9239
Szczegóły |
Tytuł |
9239 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9239 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9239 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9239 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Krzepkowski
�piew Kryszta�u
1987
ROZDZIA� I
Rozmi�k�a alejka okryta by�a zielonoszar�, p�przejrzyst� mg��, z palczastych p�czk�w
jesionowca miarowo kapa�y ch�odne krople wiosennego deszczu, spada�y wprost na kark i policzek
le��cej nieruchomo Vi�n. Wreszcie kt�ra� kropelka trafi�a dok�adnie w k�cik zamkni�tego oka.
Kobieta poderwa�a g�ow�, potrz�sn�a ni� � mokre i zimne kosmyki rozplecionych w�os�w
chlasn�y j� po szyi jak bicze. Vi�n otrz�sn�a si� jeszcze raz, podnios�a d�onie do oczu i ostro�nie
przetar�a zabrudzone powieki. Potem powoli uchyli�a rz�sy, a� ci�kie od resztek b�ota, spojrza�a �
lepka i �liska glina na jej r�kach mia�a nieprzyjemny odcie� ziemistej ��ci.
Dopiero teraz, ukryta za �mieszn� zapor� umazanych palc�w, Vi�n o�mieli�a si� popatrze�
troch� dalej. Tam, gdzie przedtem by� Laas. Jej m�� Laaster Erie Ninch�.
By� tam przez ca�y czas. Jak zakochany w pochylonym krzy�u zrobionym z dw�ch nie
okorowanych pni bie�uch trwa� p� kl�cz�c, p� zwisaj�c z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie,
prawie czule przyciska� twarz do mokrego drewna.
Zabola�o to Vi�n jak jaka� nieoczekiwana obelga � przecie� kiedy� Laas dok�adnie tak samo
przytula� policzek do jej nagiego ramienia. U�miecha� si� wtedy r�wnie �agodnie i spokojnie.
Wiatr znowu str�ci� na czo�o kobiety kilkana�cie zimnych kropel, wi�c wzdrygn�a si�
odruchowo, a� dooko�a niej zafalowa�o rzadkie, gliniaste b�oto. Spod powierzchni ma�ej ka�u�y z
lepkim mla�ni�ciem wymkn�o si� kilkana�cie p�cherzyk�w gazu. Brudno��te banieczki przez
d�ug� chwil� utrzymywa�y si� na wodzie, potem p�k�y � niemal jednocze�nie w nozdrza Vi�n
uderzy� md�y i s�odki od�r zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywa� do niej teraz ze wszystkich
stron wraz z powiewami niezdecydowanego wiatru, kr�c�cego si� w k�ko mi�dzy nielicznymi
pniami cmentarnych drzew i �a�osnymi szcz�tkami powalonych nagrobk�w. Jakby wiatr tak�e
og�upia� od tego, co dzia�o si� w ci�gu ostatniej nocy.
A przecie� tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegra� si� tylko ostatni akt dramatu. Ostatnia
scena opowie�ci o kolonizacji Nowej...
W�a�ciwie chyba nikt z nas nie mo�e powiedzie�, �e zale�y wy��cznie od siebie. Wprawdzie
umiem jaki� konkretny problem ogl�da� z punktu widzenia w�asnego �ja�, ale... po co mia�bym to
robi�? I tak wiem, �e wszystkie moje spostrze�enia pos�u�� ca�ej rasie. Tak samo mnie, jak
ka�demu z nowo narodzonych.
Jako ka�dy z nas powinienem t� kobiet� zlikwidowa� natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja
mog� na ni� patrze� spokojnie � nie jest gro�na. A to, �e przypadkowo ocala�a, wcale nie zwi�ksza
jej szans. Niech sobie my�li...
�w ostatni wiecz�r zimy wydawa� si� Vi�n tym przyjemniejszy, �e ju� od rana mia�a si�
zacz�� kr�tka jak wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej mia�o przyj�� gor�ce,
szkar�atnobr�zowe i ciemnozielone lato.
Lecz kiedy niebo tu� przed p�noc� zacz�o si� robi� g��boko purpurowe, a wszystkie gwiazdy
zamgli� ju� pierwszy ciep�y powiew, wtedy ca�y �wiat nagle stan�� do g�ry nogami. Stoj�c� w
swoim domu przy oknie Vi�n og�uszy� trzask i �omot padaj�cych drzew. Dopiero po d�ugiej chwili
us�ysza�a przenikliwe d�wi�czenie t�uczonych szyb, huk p�kaj�cych mur�w, rozpaczliwe wrzaski
przygniecionych ludzi � a nad tym wszystkim drwi�ce wycie huraganu, kt�ry nie wiadomo sk�d
spad� na zaspane, niewielkie miasteczko.
W ciemno�� strzeli�y z�ote iskry kilku po�ar�w, potem ju� ca�e niebo zala� narastaj�cy blask.
Vi�n wybieg�a z domu tak, jak sta�a � boso, w si�gaj�cej do kostek koronkowej koszuli...
Noc tymczasem zrobi�a si� gor�ca i krwista. A po chwili ��te, czerwone,
bladozielononiebieskie j�zory p�omieni smagn�y po twarzach przera�onych ludzi, wygoni�y ich z
miasta.
Vi�n znalaz�a si� w gromadce uciekaj�cych na cmentarz � huragan �ciga� ich uparcie, wali� w
plecy k��bami iskier i zwa�ami zg�stnia�ego powietrza. Poprzez �omot i szum w uszach Vi�n
us�ysza�a niesamowicie s�aby g�os Laastera, wykrzykuj�cego jej imi�. Spojrza�a w tamt� stron�,
rzuci�a si�, potkn�a o jaki� wa� rozmi�k�ej ziemi kiedy pada�a, niebo nagle sta�o si� jadowicie
zielone i liliowe. W tej widmowej po�wiacie zobaczy�a Laastera dwa metry dalej, wpadaj�cego na
pochylony krzy�. A potem raptownie wszystko znik�o i ucich�o.
Dopiero teraz Vi�n ogarn�� strach. Dlaczego Laaster wcale si� nie rusza? Przecie� ju� jest rano
� s�o�ce zaczyna podnosi� strz�py mg�y i rozprasza� ostatnie chmury.
� Laas... � z gard�a Vi�n wydosta� si� tylko s�aby, ochryp�y szept. � Laas...?
Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu mi�dzy poharatane drzewa. Tylko dooko�a
Vi�n uparcie faluje mdl�cy, s�odki smr�d przegni�ych cia�, wydostaj�cy si� z porozwalanych
grob�w.
Kobieta z trudem wdrapuje si� na brzeg do�u, staje obok m�a i leciutko, nie�mia�o dotyka jego
plec�w. Laaster powoli zaczyna unosi� g�ow�... � nie. To tylko jego cia�o bezw�adnie osuwa si�
coraz ni�ej. Jednocze�nie krzy� wali si� na bok i z ci�kim, g�uchym pacni�ciem spada na dno
grobowca.
Lepkie bryzgi rzadkiego b�ota smagaj� Vi�n po twarzy, nowa fala trupiego zaduchu wywo�uje
gwa�towne torsje. Md�o�ci powtarzaj� si� co chwila, wi�c Vi�n wydaje si�, �e b�dzie tak kl�cze�
nad cia�em Laasa i wymiotowa� a� do ko�ca �wiata. Ale ju� po minucie czy dw�ch ostro�nie
podnosi g�ow�. Potem niezdarnie d�wiga si� z kolan i sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna
i�� w stron� miasta, automatycznie omijaj�c rzadkie drzewa. I g�sto mi�dzy grobami porozrzucane
nieruchome cia�a.
Wiem, �e nikt z nas nie zmusi mnie do dzia�ania wbrew mojej woli. Dlatego bez przeszk�d,
spokojnie mog� obserwowa� star�, zm�czon� kobiet�, kt�ra potykaj�c si� i padaj�c zmierza uparcie
tam, gdzie do wczoraj by� jej dom.
Czuj�, �e poma�u zaczyna si� we mnie rodzi� co�, czego do tej pory nie zna�em. Lecz na razie
zastanawiam si� tylko, jak d�ugo jeszcze pozwol� jej �y�.
Niebo z tamtej strony miasta jest ju� wiosenne i jasnozielone � na tym pogodnym tle osiedle
wygl�da tak, jakby wszyscy mieszka�cy ci�gle jeszcze spali. A poniewa� miedzy domami mg�a
trzyma si� troch� d�u�ej ni� na r�wninie, wi�c nawet z odleg�o�ci pi�ciuset czy czterystu metr�w
Vi�n wcale nie widzi gruz�w na ulicach, nie dostrzega wyrw w poszarpanych murach ani
delikatnej siateczki pop�ka� na ocala�ych �cianach. Wi�c powoli zaczyna wierzy�, �e to tylko jaki�
sen koszmarny wyp�dzi� j� z wygodnego ��ka. Bo w�a�ciwie co ona tu robi za miastem? Czemu
po m�odej, jedwabistej trawie biegnie boso, zapl�tuj�c nogi w mokre fa�dy nocnej koszuli
poplamionej buro��t� glin�? Gdyby teraz wyjrza� kto� od s�siad�w...
A Laaster pewnie ju� od dawna czeka na ni�. Chodzi od kuchni do hallu swoimi wielkimi,
niecierpliwymi krokami i zastanawia si� � niespokojny � dok�d ona mog�a p�j�� o tej porze,
dlaczego nie wzi�a chocia� swetra i kaloszy?
� Zapomnia�am, Laas... Po prostu zapomnia�am � Vi�n u�miecha si� w stron� domu nie�mia�o,
przepraszaj�co. I trosze�k� smutno. � To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz obejmiesz mnie na
przywitanie i prosto, pro�ciute�ko poprowadzisz do sypialni. Do mojego mi�kkiego, szerokiego
��ka, na kt�rym starannie spi�trzy�e� porozrzucane poduszki, a w nogach u�o�y�e� gor�cy
termofor. I na pewno nie powiesz mi ani s�owa, jakbym wcale nie wychodzi�a. Bo ty przecie� taki
ju� jeste� � zawsze troskliwy, zawsze a� za bardzo czu�y. A ja kiedy� ci� za to prawie
nienawidzi�am, wiesz? Nie mog�am �cierpie� tej twojej dobroci. Nigdy nie rozumia�am... Ale teraz,
kiedy nie �yjesz...
Gwa�towny powiew o zapachu spalenizny zdmuchn�� sprzed oczu Vi�n niematerialn� twarz
Laastera. A jednak jeszcze przez d�ug�, d�ug� chwil� Vi�n wydawa�o si�, �e ze szczeliny w
powietrzu patrz� na ni� czyje� uwa�ne, przenikliwe �renice. Takie, kt�re nawet my�li potrafi�
zobaczy�.
I wtedy run�� najbli�szy dom. �oskot g�az�w i j�k rozdzieranych desek dotar�y do Vi�n z
nieznacznym op�nieniem, wi�c przez kilka pierwszych sekund wydawa�o jej si�, �e ogl�da niemy
film. W niesamowitej, upiornej ciszy kamie� zsuwa� si� z kamienia, za wybitymi oknami miga�y
osiadaj�ce stropy, w niebo poma�u, leniwie wzbija� si� k��b rozpylonego tynku i kurzu. Huk
przerazi� Vi�n dopiero wtedy, kiedy trzasn�y nadw�tlone krokwie i ca�y dach zapad� si� mi�dzy
resztki cyklopowych mur�w. Potem wszystko zamar�o w bezruchu...
Laaster to tamten martwy cz�owiek, rozpi�ty na krzy�u.
Tak, ostatecznie to my narzucili�my ludziom sytuacj�. Walk�, w kt�rej nie mieli �adnych
szans. I chyba nie powinienem nawet w martwym przeciwniku doszukiwa� si� dobroci, lecz ta
kobieta ju� po raz drugi wywo�uje we mnie niezrozumia�e, absurdalne uczucie zaciekawienia
losami obcej istoty. Po raz pierwszy tym, �e jednak prze�y�a, a teraz...
Otaczam j� polem zera zdarze�, a sam w grawitacyjnym wirze p�yn� na cmentarz. Bo jeszcze z
okresu swojej m�odo�ci pami�tam, �e ludzie znaj� swoiste przeciwie�stwo naszego bezczasu � w
chwili przej�cia do nieistnienia ka�dy z osadnik�w przegl�da� swoje �ycie jak kolorowy film, w
kt�rym wszystko dzia�o si� naraz.
Dlatego po drodze tak ustalam wsp�rz�dne wiru, �eby przyby� dok�adnie w ostatnim
momencie trwania Laastera. Potem przez u�amek sekundy uwa�nie wpatruj� si� w to miejsce nad
jego karkiem, gdzie rodz� si� wszystkie obrazy i my�li.
Laaster urodzi� si� tak samo jak ka�dy z nich czy ka�dy z nas. A zrozumienie przychodzi mi
tym �atwiej, �e jego idioplazma i moja w zasadzie nie r�ni� si� niczym. To, co wiemy, ka�dy
odziedziczy� prawie tak samo. I nawet fizycznie zbudowani jeste�my do�� podobnie � dla mnie
osobi�cie Laaster by�by doskona�ym kumplem do golfa czy do cichych wypraw na dziewczynki do
jakiego� burdelu na przedmie�ciu. Oczywi�cie w ka�dym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie na
Nowej � za dobrze wiem, �e tutaj zawsze by�bym dla niego czym� niepoj�tym i zwyrodnia�ym.
Czym�, co nie ma prawa �y� obok ludzi. Ja mo�e umia�bym si� nawet i z tym pogodzi�, ale
przecie� opr�cz tego jestem ka�dym z nas...
Porz�dkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster przywi�zywa�, zdaje si�, najwi�ksz�
wag�. To by� cz�owiek, a przecie� �adnemu z nas nic, co ludzkie, nie mo�e by� obce. Kiedy� na
pewno dojdzie do spotkania na wi�ksz� skal�, wi�c to wszystko, co teraz z m�zgu Laastera
wygrzebi�, b�dzie �wietnym uzupe�nieniem modelu ca�ej rasy, pozwoli nam jeszcze dok�adniej
pozna� ich s�abe i mocne strony. Dlatego czuj� w sobie milcz�c� zgod� ka�dego z nas, kiedy
rzucam w przestrze� pierwsze uczucia i obrazy.
Widz� Laastera w podrz�dnym, zadymionym barze. Takim jak bar Flori�a w tym zrujnowanym
miasteczku. Ale wtedy Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setk� lat.
Alkohol w kieliszkach ma t�czowe smugi wij�ce si� leniwie, kiedy Laaster i siedz�ca przy nim
dziewczyna podnosz�, szk�o do ust. Laaster m�wi i u�miecha si� przy tym, lecz jego u�miech
sprawia, �e dziewczyna kuli si� na wysokim sto�ku. Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru
wchodzi nieznajomy m�czyzna. Rozgl�da si� uwa�nie, potem z wahaniem rusza w kierunku
Laastera. Swoje nazwisko wymawia cicho, ale wyra�nie:
� Bragg. Ernst Bragg...
Po kilku nast�pnych s�owach Laaster powa�nieje. Spycha dziewczyn� ze sto�ka, klepni�ciem
po po�ladku kieruje j� w stron� drzwi.
Bragg wyci�ga z portfela plastykowy czek, patrzy pytaj�co. Laaster kiwa g�ow�, wyci�ga
d�o�... � Po chwili w �lad za dziewczyn� wychodz� z baru.
Ulica jest o�lepiaj�co bia�a od s�onecznego �aru i pustynnego, niewa�kiego kurzu
przyniesionego przez wiatr. M�czy�ni id� obok siebie i p�g�osem omawiaj� szczeg�y swojego
planu.
Twarz Bragga staje si� zaci�ta i ponura, kiedy m�wi:
� Vi�n... Trzeba jej przeszkodzi�...
Laaster nie pyta, dlaczego. Skr�ca w drzwi obskurnego hotelu, po pi�ciu minutach wychodzi z
niewielk� walizk�. Za nim wybiega dziewczyna z baru � na jej policzku powoli nabrzmiewa
ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z Braggiem idzie w stron� dworca. Ale przedtem
chwyta dziewczyn� za smag�e, opalone rami�. Dziewczyna krzywi si� z b�lu. A on spokojnie,
zimno odpycha j� od siebie. Jakby rzuca� rzecz niepotrzebn�.
Bo prawdziwe �ycie Laastera zacz�o si� dopiero wtedy, kiedy pozna� Vi�n.
Poznawa� j� bardzo d�ugo, nie dowierzaj�c przy tym ani jej s�owom, ani swoim my�lom. Lecz
kiedy wreszcie uwierzy�, sta� si� pod pewnym wzgl�dem podobny do ka�dego z nas. Oczywi�cie
nie ca�kiem. My potrafimy zespoli� si� z ka�dym dost�pnym m�zgiem. Natomiast on potrafi�
uto�samia� si� jedynie z Vi�n. By� mo�e w�a�nie dlatego r�wnie �ywo jak ona m�g� zobaczy� w
swojej pami�ci pewien dzie� sprzed stu dwudziestu paru ziemskich lat.
Przed niewielkim domkiem na przedmie�ciu Arsus sta� wysoki, barczysty m�czyzna. Przez
kilka sekund patrzy� na m�ode listki pn�cych r�, rozpi�tych na p�ocie. Dwa lub trzy razy
niezdecydowanie podnosi� d�o� do przycisku dzwonka, lecz w ostatniej chwili cofa� j�, nie
dotykaj�c tastra. Wreszcie machn�� r�k�, pchn�� uchylon� furtk� i po w�skiej, betonowej �cie�ce
pow�drowa� w stron� przeszklonej werandy. Po drodze zd��y� zauwa�y�, �e beton �cie�ki jest
sp�kany, a ze szczelin wygl�da wiotka, jasnozielona trawa. Potem cz�owiek zerkn�� w bok. Przed
chwil� widzia� tylko czuby kilkunastu drzew, stercz�ce zza ogrodzenia. Teraz dostrzeg�, �e ga��zki
zieleniej�, a na ziemi� sypi� si� mi�kkie, blador�owe i bia�e p�atki. Cz�owiek spojrza� na kilka
najbli�szych wisien i mrukn�� do siebie p�g�osem:
� Za g�ste s�. I za wysokie... Trzeba by je by�o przyci�� jesieni� albo na przysz�� wiosn�.
Przez odg�os swoich krok�w us�ysza� nagle lekki tupot po trawie. Przystan��, obr�ci� g�ow� �
zza w�g�a domu bieg�a ku niemu cztero-, mo�e pi�cioletnia dziewczynka. Co� zieleni�o si� w jej
zaci�ni�tej �apce, n�ki w b��kitnych rajstopach miga�y pod kr�ciutk� sp�dniczk�.
A na bluzce dziewczynki cz�owiek zobaczy� przypomnienie jego w�asnego dzieci�stwa � wi�c
mimo woli u�miechn�� si� do krzywo�apego kaczora w marynarskiej czapie, starannie
wyhaftowanego kolorow� nitk�.
Kaczor mia� brwi uniesione wysoko a� na czo�o, i dok�adnie tak samo szeroko otwar�y si� po
chwili oczy dziewczynki, kiedy z wysoko�ci kolan m�czyzny uwa�nie patrzy�a w jego twarz.
Cz�owiek znowu u�miechn�� si� mimo woli, potem nisko, nisko pochyli� si� nad dzieckiem.
Dziewczynka rozwar�a pi�stk�, podaj�c nieznajomemu kilka p�rozwini�tych, wymi�toszonych
bratk�w.
� To pierwsze, prawda? � nie wiadomo czemu m�czyzna powiedzia� to szeptem.
Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwn�a g�ow� energicznie, jak porcelanowy
chi�czyk. Kr�tka, ciemna grzywka opad�a jej przy tym na czo�o, wi�c odgarn�a j� niecierpliwie i
znowu podnios�a brwi, zagl�daj�c m�czy�nie prosto w oczy. Nagle nad dwoma zbli�onymi ku
sobie g�owami trzasn�o otwierane okno.
� Vi�n! Wracaj na... � g�os ucich� raptownie, kiedy kobieta zauwa�y�a schylonego m�czyzn�.
Cz�owiek wyprostowa� si� i wtedy na jego ramieniu b�ysn�a srebrna, siedmioramienna
gwiazda. Kobieta mocno wci�gn�a powietrze, lecz patrzy�a w milczeniu, wi�c m�czyzna zacz��
niepewnie:
� Jestem...
� Nie trzeba... Porozmawiamy potem... � g�os kobiety przygas�, oczy sta�y si� wilgotne i
smutne. M�czyzna spojrza� w stron� furtki, zrobi� p� obrotu. Kobieta dorzuci�a szybko:
� Prosz� nie odchodzi�...
Cz�owiek zerkn�� na ni�, na dziecko, potem znowu na ni�. A p�niej szybko schyli� si�
ponownie, troch� niezgrabnie d�wign�� Vi�n z ziemi, posadzi� j� sobie na przedramieniu i
pochylaj�c g�ow� przekroczy� pr�g werandy.
Helena nagle zrozumia�a, kogo jej ten cz�owiek przypomina. Jasne, �e nie by�o to
przypadkowe, fizyczne podobie�stwo. To by�o co� wi�cej, a jednocze�nie o wiele mniej ni� same
rysy twarzy czy ruchy. Raczej chodzi�o o to, co si� pod tymi ruchami kry�o. O to, co kiedy�,
kilkana�cie lat temu mia� w twarzy Ladipax. Patrzy� na ni� prawie tak samo. Zreszt� chyba do tej
pory Helena by�a przekonana, �e Ulanoff zaprzyja�ni� si� z Markiem tylko po to, �eby j� cz�ciej
widywa�. Mo�e nawet by j� to w ko�cu zainteresowa�o � Ladipax by� dosy� przystojny i wcale nie
nie�mia�y � ale wtedy istnia� dla niej tylko Mark. Co ni� wtedy kierowa�o? Czemu...?
Chyba przyci�gn�o j� to szalone zafascynowanie. Ta jego g�upia mi�o�� do swobody i
przestrzeni. Podoba�o jej si�, �e Mark tylko po to, �eby lata�, sko�czy� kosmobiologi� i dwa
dodatkowe fakultety. Od tamtej pory lata� coraz cz�ciej i dalej. A Ladipax � tego w�a�nie Helena
najd�u�ej nie mog�a mu darowa� � wycofa� si� bez walki. Po prostu wyjecha� z miasta i tylko
przypadkowe wzmianki w gazetach m�wi�y jej, co on w tej chwili robi. Przez pewien okres tych
wzmianek by�o nawet du�o. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresowa� si� medycyn� i psychologi�
kosmiczn�. Dokona� podobno jakiego� rewelacyjnego wynalazku, kt�ry pozwala� uczestnikom
nawet najdalszych wypraw z �atwo�ci� znosi� kosmiczne osamotnienie. Powierzono mu kierowanie
jak�� wielk�, nowo za�o�on� klinik� i od tej pory wszystko nagle przycich�o. Osoba Ulanoffa
posz�a po prostu w zapomnienie.
Obiad up�yn�� w milczeniu. Dopiero p�niej, kiedy Vi�n ponownie wybieg�a do ogrodu,
m�czyzna przedstawi� si�:
� Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem...
� Dosta�am wiadomo�� p� roku temu.
� Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pyta�em o pani adres.
� Wi�c po co pan przyszed�?
� Pomy�la�em sobie... Mark du�o o pani opowiada� i... � w g�osie m�czyzny s�ycha� by�o
niepewno��. � Pomy�la�em, �e mo�e pani chcia�aby wiedzie�...
� To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, �e pan jest. Tutaj od dawna ju� nikt nie
przychodzi.
� Dlaczego? Czy pani...
� Troch� ze wzgl�du na Vi�n. Ona wci�� jeszcze czeka, rozumie pan?
� Tak. � M�czyzna u�miechn�� si� smutnie. � Chyba rozumiem...
� Pan ma rodzin�?
� Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Troch� zazdroszcz� Markowi...
� Czego!?
� Chyba tego, �e na niego kto� mimo wszystko wci�� jeszcze czeka. Tak. Najbardziej chyba
tego... Ale mo�e lepiej b�dzie, je�eli ju� p�jd�. � Bragg wsta� z krzes�a, pochyli� g�ow�.
� Niech pan siada... na chwil�. Czy... Czy pan jest st�d?
� Nie. � Krzes�o pod Braggiem skrzypn�o ponownie. � Urodzi�em si� na drugim ko�cu �wiata.
� A teraz? Wraca pan do domu?
� Jutro. Dzisiaj prze�pi� si� w hotelu. Albo gdzie� sobie p�jd�... Rozumie pani, po tylu latach...
� Taak... � w g�osie kobiety by�o smutne zamy�lenie. � Ale teraz nigdzie si� pan nie �pieszy?
� W�a�ciwie nie mam dok�d. � M�czyzna lekko wzruszy� ramionami i zmarszczy� brwi.
� Wi�c niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko...
� Tylko co?
� M�wmy sobie po imieniu, dobrze? Ze wzgl�du na Vi�n. Niech cho� na razie my�li...
� W porz�dku, Heleno... � ostatnie s�owo m�czyzna rzuci� cicho i niepewnie.
� Ju� tak strasznie d�ugo nikt do mnie nie m�wi� po imieniu...
� Do mnie te� � mrukn�� Bragg.
� Jak to? � Helena unios�a brwi. � My�la�am, �e na statku kosmicznym...
� Wie pani... Wiesz, imi� to by�o co� od �wi�ta. Jak si� chcia�o powiedzie� komu� co� bardzo
wa�nego. No i w raportach oczywi�cie. Ale tak na co dzie�...
� Wi�c...?
� Prosz� m�wi� do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... � to Bragg dorzuci� po kr�tkim wahaniu �
... albo Eri.
� Eri?
� W�a�nie. Kiedy� na mnie tak samo...
� Kobieta?
� Nie. Dziewczyna. Ale to by�o bardzo dawno temu.
� My�li pan... My�lisz, �e zapomnia�a?
� Wiem o tym. Ale... mo�e wyjdziemy do ogrodu?
� Ale� oczywi�cie. Nie... � po�o�y�a d�o� na jego ramieniu. � Nie t�dy. Z tamtego pokoju jest
wyj�cie wprost na taras.
Bragg odruchowo zerkn�� na nogi id�cej przed nim Heleny � szczup�e kostki, mocne, �adnie
zarysowane �ydki, proste i wysmuk�e uda.
� Ciekawe, ile ona mo�e mie� lat? Porusza si� tak elastycznie i zwinnie, jakby mia�a najwy�ej
dwadzie�cia... � zastanowi� si�. Potem podni�s� wzrok wy�ej.
Kszta�tna g�owa, leciutko zaokr�glone ramiona, szyja... Mimo wczesnej pory roku kark Heleny
mia� ju� z�oty odcie� opalenizny � ods�ania�y go w�osy, na tyle g�owy zaczesane do g�ry w
niewielki, zgrabny kok. Bragg zauwa�y�, �e przy ka�dym kroku kobiety spod spinki poma�u
wysuwa si� kasztanoworude pasemko. Opad�o wreszcie, za�askota�o z�otobr�zow� sk�r�. Bragg
niezdecydowanie wyci�gn�� r�k�...
Helena zatrzyma�a si� w oszklonych drzwiach, wiod�cych na taras. S�o�ce, wisz�ce tu� za
drzewami, otoczy�o jej ciemn� posta� przy�mionym, czerwonym blaskiem. Kobieta unios�a obie
r�ce do g�owy, obr�ci�a si� do Bragga bokiem, wyprostowa�a...
M�czyzna sta� nieruchomo i patrzy�, jak Helena odnajduje niesforny kosmyk, jak d�ugo,
bardzo powoli i bardzo d�ugo poprawia rozlu�nion� spink�.
� Czy ona do licha nie rozumie, �e ja przez tyle lat... �e my wszyscy... Noo, z wyj�tkiem
Marka. On w tamtej kabinie by� tylko raz. I gdyby po jego wyj�ciu okaza�o si�, �e na statku jest
Ulanoff, zabi�by go chyba bez wahania. A przecie� nawet gdyby Helena nie by�a tak cholernie
zgrabna... � Bragg my�la� chaotycznie i troch� gniewnie, ale przecie� patrzy� z przyjemno�ci�. Z
tak wielk� przyjemno�ci�, �e nawet nie zauwa�y�, kiedy sko�czy�a.
Ockn�� si� dopiero wtedy, kiedy ostro�nie wzi�a go za r�k�, pytaj�c:
� O czym my�lisz?
� Ja? Tak sobie... O niczym.
� Podoba ci si� ogr�d? � Poci�gn�a go za sob�.
� Tak. W og�le... Przeni�s� spojrzenie na profil Heleny, potem znowu zapatrzy� si� gdzie�
daleko. � Czy kto� m�wi� ci kiedy�... � urwa�. To nie mia�o sensu. Na pewno kto� jej to m�wi� ju�
niejeden raz. Chocia�by Mark.
� Czy kto� kiedy�...? � podchwyci�a.
� Ju� nic. Tylko jaka� g�upia my�l. Wiesz, ostatni raz widzia�em takie s�o�ce dok�adnie pi�� lat
temu. Nie... Sze��, bo ostatnie miesi�ce przesiedzia�em w o�rodku szkoleniowym. A tam nie by�o
czasu na wiosn�.
� Wiem... � zabrzmia�o to troch� jak westchnienie.
� Gdyby kto� wtedy kaza� mi gapi� si� na chmury, powiedzia�bym mu, �e g�upi. Ale teraz ju�
chyba wiem, ile to znaczy.
� Ty jeszcze �tam� jeste�, prawda? � szepn�a Helena.
� Taak. Troch� tak. Wiesz, czuj� si� teraz, jakby tam zosta� ten prawdziwy Ernst Bragg.
Jakbym cz�ciowo umar�... O, przepraszam ci�. Na chwil� zapomnia�em...
� Nie szkodzi. P� roku to jednak bardzo du�o. Mia�am czas ju� si� przyzwyczai�. O wiele
gorzej b�dzie z ma... � Helena spojrzeniem wskaza�a Vi�n na rozko�ysanej hu�tawce.
� Nie powiesz jej?
� Na razie chyba nie. Wiem, �e kiedy� musz� to zrobi�, ale ona tak czeka... To zreszt� moja
wina.
� Dlaczego?
� Zbyt wiele jej o ojcu opowiada�am. Od kiedy tylko zacz�a rozumie� i m�wi� a� do... do...
Bragg powoli obr�ci� g�ow�, spojrza� na twarz Heleny. Kobieta mia�a oczy szeroko rozwarte i
wilgotne � wydawa�y si� przez to jeszcze g��bsze i ciemniejsze ni� przedtem. Jej dolna warga
zadrga�a leciutko. Helena musia�a poczu� to mimowolne dr�enie, bo nagle zacisn�a rozchylone
usta, przygryz�a warg� z�bami.
Bragg zerkn�� na zachodz�ce powoli s�o�ce � wielka, ciemnoczerwona tarcza poci�ta by�a
czarnymi cieniami ga��zi, na moment przes�oni�a j� wznosz�ca si� hu�tawka.
� Nie my�lisz, �e ma�a buja si� ju� troch� za wysoko? � odezwa� si� p�g�osem.
Helena poruszy�a si� niespokojnie, spojrza�a w g��b ogrodu. M�czyzna chwyci� j� za
nadgarstek, pom�g� przeskoczy� nisk� barierk� tarasu. Nie pu�ci� jej r�ki � po m�odej, jedwabistej
trawie pobiegli razem w stron� s�o�ca, przeskakuj�c wyd�u�one cienie przekwitaj�cych drzew.
ROZDZIA� II
Dopiero teraz spostrzegam, �e we wspomnieniach Laastera kryje si� nieco wi�cej, ni� mog�aby
wiedzie� Vi�n. Zastanawia mnie to, lecz tylko na kr�tk� chwil�. Zaczynam coraz wyra�niej
widzie� i mo�e nawet rozumie� �a�cuch uczuciowych powi�za�. Cho� jednocze�nie paradoksem
wydaje mi si� to, �e Vi�n w�a�ciwie nigdy nie usi�owa�a uto�samia� si� ze swoim m�em. Nawet
nie pr�bowa�a go zrozumie�. Wystarcza�o jej, �e po prostu by�. Nie pojmuj� tego jeszcze, nie czuj�
przyczyn, ale ju� wiem, �e i Laaster, i Vi�n s�u�� mi tylko jako przeka�niki odczu� Bragga. A to
jednocze�nie wyja�nia �w leciutki jak wahanie dystans, z kt�rego widz� wszystkie sceny i
zdarzenia.
Tamtego dnia przed stu dwudziestu laty kolacj� zjedli nie w jadalnym i nie w kuchni, lecz w
pokoju, kt�ry Helena nazwa�a go�cinnym.
Po powrocie z ogrodu, kiedy we troje zadyszani i u�miechni�ci wpadli do male�kiego salonu.
Vi�n chwyci�a Bragga za r�kaw, poci�gn�a ku kolorowym drzwiom. M�czyzna poszed� za
dziewczynk� troch� niepewnie i niezgrabnie dostosowuj�c kanciaste ruchy do szybkich kroczk�w
Vi�n. Potem � ju� prawie na progu � obr�ci� g�ow� i pytaj�co spojrza� na Helen�. U�miechn�a si�.
� Id�, Eri. Ona chce pokaza� ci sw�j pok�j. Musia�a ci� polubi�, bo nawet mnie niech�tnie tam
wpuszcza. A je�li... A je�eli chcesz, to za chwil� przyjd� do was.
Drzwi pokoiku Vi�n przypomina�y weso�y witra�, zrobiony z kilkunastu starannie dobranych
kawa�k�w przejrzystego tworzywa. Wisz�ce ju� nisko s�o�ce przez okno salonu prze�wietla�o sw�j
plastykowy wizerunek, wi�c kiedy Bragg zamkn�� za sob� drzwi, ca�y pok�j Vi�n zala� mi�y,
z�ocisty blask.
� To troch� jak kolor bursztynu... � pomy�la� Bragg. � Albo dobrego, odsta�ego miodu. Taki
g��boki i mocny w tonie, a przecie� jednocze�nie przyjemny i jasny.
Weso�o u�miechn�� si� do dziewczynki, porozumiewawczo przymru�y� oko � w tej samej
chwili do pokoju wesz�a Helena.
� Vi�n, posprz�taj tu troch� � wskaza�a rozrzucone po dywanie wielobarwne klocki i
olbrzymiego, puchatego zwierzaka z naderwanym uchem. � A przez ten czas Eri i ja obejrzymy
sobie reszt� domu. I po�piesz si�. Kolacja b�dzie za p� godziny.
Tym razem ona poci�gn�a Bragga za sob�. Czu� na swoim nadgarstku jej mocn� i ciep�� d�o�
wtedy, kiedy przymyka� drzwi pokoiku Vi�n, i jeszcze wtedy, gdy Helena prowadzi�a go po
w�skich, kr�tych schodkach wiod�cych na niewysokie pi�terko.
� M�j pok�j jest na dole obok salonu. A tu s� tylko go�cinne. No i oczywi�cie strych... Tylko
na schodach trzeba uwa�a�.
� Za w�skie?
� Nie. � W p�mroku Bragg bardziej wyczu�, ni� zobaczy� jej u�miech. � Po prostu �wiat�o
zepsute i dlatego tak ciemno.
� Mo�e m�g�bym...
� W�a�ciwie nie trzeba. Vi�n i ja znamy ka�dy stopie�, a ju� od dawna nikt tutaj poza nami nie
chodzi�. No, jeste�my. Po prawej stronie masz kontakt, Eri... � ostatnie s�owo zabrzmia�o tak, jakby
Helena nie doko�czy�a zdania.
Pod drewnianym belkowaniem sufitu b�ysn�a lampa, podobna do szklanego p�ka herbacianej
r�y.
� Za tob� jest strych. A tam � Helena wskaza�a koniec kr�tkiego korytarza � drzwi do �azienki.
� Zawsze lubi�em w�azi� tam, gdzie mnie nie prosz� � mrukn�� Bragg. � A strychy wr�cz
uwielbiam. Je�eli potem poka�esz mi jeszcze piwnic�... � tym razem w jego g�osie zad�wi�cza�a
do�� wyra�na kpina. A jednak ten zawarty w niej ton dobrodusznej, przyjaznej ironii sprawi�
Helenie przyjemno��.
� Ale� oczywi�cie. Skoro tak lubisz, to potem zejdziemy i do piwnicy. Tak tam rozkosznie
ciemno, wilgotno, ponuro...
Bragg roze�mia� si�, rzuci� p�g�osem:
� Ju� dobrze... Przepraszam.
� To raczej ja powinnam... Zmuszam ci� do ogl�dania domu, a mo�e wola�by�...
� Dlaczego? Tu mi si� podoba.
� Ciesz� si�. Schodzimy?
� A te pokoje?
� Tam w�a�ciwie nic ciekawego nie ma. Troch� sprz�t�w i bardzo du�o kurzu. Wprawdzie
sprz�ta�am niedawno...
� To mo�na zobaczy�?
� Oczywi�cie. A tak naprawd�, to... � Helena urwa�a i mocno, mo�e troch� za mocno nacisn�a
klamk�.
� Co �naprawd�?
� Ju� nic. � Zapali�a �wiat�o i, stan�wszy na progu, przepu�ci�a Bragga przed sob�. Tak, �e
prawie otar� si� o jej ostre piersi. Nawet przez r�kaw kurtki wyczu� na swoim ramieniu fal�
przyjemnego ciep�a, pachn�cego s�o�cem i jakimi� zio�ami. Chyba muszkatem.
Owalny st� na �rodku pokoju Bragg obszed� prawie dooko�a, potem zatrzyma� si� nagle. Sta� i
patrzy� w jedno jedyne miejsce tak d�ugo, �e Helena zaniepokoi�a si�:
� Co� ci si� sta�o?
� Tak. To znaczy nie... Ten kominek w rogu...
� Chyba zwyczajny?
� Dla ciebie na pewno. Ale dla mnie... Wiesz, on jest prawie taki sam, jak u mnie w domu. Ja
by�em wtedy g�upim szczeniakiem... Kiedy rodzice umarli, dom trzeba by�o sprzeda�. I od tamtej
pory nigdy jako�... � w jego wzroku Helena dostrzeg�a co�, co zmusi�o j� do serdecznego,
przyjaznego u�miechu.
� Pewnie bardzo by� chcia�... � tym razem ona kpiarsko przymru�y�a oko � ... zje�� kolacj�
w�a�nie w tym pokoju?
� Noo, nie chcia�bym ci sprawia� k�opotu, ale...
� Ale je�eli pomo�esz mi przy noszeniu kolacji, wtedy zjemy tutaj. Och! Zapomnia�am, �e...
� �e co?
� Nie mamy drewna.
� Nic a nic? � w g�osie Bragga zabrzmia�o tak ogromne, niemal dziecinne rozczarowanie, �e
Helena u�miechn�a si� ponownie.
� W szopie s� klocki, ale za grube. Trzeba by je by�o dopiero...
� To ja... � Bragg wyskoczy� z pokoju � ... zaraz... � dobieg�o z po�owy schod�w � ... to zrobi�.
Kiedy Helena zesz�a na d�, Bragg czeka� na ni� w salonie, rozcieraj�c d�oni� lewy �okie�.
� Uderzy�e� si�?
� Mhm, o por�cz... � mrukn�� ponuro. � A poza tym...
� Co?
� Zapomnia�em spyta�, czy masz jak�� siekier�.
� Jest w szopie. Tam dalej, w g��bi ogrodu.
� Gdzie?
� Powinna by� za drzwiami. Pokaza� ci drog�?
� Chyba trafi�.
..... Tylko wr�� nied�ugo. A ja przez ten czas przygotuj� co� do zjedzenia i troch� tam na g�rze
posprz�tam.
� Wed�ug mnie wcale nie trzeba.
� Ale wed�ug mnie tak � Helena u�miechn�a si� przekornie. � No, id�...
Po kilku minutach zza drzew dobieg�o przyt�umione stukanie siekiery. Helena zerkn�a na
drzwi, przez kt�re wypchn�a Bragga, zamy�li�a si� i u�miechn�a smutno. Potem energicznie
zabra�a si� do krojenia chleba.
Po p� godzinie s�o�ce zasz�o ju� na dobre. Helena zd��y�a doko�czy� kanapki, zaparzy�a
herbat�, wyk�pa�a Vi�n, nawet po�piesznie przetar�a kurze w go�cinnym, a z ogrodu wci��
dolatywa�o miarowe postukiwanie.
Helena okry�a Vi�n podomk�, dopi�a jej pod szyj� kurtk� flanelowej pi�amy, zaprowadzi�a
c�rk� do pokoju na g�rze. Potem szybko zbieg�a na taras. Po ciep�ym, wiosennym dniu wiecz�r by�
rze�ki, lecz i dosy� ch�odny, wi�c wr�ci�a do domu po szeroki szal. P�niej szybko i cicho posz�a w
stron� szopy.
Bragg wytaszczy� pieniek a� za pr�g drewutni. By� tak zaj�ty, �e nie zauwa�y� nadej�cia
Heleny. A ta mocniej otuli�a si� szalem, opar�a plecami o �cian� i przez kilkana�cie d�ugich chwil
obserwowa�a wielk�, ci�k� jak rze�nicki top�r siekier�. Pob�yskuj�ce matowo ostrze unosi si� w
r�kach Bragga niczym pi�rko, a potem szybko spada na twardy, gruz�owaly pieniek. Pieniek
momentalnie rozpada si� na dwie cz�ci, potem na �wiartki, na �semki... Helena d�ugo patrzy, jak
przed szop� z ka�d� chwil� ro�nie stos zgrabnych, r�wniute�kich polan.
Kobieta dostrzeg�a tak�e i to, �e Bragg zrzuci� kurtk�, powiesi� j� na drzwiach szopy. �e wraz
ze zmierzchem srebrna gwiazda wyblak�a nagle i sm�tnie poszarza�a.
Kt�ra� ze szczap odskoczy�a troch� dalej. Bragg obejrza� si�, zobaczy� czekaj�c� Helen� i
kiwn�� g�ow�.
� Zaraz przyjd�. Uff! Musz� powiedzie�, �e tego to mi chyba najbardziej brakowa�o � wskaza�
oczami stylisko topora.
� Siekiery?
� Nie � u�miechn�� si� dobrodusznie. � Ale w�a�nie czego� takiego, do czego cz�owiek musi
u�y� ca�ej si�y. Tam zawsze te cholerne automaty...
� Kolacja ju� prawie gotowa...
� A, tak. To ju� id�.
R�kawy koszuli mia� podwini�te powy�ej �okci, wida� by�o nabrzmia�e, pow�lone �y�y na
jego przedramieniu. Helena sta�a milcz�c. Patrzy�a, jak m�czyzna zgarnia kurtk� z drzwi, jak
przerzuca j� przez plecy i rami�, jak od d�oni do �okcia lewej r�ki starannie uk�ada stosik szczap.
Helena r�wnie� pochyli�a si�, zagarn�a d�o�mi kilka polan. Brugg wyprostowa� si� i rozejrza�
dooko�a.
� Zaraz tu wr�c�, to posprz�tam � woln� r�k� wskaza� pieniek i porozrzucane bierwiona.
� Nie trzeba.
� I tak musz� przyj��. Ja naprawd� bardzo lubi� ogie� na kominku...
Tym razem u�miechn�a si� Helena.
� Dobrze. I tak tyle pan... Tyle tego nar�ba�es, ze wystarczy chyba na ca�y rok.
� Przyda si�.
� Tak. Aha! Obok kominka po�o�y�am ci par� starych gazet.
� To �wietnie...
Kiedy weszli do domu, Bragg odebra� od Heleny reszt� drewna pow�drowa� na g�r�;
zamarudzi� tam par� minut przy uk�adaniu szczap w palenisku i rozpalaniu ognia. Kiedy potem
przechodzi� obok kuchni, Helena zawo�a�a za nim przez uchylone drzwi:
� Tylko nied�ugo, bo herbata wystygnie!
Skin�� g�ow� i znik�. Wr�ci� rzeczywi�cie szybko. Zani�s� nar�cze drewna na g�r�, potem
zbieg� do kuchni, pokaza� Helenie r�ce oblepione �ywic�. Podbieg�a do drzwi �azienki.
� Otworz� ci, bo si� przykleisz do klamki.
Bragg mrukn�� p� z kpin�, a p� z podziwem:
� Prosz�, prosz�... C� za wygody. To znaczy, �e tamta �azienka na g�rze jest taka... go�cinna?
Helena milcza�a. Patrzy�a, jak Bragg starannie szoruje obie d�onie, przy okazji rozchlapuj�c
wod� daleko poza brzeg umywalki. I nawet jej to chlapanie nie dra�ni�o.
M�czyzna od�o�y� szczotk�, mocniej odkr�ci� kran, przekrzycza� szum wody pytaj�c:
� Co to by�o? Stara czere�nia?
� Tak. Przesta�a rodzi� ze dwa lata przed t� wasz� wypraw�. Sang wykarczowa� j� i poci�� na
klocki, ale nigdy jako� nie mia� czasu, �eby j� por�ba�.
� Kto?
� Sang. To znaczy Mark...
� Aha! Przepraszam...
� Nie musisz.
� Mimo wszystko...
� Mimo wszystko po�piesz si�. Bardzo nie lubi� zimnej herbaty. A ty?
� Ja te�. O, do licha! � j�kn��, kiedy myd�o wy�lizn�o mu si� z r�ki i bryzgi wody ze zbyt
pe�nej umywalki chlusn�y wprost pod nogi Heleny. � Zaraz to powycieram.
� Zostaw. I masz tu r�cznik...
Starannie wytar� d�onie, potem zapyta�:
� Mam ci w czym� pom�c?
� Wszystko ju� czeka na g�rze � chwyci�a go za r�k� i tak samo jak za pierwszym razem
poprowadzi�a po schodach.
Do go�cinnego Helena wesz�a pierwsza. Nagle obr�ci�a si� i k�ad�c palce na ustach Bragga
pokaza�a mu Vi�n, skulon� na wysokim, troch� staro�wieckim krze�le. W r�czce opuszczonej na
obrus dziewczynka trzyma�a nie dojedzon� kanapk�.
� I nie doczeka�a si�... � szepn�� Bragg. � Daj, pomog� ci zanie�� j� do pokoju.
Ostro�nie d�wign�� rozespane dziecko. P�niej, ju� przy drzwiach, u�miechn�� si� do Heleny
mrucz�c cicho:
� Chyba t� kolacj� zjemy tylko we dwoje...
A jednak w ludziach jest co� dziwnego. Nieobliczalnego. Lecz jest to co�, co nawet mnie �
jednemu z nas � imponuje. Bo przecie� z osobistych wspomnie� Laastera wiem, dlaczego przesta�
by� astropilotem. Jestem razem z nim w nadmarsja�skiej przestrzeni. Tak jak on z rezygnacj� le��
w g��bokim fotelu i apatycznie patrz� na rosn�cy mi w oczach czerwony kr�g planety. Ju� nie mam
si� po ataku szalonych przekle�stw, po wszystkich bezskutecznych pr�bach. I tak cud, �e po
wybuchu plazmowego silnika ocala� cho� ten strz�p kabiny. Ale co z tego? Teraz ten przekl�ty
wrak niesie mnie bez przerwy w d�, coraz mocniej daje si� przyci�ga� Marsowi. Wiem, �e b�d�
tak spada� jeszcze kilkana�cie dni. Mia�bym mo�e szans�... Gdyby uda�o mi si� wyskoczy� w
pr�ni�, spada�bym wolniej. Lecz wybuch wida� obtopi� powierzchni� w�azu, bo klapa tkwi w
pancerzu jak przylutowana.
Znowu skacz� do �luzy, t�uk� pi�ciami w zielonoszary pancelit, a p�niej d�ugo, d�ugo stoj�
bez ruchu. Przeklinam wszystko i wszystkich, tych, kt�rzy tam na Marsie czekali nu nowe
narz�dzia, na wod� i tlen. I tych, kt�rzy mnie wys�ali. I tych, kt�rzy tak g�upio, tak bezdennie
g�upio wymy�lili ten cholerny autonomiczny system ochrony, oddzielili kabin� pilota od silnika
tuzinem �adowni z pancernymi grodziami. Wybuch musia� sprasowa� �adownie w harmonijk�, ale
to mnie wcale nie interesuje. Obchodzi mnie tylko jedno. To, �e za grub�, zmatowia�� od �aru tafl�
od czasu do czasu pojawia si� z�owieszczy czerwony kr�g. Mars ma jeszcze bardzo rzadk�
atmosfer� � mo�e nie ca�y sp�on�? Chcia�bym trafi� dok�adnie w sam �rodek tej ich zasranej bazy...
Nie umia�bym a� tak nienawidzi� �adnego z nas. Nawet nie wiem dok�adnie, co to jest
nienawi��. Ale rozumiem reakcj� Laastera, kiedy jaka� przypadkowa ekipa �mieciarzy w ostatniej
chwili z�owi�a magnetycznym polem wrak kosmolotu, kiedy po rozpruciu pancerza oswobodzi�a
p�ob��kanego cz�owieka. Chyba rozumiem...
Tego wieczoru po kolacji Bragg do�� szybko po�egna� si� z Helen�, obieca�, �e wpadnie do
niej jeszcze przed odjazdem. A potem pow�drowa� w stron� hotelu. By�o niezbyt daleko, wi�c nie
wzywa� taxodu; chcia� sobie zreszt� wszystko spokojnie, powoli przemy�le�. Szed� leniwie,
zapatrzony w uciekaj�ce do ty�u g�adkie tafle chodnika.
Uliczki przedmie�cia by�y w�skie, stosunkowo ciemne i kr�te. Raptem z jakiej� nie o�wietlonej
przecznicy tu� przed Braggiem cicho wynurzy� si� niewyra�ny cie�.
� Czy ma pan mo�e zapalniczk�? � g�os m�wi�cego by� podobny do ca�ej postaci. Te� taki
cichy i niewyra�ny.
Bragg odruchowo si�gn�� do kieszeni, wyj�� prostopad�o�cianik, mniej wi�cej na wysoko�ci
piersi tamtego przycisn�� p�ytk� piezoelektryku. I w�a�nie wtedy w s�abym, gazowym �wiate�ku
zobaczy�, �e nieznajomy trzyma detor, wycelowany prosto w jego brzuch. Bragg us�ysza� trzask
bezpiecznika. Jego lewa r�ka sama zatoczy�a momentalny, kr�tki �uk. G�ow� nieznajomego
targn�o w bok, cia�o zwiotcza�o nagle, detor sucho szcz�kn�� o chodnik � w tej samej chwili z jego
lufy trysn�� gor�cy, niemal niezauwa�alny b�ysk. Cz�owiek zawy�, kiedy jego kolano przesta�o by�.
Potem zemdla� widocznie, bo uliczk� znowu ogarn�a cisza � tylko s�aby wiatr pociera� ga��zie
krzew�w o pobliski parkan.
Twarz Bragga �ci�a si� w grymasie koszmarnego spokoju. Szcz�ki na chwil� zacisn�y si�
mocno, potem r�wnie szybko rozlu�ni�y. M�czyzna obr�ci� si� i powolnym, spacerowym krokiem
pod��y� w stron� hotelu...
� Leo Blitzmacher. Lat dwadzie�cia dwa. Przyj�ty do szpitala o godzinie pierwszej trzydzie�ci
pi��. Brak prawej nogi a� do polowy uda, prawdopodobnie w wyniku postrza�u z detora. Do tej
pory nie odzyska� przytomno�ci... � Leo s�ysza� monotonny g�os m�odej piel�gniarki,
opowiadaj�cej lekarzowi o tym, jak dw�ch nieznajomych przytaszczy�o rannego do szpitala. Lecz
nie otwiera� oczu. Za wszelk� cen� usi�owa� sobie przypomnie� twarz tamtego. Przecie� widzia� j�
przez chwil� w blasku zapalniczki. To za ma�o, �eby pozna� go na ulicy. O wiele za ma�o... Gdyby
tak zna� jego nazwisko... Zaraz, zaraz, przecie� wtedy straci� przytomno�� tylko na chwil�. Potem
us�ysza�, �e tamten sobie spokojnie odchodzi. Jakby nic si� nie sta�o. Bydlak... Szed� chyba w
stron�... w stron� hotelu. Tego samego, w kt�rym i Leo zatrzyma� si� na tych par� dni. A teraz
pewnie �pi sobie wygodnie, oddycha miarowo, mo�e chrapie...
Leo Blitzmacher myli� si�. Ernst Bragg rzeczywi�cie le�a� na hotelowym ��ku, ale oczy mia�
szeroko rozwarte. Patrzy� w ciemno��.
Znowu by� tam, w kosmosie, na pok�adzie Gazeli. Znowu s�ysza� opowie�� Olafa o tym, jak w
prawie ca�ej cz�ci rufowej kosmolotu zgas�o �wiat�o, cho� �aden automat nie sygnalizowa� awarii.
Olaf poszed� sprawdzi�, co si� sta�o. Kiedy wr�ci�, powiedzia� tylko, �e kto� usun�� bezpieczniki.
Automat wstawi� nowe w kilka minut p�niej.
I dopiero wtedy, kiedy by�o ju� w�a�ciwie po wszystkim, Olaf zacz�� co� podejrzewa�.
Opowiedzia� Braggowi, co uda�o mu si� zobaczy�. Sta� w korytarzu nieruchomo. Nagle gdzie�
przed sob� dostrzeg� przy�miony b�ysk latarki. �wiate�ko przybli�y�o si� na tyle, �e dojrza� zarys
ciemnej postaci � kto� w stron� kom�r startowych taszczy� dwie olbrzymie paki. Przy niemal
zerowym ci�gu nie mog�y by� ci�kie, ale mo�na si� by�o tego domy�la� z ich rozmiar�w. Blask
latarki znikn�� za pancernymi drzwiami. Olaf przybli�y� si�, zajrza� przez szpar� � tamten kto�
zaj�ty by� �adowaniem pak do komory baga�owej. Olaf nie dostrzeg� numeru rakietki; wtedy
zreszt� nie zobaczy� w tej scenie nic podejrzanego � dopiero po wypadku obszed�, nikomu nic nie
m�wi�c, wszystkie komory startowe, lecz w �adnej rakiecie nie ujrza� ani �ladu tamtych
ogromnych pak. I wtedy te� przypomnia� sobie, �e ju� poprzedniego dnia wiadomo by�o, kt�r�
rakietk� poleci na zwiad Sangelson. A kiedy jeszcze stwierdzi�, �e w jednym z magazyn�w
wyprawy brakuje trotylu, u�ywanego czasem do rozsadzania ska� na badanych asteroidach i
planetach...
Nie, Olaf nie zadawa� pyta�. Zreszt� akurat na te pytania Bragg nie m�g� mu odpowiedzie�.
Tak na dobre zaprzyja�nili si� przed rokiem na pi�tej planecie uk�adu Vegi. Braggowi w
ostatniej chwili uda�o si� dobiec i celnie rzuci� lin� w stron� Olafa, kiedy ten spad� na ska�y w
gardzieli czynnego wulkanu. Olaf uderzy� plecami w obluzowany g�az. To zatrzyma�o na chwil�
jego upadek, lecz w tym samym momencie z�om skalny poruszy� si�, obsun�� par� centymetr�w
ni�ej � Olaf lecia� ju� na dno krateru, kiedy jego r�ce oplata� zw�j rzuconego sznura.
Olaf nie podzi�kowa� Braggowi nigdy � mo�e po prostu nie m�g� czy nie umia�? Wtedy zakl��
tylko i znowu wzi�� si� do przerwanej roboty, lecz od tamtej pory tak si� jako� sk�ada�o, �e na
wszystkie zwiady i badania latali zawsze razem. I r�wnie� razem polecieli na ratunek, kiedy
zerwa�a si� ��czno�� z rakietka Sangelsona...
Niebo na wschodzie r�owieje powoli. Bragg wstaje z ��ka, podchodzi do okna, otwiera je... �
przez chwil� s�ucha uwa�nie �piewu pierwszych obudzonych ptak�w. Potem wychyla si� i mocno,
g��boko wci�ga w p�uca ch�odne powietrze.
Powietrze tego ranka s�odko pachnie p�kaniem p�czk�w niedalekich morw.
ROZDZIA� III
Jest chyba troch� inaczej, ni� my�la�em. Znowu stwierdzam, �e �a�cuch uto�samie� rozpada mi
si� i pl�cze � bo sk�d Laaster wie, co my�la� Leo Blitzmacher? Odnosz� coraz silniejsze wra�enie,
�e ludzka zdolno�� do uto�samie� dzia�a bardziej selektywnie ni� u ka�dego z nas. I wi�cej �
ludzie znaj� okre�lenie tej zdolno�ci. Oczywi�cie s�owo wsp�czucie jest � jak wi�kszo�� ludzkich
poj�� bardzo nieprecyzyjne. Mie�ci w sobie zar�wno lito��, jak i wsp�doznawanie. Mo�e w ten
spos�b ludzie instynktownie broni� si� przed dookre�leniem? Nie rozumiem, sk�d ten p�d do
zachowania osobniczej odr�bno�ci, do wyr�niania si� z t�umu za wszelk� cen�? W skali jednostek
jest to by� mo�e po�yteczne, ale z punktu widzenia interes�w ca�ego spo�ecze�stwa...
Ja jako ja i ja jako ka�dy z nas � r�nica wcale nie jest taka wielka, I przecie� to, �e nie mam
nic do ukrywania, �e ka�dy z nas zna moj� pami�� tak samo dok�adnie jak ja, w najmniejszym
stopniu nie ogranicza mojej wolnej woli. Mog� robi� wszystko, co innym nie przeszkadza. Ludzie
niby tak samo... Ale wydaje mi si�, �e w efekcie to oni s� bardziej ni� ka�dy z nas ograniczeni
nakazami �rodowiska.
U nas ka�dy dorastaj�cy osobnik automatycznie w��cza si� w coraz wi�ksze obszary
zespolonej pami�ci � zale�y to tylko od jego zdolno�ci pojmowania. Typowy proces autosterowny.
A ludziom trzeba do tego ca�ego systemu wychowania, stymulacji, terroru, wyrafinowanych
represji..
Vi�n wspomina czasem swoj� szkol� st�d wiem o ludzkich metodach. Od s�odkiej perswazji
podszytej szanta�em a� po presj� �rodowiska. Patrz�...
Szko�a jest jasna, czysta, nowoczesna. Pulpity dostosowane wysoko�ci� do postaci uczni�w.
Vi�n stoi wyprostowana, spokojnie wodzi oczyma po obr�conych ku niej twarzach, s�ucha
uniesionego g�osu nauczycielki i... nagle obraz zamazuje si�, rozmywa. Bo Vi�n zaczyna czu� si�
jak ladacznica pod pr�gierzem. Przykuta �a�cuchami do kostropatego s�upa stoi nago i dr�y, i na
g�by gawiedzi patrzy z jak�� zimn�, utajon� pogard�. Dlatego zaczynam rozumie� jej ucieczk� do
gwiazd. Wydaje mi si�, �e to, co najpi�kniejsze, warto�ciowe i ciekawe, ju� dawno ulotni�o si� z
Ziemi, �e zawsze i wsz�dzie zobaczy� mog� tylko jak�� odmian� Leo Blitzmachera, kt�ry le��c w
szpitalu ju� snuje pierwsze plany na przysz�o��. �a�osny, omotany banda�em kuternoga czeka na
dorobienie protezy. Przekomarza si� z piel�gniark�, podszczypuje wykorzystuj�c chwile jej
nieuwagi. Dziewczyna op�dza si�, ale �artobliwie � Leo Blitzmacher u�miech ma bardzo mi�y.
Za drzwiami izolatki s�ycha� czyje� kroki. Dziewczyna prostuje si� raptownie, s�ucha � kroki
cichn� poma�u, korytarz zalega cisza. Dziewczyna obraca si�, k�adzie r�ce na biodrach, potem
chowa je pod brzegi bia�ego fartucha. Teraz powoli zsuwa rajstopy. Najpierw z jednej nogi, potem
z drugiej... Oparta plecami o drzwi pieszczotliwie przesuwa palcami po swoich udach i d�ugich,
zgrabnych �ydkach.
Zmi�te rajstopy wciska do kieszeni fartucha; przez chwil� nads�uchuj� oboje � nic. Na
korytarzu cisza.
Twarz dziewczyny jest powa�na, oczy skierowane na wyci�gni�t� ku niej r�k� Blitzmachera.
Jej palce po omacku odszukuj� kolejne guziki, fartuch od g�ry rozchyla si� coraz mocniej i coraz
szerzej. Ostatni guzik...
Teraz r�ce dziewczyny wracaj� do szyi, powoli odpinaj� ekler nylonowej bluzki, w izolatce
s�ycha� tylko s�abiutki trzask przesuwanego zamka i dwa oddechy. Jeden spokojny, drugi coraz
bardziej gor�czkowy i nier�wny.
Szelest rozchylanego materia�u; delikatne, r�owe palce dziewczyny d�ugo manipuluj� przy
umieszczonym mi�dzy piersiami zapi�ciu stanika... Znowu dwa oddechy, nads�uchiwanie � na
korytarzu wci�� przyczajona, szpitalna cisza. Nagle dziewczyna tryska weso�ym, kpiarskim
�mieszkiem i zapinaj�c fartuch wybiega z izolatki.
Leo Blitzmacher d�ugo patrzy w sufit. Ju� si� nie u�miecha...
Profesor Ulanoff g�o�no trzasn�� drzwiami. W ciemnym pokoju kto� poruszy� si�, zab�ys�o
�wiat�o � tu� przed swoj� twarz� profesor zobaczy� lustro. Jak co wiecz�r gorzko u�miechn�� si� do
swoich podpuchni�tych, zaczerwienionych oczu, otoczonych pierwszymi zmarszczkami.
� Ju� nawet antigeron przestaje, pomaga�... � mrukn�� z nieokre�lonym, przeciw nikomu
skierowanym gniewem. Zaczyna� czu� z�o�� do w�asnego cia�a, kt�re poma�u pr�bowa�o odmawia�
mu pos�usze�stwa. Ju� nie umia�by � tak jak jeszcze par� lat temu � sp�dzi� mi�ej nocy z trzema
naraz dziewczynami, a potem, jakby nigdy nic przepracowa� ca�ego dnia w laboratorium. Z jak��
nie�wiadom� niech�ci� i jednocze�nie z podziwem spojrza� teraz na stoj�cego tu� przy drzwiach
androida.
� Taak... � pomy�la�. � Jak na kopi� wykonan� z pami�ci ona jest wi�cej ni� doskona�a. I ma
nade mn� t� przewag�, �e �atwiej j� naprawi�. Heleno! � ostatnie s�owo powiedzia� na g�os. �
Zaparz mi kaw�. Du�� i mocn�! Chc� jeszcze dzi� popracowa�.
Android o�y�. Ruszy� dwa kroki do przodu, wysun�� do poca�unku mi�kkie, ciep�e usta.
Ulanoff u�miechn�� si� gorzko, ale wtuli� twarz w ciemne, pachn�ce w�osy i spokojnie s�ucha�
wym�wek, czynionych mu przez robota cichym, �agodnym kontraltem:
� Tyle czasu czeka�am... Nie powiniene� pracowa� zbyt d�ugo, przecie� wiesz...
S�ucha� i odpoczywa�. Tym razem u�miecha� si� ze smutn� dum�. R�wnie� i ten g�os uda�o mu
si� odtworzy� doskonale... Oczywi�cie pierwsze kopie by�y mniej udane, ale wtedy �pieszy� si�.
Chcia� zd��y� przed odlotem Gazeli. A teraz, kiedy tamten nie wr�ci�, ba� si�. O, nie, nie
konsekwencji � ma�o kto m�g�by naruszy� pozycj� profesora Ulanoffa. A ju� na pewno nie jaki�
tam kosmobiolog. Ba� si� raczej tego, �e pod oczami Heleny m�g�by zobaczy� takie same
zmarszczki jak dooko�a swoich.
Przez chwil� jeszcze wdycha� mocny, koj�cy zapach muszkatu, potem �agodnie wywin�� si� z
delikatnych obj�� robota.
� Mimo wszystko, kochanie, musz� przynajmniej godzin� posiedzie�. Ale p�niej przyjd� do
ciebie...
� Masz jakie� k�opoty?
� Tylko jeden. Chc� znale�� paru pilot�w, kt�rzy zgodz� si� ze mn� wsp�pracowa�. Ale
takich, kt�rzy maj� szcz�cie czy diabli wreszcie wiedz� co, mo�e intuicj�, kt�ra pozwala im
wyczu� niebezpiecze�stwo przez sk�r�. �eby po prostu jaki� g�upi wypadek nie zafa�szowa� mi
wynik�w. Zreszt� sama wiesz, �e te wszystkie udoskonalenia s� piekielnie kosztowne i
pracoch�onne.
� Po co udoskonala�?
� Widzisz: to, �e wynalaz�em ciebie, to jeszcze nie wszystko. Dzi�ki tobie mam swoj� klinik�.
Na pewno jeste� doskonalsza nawet od swojego pierwowzoru, ale nie jeste� w stanie go zast�pi�.
Ona tak samo jak ty ma s�ucha� i rozumie�, byle nie za du�o. Ale kiedy wyniknie co�
niespodziewanego, wyka�e elastyczno�� dzia�ania tak�, jakiej tobie na pewno zabraknie. A teraz
id� po kaw�. I przynie� j� do gabinetu...
Lekkie kroki robota oddalaj� si� w stron� kuchni � Helena jak zwykle po domu chodzi boso
lub tylko w rajstopach. Ladipax przymyka drzwi swojego gabinetu, przez chwil� s�ucha, jak w
g��bi domu szcz�ka ekspres do kawy, jak d�wi�cz� ustawiane na tacy naczynia. Nie, profesor
Ulanoff nie ma z�udze�. Dlatego tak smutnie i troch� ironicznie u�miecha si� na sam� my�l o tym,
jak w gruncie rzeczy �atwo programowa� mi�o��, wierno��, po��danie i pos�usze�stwo. A potem
siada przy szerokim, staro�wieckim biurku i z westchnieniem rozk�ada gruby skoroszyt, w kt�ry
kto� w po�piechu, niestarannie i niedbale powpina� wyci�gi z akt wszystkich pilot�w zatrudnionych
w kosmicznej flocie. Te same dane m�g�by obejrze� na ekranie wideofonu, sprz�onego z
rz�dowym komputerem w kapitanacie �eglugi przestrzennej. Mo�e tak nawet by�oby �atwiej i o
wiele szybciej � a ju� na pewno wygodniej � lecz profesor ma niekiedy do�� staro�wieckie
upodobania. Teraz niekt�re kartki po prostu wydziera ze skoroszytu i odk�ada na bok � by� mo�e
kt�ry� z tych ludzi...?
�wiat dooko�a Vi�n stopniowo nabiera kolor�w i ruchu. O ile mo�e by� mowa o jakimkolwiek
ruchu w ruinach. Chyba tylko stare okno, ko�ysz�ce si� na jednym jedynym skrzypi�cym zawiasie,
o�ywia ten ca�y kr�g martwych mur�w. I tamte po�amane belki, stercz�ce na wszystkie strony z
poszarpanej �ciany, kolebane na szcz�tkach w��kien przez niespokojny wiatr. Drewno ma tutaj
kolor mahoniu, przeplecionego d�ugimi smugami jasnego cynobru, a poniewa� domy maj�
dok�adnie ten sam odcie� co ska�y w kamienio�omach za miastem, wi�c ca�o�� wygl�da tak, jak
czyje� zakrwawione palce, niecierpliwie gmeraj�ce w szarozielonej, zapiaszczonej trawie na skraju
pustyni.
Vi�n otrz�sa si� nerwowo, potem opornie przypomina sobie, kto mieszka� w tym domu. Zdaje
si�, �e ma��e�stwo Enderso