad naiwnością niektórych swoich współwyznawców. Nie na szczycie góry, gdzie podobno Wieczny Imperator objawił się niedawno wiernym, nie przy stosie porzuconych lasek, kuł i wózków inwalidzkich uzdrowionych osób, ale zupełnie gdzie indziej. - To jak przypowieści o chlebie i rybach - zachichotała Zoran. Kyes nie zrozumiał. - Och, przepraszam. Kiedyś na Ziemi czczono Chrystusa, który właśnie dokonał takiego cudu. - Nadal niczego nie pojmuję. - Jajka... Zabawne. Nie miliony jajek. Nie chodzi o karmienie głodujących, lecz o sprzedaż. I opowiedziała resztę. - Na pewnym świecie o nazwie Yongjukl jest taka mała restauracja portowa. Sama szukałam w atlasie, ale chyba musi być dalej, niż sądziłam. Pewien akolita mówił, że podawano tam dania przyrządzone dokładnie według przepisów Wiecznego Imperatora. Bo wie pan, to taka nasza słabość... Ja też korzystałam z kulinarnych receptur władcy. Kyes poczuł się zainteresowany. W rzeczy samej, Jego Wysokość uwielbiał pichcić i był w tym dobry. A jeśli Zoran sięgała do jego przepisów, to mógł to robić każdy. Ale nie, wyjaśniała dalej Zoran. Właściciel poznał te przepisy od tajemniczego mężczyzny, który pracował w portowej restauracji kilka tygodni, potem zniknął. - Mój informator przysięga, że to był właśnie On i że wszystkie opisy szefa kuchni zgadzają się co do joty. Jasne, ja też mam wątpliwości. No bo czemu wysłannik Świętych Sfer miałby wracać kuchennymi drzwiami? Kyes skontaktował się z Yongjukl. Nakazał subtelną obserwację i przesłuchanie gości restauracji, którzy mogli widzieć kucharza. Opisy postaci różniły się nieco między sobą, ale wszystkie gorzej lub lepiej pasowały do osoby Wiecznego Imperatora. Kyes kazał wypytać właściciela lokalu. Ten odmówił współpracy, a nawet wyrzucił informatorów za drzwi. Restauracja nazywała się „Odlotowa”. Kyes polecił go śledzić, jednak Dingiswayo Pattipong skutecznie mylił wszystkie tropy. Przed wyjściem zawsze się mył i zmieniał odzież, tak zatem pluskwy na nic się nie zdały. Eksperci od inwigilacji gubili go za każdym razem, niezależnie od tego, czy działali solo czy w zespołach. A Dingiswayo i tak pojawiał się skądś następnego ranka i z beztroskim uśmiechem otwierał przybytek. Kyes chciał już zażądać aresztowania Pattiponga, ale ostatecznie się powstrzymał. Nie zacierać tropu, pomyślał, nie wpadać w panikę. Tu coś jest. Kazał Lagguthowi przeanalizować wszystkie ciekawe zdarzenia, do których doszło na Yongjukl w przeciągu ostatniego roku, a szczególnie - ostatnich sześciu miesięcy. Jeśli ten tajemniczy kucharz naprawdę był imperatorem, to chyba nie siedział na Yongjukl zbyt długo. Tak nakazywałaby logika. Komputer znalazł informację o posiadłości, a raczej ojej pozostałościach. Od wielu pokoleń istniał tam tajemniczy majątek należący do kogoś bardzo bogatego, chociaż gospodarz nigdy nie odwiedzał swoich włości. Niemniej ostatnio na terenie posiadłości wylądował samotny statek, z którego ktoś wysiadł - najwyraźniej spadkobierca całego majątku. Pomieszkał trochę, raczej krótko, i zniknął. Zaraz potem cały personel dostał sowitą odprawę, wszystko zrównano z ziemią, a grunt nieodpłatnie przekazano rządowi. Dziennikarze szybko stworzyli i rozdmuchali sensację, jednak nie zdołali wyjaśnić zagadki. Po jakimś czasie temat zniknął z nagłówków. Tak, pomyślał Kyes. Posiadłość z wygodami, z wielką biblioteką i wspaniałym komputerem. Starczy. Kazał aresztować Pattiponga. Poszło po niego dwóch najlepszych agentów. Właściciel „Odlotowej” zabił obu i zniknął, tym razem na dobre. Kyes wpadł w szewską pasję. Uspokoił się jednak i raz jeszcze wszystko przemyślał. Nie, to nie żadna klęska. Zwykłe umysły zawiodły. Nic dziwnego. Ale sztuczna inteligencja... Przeszukał Yongjukl, pobliskie światy, potem okoliczną gromadę. Dokładnie i wnikliwie. Pełna, wszechstronna analiza. W końcu znalazł, czego szukał. Był prawie u celu. Rozdział 24 Zaczęli od figuranta. Raschid całą godziną kręcił się za plecami Kenny, gdy ten urabiał grunt. Solon Walsh miękł powoli, natomiast jego asystentka, Avri, zmierzyła Raschida uważnym spojrzeniem raz i drugi, ale rychło zaczęła go ignorować. Gierki z Kenną były ważniejsze. To Raschid uznał, że Walsh spełnia praktycznie wszystkie kryteria, aby uznać go za idealnego kandydata. Był młody i przystojny, nie jąkał się, maniery miał nienaganne, spojrzenie pewne i szczere, nie wycierał łap w klapy, nie maczał krawatów w zupie. W trakcie rozmowy potrafił wspaniale oczyścić atmosferę, wprowadzić stosowną dawkę luzu i tak dalej. Bez wątpienia został niedawno porządnie przeszkolony. Na dodatek święcie wierzył w uczciwość, co wynikało jednoznacznie z nader niskiego ilorazu inteligencji. Można powiedzieć, że za tymi czystymi oczkami nie kryło się nic. Zupełna pustka. Jednak głupota potrafi być wielką zaletą kandydującego, przynajmniej do czasu, gdy ten uważnie słucha odpowiednich ludzi. W tym przypadku zapewne Avri. - Ze zdumieniem stwierdzam, że mamy aż tyle wspólnego - stwierdził Walsh pod koniec pierwszej fazy podchodów. - Nie wiedziałem, na przykład, że tak a nie inaczej podchodzisz do sprawy podatków. Olała! Wygląda na to, że nie ma najmniejszego powodu, abyśmy wszczynali spory. Znikną same, ot tak. I strzelił palcami, aby pokazać jak. Solon Kenna uśmiechnął się łagodnie, po ojcowsku. - Zwykłe nieporozumienie, zdarza się - powiedział. - Widzisz, ile korzyści potrafi przynieść szczera rozmowa? - Gadu, gadu - przerwała im Avri. Walsh spojrzał na nią niespokojnie, gotów do nagłej wolty. Ale asystentka nie dała znaku do zmiany frontu. I dobrze, pomyślał Raschid. Da się chłopakiem posterować. - Do czego zmierzamy? - spytała Kennę. - Co kombinujesz? Musisz mieć w tym jakiś interes, bo inaczej byś tak nie czarował. Jeśli myślisz, że kilka uśmiechów starczy, aby Solon Walsh zwinął interes... Chociaż nie wiem. Czego chcesz? Kenna nawet nie mrugnął. Punkt dla ciebie, pomyślał Raschid coraz bardziej pewien powodzenia swego planu. - Zawsze na miejscu, Avri - stwierdził łagodnie Kenna. - Niech pan Raschid wyjaśni w czym rzecz. Powiem tylko, że pomysł mojego asystenta wykracza poza wasze oczekiwania. I to znacznie. Avri przenikliwie spojrzała na Raschida. Nowy zawodnik... - Przemyśleliśmy wszystko z Solonem Kenna wnikliwie, bardzo wnikliwie mogę powiedzieć - zaczął Raschid. - I jesteśmy zgodni co do tego, że przyszła pora na zmiany. Tyrenne Yelad już się nie sprawdza. Problem w tym, że jakkolwiek rozdamy karty, Yelad i tak zgarnie całą stawkę, bo głosy Kenny i Walsha zniosą się nawzajem. Zgadza się? Avri przytaknęła energicznie i uśmiechnęła się lekko. Raschid odczytał to jako wyzwanie: fajnie, ale musicie przebić łapówkę i powyborcze obietnice Yelada. - Solon Kenna wycofa się zatem i poprze pana. - Raschid skinął na osłupiałego Walsha. Raschid wiedział, jak zaskakująca jest jego wypowiedź, jednak pewnie pociągnął wątek. Nie na darmo wszystko dokładnie wcześniej obmyślał. Kenna przekaże Walshowi tyle forsy, by jego kampania wyborcza mogła wystartować na naprawdę wysokich obrotach. Będzie głośno o Walshu. Ale to oficjalnie. Prawdziwie wielkie pieniądze popłyną do tych wpływowych ojczulków, którzy mają pod sobą rzesze niezależnych wyborców wyczekujących zwykle do ostatnich chwili, aby zgarnąć jak najwyższą stawkę. Na razie Kenna również będzie prowadził swoją kampanię, ale na tyle niemrawo, by nie zaszkodzić konkurentowi. - Dwie noce przed wyborami Kenna się wycofa - powiedział Raschid. - Ogłosi, że ujrzał światło prawdy i takie różne bzdury, wypowie kilka pochwał pod adresem Walsha i przerzuci na niego całe swe poparcie. Same słowa oczywiście nie wystarczyły. Nikt by w to tak od razu nie uwierzył. Trzeba było jeszcze ustalić pewne jak stal zabezpieczenia, że w ostatniej chwili nie dojdzie do zdrady. Załatwili i to. Omówili też resztę warunków. Walsh zostanie Tyrenne’em. W zamian Kenna otrzyma jeszcze większą swobodę działania niż dotąd. Avri nie zgłaszała obiekcji. Zbyt zależało jej na roli szarej eminencji za tronem Tyrenne’a. - Wszystko to za mało - zauważył w końcu Walsh. - Nawet jeśli połączymy siły, Yelad nas wyprzedzi. Jest za wielu niezależnych wyborców. Może by i z tym coś zrobić. - Tak czy inaczej Yelad spadnie na cztery łapy. Nic nie przebije głosowania z cmentarza. Avri nawiązywała do stosowanej od dawna w Dusable metody wygrywania wolnych wyborów. Tubylcy żartowali nawet, że u nich nikt tak naprawdę nie umiera. Świadectwo zgonu trafiało do archiwów Yelada, a nazwisko nieboszczyka wpisywano na listę wyborców. Gdy sytuacja zaczynała się komplikować, ludzie Yelada uruchamiali całe armie zmartwychwstańców. A czasem i żywych, którzy jednak wyemigrowali z Cairene, chociaż z list nie zniknęli. Oczywiście, Yelad musiał zachować umiar w tej materii. Nawet w przesiąkniętym korupcją świecie Dusable miliard zombich musiałby rzucić się komuś w oczy. Jak wszędzie tam, gdzie prawo nic nie znaczy, zachowanie pozorów jest niezwykle istotne. Tak zatem prawdziwego głosowania też pilnowano całkiem wnikliwie. Po pierwsze, dla każdego dorosłego obywatela było ono obowiązkowe. I nic dziwnego, bo system łapówek oraz opieki mógł działać jedynie w warunkach pełnego uczestnictwa całego społeczeństwa. Po drugie, każdy mieszkaniec Cairene zgłaszał swojemu solonowi, jak będzie głosować. Podczas elekcji musiał okazać dokument tożsamości, a dyżurujący w lokalu ojczulek rejestrował sposób głosowania, aby później zweryfikować wcześniejsze deklaracje. Tyle w kwestii tajności wyborów. I na koniec - wyborcy musieli osobiście udawać się do lokali, miast załatwiać sprawę w domu, za pośrednictwem kompa, jak czyniono to praktycznie w całym imperium. Mistrzowie typu Yelada mieli w ten sposób interesujące pole do popisu. - I jak sobie z tym poradzimy? - spytała Avri. - Zrobimy parawany - odparł Raschid. - To będzie piętrowa kombinacja, ale takie właśnie rzeczy czynią z wyborów dobrą zabawę. Jednak, jeśli pozwolicie, na razie zachowamy sprawę dla siebie. Pozwolili. Ostatecznie to Kenna brał na siebie całe ryzyko. Avri wiedziała, że w razie niepowodzenia nikt nie będzie wieszał psów na Walshu. Niewinnym jak dziecko. Targ dobity, pora zatem na następny punkt programu, pomyślał Raschid. Gdzie ofiara? Yelad reprezentował obecną władzę, Kenna robotników, Walsh samego siebie. Jego słowa zbyt mało ważyły, potrzebował zatem celu. Raschid myślał zastosować metodę „na gringo”. Nikt ze słuchaczy nie wiedział, skąd wzięło się to słowo i chociaż Raschid powstrzymał się od wyjaśnień, to i tak obecni pojęli mechanizm. Chodziło o atak, na obcego, kogoś potężnego, ale nie stąd. Kogoś, kogo można obwinić o wszystkie kłopoty. Celem Walsha miała stać się rada. Jej błędy, popełnione po śmierci imperatora, doprowadziły przecież do braków AM2 i, w konsekwencji, do ciężkiego kryzysu. Yelad będzie bronił rady, bo jeśli tego nie uczyni, podpadnie, i to ciężko. Gdy Raschid wcześniej wyszedł z tym pomysłem, Kenna tak się zapalił, że na nowo nabrał ochoty na własną kampanię. Raschid musiał go ostudzić. Zaznaczył, że skoro Kenna jest już prezydentem Rady Solonów, to rada imperialna mogłaby okazać wielkie niezadowolenie z takich ataków na swoją cześć. A przecież Kenna nie chce im się narażać, prawda? W głębi ducha Raschid pomyślał, że sam też dziwnie za tym nie tęskni. Żeby jeszcze wiedział, czemu... - Niech figurant się tym zajmie - powiedział. - Uznają, że chwyta się każdego argumentu, by wygrać wybory. Zignorują więc jego wystąpienia. Walshowi nie trzeba było tego wyjaśniać. I tak by nie zrozumiał. Avri pojęła natomiast rzecz w kilka sekund. I starczy. Wyszli z baru. Kenna był cały w skowronkach. Raschid nie chciał psuć mu humoru, zaczął więc wychwalać jego przenikliwość. - Ta sztuczka, o której właśnie mówiłeś, to wynalazek prawdziwego mistrza - powiedział. - Nazywa się rossthomasowanie. - A znaczy? - spytał Kenna, unosząc brwi. - Że wszyscy głupcy w tym mieście są już po naszej stronie - wyjaśnił Raschid. Kenna śmiał się całą drogę do domu. Potem jeszcze spotkali się z wieloma istotnymi osobistościami, które należało przekupić, wykluczyć ze sprawy lub wtajemniczyć, a czasem wszystko naraz. Rezultaty były podobnie udane. Jedną rozmowę wszakże Raschid musiał przeprowadzić osobiście i w cztery oczy. Nazywała się Pavy i należała do grupy rekinów podziemia. Słynęła z przebiegłości, pamiętliwości i brutalnych metod. Kontrolowała dwanaście największych dzielnic Dusable i żadna operacja pieniężna nie mogła się tam odbyć bez jej wiedzy. Miała udziały we wszystkim, od prostytucji płci obojga począwszy, na handlu najbardziej uzależniającymi narkotykami skończywszy. To jej lichwiarze działali bez jakichkolwiek skrupułów, to jej złodzieje okradali najzręczniej. Na dodatek Pavy była osobliwie atrakcyjna. Przywitała Raschida w stroju tak obcisłym, że mimo przeciętnego wzrostu wyglądała na istotę niewiarygodnie długonogą. Włosy miała ciemne, przycięte przy samej skórze, oczy smoliście czarne z migotliwymi iskierkami świadczącymi o dużej inteligencji. Spotkali się w dyskretnym pokoju na głębokim zapleczu przybytku, który nazwano klubem, mimo iż miał cały kilometr kwadratowy powierzchni. Już po wstępnej wymianie zdań Pavy kazała swoim gorylom zamknąć drzwi z drugiej strony. Oczywiście wcześniej dokładnie obszukali Raschida w bomboodpornym pomieszczeniu tuż przy wejściu. Chociaż gość nawet bez broni mógłby ją uśmiercić. I Pavy, rzecz jasna, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Niemniej odprawiła ochronę. Po wyrazie jej oczu Raschid poznał, że już go oceniła i wiedziała, że przybył dobić targu, a nie zabijać. Gdy zostali sami, napełniła szklanki swym ulubionym aromatycznym likierem, zrzuciła wyszywane diamentami pantofle i usiadła z podwiniętymi nogami na kanapie. W milczeniu przepiła do Raschida. Odpowiedział tym samym. - A teraz słucham, o co chodzi - zamruczała. Raschid nie dał się zwieść. Tygrysice też mruczą. Wyłożył swój pomysł. W zasadzie pewny, jak zaznaczył, chociaż za ostateczny wynik nie może ręczyć w pełni. Pavy przytaknęła. Ale to będzie sprawa ludzi Kenny. Jej rola byłaby inna. Raschid naszkicował najważniejsze punkty i dodał, że szczegóły dogada się później. Pavy uśmiechała się coraz szerzej. Plan najwyraźniej przypadł jej do gustu. Ktoś zapłaci, i to bardzo słono. Zaśmiała się nawet parę razy, potem powiedziała, czego oczekuje w zamian. Wymieniła sumę wyższą od rocznego budżetu niewielkiej planety. Raschid utargował jedną czwartą. Nie z oszczędności, ale na wypadek, gdyby gotowość do zapłacenia ceny wyjściowej miała wzbudzić podejrzenia. Następnie Pavy go zdumiała. - A co z tobą? - spytała. - Czego ty zażądałeś od Kenny? - Na razie niczego. - Mądrze - przytaknęła. - Jeśli wygracie, zdołasz pewnie wyciągnąć od niego nie mniej niż ja. Raschid przyznał kobiecie rację. Zresztą, Kenna też już o to pytał. Raschid odparł, że jeszcze się zastanowi, czym bardzo zaniepokoił Kennę. Trudno. Najgorzej, że sam nie wiedział, czemu to uczynił. Jednak był pewien, że postępuje właściwie. Pavy zaczęła wypytywać go o inne kampanie polityczne, w których uczestniczył. Oczywiście bez wścibstwa. Raschid odnosił wrażenie, że w wyborach to uczestniczy akurat po raz pierwszy, ale tego nie powiedział. Przedstawił za to dramatyczne zwycięstwa i klęski, których obrazy napływały gdzieś z głębin jego pamięci. Opowiadając tak i popijając (gospodyni pilnowała, by szklanice ani na chwilę nie stały puste), zorientował się w pewnej chwili, że wcale nie zmyśla. W końcu zrobiło się późno. Pora iść. Pavy sięgnęła do przycisku, aby wezwać ochronę, by odprowadziła gościa na zewnątrz. Jednak drobna dłoń zawisła na panelem. Potem dziewczyna uśmiechnęła się do Raschida. Inaczej, prywatnie. Zrozumiał. - Jak chcesz, możesz zostać - szepnęła łagodnie i musnęła długim paznokciem zapięcie sukni. Materia zsunęła się z szelestem. Raschid aż zadrżał. Pomyślał chwilę. Taką prośbę wypadało spełnić. Ale czemu ta kobieta go pociągała? Tak. Bo miała władzę. Prawdziwą władzę. Jednak on był tylko Raschidem. Zaiste? No to gdzie jego władza? Gdzie... Już wiedział. Drzemała ukryta w nim samym. Ale czemu? Kim był naprawdę? Ciii, jeszcze nie teraz. Został na noc. Czterdziesta piąta dzielnica należała do najgorszych terenów Yelada. Nie zawsze działo się tutaj tak źle. Mieszkańcy tego rejonu działali głównie w branży budowlanej. Konkretnie - dostarczali szybko tężejący plastbeton, potrzebny przy robotach publicznych. A tych zawsze było sporo, przynajmniej od czasu braków AM2. Przedtem co tydzień stawiano gdzieś całkiem niepotrzebne mosty, kilometrami ciągnięto równie zbyteczne drogi. Tu i ówdzie wyrastały lśniące jak pałace gmachy użyteczności publicznej. Tylko te ostatnie na coś się przydawały, głównie zresztą za sprawą sztucznie nakręconej koniunktury. Ile razy bowiem ktoś decydował się spłacić dług publiczny, tyle razy należało odwdzięczyć się takiemu patronowi, najlepiej podnosząc jego prestiż wykwintnym biurem. Tym sposobem materiały budowlane znikały jak ciepłe bułeczki i nawet najgorszej jakości plastbeton schodził za ciężkie pieniądze. I wszyscy się bogacili. Potem się posypało. Yelad musiał dokonać cięć. Padło akurat na czterdziestą piątą dzielnicę. Mieszkańcy, raptownie pozbawieni kontraktów, poczuli się dotknięci. Codziennie przed drzwiami ojczulka ustawiały się długie kolejki. Sam patron zaś był bliski desperacji. Tak zatem gdy pewnego dnia pojawiła się w dzielnicy rządowa limuzyna, z miejsca wzbudziła spore, choć dyskretne zainteresowanie. Szyby miała przyciemnione, ale i tak wszyscy wiedzieli, kto przybywa. Na masce łopotał mały proporczyk Tyrenne’a Yelada. Luksusowy samochód krążył ulicami, jakby ktoś siedzący wewnątrz lustrował wystawy, chociaż niemal na wszystkich zamkniętych sklepach wisiały tabliczki: „Na sprzedaż”. Tłumy bezrobotnych gapiów gubiły się w domysłach. Czyżby wielki Yelad szykował niespodziankę? Jakiś lukratywny kontrakt na plastbeton? Za limuzyną pojawiło się parę poobijanych pojazdów, jednak wolały trzymać się w bezpiecznej odległości. Wóz Yelada skręcił w uliczkę wiodącą do domu ojczulka. Aha! Dobra nasza. Nagle przyspieszył. Zupełnie, jakby ktoś kazał kierowcy zmiatać stąd jak najszybciej. W tejże chwili gdzieś z boku wyskoczył na jezdnię mały chłopiec. Gonił uciekającą piłkę. Wóz nie zwolnił. Chłopczyk spojrzał przed siebie, ujrzał nadciągającą limuzynę i przerażony zamarł w miejscu. Tylko niewinne oczęta zrobiły mu się wielkie jak spodki. Kierowca bez trudu zdążyłby jeszcze zahamować, ale z jakiegoś powodu tego nie uczynił. Mężczyźni podnieśli krzyk, kobiety lament. Chłopczyk zrobił wreszcie krok ku chodnikowi, ale za późno. Na dodatek wóz przyspieszył jeszcze bardziej. Celowo? Chwilę później szeroka maska rąbnęła małe ciałko, które najpierw wyleciało w powietrze, potem spadło na jezdnię. Tłum wrzasnął. Wkoło bezwładnego chłopczyka zaczęła powstawać kałuża krwi. Wóz zatrzymał się raptownie. Ludzie pobiegli ku miejscu wypadku. Uzbrojony kierowca, który zdążył już wysiąść, kazał im się cofnąć. Posłuchali. Podszedł do ciała, stanął nad nim, obejrzał się na limuzynę. Okno uchyliło się lekko. Widać ktoś wydawał polecenie. Kierowca zgarnął nieruchomego malca pod pachę i niczym worek ze śmieciami cisnął go do wnętrza wozu. Ktoś zaprotestował głośno. Kierowca zaklął i zamachał ostrzegawczo bronią. Ze zwykłej zbieraniny gapiów niespodziewanie utworzył się regularny tłum. Rzesza wyraźnie przymierzała się do linczu na pasażerach limuzyny. Kierowca czym prędzej wskoczył do środka i odjechał. Wyborcy zostali sami nad krwawą plamą. Żaden z nich nie zamierzał już więcej głosować na Yelada - gardzącego ludem zimnego drania i mordercę dzieci. W limuzynie Raschid cisnął czapkę kierowcy na tylne siedzenie. Leżący obok trup chłopczyka poruszył się i usiadł. - Daj mi jakąś szmatę - poprosił umarlak. - Piękne przedstawienie - stwierdził Raschid, podając malcowi irchę. Dziecko zaczęło ścierać farbę z twarzy. Okazało się, że „chłopczyk” ma na obliczu całkiem sporo zmarszczek i wory pod oczami. Samo spojrzenie zaś było bardziej cyniczne niż niewinne. Bohater całego przedstawienia wyciągnął olbrzymią tabakierę, niuchnął potężnie i kichnął, aż pancerne szyby zadrżały. - Myślisz, że uda ci się to powtórzyć? - spytał Raschid. - Bez kłopotu - odparł aktor z pięćdziesięcioletnim stażem. - Może nawet parę razy, nim się zmęczę. I zobojętnieję, jeśli wiesz, co mam na myśli. Dałbyś łyka - poprosił „chłopczyk”. - Nic z tego. Najpierw trzydziesta szósta dzielnica, chlanie potem. Ucharakteryzowany mężczyzna zaklął szpetnie, ale Raschida to nie wzruszyło. I tak potrafił poznać, czy artysta jest zadowolony że swej sztuki. Porucznik Skinner była niezmiernie wkurzona. Akurat dziś wypadał dzień zbierania opłat i już pierwszy klient zepsuł jej humor. Na początku zaglądała zawsze do małego, porządnego burdeliku. Zawarła taką prywatną umowę, zatem cała działka szła tylko dla niej. Miała tam również pewnego kochasia, który od paru miesięcy regularnie osładzał jej podłe, policyjne życie. Tego ranka jednak nie było ani forsy, ani chłoptasia. Przestraszony i zmieszany zarządca wyjąkał, że już zapłacił. Twierdził, jakoby para naprawdę rosłych gliniarzy zajrzała do jego przybytku godzinę wcześniej. Powiedzieli, że są od Skinner. Pobicie subiekta nie wniosło do sprawy niczego nowego. Mężczyzna kulejąc pobiegł przekazać nowinę o tym, co się dzieje w policji. Na dodatek przeniósł swoje panienki do innej placówki. Skinner była dziwnie pewna, że ten drań nie kłamał, szczególnie że zastosowała profesjonalne metody przesłuchania. Wypadła z przybytku, pałając żądzą zemsty. Potem jednak trochę się opanowała. Ojczulek nic nie wiedział o tym drobnym nadużyciu. Sfrustrowana i wściekła jak rój szerszeni ruszyła dalej. Gdziekolwiek zajrzała, częstowano ją tą samą opowieścią. Świat porucznik Skinner stanął na głowie. Parując gniewem niczym lokomotywa wpadła do gabinetu kapitana. Miała nadzieję, że zaraz zrobi się tu taka burza, że kamień na kamieniu nie zostanie. Ale i z tego nic nie wyszło. Gliniarze z innych dzielnic nie przyznawali się do niczego. Znaczy, że wojnę wypowiedział ktoś z zewnątrz. Ale kto i dlaczego, te fakty dało się ustalić dopiero po pewnym czasie. Kym, młodziutka blondynka o niewinnym spojrzeniu i niezbyt niewinnym ciałku, była na tyle nierozważna, że czasem szukała klientów poza swoim rewirem. Zrobić usta „w Lolitę”, lekko wysunąć biodro, zafalować biustem i już... Potem starczyło sięgnąć za pazuchę, gdzie zawsze nosiła nóż i gaz obezwładniający. I tak wiązała jakoś koniec z końcem. Ponadto Kym była oczkiem w głowie tatusia i ulubienicą sąsiadów. Wychowana jak należy, zawsze przynosiła cały łup papie. Ten zaś pracował u Yelada jako superintendent, zatem szczęście rodzinne kwitło i wszyscy mieli się dobrze. Jednak pewnej nocy doszło do drobnego nieporozumienia. Dziewczynę zwinęło dwóch gliniarzy zbyt pełnych narkopiwa, by sprawdzić ją w rejestrze. Bez ceregieli zaciągnęli Kym na komendę i zapuszkowali. Sprawy zaszły na tyle daleko, że panienka musiała stanąć przed sędzią, chociaż zasadniczo nikomu się to nie podobało. Nawet wrogowie Yelada współczuli ślicznej prostytutce. Tego typu wydarzenia psuły radosną atmosferę Dusable. Jednak podobne wypadki trafiały się już przedtem. Potem następował proces, zwykła formalność, a gliniarze dostawali nagany za zatrzymanie kogoś tak ewidentnie niewinnego. I Kym wróciłaby do tatusia, a potem na ulice. Tym razem jednak wszystko potoczyło się inaczej. Sędzia nie oddalił sprawy. Gorzej, każdą poszlakę zinterpretował przeciwko podejrzanej i uznał ją winną. Po mieście przetoczyła się fala oburzenia, umiejętnie podsycana przez opłaconych z kieszeni Kenny dziennikarzy. Sędzia tymczasem wyjechał czym prędzej na wieś, by cieszyć się życiem bogatego emeryta. No i zostawił Yelada z całym tym pasztetem. Avri wychwalała Raschida pod niebiosa. - Czekaj - powiedział Raschid. - To dopiero początek. Chmury zebrały się na Dusable tak gęste, że ołów można by z nich wytapiać. Gliniarze ruszyli na gliniarzy. Tłumy były mniej wybredne w wyborze ofiar. Podkładano bomby pod sklepy, dewastowano burdele, plądrowano siedliska hazardu. Nie oszczędzano nikogo, a szczególnie niewinnych. Miary dopełnił Marsz Matek zorganizowany w obronie Kym. Dwa tysiące gniewnych kobiet z jej dzielnicy wyszło na ulice ze sztandarami przedstawiającymi wdzięczny profil ofiary. Towarzyszyło temu ogólne rwanie włosów z głowy, a wszystko szło w transmisjach na żywo, oczywiście. Kamerzyści zwijali się jak w ukropie, by niczego nie uronić, co pewien czas pokazując też wstrząśniętego ojca dziewczyny, który paradował na czele procesji. Wyglądał idealnie - rosły, naćpany po uszy, z oczami podkrążonymi po całonocnej wizycie w burdelu (załatwionej przez ludzi Raschida). Istna ofiara systemu. Rozkrzyczane kobiety podążyły pod siedzibę Tyrenne’a, by przynajmniej wykrzyczeć obelgi. Przed gmachem czekał kordon policji wyposażonej w tarcze, armatki i wiele innych rzeczy potrzebnych do tłumienia zamieszek. Kobiety zatrzymały się przed kordonem. Wrzeszczały nadal, ale tylko tyle. Nagle z bocznej ulicy wyjechała wielka ciężarówka. Zaraz sypnęli się z niej policjanci - na oko identyczni z tymi, którzy strzegli Yelada. Bez słowa ostrzeżenia rzucili się na manifestantki z pałkami. Te ryknęły znowu, tym razem z bólu. Prawdziwi gliniarze patrzyli osłupiali. Skąd te chłopaki? Przybysze zniknęli równie szybko, jak się pojawili, zostawiając ulicę pełną zakrwawionych ofiar. Wydarzenie przeszło do historii Dusable. Setki matek odniosły obrażenia, i to na oczach całej planety. Imię Yelada stało się synonimem tyranii. Figurant spisywał się wyśmienicie. Najlepsi najemni spece od propagandy i mów publicznych żyły sobie wypruwali dostarczając mu kolejne pamflety na radę. Było w nich tyle jadu i goryczy, że szarżujący byk padłby jak gromem rażony. Raschid zaś miotał się za kulisami i pilnował, by nic nie wlazło w tryby. Solon Walsh trącał tymczasem najczulsze struny. Zaczął od pełnej smutku mowy o ciężkim położeniu mieszkańców Dusable. Kwestię, kto jest temu winien, pozostawił otwartą. Jednak już przy następnej okazji przybrał pozę oburzonego i zdradzonego obywatela. Przytoczył całą listę faktów, o których podobno właśnie się dowiedział. Nie przypadkiem AM2 przestało napływać do Cairene. Nie przypadkiem skończyły się bajeczne kontrakty. Solon Walsh wołał zatem o sprawiedliwość. Dusable potrzebuje kogoś, kto weźmie sprawy w swe silne ręce. Kogoś nowego, kto niczego nie zawdzięcza tym diabłom wcielonym z rady. Zdumiony zmianą tonu kampanii Walsha, Tyrenne Yelad zareagował z początku dość niemrawo. Na dodatek Avn zapewniła go, że to wszystko część planu mającego na celu odebranie Kennie części głosów. Yelad przestał się niepokoić, ostatecznie po to właśnie finansował Walsha. Jeśli zaś chodzi o ataki na radę, to jej członkowie z pewnością nie przejmą się zarzutami wygłaszanymi przez kogoś, kto i tak nie ma szans na wygraną. Na wszelki wypadek kazał jednak swoim skrybom włączyć do przemów kilka zdań biorących radę w obronę. Raschid dopilnował, aby należycie rozdmuchać każdą taką wzmiankę. Zmusił Yelada do uderzenia w wielkie bębny. A potem zaczęło być głośno o kolejnych sprawach. Wojna gliniarzy, ataki tłumu... Yelad musiał gasić pożar za pożarem i tak się w tym zapamiętał, że niemal zapomniał o jeszcze jednym kandydacie, który też prowadził swoją kampanię. O Kennie. Trzy noce przed wyborami Tyrenne stracił zimną krew i zwołał zebranie nadzwyczajne. Yelad przypominał kulę bilardową z główką u góry i nóżkami na dole. Na dodatek wybierał takich krawców, którzy eksponowali wady jego sylwetki, miast je skrywać. Szyć kazał z materiałów tylko nieco lepszych od przeciętnych. Mieszkał wciąż w tym samym domu, gdzie się wychował. Był uprzejmy wobec matki, miły dla żony, wyrozumiale traktował problemy dorastających dzieci. Wszystkie te cechy przyczyniły się do jego zwycięstw w poprzednich kampaniach - należał do ludu i pracował dla ludu. Tak to przynajmniej odczytywano. Posiadał wiele zwykłych, typowo ludzkich wad oraz zalet, które z przeciętnego obywatela mogą uczynić przywódcę. Nie wspominając oczywiście o gigantycznym, nieoficjalnym poparciu i gładko działającej zakulisowej maszynerii. Jednakiego wieczoru wszystko zgrzytało. Yelad miał dobrze w czubie. Przez lata łatwych zwycięstw wpadł w kilka nałogów, w tym alkoholizm. - Co to ma znaczyć, że nie wiecie, kto tym kręci? Za co wam płacę? Leniwe sukinsyny! Ziemia usuwa mi się spod stóp, a wy... I rozszalała się burza. Sztab wyborczy skulił się przerażony i czekał, aż przejdzie najgorsze. - Powiem wam, co jest grane. To Kenna, łajza nie myta. Udaje niewiniątko... Ale zajmiemy się nim, oj zajmiemy. Nie dłubać w nosach, tylko słuchać. Oto co zrobimy... Trwało trochę, nim uspokoił się na tyle, aby wyartykułować konkretne polecenia. Kazał zwiększyć liczbę nadzorców w lokalach. Potroić szeregi fałszywych wyborców. Raz jeszcze sprawdzić gotowość list cmentarnych, aby użyć ich w razie potrzeby po podliczeniu głosów żywych ludzi. Tyrenne Yelad nie narzekał na brak funduszy, niedostawało mu jednak doświadczenia w sprawach organizacyjnych. Przez lata starczał mu maleńki sztab. Teraz kazał nająć setki nowych ludzi. Włączyli się do pracy tak żwawo, że zaraz wywołali niezliczone zatory i spięcia. Maszyna stanęła. Ale najgorsze miało nadejść dobę później, gdy do wyborów zostało ledwie czterdzieści osiem godzin. Raschid obserwował z boku, jak Kenna wkracza na ustawioną pośrodku placu trybunę. Omiótł spojrzeniem publiczność, upewniając się, że klaka jest na swoim miejscu. Gotowi też byli dziennikarze lokalnych stacji. Obwieszczenie o niespodziewanym, ponadplanowym wystąpieniu Kenny poruszyło każdego mieszkańca systemu. Wszyscy mieli nadzieję na soczystą przemowę. Kenna zajął miejsce. Rozległy się ogłuszające owacje. Kandydat skłonił się lekko i uniósł rękę. Z uśmiechem poprosił o ciszę. - Nie trzeba... naprawdę nie zasłużyłem na takie dowody miłości... Klaka zadziałała ponownie, dokładnie w tej chwili, gdy tłum znudził się oklaskami. Raschid pozwolił jeszcze na skromne pół godziny entuzjazmu, po czym nakazał powolne wyciszanie. Kenna dziękował na lewo i prawo za tak żywiołowe poparcie. Potem zmarszczył czoło niby mędrzec z gór i przypomniał w krótkich słowach, jak to pilnie sprawował służbę publiczną przez wiele lat. Wszystko dla dobra ludu, ma się rozumieć. Pod koniec wyznał, że trapią go pewne wątpliwości, czy słusznie uczynił przystępując do obecnej kampanii. Coraz więcej lat na karku... Może nie podołać brzemieniu władzy Tyrenne’a. Tłum ucichł. Coś nowego... Kilku krzyknęło, że w żadnym razie nie... Za sprawą magii Raschida były to całkiem szczere wyznania. Solon Kenna zamilkł na chwilę i przeszedł do wielkiego finału. - Pilnie słuchałem moich oponentów - zaczął - i doszedłem do wniosku, że tylko jeden z nich przemawia głosem ludu. I dlatego też, tym samym ogłaszam... że wycofuję się z wyborów... i... Wybuchła wrzawa, ale Kenna majestatycznie przywołał tłum do porządku. - I przenoszę całe moje poparcie - kontynuował - na najbardziej wiarygodnego spośród wszystkich mężów stanu Dusable... Na te słowa na podium wkroczył figurant. Mieszkańcy planety osłupieli. Solon Walsh podszedł do kolegi. Łzy płynęły mu z oczu. To Raschid osobiście wsparł Solona zawiniętą w chusteczkę cebulą. Ludzie oszaleli. Tu i ówdzie poszły w ruch pięści. Ekipy kamerzystów walczyły o najlepsze ujęcia lub zmykały ze stanowisk. Jednak pośrodku całego tego szaleństwa trybuna trwała niewzruszona niczym skała wśród wzburzonych sztormem fal. Gdy tylko reporterzy to zauważyli, z powrotem zwrócili kamery na kandydatów. Nie było to łatwe, często jeden operator drugiemu musiał stawać na ramionach. Paru mocno się przy tym poturbowało. Oto obraz humanizmu: Solon Kenna i Solon Walsh, obaj zapłakani jak bobry, objęci ramionami, zjednoczeni... Raschid uznał, że przedstawienie w zasadzie odniosło sukces. Bywało już lepiej, ale trudno, w tych warunkach... Zamarł. Kiedy bywało lepiej? Z czym niby? Potem ryk tłumu zagłuszył jego myśli i rozwiał wątpliwości. Następny etap nie miał już być taki łatwy. Należało postawić parawan i ukraść te wybory. Tyrenne Yelad przywitał świt fatalnego dnia atakiem furii. Oczy miał kaprawe, w ustach zaschło mu od miotania obelg na tego judasza Solona Walsha. Ostatecznie asystenci udobruchali go na tyle, że mógł przejść do kontrofensywy. Siadł ciężko przy biurku i zaczął wyliczać wszystkie możliwe do przeprowadzenia szachrajstwa. Szybko wróciła mu pewność siebie. Uwierzył, że z tym politycznym arsenałem nawet Wiecznego Imperatora doprowadziłby do płaczu. Skierowawszy parę z gwizdka na tłoki, Yelad zamówił jeszcze dzban najlepszego piwa, aby ukoić nerwy przed czekającym go długim dniem i niełatwą na pewno nocą. Wraz z dostawą piwa przybył asystent. Przyniósł złe wiadomości z dwudziestego drugiego okręgu, jednej z największych podpór Yelada - aż milion uczciwych głosów i dwieście tysięcy głosów cmentarnych. Przerażony asystent zaczął jąkać całą historię od początku. Szczęśliwie ominął teorię wielkiego wybuchu i epokę dinozaurów, ale i tak zapowiadało się wielogodzinne gadanie. Yelad zrugał podwładnego jak burą sukę i nieszczęśnik zatkał się na dobre. Yelad musiał zacisnąć zęby i poprosić jąkałę uprzejmie, by ten zechciał zrelacjonować od początku. Dwudziesty drugi okręg był wyspą otoczoną przez morze ze szczętem zatrute przemysłowymi ściekami. Zamieszkująca tę dzielnicę klasa robotnicza, czyli owi wyborcy, mieli do dyspozycji tylko dwie drogi wiodące na kontynent: bliźniacze mosty zbudowane dwadzieścia lat wcześniej. Na hurra i za wielkie łapówki. - Wiem! Wiem! Dalej, bo jak nie, to ci nogi... - No i właśnie - jęknął asystent. - Jeden z tych mostów się zawalił. - Cholera! - wykrztusił Yelad i mowę mu odjęło. Jeden most zatka się w parę godzin i wyborcy nie dotrą do lokali w mieście. To znaczy ci, którzy znajdą dość odwagi, by wejść teraz na ten drugi most. Nikt nie ucierpiał wprawdzie, ale ludzie i tak zaczną się bać. Yelad wychylił za jednym zamachem aż pół dzbana piwa. Dzień zaczął się nieszczególnie. Podczas gdy Yelad dochodził do siebie, Raschid mile spędzał czas w podziemiach pewnego wielkiego budynku w samym sercu Dusable. To tutaj mieścił się centralny komputer zliczający głosy wyborców. Opłacony należycie technik wprowadził Raschida (i trzech jego pomocników) do pancernej komory. W środku ujrzeli istne gniazdo węży - klasyczne konsole na antycznych włóknach optycznych. To aż za łatwe, pomyślał Raschid. Ale wiedział, że w polityce należy wykorzystać każdą szansę. Tam gdzie wcześniej maszerowały dwa tysiące broniących Kym kobiet, dziś pojawiło się piętnaście tysięcy matek z dwóch dzielnic. Całe rzesze policjantów pierzchały przed nimi gdzie pieprz rośnie. Przez trzy godziny pochód przemieszczał się z jednej dzielnicy do drugiej. Potem sześćdziesiąt tysięcy manifestantów poszło wypełnić swój obywatelski obowiązek. Do czasu zamknięcia lokali wyborczych niektóre szczególnie rozeźlone kobiety zdążyły zagłosować ponad sto trzydzieści razy. Solon Kenna przybył do siedziby związków w dokach już o pierwszym brzasku. Na dzień dobry rozdał tyle łapówek, że mógłby wystawić za to niezłą flotyllę niszczycieli. Witał się z każdym, wciskał banknoty w dłoń, spoglądał prosto w oczy i rozkazywał. - Idź głosować! Masy robotnicze wylały się za bramy. Zamieszki wyborcze trwały do późnej nocy. Solon Walsh prezentował swą zwykłą młodzieńczą wiarę w lepszą przyszłość i ludzką uczciwość. Jednak płonął gniewem, aż mu się ręce trzęsły. Dodatkowo machał przed kamerami właśnie doręczoną mu kartką. - I znowu zdrada, współobywatele! W swej niezmierzonej mądrości rada nakazała pięćdziesięcioprocentową dewaluację kredytu! Co powie na to mój tchórzliwy przeciwnik, Tyrenne Yelad? Gdyby ktoś przyjrzał się kartce bliżej, dostrzegłby tylko kilka nagryzmolonych w pośpiechu słów - wiadomość od Raschida, który przypominał: „Tylko się nie uśmiechaj, gdy będziesz wciskał im tę bujdę”. Walsh marszczył brwi jak najlepszy mistrz scen dramatycznych. W południe odwołano konferencję prasową, na której Yelad miał zdementować pogłoski i odparować ataki Walsha. Z dwudziestej drugiej dzielnicy wieści napływały coraz gorsze - odkryto wielkie pęknięcia w strukturze drugiego mostu. Ledwie siedem tysięcy ludzi dotarło na czas do lokali, a to znaczyło, że Yelad nie mógł zrobić z tamtejszych nieboszczyków żadnego użytku. Pierwsze kilkaset ciężarówek pełnych fałszywych wyborców wjechało do Dusable tuż po zmroku. Yelad ściągał posiłki z całej planety. Mieli krążyć z przewodnikami od lokalu do lokalu. Rzecz wyglądała obiecująco, bo wśród zatrudnionych nie brakowało prawdziwych zawodowców. Przed zamknięciem lokali o północy każdy z nich powinien załatwić jakieś dwieście, trzysta głosów. Nie za darmo, rzecz jasna. Ludzie Raschida czekali na nich na obrzeżach miasta. Ledwie pierwszy wóz przejechał aleją, ruszyli na kolumnę z pałkami i butelkami zawierającymi płyn łatwopalny. Pasażerowie pierwszej ciężarówki zostali wywleczeni i pobici. Sam pojazd został wywrócony grawitami do góry i podpalony. Wrak zablokował drogę reszcie kolumny. Widok barykady wystarczył. Reszta konwoju albo poddała się, albo czym prędzej pierzchła. Pościgu nie było. Nie na darmo Raschid wbijał do zakutych łbów: choćby gówno z nieba leciało, wykonać robotę do końca. Trzymać placówkę. Ktoś rozbił przewożony na pudle ciężarówki sejf i zaczął rozdawać sfałszowane karty wyborcze. Zgodnie z planem Raschida. Gillia miał za sobą dwadzieścia lat kariery i uchodził za weterana walki wyborczej. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, że zaczął myśleć o emeryturze. Z poczucia lojalności zgodził się pomóc Yeladowi w jeszcze jednej kampanii. W podjęciu decyzji pomogły niewątpliwe opinie ekspertów, że ta elekcja przebiegnie tak prosto jak nigdy. Kenna jest bez szans, dowodzili, zatem Gillia będzie mógł sobie poużywać. Jeśli wykorzysta całe swe doświadczenie, odejdzie na emeryturę z ogromnym majątkiem. Kiedy Gillia kazał kolumnie skręcić do sto trzeciej dzielnicy, wiedział już, że tym razem wykazał się piramidalną głupotą i naiwnością. W Dusable wszyscy zgodnie twierdzili, że Yelad zbiera potężne baty. Mające dopilnować właściwego przebiegu głosowania, bojówki same trafiły do szpitali. Gdzieniegdzie doszło do poważnych zamieszek. Gillia sam widział budynek dzielnicowego komitetu Yelada podpalony już w godzinę po zmroku. Ziejące ogniem barykady i rozwrzeszczane tłumy blokowały wstęp do ośmiu okręgów. Nawet najlepsi macherzy Yelada wpadli w panikę. Gillia nigdy jeszcze nie słyszał takiego skowytu. I robiło się coraz gorzej, ponieważ wstępne podliczenia głosów oddanych w kilku okręgach wskazywały jednoznacznie, że Walsh wygrywa i z każdą chwilą zyskuje coraz więcej zwolenników. Należało to zahamować, potem odwrócić. Gillia miał zadbać, aby wyborcy konkurencji nie dotarli na czas do lokali. Tak jak wszędzie niemal, również i tutaj troszczono się, aby ludzie starzy czy niepełnosprawni mogli udowodnić swą obywatelską postawę. Był to dość stabilny elektorat, zwykle kierujący się wieloletnim przyzwyczajeniem. To po pierwsze, po drugie zaś, nie wierzył w obietnice lepszego jutra i sens zmian. Wolał siermiężne nawet, ale pewne dzisiaj. Nic dziwnego, szczególnie gdy wspomnieć, że cała opieka społeczna pozostawała pod nadzorem dzielnicowych ojczulków. Skoro jednak nie znano w Dusable takiego udogodnienia jak głosowanie w domu, osoby te musiały jakoś się dostać do lokalu. Problem rozwiązywano tradycyjnie. Ojczulkowie zawczasu sporządzali listy, przekazywali je grupom transportowym, te zaś po kolei zabierały oczekujących, potem ich odwoziły. Gillia miał pod swoją kontrolą dwadzieścia mikrobusów, wszystkie wymalowane w hasła wyborcze Solona Walsha. Plan był prosty. Szpiedzy buszujący w obozie przeciwnika wykradają listy, Gillia zbiera tych starych, kulawych i ślepych, wywozi ich jakieś pięćdziesiąt kilometrów za miasto i porzuca nocą w gęstym lesie. Za żadne skarby nie zdążą zagłosować. Drużyna Gilli stanowiła tylko małą część całej ekipy. Zacząć mieli w sercu sto trzeciej dzielnicy. Gillia wydał stosowne instrukcje, po czym konwój błyskawicznie się rozdzielił. Każdy podążył ku wcześniej wyznaczonej ulicy. Gillia z dwoma pomocnikami ruszył pod pierwszy adres. Staruszka z pierwszego domu przywitała ich zmieszanym uśmiechem. - Ale czemu... po co młodzieńcze? Wypełniłam już swój obowiązek. Gillia westchnął. Co za nieobywatelska postawa. Wiedział, że zawsze znajdzie się garstka takich, co sięgną po każdy pretekst, aby tylko wykręcić się od głosowania. Dobra. Trzeba będzie dać starej w ucho, inaczej może zacząć coś podejrzewać. Uniósł rękę i... Stara odskoczyła, dziwnie sprawnie jak na te lata. Cholera! Przecież nie będzie jej gonił... - Chwilę... - pisnęła. - To pomyłka... - Jasne, proszę pani - warknął Gillia, osaczając starą w kącie. Już miał jej przyłożyć, gdy osłupiał na widok karty wyborcy. Była ostemplowana pieczęcią Walsha, obok widniała data i godzina oddania głosu. Żeby to! Baba naprawdę już głosowała. Ale Gillia uznał, że tym bardziej ma ochotę jej wlać. Był zbyt zmęczony na spuszczenie porządnego łomotu. Ot, powali starą i przyłoży kopytem w żebra. Właśnie uniósł nogę, gdy czyjaś ciężka łapa chwyciła go za kołnierz. Poleciał do tyłu i rąbnął o podłogę. Próbował odtoczyć się, aby uniknąć następnego ciosu, ale niewiele mu z tego wyszło. Dostał w brzuch. Łapiąc ciężko oddech, ujrzał jakąś młodą kobietę. Stała nad nim, szczerząc zęby. Prężyła wspaniale umięśnione ramiona... Stara chichotała nieopodal. Dziewczyna znów zamachnęła się pałką i... Gillia usłyszał jeszcze, jak dwóch zostawionych przed domem pomocników wrzeszczy coś w przerażeniu, po czym zapadł w ciemność. Godzinę później jego bezwładne ciało wylądowało w kępie paproci kilkadziesiąt kilometrów od rogatek. Reszta grupy zległa obok. Przejęte mikrobusy czym prędzej przemalowano w barwy Yelada. Ludzie Raschida zaczęli wywózkę stronników Tyrenne’a. - Żal zmarnować taką okazję - uzasadnił Raschid. Avri była zachwycona, Pavy zaś z miłą chęcią użyczyła większość swych goryli i goryliczek. Yelad zaatakował na godzinę przed zamknięciem lokali. Trzystu bojówkarzy najechało siedzibę Walsha z poleceniem rozwalania łbów, demolowania biur i rabowania dokumentów. Skromna ochrona budynku momentalnie poszła w rozsypkę. Podpalacze zaczęli natychmiast gromadzić wszystko, co palne, reszta rozbijała stalowe drzwi. Minutę później wataha wlała się do środka. Raschid przywitał ich na schodach. Ze śmiechem i pałką. Dał sygnał. W tejże chwili z ukrycia wyskoczyły bojówki Walsha, ponad pięćset osób. Wszystkie chętne do bitki i znakomicie wyposażone. Pierwszego napastnika Raschid zdzielił pałką, aż kość trzasnęła; drugiego złapał za ucho i sprowadził do parteru. Nie jego wina, że łobuz się wyrywał, gdyby siedział spokojnie, nie straciłby ucha. Trzeci dostał tym uchem prosto w twarz i zaraz stracił zapał do bitwy. Na wszelki wypadek Raschid kopnął go jeszcze w krocze. Czwartego do brydża nie znalazł, bojówkarze Walsha unieszkodliwili już wszystkich pozostałych intruzów. Całkiem udane wybory, pomyślał Raschid, który spośród różnych socjotechnik elekcyjnych najbardziej lubił właśnie ręczne sterowanie. Porucznik Skinner dotarła do lokalu Walsha na kilka minut przed zamknięciem drzwi. Mimo późnej pory jakoś się nie spieszyła. Zwykle lubiła podobne święta. Jest komu przywalić, forsa też płynie jakby szerszym strumieniem. Dziś jednak zabrakło jej motywacji. Źródełka wyschły. Całkowicie. Na komendzie kapitan wyjęczał, że jego też załatwili. Koledzy z innych dzielnic donosili ze łzami, że są w tej samej, podłej sytuacji. Tak zatem porucznik Skinner włóczyła się bez celu po ulicach. Z jakiejś tajemniczej przyczyny przechodnie odnosili się do niej nader wrogo. Dziwne. Zasadniczo powinna opiekować się fałszywymi wyborcami Yelada. Razem z sześcioma podwładnymi czekała nawet, aż zwolennicy Tyrenne’a przyjadą. Potem obwoziłaby ich od lokalu do lokalu. I fajnie, tyle że prawie nikt się nie pokazał. Skinner natychmiast zameldowała o sytuacji. Za pierwszym razem jakiś gniewny głos odkrzyknął z drugiej strony, że mają trochę bałaganu i będzie drobne opóźnienie. Skinner potwierdziła odbiór i wyłączyła nadajnik. Zastanawiała się tylko, skąd ta histeria, skoro wszystko w porządku? Za drugim razem scena dokładnie się powtórzyła. Więcej pogaduszek nie było, bo linie się zablokowały. Skinner stwierdziła ze zdumieniem, że w całym Dusable jest tak samo. Gliniarze próbowali połączyć się ze sztabem. Wszyscy z tym samym pytaniem. No i dobrze. Położy uszy po sobie, odwali robotę i wróci do domu, żeby się upić. Przez cały wieczór nadjechało ledwie parę ciężarówek. Ale i to niewiele dało, gdyż w lokalach wyborczych czekała na przybyszów niespodzianka. Tłumy panienek i chłopczyków były chronione przez tylu żołnierzy mafii, że Skinner musiałaby mieć silnie rozwinięte skłonności samobójcze, żeby z nimi zaczynać. Kurwiszonki płci obojga skutecznie uwodziły fałszywych wyborców i ci, całkiem zresztą radzi, głosowali na Walsha. W podzięce dostawali kilka chwil rozkoszy w pobliskim zaułku. Skinner była bezradna. Na dodatek widok oblężonych przez kwiat młodzieży lokali spowodował, że i w pani policjantce hormony się odezwały. Pod koniec sama nie wiedziała, co tak w niej buzuje - gniew czy pożądanie. Zdumiała się niepomiernie, gdy przed ostatnim lokalem natknęła się na swojego ulubionego chłoptasia. Jakże jej go brakowało! Gdy tak spoglądała na kręcone włoski i pulchne usteczka, gniew przeszedł, jak ręką odjął. Porucznik Skinner wyciągnęła z kieszeni swą kartę wyborcy i stanęła w kolejce. Pieprzyć! Zagłosuje na Walsha. W Cairene, a szczególnie w Dusable, prawo Murphiego dowodziło swej słuszności z dziwną regularnością. Konkretnie, osobliwym trafem główny komputer elekcyjny psuł się zawsze na chwilę przed zamknięciem lokali. Technicy stawali na uszach, czarowali i klęli, a komputer milczał. Ożywał wszakże przed końcem nocy. Technicy cieszyli się jak dzieci, a komputer liczył głosy aż się kurzyło. Potem podawał wyniki, które nikogo nie zaskakiwały. Yelad niezmiennie wygrywał. Tyrenne siedział wraz ze swym zaziewanym sztabem w biurze. Był dziwnie wesoły, może skutkiem nadużycia alkoholu. Oraz dlatego, że komputer właśnie się zaciął. Co za traf, akurat w porę... Yelad zachichotał chrapliwie, pociągnął łyk z butelki i warknął, by jak najszybciej dostarczyć mu wstępne dane. No to teraz zobaczymy... Zawsze tak robili i działało. Po stosownym ustawieniu głosów komputer ożywał i drukował, co trzeba. Najpierw należało policzyć głosy konkurencji, potem własne. Jeśli margines przewagi był za mały, dodawało się milion czy dwa miliony głosów cmentarnych. Yelad wiedział, że nie wolno mu przedobrzyć. Po co prowokować dochodzenie czy choćby głupie pytania. Tym razem jednak zamierzał zaryzykować i pójść na całość. Walsh sam dopraszał się nauczki. Zemści się na tym gnoju i załatwi mu taką klęskę, że nawet w encyklopedii o tym napiszą. Główny macher jęknął rozgłośnie. Yelad aż podskoczył. Co, u licha? Komputer rejestrował meldunki napływające z lokali konkurencji. Yelad tonął. Kolejne dzielnice meldowały o wygranej Walsha. Pół godziny później Tyrenne nagle wytrzeźwiał. Tkwił po uszy w bagnie. Rozkład głosów był na tyle niekorzystny, że zmuszał do ożywienia wszystkich truposzy. Trudno, pomyślał Yelad, i znów łyknął potężnie. Jak trzeba, to trzeba. Nie oddam stołka. Nakazał uruchomienie rezerw. Jednak po godzinie okazało się, że wszystko na nic. Nie miał pola manewru. Dostał ledwie pół miliona prawdziwych głosów. Dużo później pojął, że ktoś go wyprzedził i ustawił komputer po swojemu. Wszystkie głosy, jakkolwiek je oddano, trafiały na konto Walsha. Te pół miliona osób musiało odwiedzić lokale wcześnie rano. Tej nocy martwym nie kazano wstawać z grobów. Yelad przegrał. Z tamtych dni datuje się powiedzenie „popłynął jak Yelad”. Raschid nie wziął udziału w przyjęciu zwycięzców. Tylko spotkał się prywatnie z Solonem Kenną w jego biurze. Przyszła pora na ustalenie formy zapłaty. Wiedział już, czego chce. Rozwiązanie samo przyszło mu do głowy, gdy oglądał transmisję z ogłoszenia wyników. Na dodatek zdawał sobie sprawę, że to pilne. Że musi się pospieszyć. Gdy zdążał na spotkanie z Kenną, poczuł nagle dziwną lekkość myśli. Udało się. Zaliczył ostatni test. Kenna odetchnął z ulgą, gdy Raschid zażądał jedynie szybkiego statku z pełnym zapasem AM2. Start za sześć godzin. Drobiazg. Solon oczekiwał, że będzie musiał oddać całą kasę, może więcej. A i tak nie byłaby to wygórowana cena. Usłyszawszy słowa Raschida, Kenna odczuł nawet niejakie wyrzuty. - Jest pan pewien? - dopytywał. - Naprawdę nic więcej? - Może jeszcze o coś poproszę - odparł Raschid. - Nie wiem. Ale na pewno nie teraz. Ciesz się wygraną. Jeszcze się z tobą skontaktuję. Wieczny Imperator uścisnął dłoń pijanego szczęściem polityka. Rozdział 25 Klucz do królestwa wyglądał niepozornie - rozmyślnie tak właśnie. Mały księżyc, jeden z tuzinów podobnych krążących wkoło planety typu jowiszowego. Sam system był godzien odnotowania tylko z dwóch powodów: po pierwsze brakowało na jego terenie czegokolwiek cennego, po drugie zaś nawet najdalej docierające wędrowne komety miały tu pętlę. Księżyc zbudowano wiele stuleci wcześniej. Wybrano stosownie nijaki, pozbawiony wartości asteroid. Wynajęte ekipy inżynieryjne wydrążyły korytarze i uzbroiły teren. Potem pracowników opłacono, poinformowano, że wzięli udział w realizacji ściśle tajnego programu imperialnego, i odprawiono. Następna ekipa zbudowała mały podziemny kompleks mieszkalny oraz podziemne lądowisko. Oba obiekty były zamaskowane i odległe od siebie o kilka kilometrów. Dodatkowo oddzielała je grań pasma pagórków. Ten zespół roboczy usłyszał podobną wersję, dodatkowo zaś doszedł do wniosku, że ów tajny projekt to chyba jeszcze jeden niewypał. Potem potężne holowniki przeciągnęły asteroid na orbitę wkoło gazowego giganta. Ostatecznie zespoły Modliszki, które nic nie wiedziały o nowym księżycu, zamontowały czujniki na granicach systemu. W znanym wszechświecie były jeszcze cztery podobne „klucze”. Jeden Wieczny Imperator znał ich położenie. Wszystkie służyły temu samemu celowi. Ich systemy łączności i zabezpieczenia reagowały na głos, wzór DNA i rysunek porów skóry tylko i wyłącznie władcy. Gdyby ktokolwiek inny próbował dostać się do wnętrza, zmieniłby się w kałużę protoplazmy. Księżyce były połączone ze statkiem, tkwiącym gdzieś w innej przestrzeni, i z automatycznymi modułami kopalniano-przetwórczymi krążącymi wkoło. Starczyłby jeden sygnał, aby całość zaczęła funkcjonować ponownie. AM2 popłynęłaby szerokim strumieniem. Również tutaj mieściły się systemy sterownicze długich „składów kosmicznych” wożących AM2 na światy z magazynami. W razie przypadkowej śmierci Wiecznego Imperatora wszystko mogłoby działać wciąż tak samo dobrze... lub wcale. Wieczny Imperator wleciał ukradkiem do systemu. Zrobił użytek z wyrafinowanych urządzeń, które zamontował na pokładzie wdzięczny Solon Kenna. Gdyby się okazało, że cokolwiek było tu przedtem - zbłąkany statek górniczy, sonda automatyczna czy szwendający się po próżni jacht - pozostawała tylko jedna możliwość działania. Przerwać zbliżanie i zmienić kurs na cel zapasowy. Jednak czujniki nie wykryły absolutnie niczego. Imperator przemierzył cały system. Nic. Wrócił i wszedł na orbitę gazowego giganta. Czysto. Wylądował na półkuli przeciwległej do tej z instalacją. Potem lotem koszącym zbliżył się do hangaru. Pokrywa otworzyła się. Normalnie. Zacumował. Imperator założył skafander, sprawdził baterie systemu podtrzymywania życia i ruszył pieszo ku kompleksowi mieszkalnemu. Już w połowie drogi przez góry zaczął mruczeć pod nosem, że chyba nazbyt ulega paranoi. Zresztą, jak tu się kryć przy tak znikomej grawitacji? Każdy krok mógł spowodować wyskoczenie wzwyż na wiele metrów. Próba skoku groziła wyrzuceniem na orbitę, i jak tu potem wrócić bezpiecznie? Chociaż, w razie gdyby zastawiono pułapkę, łatwo byłoby uciec. Kilkaset metrów od wejścia - zamaskowanego pod postacią szczeliny między paroma skałami - przystanął i rozejrzał się. Potem jeszcze poczekał pełne sześć godzin. Niczego nie wypatrzył. Droga wolna. Systemy skafandra chodziły na najwyższych obrotach, wchłaniając spływający obficie pot. Imperator odruchowo dotknął palcami mostka. Gdzieś tam głęboko tkwiła bomba. Otworzył kaburę, po czym wydobył końcówkę minikompa. Szybkim krokiem podszedł do wejścia, wsunął ją w ledwie widoczny otwór i uaktywnił. Poczuł drżenie gruntu. Otwarte. Wszedł do wnętrza. Drzwi zamknęły się za nim cicho, zapłonęły światła. Znalazł pulpit kontrolny. Sprawdził. Nie dostrzegł żadnego znaku naruszenia. Klimatyzacja zaczęła już działać, podgrzane powietrze z wolna wypełniało pomieszczenia. Otworzył wewnętrzne drzwi. Za nimi było zwykłe mieszkanie. Mała sypialnia, kuchnia, salonik. Zamknął drzwi. Sprawdził odczyty na kompie. Atmosfera... dziewięćdziesiąt pięć procent normalnego stanu. Temperatura... w porządku. Podniósł wizjer hełmu. Poczuł głód. Byle tylko zapasów szlag nie trafił... Miał zamiar zjeść, potem przyszłaby pora na włączenie głównego komputera. Zajrzał do pomieszczenia sterowniczego i zadrżał. Miast ciepło mrugających światełek ujrzał dawno wystygłą masę stopionego metalu. Wykrycie... Pułapka... Samozniszczenie! Samozniszczenie! - rozległo się w jego głowie. Jednak zaraz zabrzmiał też drugi głos: Chwilę, czekaj. Brak potwierdzenia. Jest jeszcze czas. Nie wiemy dokładnie, co się stało. Powrót do stanu gotowości. Zmiana programu! Bomba nie detonowała. Nawet wtedy, gdy drzwi się uchyliły. - Moi eksperci przeliczyli się z siłami - powiedział intruz. Imperator ujrzał wysoką postać w skafandrze. Dłoń powędrowała do hełmu, uniosła wizjer. To był Kyes. Znów ten niepokój, rozkaz płynący z zewnątrz. Ale i tym razem udało się zmienić polecenie. - Jesteśmy sami w tym systemie - dodał Kyes. Imperator poczuł, że wraca mu sprawność myśli, ale w ogóle się nie odzywał. Kyes odczekał chwilę i pociągnął kwestię. - Twoje postępowanie jest dla mnie jasne. Chcesz odzyskać tron. Mądrze to czynisz. Przypomina mi się pewna ziemska legenda o człowieku imieniem Tezeusz. - Aż tak dobry to nie jestem - wykrztusił imperator. - Nieprawda. Nikt zdrowy na umyśle nie trafiłby na twój ślad. Najpierw musiałby oszaleć i uwierzyć, że nie zginąłeś, potem, że dysponujesz niewyobrażalnymi środkami. Kyes wskazał na zniszczoną centralę. - Przepraszam za nieudolność mojego personelu, chociaż jestem pewien, że prócz tej jednej stacji istnieją jeszcze inne. Pozyskiwanie AM2 może zacząć się w każdej chwili. Ale mnie akurat to nie interesuje. Imperator rozważył słowa intruza. Sytuacja zaczynała się wyjaśniać. Kyes najwyraźniej nie zamierzał ubijać interesu, zdradzając resztę rady... Powiedział bowiem, że AM2 go nie obchodzi. Znaczy, chce czegoś innego. - Mówisz, że jesteśmy sami w tym systemie. Nasuwa się oczywiste pytanie. Co może mnie powstrzymać przed zabiciem ciebie i ucieczką? - A czemu miałbyś to robić? - spytał Kyes ze szczerym zdumieniem. - Z zemsty? Kiepski motyw, szczególnie dla imperatora. Szczególnie, że nasza próba... przejęcia władzy... spaliła na panewce. Spaliła na panewce? Najpierw mówi: że „nie zginąłeś”, teraz to... Znaczy, w gruncie rzeczy niewiele zrozumiał. - A nawet gdybyś chciał mnie usunąć... - ciągnął Kyes i pokazał na moduł łączności przy pasie będący standardowym znacznikiem funkcji życiowych. - Jeśli sygnał umilknie, do akcji wejdzie mój zespół wsparcia. Przed nimi raczej byś nie umknął. - Za dużo chwiejnych założeń, panie Kyes. Jak pan wie, potrafię być nieprzewidywalny. Czasami. Przywilej błękitnej krwi. - Owszem. Z początku, gdy odkryłem cel twojej wędrówki, pomyślałem o zasadzce. Takiej z gazem paraliżującym czy jakimś narkotykiem. Potem przejęcie kontroli nad funkcjami mózgu... Ale uznałem, że to może nie zadziałać. Zbyt wiele razy wymykałeś się nawet z najbardziej misternie tkanych sieci. Ponadto, gdybym zaczął od przemocy, wtedy niemal na pewno odrzuciłbyś moją ofertę. - Słucham. - Po pierwsze, deklaruję pełną osobistą lojalność i wsparcie. Zrobię wszystko, by usunąć radę. Nie twierdzę, że bez mojej pomocy to niemożliwe, tak czy inaczej radę czeka marny koniec. Jednak mogę rzecz przyspieszyć i zapewne zmniejszyć liczbę ofiar całego zamieszania. Po odrodzeniu imperium będę służyć dalej. - Niektórym zmiana skóry potrafi wejść w nałóg - zauważył imperator. - To się nie stanie. O ile wywiążesz się ze swojej części umowy. Nawet jeśli zechcesz, abym nie przypominał ci swoją osobą przeszłości, wówczas pogodzę się z wygnaniem, ale nadal będę służył pomocą. Wszelako mogę zaoferować coś więcej. Wsparcie całego mojego gatunku. Szczere i żarliwe, jak zwykle w przypadku niewolników, którzy zrzucili kajdany. To nie przysporzy żadnych trudności. - Chętnie powitam twój lud w ramach imperium - odparł władca. - Ale chyba coś mi umyka... Mówisz, że to łatwo będzie osiągnąć... - Właśnie. - Wyłóż więc wreszcie kawę na ławę. Czego ode mnie oczekujesz? - spytał imperator, pojmując nagle, o co chodzi. Aż go zemdliło. - Życia - wychrypiał Kyes. - Nieśmiertelności. Pojmujesz chyba, jak tragiczna jest świadomość śmierci. Ale to i tak nic wobec dramatu mojego gatunku, zdeterminowanego biologicznie, znającego godzinę swego odejścia. Pragnę wiecznego życia dla siebie i swoich pobratymców. Nieśmiertelności takiej samej, jaka jest twoim udziałem. Nie chcę tego za darmo. Ważę dobrze każde słowo. Jako twój poddany proszę o dar. Kyes uklęknął. Zaległa długa cisza. - Ty biedny sukinsynu - mruknął wreszcie imperator. Kyes wstał. - Czy możesz odmówić? Zanegować logikę mych słów? Odrzucić obietnice? - Logika... obietnice... nie mają tu nic do rzeczy - powiedział imperator, ostrożnie dobierając słowa. - Słuchaj. Ja jestem nieśmiertelny, ale - postukał się w pierś - to ciało nie. Prosisz o coś, czego dać nie mogę. Ani tobie, ani komukolwiek. Kyes spojrzał na Jego Wysokość płonącymi oczami. - To prawda? - Tak. I Kyes uwierzył, chociaż wciąż przenikliwie wpatrywał się we władcę. Imperator odwrócił się, nieco speszony. I znów zapadła cisza, aż gospodarz uznał, że pora nieco poczarować. - W takim razie spróbujmy osiągnąć kompromis. Mam w zanadrzu kontrpropozycję. Pomożesz mi zniszczyć radę, a ja znajdę środki na szeroko zakrojony program badań... Niewykluczone, że potrwa wieki; może też zakończyć się fiaskiem. Ale niczego lepszego nie znajdziemy. Spojrzał na Kyesa. Wciąż trwał w bezruchu. Po chwili dodał: - Oczywiście w porównaniu z tym, o czym mówiłeś, to nader niewiele, jednak... - urwał. Grb’czew nie odpowiadał. Imperator zszedł mu na chwilę z oczu. Brak reakcji. Zbliżył się i pomachał Kyesowi dłonią przed oczami. Zero odruchów. Może sprawił to wstrząs wywołany wiadomością, że Święty Graal jednak nie istnieje, a może zwykła biologia. Tak czy inaczej, Kyes stał niemy z otwartymi ustami. Ślina kapała mu z warg. Imperator czym prędzej sprawdził znacznik rozmówcy. Wszystkie fizyczne objawy życia w normie. Władca zatrzasnął wizjer hełmu i pospieszył do wyjścia. W progu spojrzał jeszcze za siebie. Kretyn, którym kiedyś był Kyes, stał w bezruchu podtrzymywany jedynie sztywną materią skafandra próżniowego. - Biedny sukinsyn - mruknął ponownie imperator za całe epitafium. Zresztą na więcej słów i tak nie miał czasu. Księga czwarta MORITURI TE SALUTAMUS Rozdział 26 Z początku, uczeni z planety Newton mieli ten dziwny wyraz twarzy, który, jak podsunął kiedyś pewien student weterynarii, maluje się na mordzie krowy, przy pierwszym bezpośrednim kontakcie z inseminatorem. Jednak im bliżej było rozpoczęcia procesu, tym częściej zmieszanie zmieniało się w radosne zdumienie; chociaż zdaniem Kilgoura porównanie z miną krowy nie traciło na aktualności. Tyle że miejsce inseminatora zajmował prawdziwy byk. Nigdy jeszcze w historii szkolnictwa wyższego pracownicy naukowi uniwersytetów nie cieszyli się takim zainteresowaniem mediów. Tysiące profesorów pchało się przed kamery niczym szarańcza. Ledwo rozeszła się pierwsza, celowo puszczona pogłoska o planowanym procesie, ekipy sprawozdawców z całego imperium zjechały się na Newtona, by świadkować klęsce rady. Miejscowe władze zginęły pod lawiną wniosków o przepustki. Nie tylko od dziennikarzy, ale również od politologów, prawników, historyków i innych, nieutytułowanych gapiów. Sten, Alex i Mahoney harowali jak wściekłe mróweczki, byle tylko zapewnić minimum bezpieczeństwa, co przy milionach gości stanowiło sporą trudność. Na dodatek miał to być proces w pełni jawny. Zasadniczo dopięli wszystko przed otwarciem, w krytycznym dniu zostało im tylko marne kilkaset spraw do załatwienia. Dziekan Blythe, wszyscy pracownicy jego wydziału oraz parę milionów studentów prawa z różnych uczelni stali się łatwą zwierzyną dla pismaków. Dziennikarze chłonęli każdą bzdurę, byle tylko dać dźwięk na antenę. Przez ostatnie dni każdy mieszkaniec Newtona miał szansę stać się gwiazdą mediów. Zainteresowanie wydawało się o tyle zrozumiałe, że chociaż szanowny Ecu nie krył generalnego powodu powołania Trybunału, to jednak nie ujawnił istoty zarzutów. Wszyscy podejrzewali, że będą one dotyczyć spekulacji w handlu AM2, czyli przestępstwa defraudacji. Ecu oczami wyobraźni widział już zdumienie zgromadzonych, gdy usłyszą prawdę: oskarżenie o morderstwo. Newtona wybrał ze względu na historię tej planety i jej reputację świata bezwzględnie neutralnego. Oczekiwał wprawdzie, że przekonanie dziekana nie będzie rzeczą łatwą, jednak ten zażądał tylko informacji o planowanym systemie zabezpieczeń i szybko wyraził zgodę. Decydujący wpływ na to miał zapewne fakt, że Blythe sam kiedyś służył jako imperialny generał oraz że w jednym z pierwszych dekretów rada poważnie obcięła budżet Newtona. Potem robiła co mogła, by utrudnić życie akademickiego świata. Hojny datek AM2, którym Sten zasponsorował Newtona, przełamał resztę lodów. Szybko przygotowano wielką salę. Na scenie ustawiono długą ławę dla członków Trybunału, zaplecze zaś zamieniono na biura grupy prawników wspomagających. Całą okolicę opleciono siecią czujników, bataliony straży towarzyszyły również montującym sprzęt ekipom dziennikarzy. Tymczasem Bhorowie ściągnęli w pobliże systemu Jura z niemal całą swoją flotą i rozstawili posterunki. Szczególnie bacznie patrolowali okolicę stołecznej planety, czyli Newtona, oraz kierunki, z których mógł nadejść ewentualny atak. Podczas tego całego zamieszania zaczęli przybywać członkowie Trybunału. Sten i Alex witali każdego osobiście i zaraz przydzielali im ochronę. Szanowny Ecu wybrał troje na głównych sędziów. Mimo licznych niebezpieczeństw związanych z udziałem w tak eksponowanym procesie, kandydatów było aż nadto. Kryzys ekonomiczny postawił wiele planet „pod ścianą” i kwestia fizycznego przetrwania przyćmiła ewentualne ryzyko zemsty rady. Ecu zdecydował się postawić na trzy systemy - wszystkie poważane ze względu na cechy ich mieszkańców. Pierwszy przybył Warin z wielkiej gromady rozlicznych światów Ryania. Była to wielka istota z trzema mózgami w okrytej płytkami kostnymi głowie. Potrafił równocześnie przetwarzać olbrzymią ilość informacji, i chociaż nie czynił tego zbyt szybko, zawsze dochodził do trafnych wniosków. Był też otwarty na wszystko, co potrafiło dowieść swych racji do istnienia. Zbrodnicze praktyki rady uznawał za wielce prawdopodobne. Drugi, imieniem Rivas, pochodził z odległego świata Jono, dzikiego obszaru pogranicza. Tego smukłego i bystrego męża uznawano za osobę honorową, chociaż wyrażającą często odmienne zdanie niż rodacy. Jednak kodeks etyczny mieszkańców Jono czynił z tych cech cnoty. Rivas ostrzegł Ecu, że chociaż nie podziela entuzjazmu rady co do obecnego kursu politycznego i ekonomicznego, to jednak nie jest skłonny uznać motywów ich działania za bezgranicznie samolubne. O Kyesie, na przykład, wyrażał całkiem pozytywne opinie. Miał już z nim kiedyś do czynienia i uważał go za istotę honorową. Ostatnia kandydatka cieszyła się zapewne największym prestiżem. Nazywała się Apus, była Królową Matką Fernomii. Miała bardzo wiele lat i mało już dbała o swój monarszy tytuł. To jej córki i wnuczki doglądały miliardów samic i paru milionów samców tworzących społeczeństwa Gromady Fernomii. Mimo wieku cieszyła się znakomitym zdrowiem. Nie utykała na żadną z sześciu pajęczych nóg, a jej szczęki zachowały młodzieńczą elastyczność. Wyznała szanownemu Ecu, że nie cierpi członków rady, szczególnie bliźniaczek Kraa, które kilka lat wcześniej oszukały jej lud, pozbawiając go praw do eksploatacji niektórych bogactw mineralnych. Jednak Ecu dobrze wiedział, że emocje nie przeszkodzą Królowej Matce w obiektywnym przeanalizowaniu dowodów. Cała trójka została ulokowana w komfortowych i dobrze strzeżonych apartamentach. Tuż przed samym procesem Ecu zapoznał ich z zasadami, którymi przyjdzie im się kierować. Zgodzono się, że mistrz zostanie arbitrem Trybunału. Jego zadanie polegało na pilnowaniu, aby wszystkie zaangażowane strony postępowały rzetelnie i obiektywnie. Jego też wyznaczono na rzecznika Trybunału. Jako jedyny będzie przyjmował pytania i wnioski, a potem udzielał odpowiedzi - po skonsultowaniu się z sędziami. Zgodzono się również, że w gestii Ecu pozostanie gromadzenie dowodów i poszukiwanie świadków. Reszta powinna wspierać mistrza autorytetem i pomocą. Załatwiwszy najważniejsze, szanowny Ecu pospieszył zająć się ostatnimi szczegółami. Wezwany do ogrodu mieszkalnego Sten od razu zauważył, jak bardzo jest zmęczony stary dyplomata. Wibrysy drgały mu nerwowo, ciało poszarzało. Ale pora nie była stosowna na wyrażanie współczucia. Ecu kazał Stenowi unieść prawą dłoń. Sten posłuchał. - Czy przysięgasz strzec rzetelności tego postępowania i pilnować, aby przestrzegano pradawnych praw imperium, którymi mamy się kierować? Sten przysiągł. - Zatem na mocy powierzonej mi władzy mianuję cię. przewodniczącym składu sędziowskiego. Sten wiedział o tym z góry, jednak poczuł się nieco speszony oficjalnym językiem szanownego Ecu. I od razu poczuł też na barkach ciężar odpowiedzialności. Rozumiał, że to nie będzie zabawa. Przy wejściu już czekali Alex i Mahoney. Kilka minut później oni również opuścili salę, tak samo dziwnie milczący i poważni. Razem ruszyli z powrotem do kwater. Jednak ledwo zrobili kilka kroków, otoczyła ich niewielka grupa strażników. Sten patrzył ze zdumieniem, jak zbrojni otaczają go ciasnym kręgiem. Jedną z ochraniających osób była Sind. Aż jej oczy zalśniły, gdy wzięła się do wydawania rozkazów podwładnym. Potem stanęła przed Stenem na baczność i zasalutowała. - Czy jest pan zadowolony, sir? - Dziewczyno, o czym ty mówisz? - sapnął Sten. - No, jesteśmy pańską ochroną, sir - wyjaśniła Sind, nie skrywając radosnego uśmiechu. - Jeśli pojawią się jakieś powody do niezadowolenia, niezwłocznie proszę mnie o nich informować. To ja dowodzę zespołem. Sten bąknął, że nie zgłasza żadnych skarg, poza tą jedną może, że przecież wcale nie potrzebuje obstawy. Co więcej... - Takie są rozkazy szanownego Ecu! - rzuciła Sind. Zanim Sten znalazł jakieś odpowiednie słowa, obaj jego przyjaciele wybuchnęli śmiechem. - Lepiej nie brykaj, kochany - poradził Mahoney. - Właśnie - dodał Kilgour z przesadnym patosem w głosie. - Teraz jesteś kimś. Przecież nie chcemy stracić przewodniczącego, prawda? Szczęśliwa jak nigdy Sind odprowadziła Stena do jego pokoju. Ten podążał w milczeniu, chociaż chętnie zamordowałby tak ze dwie osoby. Najlepiej te idące obok i chichoczące bez ustanku. Początek obrad przesunięto na popołudnie, a to za sprawą tysięcy widzów pchających się do sali. Dostawione krzesła zajęto w kilkanaście sekund, na dodatek przeciążona klimatyzacja po prostu wysiadła. Całe rzesze czekały na zewnątrz, by śledzić przebieg procesu na wielkich ekranach. Ekipy dziennikarskie musiały przedzierać się do budynku pod opieką straży. Ta ostatnia zaś przeszła nie tyle chrzest ognia, ile test na wstrzemięźliwość bojową. Zgodnie z instrukcjami miała działać tylko prewencyjnie, bez rozbijania głów czy strzelaniny. Ostatecznie udało się przywrócić względny porządek. Gdy sędziowie pojawili się wreszcie na scenie, zapadła wielka cisza. Tłum uspokoił się niejako spontanicznie, nikt bowiem nie chciał uronić ani chwili z czegoś, co było w dziejach imperium zdarzeniem absolutnie bezprecedensowym i zapewne całkowicie niepowtarzalnym. Nad sceną zawieszono wielki portret Wiecznego Imperatora, jeden z tych w guście Tanza Sullamory, czyli romantyczny i heroiczny. Tylko, czy były inne? Sten aż zadrżał, widząc jakim spojrzeniem władca przeszywa wszystkich obecnych. Sten znał ten - wyraz twarzy. „I co, robaczki?” - zdawało się, że pytał władca. - „Co macie na swoją obronę?” Szanowny Ecu w końcu rozwiał roztaczany przez malowidło czar. Machnął ogonem i wysunął się przed innych. Publiczność prawie bezgłośnie wciągnęła powietrze. Troje sędziów dołączyło do arbitra. Usiedli na ławie. Przy wtórze szeptów pojawiły się na sali wózki pełne dokumentów. Dziekan Blythe zajął miejsce w prawym skrzydle. Miał doglądać komputera rejestrującego. Kamerzyści dali kilka zbliżeń. Warirt, potem Rivas, Królowa Matka Apus. Na końcu Ecu. Wytrawny dyplomata wyczekał jeszcze kilka chwil, potem zaczął: - Trybunał rozpoczyna obrady. Proste zdanie wywołało szereg okrzyków. Wszyscy wiedzieli, że oto zostało rzucone wyzwanie. - Zebraliśmy się, aby poznać dowody zbrodni popełnionej przez grupę osób rządzących tym imperium. Aby uniknąć wpływania na decyzje sędziów ze strony wyżej wymienionego grona, postanowiliśmy o szczególnej ochronie przebiegu procesu. Wszyscy sędziowie wyrazili na to zgodę. Wszyscy też zostali zaprzysiężeni. W pierwszych słowach pragnę zwrócić się do członków prywatnej rady imperatora z prośbą o ustosunkowanie się do zarzutów, które przeciwko nim wysuniemy. O ich potwierdzenie lub obalenie. A oto akt oskarżenia: Członkowie prywatnej rady Wiecznego Imperatora, oskarżam was o zawiązanie skrytobójczego spisku, którego wynikiem było zamordowanie Wiecznego Imperatora. Pod waszą nieobecność założenie niewinności zostaje automatycznie... Reszta słów utonęła w krzyku i wrzasku. Dopiero po trzech godzinach Ecu mógł wznowić przemówienie. Jednak wówczas nie zostało już wiele czasu do wieczora, zatem zdążono przeprowadzić jedynie losowanie. Trójka sędziów ciągnęła słomki, by rozstrzygnąć o podziale ról. Królowa Matka Apus, chociaż pogardzała siostrami Kraa, została oficjalnym obrońcą. Sten aż się zdumiał, jak szybko podjęła wyzwanie porzucając osobiste afronty. Darzącemu sympatią Kyesa Ruvasowi przypadła rola oskarżyciela. Z miejsca nadał swojemu głosowi brzmienie z lekka ironiczne. Sten wolałby w tej chwili pozostawać w tłumie. Obserwować spokojnie, jak dokonuje się sprawiedliwość, i cieszyć się, że los pozwolił świadkować wszystkiemu z bliska. Ale ten komfort nie był mu dany. „Naszą sprawą jest wykonywać wyroki bogów” - powiadali w takich razach Bhorowie. - „Jako ten młot winniśmy trwać w pogotowiu, gdy przyjdzie pora uderzyć.” Rozdział 27 Poyndex nie był porywczy. Ostatni raz okazał emocje, bawiąc się żołnierzykami. Dorosłość spadła na niego nagle w formie pełnej samokontroli i wybujałej ambicji. Od tamtej pory jedyną przyjemność czerpał ze zdobywania władzy. Tak zatem, gdy grono rady wściekło się na szanownego Ecu za „oburzające i fałszywe zarzuty”, które ten śmiał przedstawić w imieniu Trybunału, Poyndex poczuł strach. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że władza może wymknąć mu się z rąk. Oglądał transmisję jak wszyscy. Intuicja podpowiedziała mu, że to nie blaga. Pospiesznie wystosowane zawiadomienie o nadzwyczajnym zebraniu rady tylko utwierdziło go w podejrzeniach, a im bliżej był sali obrad, tym więcej zyskiwał pewności. Dziwne drzewo w holu budynku wyglądało na chore. Poyndex zwykle nie zwracał uwagi na symbole, jednak teraz odczytał to jako swoisty znak. Założenie, iż winą za śmierć imperatora nie należy obarczać jedynie szaleńca, wydawało się po prostu bardzo logiczne. Spisek? To już prędzej. A kto zyskałby najwięcej na takiej intrydze? Odpowiedź była aż nadto oczywista. Z tą świadomością Poyndex wszedł na salę. Wszyscy obecni toczyli pianę z ust. Kraa aż płonęły purpurą ze złości, Lovett uderzał pięścią w połyskliwy blat stołu i gromkim głosem domagał się krwawych represji, Malperin miotała niecenzuralnymi słowami i co rusz się oburzała, jak można tak podle kłamać. Widząc te gwałtowne reakcje, Poyndex miał już pewność. Oto zabójcy imperatora. Skąd bowiem wzięłoby się tyle pasji? Fałszywe zarzuty nie wywołałyby takich emocji. Ostatecznie wszyscy obecni zęby zjedli na biznesie i wiedzieli, jak radzić sobie z knowaniami wrogów. Przyjrzał się uważnie obliczom członków rady. Po paru chwilach wiedział, że to nie złudzenie, faktycznie odnajduje w nich wyraz poczucia winy, nawet strach. Szczególnie silna była reakcja bliźniaczek. Chuda zaprzestała nagle wycieczek do klozetu, za to gruba wymiotowała co kwadrans. Wtedy Poyndex naprawdę zaczął się bać. Przecież dopiero dotarł na te szczyty, na które ambicja pchała go przez lata. Został członkiem rady, zyskał niewyobrażalną wręcz władzę. Wiedział, że zdoła pomnożyć ją jeszcze, starczy trochę wprawy, dobrze rozłożonych nacisków i tak dalej. Nigdy nie marzył o przejęciu wszystkiego, o roli samotnego tyrana. Lubił pozostawać w cieniu, tam czuł się bezpieczniejszy. Podobnie jak Kyes ani myślał wygryzać kolegów ze stołków, wręcz odwrotnie, pozwalał im puszyć się i pchać przed kamery. Wiedział, że więcej zyska rozdając łaski, niż czegokolwiek zabraniając. Rozpoczęcie obrad Trybunału nastąpiło w dość niekorzystnym momencie. Poyndex nie otrząsnął się jeszcze z szoku, którym była dla niego utrata mentora. Gdy Kyes, ten śliniący się teraz idiota, został przywieziony z powrotem ze swej tajemniczej podróży, Poyndex wiedział, że utracił głównego sojusznika w ewentualnych próbach sił z resztą rady. Z drugiej wszakże strony zyskał w ten sposób większe wpływy. Obecnie to jego proszono o fachowe, obiektywne porady, nie tylko w sprawach wojsk czy wywiadu, ale również ogólnej polityki. Nikt nie zająknął się nawet o zapełnieniu wakatu. Co ciekawe, reakcja współtowarzyszy na los Kyesa też była osobliwa. Przyjęli nowinę w milczeniu, jak coś bez znaczenia. Zaniechali pytań, nawet tych najbardziej natarczywych, i czym prędzej odstawili nieszczęsną istotę do tajnego wojskowego szpitala dla psychicznie chorych. W zasadzie nawet odetchnęli z ulgą. Poyndex uznał, że zapewne dlatego, iż oto pozbyli się ze swego grona jednostki najmniej obciążonej winą, osoby mogącej bez większego ryzyka wyjawić prawdę. Podczas gdy rada wysilała się, aby znaleźć sposób ukarania bluźnierców, Poyndex rozmyślał raczej o skutecznej samoobronie. Wiedział, że los rady jest już przesądzony. Choćby wybili Trybunał do nogi, prędzej przy później ktoś dokończy dzieła zniszczenia zdrajców. Poyndex nie chciał, aby współtowarzysze niedoli pociągnęli go za sobą. Musiał wykombinować jakiś skuteczny fortel. Kraa chciały rozesłać zespoły floty. Przekonywały, że trzeba podbić systemy buntowników i obsadzić je imperialnymi garnizonami. Lovett oraz Malperin przytakiwali zawzięcie. Poyndex odczekał, aż minie pierwsza furia. - Podzielam wasze oburzenie - powiedział. - Chociaż nie figuruję na tej ohydnej i kłamliwej liście, uważam, że jest to atak wymierzony w nas wszystkich. Musimy jednak liczyć się z realiami. Nie dysponujemy wystarczającą ilością AM2, aby zrealizować nawet jedną dziesiątą tego, co proponujecie. Zapadła głucha cisza. Poyndex miał rację. Krok po kroku zaczęli przykrawać rozmiary operacji. Ostatecznie zdecydowali, że wyślą tylko jedno niewielkie zgrupowanie, które przeprowadzi desant na Newtona i zabierze dysydentów - jeśli przeżyją - na Świat Centralny, gdzie postawi się ich przed sądem. Malperin zasugerowała ostrożnie, że flota może nie być do końca lojalna. Poyndex pomyślał, że jej lęki wiążą się z czym innym - boi się rewolty w szeregach floty. Inni szybko podjęli ton. Zaznaczono, że w skład ekspedycji wejdą tylko osoby bezwzględnie pewne. Przed zamknięciem sprawy i wysłaniem floty Poyndex zgłosił jeszcze jeden wniosek formalny. Głównie na użytek przyszłych czytelników oficjalnych protokołów. - Nie mam wątpliwości, czy czynimy, co należy - powiedział. - Jednak czuję się w obowiązku przedstawić pewne niebezpieczeństwa związane z taką właśnie akcją. Istnieje bowiem alternatywa. Już teraz nakazaliście ogólnoimperialny zakaz cenzorski w kwestii procesu. To należy utrzymać. Nie odpowiadać na zarzuty. Niech ludzie zapomną o nich, wtedy po cichu zaaresztujemy całą tę zgraję. Otwarty atak może wywołać reakcję. Na przykład różne obawy naszych sojuszników. Pewien jednak jestem, że już to sobie przemyśleliście. Dopowiadam rzecz dla pewności, że niczego nie przeoczyliśmy. - Do diabła z sojusznikami - warknęła Kraa. - Jeśli niczego nie zrobimy, jacyś głupcy gotowi uznać, że to wszystko prawda - dodała Malperin. - Wysyłamy flotę - zakończył Lovett. Poyndex poddał się woli ogółu. Jednak realizując plany rady, otaczał się ekipą najbardziej zaufanych ludzi. Nie zamierzał czekać biernie na rozwój wypadków. Rozdział 28 Emerytowany kapitan gwardii Hosford wspiął się na wzgórze, oparł na lasce i po pięciu minutach odpoczynku ruszył w dół, do kolejnej doliny, ku następnemu zboczu. To tylko pogórze, cholera. No tak, ale nie byle jakie, bo Himalajów, pomyślał. Czuł się za stary na podobne eskapady. Tusza też nie pomagała. Ani świadomość, że poci się praktycznie na darmo. Dwie „instytucje” imperium powszechnie uznawano za wieczne. Pierwsza legenda sczezła za sprawą pistoletu i bomby. Drugą byli Gurkhowie. Spośród wszystkich wojaków różnych ras i epok to właśnie ich uznawano za najlepszych. Większość istot miłujących pokój nie kryła nadziei, że tak już zostanie, a jeśli nawet pojawią się kiedyś żołnierze skuteczniejsi, to opowiedzą się oni po stronie imperium równie pewnie jak Gurkhowie. Wielu utożsamiało Gurkhów z imperium, a imperium z Gurkhami. Pojawiali się zawsze tam, gdzie władca. Rada też chciała skorzystać z ich usług. Po pierwsze dlatego, że potrzebowała absolutnie wiernej i nieprzekupnej ochrony. Po drugie, pragnęła „podczepić” się do symbolu. Stąd właśnie wziął się pomysł misji kapitana Hosforda. Wiele lat temu. zdawało się że całe wieki Hosford dowodził Gurkhami służącymi w pałacu Arundel. Obiecujący młody oficer na początku błyskotliwej kariery. Jak wszyscy zresztą na tej posadzie. Przydział był darem nieocenionym. Jednak obowiązki nie zostawiały czasu na życie osobiste. Sten też odkrył to dość rychło, gdy kiedyś zastąpił Hosforda. Wszystko toczyło się dobrze aż do czasu, gdy Hosford się zakochał. Bez pamięci i bez reszty. Ściany swojej kwatery pokrył zdjęciami ukochanej. Maeve nigdy nie powiedziała ani słowa na temat służby oblubieńca, ale Hosford i tak szybko zrozumiał, że albo stanowisko w pałacu, albo dziewczyna. Musiał użyć wszystkich wpływów, wspomnieć każdą uprzejmość i przysługę. Żadna armia nie lubi, gdy jeden z wybranych nagle się rozmyśla i psuje ładnie ułożony grafik awansów oraz przydziałów. Zaproponowano mu zatem placówkę na jednym ze światów pogranicza. Praktycznie wygnanie. Przyjął, a Maeve pojechała razem z nim. Oznaczało to koniec kariery w gwardii. Szybko porzucił więc jej szeregi. Gdy wybuchła wojna z Tahnijczykami, nie wdział z powrotem munduru, miast tego zaczął podróżować. Razem z Maeve, oczywiście. Z czasem dopiero zrozumiał, że chociaż włóczą się pozornie bez celu, to jednak wyraźnie zmierzają w pewnym konkretnym kierunku. Ku Ziemi. A Ziemia to kraina Gurkhów. Ci, którzy przetrwali imperialną służbę i wrócili do domu, byli zwykle bardzo bogaci, ale w samym Nepalu panowała bieda. Głównie za sprawą miejscowego króla utrzymującego, że jego linia wywodzi się od górskich bogów. Władca głosił powinność ochrony nepalskiego ludu i całego kraju, począwszy od szczytów Dhaulagiri, Anapurny i Czomolungmy, skończywszy na miejscu narodzin Buddy w dolinie Lumbini. W praktyce oznaczało to izolowanie Nepalczyków od zdobyczy cywilizacji. Nie nękały ich wprawdzie epidemie, gruźlica zdarzała się sporadycznie, średnia ich życia wzrosła znacząco, jednak w porównaniu z imperialnymi standardami pozostawali daleko w tyle. Wciąż tkwili w siermiężnych ramach społeczności plemiennej. Hosford chciał im pomóc. Nie pozwolono mu jednak osiedlić się w Nepalu. Cudzoziemców wpuszczano tam rzadko i zawsze na krótko. Mimo wszystko kapitan wraz z Maeve znalazł spokojny dom w Darjeeling, w pobliskiej prowincji Gurkhali, niegdyś części posklejanego z kawałków państwa indyjskiego. I stamtąd właśnie działał, jak potrafił. Zachęcał do edukacji, wspomagał nepalskich nauczycieli, wspierał starych wojaków, pomagał zdesperowanej i sfrustrowanej w niebezpiecznym stopniu młodzieży znaleźć pracę po usunięciu z armii. Razem z innymi dawnymi oficerami Gurkhów mógł dwa razy w roku zaglądać do Nepalu, aby wypłacić emerytury i zorganizować wyjazdy na studia, głównie techniczne. Ponadto od sześciu lat podejmował próby pozyskania rekruta. Po śmierci imperatora wszyscy Gurkhowie wrócili do domów, ale specjalny reprezentant rady zobowiązał Hosforda do nakłaniania eks- żołnierzy, aby zmienili zdanie. Oni zaś witali kapitana zawsze tak samo uśmiechnięci, zapraszali go na poczęstunek i odpowiadali niezmiennie: „Służymy tylko imperatorowi”. Przez pierwsze dwa lata Hosford próbował ich przekonywać: imperator nie żyje. Pytał czy zamierzają zapomnieć o swych wojskowych tradycjach? Wtedy mówili: „Nie, kapitanie. Ale nie jesteśmy głupcami. Wrócimy, gdy imperator wróci. Ale służyć radzie? Nigdy. Niewarci są jednego włosa spod ogona jaka.” I czemu wciąż do nich chodził? Oficjalna misja to jedno, chociaż przeznaczone na nią pieniądze i tak zawsze zostawiał starszym wioski, by wydali je wedle własnego uznania. Najważniejsza była sama świadomość, że oto znów jest w górach, w Nepalu i z Nepalczykami. Jeszcze tylko ten rok, jęczał. Jeszcze jedna wyprawa. Jeszcze jedna odmowa. Tym razem na pewno ostatnia. Bo jeśli nie, to pewnej wiosny po prostu znajdą jego truchło w jakiejś dolince. Serce nie wytrzyma. Ale jeszcze nie teraz... W przyszłym roku. Wtedy już na pewno zrezygnuje. Zmierzał do Centrum Gurkhów w wiosce Pokhara. Poprawił pełen kredytów plecak i pomaszerował dalej. Wiedział, co ujrzy z następnego pagórka. Budynek oraz kilku wyczekujących starych towarzyszy. Jakimś cudem zawsze wiedzieli, kiedy się spodziewać drogiego przybysza. Staną na baczność, na ile wiek im pozwoli, oczywiście. Z byłym havildarem majorem Mankajirim Gurungiem na czele (jeśli nie przekręcili danych w archiwach, na przykład biorąc syna za ojca, to Gurung miał już ponad 250 lat). Ale niczego więcej Hosford się nie spodziewał. Jednak tym razem Pokhara pękała w szwach. Jazgotała muzyka. I ta młodzież... Chyba z tysiąc osób, pomyślał Hosford. A wszyscy z dumnymi obliczami, karni, ustawieni w szyk wybitnie wojskowy. Przed czołem formacji stał Mankajiri. Zasalutował. Hosford odpowiedział podobnym gestem. Wiedział, że chwilowo powinien wstrzymać się z pytaniami, ale nie wytrzymał. - To... rekruci? - Tak jest. Ledwie nieopierzeńcy w porównaniu z kwiatem naszych wojowników, ale zawsze rekruci. Jeśli uznasz, że nadają się do służby, kapitanie. Wyniki badań lekarskich już czekają, gotowe do wglądu. - Ale skąd ta zmiana? - Zmiana? Nic się nie zmieniło. - Przecież powiedziałeś kiedyś, że nie będziecie poddanymi rady. - Zgadza się. Ci ludzie idą służyć imperatorowi. Jego Wysokość wraca i nas potrzebuje. Kapitan Hosford poczuł, jak lodowaty dreszcz przebiega mu po grzbiecie. I nie miało to nic wspólnego z mroźnym wiatrem wiejącym od niebosiężnych szczytów. - Jak długo jeszcze Trybunał będzie bić pianę? - spytał Kilgour. - Aż każdy prawnik dostanie swoje pięć minut - odparł Mahoney, wzruszając ramionami. - I wyczerpie się lista możliwych zarzutów pod adresem zdrajców. - Wszystko diabli wezmą - mruknął ponuro Alex. - Nigdy już nie ujrzę Edynburga. Tak to jest z prawem, sądami... - Musimy działać zgodnie z regułami, Alex - upomniał go Sten. - Tak? Za kark mnie weźmiesz i uczynisz praworządnym? Nic z tego. Gdy to wszystko padnie, a jestem dziwnie przekonany, że tak się stanie, to nigdzie domu nie znajdziemy. Do Modliszki nas już na pewno nie przyjmą. Moralne wraki, ot co. Tym będziemy. Znam lepsze od procesów sposoby radzenia sobie z łajdakami - dodał i znacząco przejechał palcem po szyi. - Jeśli już skończyłeś, panie Kilgour, to za pozwoleniem: „Jesteśmy obecnie zaprzysiężonymi członkami legalnego sądu” - przypomniał Sten. - Prawnicy niech sobie dzielą włos na czworo, my mamy wyszukać dla nich wszelkie istniejące dowody. - Dobra, na razie zamykam jadaczkę - sapnął Alex. Spojrzeli uważnie na ekran. - Zarządziłem analizę lub przynajmniej uważne przejrzenie wszystkich materiałów na temat rady, które ukazały się od jej powstania do chwili zamachu. - zaczął Sten. - Tym zająłem się sam. Druga ekipa wzięła się za okres od „uśmiercenia” imperatora do dzisiaj. Szukamy śladów pomniejszych naruszeń prawa. Ale zaczniemy od zarzutów koronnych. Najpierw zabójstwo Volmera. Czemu go zlikwidowano? Wiemy, że robotę wykonał wynajęty zawodowiec. Działał on na zlecenie rekina podziemia, który już nie żyje. Morderca też rozstał się z tym światem, zgadza się? - Tak powiedziała mi Haines. - Myślisz, że była z tobą szczera? - Tak. Wszyscy trzej odetchnęli, chociaż narada toczyła się według utartej procedury obowiązującej w sekcji Modliszki. Rutynowe podejście do każdej misji. Obecna wysoka stawka niczego nie zmieniała. - Może warto by znowu porozmawiać z Haines? - Pewnie tak. - Zatem ktoś musi lecieć na Centralny Świat - stwierdził Sten. - Volmer, członek rady, ginie. Czemu? Czy chciał przechytrzyć współspiskowców? Przejąć samodzielnie władzę? - To tylko domysły. - Niezupełnie. Tuż przed tym morderstwem rada spotkała się na Ziemi. Wtedy właśnie jedyny raz urządzili zebranie poza Centralnym Światem, co znaczy, że narada była nieoficjalna. - Musimy to zweryfikować. - Oto kolejny argument za odwiedzeniem stolicy - mruknął Sten. - Nie wiem, czy wy grzebiemy cokolwiek na temat śmierci Volmera, ale warto spróbować. A teraz najważniejsze. Imperator ginie z ręki szalonego zamachowca. Chapelle - wariat pierwszej wody. Czy rzeczywiście mógł działać samotnie, powodowany jedynie paranoją? A może planująca zamach rada tylko skorzystała ze sposobności? - Nie - stwierdził Mahoney. - Sprawa rozwijała się za szybko. Aż tacy bystrzy to oni nie są. No, może z wyjątkiem Kyesa. - Zgoda. Przejrzałem twoje notatki, Ian. Prześledziłeś cały życiorys Sullamory dzień po dniu. Na jakiś miesiąc przed zamachem zniknął nagle i pojawił się już z gnatem. - W zasadzie ustaliłem jedynie, że Tanza dwukrotnie widziano w towarzystwie osobnika wyglądającego na bogatego pomyleńca... Na miłość boską! - wykrzyknął Mahoney, pojmując nagle najważniejsze. - Skleroza nie boli - zauważył ożywiony Kilgour. - Tylko skutki daje dziwne. Kontynuuj, marszałku. - Bogacz to oczywiście oficer prowadzący. Już o tym myślałem, ale jakoś nie skojarzyłem. Wszyscy korzystamy z tego samego modus operandi. Ja, ty, ten gość co tu siedzi, a zapomniał polewać. Nie sądzicie, że warto by nieco naoliwić umysły? Coś mi zaczyna świtać. - Aha - odparł Sten i poszedł nalać Mahoneyowi drinka. - Dobra. Na razie mniejsza o szczegóły. Generalnie sprawa przedstawiała się tak: Sullamora odwalił ostatnią część mokrej roboty. Zginął w eksplozji. Wypadek czy nie, nieważne. Istotne, że Tanz był za dobry w te klocki, by spotykać się osobiście z bezpośrednim wykonawcą. Zatem musiał mieć pośrednika. Wprawnego nadzorcę. Opiekuna. Profil do przewidzenia. Zapisuj, proszę. Sten stuknął w rejestrator. - Zawodowiec. Oficer wywiadu. Czysta robota. Znaleźć lub stworzyć psychopatę, pokierować nim właściwie, wyposażyć jak należy i pchnąć w stosownym kierunku. Chapelle nie miał pewnie żadnych powiązań z samą organizacją. Nie znał nikogo wysoko postawionego. - Powiedzmy - mruknął Alex. Sten przytaknął. W tej akurat chwili to im przypadła rola skrajnych sceptyków, gotowych udowadniać fałszywość każdego sądu, co jest najlepszym sposobem weryfikacji dowolnego dowodu. - Już to sprawdzałem, szukałem gościa, ale chyba nie przemyślałem należycie sprawy. Zszedłem na psy przez te kilka ostatnich lat. Bawiłem się w wojnę zamiast w cyrk. Bo z wami to zawsze wychodzi cyrk. No dobra. Zawodowiec. Wszystko fajnie, ale sprawdziłem i gwardię, i Merkurego, i Mantisa. Wynik: zero. - Część roboty mamy więc z głowy... Chyba że robisz się sentymentalny i chronisz jakąś siatkę starych wiarusów... - Imperator był moim przyjacielem - warknął Mahoney. - Usuń to zdanie z zapisu. W ogóle nie zadam sobie trudu, aby skomentować taką wypowiedź. - Pełno jest zawodowych szpiegów, którzy nie mają i nigdy nie mieli żadnych powiązań z imperium - mruknął Alex. - Właśnie. A teraz wracamy do modus operandi. Prosta sztuczka. Potrzeba tylko odpowiednio zakamuflowanego miejsca oraz zespołu pomagierów w pogotowiu. I już. Meta w slumsach odpada, chyba że jest się kryminalistą. Lub amatorem. Pozostaje przyjąć styl zamożnej cyganerii. W bogatych dzielnicach nikogo nie obchodzi, kto się wprowadza lub wyprowadza. Każdy dumnie patrzy tylko na siebie. - Aha, to znaczy, że bogaty opiekun pojawia się przypadkiem, po czym zaczyna sączyć Chapelle’emu miód w serce. Ten zawsze był przekonany o własnej wyjątkowości i wielkości, więc idzie na lep pochlebstw. Potem zostaje ukryty, gdzieś na Centralnym Świecie, oczywiście - dedukował Sten. - Opiekun robi mu małe pranie mózgu, uczy tego i owego, dozbraja. A wszystko dzieje się w jakiejś miłej i bezpiecznej posiadłości w spokojnej, bogatej dzielnicy. Na Centralnym. - Na razie nie wnikaj w detale - powiedział Mahoney. - Słuchaj uważnie. Po pierwsze, modus operandi. Po drugie, to bogactwo. Jak sądzisz, ilu zawodowców stać na podobne metody pracy? Chyba niewielu? - Wszechświat jest podobno nieskończony - stwierdził Sten. - Ale nie. To znacznie zawęża poszukiwania. - Prawdę mówiąc, ułożyłem już listę paru nazwisk. - Fajnie. To ją trzymaj. I działaj. Tylko jedno pytanie, z czystej ciekawości. Powiedzmy, że złapiesz ptaszka... Jak go zmusisz, by śpiewał? Mahoney sarknął. - Przepraszam, wszystko po kolei. Najpierw wyłączymy rejestrator. Moja linia rozumowania biegnie następująco: Gdybym to ja zawiązał taki spisek, ograniczyłbym liczbę spotkań do absolutnego minimum, i tutaj pojawia się pytanie. Wiemy o naradzie na Ziemi, tej przed zabiciem Volmera. Czy były dalsze? Dwa? Trzy? Więcej? Skłonny jestem sądzić, że Sullamora informował wszystkich o kolejnych krokach, dokonaniach i zamiarach. Takie narady nie mogły odbywać się w żadnym zwykłym miejscu. Z obawy przed podsłuchem, i tutaj zakładam jeszcze jedno. Ryzykuję tezę, że członkowie rady nie ufali sobie nawzajem. - Nie musisz ryzykować. Aż takimi kretynami to jednak nie są. - Zatem następne spotkanie, o ile do niego doszło, odbyło się na neutralnym gruncie. W czystym miejscu. Pytanie tylko: czy się spotkali? - Trzeba lecieć na Centralny - odezwał się Kilgour. - Sugestia: amatorzy sprzątają po sobie, ale zwykle nie fabrykują fałszywych tropów. Spotkanie na Ziemi? Kto je zorganizował? Przecież takie zgromadzenia nie odbywają się spontanicznie. Zatem ktokolwiek pojedzie na Centralny, będzie musiał przede wszystkim sprawdzić różne drobne papierki. Jeśli doszło do jeszcze jednej wspólnej debaty przed zarąbaniem, pardon, sir, imperatora, to gdzieś na pewno został ślad. - Dobrze - zgodził się Sten. - Tak zrobimy. Ktoś ma jeszcze jakieś pomysły? Pamiętajmy, że to nie będzie łatwa robota. - Idę się pakować - powiedział Alex i dokończył drinka. - Słusznie. W drogę. Ale nie na Centralny. Tam akurat to ja polecę. - I wystawisz się na strzał. Wiesz, jak za tobą węszą? Nie pora grać bohatera. - Nie zamierzam. Jednak wszystkie sprawy na Centralnym przechodzą lub mogą przechodzić przez ręce Haines. A z kim najchętniej zgodzi się współpracować? - Co to nam się marzy, za czym to tęsknimy... Wiersze miłosne, saturator z szampanem... Jeśli tak, to dokąd mnie, biednego, oczy poniosą? - Jak wspomniałem, jesteśmy wprawdzie członkami składu sędziowskiego, ale bez gaży. Pewniej bym się czuł mając w kieszeni jakieś... dziesięć tysięcy? Kilgour rozważył sprawę. - Ile AM2 mogę wziąć? - Musi zostać tyle, żeby oddać Bhorom. No i zapas na potrzeby ich flory chroniącej system. Poza tym bierz, ile chcesz. Ale targuj się ostro. - Nie ucz ojca... Zaraz złapię Otha, żeby załatwił transport. Chyba wiem już, gdzie zastukać. - Nie przeszkadzaj mu. Ma robotę. Wszystko już gotowe. - Nie lubię, jak się tak uśmiechasz, chłopie. - Zaufaj mi, panie Kilgour. Spodoba ci się. Statki wyłoniły się w realnej przestrzeni niczym ławica piskorzy pragnących skąpać się w blasku słońca systemu Jura. Potem zgodnie utworzyły dwie flotylle i weszły na orbity parkingowe. W odróżnieniu od piskorzy nie były jednak ani srebrzyste, ani jednakowe, ani smukłe. Pierwsza flotylla wysłała na Newtona jeden statek. Oczom Stena ukazał się Jon Wild, król przemytników, a w każdym razie obecnie ich rzecznik. Sten wciąż nie mógł nadziwić się prezencji kombinatora. Niby pirat i zabijaka, a oblicze jak u nobliwego archiwisty. Spotkanie trwało krótko, a rozmowy sprowadziły się niemal wyłącznie do potwierdzenia jednomyślności. Wprawdzie emisariusze Stena nieco naszukali się Wilda, ale wiadomość przekazano w ciągu paru chwil, a jej zrozumienie przyszło jeszcze szybciej. Przemytnicy potrzebują kilku rzeczy, aby im się dobrze wiodło: praw handlowych, transportu, sprytu i bogatych klientów. Rada unicestwiła sporo elementów z tej listy. Sama przebiegłość nie wystarczy, wywodził Wild, gdy brakuje paliwa. Trzeba zostać w domu. I co? Uprawiać ziemniaki? Zresztą, nawet jak znajdzie AM2, to niczego nie zyska, kiedy odbiorcy nie będą mogli zapłacić za przemycone dobra... - Co możesz mi zatem obiecać? Poza dostępem do AM2, bo to chyba już masz... - Nie będzie jak za dawnych dni. Dopływ AM2 ustał wraz z odejściem imperatora. Poczynania rady załatwiły resztę. Gorzej już chyba być nie może. No, gdyby jeszcze kompletny chaos... - Przemytnikom bałagan nigdy nie szkodzi - mruknął wesoło Wild. - Ktoś musi wozić ładunki. Dobra. W kwestiach wywiadu, zwiadu, transportu i przewozu wojsk... możesz na nas liczyć. Na razie. Aż się znudzimy lub cała ta banda radosnych anarchistów znajdzie sobie innego wodza. Na pokład „statku flagowego” drugiej floty Sten postanowił wejść w towarzystwie Alexa. W ten sposób chciał się trochę zemścić za przydzielenie ochrony osobistej pod dowództwem młodej akolitki. Miał nadzieję zaskoczyć Alexa. Nie za bardzo mu to wyszło. Kligour tylko zerknął na zbliżającą się łajbę i sprawdził co trzeba w aktualnym katalogu flot. Potem spiorunował Stena spojrzeniem. - Ty draniu! Alex wiedział. - Wystawiłeś mnie... Cholerny zbawca. Czaruś niewdzięczny. Koniec pieszczot, paskudo. Już ty mnie... - Może. Ale znasz lepszego pilota? Albo grupę ludzi, która wydajniej utrzyma twój potencjał, cytuję, urzędnika sądowego, koniec cytatu, pod kontrolą? - Prędzej mi język poczernieje, nim się z tobą zgodzę. Gdy się śluza otworzy, sam zwątpisz w swoje słowa. Ida już na nich czekała. O zgrozo, przytyła jeszcze. Nadal paradowała w luźnych cygańskich szatach, zapewne wciąż bez żadnej bielizny, jednak teraz szyła stroje z najlepszych tkanin. Chociaż, jak tu kroić szaty na kształt prawie kulisty... Trzeba też przyznać, że popracowała nieco nad swoim językiem. Aż podskoczyła z uciechy, widząc dawnego dowódcę zespołu. I zaraz wznowiła typowe przekomarzanie się z Kilgourem. - Musiałeś go przyprowadzić - powiedziała z udawanym wyrzutem. - Bez opieki popadłby w kłopoty - wyjaśnił Sten. - Naprawdę? - sapnął Alex. Ida poprowadziła do salonu. Kajuta kapitańska na dawnym liniowcu oferowała wiele luksusów. Gobeliny, kanapy, stoły uginające się pod ciężarem łakoci. - A wszystko to można sprzątnąć w dziesięć sekund - wyjaśniła z dumą gospodyni. - W razie alarmu bojowego tam wyrasta panel baterii antyrakiet, w tej chwili schowany jest pod podłogą. Za tamtym fotelem mam awaryjny moduł zagłuszania. A łazienka zmienia się w izbę chorych. Mam szkocką, prawdziwą, z Ziemi, taką na słodzie i leżakowaną. Zostawia w pobitym polu to świństwo, które warzył nieodżałowany imperator. A dla ciebie, Kilgourze, mój najlepszy lager. Chociaż jestem pewna, że i tak nie docenisz wyśmienitego piwa. Ida Kalderash była Cyganką. Ta dawna rasa wraz ze swą kulturą wciąż istniały i mało zmieniły się przez tysiące lat. Romowie nadal żyli zgodnie ze swymi własnymi zasadami, niezmiennie byli indywidualistami i pilnowali, by za bardzo nie zbiednieć. Miast taborów używali obecnie statków kosmicznych. Handlowali, szmuglowali lub po prostu podróżowali dla przyjemności i dochodów. Ich zwyczajowe prawa - kris - nakazywały szacunek dla postaw lojalnych, wierność tradycji i rodzinie. Mówiły też, że żadna przysługa nie może pozostać bez nagrody. Szczególnie w obrębie narodu Romów. Wszelako zdarzały się wyjątki. Nikt nie słyszał, by ktoś spośród Romów służył w wojsku, o supertajnej sekcji Modliszki nie wspominając. Jakim cudem i czemu właściwie Ida trafiła do zespołu numer trzynaście, pod dowództwo porucznika Stena, tego nikt nie wiedział. Była wyśmienita w pilotażu, znała się na elektronice. Dodatkowo trzymała kasę zespołu, uwielbiała hazard, miała nosa do „inwestycji”. Pod koniec każdej misji wypłacała członkom zespołu ich udziały. Starczało z naddatkiem na najbardziej egzotyczny urlop. Po rozwiązaniu zespołu, gdy Sten przeniósł się do gwardii, Ida nie przedłużyła kontraktu. Zniknęła gdzieś między swymi. Pojawiła się, zresztą całkiem nieoficjalnie, po ucieczce Stena i Alexa z więzienia Tahnijczyków w Koldyeze. Okazało się, że jakimś sposobem uzyskała dostęp do wpłacanych na ich konta żołdów i tak pomnożyła kwoty, że obaj stali się wprost bajecznie bogaci. Posiadał i duże majątki... i mogli jeszcze bardziej je powiększyć, jeśli udałoby się obalić radę i przywrócić dysydentom dobrą sławę. Pod koniec powitania Ida zachowała się po swojemu: pokazała przyjaciołom plecy i uniosła spódnicę. - Ta dziewka wciąż nie nosi majtek - zauważył Alex. - W czasie uczty przyłączy się do nas moja rodzina - oznajmiła Ida. - Są ciekawi, ile nakłamałam na temat tych dwóch gadżio. Nie popsuj niczego, Alex. - Podeszła do bocznej szafki i nalała trzy drinki. Do kryształowych kielichów. - Za dawno minione... Oby obecne jak najszybciej dołączyły do przeszłości. Po czym spoważniała nagle. - Miło było usłyszeć twoje zaproszenie, Sten - stwierdziła. - Skutki przeszły moje oczekiwania. - Nie sądziłeś, że przylecę z rodziną? - W skrytości ducha na to właśnie liczyłem. - No tak. Wiele się zmieniło. Ty jesteś teraz admirałem, ja królową klanu. Inni królowie słuchają mnie, chociaż jestem kobietą. - Coś przemilczasz, Ida. Z tego, co nam opowiadałaś, Cyganie nigdy się nie jednoczą - zauważył sceptycznie Sten. - Nie. Tak właśnie było i nieraz okrutnie przez to ucierpieliśmy. A teraz szykuje się nowa tragedia. I wyjaśniła. Romowie mogą się izolować, ale zawsze wiedzą, co się dzieje poza obrębem ich kultury. - Ta przeklęta rada, która zabiła imperatora, uznała nas za wrzód na zdrowym ciele społeczeństwa. Głównie dlatego, że wciąż mamy dość AM2, by trzymać się razem. Przeceniają nasze zapasy, ale nie to najważniejsze. Nie wiedzą, że gdy Cygan nie może wędrować, wtedy umiera. Zarządzili nagonkę na wszystkich Romów. Nakazali przejmować statki, a załogi... Szkoda gadać. - Gwardia nie poniży się do tego. - Gwardia też się zmieniła. Niektórzy nie zechcą, ale inni chętnie nas przepędzą. Zaczną przekonywać, że niby wszechświat będzie lepszy bez tych złodziei, co porywają kurczęta i córki, wykradają złoto. Tym razem nie zamierzamy czekać. Chcieliśmy się gdzieś ukryć, zejść z oczu. Ten twój Trybunał to niepewna instytucja, Sten, ale innej nadziei nie ma. Po długich debatach podjęliśmy więc decyzję. Tylko paru sięgnęło po noże, drobiazg. Wiedz, że - zamierzamy złożyć ci hołd lenny, jak to kiedyś zwali. - Ida zmusiła się do uśmiechu. - Rozumiem, że mam zabrać tego tu bałwana na poszukiwania rekruta. Co, udomowiłeś się już? - spytała Kilgoura. - Nie, mała. To niezdrowo. Piję jednym końcem, sikam drugim i jakoś się toczy. - Tak trzymaj, dobrze na tym wyjdziesz - mruknęła. - Napełnij szkło, admirale. Cholera, ale fajnie. Gadżio admirał za barmana! Sten nalał. - Wcale mi to nie przeszkadza, Ido. A swoją drogą, należą ci się od nas podwójne podziękowania. Po pierwsze za to, że tak efektywnie zajęłaś się naszymi pieniędzmi... a po drugie za wspaniałe drinki. Unieśli kielichy. Sten tylko upił. Ida zmarszczyła brwi. - Nie mogę zostać do późna - wyjaśnił. - Czeka mnie dość długa podróż. - A gdzie jest napisane, admirale, że nie można podróżować na kacu? Sten rozważył jej słowa. Faktycznie, nigdzie. Tak i został do końca. Rozdział 29 Sten wylądował na Centralnym z siną szramą na twarzy i niewykonalnym zadaniem do wykonania. Jedno i drugie służyło maskowaniu. Szrama była łagodnym pasożytem, który naniesiono Stenowi na oblicze chirurgicznie. Szeroka na prawie dwa centymetry biegła zygzakami od czupryny do zakola oka i dalej ku brodzie. Wybrał ją zgodnie z zasadami „Wielkiego Lorenzo”: najlepsze przebranie to przebranie proste, byle tylko nie odleciało przy silniejszym podmuchu wiatru. Ktokolwiek spojrzał na Stena, widział jedynie upiorną pręgę. Sten już wcześniej korzystał z podobnych sztuczek: przyprawiał sobie nos alkoholika, łysiał częściowo lub całkowicie. Zwykle działało. Martwił się tylko jednym: żeby pasożyt nie poczuł się u niego zbyt dobrze. Kilgour jak zwykle pospieszył ze słowami otuchy. - Spokojnie, chłopie. W razie czego uszyjemy ci opaskę na oko. I będziesz mógł dołączyć do piratów. Niewykonalne zadanie też nie było z tych szczególnie wymyślnych. Opierało się na faktycznych zaszłościach. Tuż przed wojną z Tahnijczykami pojawił się na Centralnym Świecie pewien przedsiębiorca, niejaki D’vid Rosemont. Zwalisty i hałaśliwy skandalista. Ogłosił, że otwiera nowy interes: zacznie przebudowywać stare statki wojenne imperium, głównie myśliwce, na luksusowe jachty. Pomysł był absurdalny, ale Rosemont wziął się do roboty. I wiodło mu się całkiem nieźle. Niedługo wprawdzie, ale zawsze. Policja skarbowa przyglądała mu się już od jakiegoś czasu i ledwo zaczął budowę pierwszego jachtu, publicznie i na oczach wszystkich, wkroczyła do akcji. Uznano, że cała impreza jest mocno naciągana i na milę pachnie szwindlem. Rosemont zniknął momentalnie, jednak dziwnym trafem zdążył wcześniej wpaść do banku. Po sprytnym przedsiębiorcy zostały puste konta i jeden hangar z trzema myśliwcami. To wszystko zdarzyło się naprawdę. Potem pojawił się na Centralnym Świecie przyjaźnie nastawiony, ale paskudnie oszpecony mężczyzna, i tutaj zaczynała się fikcja. Nazywał się Elijah Braun. Przedstawiał się jako prywatny detektyw z firmy działającej na prowincji gdzieś poza krańcem najlepszej nawet mapy. Opowiadał, że Rosemont ma spadkobiercę, który chce przejąć własności przodka. Braun wiedział, że Rosemont nie został jeszcze oficjalnie uznany za zmarłego, jednak jego potomek wyraża przekonanie, iż Rosemont nie był oszustem; po prostu padł ofiarą cudzej brudnej gry. Zdaniem Brauna potomek chyba ciągle jest naćpany, że wierzy w takie rzeczy, ale trudno. Zlecenie to zlecenie. Ponadto otrzymał przy tej okazji sześćdziesięciodniową wizę, co daje mu sposobność obejrzenia Centralnego Świata, pępka cywilizowanego uniwersum. - Za wiele filmów się pan naoglądał, panie Braun - usłyszał. - Albo ma pan nieaktualne dane. Centralny to już nie to, co kiedyś. A na dodatek z każdym dniem jest gorzej. I urzędnik obejrzał się przez ramię, czy nikt nie podsłuchuje. Sten wychwycił w jego spojrzeniu lęk. Znaczy służby bezpieczeństwa rady nie śpią. Ich obecność można było dostrzec dosłownie wszędzie. Śmieciarze, miast zamiatać ulice, lustrowali przechodniów. Kelnerzy wyciągali uszy. Urzędnicy nie urzędowali tylko filowali zza biurek. Gospodarze domów, miast zagadywać o pogodę, urządzali lokatorom niemal regularne przesłuchania. Wszystko to dalece odbiegało od normy i pasowało jak ulał do paranoicznego przekonania rady, że zagrożenie czai się dosłownie wszędzie. Oczywiście takie środki ostrożności kosztowały, i to słono. Rada wydawała na armię informatorów olbrzymie sumy pieniędzy, których dawno już nie miała. Sten nie po raz pierwszy zdumiał się, jak łatwo jest przerobić zwyczajnych ludzi na szpiegów. Oczywiście nikt się nie zastanawiał, co pocznie, gdy rada upadnie. Bo sam upadek był już przesądzony. Sten przypomniał sobie zamieszki widziane na Heath pod koniec wojny. Tłum rozdzierał na strzępy nie tylko wszystkich mundurowych, zemścił się też na cywilnych współpracujących z tajną policją. Nie, Stenowi nie było ich żal. Chciał tylko utrzymać swój status na tyle długo, by znaleźć co należy i wrócić do domciu. Powziął wszelako pewne środki ostrożności. Nawet obecne władze nie wiedziały wszystkiego. Mahoney podał mu namiary kilku dyskretnych lokali, które nadal powinny funkcjonować. Jeden istniał na pewno. Sten czym prędzej wyposażył się w znalezione tam fałszywe dokumenty. Potem jako Braun ruszył w miasto. Zatrzymał się w drogim hotelu, odszukał gospodarza hangaru, opukał trzy wciąż stojące w środku kadłuby. Wypytał inwestorów i znajomych Rosemonta. Wstąpił do siedziby policji skarbowej. Dali mu plakietkę GOŚĆ i pozwolili zajrzeć do akt. Po kilku dniach stwierdził ze zdumieniem, że urojona bajeczka może jednak być prawdziwa. Rosemont nie uciekł. Coś musiało mu się zdarzyć. Miał skłonność do zawierania szemranych znajomości w podejrzanych dzielnicach. Może go zamordowali? Albo popełnił samobójstwo? Kilka dni przed zniknięciem zrobił się dziwnie ponury. Potem poweselał nagle. „Znalazł furtkę”, zasugerował ekspert od oszustw, ale podał Stenowi listę paru swych znajomych w wydziale zabójstw. Sten poprosił nieśmiało o możliwość spotkania się z samym szefem wydziału. - Dla takiego pętaka jak ty szkoda czasu. Jej czasu - usłyszał. - Ale ona już taka jest, że rozmawia z każdym. Sten odparł, iż świetnie rozumie, że pani Haines jest bardzo zajęta, szczególnie w tak ciężkich czasach. Przygotował sobie zatem listę pytań. Przypiął do kartki swoją plakietkę i poprosił o dostarczenie całości szefowej. Czuł się nad wyraz niezręcznie. Zamierzał wykorzystać przyjaciółkę, dawną kochankę. Może nawet mógł narazić ją na niebezpieczeństwo. Często wracał pamięcią do tamtych dni. W pewnym sensie jedynie związek z Haines był normalny. Z drugiej jednak strony to okoliczności ich połączyły, potajemnie prowadzili wspólne śledztwo. Tak naprawdę nigdy nie zerwali ze sobą. Ot, Sten po prostu poszedł na wojnę, trafił do niewoli, uciekł, wrócił w szeregi. Haines rozpoczęła pracę w Wywiadzie Wojskowym i jakoś nie było im dane się więcej spotkać. Sten, zanim jeszcze został postawiony przez radę poza prawem, zastanawiał się nie raz i nie dwa, czyby nie zadzwonić do dziewczyny, spytać... O co? Czy jeszcze żyje? Zresztą Kilgour chyba miał rację. Obaj utracili „kościec moralny”. Ale inaczej nie przetrwaliby piekła wojny. Koniec kazania, zbeształ się w duchu Sten. Uczciwy szpieg nie bawi się w takie rzeczy. Do Ligi Czystości Moralnej wstąpisz po robocie, nie wcześniej. Wezwanie do wydziału zabójstw przyszło dopiero po dwóch dniach. Sten stawił się z obliczem lodowatym jak czapa biegunowa. - Panie Braun - zaczęła Haines. - Przeczytałam pańskie materiały i pytania, sprawdziłam nasze zapiski. Uważam, że zabrnął pan w ślepy zaułek. - Całkiem możliwe - odparł Sten. - Mogę nagrywać? Nie czekając na odpowiedź, postawił na biurku rejestrator poobijany dla niepoznaki. Potem skinął na policjantkę, by mówiła dalej. Haines zmarszczyła czoło, ale wyjaśniła Braunowi, czemu uważa, że Rosemont po prostu zniknął w ciemnej uliczce i nic poza tym. Dość tego, pomyślał Sten. Wcisnął jakiś guzik w rejestratorze. - Wasz podsłuch nie działa w tej chwili. To znaczy działa, ale odbiera zwyczajną rozmowę. Haines zerwała się zza biurka i niemal rzuciła się Stenowi w objęcia. Zatrzymała się w ostatniej chwili. - Jestem teraz zamężna - powiedziała cicho. - Szczęśliwie - dodała jeszcze bardziej stłumionym głosem. Sten musiał w jednej sekundzie wymazać z myśli wszystkie „gdyby”. - Cieszę się... że dobrze ci się wiedzie - wyjąkał. Haines zdołała się uśmiechnąć. - Przepraszam. Wiele o nas myślałam. Przepraszam. Mogłabym zacząć kłamać o wspaniałych dawnych dniach miłości i róż. Ale to przeszłość... - Taak. Ładnie. Kto ułożył ci tę kwestię? Zupełnie jak w kinie. - Inne słowa nie przyszły mi do głowy. Wolałabym wierzyć, że przybyłeś tu tylko po to, żeby znów rozniecić płomień miłości. Mimo faktu, iż należysz do grupy dziesięciu najbardziej poszukiwanych kryminalistów imperium. Nie jestem jednak aż taka naiwna. A niech to... Odwróciła się na chwilę. - Co to za szrama? - spytała przez ramię. - Charakteryzacja. - Bogu dzięki - mruknęła, znów się odwracając. - Wygląda obrzydliwie, ale przywyknę. - Dzięki za dobre chęci. - Z początku zastanawiałam się, czy to nie podpucha, ale potem zmieniłam zdanie. - Słuchaj, potrzebuję pomocy. Jesteś moim najlepszym kontaktem. - Jasne, stara dobra Haines. Potrafiliśmy doskonale węszyć, to czemu znowu nie spróbować, przez pamięć dawnych czasów? Jednak cię spytam... Gdybym była wolna, ciebie by nie ścigano, czy znowu zaciągnąłbyś mnie do łóżka? - Wiedziałem, że masz nierówno pod sufitem, Lisa, ale tym razem chyba trochę... - zawiesił głos. Haines zrobiła kilka głębokich wdechów. - Do diabła. W pełni się z tobą zgadzam. Nie zamierzam już więcej przepraszać. I padła mu w ramiona. Na długą chwilę. - To było fajne, co? - spytała. Sten potwierdził i pocałował ją ponownie. W końcu się odsunęła. - Ja nie kłamałam. Sam to naprawdę świetny gość. Prawdę mówiąc, to ktoś bardziej dla mnie odpowiedni. Nie gania z nożem pod pachą i żądzą mordu w oczach. Zatem... proponuję, abyśmy zostali przyjaciółmi. Nigdy się jeszcze nie przyjaźniłam z kimś, z kim byłam wcześniej tak blisko związana, może nauczę się czegoś nowego. - Jasne, Lisa. Świetny pomysł - mruknął Sten, chociaż naprawdę płakać mu się chciało. Haines tymczasem znów weszła w skórę gliniarza. - Po pierwsze. Na ile bezpieczny jest twój kamuflaż? - Na sto procent. Przynajmniej jeszcze przez kilka tygodni. - Rozumiem, że wykonujesz jakieś zadanie - powiedziała, postukując w materiały Stena. - Twój były szef ma z tym coś wspólnego? Pewnie tak. Knujesz przeciwko radzie? Sten przytaknął. - Jedno pytanie. I lepiej nie próbuj kłamać. Ostatnim razem, gdy zajmowaliśmy się sprawą Hakonego, było kilka trupów, które rozkazem najwyższej władzy musieliśmy zostawić w spokoju. Praktycznie oznaczało to współudział w morderstwie. Postawię sprawę jasno: nie mam najmniejszej ochoty na powtórkę. Jeśli zatem przybyłeś tu ze zleceniem „mokrej roboty”... to nawet nie zaczynaj. - Nie. Tym razem działam na rzecz Trybunału. Haines wytrzeszczyła oczy. - A to sukinsyn - wysylabizowała. Mimo działań cenzury Haines akurat musiała słyszeć zarówno o Trybunale jak i o jego zarzutach. - Niech pomyślę. Taaak... Cała ta sprawa to pewnie twój pomysł? - Zgadza się. - Sukinsyn do kwadratu - mruknęła. - Obiecałam, że nie będę przepraszać, ale robię wyjątek. Po raz ostatni. Uśmiechnęła się. - Wiesz co... może jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat, w dobrej szkole oczywiście, i wyrośniesz jeszcze na człowieka... Zgoda. Czego potrzebujesz? Przed wyruszeniem na pobór rekruta Alex Kilgour musiał wyjaśnić pewne nieporozumienie. Co ciekawe, miało ono nieco wspólnego z aktualnymi rozterkami Stena. Wykonując obowiązki zastępcy dowódcy, przesunął dotychczasową obstawę Stena do oddziałów chroniących cały skład sędziowski. Sind natychmiast zażądała rozmowy i zapytała, skąd ta zmiana przydziału? Czyżby źle się wywiązywali z powierzonych im zadań? - Pierwsza zasada, żołnierzu. Ochrona to ochrona, wszystkiego wiedzieć nie musisz. Sten załatwia teraz własne sprawy. - Jednak proszę o zachowanie dotychczasowego przydziału. - Czemu? Jakieś osobiste powody? - Powiedzmy. Kilgour jęknął rozgłośnie. - Jedyny raz, gdy miałem do czynienia z czymś takim w Sekcji Modliszki, zostałem cofnięty z placu i zaprowadzony do baraku. Tam pani sierżant sklęła mnie od ostatnich i powiedziała, że albo zacznę zachowywać się jak zawodowiec, albo od razu mogę wracać do owieczek. Miała rację. I to samo powinienem powiedzieć teraz tobie. Ale trochę się od tamtych czasów nauczyłem. Mógłbym wydać rozkaz i zamknąć sprawę. Jednak ci wyjaśnię, w czym rzecz. Nie wiem, co u ciebie ważniejsze, głowa czy gonady, ale posłuchaj. Po pierwsze, szefowie, którym podlegasz, wiedzą, co robią. Po drugie, twoje domysły dotyczące Stena są fałszywe. I nie krzycz na mnie, że się mylę i ty wiesz lepiej. Dobrze cię już poznałem. Nie nadajesz się do zadania, bo nazbyt... rzucasz się w oczy. A powinnaś pozostać w cieniu. Twoja robota polega na węszeniu i mieszaniu. No i jesteś żołnierzem. A wojaczka to coś zupełnie innego niż ochrona. Ponadto, ostatniej najważniejsze... jesteś za młoda. Żyjesz złudzeniami. Nie znasz głębin deprawacji ducha. Jak każdy w tym wieku, chyba że odebrał kalwińskie wychowanie, tak jak ja. Tymczasem dobry ochroniarz musi niezmiennie kierować się jedną zasadą: ignoruj głos serca i zawsze powtarzam: zawsze podejrzewaj każdego o najgorsze. To trudna lekcja. Lepiej będzie, jeśli zostanie ci oszczędzona. Wracaj do wypełniania obowiązków. Gwarantuję ci, że rychło znajdziesz niejedną okazję, by wyróżnić się w oczach przełożonych. Albo nawet szefa, jeśli na tym właśnie ci zależy. Odmaszerować. Gdy dziewczyna wyszła, Kilgour westchnął. Chryste Panie... Naprawdę zaczynam gadać jak podtatusiały sierżant, pomyślał. Starzejemy się, panie Kilgour, starzejemy... W pierwszym okresie pobytu na Centralnym Sten zyskał tyle jedynie, że kosztem wielkiego ryzyka mocno nadwerężył swoje ego. Jednak nadal szukał. Trzech rzeczy: dalszych informacji o zleceniu zabójstwa Volmera; konkretnego śladu pierwszego (pierwszego?) spotkania na Ziemi; potwierdzenia lub zaprzeczenia - czy było jeszcze jakieś inne spotkanie przed zaangażowaniem Chapellego. Ponadto interesował się powiązaniami między Sullamorą, nieznanym pośrednikiem a Chapellem. Nie podzielał zdania Mahoneya, który twierdził, że to w gruncie rzeczy nieistotne. Jak dotąd we wszystkich rubrykach ukazujących się podczas badania tych spraw widniały same zera. Haines nie miała niczego więcej na temat Volmera ani „samobójstwa” mordercy. Szczerze przyznała, że nie zgłębiała dalej tej sprawy, bo uznała ją za czysto polityczną. Ludzie zadający niewygodne lub polityczne w podtekście pytania ostatnio znikali tuzinami. Dodała jednak, że jej zdaniem i tak nie znajdzie się tutaj nic więcej, przynajmniej jak długo rada pozostaje tym, czym jest. Zero do jednego. Poszukując dokumentów związanych ze spotkaniem na Ziemi, Sten natrafił na kompletną próżnię. Wychodziło na to, że przed „zebraniem na szczycie” członkowie rady w ogóle się nie kontaktowali, a zaproszenia odebrali chyba telepatycznie. Tyle przynajmniej wynikało z zapisków zawartych w ogólnodostępnych i rządowych archiwach. Kilgour miał rację - rada była dość przebiegła, aby zniszczyć lub utajnić wszystko, cokolwiek mogło świadczyć ojej zamiarach, jednak nie dość bystra, żeby podsunąć na to miejsce fałszywki. Ciekawe. Stwierdzenie tego faktu usatysfakcjonowałoby wywiadowcę, jednak tym razem Sten występował jako przedstawiciel sądu i potrzebował czegoś więcej. Zero do dwóch. W ramach ubocznej działalności odnalazł posiadłość wynajętą na krótko przed zniknięciem Chapellego. Podnajemcą był emerytowany generał broni Suworow. Przedtem dowodził on dywizją czy batalionem na Światach Pionierskich. Tyle przynajmniej wiedział agent od nieruchomości. Agent wspominał szanownego pana Suworowa całkiem dobrze: kulturalny, rosły... i wypłacalny. Aha, miał bliznę na szyi, przypomniał sobie mężczyzna. - Nie pamiętam, z której strony. Czy mogę spytać, skąd to zainteresowanie, panie Braun? - Aby się upewnić, że to nie jest człowiek poszukiwany przez mojego klienta. Dziękuję za poświęcenie mi paru chwil. Wielkie nic. Że był to ktoś z forsą i klasą, wiedzieli już wcześniej. Nazwisko? Fałszywe. Rysopis? Kto wie? Blizna? Pewnie równie prawdziwa jak u Stena. Zero do trzech. Drugie spotkanie? Nie natrafił na żaden ślad kontaktów członków rady, przynajmniej poza oficjalnymi zebraniami. A z pewnością nie byli na tyle głupi, żeby zawiązywać spisek w urzędowych pomieszczeniach, gdzie podsłuch montowano wręcz rutynowo. Czyżby potrafili stworzyć taką maszynkę, która, raz puszczona w ruch, sama dopełniła dzieła? Absolutnie niemożliwe. Nawet Sten nie zdołałby tego dokonać. Ale gdzie dowody? Zero do czterech. Jak dotąd. Sten żałował, że Haines nie jest wolna i że nie mieszka już w łodzi zawieszonej ponad lasem. Wziąłby dwie butle szampana, odłączył komunikator. O, tak. Trochę spokoju pośród ogólnej paranoi. Cóż, został sam na sam z piwem i ponurymi rozmyślaniami. Nagle coś przyszło mu do głowy. Ryzykowna sprawa. Jeśli rada naprawdę cierpi na aż tak monstrualną manię prześladowczą, to może władować się w pułapkę. Nie specjalnie na niego zastawioną, ale czekającą na każdego ciekawskiego, a nie dość bystrego. Innych możliwości po prostu nie widział. Na pierwszy rzut oka Hawkthorne nie zmieniło się wiele od czasu pierwszej wizyty Stena i Alexa, kiedy to obaj szukali żołnierzy na akcję „detalameinizacji”. Wciąż królowała tu anarchia, jak zwykle na światach najemników, gdzie prawa stanowił ten, który aktualnie wywalczył sobie władzę. Jednak obecni najemnicy bardzo różnili się od tych dawnych psychopatów, oszustów, oportunistów i zawodowych rewolucjonistów. Wojna z Tahnijczykami wycisnęła swoje piętno. Ostatecznie po każdej wojnie zostają rzesze najemników. Żołnierze z nie istniejących już armii, niedobitki po przegranych bitwach, kryminaliści z karnych kompanii oraz zwykli żądni przygód młodzieńcy, świadomi, że nic nie dostarczy im już takich uniesień jak walka, a ta właśnie się skończyła. Tacy, którzy nie chcą lub nie mogą wracać do rodzinnego gospodarstwa. Większość z tej grupy stanowili wysoko wykwalifikowani zawodowcy. Jednak im więcej czasu upływało w pokojowych warunkach, tym mniej fachowców zostawało. Spadały też ich umiejętności. Wielu ginęło, inni znajdowali swoją ziemię obiecaną, czasem któryś dorastał i pojmował kruchość życia. Wybierali stabilizację i jak najrzadziej uciekali się do przemocy. Tak było właśnie przed wojną. Obecnie Hawkthorne aż roiło się od zawodowców. Oczywisty skutek demobilizacji i cięć budżetowych oraz osobliwej polityki rady. Idealni kandydaci na najemników. Admirałowie chętnie najmowali się w roli oficerów pokładowych. Generałowie gwardii nie krzywili się na posadę dowódcy batalionu, a nawet kompanii. Podoficerowie bez narzekań zakładali mundury szeregowców, przynajmniej na jakiś czas. Alex mógł przebierać i wybierać. I nie wahał się. Stenowi marzyło się dziesięć tysięcy „urzędników sądowych”; trzeźwo liczył na jakieś pięć tysięcy. Alex mógłby zebrać sto tysięcy. I stać go było na szczodrość. Pieniądze? Nie ma problemu. Jeśli Trybunałowi nie uda się zapoczątkować upadku rady, finanse stracą na znaczeniu. Rozda się wszystko i po kłopocie. Każdy dostanie dość, by zwiać możliwie daleko. Paliwo do jednostek bojowych? Kilgour dysponował dużymi ilościami. Niektórych podbierał na porządny obiad i obietnicę przyszłego zaprowiantowania. Innych podchodził subtelniej i osobiście: jeśli rada upadnie, struktury wojskowe imperium będą musiały przejść restrukturyzację. Skorumpowani, niekompetentni i splamieni krwią zostaną usunięci. A wtedy kto przyjdzie na ich miejsce w nowej armii? Co prawda Kilgour nie mówił, jaka będzie ta nowa formacja wojskowa, ale też i nie musiał. Niech sobie myślą, co chcą. W końcu stanął na rampie statku Idy i spojrzał na swoją armię. Z góry widział jedynie wypłowiałe mundury i cywilne łachy. Twarzy nie dostrzegał dokładnie, choć z grubsza widział, że były zawzięte i głodne. Zwerbowani osobnicy stali w formacji tak równej niczym dowolna jednostka gwardii podczas inspekcji. Ubrać ich w porządne mundury, mruknął pod nosem, podsunąć im sztandar i na wojenkę. A jak ich nazwę? Kaci Kilgoura? Nie, to trywialne. Kirasjerzy? Głupie. Klika? Bez sensu. Kleszcze? Nie, tylko paru było w wywiadzie. Już wiem. Sukinsyny Kilgoura. Od tej chwili jestem generałem. Fajne, nie? Nagle ujrzał oczami duszy, jaki los czeka tych żołnierzy. Śmierć powolna lub szybka. Ciała poszarpane nie do poznania. Ślepota. Kalectwo. Szaleństwo. I ujrzał jeszcze jedno - wszystkich tych ludzi w zwyczajnych, cywilnych ubraniach bankierów, rolników, robotników, mężów i żon, turystów zwiedzających ulice, fabryki i przybytki rozległego majątku, który należał do Kilgoura na Edynburgu, chociaż Alex nigdy dotąd nie potrafił należycie zadbać o swoje dobra. Tak. Tak byłoby o wiele, wiele lepiej. Oto masz odpowiedź na swoje pytanie, pomyślał. I nakazał załadunek, uszczelnienie statku, start. Nikt spośród wyznawców Kultu Wiecznego Imperatora nie potrafił powiedzieć, skąd właściwie się tego dowiedział, jednak całkiem nagle tysiące tysięcy sekciarzy przybyły na tysiącach światów na zgromadzenia. I wszyscy już słyszeli. Spotkał ich wielki zaszczyt. Jeden z członków rady dołączył do grona prawowiernych, i to nie byle kto, bo osoba słynąca z nieprzeciętnej inteligencji. Potem zniknął. Nikt nie potrafił niczego wyjaśnić. Po prostu przestał istnieć, jakby nigdy go nie było. Nie pojawił się już na żadnym zebraniu rady i tyle. Ani słowa komentarza. Wytłumaczenie było bardzo proste. Wielki Kyes ujrzał światło. W nagrodę został in corpore przeniesiony do świętych sfer. Tak jak imperator. Ludzie wiedzieli, że Kyes nie wróci, podobnie jak ta garstka świętych, których spotkała identyczna nagroda. Ostatecznie żaden z nich nie był jednak imperatorem. To było prawdziwe święto. Imię Kyesa wpisano na listę błogosławionych. A co ważniejsze - wierni wyczuli jeszcze jedno: nadchodził czas pojawienia się imperatora. Zaczęli przygotowania. Nie wiedzieli jeszcze, do czego właściwie. Nie wiedzieli nawet, czy zostaną zawezwani. Uznali jednak, że w razie czego lepiej nie budzić się z ręką w nocniku. Gotowość nie zawadzi. - Przepraszam. Nie była to nieśmiała próba zwrócenia na siebie uwagi, ale rozkaz. Sten spojrzał na bibliotekarza. Takiego jeszcze nie widział. Nie, żeby istniało coś w rodzaju ustalonego archetypu pracownika bibliotecznego, ale ten akurat osobnik był ogorzały, widać od patrolowania ulic, miał poobijane knykcie, nosił podkute buciska i broń za pasem. - Tak? - spytał Sten. - Czyta pan o radzie, nieprawdaż? - Owszem. A co, zmienili od rana prawo i już nie wolno? - spytał niewyraźnie. Tamten nie odpowiedział. - Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? - Znów zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. Sten wyjął identyfikator. Bibliotekarz poszedł sprawdzić dokument w terminalu. Nie była to karta Brauna, ale standardowa fałszywka zabrana z tajnego lokalu Mahoneya. Zgodnie z zapisem Sten pracował jako dozorca wynajęty do pilnowania zamkniętego konsulatu pewnego Świata Pogranicza. - Janitor? - spytał strażnik, oddając kartę. - Ciekawią nas lordowie? Lordowie. No proszę. - Nieee - mruknął Sten. - Mój dzieciak zaczął pytać, a tu ciemny człowiek i nie wie, co mówić. No to przyszedłem poczytać. Zresztą, zwolnili mnie w zeszłym tygodniu i mam trochę czasu, nim znów coś podłapię. Głupio tak wyjść na idiotę w oczach własnego syna. Mężczyzna chrząknął i wrócił do biurka. Sten zaklął. Ładne kwiatki, to już wizyty w publicznej bibliotece też podpadają pod paragraf. Świetny rząd, nie ma co. Sten przewidział, że rada w swojej paranoi może obstawić również wypożyczalnie książek, więc zawczasu odwiedził sklep z rekwizytami aktorskimi. Kupił najlepszy dostępny zestaw do charakteryzacji. Sprzedawca skrzywił się widząc szramę, ale nie zadawał pytań. Sten zaś udał onieśmielenie. Wyjaśnił, że uprawia sztukę, sceniczną tylko amatorsko i potrzebuje jeszcze wąsów do nowego przedstawienia. Sprzedawca popuszył się trochę, ale sprzedał zarost. Sten przymocował wąsy. Dopiero po jakimś czasie opanował odruch sprawdzania, czy przypadkiem się nie odklejają. Potem pewnym krokiem wszedł do biblioteki. I zaraz pogratulował sobie przezorności. Fałszywego bibliotekarza dostrzegł już od progu. Niby nic zaczął poszukiwania od hasła OSOBISTA RADA - FUNKCJE I OBOWIĄZKI. Na wszelki wypadek nie tykał na razie najbardziej interesującego okresu. Cały ranek zmarnował na przeglądanie propagandowego bełkotu. Następnie wystukał kolejne hasło OSOBISTA RADA - HISTORIA (OD UTWORZENIA DO DZISIAJ). Wtedy właśnie musiało się gdzieś zapalić jakieś czerwone światełko. Przewijał materiały dalej, strażnik nie czepiał się więcej, widać zadowolony z wyjaśnień. HISTORIA nie wniosła nic nowego. Dobra. Co dalej? OSOBISTA RADA. ZDJĘCIA. OKRES DOWOLNY. Potok głów, popiersi i scen zbiorowych. Wszystkie bardzo oficjalne. Mało fotografii Kraa. Może wiedzą, jakie są obleśne. Prawie żadnych zdjęć Kyesa. Nagle... Co to? Cofnął się do czegoś na oko interesującego. Mam was, pomyślał wpatrując się w ekran, na którym pięcioro członków rady pospieszało do wejścia jakiejś obszernej budowli. Otaczał ich pierścień ochroniarzy. Ujęcie było raczej kiepskie, ale to pewnie za sprawą policjanta. Widoczny z boku kadru wściekły gliniarz zmierzał ku fotografującemu. Ale zdjęcie ocalało. Robił je najpewniej jakiś amator lub nawet przypadkowy przechodzień. I prawdopodobnie był albo szybszy albo roślejszy od ingerującego gliniarza. Dobra. Gdzie to się wydarzyło? Sten odczytał podpis. Jakaś impreza sportowa. Grawbol? Może. Sten nigdy nie przepadał za takim cyrkiem, wystarczały mu ćwiczenia związane ze służbą. Aha, to był mecz „Rangersi” (zespół z Centralnego) przeciwko „Błękitnym” (drużyna spoza planety). Wielkie widowisko. Sto tysięcy kibiców, w tym i członkowie rady... Miejsce: Lovett Arena. Stadion należący do Lovetta. Sten nie wiedział, na ile członkowie rady byli fanatykami sportu, ale to i tak nie miało znaczenia. Oto jedyna okazja, kiedy mogli się spotkać na neutralnym gruncie. Zapisał datę wydarzenia i wyłączył czytnik. - Za cholerę nie da się zrozumieć tych polityków - wyznał bibliotekarzowi. - Chyba przerzucę się na kolumnę sportową. Na razie idę do baru. Osiłek ledwie odmruknął. Co go to obchodziło? Sten myślał początkowo, aby znaleźć bezpieczny komp i połączyć się z Haines, ale jednak zrezygnował z tego pomysłu. Najlepiej będzie, jeśli wycofa się teraz i pozwoli Haines dokończyć dzieła typowymi, policyjnymi metodami. Jednak w końcu na coś trafił. Nie chciał, żeby kto inny zgarnął śmietankę. Nie poszedł na obiad. Przez kilka długich chwil obserwował z dala drzwi biblioteki. To na wypadek, gdyby strażnik mimo wszystko zamierzał coś zrobić. Ale nie, panował całkowity spokój. Wrócił, czknął ostentacyjnie i siadł gdzie przedtem. SPORT. RANGERSI. HISTORIA. Nic. Przeskoczył do dnia wielkiego meczu. „Błękitni” przez trzy sezony nie zaznali porażki... „Rangersi” wygrali. Jak zwykle zamieszki... Nic na temat rady. Ale już do czegoś doszedł. Lovett Arena. Stenowi zaczęły się pocić dłonie. Jeszcze jedna próba, a ten fałszywy bibliotekarz może ogłuchnąć na dowolne wyjaśnienia. Trudno... niech będzie AMFITEATRY. WSPÓŁCZESNE. I Enter! Nie patrzył na ekran. Kątem oka obserwował strażnika. Ale oni tu mają pałaców sportu... O, jest. Lovett Arena. Historia? Obiekt zbudowany przez dziadka Lovetta... wyposażony stosownie do uprawiania wszystkich dyscyplin sportu, tak wodnych, lądowych czy powietrznych. Lwy przeciwko chrześcijanom też? Gdzie zdjęcia? Przeglądał kolejne obrazy. Mniejsza o wydarzenia, chodziło mu o samą budowlę. Cholera... jeśli oni konspirowali tam w wychodku... Nic, tylko otwarta przestrzeń. Chociaż. Coś jest. Brama z wielkim napisem: ZA TRYBUNAMI Ciepło, bezpiecznie i wesoło. Pełne wyżywienie Obrazowa zachęta. Parking... podziemia... biura straży... Boże! A zatem dziadek Lovetta wybudował tam sobie cały prywatny apartament. Ale ohyda. Po co komu łby zwierząt na ścianach? Same obrazy nie starczą? Idealne miejsce na knucie spisku. Wielkie rozrywki jako kamuflaż... Szychy lubią takie fety, szczególnie gdy siedzą wygodnie we własnej loży. Sten uznał, że już zyskał dowód. Drugie spotkanie naprawdę się odbyło. Chapelle pojawił się zaraz potem. Ale co przedstawić Trybunałowi? Ktoś chyba obsługiwał dostojników. Może barman? Bo prostytutki płci obojga należy raczej tym razem wykluczyć. Chyba nawet Kraa nie byłyby aż tak nieostrożne. Co jeszcze? Wyszedł z działu SPORT i zajrzał do KTO JEST KIM. Poszukał hasła LOVETT. Zwykłe sprawy. Edukacja... zainteresowania... po śmierci matki przejął rodzinne imperium bankowe... hmm. Nic z tego nie wynika... Od lektury oderwał Stena dopiero głośny huk otwieranych z impetem drzwi. Cholera! Do czytelni wpadło trzech umundurowanych gliniarzy. Sten odskoczył od terminala, przykucnął i przejściem między rzędami szafek z dyskietkami wycofał się do wyjścia. Drzwi były zamknięte. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Kilka sekund i zamek ustąpił. Wszedł do środka, starannie zamknął za sobą drzwi. Z czytelni dobiegły go jeszcze jakieś krzyki. Rozejrzał się i zamrugał. Był w bibliotece. Wysoki, sklepiony sufit. I niezliczone rzędy półek z dyskietkami, dyskami, nawet z prawdziwymi książkami. Ktoś zaczął grzebać przy zamku. Potem spróbował ramieniem wyważyć przeszkodę. Sten pobiegł między regały. Niby tygrys szukał stosownego miejsca na zasadzkę. Nóż spod pachy miękko wylądował w dłoni. Drzwi puściły. Strażnik szedł pierwszy, za nim gliniarze. Ujrzeli jedynie regały i maszyny do katalogowania. Usłyszeli tylko ciszę. Strażnik wydał szeptem rozkazy. Rozdzielić się. Przeszukać pomieszczenie. Policjanci posłuchali, lecz jakoś niechętnie zabrali się do roboty. Widocznie uważali, że marnują czas. Strażnik nudzi się jak mops, coś mu się pewnie przywidziało i narobił alarmu. Nasłał gliniarzy na jakiegoś wypierdka. Dopiero po chwili naszła ich refleksja, że nie każdy dureń potrafi przejść przez zamknięte drzwi. - Zostaniemy w zespole. Dwaj wyjęli broń. Trzeci zrobił to już wcześniej. - Ty pierwszy, bohaterze - rzucił któryś do tajniaka. Ten zaś dobył maleńki, ale naprawdę porządny pistolet. Ruszyli na poszukiwanie tygrysa. Nagle wysoki regał zachwiał się i runął. Niezbyt szybko, jeden policjant i tajniak mieli dość czasu, by uskoczyć na bok. Pozostała dwójka zniknęła pod lawiną. Padający regał zahaczył o sąsiedni i zawisł, mocno przechylony. W powstałym zamieszaniu ktoś wrzasnął, ktoś strzelił. Pocisk zrykoszetował od sklepienia. Zastukały kroki. Jakaś osoba odchodziła pospiesznie w głąb pomieszczenia. Dwóch policjantów zerwało się natychmiast, zostawiając kolegów, aby sami się uwolnili. Jeden przebijał się właśnie przez zwały papierów i próbował wyszarpnąć nogę spod półki, gdy rozległ się cichy stukot... i charczenie. Zupełnie jakby ktoś ze zmiażdżoną tchawicą próbował złapać oddech. Po sekundzie ocaleniec poczuł na gardle zimne ostrze. - Krzycz - rozkazał Sten. - Naprawdę głośno. Gliniarz nie dał się prosić. Wrzask jeszcze odbijał się echem, gdy Sten poderżnął ofierze gardło, a potem cicho przemknął do następnego rzędu. Tajniak wraz z mundurowym wrócili biegiem i osłupieli. Wpatrywali się jeszcze w dwa ciała i kałużę krwi, gdy zupełnie znikąd nadleciało spore tomisko oprawne w stalowe okucia. Trafiony w głowę gliniarz padł bezwładnie. Tajniak miał wyraźnie dosyć. Pojękując rzucił się do drzwi. Byle tylko dalej od tej jatki. Nie wiedział, że biegnie w ostatnią z tygrysich pułapek. Dyskietki zagrzechotały o podłogę. Obrócił się. Nikogo. Już chciał biec dalej, gdy Sten pojawił mu się za plecami i jednym cięciem przepołowił kręgosłup. Upadek, kilka drgawek i po wszystkim. Sten spokojnie odszukał drzwi. Wiedział, że nie musi się spieszyć. W łazience dla personelu znalazł wyjście. Oderwał sobie wąsy, zmył charakteryzację, i dopiero wtedy opuścił budynek. W kierunku biblioteki nadjeżdżały policyjne grawisanie. Sten z początku biegł, potem zwolnił, aby nie wzbudzać podejrzeń. Obok przejechał wóz patrolowy. Nie zatrzymał się przy Stenie. Przecież to „zwykły” mieszkaniec Centralnego. Rozdział 30 - John Stuart Mill, tu kontrola New River. Mamy cię na ekranie. Potrzebujesz naszego pilotażu w trakcie lądowania? - Kontrola New River, mówi Mill. Nie, dziękuję. Dostałem pozwolenie lądowania w prywatnym porcie November Alpha Uniform. Zaraz przechodzę na ich częstotliwość. - Tu New River. Potwierdzam, mam twoje znaczniki na ekranie. Przejdź na UHF dwa dwa trzy kropka siedem, aby nawiązać łączność z November Alpha Uniform. November Alpha ma jedynie automatyczne naprowadzanie, bez obsady w wieży. Tu New River, koniec. - Jeszcze pięć minut, sir - oznajmił pilot. Mahoney przytaknął i przełączył swój mikrofon na kabinę załogi. Lecieli jako prywatny jacht, z minimalnym maskowaniem. Nazwanie jednostki od imienia antycznego ziemskiego ekonomisty było miłym dodatkiem do kamuflażu. Na ekranie pojawiło się dziesięcioro osobników, wszyscy uzbrojeni i w kamuflażowych mundurach Modliszki. Kiedyś należeli nie tylko do tej sekcji, służyli także pod rozkazami Mahoneya w Korpusie Merkurego. - Lądujemy za pięć minut, Ellen - powiedział Mahoney. - Słyszymy, szefie. Stan gotowości? W razie potrzeby dopadniemy go w parę minut. - Bez pośpiechu. Niewykluczone, że dysponuje siłą ognia większą od naszej. Mogę was o coś prosić? Umówmy się tak. Jeśli usłyszycie strzały, wskakujcie. Jestem za stary na kolejną rekonstrukcję ciała. - Tak jest, sir. W gotowości. Mahoney sięgnął nad ramieniem pilota i ujął mikrofon. - November Alpha Uniform. November Alpha Uniform. Tu John Stuart Mill. Podchodzę do lądowania. - Mill, tu November Alpha. Pomoc nawigacyjna z potrójną wiązką, szczyt dwa kilometry nad polem. Wiatru nie ma. Lądowisko gotowe. Oczekujemy jednego, góra dwóch. Reszta zostaje na pokładzie. Bądźcie łaskawi zauważyć, że ograniczyliśmy zabezpieczenia do minimum. Czekam w głównym budynku. Koniec. Mahoney stuknął dwa razy włącznikiem, dając znak, że zrozumiał. Spojrzał z uśmiechem na pilota. - Bądźcie łaskawi? Może już jest mój - skomentował. Statek usiadł pośrodku niewielkiej płyty. Właz się uchylił, Mahoney wysiadł. Było gorąco, sucho i pyliście. Z jednej strony pole przylegało do pustyni, za którą malowały się niskie góry. Z drugiej ciągnęły się pastwiska ogrodzone białymi płotami. Powietrze prawie stało. Z pobliskiego sadu dobiegało ćwierkanie ptaka, na pastwiskach posykiwały zraszacze. Ruszył krętą ścieżką ku mocno zaniedbanym budynkom. Pastwisko... białe ogrodzenia... stodoły. Hodowla? Dojrzał jedynie pasącego się na polu starego czworonoga. Ziemski koń, rozpoznał. Ani śladu innych zwierząt. Minął baraczki wzmocnione blachami. Zamknięte na głucho. To znaczy, że stajnie były puste. Potem dojrzał niski mur i otwartą furtę. Wszedł do pięknie pachnącego, ale i mocno zapuszczonego sadu, gdzie krzątały się trzy roboty ogrodnicze. Pracował tam też jeden człowiek, który nie zwrócił na przybysza najmniejszej uwagi. Ciężkie czasy nastały, pomyślał Mahoney. Stadnina to kosztowny interes. Wszelako i tak był pod wrażeniem. Nie dostrzegał żadnych zabezpieczeń, strażników ani uzbrojeń. Ale nie miał wątpliwości, że jednak tu są. Mężczyzna czekał przed głównym wejściem. Był trochę młodszy od Mahoneya i nie tak wysoki. Raczej zwalisty, zbudowany jak robotnik. Ani brzydki, ani przystojny. Nosił luźną koszulę, drogie portki i sandały. - Panie Gideon - przywitał się. - Jestem Schaemel. Proszę wejść. Napije się pan czegoś? Rozległy dom wypełniały ciężkie meble z prawdziwego drewna i skóry. Malowidła na ścianach były bardzo stare i wszystkie realistyczne. - Co roku zapominam, jak suchy i gorący potrafi być na New River koniec lata. I co roku aura odświeża mi pamięć. To mikstura z winogron. Orzeźwiająca. - Wskazał na wazę z mlecznym napojem i kostkami lodu. Mahoney nie odpowiedział. - Pańska korporacja przeżywa zatem poważne kłopoty, panie Gideon. Wroga konkurencja z jednej strony, związki z drugiej. Wszyscy grają nieczysto i potrzebuje pan eksperta. Jasne postawienie sprawy. - Dziękuję. - Jedno podziwiam w szczególności - ciągnął Schaemel. - Mianowicie, jak wiele uwagi poświęca pan detalom. Chodzi mi na przykład o nazwę, jaką nadał pan swojemu jachtowi. Mahoney musnął ukryty w kieszeni spodni przełącznik. Na panelu statku zapłonął sygnał alarmu. - Bardzo, bardzo się cieszę, że to właśnie pan przybył. Już od jakiegoś czasu czekałem na podobną wizytę. Pańską lub kogoś innego. Muszę przyznać, że nigdy nie uwierzyłem w historię o pańskim samobójstwie, marszałku Mahoney... chyba w takim stopniu odszedł pan na, hm, emeryturę. Szpiedzy popełniają czasem samobójstwa, ale ich przełożeni nigdy. - Szybki pan jest - powiedział Mahoney. - Czy mogę zatem już nie zwracać się do pana „Schaemel”, Venloe? - Sądziłem, że dobrze skryłem przeszłość. Ale widać też mi się zdawało... Mahoney wyjaśnił, że niewielu zostało prawdziwych specjalistów, a tylko garstka pracuje dla rządu, megakorporacji czy wojska. Ostatecznie napomknął o typowym dla Venloe’a modus operandi. - No proszę - uśmiechnął się gospodarz. - A ja tyle lat się łudziłem, że zatarłem wszystkie ślady. Ale przemilczmy tę kwestię, wstyd mi za to, co zrobiłem. Ważniejsze, jak mogę odpokutować mój udział w przygotowaniach do zamachu na imperatora? - Domyśla się pan, że nie przybyłem, aby wypruć panu flaki. Chociaż imperator był moim przyjacielem. - Tak słyszałem. Wiem jeszcze, że woli pan pracować w terenie niż za biurkiem. Jednak gdyby chciał pan mojej śmierci, nie musiałby pan fatygować się osobiście. W bezpośrednim spotkaniu obie strony mogą ucierpieć, a pan nie jest już tak młody, żeby odgrywać bohatera. - To niezupełnie tak - powiedział Mahoney, na moment tracąc zimną krew. - Poluję obecnie na grubszego zwierza i tylko to jedno mnie powstrzymuje. W przeciwnym razie własnoręcznie wydarłbym panu serce z piersi. - Ostrożnie, Mahoney. Wypomniał mi pan jeden błąd, teraz ja mogę się zrewanżować. W naszym cechu niebezpiecznie jest pielęgnować osobiste urazy. Ale skoro przybył pan w innym celu, to czy nie lepiej zmienić temat? Myślę też, że mógłby pan odwołać alarm dla oddziału wsparcia. Venloe podszedł do pulpitu i przyłożył dłoń do jakiejś płytki. - Moi ludzie właśnie przeszli na „spocznij” - poinformował gościa. Usiadł wygodnie i pokazał Mahoneyowi fotel. - Chyba się domyślam, czego pan chce. Ale i tak chciałbym pana wysłuchać. Zakładam, że ma to coś wspólnego z Trybunałem. - Owszem. Chcemy pańskich zeznań na temat spisku. Publicznych zeznań. - Ja w sądzie? To byłoby dla mnie nowe doświadczenie. I raczej nie napędziłoby mi w przyszłości klientów. - Dobre czasy już się skończyły - mruknął Mahoney i wskazał za okno, na puste stajnie. - Okoliczności mego ostatniego angażu zmusiły mnie do zachowania daleko idącej ostrożności związanej z osobą zleceniodawcy. Odrzuciłem nawet kilka lukratywnych kontraktów, by złapać ten największy. - Biedaku. Venloe zignorował pobrzmiewający w głosie Mahoneya sarkazm. - Powiedzmy jednak, że się zgodzę. Wejdę na salę sądową i co niby powiem? Że zostałem wynajęty przez Tanza Sullamorę, bo wcześniej go nigdy nie zawiodłem? Że wyszukałem Chapellego i rozwinąłem jego psychozę? Że pchnąłem go, gdzie trzeba? Może ujawnię jeszcze trochę pobocznych szczegółów. I co? To wszystko? - Oczywiście, że nie. Sullamora nie żyje. Jego osoba nie ma już znaczenia. Chcemy resztę. Kyesa. Malperin. Kraa. Lovetta. - Ciszej. Na ten temat mówić nie mogę. - Ale będziesz. - Nie rozumiemy się. Ja nic o nich nie wiem. Przyznam jedynie, że wedle mej oceny reszta rady jest moralnie odpowiedzialna i brała udział w spisku. Ale to tylko domysły. Brak dowodów. Sullamora nie wspominał o pozostałych. Nigdy ich nie spotkałem. Ani ich, ani żadnych przedstawicieli tego grona. Bez przesady, Mahoney. Co więcej, jest pewna przesłanka świadcząca, że mówię prawdę. Moja obecność tutaj. Uciekłem z Centralnego, oczywiście, ale wróciłem do domu, dobrze znanego wielu ludziom. Nie odebrałem też zapłaty, nawet nie szukałem sposobu, aby to zrobić. A zatem, czy ktoś uwierzy, że ci żądni krwi idioci z rady zostawiliby mnie przy życiu, gdyby wiedzieli o moim istnieniu? Mahoney siedział z miną pokerzysty, chociaż wywód Venloe’a wcale mu się nie spodobał. - Tak więc, Mahoney, nie jestem waszym dowodem koronnym. Nie wiem nawet, czy taki w ogóle istnieje. Mogę podzielić się z wami tym, co wiem. Niechętnie, ale owszem. Jednak to wszystko. Venloe nalał sobie z wazy i gestem zaproponował napój Mahoney owi. Ten potrząsnął głową. Gospodarz wrócił na fotel. - Zatem mamy impas? Może mnie pan zabić... znaczy, spróbować. Powiedział pan, że poluje obecnie na grubszą zwierzynę. Rozumiem, że chce pan ją dopaść. - Nie sądzę, aby nastąpił impas - stwierdził Mahoney. - Zaraz się spakujemy. Wracam na Newtona. Pan leci ze mną. Może mówi pan prawdę, a może kłamie. Dla wszelkiej pewności jeszcze sprawdzimy. - Skanowanie umysłu? Nigdy. Ludzie albo giną albo wariują od tego. Wolę już umrzeć spokojnie i tutaj. - Proszę się nie martwić. Nic panu nie będzie. Skanowaniem zajmie się Rykor. Ona jest... - Wiem, najlepsza. Mimo wszystko nie mam na to ochoty. - Przez gorsze bagna pan przechodził. - Niech pomyślę - mruknął Venloe. - Jeśli odmówię i obaj przeżyjemy, to co nastąpi później? Najpewniej zadbacie, aby rada się o mnie dowiedziała. Zechcą mnie sprawdzić. Cóż, pranie mózgu przez tych drani jakoś mi nie odpowiada. Powiedzmy zatem, że polecę z panem. Zgodzę się na skanowanie i zeznania. Może Trybunał coś osiągnie. Prawda zatriumfuje, rada upadnie. Jednak ja będę bezpieczny. Znaczy, dobrze chroniony. Może przyjdzie mi zrezygnować z wykonywania zawodu, ale przynajmniej utrzymam standard życia, do jakiego przywykłem. Venloe dobrze rozumował. Państwo nigdy nie miało litości dla zabójców politycznych. Chyba że okazywali się samotnie działającymi szaleńcami. Jeśli więc Venloe zacznie mówić teraz, to może mu się uda ocalić głowę. - Niech tam - rzekł po długim namyśle. - Zbiorę ludzi i każę im złożyć broń. Proszę wezwać swoją eskortę. Pomogą przenieść mój bagaż do statku. Zawarliśmy umowę. Wyciągnął dłoń. Mahoney tylko spojrzał. Po chwili gospodarz wstał i wyszedł z pokoju. Do tej pory Solon Kenna tylko raz odwiedził obserwatorium. Był wtedy młody, zagubiony i pijany. Obecnie to miejsce go zafascynowało. Może zresztą nie samo miejsce, ale jeden widoczny na nocnym niebie obiekt. Ponownie spojrzał na ekran i upewnił się, że to jednak nie skutki delirium tremens. Statki wciąż wisiały na orbicie Dusable. Pojawiły się przy wtórze ogólnoplanetarnych alarmów. Kenna pobladł, a Tyrenne- elekt stracił głos, gdy pojęli, co to może oznaczać. Statki. Wiele, bardzo wiele pojazdów. Rada wysłała karną ekspedycję. Garść patrolowców celnych, jedyne uzbrojone statki na Dusable, poleciały na spotkanie. Na wszystkich kanałach zapewniały głośno o swych pokojowych zamiarach. W czołowym stateczku leciał Walsh, reprezentant systemu. Kenna czym prędzej poszukał ukrycia. Nadciągająca flota nie odpowiadała. Nikt nie widział tu nigdy takich statków. Poznawano jednak, że są bez wątpienia imperialnej konstrukcji. Na dodatek wszystkie były pełne ładunku. Ogromna flota składała się z automatycznie sterowanych frachtowców. Każdy z nich niósł w ładowniach tyle AM2, że starczyłoby na rok dla całej planety w czasach pokoju. Ostatni raz tak podobny porządny transport AM2 trafił na Dusable dziesięć czy piętnaście lat temu. Skąd się wziął teraz? I jakim cudem? Kenna wychynął z kryjówki i udał się do obserwatorium. Sprawdził, czy Walsh i jego ludzie nie padli ofiarą halucynacji. I wtedy zrozumiał. Chryste Panie - wymamrotał pod nosem. Wiedział, że Raschid ma jakieś powiązania i że jest kimś ważnym. Ale że... To mu wcześniej do głowy nie przyszło. Kenna wstał i obrócił się ku ścianie, gdzie wisiał stary portret z odręczną dedykacją dla imperialnego Obserwatorium. Malowidło przedstawiało Wiecznego Imperatora w jednej z jego monarszych póz. Raschid jak żywy. Ten sukinsyn naprawdę jest nieśmiertelny... Solon Kenna zaczął myśleć o nowych perspektywach. Ciekawe, jak potoczy się los świeżo obranego Walsha... Może w następnych wyborach... Do diabła z tym. Na razie. To nastąpi dopiero za parę lat. Potem rozważył jeszcze jedno - modlitwę do jakiegoś boga z prośbą o oświecenie, co czynić. Zaraz jednak wrócił do rzeczywistości i sięgnął po butelkę. Mahoney czuł, że jest w poważnych tarapatach. Rykor sama przyjechała do niego na swoim wózku, wiedząc, że tak będzie łatwiej, niż ciągnąć admirała do basenu pełnego lodowatej słonej wody i kry. Lokum pani psycholog jak najwierniej odtwarzało arktyczny klimat jej planety. Najbardziej ze wszystkiego Rykor przypominała morsa. Gdy Sten rzucił pomysł utworzenia Trybunału, Mahoney zaczął szukać kadr. Zaraz przypomniał sobie o Rykor, jednej z najlepszych w imperium specjalistek w dziedzinie psychologii. Rykor w zasadzie była już na emeryturze, ponieważ jednak lubiła Stena i Mahoneya, a dodatkowo ceniła osobliwe poczucie humoru Kilgoura, bez wahania zgodziła się na współpracę. Ponadto dość miała towarzystwa na ogół nudnych pobratymców. - I co? - spytał Mahoney. - Ciekawy przypadek, ten Venloe - zaczęła Rykor. - Barwna postać. Prawdziwie amoralna. Czytałam o takich, ale sama żadnej dotąd nie spotkałam. Przez cały czas ani śladu empatii. Wyrostki empatyczne Rykor mieściły się tam, gdzie u ludzi były kanaliki łzowe. Reagowały na każdy impuls emocjonalny istot z otoczenia i pozwalały pani psycholog dokładnie wczuć się w przeżycia pacjenta. - Ale co mamy? - Po pierwsze, jego zdrowie... - Rozumiem, że nie kona w konwulsjach. Zdrów pewnie jak koń. Nie chcę o tym słyszeć. Co dalej? - Myślę, że powinniśmy utajnić wyniki tych badań. Chociaż gdyby wydać porządnie opracowane i stosownie ocenzurowane streszczenie, to z naukowego punktu widzenia byłby to bardzo cenny materiał. Również dla ciebie. Niektóre operacje, w których Venloe brał udział, dają wiele do myślenia. - Poruszyła w zamyśleniu wąsami. - A co z tym najważniejszym zadaniem? - Och, jest winien, dokładnie jak mówi. Ciekawe, że bez uprzedniego socjotreningu tak doskonale potrafił posterować tym Chapellem. Nie popełnił żadnego błędu. Zatrudnił go Sullamora. To wszystko. - Wszystko? Bez przesady, Rykor. Zupełnie niczego nie podsłuchał? Nie podejrzał na przykład, że rada spiła się i śpiewała: „Załatwimy cię na cacy, a głowę podamy na tacy, oj dana”? - Nic. Oczywiście, Ian, pamiętaj, że Trybunał może nie uznać jego zeznań za dowód. Ale podejrzewam, że zechce się z nimi zapoznać. Mahoney spróbował ukryć rozczarowanie. - Cóż, liczyłem na więcej. Trudno, to, co mamy, też się przyda. Wycisnęłaś go dokładnie? - Do ostatniej kropelki. - Cholera. - Nie poddawaj się, Ian. Może jeszcze znajdziesz dowód. Venloe twierdzi, że dał Sullamorze pewną radę. Nie z troski o zleceniodawcę, ale żeby mieć pewność w kwestii zapłaty, rozumiesz. Nakłaniał go do ostrożności, ale usłyszał, że Sullamora załatwił już sobie polisę ubezpieczeniową. - Której nigdy nie znajdziemy. Rada pewnie już dawno przeszukała majątki, sejfy i biura Tanza. Wybebeszyli wszystko i wzięli, co trzeba. - Nie dramatyzuj. Może opowiem ci żart. Alex przywiózł go właśnie z Hawkthora. - Nie, tylko nie to. Znam dowcipy Kilgoura, dziękuję. Tylko by mi się humor pogorszył. A jeśli zaczniesz, to chyba... Najgorsze, że emerytowany marszałek nie może postawić nikogo przed sądem polowym. Próba ustalenia, co właściwie robiła rada podczas meczu „Rangersi” - „Błękitni”, była może zadaniem trudnym, ale w miarę bezpiecznym. Dlatego Sten postanowił skorzystać z pomocy Haines. Przede wszystkim musieli znaleźć stosowną wymówkę pozwalającą zadawać pytania na temat rady. I znaleźli. Centralny obfitował w przestępstwa. Zdarzało się, że akurat w wieczór meczu zamordowano pewną kobietę. Przypuszczano, że zabójcą był jej partner, który zniknął. Nie tak dawno rozpoznano go w osobie podejrzanego o inne przestępstwo, popełnione na drugim końcu planety. Niestety, miał alibi. Pamiętnej nocy pracował jako barman. Obsługiwał prywatnych gości Lovetta. Haines porozmawiała z kim trzeba. Sten znów podziękował losowi, że dziewczyna powszechnie uchodziła za osobę dociekliwą. Jej pytania nikogo nie zdumiały. Lovett miał ciekawy sposób traktowania pracowników. Uznawał ich niemal za swoją własność, tak jak stadion czy apartament. Właściciel lokalu był praworządnym obywatelem i chętnie nawiązał współpracę z organami ścigania. Na początku obalił alibi podejrzanego. Nie zatrudnia amatorów. Gość mógłby pracować na samym stadionie, w zwykłym barze czy bufecie, ale nie u niego. Szczególnie tamtego wieczoru. Byli tylko długoletni pracownicy. - Jest pan pewien? - A jakże by inaczej? - odparł tamten. - Największy mecz od paru dekad, cała rada osobiście oglądała. Ale potrzebowali obsługi tylko dla sześciu osób. Nawet ochrony nie chcieli. Zostało więc nas tylko czterech. Ja, Mart’nez i Rby za barem, Vance przy kuchni, gdyby chcieli jeść. Ale nie jedli. Nawet Kraa. Przepraszam, mam nadzieję, że ta ostatnia uwaga nie będzie nagrana. Haines zapewniła go, że usunie co trzeba. Mężczyzna dodał, że chętnie przyjdzie na rozprawę i zada kłam słowom mordercy. Haines odparła, że nie jest to konieczne, ponieważ mają już dość dowodów. Sprawdzała tylko wszystko dla porządku. - To fascynujące, służyć tak ważnym osobom - dodała cicho już po schowaniu rejestratora. - Nie tak bardzo - odparł gospodarz. - Lovett już wcześniej był kimś, więc przyjmował dostojnych gości. Nie tak często jak jego ojciec, ale zawsze. Teraz bardzo jest zajęty rządzeniem. Od śmierci imperatora zajrzał tu tylko raz czy dwa razy. Chociaż... może przesadzam, że obsługiwanie dostojników nie robi na mnie wrażenia. Niezupełnie tak. Ponadto jestem za uczciwy. - Co pan ma na myśli? - Gdybym był pozbawiony skrupułów, pewnie wiele zyskałbym tamtej nocy. Domyślam się, że mieli coś bardzo ważnego do załatwienia. Prawie w ogóle nie oglądali meczu. A po drinki sami podchodzili do baru. Ja zaś mogłem śledzić prawie cały mecz na ekranie w pokoju na tyłach. Bardzo dziwne. Zwykle, gdy pan Lovett zapraszał gości, to nie nadążałem z obsługą i dopiero następnego dnia puszczałem sobie nagranie. Haines uśmiechnęła się i wyprowadziła mężczyznę z biura. Potem zeszła kilka pięter, do małego gabinetu pana Brauna, który nie ustawał w daremnych wysiłkach dowiedzenia, że Rosemonta już dawno nie ma między żywymi. Sten zastanowił się nad informacją. - Załatwiali swoje interesy. Bez pomocników, obsługa została w kuchni. To było to spotkanie. - Brak jakichkolwiek świadków. I dokumentów. - Tego akurat nie byłbym taki pewien. Spotkanie w interesach, podkreślam, w interesach. Wyszli i każdy wziął co trzeba ze sobą. Ale nie czyścili lokalu. Od tamtej pory prawie nikt z niego nie korzystał. Liso, przyjaciółko mej młodości. Czy znasz kogoś, kto dopuści się dla ciebie drobnego przestępstwa i będzie potem trzymał język za zębami? Musi być czysty, żebyś nie miała kłopotów. Jeśli nie, to ściągnę moich. Haines uśmiechnęła się. - Żaden gliniarz nie dostanie awansu bez znajomości. Osoby protegujące nazywamy rabinami. Niech mnie diabli, jeśli wiem czemu. A gdy dochodzisz do wyższego stanowiska oficerskiego, sam stajesz się rabinem. Znajdę pewnie z pół kompanii. - Fajnie. Starczy czterech. Ja zajmę się resztą. Na stadionie zaczną się kłopoty z komputerami. Porządna firma, jaką jest APEX Company, przybędzie na pomoc. Będę potrzebował półciężarowego ślizgacza. - Załatwione. Znajdę coś na parkingu policyjnym wśród skonfiskowanych pojazdów. Sten przyjrzał się mapie. - Dobra. Za dwa dni, dokładnie o ósmej, mają czekać na rogu Imperialnej i Siódmej Alei. Zwolnię ich po załadunku. - Za dwa dni? Czemu nie zaczniemy od razu? - Ponieważ zniechęcony pan Braun skończył śledztwo i uważa, że imperialna policja miała rację. Wraca do domu, żeby zameldować o porażce. Ma dwie drogi do wyboru. Pierwszą, jeśli będzie wyjeżdżał czysty, drugą na wypadek wpadki. Ponieważ dochodzi ładunek, muszę skorzystać z drugiej. - Chyba wiem, co zamierzasz. Ale czemu nie można załatwić badań tutaj? Moi technicy nie zadają pytań. - Liso, pamiętaj, o jakiej zbrodni mówimy. W tym przypadku nie można ufać nawet twoim ludziom. A jak powiedziałem, nie chcę zostawiać cię na lodzie. Zresztą i tak wyjeżdżam. Muszę pogadać ze starymi kumplami. Szybko zebrał papiery. - Dziękuję, Liso. - Jasne. Wiele się nie napracowałam. - Nie. Zrobiłaś bardzo dużo. Gdy znów tu zajrzę... zabiorę ciebie i Sama na porządny obiad. Urządzimy sobie święto. Pocałował ją przelotnie i natychmiast zniknął. Musiał załatwić, aby Braun pojawił się na pokładzie najbliższego liniowca odlatującego z Centralnego Świata, złapać kontakt z przemytnikami Wilda i sprowadzić statek po ładunek. O ile będzie co ładować. Uprzejmość i kompetencja ekipy technicznej robiła duże wrażenie na administratorze stadionu. Jak dotąd nigdy nie słyszał żadnych narzekań na elektronikę zamontowaną w apartamencie pana Lovetta. - Miejmy nadzieję, że się pan nie myli - powiedział brygadzista. - Ale to rutyna. Nasze zapisy pokazują, że akurat te Apexy zostały zamontowane ponad pięć lat temu. A tam sieje, pije i pewnie pali. Musimy dbać o naszą reputację. Co będzie, jeśli pan Lovett spróbuje skorzystać z jakiegoś komputera, a ten go na przykład opluje, cha, cha? Jesteśmy dumni z jakości naszych produktów. Administrator nie mógł wyjść z podziwu. Żeby ekipa zapewniająca serwis gwarancyjny przybyła sama, bez dziesiątek wezwań i gróźb wystąpienia na drogę sądową? Niespotykane. Z tych emocji zarządca przeoczył fakt, że nigdzie w aktach nie było ani śladu oryginalnej umowy z APEXEM. Ekipa odarła apartament ze wszystkich elektronicznych urządzeń. Sten zajął się stołem konferencyjnym, w którym był zamontowany podręczny komputer do edycji dokumentów. Wszystko trafiło na pakę ślizgacza i zniknęło bez śladu. Dopiero miesiąc później administrator pojął, że padł ofiarą nader przebiegłego gangu wysoko wykształconych złodziei. Wymontowane maszyny trafiły do ładowni statku Wilda. Zabezpieczono je przed najróżniejszymi zakłóceniami elektromagnetycznymi i szczęśliwie dowieziono na Newtona. Tam urządzenia przejęli informatycy. Sten i Alex cierpliwie czekali na wyniki badań. Obaj też sporo wiedzieli o elektronice, ale to zadanie przerastało ich możliwości. W zasadzie komputer trzyma wszystko, co tylko się w nim zapisze. Wymazany plik zostawia plik backupowy. Jeśli i ten się wymaże, znika nagłówek, treść nadal bytuje w środku, przynajmniej do czasu, gdy coś zostanie nagrane w tym samym miejscu. A i wtedy można czasem sporo odtworzyć. Na pierwszy ogień poszły komputery. Wyrzuciły lawinę dokumentów i kontraktów świadczących jednoznacznie, że Lovett i jego przyjaciele nie byli gromadką świętych. Te zapisy zatrzymano do późniejszego wykorzystania w procesach cywilnych. Jeśli rada upadnie, oczywiście. Prawdziwej rewelacji dostarczył dopiero komputer stołu konferencyjnego. Wkoło tego właśnie blatu Tanz Sullamora usadził przed laty spiskowców. Do tej pory działał sam; i w sprawie morderstwa magnata prasowego, i w sprawie wynajęcia Venloe’a. Teraz wspólnicy mieli przejąć brzemię. Zmusił ich do podpisania dokumentu, w którym przyznają się do winy. Każdy dostał potem jeden egzemplarz dokumentu na niezniszczalnej plastikowej karcie. Kyes pierwszy wsunął swoją kartę w szczelinę sygnującą, inni poszli za jego przykładem. Technicy znaleźli właśnie ten dokument. Tekst był niezupełny, w połowie wyrastało jakieś zdjęcie przedstawiające starszą parę na tle nic nie mówiącego krajobrazu, pewnie czyiś rodzice. Ale treść była jasna: MY, CZŁONKOWIE OSOBISTEJ RADY, PO DŁUGIM NAMYŚLE DOSZLIŚMY DO NIEUNIKNIONEJ KONKLUZJI... WIECZNY IMPERATOR NIE POTRAFI ZAGWARANTOWAĆ STABILNOŚCI IMPERIUM. BY ZAŻEGNAĆ... POSTANOWILIŚMY PODJĄĆ... TRADYCJI... PRZECIWKO TYRANOWI... HISTORYCZNE PRAWO, ABY USUNĄĆ... I TYM SAMYM UPRAWNIAMY DO PODJĘCIA NAWET NAJBARDZIEJ DRASTYCZNYCH ŚRODKÓW... ZABIĆ TYRANA... PODWALINY WOLNOŚCI... Lektura rozpraszała wszelkie wątpliwości, szczególnie że na samym dole widniały nie naruszone podpisy. Kyes. Obie Kraa. Tanz Sullamora. Lovett. Malperin. - Chyba zdołam odtworzyć jeszcze więcej, sir. Wciąż widzę tu trochę rzeczy do wydobycia. Sten był szczęśliwy. Może brakło tego i owego, ale Trybunał wreszcie dostał broń do ręki. Rozdział 31 Sten potrzebował odpoczynku. Dobrze wiedział, że istnieje aż nadto powodów, dla których może czuć się wykończony, jednak obowiązkowość połączona z dziwnym poczuciem winy nie pozwalała mu opuścić sali sądowej. Dzień za dniem słuchał obrad i wyczekiwał werdyktu. Poza tym chwila była historyczna. Co potem powie wnukom? „Tak, też się tam kręciłem, ale niewiele pamiętam, bo prawie nie trzeźwiałem”? Kligour uciekł się zatem do argumentów ostatecznych. - Pieprzyć wnuki. Nawet dzieci na razie nie masz. I pewnie się ich nie doczekasz. Daj sobie trochę luzu. Czeka nas jeszcze huk roboty. Natyramy się po łokcie. Mahoney poparł Alexa, dodając, że Trybunał chyba nie zażąda dalszych zeznań. - Starczy, admirale, jak nie będziesz wyjeżdżał z miasta. W razie potrzeby ściągną cię i już. Ruszaj i baw się dobrze. W odpowiednim momencie dam ci znać. - To może być już niedługo. Rada zamierza zareagować. Wysyłają wszystko, czym tylko dysponują. Na pokładach siedzą najbardziej oddane byczki. Znaczy ci, którzy unurzali się w krwi podczas czystki i mają o co walczyć. - Gdy przylecą, przywitamy ich należycie. Otho zbiera już eskadrę uderzeniową. Spodziewa się dobrej zabawy i będzie chciał widzieć cię na mostku. - Mahoney zachichotał. - Nie ma to jak w marynarce. Wczoraj szpieg, jutro znów admirał. Sten wyrobił sobie własne zdanie o armii, a o flocie w szczególności, jednak tym razem zachował je dla siebie. Wrócił do kwatery i zastanowił się, jak spędzić urlop. Wejść w rolę turysty i poszukać miłego towarzystwa? Nie, na to jakoś nie miał ochoty, chociaż nie cierpiał z powodu miłosnego zawodu. Włóczyć się po mieście? Po wizycie na Centralnym Świecie miał dość tłumów i korków. Starczy na długo. W końcu warknął na siebie, że zachowuje się jak malkontent. Pora z tym skończyć. Na pewno coś znajdzie. I znalazł. Skałki to było to. Wyrafinowane udogodnienia umożliwiały wspinaczkę praktycznie na każdy szczyt, zatem prawdziwi miłośnicy chodzenia po górach zbuntowali się i dalej pięli się na różne wysokości bez jakichkolwiek pomocy. Stenowi wydawało się z początku, że to dobry sposób na popełnienie samobójstwa. Aż tak zdesperowany nie był. Jednak po pewnym czasie odnalazł we wspinaczce nutę miłego szaleństwa. Za cel wybrał pionową igłę skalną na najbliższym pustkowiu Newtona. Wyposażył się w parę urządzeń. Zabrał akurat tyle, ile trzeba do asekuracji. Kupił też namiot i stosowny prowiant. Zaklął szpetnie, gdy uświadomił sobie konieczność targania również kompa oraz broni. Cóż, wciąż uchodził za jednego z najbardziej poszukiwanych kryminalistów imperium. Znalazł Alexa i oznajmił mu, że wybywa. Bardzo zajęty Kilgour tylko mruknął coś przez ramię, po czym wrócił do spraw bezpieczeństwa Trybunału. Odszukawszy przydzielony wóz, Sten z przykrością przypomniał sobie, że ostatnio utracił prawo do samotności. Miało tak być aż do czasu, gdy członkowie rady trafią do cel lub pod murawę. Na parkingu czekało na Stena siedmiu Bhorów pod dowództwem Sind. Wszyscy wyposażeni w broń i niezbędny sprzęt do wspinaczki. Po krótkim namyśle Sten zaniechał protestów. Przegra. Jak nie z nimi, to z Kilgourem lub Mahoneyem. Nie warto próbować. Wynagrodził to sobie w rozkazach. Obóz musieli rozbić z dala od jego namiotu, tak z ćwierć kilometra. W ogóle nie chciał ich. Wiedział, że to nieuprzejme, ale trudno. - Nie sądzę, aby wynajęci przez radę zabójcy, o ile tacy istnieją, poleźli za mną na tę ścianę. Bhorowie zgodzili się. Sind tylko przytaknęła głową. Urlop zaczął się zatem raczej mało idyllicznie. I tak miało już pozostać. Skalna maczuga wyglądała niemal jak na filmie. Wznosiła się naprawie tysiąc metrów, czubkiem muskała chmury. Wyrastała u krańca małej łączki z lodowato zimnym źródełkiem. Wkoło wyrastały inne skalne formacje, równie wysokie albo nawet wyższe. Na okolicznych drzewach bytowały niewielkie torbacze, gdzieniegdzie pasły się z dawna zdziczałe krowy. Sądząc po śladach, musiał żyć tu jeszcze jakiś mały nocny drapieżnik, ale ten konsekwentnie nie pchał się w oczy. Sten rozbił namiot, ochrona uczyniła to samo za odległą kapą krzaków przy źródełku. Ugotował coś, zjadł, na spoczynek udał się o zmroku. Spał bez snów, wstał, zebrał sprzęt i ruszył ku skale. Na kilka godzin zapomniał o wszystkim, prócz wspinaczki. Starannie wyszukiwał pęknięcia i występy. Potem usadził się bezpiecznie w szczelinie i sięgnął po wałówkę. Rozejrzał się. Pokonał jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów. Nieźle. Może znajdzie gdzieś wyżej półkę dobrą na biwak, prześpi się i zdobędzie szczyt przed końcem urlopu. Jakby udało się wcześniej, to widział w pobliżu jeszcze z sześć innych, równie wartych fatygi wierzchołków. Spojrzał w dół. Ujrzał osiem twarzy. Cała drużyna ochrony siedziała półkolem wokół podstawy maczugi i wykonywała swój obowiązek. Biedacy. Wspinaczka to nie balet na lodzie, wynudzą się za wszystkie czasy. Może rzucić w nich hakiem? Albo krzyknąć coś? Czy to nie dziecinne? Spokojnie, panie Sten, zbeształ się w duchu. Ze skały zszedł kilka godzin wcześniej, niż przewidywał. Nie wiadomo czemu, droga w dół była znacznie mniej absorbująca. Następnego dnia spróbował innego szlaku. Miał nadzieję umknąć kretyńsko wiernej straży. I tak go znaleźli. Z początku próbował ich ignorować. Mimo to koncentrację diabli wzięli. Niby wszystko w porządku, radził sobie jak przedtem, ale nieustannie myślał nie tylko o wspinaczce. Wieczorem ugotował sobie nieco mdławe curry, zjadł w samotności i położył się, ale nie mógł zasnąć. Po drugiej stronie źródełka migotał ogień. Widać znaleźli nieco suchego drewna. Wydawało mu się, że słyszy głosy. A może nawet śmiech. Zaklął pod nosem. Przeszukał plecak i znalazł butelkę. Potem założywszy buty, ruszył ku blaskowi. Przy ognisku siedziało tylko czterech Bhorów. Sten stuknął butelką o pień drzewa i podszedł bliżej. Gdzieś z mroku wynurzyła się Sind w towarzystwie Bhora. Oboje opuścili broń. - Co jest? - spytała ostro dziewczyna, bacznie rozglądając się wkoło. - Eee... nic. Nie mogłem zasnąć. Pomyślałem... że jeśli nie przeszkadzam... Przyjęli go do ogniska, uprzejmie łyknęli podrabianej „szkockiej”, którą Sten przyniósł po to tylko, by dać im pretekst do wykopania własnych zasobów. Zabrali ze sobą dość, stregga naturalnie. Wieczny Imperator powiedział kiedyś, że stregg tak miał się do bimbru jak bimber do mleka matki. Tak czy tak, popili potężnie. Cicha górska łąka rozbrzmiewała krzykami i toastami. Co chwilę ktoś wspominał zmarznięte pośladki rodziciela. W szczytowym momencie zabawy trzech Bhorów wrzuciło Stena do źródełka. Co za młodzieńczy wieczór, pomyślał Sten, budząc się następnego ranka. I zaraz jęknął, nagle wydoroślawszy. Wciąż był w obozie ochrony. Głowę trzymał na łydce jednego kudłacza, drugi zrobił sobie z jego żołądka poduszkę. Z każdą chwilą było coraz gorzej. Do obozu weszła Sind z Bhorem. - Wstawać, pijusy - warknęła. - Zmiana. Boże, ale mnie głowa łupie. - To cierp w milczeniu - jęknął Sten. Znalazł nie dokończoną butelkę szkockiej i skonsultował sprawę z żołądkiem. Ten zagroził ucieczką na szczyt skały. Sten wstał. Stopy zapiekły jak diabli. - Chyba umieram - mruknął. - Byle po cichu, admirale - odparła dziewczyna. Zasadniczo Sten powinien wykazać się wewnętrzną siłą i zabrać całe towarzystwo na pięciokilometrowy bieg lub coś równie męczącego. Ostatecznie jednak tylko odrzucił przykrycie i wczłapał do źródełka. Niech żyje dekadencja! Poczekał, aż lodowata woda przywróci naturalny porządek żywiołów. Potem znów otulił się kocem i poszukał czegoś do jedzenia. Tego dnia ani myślał o zdobywaniu szczytów. Resztę urlopu spędził zupełnie inaczej, niż pierwotnie zamierzał. Jeden z Bhorów zaczął dopytywać się o techniki wspinaczkowe. Sten pokazał mu kilka sztuczek na pobliskim głazie. Sind miała już podstawowy trening za sobą, chociaż dotąd praktykowała jedynie na ścianach budynków. I tak to poszło. Wspinaczka za dnia. Dwa razy wypuścił się na zwykłą łazęgę po pogórzu. W nocy wspólne uczty. Sten przeniósł swój namiot do obozu Bhorów. Wiele czasu spędzał z Sind. Dobrze się z nią gadało. Sten przypuszczał, że dziewczyna jest tak uprzejma za sprawą dyscypliny, ale właściwie nie był to dobry argument, Sten nie pełnił już funkcji admirała. Ostatecznie zdołał przekonać Sind, by przestała go tytułować stopniem, a nawet wtrącać co chwilę „sir”. Opowiedział jej o piekielnym świecie, na którym się urodził, i tamtejszych fabrykach. Napomknął o swojej rodzinie. Nie skąpił za to szczegółów dotyczących wieloletniej znajomości z Alexem Kilgourem. Nie wspominał tylko o wojnie. Sind była z początku rozczarowana. Oto miała szansę nauczyć się czegoś od największego wojownika. Z czasem jednak zasłuchała się też i w te opowieści. O spotkaniach z dziwnymi istotami, ludźmi i nie tylko, czasem przyjaznymi, niekiedy wrogo nastawionymi do otoczenia. Górska łąka rozbrzmiewała melancholijnym spokojem. Potem Sind opowiedziała o swym dziwnym dzieciństwie spędzonym pośród żołnierzy świętej wojny, którzy nie tylko utracili wiarę w swą religię, ale poznali też fałsz proroków. Naturalną koleją rzeczy zaciążyła w kierunku Bhorów. - Chociaż teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie szukałam po prostu innych bożków - stwierdziła. - Nowej wiary. Sten uniósł brwi. Szczere to było wyznanie czy nie, dziewczyny w takim wieku rzadko zdobywają się na podobnie wnikliwe refleksje. Potem Sten opowiadał o światach, które odwiedził. Tropikalnych, arktycznych, pozbawionych powietrza. O sekwojowych lasach Ziemi. I swojej własnej planecie. - Może... któregoś dnia będę mógł ci ją pokazać, - Może - uśmiechnęła się słabo Sind. - Chciałabym tam kiedyś zajrzeć. Nie sypiali ze sobą. Sind poszłaby do namiotu Stena, gdyby ją o to poprosił. Ale on tego nie czynił. Dziwny urlop, myślał Sten, gdy pora wypoczynku dobiegła końca i wszyscy ładowali się do ślizgacza. Nie tego oczekiwałem... Ale może właśnie tego potrzebowałem. Rozdział 32 Trybunał był prawie gotów do ogłoszenia werdyktu. Po wysłuchaniu ostatnich świadków i przyjęciu wszystkich dowodów sędziowie na długie tygodnie wycofali się do swoich pomieszczeń. Teraz ich wyczerpująca praca miała wreszcie dać owoce. Z początku Sten uważał, że spotyka go przywilej. Razem z Alexem i Mahoneyem siedział w kącie i obserwował, jak szanowny Ecu znęca się wraz z trojgiem sędziów nad każdym detalem. Protokolant Dean Blythe pilnował, aby ani słowo nie umknęło rejestracji. To Ecu nalegał na dokładną dokumentację. Niezależnie od wyniku obrad nie chciał dawać przeciwnikom podstaw do formalnych protestów. Sędziowie w pełni zaangażowali się w sprawę. Warin pozostawał absolutnie bezstronny. Apus broniła rady jak lwica. Niekiedy Sten musiał wręcz przypominać sobie, jakie poglądy wyznaje Królowa Matka na co dzień, tak go cholera brała na jej perory. Wszelako przyznawał, że poważnie podeszła do obowiązków. Niemniej trudno było zachować spokój, gdy wszystkie z takim trudem zgromadzone dowody, na przykład zapisy ze stadionu, uznawała za pozbawione jakiejkolwiek wartości śmieci, może nawet fałszerstwa. Z kolei Rivas, który nie akceptował poczynań rady z powodów bardziej filozoficznych niż osobistych, stał się jej gorliwym oskarżycielem. Tak publicznie jak prywatnie robił co mógł, aby umniejszyć wagę argumentów obrony. Podczas jego wystąpień Sten wyłączał myślenie i po prostu chłonął wartki strumień oskarżeń. To właśnie Rivas zwrócił uwagę na zastanawiający łańcuch logiczny, w który splatają się wszystkie kolejne poczynania rady. Stąd też nakłaniał do uznania manifestu spiskowców za autentyczne świadectwo ich zamiarów. Co najmniej zamiarów. Tygodnie jednak ciągnęły się jeden za drugim. Sten zaczął mieć dosyć. Mahoney podobnie. Wymykali się z sali przy każdej sposobności, jednak czyhający za drzwiami dziennikarze byli jeszcze gorsi niż śmiertelna nuda. Tak zatem ostatecznie obaj obserwatorzy woleli po prostu drzemać. W końcu jednak nastał ten dzień. Trybunał przystępował do głosowania. Rivas i Apus porzucili swe role i przyłączyli się do Warina. Nawet Stenowi odechciało się spać. Wyciągał głowę, aby nie uronić ani słówka. - Sądzę, że dłużej sprawy przeciągać już nie powinniśmy - mówił szanowny Ecu. - Czy jesteście gotowi? Sten nie dosłyszał odpowiedzi, gdyż nagle Alex trącił go w żebra. W drzwiach stał Mahoney. Machał rękami jak szalony, żeby wyszli jak najprędzej. Ian nie marnował czasu. Ledwie drzwi się zamknęły, zaraz pogonił obu przyjaciół do roboty. - Otho się odezwał - zakomunikował. - Coś dziwnego dzieje się w porcie. Jesteśmy potrzebni. Szybko, chłopaki. Po drodze Mahoney dopowiedział resztę. Wiele nie wiedział. Z jakichś nie znanych powodów Newton został zaszczycony oficjalną wizytą na najwyższym szczeblu. Goście przybywali z planety Dusable. - Czego chcą ci łajdacy? - spytał Sten. Słyszał o Dusable. - Gorszych drani ze świecą szukać - dodał Kilgour. - Wszystko to prawda - stwierdził Mahoney. - Ale nie powinniśmy oceniać ich zbyt surowo. Obecnie każda pomoc się przyda i mniejsza o ich zasady etyczne. Mahoney chciał powiedzieć, że wprawdzie pokręcone ze szczętem i zdeprawowane, Dusable było legalnie uznawaną „demokracją” i ważną składową imperium. Poza tym żaden inny świat czy gromada nie przysłały oficjalnych przedstawicieli. Wedle informacji, na pokładzie znajdowały się aż dwie ważne osobistości: nowo wybrany Tyrenne Walsh oraz szef tej bandy politycznych złodziei, prezydent Rady Solonów, Solon Kenna. - Przybyli, aby zapoznać się z oskarżeniami i trybem postępowania Trybunału - dowodził Mahoney. - Znaczy, gotowi są stanąć przed kamerami i ogłosić, że przechodzą do opozycji wobec rady. Sten nie potrzebował przyspieszonego kursu politologii, aby wiedzieć, co to znaczy. Gdyby tak ważni politycy jak Walsh i Kenna przyłączyli się do opozycji, szansę zwolenników Trybunału urosłyby po wielokroć. W porcie czekał na przybyszów jedynie Otho ze swoim oddziałem. Statek właśnie wylądował, rozkładano rampę. Bhor czym prędzej przekazał Mahoneyowi, Alexowi i Stenowi, że dziennikarze zostali już poinformowani i zaraz się tu zwalą. - Na długą, powiewającą brodę mojej matki - jęknął. - Szczęście nas nie opuszcza. Wiedziałem, że to wielki traf już w chwili, gdy po raz pierwszy was spotkałem, przyjaciele. I klepnął potężnie Stena w plecy. Sten odnotował, że chociaż Otho robił wrażenie gbura i nieokrzesańca, też świetnie wiedział, jak wiele może znaczyć wsparcie z Dusable. Cóż, kupcy zwykle znają się na polityce. Właz syknął, ale trwało trochę, nim ktokolwiek wyszedł. Pierwsi pojawili się Walsh i Kenna, potem wynurzyła się ich świta. Dziwne. Sten oczekiwał typowej parady, rozwijania chodnika, parady. Może dlatego zrezygnowali z pompy, że jeszcze nie przybyły ekipy reporterów, pomyślał. Wszelako tak czy inaczej, obaj politycy wypadali raczej szaro. Nieco nerwowo podeszli do komitetu powitalnego. Omal nie podskoczyli, gdy Otho wyryczał rozkazy dla kompanii „reprezentacyjnej”. Krzywonodzy Bhorowie stanęli na „baczność”. Ale co peszy tych dwóch? Przecież mogli oczekiwać przynajmniej minimum honorów. Mahoney postąpił krok, aby ich powitać. Sten i Alex ruszyli za nim. Nagle jednak coś zatrajkotało we wnętrzu statku. Sten był pewien, że ktoś wydaje komendy, i zdało mu się, że nawet je rozpoznaje. Ależ tak, przecież znał je na pamięć. Wbił spojrzenie w otwór włazu i ledwie zauważył, że Walsh, Kenna i ich ludzie odsunęli się na bok. Ze środka wymaszerowali niewysocy mężczyźni o ciemnych twarzach i dumnych oczach. Szli w formacji klina. Ich królewskie mundury lśniły od odznaczeń. Kukri wznosiły się równo pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Słońce odbijało siew wypolerowanych ostrzach. Sten znał tych ludzi. Kiedyś nimi dowodził. Gurkhowie! Ale skąd oni tutaj? Na statku z Dusable? A potem dostał odpowiedź. Z początku nie uwierzył. Postać znajoma każdemu obywatelowi imperium. Szedł tuż za klinem i wyglądał niskim Gurkhom zza pleców. Nie zerkał ani w lewo, ani w prawo, tylko po monarszemu patrzył przed siebie. Sten zaniemówił. Odjęło mu też zdolność ruchu, przez co nie zasalutował. Obok trwali równie skamienieli jego towarzysze. - Na zmarznięty tyłek mego ojczulka... - mruknął Otho. - To ON! Klin rozdzielił się, Gurkhowie ustawili nowy szyk. Sten ujrzał nagle przed sobą parę tak bardzo znajomych, wiekowo młodzieńczych oczu. Poznał go. Usłyszał własne imię. Kilgour drgnął, gdy monarsze usta wypowiedziały „Alex”. Potem gość spojrzał na Mahoneya i uśmiechnął się szeroko. - Miło, Ian, że posłuchałeś - powiedział Wieczny Imperator. Mahoney zemdlał. Rozdział 33 Nie wszyscy oficerowie ekspedycji karnej należeli do krwawych popleczników nowego reżimu. Do takiego zadania nie można było skierować samych posłusznych głupców. Admirał floty Fraser nie skakała ze szczęścia, otrzymawszy to zadanie, ale nie zwykła również kwestionować rozkazów. Przyjęła dowodzenie i stanęła na mostku imperialnego pancernika Chou Kung. Rada wyskrobała z magazynów ostatki AM2, żeby tylko dać paliwo flocie. Mieli go dość, aby dolecieć do Newtona, wygrać walkę... a następnie przejąć orbitujący w systemie Jura skradziony wcześniej konwój. Dopiero wtedy mogli myśleć o powrocie. Jednym tylko Fraser nie musiała się kłopotać. Jej statki były w pełni obsadzone. Pomna poprzednich niedociągnięć rada nakazała doprowadzenie floty do pełnej sprawności bojowej. W tym celu odarto ze sprawnych systemów niemal wszystkie pozostające na lądzie jednostki. Oczywiście żaden dowódca nie rusza atutów, jeśli nie musi. Fraser chciałaby mieć tak z pół roku, a nawet cały rok, aby wyćwiczyć nowy zespół, i wiedziała, że nawet po tak długim czasie wyniki byłyby wątpliwe. Fraser z nostalgią wspominała czasy dawnych morskich flot i stosowane w nich środki utrzymania dyscypliny. Oczywiście miała też garstkę ochotników, którzy aż palili się do akcji z bardzo osobistych przyczyn. Gdyby rada upadła, akurat ci ludzie nie mogliby oczekiwać miłosierdzia od kogokolwiek. A dla takich jak oni sądy polowe ferowały najsurowsze wyroki. Fraser zwalczała jak mogła nudę panującą wśród załóg. Nieustannie zarządzała ćwiczenia w szyku. Ostatecznie kazała nawet zablokować centrale nawigacyjne na kilku jednostkach i powiązać je zdalnym sterowaniem z liderami flotylli. Nie była w pełni zadowolona, ale po cichu nabierała pewności siebie. Unikała niedoceniania przeciwnika. Przeanalizowała uważnie klęskę 23 Floty Gregora. Zrozumiała, że zderzyły się wtedy dwie taktyki. Konwencjonalna z partyzancką. Teraz może być podobnie na dodatek obrońcy systemu Jura będą działać na przygotowanym terenie. Fraser miała zamiar sprowokować ich do bitwy jeszcze poza granicami systemu. Wówczas rezerwy uderzyłyby na Newtona i inne planety. Założyła, że obrońcy też rozdzielą siły. Gdy pobije już rebeliantów, z całą flotą wyląduje na Newtonie. A od tego momentu przestanie odpowiadać za przebieg akcji. I bardzo dobrze. Towarzyszące jej na desantowcach ponure typy jeszcze nie odpieczętowały swoich rozkazów, ale Fraser i tak wiedziała, co w nich jest. Nagle oficer łączności przerwał panującą na mostku ciszę. - Admirale... mamy transmisję. Na wszystkich kanałach. Źródło... Newton. - Na wszystkich kanałach? - Tak. Łącznie z naszą własną siecią sterowania i dowodzenia. Również na tych komercyjnych, które monitorujemy. - Zagłuszyć. Z wyjątkiem sieci dowodzenia. Dostęp wyłącznie dla dowódców jednostek. Nie chcę, aby ktoś ładował mi marynarzy propagandą. Taka szeroka transmisja mogła oznaczać tylko jedno: Trybunał zakończył obrady. - Nie... nie możemy. - Nie możecie? - wycedziła Fraser. Regulaminy nie uznawały podobnej odpowiedzi. Łącznościowiec wszakże przeżył. - Właśnie. Pasmo jest zbyt szerokie, sygnał za silny. Jedyny sposób to wyłączyć wszystkie urządzenia łączności w całej flocie. Zbyt duże ryzyko. - Niech tam. Zagłuszajcie, jak się da. Czysty sygnał na mój ekran. - Tak jest, madam. Fraser i jej przyboczni widzieli wszystko dokładnie. Na ekranach innych statków obraz migotał, ale załogi i tak szybko przekazały sobie nowinę. Starczyło, że wachta z mostka szepnęła słówko. Ekran pokazywał wnętrze sali Trybunału. Troje poważnych sędziów siedziało już i czekało. Drzwi za nimi otwarły się. Do wnętrza wleciał Manabi. Po obu stronach framugi stały dwie niskie postacie w znoszonych mundurach polowych, kapeluszach z rondem częściowo wygiętym na dół i paskiem zahaczającym o brodę tuż pod ustami. Obaj mieli długie, zakrzywione noże. - Jak już wspominaliśmy, prosimy wszystkich widzów o nagrywanie tej relacji - powiedział jakiś głos zza kadru. Zapadła cisza. Potem odezwał się Manabi. - Otwieram ostatnie posiedzenie Trybunału. Okoliczności sprawiły, że przebiegnie ono inaczej, niż zamierzyliśmy. Fraser uniosła brwi. Czyżby ten sąd kangurów odrzucił zarzuty? - Nie oznacza to, abyśmy nie zdołali sformułować werdyktu. Trybunał orzeka, że wymienione postacie: Kyes, siostry Kraa, Lovett i Malperin, mianujące się osobistą radą, winne są zarzucanej im zbrodni. Trybunał ustalił, że wspomniane osoby zawiązały spisek i w konspiracji wykonały, co zamierzyły, działając tak indywidualnie jak i w grupie. Powołując się na precedens tak zwanych Procesów Norymberskich, uznajemy tworzoną przez nich radę za organizację przestępczą. Dalsze oskarżenia, które wygłoszono przed tym Trybunałem, włącznie z oskarżeniem o defraudację, nie będą obecnie rozpatrywane. Tym samym wzywamy wszystkie sądy i wszystkich przedstawicieli prawa, aby podjęli starania mające na celu doprowadzenie członków rady przed oblicze sądu karnego, aby mogli podjąć swoją obronę. Wszelako nie to jest dziś najważniejsze. Ecu odpłynął na bok i spojrzał na drzwi. Te otworzyły się. Na salę sądową wszedł Wieczny Imperator. Fraser nie wiedziała, czy na Newtonie wybuchło pandemonium, czy były to może tylko zakłócenia na łączach. Świetnie słyszała za to, co dzieje się na jej własnym mostku. Ostatecznie zdołała jakoś zapanować nad chaosem własnego umysłu i wrzaskiem zażądała ciszy. I cisza zapadła. Załogi nadal wpatrywały siew przyrządy, ale każdy łowił głosy płynące z odbiorników. - Udzielam pochwały członkom tego Trybunału. Śledczym, urzędnikom, sędziom. Dowiedli, że samymi prawdziwymi i wiernymi sługami w czasie, gdy taka postawa groziła śmiercią. Wszyscy oni, i inni im podobni, zostaną nagrodzeni. Teraz czeka nas wspólna praca. Musimy przywrócić imperium jego blask. Nie będzie to łatwe. Ale trzeba tego dokonać. Pokój i ład nie zapanuje dopóty, dopóki imperium nie odzyska swej dawnej świetności. Prawo znów musi stać się prawem. Dziękuję tym, którzy pozostali lojalni, którzy zrozumieli, że przez radę przemawia strach, chciwość i nienawiść. Ale są jeszcze inni. Ci, którzy z sobie znanych powodów zaciągnęli się pod krwawy sztandar rady. Rozkazuję im zaniechać działań. Nie przyjmujcie rozkazów od zdrajców. Nie słuchajcie ich kłamstw. Jeśli nosicie broń, złóżcie ją. Musicie usłuchać mych poleceń. Dość zbrodni, dość zła. Adresuję te słowa szczególnie do zwiedzionych obietnicami załóg imperialnych statków, które zamierzają zaatakować ten świat i mnie osobiście. Macie dwie godziny na wypełnienie moich rozkazów. Wszystkie statki zbrodniczej floty wyłączą napęd międzygwiezdny i wejdą na orbity parkingowe na granicach systemu. Stanowiska broni pozostaną nie obsadzone. Przed upływem czasu ultimatum poddacie się moim wysłannikom. Jesteście imperialnymi żołnierzami. Mnie służycie. I imperium. Macie dwie godziny. Wszyscy, którzy odmówią wykonania wspomnianego rozkazu, niezależnie do stopnia zostaną potraktowani jak zdeklarowani zdrajcy i jako tacy nie ujdą sprawiedliwości. Potraktuję ich z całą surowością. Poddajcie się. Ocalcie swe żywoty. Zachowajcie honor. Uratujcie imperium. Ekran pociemniał. Ktoś podał wyniki analizy głosu i obrazu. Porównanie z zapisami dowiodło jednoznacznie, że przemawiająca przed chwilą osoba była tożsama z Wiecznym Imperatorem. Sceptycy mogli zajrzeć do archiwum i sami się przekonać. Fraser nie słuchała dłużej. Służyła imperium i, znów wreszcie, Wiecznemu Imperatorowi. - Kapitanie, na mój rozkaz przechodzimy na napęd pomocniczy - powiedziała. - Zamierzamy... - zaczął ktoś na mostku. - Służyć imperatorowi - dokończyła Fraser. Łącznościowiec zastrzelił ją od ręki. Sam zginął dwie sekundy później, gdy adiutant Fraser zdzielił go w łeb obciążoną ołowiem pałką. W ruch poszła broń boczna i paradne kordy. Panel sterowania rychło został bez obsługi. Mostek spłynął krwią. I o to chodziło. Rezerwowe centrum dowodzenia nawet nie zdążyło się włączyć. Tam też doszło do jatek. Chou Kung wciąż parł naprzód. Podobna sytuacja zapanowała na wszystkich jednostkach. Niektóre statki poddawały się, inne natychmiast je atakowały. Część pojazdów próbowała kontynuować misję. Reszta „zniknęła” w przestrzeni i przeszła na napęd systemu Yukawy. Dowódcy flotylli rozpaczliwie przeszukiwali kanały dowodzenia w oczekiwaniu na jakiekolwiek rozkazy. Wtedy Sten zaatakował. Wieczny Imperator kłamał mówiąc o dwóch godzinach. Zgasła przedwcześnie admirał Fraser prawidłowo zanalizowała taktykę Stena podczas napadu na konwój z AM2. Bhorowie czy Romowie faktycznie woleli działać w małych ugrupowaniach lub zgoła pojedynczo. Miała też rację, że flota Trybunału nie zdoła obronić się przed konwencjonalnym atakiem. Sten znalazł jednak trzecią opcję. Spadł na wroga w formacji klina. Rozkazy był proste - niszczyć wszystko, co wejdzie przed wyrzutnie i co wykaże wolę walki. Przyłożyć raz a dobrze i zwiewać. Przegrupować się i znowu atakować. Jeśli umkną w przestrzeń, lecieć za nimi. Szarpać ich tak długo, aż nadadzą sygnał kapitulacji lub wysiądzie im główny napęd. - Żadnego abordażu. Niszczyć na maksymalnym zasięgu. Statki posłuszne imperatorowi ignorować. Nie walka na wykończenie, Otho. Nie trzeba szaleć. - A co potem, gdy się poddadzą? - spytał pewien kapitan frachtowca. - Przykro mi, ale to nie czas na łupienie. Powiem raz jeszcze: nie wchodzić na pokłady wroga. Koniec bałaganu już bliski. Po co ginąć w ostatniej chwili. - A co z imperialnymi rozbitkami? - Nimi zajmą się później statki ratunkowe. I tak to się rozegrało. Sten dowodził flotyllą krążowników. Każde starcie było inne, jednak kończyło się identycznie. Walczono jak w transie. Imperator powrócił. I dobrze. Czas skończyć z chaosem. Ostatecznie zabrakło aktywnych celów. Sten oprzytomniał. Wstał i zachwiał się ze zmęczenia. Spojrzał na zegar. Dzień pokładowy dobiegał końca. Sprawdził główny ekran bojowy. Nic nie przypominało, że jeszcze kilka godzin wcześniej była tu jakaś gotowa do ataku flota. Naprawdę koniec. Gnidy wytłuczone. Teraz pora na żywicieli robactwa. Rozdział 34 Poyndex zauważył, że drzewo w wielkim holu straciło połowę liści. Więdło tak samo jak siedząca na najwyższym piętrze rada. Czyżby i roślina bała się wracającego imperatora? Gdy Poyndex ujrzał ich kulących się w fotelach, uznał, że to nie strach, lecz paniczne przerażenie. Każdy z członków rady czuł się już po części martwy. Malperin postarzała się o jakieś pół wieku. Lovett jakby zmalał i opuchł na twarzy. Kraa zmieniły się najbardziej. Ta gruba tak wychudła, że aż straszyła worami luźnej skóry. Niegdyś chuda zaokrągliła się niczym różowa piłka. Wiedzieli już, że imperator nie od parady nosił tytuł Wiecznego. Cała czwórka rzuciła się na Poyndexa niczym na ostatnią szalupę tonącego transatlantyka. Ledwie nadążał z odpowiedziami na ich pytania. - Wieczny Imperator... - Co zrobimy...? - Dokąd uciec...? - Będziemy walczyć? - Czy jest sens...? I tak dalej. Histeria sięgnęła zenitu. Jeszcze chwila, a gotowi by byli wsiąść osobiście do statków i polecieć pod ogień na czele wszystkich sił, jakie im jeszcze zostały. Gorliwość oszalałego samobójcy. Poyndex nie tego pragnął. Uspokoił ich, namówił do zajęcia miejsc. Potem zrobił smutną i wyrozumiałą minę. - Chyba wiem, jak was uratować - powiedział. Spojrzeli na niego z nadzieją w oczach. Zrobią, cokolwiek każe. Poyndex zaś marzył o utrzymaniu się przy władzy. - Nie zostałem o nic oskarżony - zaczął. - Nie brałem udziału w niczym, co przedsięwzięliście, nim się do was przyłączyłem. Tym samym powinienem bez trudu uzyskać osobisty dostęp do imperatora. Nikt nie zaprotestował. Nikt też nie wspomniał, że to pewna śmierć, i nieważne, na ile Poyndex jest niewinny. Imperator chętnie wyeliminuje każdego, choćby mgliście związanego z radą. Poyndex uśmiechnął się pod nosem na taki wyraz troski ze strony kolegów. - Jeśli nie macie nic przeciwko, zaproponuję imperatorowi pewien układ. Jego pomysł był prosty. Rada przegrała, ale wciąż jeszcze może poczynić olbrzymie zniszczenia i przelać wiele krwi. Skłonił ich, by wycofali się do bunkra urządzonego głęboko pod drzewem. Idealne centrum dowodzenia. Konstrukcja dość solidna, by przetrwać nawet bezpośrednie trafienie głowicą nuklearną. Tam będą mogli stawiać imperatorowi opór do końca. Jeśli odmówi. Poyndex przekaże te informacje władcy i doda, że rada wcale nie pragnie kataklizmu. W interesie niewinnych mieszkańców Centralnego Świata zgodzi się złożyć broń w zamian za pewne gwarancje. Przede wszystkim za darowanie życia. - Nie godzimy się też na żadne więzienie - warknęła niegdyś gruba Kraa. - Nie lubimy z siostrą chlewu. - Myślałem raczej o wygnaniu - powiedział Poyndex. - Zamierzam wynegocjować takie warunki, byście mogli wsiąść na pokłady waszych prywatnych statków i udać się w najdalsze zakątki imperium. Poza Światy Pogranicza nawet, jeśli taka będzie wola imperatora. Z zakazem powrotu. - Myślisz, że na to pójdzie? - pisnął Lovett. - Tak - zapewnił Poyndex. - Czemu nie. Imperator, podobnie jak Poyndex, był człowiekiem praktycznym. Należało tylko raz zejść do bunkra. I to niezwłocznie, a nuż władca uderzy niespodzianie. Potem patrzył spokojnie, jak członkowie rady przepychają się ku drzwiom. Leżami w ręce niczym zwierzaki idące na rzeź, pomyślał. Rozdział 35 Siostry Kraa pierwsze pojęły, że coś w tym układzie śmierdzi. - Pieprzony Poyndex! Sprzedał nas! - stwierdziły po przemyśleniu podtekstów zawartych w przemówieniu imperatora. Chociaż co w tym dziwnego? Same na jego miejscu postąpiłyby tak samo. - Że też wcześniej na to nie wpadłyśmy - jęknęła obecnie grubsza. - Siedzimy w tym bunkrze i czekamy. A przecież nie mamy floty w próżni. Nie my kontrolujemy porty. Po raz pierwszy od wielu dni w schronie dało się wyczuć poważne ożywienie. Wszyscy wrzeszczeli na siebie, podczas gdy od chwili wyjazdu Poyndexa w celu negocjacji Kraa głównie obżerały się i wymiotowały, Malperin i Lovett szwendali się po kompleksie niczym widma dawnych władców, zwykle razem i zawsze w milczeniu. Straż oraz służba nauczyła się sztuki szybkiego i bezgłośnego wykonywania poleceń. Robili swoje, po czym natychmiast znikali we własnym skrzydle. Aż w końcu specjalnie wyznaczony kanał łączności raczył ożyć. - Mówi Wieczny Imperator. Spotkałem się z emisariuszem zdradzieckiej rady. Chciał przekazać mi warunki kapitulacji tego plugawego ciała. Z góry je odrzucam. W imię cywilizacji oraz całego imperium. Nie będzie negocjacji z mordercami. Żądam natychmiastowej i bezwarunkowej kapitulacji. Obywatele Świata Centralnego... W tym momencie Kraa zaczęły krzyczeć i nikt w pokoju nie dosłyszał szczegółów orędzia ni rozkazów władcy. Zarządzenia nie były szczególnie oryginalne: stan wojenny na terenie całej planety, wszystkie służby mundurowe mają natychmiast zameldować się w koszarach lub w miejscu pełnienia służby i tam pozostać. Oficerowie, tak zawodowi jak z rezerwy, powinni uczynić wszystko, aby utrzymać porządek i dyscyplinę, ale nic nadto. Wszelkie statki muszą wylądować i czekać w portach na dalsze rozkazy, w przeciwnym razie zostaną zestrzelone. Policja winna strzec ładu publicznego, w miarę możliwości unikając przemocy. Prowodyrów ewentualnych zamieszek i rabunków czeka kara... Dopiero pod koniec pojawiała się naprawdę interesująca wiadomość. - Siły imperialne wylądują na Centralnym przed upływem godziny. Cholera... to pułapka. Zwiewać, taka myśl natychmiast zaświtała w głowie każdego członka rady. Szybko nawiązali łączność z zarządem portu Fowler i nakazali przygotować do lotu „jacht” rady - ciężki krążownik z dodatkowym uzbrojeniem - plus dwa eskortowce. Start w każdej chwili. - Po co? - Jedynie Malperin miała wątpliwości. - I tak nie ma dokąd uciekać. - Bzdury! Zawsze jest jakaś furtka! - Gdyby nawet jej nie było - dodała druga Kraa - to nie zamierzam czekać tutaj, aż nas załatwią! I wyszły. Lovett chciał nalać sobie drinka, ale odstawił pustą szklankę. Usiadł, spojrzał na Malperin. Znów zapadła cisza. Pierwsza flotylla myśliwców zaatakowała lądowisko Soward. Podobnie działo się nad pozostałymi portami kosmicznymi Świata Centralnego. Oficer uzbrojenia zameldował obecność trzech jednostek z aktywnym napędem. Najpewniej szykowały się do startu. - Uwaga... Klucz F... cele wskazane i podświetlone... salwą Goblinów... ognia! Uzbrojone w konwencjonalne głowice pociski średniego zasięgu skierowały się prosto na nieruchome jeszcze statki sióstr Kraa. Trzy eksplozje zlały się w jedną kulę ognia. Mahoney pchnął naprzód główne siły floty. Sten prowadził pierwszy zespół ciężkich jednostek. Krążowniki i niszczyciele zawisły nad Fowler i Soward. Tworzące rdzeń ugrupowania trzy pancerniki podeszły do lądowania. Wracam w zupełnie innym stylu, niż odlatywałem, pomyślał Sten. Po chwili przyziemiać zaczęły też desantowce. Sypnęło uzbrojonymi po zęby oddziałami zmotoryzowanymi. Kilgour rzucił Stenowi wyposażenie bojowe, ten dopiął jeszcze pas z bronią boczną i kukri. Miał osobiście poprowadzić atak na bunkier rady. Wieczny Imperator wyraził się nader jasno: chciał dostać obie Kraa, Malperin i Lovetta żywych. Jeśli to możliwe, oczywiście. Dodał jeszcze, że szkoda byłoby zmarnować robotę wykonaną przez Trybunał Stena. - Admirale - powiedział ktoś z załogi, wskazując na ekran. Na lądowisko wjechało pięć uzbrojonych ślizgaczy. Były odległe jeszcze o jakieś trzy kilometry, ale dawało się dostrzec, że cztery to typowe pościgowce, czwarty zaś to wóz dowodzenia. - Chyba kogoś wypłoszyliśmy - mruknął Kilgour, domyślając się pierwotnego celu minikonwoju. Spojrzał na płonące wraki. Zanim Sten zdążył wydać rozkazy; gdzieś z góry spłynął z rykiem myśliwiec i zasypał pole przed konwojem ładunkami niewielkiej mocy. Dwa ślizgacze zaraz rozbiły się na lejach, trzeciemu wysiadł napęd. Pojazd zanurkował nosem w najbliższy krater. Zostały dwa. Oba zawróciły o sto osiemdziesiąt stopni i popędziły, skąd przybyły. Ale wyjazd został już zablokowany. Nie przez oddziały imperialne, ale przez wrzeszczący, wściekły tłum. Częściowo tylko uzbrojony, złożony z ludzi i z obcych. Ślizgacze wystrzeliły w ścianę ciał. Na miejsce poległych napłynęli zaraz następni. Ostatni pościgowiec zwolnił nagle i stanął. Ktoś z tłumu pewnie ukradł lub po prostu znalazł poczciwy granatnik przeciwpancerny. Starczył jeden celny strzał. Pojazd dowodzenia znów skręcił. Tym razem w kierunku imperialnych statków. Ale do nich nie dotarł. Sten ujrzał, jak prymitywny, robiony domowym sposobem ładunek zapalający ląduje na dachu pojazdu. Płomienie rychło sięgnęły przedziału silnikowego. Ślizgacz zadrżał i stanął. Opadła tylna rampa... Stenowi zdało się, że ze środka wybiegły dwie istoty. Jedna chorobliwie gruba, druga chuda jak kościotrup odziany w coś na kształt obszernego namiotu. Ręce miały podniesione i coś krzyczały. Chwilę później obie postacie ogarnął tłum. Sten odwrócił oczy od ekranu. - Muszę nagrywać - mruknął Kilgour. - Potem ktoś obejrzy to klatka po klatce w celu identyfikacji. Bo wiele do autopsji to chyba nie zostanie. Sten przytaknął. Wzrok wciąż wbijał w przyrządy. - Ruszamy, panie Kilgour. Jeszcze trochę, a sąd nie będzie miał kogo sądzić. Przydzielone do operacji imperialne oddziały nie były ani gorsze, ani lepsze, niż wynosiła przeciętna ostatnich lat. Ale to bez znaczenia. Uznawszy lichy poziom podwładnych, Sten i tak pchnął do awangardy swoich najemników. Przewidywał, że będą musieli wywalczać sobie drogę przez ulice Fowler, jednak do niczego takiego nie doszło. Pierwsza fala zamieszek przetoczyła się już przez miasto, spragnieni zemsty ukoili swoje żądze. Wszędzie wkoło widać było przewrócone lub płonące wraki pojazdów, zaimprowizowane barykady. I trupy, tylko niektóre w mundurach. Budynki i sklepy stały wypalone lub wciąż jasne od ognia. Trzykrotnie napotkali ciała zwisające z latarń. Żadna żywa dusza nie stawiała oporu żołnierzom. Co dziwniejsze, pojawiły się zaczątki ładu. Cywile kierujący ruchem (którego prawie nie było), patrole na chodnikach. Sierżant ze ślizgacza Stena wytknął głowę przez właz i krzykiem spytał najbliższy patrol, skąd się tu uległ. - Z Sekty Imperatora, sir. Oczyszczamy drogę, sir. Sten podrapał się po głowie. Dotąd sądził, że sekciarze nie uznają przemocy. Może zresztą ten posiniaczony osobnik na czworakach między trzema rosłymi matronami potknął się jedynie i spadł ze schodów. Sten usłyszał odgłosy wystrzałów. Czołówka jego kolumny podeszła pod siedzibę rady. Przed sobą ujrzał ciała w oliwkowo-brunatnych mundurach imperium oraz rozbite ślizgacze. Wysiadł i zaraz natknął się na bladą jak ściana, wściekłą panią kapitan - młodą dziewczynę, która pierwszy raz prowadziła swój oddział do walki. Właśnie musiała oglądać śmierć długo i z oddaniem szkolonych przez siebie ludzi. Nie płakała ani nie klęła, tylko czym prędzej zameldowała o sytuacji. Straż strzegła budynku od wewnątrz. Za workami z piaskiem kryły się cztery wyrzutnie przeciwpancerne. Snajperzy w oknach i zakamarkach, broń automatyczna w zasadzkach. Zignorowali wszystkie rozkazy, aby się poddać. Sten podziękował i wziął sprawy w swoje ręce. Kazał pani kapitan wycofać podkomendnych i zapewnić osłonę tyłów. Nikt nie ma prawa ujść z rejonu ani, co ważniejsze, podejść bliżej. Przede wszystkim trzeba uważać na żądne linczu tłumy. Kapitan patrzyła z podziwem, jak Sten i Kilgour rozstawiają swoje oddziały złożone z najemników i Bhorów. W sumie łatwa sprawa, pomyślał Sten, pod warunkiem że robi się to po raz pięćsetny. Po latach człowiek zyskuje odporność, szok wywołany nagłą śmiercią przyjaciół staje się reakcją opóźnioną. Ściągnął kompanię ciężkich czołgów i wykorzystał je do przebicia przejść w barykadach i ścianach pobliskich budynków. Otoczył siedzibę rady stanowiskami ogniowymi. Ustawiono ciężką broń, po czym zaczęto eliminować najpierw snajperów, potem obsługę broni maszynowej. - Są jeszcze wyrzutnie - przypomniał Kilgour. - Ale na nie też mam lekarstwo. Rozmieścił na skrzydłach własnych snajperów - najlepszych jakich miał. Gdy Sten rozkazał pchnąć naprzód ślizgacze, wyczuł, że Sind przysunęła się bliżej. Kątem oka dostrzegł, iż dziewczyna lustruje teren w poszukiwaniu ewentualnego źródła zagrożenia. Zagrożenia dla Stena. Obsady wyrzutni wychyliły się, aby wycelować, i zostały zastrzelone. Z trzewi budynku wybiegły jakieś postacie, żeby zastąpić martwych współtowarzyszy. Nie dało się poznać, czy byli to żołnierze z armii członków rady, cywile, funkcjonariusze tajnej policji czy zwykli ochroniarze. Zagdakały salwy. Nowe obsady nie zdążyły dotrzeć na miejsce. Przy trzeciej próbie zaczęło wyraźnie brakować ochotników. - Panie Kilgour? Alex wydał nowe rozkazy, a Sten zagonił swój zebrany naprędce oddział szturmowy do przedziału desantowego opancerzonego transportowca. - Nie zważaj na przepisy drogowe - rozkazał kierowcy Alex. - I wal z wszystkich luf. Ruszamy! Wieżyczki pojazdu plunęły ogniem, gąsienice zmiażdżyły porzucone wyrzutnie. Po chwili masywny trak staranował główne wejście i wpadł do obszernego atrium. Rampa opadła z hukiem. Zaraz za Stenem wybiegła reszta „ekipy do spraw aresztowań”. Admirał ujrzał zielonkawe fontanny i szczątki jakiegoś wysokiego, uschniętego już drzewa. To na nim właśnie transportowiec wyhamował swój pęd. Przy okazji obalił martwy pień. Sten zerknął na miniaturowy mapnik. Wejście do bunkra... tam. Wolniej, do cholery! Nie chcę, żeby ktoś ginął mi w ostatnim momencie! Dobra rada, pomyślał zaraz. Też mógłbyś się do niej zastosować. Co za pożytek z admirała poległego pod koniec tej... wojny? Rewolty? Tego powstania? Cokolwiek to było, zasłużyło na nieco więcej niż przypis w encyklopedii. Schodzili coraz niżej, aż do samych fundamentów. Sind i Alex trzymali się blisko Stena, gdy ten przemykał od węgła do węgła niczym nader ostrożny wąż. Bez potrzeby. Nikt nie próbował powstrzymywać trójki intruzów. Malperin i Lovetta znaleźli w pokoju konferencyjnym. Siedzieli bez ruchu i zdawało się, że nie słyszą rozkazów Stena. Sind przyjrzała się tej dwójce. Oto nędznicy, którzy jeszcze niedawno władali jej życiem. Sten rozpoznał w oczach dziewczyny cień współczucia. Kilgour powtórzył rozkazy Stena. W końcu dotarło. Wstali. Po wnikliwym przeszukaniu, bez protestów dali się wyprowadzić. Sten odniósł wrażenie, że czują niemal ulgę, że to już po wszystkim... Zastanowił się, czy wytrwają w tej apatii aż do rozpoczęcia procesu. Rozdział 36 - Siadaj, Sten - powiedział Wieczny Imperator. - Ale najpierw nalej dwie porcje. Doświadczenie podpowiedziało Stenowi, że zaproszenie do picia jest równoważne z komendą „spocznij”, jednak w tych okolicznościach zaiste trudno było spocząć. Wiele lat minęło od chwili, gdy wychylił z szefem ostatnią szklankę stregga. Na dodatek wtedy sądził, że przydomek „Wieczny” jest tylko tytularny. A w ogóle rzadko o tym myślał. Sten zauważył, że imperator wziął raczej skromny łyk trunku, więc poszedł w jego ślady. - Dziękuję ci za wszystko - zaczął władca. - Chociaż słowa to za mało. Przynajmniej ja tak uważam. Sten zastanowił się, co jest grane. Mimo swobodnej postawy, imperator zagajał nader oficjalnie. Takie zachowanie wróżyło jakąś niespodziankę. Sten miał tylko nadzieję, że nie będzie się ona zbytnio wiązać z jego osobą. Ujrzał, że władca marszczy czoło i spogląda na ledwo napoczęty drink. Po chwili marsowa mina zniknęła, podobnie jak i zawartość szkła. Imperator podsunął podajnik po nową porcję. Sten wypił swoje i wypełnił obowiązek. Poczuł, jak ciepło rozpływa mu się po wnętrznościach, ale odprężenie nie przyszło. Najbardziej ze wszystkiego chciał zapytać imperatora, jak on to zrobił? Gdzie był przez te długie lata? Co poczynał? I jak, do diabła, ocalał? Chociaż lepiej nie pytać. Imperator zawsze zazdrośnie strzegł swoich tajemnic. - Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, robiłem co w mojej mocy, aby cię awansować - powiedział władca. - Odrzuciłeś propozycję. Mam nadzieję, że rezygnowanie z promocji nie weszło ci w nałóg. Oho, zaczyna się. Sten zebrał się w sobie. - Co powiesz na posadę szefa Korpusu Merkurego? - spytał imperator. - Podniosę etatowy stopień dowódcy i dam ci drugą gwiazdkę. Może być, admirale? - Admirale w stanie spoczynku, sir - wykrztusił Sten. Musiał działać szybko. - Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale nie, dziękuję. Proszę. Imperator znów zmarszczył czoło. Po czym nieco się rozchmurzył. - Czemu? - spytał tonem nakazującym udzielenie szybkiej odpowiedzi. - Całe życie uprawiałem żołnierkę. Działałem w służbie publicznej, można powiedzieć. Spotkała mnie za to nagroda większa, niż śmiałem marzyć. Byłem nikim. Śmieciem z Vulkana. Teraz jestem admirałem. A pan chce dodać mi jeszcze drugą gwiazdkę. Dziękuję, sir, ale nie. Muszę zacząć własne życie. Znaleźć sobie jakieś miejsce między cywilami. Wcześniej sobie nie poradziłem, nadal nie czuję się w pełni na siłach, ale obecnie pragnę właśnie tego. Czas na zwykłe, ludzkie sprawy. Sten pomyślał o Lisie Haines i o tym, jak miłe życie by go czekało, gdyby okoliczności nie zrządziły inaczej. Cały czas mówił z oczami opuszczonymi, dopiero teraz spojrzał wprost na Wiecznego Imperatora. W jego źrenicach czaił się gniew. - Nie jestem dobry w wyjaśnianiu, sir - dodał. - Wiem, że wszystko plączę. Ale komuś takiemu jak ja nie przychodzi to łatwo. I zamilkł. Imperator sam powie, co o tym myśli. Po chwili władca zmienił wyraz twarzy, wypił połowę drinka i położył nogi na biurku. - Rozumiem - stwierdził. - Żądam od ciebie ofiary. Kolejnej wielkiej ofiary. Ale nie wiem, czy pojmujesz obecną sytuację. Dokończył trunek ze szklaneczki, pochylił się, zahaczył butlę palcem i nalał. Wypili. Znów nalał. - Spójrz tylko na ten bajzel, w którym tkwimy - ciągnął imperator. - Miliony głodują. Nie mają pracy. Niemal wszystkie rządy są bliskie upadku. Samo dostarczenie stosownych ilości AM2 we właściwe miejsca będzie koszmarem. A to dopiero początek, reszta jest jeszcze trudniejsza. I jak ze wszystkim dać sobie radę bez pomocy? Sten potrząsnął głową. Nie znał odpowiedzi. - To skąd to zdziwienie, gdy proszę kogoś takiego jak ty, z wieloletni stażem w służbie publicznej, jak sam powiedziałeś, aby został teraz ze mną? Gdzie indziej znajdę kogoś o podobnym doświadczeniu? - Tak jest, sir - zameldował Sten. - Rozumiem, ale... - Żadnych „ale”, młody Stenie. Pomyśl. Nie proszę dla siebie, lecz w imieniu twojego imperium. Jak możesz odmówić? No jak możesz spojrzeć mi w oczy i odmówić pomocy? Ale nie odpowiadaj od razu. Zapomnij o Korpusie Merkurego Mam lepszy pomysł. Zrobię cię moim specjalnym pełnomocnikiem Z uprawnieniami dość szerokimi, byś mógł zażegnać dowolny problem. Będziesz pomagał mi w negocjacjach z głowami rządów, w sytuacjach kryzysowych czy wymagających zakulisowych działań. Twoje pierwsze zadanie: wynagrodzenie Bhorów. Chciałbym zrobić dla nich coś szczególnego, jako dla najbardziej lojalnych poddanych. To ty ich znalazłeś, jak pamiętam. - Tak jest, sir. - Właśnie. Szykuj wielką celebrę w Gromadzie Wilka. Dla uczczenia mojego powrotu i zwycięstwa nad tymi, którzy ogłosili się moimi wrogami. Chcę, byś mnie reprezentował. Nikt lepszy nie przychodzi mi do głowy. Możesz? - Nie, sir - mruknął Sten, wiedząc już, że przepadł. Wieczny Imperator miał rację. Nie można odmówić komuś takiemu jak on. Ani uniknąć tego, co nieuniknione. Czczenie zwycięstwa zaczęto zaraz po starcie. Impreza przeciągnęła się aż do końca podróży do Gromady Wilka. Sind pilnie obserwowała Stena. Przyłączał się do wszystkich toastów, pił jak zwykle, ale jego oblicze przypominało maskę. Dziewczyna znała go teraz trochę lepiej i czuła, że to wynik głębokiego zamyślenia. Ale o czym duma bohater, tego nie wiedziała. Raz w trakcie toastu zawahał się i spojrzał przeciągle na portret Wiecznego Imperatora zawieszony na ścianie. Potem potrząsnął głową i odstawił szkło. Chwilę później śmiał się i żartował z przyjaciółmi. Ale Sind na długo zapamiętała to jedno spojrzenie i wciąż myślała, co takiego może gnębić Stena. Rozdział 37 Malperin i Lovett siedzieli w areszcie na pokładzie osobistego jachtu imperatora, Normandie. Wnętrze było całkiem wygodnie urządzone, jednak drzwi zamknięto solidnie, a na zewnątrz czuwali strażnicy. Usunięto wszystko, co chociaż potencjalnie mogłoby posłużyć za broń, czujniki zaś rejestrowały każdy oddech więźniów. Mgła, która ogarniała ich umysły w czasie aresztowania, już się rozproszyła. Powiedziano im, że zostaną osądzeni. Proces zostanie przeprowadzony na Newtonie. Będą mogli skorzystać z usług najlepszych adwokatów imperium. Będą mieli dość czasu, aby przygotować linię obrony. Z wolna zaczęli rozważać własne perspektywy. Pamiętając o podsłuchu, nie mówili niczego wprost. Na dodatek szeptali, chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo nawet najcichszy odgłos nie miał szans na ujście mikrofonom. Niegdyś było ich sześcioro. Zamierzali sięgnąć po najwyższą realnie istniejącą władzę. I przez chwilę faktycznie ją sprawowali. Teraz... mniejsza o zgasłych, mniejsza o to więzienie. Życie jest dla żywych, powiedziała Malperin. Lovett nawet uśmiechnął się mdławo. Ktoś zastukał od zewnątrz. Drzwi się otworzyły. Do środka wszedł jakiś mężczyzna. Niewysoki, średniej budowy ciała, wyraźnie utrzymanego w dobrej kondycji. Nosił kosztowne cywilne ubranie. Nie był ani brzydki, ani przystojny. - Szanowni państwo - powiedział łagodnie. - Zgodnie z przydzielonym mi zadaniem mam chronić was i opiekować się wami w drodze przed Trybunał. Nazywam się Venloe. Mahoney wpadł jak burza do prywatnego gabinetu Wiecznego Imperatora. Klął na czym świat stoi. W roztrzęsionej dłoni trzymał mikrodyskietkę. - Ian, co się stało? - Jakiś gówniarz zabawił się w boga na Normandie. Więźniowie uciekli z celi. Znaleźli drogę do łodzi ratunkowej, chcieli wsiąść... Oficer bezpieczeństwa próbował interweniować, ale ostatecznie musiał zastrzelić ich przy próbie ucieczki. Chryste! Drań nie potrudził się nawet, by poszukać lepszej wymówki. No i poszło! Sten załatwi tego kretyna, chociaż najpierw będę musiał go chyba znokautować. Jezus, Maria! Ukrzyżuję drania! Flaki mu wypruję... - urwał, zadyszany. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że do tego doszło. Cholera! Imperator wziął dyskietkę i wsunął ją do czytnika. Przejrzał wiadomość zakodowaną w standardowym szyfrze dowodzenia. - Niedobrze, Ian - mruknął. - Całkiem źle. - Sam o tym dobrze wiem - odparł opanowany już nieco Mahoney. - Pan jest tu szefem. Do jakiego szczebla mam szukać, a potem karać winnych. Imperator zamyślił się przelotnie. - Wcale. Co się stało, to się stało. Wymyślę coś dla tego ambitnego strzelca. Ale na tym koniec. Nie wszczynać żadnego śledztwa, Mahoney. To rozkaz. - Zamilkł na chwilę. - Zatem proces o zbrodnie wojenne przeszedł nam koło nosa. Ale chyba nie ma czego żałować. Za wiele gówna zostało do uprzątnięcia po radzie, by ktoś interesował się losem Malperin i Lovetta. - To znaczy, że ta dwójka po prostu... zniknęła? - spytał z niedowierzaniem Mahoney. - Coś w tym guście. Jak powiedziałem, co się stało, już się nie odstanie. Nalej mi drinka, Ian. Jak mawiają ci kudłaci przyjaciele Stena, wypijemy za ich dusze, aby rychło do piekła trafiły. Ian spojrzał na imperatora, potem wstał i podszedł do stołu, gdzie czekała już karafka pełna stregga. Wieczny Imperator obrócił fotel i spojrzał przez okno na ruiny swego pałacu, Arundel. Zaczęto już odbudowę. Mahoney nie widział twarzy władcy, ale Wieczny Imperator się uśmiechał. KONIEC tomu 6