9239

Szczegóły
Tytuł 9239
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9239 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9239 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9239 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Krzepkowski �piew Kryszta�u 1987 ROZDZIA� I Rozmi�k�a alejka okryta by�a zielonoszar�, p�przejrzyst� mg��, z palczastych p�czk�w jesionowca miarowo kapa�y ch�odne krople wiosennego deszczu, spada�y wprost na kark i policzek le��cej nieruchomo Vi�n. Wreszcie kt�ra� kropelka trafi�a dok�adnie w k�cik zamkni�tego oka. Kobieta poderwa�a g�ow�, potrz�sn�a ni� � mokre i zimne kosmyki rozplecionych w�os�w chlasn�y j� po szyi jak bicze. Vi�n otrz�sn�a si� jeszcze raz, podnios�a d�onie do oczu i ostro�nie przetar�a zabrudzone powieki. Potem powoli uchyli�a rz�sy, a� ci�kie od resztek b�ota, spojrza�a � lepka i �liska glina na jej r�kach mia�a nieprzyjemny odcie� ziemistej ��ci. Dopiero teraz, ukryta za �mieszn� zapor� umazanych palc�w, Vi�n o�mieli�a si� popatrze� troch� dalej. Tam, gdzie przedtem by� Laas. Jej m�� Laaster Erie Ninch�. By� tam przez ca�y czas. Jak zakochany w pochylonym krzy�u zrobionym z dw�ch nie okorowanych pni bie�uch trwa� p� kl�cz�c, p� zwisaj�c z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie, prawie czule przyciska� twarz do mokrego drewna. Zabola�o to Vi�n jak jaka� nieoczekiwana obelga � przecie� kiedy� Laas dok�adnie tak samo przytula� policzek do jej nagiego ramienia. U�miecha� si� wtedy r�wnie �agodnie i spokojnie. Wiatr znowu str�ci� na czo�o kobiety kilkana�cie zimnych kropel, wi�c wzdrygn�a si� odruchowo, a� dooko�a niej zafalowa�o rzadkie, gliniaste b�oto. Spod powierzchni ma�ej ka�u�y z lepkim mla�ni�ciem wymkn�o si� kilkana�cie p�cherzyk�w gazu. Brudno��te banieczki przez d�ug� chwil� utrzymywa�y si� na wodzie, potem p�k�y � niemal jednocze�nie w nozdrza Vi�n uderzy� md�y i s�odki od�r zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywa� do niej teraz ze wszystkich stron wraz z powiewami niezdecydowanego wiatru, kr�c�cego si� w k�ko mi�dzy nielicznymi pniami cmentarnych drzew i �a�osnymi szcz�tkami powalonych nagrobk�w. Jakby wiatr tak�e og�upia� od tego, co dzia�o si� w ci�gu ostatniej nocy. A przecie� tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegra� si� tylko ostatni akt dramatu. Ostatnia scena opowie�ci o kolonizacji Nowej... W�a�ciwie chyba nikt z nas nie mo�e powiedzie�, �e zale�y wy��cznie od siebie. Wprawdzie umiem jaki� konkretny problem ogl�da� z punktu widzenia w�asnego �ja�, ale... po co mia�bym to robi�? I tak wiem, �e wszystkie moje spostrze�enia pos�u�� ca�ej rasie. Tak samo mnie, jak ka�demu z nowo narodzonych. Jako ka�dy z nas powinienem t� kobiet� zlikwidowa� natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja mog� na ni� patrze� spokojnie � nie jest gro�na. A to, �e przypadkowo ocala�a, wcale nie zwi�ksza jej szans. Niech sobie my�li... �w ostatni wiecz�r zimy wydawa� si� Vi�n tym przyjemniejszy, �e ju� od rana mia�a si� zacz�� kr�tka jak wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej mia�o przyj�� gor�ce, szkar�atnobr�zowe i ciemnozielone lato. Lecz kiedy niebo tu� przed p�noc� zacz�o si� robi� g��boko purpurowe, a wszystkie gwiazdy zamgli� ju� pierwszy ciep�y powiew, wtedy ca�y �wiat nagle stan�� do g�ry nogami. Stoj�c� w swoim domu przy oknie Vi�n og�uszy� trzask i �omot padaj�cych drzew. Dopiero po d�ugiej chwili us�ysza�a przenikliwe d�wi�czenie t�uczonych szyb, huk p�kaj�cych mur�w, rozpaczliwe wrzaski przygniecionych ludzi � a nad tym wszystkim drwi�ce wycie huraganu, kt�ry nie wiadomo sk�d spad� na zaspane, niewielkie miasteczko. W ciemno�� strzeli�y z�ote iskry kilku po�ar�w, potem ju� ca�e niebo zala� narastaj�cy blask. Vi�n wybieg�a z domu tak, jak sta�a � boso, w si�gaj�cej do kostek koronkowej koszuli... Noc tymczasem zrobi�a si� gor�ca i krwista. A po chwili ��te, czerwone, bladozielononiebieskie j�zory p�omieni smagn�y po twarzach przera�onych ludzi, wygoni�y ich z miasta. Vi�n znalaz�a si� w gromadce uciekaj�cych na cmentarz � huragan �ciga� ich uparcie, wali� w plecy k��bami iskier i zwa�ami zg�stnia�ego powietrza. Poprzez �omot i szum w uszach Vi�n us�ysza�a niesamowicie s�aby g�os Laastera, wykrzykuj�cego jej imi�. Spojrza�a w tamt� stron�, rzuci�a si�, potkn�a o jaki� wa� rozmi�k�ej ziemi kiedy pada�a, niebo nagle sta�o si� jadowicie zielone i liliowe. W tej widmowej po�wiacie zobaczy�a Laastera dwa metry dalej, wpadaj�cego na pochylony krzy�. A potem raptownie wszystko znik�o i ucich�o. Dopiero teraz Vi�n ogarn�� strach. Dlaczego Laaster wcale si� nie rusza? Przecie� ju� jest rano � s�o�ce zaczyna podnosi� strz�py mg�y i rozprasza� ostatnie chmury. � Laas... � z gard�a Vi�n wydosta� si� tylko s�aby, ochryp�y szept. � Laas...? Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu mi�dzy poharatane drzewa. Tylko dooko�a Vi�n uparcie faluje mdl�cy, s�odki smr�d przegni�ych cia�, wydostaj�cy si� z porozwalanych grob�w. Kobieta z trudem wdrapuje si� na brzeg do�u, staje obok m�a i leciutko, nie�mia�o dotyka jego plec�w. Laaster powoli zaczyna unosi� g�ow�... � nie. To tylko jego cia�o bezw�adnie osuwa si� coraz ni�ej. Jednocze�nie krzy� wali si� na bok i z ci�kim, g�uchym pacni�ciem spada na dno grobowca. Lepkie bryzgi rzadkiego b�ota smagaj� Vi�n po twarzy, nowa fala trupiego zaduchu wywo�uje gwa�towne torsje. Md�o�ci powtarzaj� si� co chwila, wi�c Vi�n wydaje si�, �e b�dzie tak kl�cze� nad cia�em Laasa i wymiotowa� a� do ko�ca �wiata. Ale ju� po minucie czy dw�ch ostro�nie podnosi g�ow�. Potem niezdarnie d�wiga si� z kolan i sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna i�� w stron� miasta, automatycznie omijaj�c rzadkie drzewa. I g�sto mi�dzy grobami porozrzucane nieruchome cia�a. Wiem, �e nikt z nas nie zmusi mnie do dzia�ania wbrew mojej woli. Dlatego bez przeszk�d, spokojnie mog� obserwowa� star�, zm�czon� kobiet�, kt�ra potykaj�c si� i padaj�c zmierza uparcie tam, gdzie do wczoraj by� jej dom. Czuj�, �e poma�u zaczyna si� we mnie rodzi� co�, czego do tej pory nie zna�em. Lecz na razie zastanawiam si� tylko, jak d�ugo jeszcze pozwol� jej �y�. Niebo z tamtej strony miasta jest ju� wiosenne i jasnozielone � na tym pogodnym tle osiedle wygl�da tak, jakby wszyscy mieszka�cy ci�gle jeszcze spali. A poniewa� miedzy domami mg�a trzyma si� troch� d�u�ej ni� na r�wninie, wi�c nawet z odleg�o�ci pi�ciuset czy czterystu metr�w Vi�n wcale nie widzi gruz�w na ulicach, nie dostrzega wyrw w poszarpanych murach ani delikatnej siateczki pop�ka� na ocala�ych �cianach. Wi�c powoli zaczyna wierzy�, �e to tylko jaki� sen koszmarny wyp�dzi� j� z wygodnego ��ka. Bo w�a�ciwie co ona tu robi za miastem? Czemu po m�odej, jedwabistej trawie biegnie boso, zapl�tuj�c nogi w mokre fa�dy nocnej koszuli poplamionej buro��t� glin�? Gdyby teraz wyjrza� kto� od s�siad�w... A Laaster pewnie ju� od dawna czeka na ni�. Chodzi od kuchni do hallu swoimi wielkimi, niecierpliwymi krokami i zastanawia si� � niespokojny � dok�d ona mog�a p�j�� o tej porze, dlaczego nie wzi�a chocia� swetra i kaloszy? � Zapomnia�am, Laas... Po prostu zapomnia�am � Vi�n u�miecha si� w stron� domu nie�mia�o, przepraszaj�co. I trosze�k� smutno. � To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz obejmiesz mnie na przywitanie i prosto, pro�ciute�ko poprowadzisz do sypialni. Do mojego mi�kkiego, szerokiego ��ka, na kt�rym starannie spi�trzy�e� porozrzucane poduszki, a w nogach u�o�y�e� gor�cy termofor. I na pewno nie powiesz mi ani s�owa, jakbym wcale nie wychodzi�a. Bo ty przecie� taki ju� jeste� � zawsze troskliwy, zawsze a� za bardzo czu�y. A ja kiedy� ci� za to prawie nienawidzi�am, wiesz? Nie mog�am �cierpie� tej twojej dobroci. Nigdy nie rozumia�am... Ale teraz, kiedy nie �yjesz... Gwa�towny powiew o zapachu spalenizny zdmuchn�� sprzed oczu Vi�n niematerialn� twarz Laastera. A jednak jeszcze przez d�ug�, d�ug� chwil� Vi�n wydawa�o si�, �e ze szczeliny w powietrzu patrz� na ni� czyje� uwa�ne, przenikliwe �renice. Takie, kt�re nawet my�li potrafi� zobaczy�. I wtedy run�� najbli�szy dom. �oskot g�az�w i j�k rozdzieranych desek dotar�y do Vi�n z nieznacznym op�nieniem, wi�c przez kilka pierwszych sekund wydawa�o jej si�, �e ogl�da niemy film. W niesamowitej, upiornej ciszy kamie� zsuwa� si� z kamienia, za wybitymi oknami miga�y osiadaj�ce stropy, w niebo poma�u, leniwie wzbija� si� k��b rozpylonego tynku i kurzu. Huk przerazi� Vi�n dopiero wtedy, kiedy trzasn�y nadw�tlone krokwie i ca�y dach zapad� si� mi�dzy resztki cyklopowych mur�w. Potem wszystko zamar�o w bezruchu... Laaster to tamten martwy cz�owiek, rozpi�ty na krzy�u. Tak, ostatecznie to my narzucili�my ludziom sytuacj�. Walk�, w kt�rej nie mieli �adnych szans. I chyba nie powinienem nawet w martwym przeciwniku doszukiwa� si� dobroci, lecz ta kobieta ju� po raz drugi wywo�uje we mnie niezrozumia�e, absurdalne uczucie zaciekawienia losami obcej istoty. Po raz pierwszy tym, �e jednak prze�y�a, a teraz... Otaczam j� polem zera zdarze�, a sam w grawitacyjnym wirze p�yn� na cmentarz. Bo jeszcze z okresu swojej m�odo�ci pami�tam, �e ludzie znaj� swoiste przeciwie�stwo naszego bezczasu � w chwili przej�cia do nieistnienia ka�dy z osadnik�w przegl�da� swoje �ycie jak kolorowy film, w kt�rym wszystko dzia�o si� naraz. Dlatego po drodze tak ustalam wsp�rz�dne wiru, �eby przyby� dok�adnie w ostatnim momencie trwania Laastera. Potem przez u�amek sekundy uwa�nie wpatruj� si� w to miejsce nad jego karkiem, gdzie rodz� si� wszystkie obrazy i my�li. Laaster urodzi� si� tak samo jak ka�dy z nich czy ka�dy z nas. A zrozumienie przychodzi mi tym �atwiej, �e jego idioplazma i moja w zasadzie nie r�ni� si� niczym. To, co wiemy, ka�dy odziedziczy� prawie tak samo. I nawet fizycznie zbudowani jeste�my do�� podobnie � dla mnie osobi�cie Laaster by�by doskona�ym kumplem do golfa czy do cichych wypraw na dziewczynki do jakiego� burdelu na przedmie�ciu. Oczywi�cie w ka�dym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie na Nowej � za dobrze wiem, �e tutaj zawsze by�bym dla niego czym� niepoj�tym i zwyrodnia�ym. Czym�, co nie ma prawa �y� obok ludzi. Ja mo�e umia�bym si� nawet i z tym pogodzi�, ale przecie� opr�cz tego jestem ka�dym z nas... Porz�dkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster przywi�zywa�, zdaje si�, najwi�ksz� wag�. To by� cz�owiek, a przecie� �adnemu z nas nic, co ludzkie, nie mo�e by� obce. Kiedy� na pewno dojdzie do spotkania na wi�ksz� skal�, wi�c to wszystko, co teraz z m�zgu Laastera wygrzebi�, b�dzie �wietnym uzupe�nieniem modelu ca�ej rasy, pozwoli nam jeszcze dok�adniej pozna� ich s�abe i mocne strony. Dlatego czuj� w sobie milcz�c� zgod� ka�dego z nas, kiedy rzucam w przestrze� pierwsze uczucia i obrazy. Widz� Laastera w podrz�dnym, zadymionym barze. Takim jak bar Flori�a w tym zrujnowanym miasteczku. Ale wtedy Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setk� lat. Alkohol w kieliszkach ma t�czowe smugi wij�ce si� leniwie, kiedy Laaster i siedz�ca przy nim dziewczyna podnosz�, szk�o do ust. Laaster m�wi i u�miecha si� przy tym, lecz jego u�miech sprawia, �e dziewczyna kuli si� na wysokim sto�ku. Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru wchodzi nieznajomy m�czyzna. Rozgl�da si� uwa�nie, potem z wahaniem rusza w kierunku Laastera. Swoje nazwisko wymawia cicho, ale wyra�nie: � Bragg. Ernst Bragg... Po kilku nast�pnych s�owach Laaster powa�nieje. Spycha dziewczyn� ze sto�ka, klepni�ciem po po�ladku kieruje j� w stron� drzwi. Bragg wyci�ga z portfela plastykowy czek, patrzy pytaj�co. Laaster kiwa g�ow�, wyci�ga d�o�... � Po chwili w �lad za dziewczyn� wychodz� z baru. Ulica jest o�lepiaj�co bia�a od s�onecznego �aru i pustynnego, niewa�kiego kurzu przyniesionego przez wiatr. M�czy�ni id� obok siebie i p�g�osem omawiaj� szczeg�y swojego planu. Twarz Bragga staje si� zaci�ta i ponura, kiedy m�wi: � Vi�n... Trzeba jej przeszkodzi�... Laaster nie pyta, dlaczego. Skr�ca w drzwi obskurnego hotelu, po pi�ciu minutach wychodzi z niewielk� walizk�. Za nim wybiega dziewczyna z baru � na jej policzku powoli nabrzmiewa ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z Braggiem idzie w stron� dworca. Ale przedtem chwyta dziewczyn� za smag�e, opalone rami�. Dziewczyna krzywi si� z b�lu. A on spokojnie, zimno odpycha j� od siebie. Jakby rzuca� rzecz niepotrzebn�. Bo prawdziwe �ycie Laastera zacz�o si� dopiero wtedy, kiedy pozna� Vi�n. Poznawa� j� bardzo d�ugo, nie dowierzaj�c przy tym ani jej s�owom, ani swoim my�lom. Lecz kiedy wreszcie uwierzy�, sta� si� pod pewnym wzgl�dem podobny do ka�dego z nas. Oczywi�cie nie ca�kiem. My potrafimy zespoli� si� z ka�dym dost�pnym m�zgiem. Natomiast on potrafi� uto�samia� si� jedynie z Vi�n. By� mo�e w�a�nie dlatego r�wnie �ywo jak ona m�g� zobaczy� w swojej pami�ci pewien dzie� sprzed stu dwudziestu paru ziemskich lat. Przed niewielkim domkiem na przedmie�ciu Arsus sta� wysoki, barczysty m�czyzna. Przez kilka sekund patrzy� na m�ode listki pn�cych r�, rozpi�tych na p�ocie. Dwa lub trzy razy niezdecydowanie podnosi� d�o� do przycisku dzwonka, lecz w ostatniej chwili cofa� j�, nie dotykaj�c tastra. Wreszcie machn�� r�k�, pchn�� uchylon� furtk� i po w�skiej, betonowej �cie�ce pow�drowa� w stron� przeszklonej werandy. Po drodze zd��y� zauwa�y�, �e beton �cie�ki jest sp�kany, a ze szczelin wygl�da wiotka, jasnozielona trawa. Potem cz�owiek zerkn�� w bok. Przed chwil� widzia� tylko czuby kilkunastu drzew, stercz�ce zza ogrodzenia. Teraz dostrzeg�, �e ga��zki zieleniej�, a na ziemi� sypi� si� mi�kkie, blador�owe i bia�e p�atki. Cz�owiek spojrza� na kilka najbli�szych wisien i mrukn�� do siebie p�g�osem: � Za g�ste s�. I za wysokie... Trzeba by je by�o przyci�� jesieni� albo na przysz�� wiosn�. Przez odg�os swoich krok�w us�ysza� nagle lekki tupot po trawie. Przystan��, obr�ci� g�ow� � zza w�g�a domu bieg�a ku niemu cztero-, mo�e pi�cioletnia dziewczynka. Co� zieleni�o si� w jej zaci�ni�tej �apce, n�ki w b��kitnych rajstopach miga�y pod kr�ciutk� sp�dniczk�. A na bluzce dziewczynki cz�owiek zobaczy� przypomnienie jego w�asnego dzieci�stwa � wi�c mimo woli u�miechn�� si� do krzywo�apego kaczora w marynarskiej czapie, starannie wyhaftowanego kolorow� nitk�. Kaczor mia� brwi uniesione wysoko a� na czo�o, i dok�adnie tak samo szeroko otwar�y si� po chwili oczy dziewczynki, kiedy z wysoko�ci kolan m�czyzny uwa�nie patrzy�a w jego twarz. Cz�owiek znowu u�miechn�� si� mimo woli, potem nisko, nisko pochyli� si� nad dzieckiem. Dziewczynka rozwar�a pi�stk�, podaj�c nieznajomemu kilka p�rozwini�tych, wymi�toszonych bratk�w. � To pierwsze, prawda? � nie wiadomo czemu m�czyzna powiedzia� to szeptem. Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwn�a g�ow� energicznie, jak porcelanowy chi�czyk. Kr�tka, ciemna grzywka opad�a jej przy tym na czo�o, wi�c odgarn�a j� niecierpliwie i znowu podnios�a brwi, zagl�daj�c m�czy�nie prosto w oczy. Nagle nad dwoma zbli�onymi ku sobie g�owami trzasn�o otwierane okno. � Vi�n! Wracaj na... � g�os ucich� raptownie, kiedy kobieta zauwa�y�a schylonego m�czyzn�. Cz�owiek wyprostowa� si� i wtedy na jego ramieniu b�ysn�a srebrna, siedmioramienna gwiazda. Kobieta mocno wci�gn�a powietrze, lecz patrzy�a w milczeniu, wi�c m�czyzna zacz�� niepewnie: � Jestem... � Nie trzeba... Porozmawiamy potem... � g�os kobiety przygas�, oczy sta�y si� wilgotne i smutne. M�czyzna spojrza� w stron� furtki, zrobi� p� obrotu. Kobieta dorzuci�a szybko: � Prosz� nie odchodzi�... Cz�owiek zerkn�� na ni�, na dziecko, potem znowu na ni�. A p�niej szybko schyli� si� ponownie, troch� niezgrabnie d�wign�� Vi�n z ziemi, posadzi� j� sobie na przedramieniu i pochylaj�c g�ow� przekroczy� pr�g werandy. Helena nagle zrozumia�a, kogo jej ten cz�owiek przypomina. Jasne, �e nie by�o to przypadkowe, fizyczne podobie�stwo. To by�o co� wi�cej, a jednocze�nie o wiele mniej ni� same rysy twarzy czy ruchy. Raczej chodzi�o o to, co si� pod tymi ruchami kry�o. O to, co kiedy�, kilkana�cie lat temu mia� w twarzy Ladipax. Patrzy� na ni� prawie tak samo. Zreszt� chyba do tej pory Helena by�a przekonana, �e Ulanoff zaprzyja�ni� si� z Markiem tylko po to, �eby j� cz�ciej widywa�. Mo�e nawet by j� to w ko�cu zainteresowa�o � Ladipax by� dosy� przystojny i wcale nie nie�mia�y � ale wtedy istnia� dla niej tylko Mark. Co ni� wtedy kierowa�o? Czemu...? Chyba przyci�gn�o j� to szalone zafascynowanie. Ta jego g�upia mi�o�� do swobody i przestrzeni. Podoba�o jej si�, �e Mark tylko po to, �eby lata�, sko�czy� kosmobiologi� i dwa dodatkowe fakultety. Od tamtej pory lata� coraz cz�ciej i dalej. A Ladipax � tego w�a�nie Helena najd�u�ej nie mog�a mu darowa� � wycofa� si� bez walki. Po prostu wyjecha� z miasta i tylko przypadkowe wzmianki w gazetach m�wi�y jej, co on w tej chwili robi. Przez pewien okres tych wzmianek by�o nawet du�o. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresowa� si� medycyn� i psychologi� kosmiczn�. Dokona� podobno jakiego� rewelacyjnego wynalazku, kt�ry pozwala� uczestnikom nawet najdalszych wypraw z �atwo�ci� znosi� kosmiczne osamotnienie. Powierzono mu kierowanie jak�� wielk�, nowo za�o�on� klinik� i od tej pory wszystko nagle przycich�o. Osoba Ulanoffa posz�a po prostu w zapomnienie. Obiad up�yn�� w milczeniu. Dopiero p�niej, kiedy Vi�n ponownie wybieg�a do ogrodu, m�czyzna przedstawi� si�: � Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem... � Dosta�am wiadomo�� p� roku temu. � Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pyta�em o pani adres. � Wi�c po co pan przyszed�? � Pomy�la�em sobie... Mark du�o o pani opowiada� i... � w g�osie m�czyzny s�ycha� by�o niepewno��. � Pomy�la�em, �e mo�e pani chcia�aby wiedzie�... � To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, �e pan jest. Tutaj od dawna ju� nikt nie przychodzi. � Dlaczego? Czy pani... � Troch� ze wzgl�du na Vi�n. Ona wci�� jeszcze czeka, rozumie pan? � Tak. � M�czyzna u�miechn�� si� smutnie. � Chyba rozumiem... � Pan ma rodzin�? � Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Troch� zazdroszcz� Markowi... � Czego!? � Chyba tego, �e na niego kto� mimo wszystko wci�� jeszcze czeka. Tak. Najbardziej chyba tego... Ale mo�e lepiej b�dzie, je�eli ju� p�jd�. � Bragg wsta� z krzes�a, pochyli� g�ow�. � Niech pan siada... na chwil�. Czy... Czy pan jest st�d? � Nie. � Krzes�o pod Braggiem skrzypn�o ponownie. � Urodzi�em si� na drugim ko�cu �wiata. � A teraz? Wraca pan do domu? � Jutro. Dzisiaj prze�pi� si� w hotelu. Albo gdzie� sobie p�jd�... Rozumie pani, po tylu latach... � Taak... � w g�osie kobiety by�o smutne zamy�lenie. � Ale teraz nigdzie si� pan nie �pieszy? � W�a�ciwie nie mam dok�d. � M�czyzna lekko wzruszy� ramionami i zmarszczy� brwi. � Wi�c niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko... � Tylko co? � M�wmy sobie po imieniu, dobrze? Ze wzgl�du na Vi�n. Niech cho� na razie my�li... � W porz�dku, Heleno... � ostatnie s�owo m�czyzna rzuci� cicho i niepewnie. � Ju� tak strasznie d�ugo nikt do mnie nie m�wi� po imieniu... � Do mnie te� � mrukn�� Bragg. � Jak to? � Helena unios�a brwi. � My�la�am, �e na statku kosmicznym... � Wie pani... Wiesz, imi� to by�o co� od �wi�ta. Jak si� chcia�o powiedzie� komu� co� bardzo wa�nego. No i w raportach oczywi�cie. Ale tak na co dzie�... � Wi�c...? � Prosz� m�wi� do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... � to Bragg dorzuci� po kr�tkim wahaniu � ... albo Eri. � Eri? � W�a�nie. Kiedy� na mnie tak samo... � Kobieta? � Nie. Dziewczyna. Ale to by�o bardzo dawno temu. � My�li pan... My�lisz, �e zapomnia�a? � Wiem o tym. Ale... mo�e wyjdziemy do ogrodu? � Ale� oczywi�cie. Nie... � po�o�y�a d�o� na jego ramieniu. � Nie t�dy. Z tamtego pokoju jest wyj�cie wprost na taras. Bragg odruchowo zerkn�� na nogi id�cej przed nim Heleny � szczup�e kostki, mocne, �adnie zarysowane �ydki, proste i wysmuk�e uda. � Ciekawe, ile ona mo�e mie� lat? Porusza si� tak elastycznie i zwinnie, jakby mia�a najwy�ej dwadzie�cia... � zastanowi� si�. Potem podni�s� wzrok wy�ej. Kszta�tna g�owa, leciutko zaokr�glone ramiona, szyja... Mimo wczesnej pory roku kark Heleny mia� ju� z�oty odcie� opalenizny � ods�ania�y go w�osy, na tyle g�owy zaczesane do g�ry w niewielki, zgrabny kok. Bragg zauwa�y�, �e przy ka�dym kroku kobiety spod spinki poma�u wysuwa si� kasztanoworude pasemko. Opad�o wreszcie, za�askota�o z�otobr�zow� sk�r�. Bragg niezdecydowanie wyci�gn�� r�k�... Helena zatrzyma�a si� w oszklonych drzwiach, wiod�cych na taras. S�o�ce, wisz�ce tu� za drzewami, otoczy�o jej ciemn� posta� przy�mionym, czerwonym blaskiem. Kobieta unios�a obie r�ce do g�owy, obr�ci�a si� do Bragga bokiem, wyprostowa�a... M�czyzna sta� nieruchomo i patrzy�, jak Helena odnajduje niesforny kosmyk, jak d�ugo, bardzo powoli i bardzo d�ugo poprawia rozlu�nion� spink�. � Czy ona do licha nie rozumie, �e ja przez tyle lat... �e my wszyscy... Noo, z wyj�tkiem Marka. On w tamtej kabinie by� tylko raz. I gdyby po jego wyj�ciu okaza�o si�, �e na statku jest Ulanoff, zabi�by go chyba bez wahania. A przecie� nawet gdyby Helena nie by�a tak cholernie zgrabna... � Bragg my�la� chaotycznie i troch� gniewnie, ale przecie� patrzy� z przyjemno�ci�. Z tak wielk� przyjemno�ci�, �e nawet nie zauwa�y�, kiedy sko�czy�a. Ockn�� si� dopiero wtedy, kiedy ostro�nie wzi�a go za r�k�, pytaj�c: � O czym my�lisz? � Ja? Tak sobie... O niczym. � Podoba ci si� ogr�d? � Poci�gn�a go za sob�. � Tak. W og�le... Przeni�s� spojrzenie na profil Heleny, potem znowu zapatrzy� si� gdzie� daleko. � Czy kto� m�wi� ci kiedy�... � urwa�. To nie mia�o sensu. Na pewno kto� jej to m�wi� ju� niejeden raz. Chocia�by Mark. � Czy kto� kiedy�...? � podchwyci�a. � Ju� nic. Tylko jaka� g�upia my�l. Wiesz, ostatni raz widzia�em takie s�o�ce dok�adnie pi�� lat temu. Nie... Sze��, bo ostatnie miesi�ce przesiedzia�em w o�rodku szkoleniowym. A tam nie by�o czasu na wiosn�. � Wiem... � zabrzmia�o to troch� jak westchnienie. � Gdyby kto� wtedy kaza� mi gapi� si� na chmury, powiedzia�bym mu, �e g�upi. Ale teraz ju� chyba wiem, ile to znaczy. � Ty jeszcze �tam� jeste�, prawda? � szepn�a Helena. � Taak. Troch� tak. Wiesz, czuj� si� teraz, jakby tam zosta� ten prawdziwy Ernst Bragg. Jakbym cz�ciowo umar�... O, przepraszam ci�. Na chwil� zapomnia�em... � Nie szkodzi. P� roku to jednak bardzo du�o. Mia�am czas ju� si� przyzwyczai�. O wiele gorzej b�dzie z ma... � Helena spojrzeniem wskaza�a Vi�n na rozko�ysanej hu�tawce. � Nie powiesz jej? � Na razie chyba nie. Wiem, �e kiedy� musz� to zrobi�, ale ona tak czeka... To zreszt� moja wina. � Dlaczego? � Zbyt wiele jej o ojcu opowiada�am. Od kiedy tylko zacz�a rozumie� i m�wi� a� do... do... Bragg powoli obr�ci� g�ow�, spojrza� na twarz Heleny. Kobieta mia�a oczy szeroko rozwarte i wilgotne � wydawa�y si� przez to jeszcze g��bsze i ciemniejsze ni� przedtem. Jej dolna warga zadrga�a leciutko. Helena musia�a poczu� to mimowolne dr�enie, bo nagle zacisn�a rozchylone usta, przygryz�a warg� z�bami. Bragg zerkn�� na zachodz�ce powoli s�o�ce � wielka, ciemnoczerwona tarcza poci�ta by�a czarnymi cieniami ga��zi, na moment przes�oni�a j� wznosz�ca si� hu�tawka. � Nie my�lisz, �e ma�a buja si� ju� troch� za wysoko? � odezwa� si� p�g�osem. Helena poruszy�a si� niespokojnie, spojrza�a w g��b ogrodu. M�czyzna chwyci� j� za nadgarstek, pom�g� przeskoczy� nisk� barierk� tarasu. Nie pu�ci� jej r�ki � po m�odej, jedwabistej trawie pobiegli razem w stron� s�o�ca, przeskakuj�c wyd�u�one cienie przekwitaj�cych drzew. ROZDZIA� II Dopiero teraz spostrzegam, �e we wspomnieniach Laastera kryje si� nieco wi�cej, ni� mog�aby wiedzie� Vi�n. Zastanawia mnie to, lecz tylko na kr�tk� chwil�. Zaczynam coraz wyra�niej widzie� i mo�e nawet rozumie� �a�cuch uczuciowych powi�za�. Cho� jednocze�nie paradoksem wydaje mi si� to, �e Vi�n w�a�ciwie nigdy nie usi�owa�a uto�samia� si� ze swoim m�em. Nawet nie pr�bowa�a go zrozumie�. Wystarcza�o jej, �e po prostu by�. Nie pojmuj� tego jeszcze, nie czuj� przyczyn, ale ju� wiem, �e i Laaster, i Vi�n s�u�� mi tylko jako przeka�niki odczu� Bragga. A to jednocze�nie wyja�nia �w leciutki jak wahanie dystans, z kt�rego widz� wszystkie sceny i zdarzenia. Tamtego dnia przed stu dwudziestu laty kolacj� zjedli nie w jadalnym i nie w kuchni, lecz w pokoju, kt�ry Helena nazwa�a go�cinnym. Po powrocie z ogrodu, kiedy we troje zadyszani i u�miechni�ci wpadli do male�kiego salonu. Vi�n chwyci�a Bragga za r�kaw, poci�gn�a ku kolorowym drzwiom. M�czyzna poszed� za dziewczynk� troch� niepewnie i niezgrabnie dostosowuj�c kanciaste ruchy do szybkich kroczk�w Vi�n. Potem � ju� prawie na progu � obr�ci� g�ow� i pytaj�co spojrza� na Helen�. U�miechn�a si�. � Id�, Eri. Ona chce pokaza� ci sw�j pok�j. Musia�a ci� polubi�, bo nawet mnie niech�tnie tam wpuszcza. A je�li... A je�eli chcesz, to za chwil� przyjd� do was. Drzwi pokoiku Vi�n przypomina�y weso�y witra�, zrobiony z kilkunastu starannie dobranych kawa�k�w przejrzystego tworzywa. Wisz�ce ju� nisko s�o�ce przez okno salonu prze�wietla�o sw�j plastykowy wizerunek, wi�c kiedy Bragg zamkn�� za sob� drzwi, ca�y pok�j Vi�n zala� mi�y, z�ocisty blask. � To troch� jak kolor bursztynu... � pomy�la� Bragg. � Albo dobrego, odsta�ego miodu. Taki g��boki i mocny w tonie, a przecie� jednocze�nie przyjemny i jasny. Weso�o u�miechn�� si� do dziewczynki, porozumiewawczo przymru�y� oko � w tej samej chwili do pokoju wesz�a Helena. � Vi�n, posprz�taj tu troch� � wskaza�a rozrzucone po dywanie wielobarwne klocki i olbrzymiego, puchatego zwierzaka z naderwanym uchem. � A przez ten czas Eri i ja obejrzymy sobie reszt� domu. I po�piesz si�. Kolacja b�dzie za p� godziny. Tym razem ona poci�gn�a Bragga za sob�. Czu� na swoim nadgarstku jej mocn� i ciep�� d�o� wtedy, kiedy przymyka� drzwi pokoiku Vi�n, i jeszcze wtedy, gdy Helena prowadzi�a go po w�skich, kr�tych schodkach wiod�cych na niewysokie pi�terko. � M�j pok�j jest na dole obok salonu. A tu s� tylko go�cinne. No i oczywi�cie strych... Tylko na schodach trzeba uwa�a�. � Za w�skie? � Nie. � W p�mroku Bragg bardziej wyczu�, ni� zobaczy� jej u�miech. � Po prostu �wiat�o zepsute i dlatego tak ciemno. � Mo�e m�g�bym... � W�a�ciwie nie trzeba. Vi�n i ja znamy ka�dy stopie�, a ju� od dawna nikt tutaj poza nami nie chodzi�. No, jeste�my. Po prawej stronie masz kontakt, Eri... � ostatnie s�owo zabrzmia�o tak, jakby Helena nie doko�czy�a zdania. Pod drewnianym belkowaniem sufitu b�ysn�a lampa, podobna do szklanego p�ka herbacianej r�y. � Za tob� jest strych. A tam � Helena wskaza�a koniec kr�tkiego korytarza � drzwi do �azienki. � Zawsze lubi�em w�azi� tam, gdzie mnie nie prosz� � mrukn�� Bragg. � A strychy wr�cz uwielbiam. Je�eli potem poka�esz mi jeszcze piwnic�... � tym razem w jego g�osie zad�wi�cza�a do�� wyra�na kpina. A jednak ten zawarty w niej ton dobrodusznej, przyjaznej ironii sprawi� Helenie przyjemno��. � Ale� oczywi�cie. Skoro tak lubisz, to potem zejdziemy i do piwnicy. Tak tam rozkosznie ciemno, wilgotno, ponuro... Bragg roze�mia� si�, rzuci� p�g�osem: � Ju� dobrze... Przepraszam. � To raczej ja powinnam... Zmuszam ci� do ogl�dania domu, a mo�e wola�by�... � Dlaczego? Tu mi si� podoba. � Ciesz� si�. Schodzimy? � A te pokoje? � Tam w�a�ciwie nic ciekawego nie ma. Troch� sprz�t�w i bardzo du�o kurzu. Wprawdzie sprz�ta�am niedawno... � To mo�na zobaczy�? � Oczywi�cie. A tak naprawd�, to... � Helena urwa�a i mocno, mo�e troch� za mocno nacisn�a klamk�. � Co �naprawd�? � Ju� nic. � Zapali�a �wiat�o i, stan�wszy na progu, przepu�ci�a Bragga przed sob�. Tak, �e prawie otar� si� o jej ostre piersi. Nawet przez r�kaw kurtki wyczu� na swoim ramieniu fal� przyjemnego ciep�a, pachn�cego s�o�cem i jakimi� zio�ami. Chyba muszkatem. Owalny st� na �rodku pokoju Bragg obszed� prawie dooko�a, potem zatrzyma� si� nagle. Sta� i patrzy� w jedno jedyne miejsce tak d�ugo, �e Helena zaniepokoi�a si�: � Co� ci si� sta�o? � Tak. To znaczy nie... Ten kominek w rogu... � Chyba zwyczajny? � Dla ciebie na pewno. Ale dla mnie... Wiesz, on jest prawie taki sam, jak u mnie w domu. Ja by�em wtedy g�upim szczeniakiem... Kiedy rodzice umarli, dom trzeba by�o sprzeda�. I od tamtej pory nigdy jako�... � w jego wzroku Helena dostrzeg�a co�, co zmusi�o j� do serdecznego, przyjaznego u�miechu. � Pewnie bardzo by� chcia�... � tym razem ona kpiarsko przymru�y�a oko � ... zje�� kolacj� w�a�nie w tym pokoju? � Noo, nie chcia�bym ci sprawia� k�opotu, ale... � Ale je�eli pomo�esz mi przy noszeniu kolacji, wtedy zjemy tutaj. Och! Zapomnia�am, �e... � �e co? � Nie mamy drewna. � Nic a nic? � w g�osie Bragga zabrzmia�o tak ogromne, niemal dziecinne rozczarowanie, �e Helena u�miechn�a si� ponownie. � W szopie s� klocki, ale za grube. Trzeba by je by�o dopiero... � To ja... � Bragg wyskoczy� z pokoju � ... zaraz... � dobieg�o z po�owy schod�w � ... to zrobi�. Kiedy Helena zesz�a na d�, Bragg czeka� na ni� w salonie, rozcieraj�c d�oni� lewy �okie�. � Uderzy�e� si�? � Mhm, o por�cz... � mrukn�� ponuro. � A poza tym... � Co? � Zapomnia�em spyta�, czy masz jak�� siekier�. � Jest w szopie. Tam dalej, w g��bi ogrodu. � Gdzie? � Powinna by� za drzwiami. Pokaza� ci drog�? � Chyba trafi�. ..... Tylko wr�� nied�ugo. A ja przez ten czas przygotuj� co� do zjedzenia i troch� tam na g�rze posprz�tam. � Wed�ug mnie wcale nie trzeba. � Ale wed�ug mnie tak � Helena u�miechn�a si� przekornie. � No, id�... Po kilku minutach zza drzew dobieg�o przyt�umione stukanie siekiery. Helena zerkn�a na drzwi, przez kt�re wypchn�a Bragga, zamy�li�a si� i u�miechn�a smutno. Potem energicznie zabra�a si� do krojenia chleba. Po p� godzinie s�o�ce zasz�o ju� na dobre. Helena zd��y�a doko�czy� kanapki, zaparzy�a herbat�, wyk�pa�a Vi�n, nawet po�piesznie przetar�a kurze w go�cinnym, a z ogrodu wci�� dolatywa�o miarowe postukiwanie. Helena okry�a Vi�n podomk�, dopi�a jej pod szyj� kurtk� flanelowej pi�amy, zaprowadzi�a c�rk� do pokoju na g�rze. Potem szybko zbieg�a na taras. Po ciep�ym, wiosennym dniu wiecz�r by� rze�ki, lecz i dosy� ch�odny, wi�c wr�ci�a do domu po szeroki szal. P�niej szybko i cicho posz�a w stron� szopy. Bragg wytaszczy� pieniek a� za pr�g drewutni. By� tak zaj�ty, �e nie zauwa�y� nadej�cia Heleny. A ta mocniej otuli�a si� szalem, opar�a plecami o �cian� i przez kilkana�cie d�ugich chwil obserwowa�a wielk�, ci�k� jak rze�nicki top�r siekier�. Pob�yskuj�ce matowo ostrze unosi si� w r�kach Bragga niczym pi�rko, a potem szybko spada na twardy, gruz�owaly pieniek. Pieniek momentalnie rozpada si� na dwie cz�ci, potem na �wiartki, na �semki... Helena d�ugo patrzy, jak przed szop� z ka�d� chwil� ro�nie stos zgrabnych, r�wniute�kich polan. Kobieta dostrzeg�a tak�e i to, �e Bragg zrzuci� kurtk�, powiesi� j� na drzwiach szopy. �e wraz ze zmierzchem srebrna gwiazda wyblak�a nagle i sm�tnie poszarza�a. Kt�ra� ze szczap odskoczy�a troch� dalej. Bragg obejrza� si�, zobaczy� czekaj�c� Helen� i kiwn�� g�ow�. � Zaraz przyjd�. Uff! Musz� powiedzie�, �e tego to mi chyba najbardziej brakowa�o � wskaza� oczami stylisko topora. � Siekiery? � Nie � u�miechn�� si� dobrodusznie. � Ale w�a�nie czego� takiego, do czego cz�owiek musi u�y� ca�ej si�y. Tam zawsze te cholerne automaty... � Kolacja ju� prawie gotowa... � A, tak. To ju� id�. R�kawy koszuli mia� podwini�te powy�ej �okci, wida� by�o nabrzmia�e, pow�lone �y�y na jego przedramieniu. Helena sta�a milcz�c. Patrzy�a, jak m�czyzna zgarnia kurtk� z drzwi, jak przerzuca j� przez plecy i rami�, jak od d�oni do �okcia lewej r�ki starannie uk�ada stosik szczap. Helena r�wnie� pochyli�a si�, zagarn�a d�o�mi kilka polan. Brugg wyprostowa� si� i rozejrza� dooko�a. � Zaraz tu wr�c�, to posprz�tam � woln� r�k� wskaza� pieniek i porozrzucane bierwiona. � Nie trzeba. � I tak musz� przyj��. Ja naprawd� bardzo lubi� ogie� na kominku... Tym razem u�miechn�a si� Helena. � Dobrze. I tak tyle pan... Tyle tego nar�ba�es, ze wystarczy chyba na ca�y rok. � Przyda si�. � Tak. Aha! Obok kominka po�o�y�am ci par� starych gazet. � To �wietnie... Kiedy weszli do domu, Bragg odebra� od Heleny reszt� drewna pow�drowa� na g�r�; zamarudzi� tam par� minut przy uk�adaniu szczap w palenisku i rozpalaniu ognia. Kiedy potem przechodzi� obok kuchni, Helena zawo�a�a za nim przez uchylone drzwi: � Tylko nied�ugo, bo herbata wystygnie! Skin�� g�ow� i znik�. Wr�ci� rzeczywi�cie szybko. Zani�s� nar�cze drewna na g�r�, potem zbieg� do kuchni, pokaza� Helenie r�ce oblepione �ywic�. Podbieg�a do drzwi �azienki. � Otworz� ci, bo si� przykleisz do klamki. Bragg mrukn�� p� z kpin�, a p� z podziwem: � Prosz�, prosz�... C� za wygody. To znaczy, �e tamta �azienka na g�rze jest taka... go�cinna? Helena milcza�a. Patrzy�a, jak Bragg starannie szoruje obie d�onie, przy okazji rozchlapuj�c wod� daleko poza brzeg umywalki. I nawet jej to chlapanie nie dra�ni�o. M�czyzna od�o�y� szczotk�, mocniej odkr�ci� kran, przekrzycza� szum wody pytaj�c: � Co to by�o? Stara czere�nia? � Tak. Przesta�a rodzi� ze dwa lata przed t� wasz� wypraw�. Sang wykarczowa� j� i poci�� na klocki, ale nigdy jako� nie mia� czasu, �eby j� por�ba�. � Kto? � Sang. To znaczy Mark... � Aha! Przepraszam... � Nie musisz. � Mimo wszystko... � Mimo wszystko po�piesz si�. Bardzo nie lubi� zimnej herbaty. A ty? � Ja te�. O, do licha! � j�kn��, kiedy myd�o wy�lizn�o mu si� z r�ki i bryzgi wody ze zbyt pe�nej umywalki chlusn�y wprost pod nogi Heleny. � Zaraz to powycieram. � Zostaw. I masz tu r�cznik... Starannie wytar� d�onie, potem zapyta�: � Mam ci w czym� pom�c? � Wszystko ju� czeka na g�rze � chwyci�a go za r�k� i tak samo jak za pierwszym razem poprowadzi�a po schodach. Do go�cinnego Helena wesz�a pierwsza. Nagle obr�ci�a si� i k�ad�c palce na ustach Bragga pokaza�a mu Vi�n, skulon� na wysokim, troch� staro�wieckim krze�le. W r�czce opuszczonej na obrus dziewczynka trzyma�a nie dojedzon� kanapk�. � I nie doczeka�a si�... � szepn�� Bragg. � Daj, pomog� ci zanie�� j� do pokoju. Ostro�nie d�wign�� rozespane dziecko. P�niej, ju� przy drzwiach, u�miechn�� si� do Heleny mrucz�c cicho: � Chyba t� kolacj� zjemy tylko we dwoje... A jednak w ludziach jest co� dziwnego. Nieobliczalnego. Lecz jest to co�, co nawet mnie � jednemu z nas � imponuje. Bo przecie� z osobistych wspomnie� Laastera wiem, dlaczego przesta� by� astropilotem. Jestem razem z nim w nadmarsja�skiej przestrzeni. Tak jak on z rezygnacj� le�� w g��bokim fotelu i apatycznie patrz� na rosn�cy mi w oczach czerwony kr�g planety. Ju� nie mam si� po ataku szalonych przekle�stw, po wszystkich bezskutecznych pr�bach. I tak cud, �e po wybuchu plazmowego silnika ocala� cho� ten strz�p kabiny. Ale co z tego? Teraz ten przekl�ty wrak niesie mnie bez przerwy w d�, coraz mocniej daje si� przyci�ga� Marsowi. Wiem, �e b�d� tak spada� jeszcze kilkana�cie dni. Mia�bym mo�e szans�... Gdyby uda�o mi si� wyskoczy� w pr�ni�, spada�bym wolniej. Lecz wybuch wida� obtopi� powierzchni� w�azu, bo klapa tkwi w pancerzu jak przylutowana. Znowu skacz� do �luzy, t�uk� pi�ciami w zielonoszary pancelit, a p�niej d�ugo, d�ugo stoj� bez ruchu. Przeklinam wszystko i wszystkich, tych, kt�rzy tam na Marsie czekali nu nowe narz�dzia, na wod� i tlen. I tych, kt�rzy mnie wys�ali. I tych, kt�rzy tak g�upio, tak bezdennie g�upio wymy�lili ten cholerny autonomiczny system ochrony, oddzielili kabin� pilota od silnika tuzinem �adowni z pancernymi grodziami. Wybuch musia� sprasowa� �adownie w harmonijk�, ale to mnie wcale nie interesuje. Obchodzi mnie tylko jedno. To, �e za grub�, zmatowia�� od �aru tafl� od czasu do czasu pojawia si� z�owieszczy czerwony kr�g. Mars ma jeszcze bardzo rzadk� atmosfer� � mo�e nie ca�y sp�on�? Chcia�bym trafi� dok�adnie w sam �rodek tej ich zasranej bazy... Nie umia�bym a� tak nienawidzi� �adnego z nas. Nawet nie wiem dok�adnie, co to jest nienawi��. Ale rozumiem reakcj� Laastera, kiedy jaka� przypadkowa ekipa �mieciarzy w ostatniej chwili z�owi�a magnetycznym polem wrak kosmolotu, kiedy po rozpruciu pancerza oswobodzi�a p�ob��kanego cz�owieka. Chyba rozumiem... Tego wieczoru po kolacji Bragg do�� szybko po�egna� si� z Helen�, obieca�, �e wpadnie do niej jeszcze przed odjazdem. A potem pow�drowa� w stron� hotelu. By�o niezbyt daleko, wi�c nie wzywa� taxodu; chcia� sobie zreszt� wszystko spokojnie, powoli przemy�le�. Szed� leniwie, zapatrzony w uciekaj�ce do ty�u g�adkie tafle chodnika. Uliczki przedmie�cia by�y w�skie, stosunkowo ciemne i kr�te. Raptem z jakiej� nie o�wietlonej przecznicy tu� przed Braggiem cicho wynurzy� si� niewyra�ny cie�. � Czy ma pan mo�e zapalniczk�? � g�os m�wi�cego by� podobny do ca�ej postaci. Te� taki cichy i niewyra�ny. Bragg odruchowo si�gn�� do kieszeni, wyj�� prostopad�o�cianik, mniej wi�cej na wysoko�ci piersi tamtego przycisn�� p�ytk� piezoelektryku. I w�a�nie wtedy w s�abym, gazowym �wiate�ku zobaczy�, �e nieznajomy trzyma detor, wycelowany prosto w jego brzuch. Bragg us�ysza� trzask bezpiecznika. Jego lewa r�ka sama zatoczy�a momentalny, kr�tki �uk. G�ow� nieznajomego targn�o w bok, cia�o zwiotcza�o nagle, detor sucho szcz�kn�� o chodnik � w tej samej chwili z jego lufy trysn�� gor�cy, niemal niezauwa�alny b�ysk. Cz�owiek zawy�, kiedy jego kolano przesta�o by�. Potem zemdla� widocznie, bo uliczk� znowu ogarn�a cisza � tylko s�aby wiatr pociera� ga��zie krzew�w o pobliski parkan. Twarz Bragga �ci�a si� w grymasie koszmarnego spokoju. Szcz�ki na chwil� zacisn�y si� mocno, potem r�wnie szybko rozlu�ni�y. M�czyzna obr�ci� si� i powolnym, spacerowym krokiem pod��y� w stron� hotelu... � Leo Blitzmacher. Lat dwadzie�cia dwa. Przyj�ty do szpitala o godzinie pierwszej trzydzie�ci pi��. Brak prawej nogi a� do polowy uda, prawdopodobnie w wyniku postrza�u z detora. Do tej pory nie odzyska� przytomno�ci... � Leo s�ysza� monotonny g�os m�odej piel�gniarki, opowiadaj�cej lekarzowi o tym, jak dw�ch nieznajomych przytaszczy�o rannego do szpitala. Lecz nie otwiera� oczu. Za wszelk� cen� usi�owa� sobie przypomnie� twarz tamtego. Przecie� widzia� j� przez chwil� w blasku zapalniczki. To za ma�o, �eby pozna� go na ulicy. O wiele za ma�o... Gdyby tak zna� jego nazwisko... Zaraz, zaraz, przecie� wtedy straci� przytomno�� tylko na chwil�. Potem us�ysza�, �e tamten sobie spokojnie odchodzi. Jakby nic si� nie sta�o. Bydlak... Szed� chyba w stron�... w stron� hotelu. Tego samego, w kt�rym i Leo zatrzyma� si� na tych par� dni. A teraz pewnie �pi sobie wygodnie, oddycha miarowo, mo�e chrapie... Leo Blitzmacher myli� si�. Ernst Bragg rzeczywi�cie le�a� na hotelowym ��ku, ale oczy mia� szeroko rozwarte. Patrzy� w ciemno��. Znowu by� tam, w kosmosie, na pok�adzie Gazeli. Znowu s�ysza� opowie�� Olafa o tym, jak w prawie ca�ej cz�ci rufowej kosmolotu zgas�o �wiat�o, cho� �aden automat nie sygnalizowa� awarii. Olaf poszed� sprawdzi�, co si� sta�o. Kiedy wr�ci�, powiedzia� tylko, �e kto� usun�� bezpieczniki. Automat wstawi� nowe w kilka minut p�niej. I dopiero wtedy, kiedy by�o ju� w�a�ciwie po wszystkim, Olaf zacz�� co� podejrzewa�. Opowiedzia� Braggowi, co uda�o mu si� zobaczy�. Sta� w korytarzu nieruchomo. Nagle gdzie� przed sob� dostrzeg� przy�miony b�ysk latarki. �wiate�ko przybli�y�o si� na tyle, �e dojrza� zarys ciemnej postaci � kto� w stron� kom�r startowych taszczy� dwie olbrzymie paki. Przy niemal zerowym ci�gu nie mog�y by� ci�kie, ale mo�na si� by�o tego domy�la� z ich rozmiar�w. Blask latarki znikn�� za pancernymi drzwiami. Olaf przybli�y� si�, zajrza� przez szpar� � tamten kto� zaj�ty by� �adowaniem pak do komory baga�owej. Olaf nie dostrzeg� numeru rakietki; wtedy zreszt� nie zobaczy� w tej scenie nic podejrzanego � dopiero po wypadku obszed�, nikomu nic nie m�wi�c, wszystkie komory startowe, lecz w �adnej rakiecie nie ujrza� ani �ladu tamtych ogromnych pak. I wtedy te� przypomnia� sobie, �e ju� poprzedniego dnia wiadomo by�o, kt�r� rakietk� poleci na zwiad Sangelson. A kiedy jeszcze stwierdzi�, �e w jednym z magazyn�w wyprawy brakuje trotylu, u�ywanego czasem do rozsadzania ska� na badanych asteroidach i planetach... Nie, Olaf nie zadawa� pyta�. Zreszt� akurat na te pytania Bragg nie m�g� mu odpowiedzie�. Tak na dobre zaprzyja�nili si� przed rokiem na pi�tej planecie uk�adu Vegi. Braggowi w ostatniej chwili uda�o si� dobiec i celnie rzuci� lin� w stron� Olafa, kiedy ten spad� na ska�y w gardzieli czynnego wulkanu. Olaf uderzy� plecami w obluzowany g�az. To zatrzyma�o na chwil� jego upadek, lecz w tym samym momencie z�om skalny poruszy� si�, obsun�� par� centymetr�w ni�ej � Olaf lecia� ju� na dno krateru, kiedy jego r�ce oplata� zw�j rzuconego sznura. Olaf nie podzi�kowa� Braggowi nigdy � mo�e po prostu nie m�g� czy nie umia�? Wtedy zakl�� tylko i znowu wzi�� si� do przerwanej roboty, lecz od tamtej pory tak si� jako� sk�ada�o, �e na wszystkie zwiady i badania latali zawsze razem. I r�wnie� razem polecieli na ratunek, kiedy zerwa�a si� ��czno�� z rakietka Sangelsona... Niebo na wschodzie r�owieje powoli. Bragg wstaje z ��ka, podchodzi do okna, otwiera je... � przez chwil� s�ucha uwa�nie �piewu pierwszych obudzonych ptak�w. Potem wychyla si� i mocno, g��boko wci�ga w p�uca ch�odne powietrze. Powietrze tego ranka s�odko pachnie p�kaniem p�czk�w niedalekich morw. ROZDZIA� III Jest chyba troch� inaczej, ni� my�la�em. Znowu stwierdzam, �e �a�cuch uto�samie� rozpada mi si� i pl�cze � bo sk�d Laaster wie, co my�la� Leo Blitzmacher? Odnosz� coraz silniejsze wra�enie, �e ludzka zdolno�� do uto�samie� dzia�a bardziej selektywnie ni� u ka�dego z nas. I wi�cej � ludzie znaj� okre�lenie tej zdolno�ci. Oczywi�cie s�owo wsp�czucie jest � jak wi�kszo�� ludzkich poj�� bardzo nieprecyzyjne. Mie�ci w sobie zar�wno lito��, jak i wsp�doznawanie. Mo�e w ten spos�b ludzie instynktownie broni� si� przed dookre�leniem? Nie rozumiem, sk�d ten p�d do zachowania osobniczej odr�bno�ci, do wyr�niania si� z t�umu za wszelk� cen�? W skali jednostek jest to by� mo�e po�yteczne, ale z punktu widzenia interes�w ca�ego spo�ecze�stwa... Ja jako ja i ja jako ka�dy z nas � r�nica wcale nie jest taka wielka, I przecie� to, �e nie mam nic do ukrywania, �e ka�dy z nas zna moj� pami�� tak samo dok�adnie jak ja, w najmniejszym stopniu nie ogranicza mojej wolnej woli. Mog� robi� wszystko, co innym nie przeszkadza. Ludzie niby tak samo... Ale wydaje mi si�, �e w efekcie to oni s� bardziej ni� ka�dy z nas ograniczeni nakazami �rodowiska. U nas ka�dy dorastaj�cy osobnik automatycznie w��cza si� w coraz wi�ksze obszary zespolonej pami�ci � zale�y to tylko od jego zdolno�ci pojmowania. Typowy proces autosterowny. A ludziom trzeba do tego ca�ego systemu wychowania, stymulacji, terroru, wyrafinowanych represji.. Vi�n wspomina czasem swoj� szkol� st�d wiem o ludzkich metodach. Od s�odkiej perswazji podszytej szanta�em a� po presj� �rodowiska. Patrz�... Szko�a jest jasna, czysta, nowoczesna. Pulpity dostosowane wysoko�ci� do postaci uczni�w. Vi�n stoi wyprostowana, spokojnie wodzi oczyma po obr�conych ku niej twarzach, s�ucha uniesionego g�osu nauczycielki i... nagle obraz zamazuje si�, rozmywa. Bo Vi�n zaczyna czu� si� jak ladacznica pod pr�gierzem. Przykuta �a�cuchami do kostropatego s�upa stoi nago i dr�y, i na g�by gawiedzi patrzy z jak�� zimn�, utajon� pogard�. Dlatego zaczynam rozumie� jej ucieczk� do gwiazd. Wydaje mi si�, �e to, co najpi�kniejsze, warto�ciowe i ciekawe, ju� dawno ulotni�o si� z Ziemi, �e zawsze i wsz�dzie zobaczy� mog� tylko jak�� odmian� Leo Blitzmachera, kt�ry le��c w szpitalu ju� snuje pierwsze plany na przysz�o��. �a�osny, omotany banda�em kuternoga czeka na dorobienie protezy. Przekomarza si� z piel�gniark�, podszczypuje wykorzystuj�c chwile jej nieuwagi. Dziewczyna op�dza si�, ale �artobliwie � Leo Blitzmacher u�miech ma bardzo mi�y. Za drzwiami izolatki s�ycha� czyje� kroki. Dziewczyna prostuje si� raptownie, s�ucha � kroki cichn� poma�u, korytarz zalega cisza. Dziewczyna obraca si�, k�adzie r�ce na biodrach, potem chowa je pod brzegi bia�ego fartucha. Teraz powoli zsuwa rajstopy. Najpierw z jednej nogi, potem z drugiej... Oparta plecami o drzwi pieszczotliwie przesuwa palcami po swoich udach i d�ugich, zgrabnych �ydkach. Zmi�te rajstopy wciska do kieszeni fartucha; przez chwil� nads�uchuj� oboje � nic. Na korytarzu cisza. Twarz dziewczyny jest powa�na, oczy skierowane na wyci�gni�t� ku niej r�k� Blitzmachera. Jej palce po omacku odszukuj� kolejne guziki, fartuch od g�ry rozchyla si� coraz mocniej i coraz szerzej. Ostatni guzik... Teraz r�ce dziewczyny wracaj� do szyi, powoli odpinaj� ekler nylonowej bluzki, w izolatce s�ycha� tylko s�abiutki trzask przesuwanego zamka i dwa oddechy. Jeden spokojny, drugi coraz bardziej gor�czkowy i nier�wny. Szelest rozchylanego materia�u; delikatne, r�owe palce dziewczyny d�ugo manipuluj� przy umieszczonym mi�dzy piersiami zapi�ciu stanika... Znowu dwa oddechy, nads�uchiwanie � na korytarzu wci�� przyczajona, szpitalna cisza. Nagle dziewczyna tryska weso�ym, kpiarskim �mieszkiem i zapinaj�c fartuch wybiega z izolatki. Leo Blitzmacher d�ugo patrzy w sufit. Ju� si� nie u�miecha... Profesor Ulanoff g�o�no trzasn�� drzwiami. W ciemnym pokoju kto� poruszy� si�, zab�ys�o �wiat�o � tu� przed swoj� twarz� profesor zobaczy� lustro. Jak co wiecz�r gorzko u�miechn�� si� do swoich podpuchni�tych, zaczerwienionych oczu, otoczonych pierwszymi zmarszczkami. � Ju� nawet antigeron przestaje, pomaga�... � mrukn�� z nieokre�lonym, przeciw nikomu skierowanym gniewem. Zaczyna� czu� z�o�� do w�asnego cia�a, kt�re poma�u pr�bowa�o odmawia� mu pos�usze�stwa. Ju� nie umia�by � tak jak jeszcze par� lat temu � sp�dzi� mi�ej nocy z trzema naraz dziewczynami, a potem, jakby nigdy nic przepracowa� ca�ego dnia w laboratorium. Z jak�� nie�wiadom� niech�ci� i jednocze�nie z podziwem spojrza� teraz na stoj�cego tu� przy drzwiach androida. � Taak... � pomy�la�. � Jak na kopi� wykonan� z pami�ci ona jest wi�cej ni� doskona�a. I ma nade mn� t� przewag�, �e �atwiej j� naprawi�. Heleno! � ostatnie s�owo powiedzia� na g�os. � Zaparz mi kaw�. Du�� i mocn�! Chc� jeszcze dzi� popracowa�. Android o�y�. Ruszy� dwa kroki do przodu, wysun�� do poca�unku mi�kkie, ciep�e usta. Ulanoff u�miechn�� si� gorzko, ale wtuli� twarz w ciemne, pachn�ce w�osy i spokojnie s�ucha� wym�wek, czynionych mu przez robota cichym, �agodnym kontraltem: � Tyle czasu czeka�am... Nie powiniene� pracowa� zbyt d�ugo, przecie� wiesz... S�ucha� i odpoczywa�. Tym razem u�miecha� si� ze smutn� dum�. R�wnie� i ten g�os uda�o mu si� odtworzy� doskonale... Oczywi�cie pierwsze kopie by�y mniej udane, ale wtedy �pieszy� si�. Chcia� zd��y� przed odlotem Gazeli. A teraz, kiedy tamten nie wr�ci�, ba� si�. O, nie, nie konsekwencji � ma�o kto m�g�by naruszy� pozycj� profesora Ulanoffa. A ju� na pewno nie jaki� tam kosmobiolog. Ba� si� raczej tego, �e pod oczami Heleny m�g�by zobaczy� takie same zmarszczki jak dooko�a swoich. Przez chwil� jeszcze wdycha� mocny, koj�cy zapach muszkatu, potem �agodnie wywin�� si� z delikatnych obj�� robota. � Mimo wszystko, kochanie, musz� przynajmniej godzin� posiedzie�. Ale p�niej przyjd� do ciebie... � Masz jakie� k�opoty? � Tylko jeden. Chc� znale�� paru pilot�w, kt�rzy zgodz� si� ze mn� wsp�pracowa�. Ale takich, kt�rzy maj� szcz�cie czy diabli wreszcie wiedz� co, mo�e intuicj�, kt�ra pozwala im wyczu� niebezpiecze�stwo przez sk�r�. �eby po prostu jaki� g�upi wypadek nie zafa�szowa� mi wynik�w. Zreszt� sama wiesz, �e te wszystkie udoskonalenia s� piekielnie kosztowne i pracoch�onne. � Po co udoskonala�? � Widzisz: to, �e wynalaz�em ciebie, to jeszcze nie wszystko. Dzi�ki tobie mam swoj� klinik�. Na pewno jeste� doskonalsza nawet od swojego pierwowzoru, ale nie jeste� w stanie go zast�pi�. Ona tak samo jak ty ma s�ucha� i rozumie�, byle nie za du�o. Ale kiedy wyniknie co� niespodziewanego, wyka�e elastyczno�� dzia�ania tak�, jakiej tobie na pewno zabraknie. A teraz id� po kaw�. I przynie� j� do gabinetu... Lekkie kroki robota oddalaj� si� w stron� kuchni � Helena jak zwykle po domu chodzi boso lub tylko w rajstopach. Ladipax przymyka drzwi swojego gabinetu, przez chwil� s�ucha, jak w g��bi domu szcz�ka ekspres do kawy, jak d�wi�cz� ustawiane na tacy naczynia. Nie, profesor Ulanoff nie ma z�udze�. Dlatego tak smutnie i troch� ironicznie u�miecha si� na sam� my�l o tym, jak w gruncie rzeczy �atwo programowa� mi�o��, wierno��, po��danie i pos�usze�stwo. A potem siada przy szerokim, staro�wieckim biurku i z westchnieniem rozk�ada gruby skoroszyt, w kt�ry kto� w po�piechu, niestarannie i niedbale powpina� wyci�gi z akt wszystkich pilot�w zatrudnionych w kosmicznej flocie. Te same dane m�g�by obejrze� na ekranie wideofonu, sprz�onego z rz�dowym komputerem w kapitanacie �eglugi przestrzennej. Mo�e tak nawet by�oby �atwiej i o wiele szybciej � a ju� na pewno wygodniej � lecz profesor ma niekiedy do�� staro�wieckie upodobania. Teraz niekt�re kartki po prostu wydziera ze skoroszytu i odk�ada na bok � by� mo�e kt�ry� z tych ludzi...? �wiat dooko�a Vi�n stopniowo nabiera kolor�w i ruchu. O ile mo�e by� mowa o jakimkolwiek ruchu w ruinach. Chyba tylko stare okno, ko�ysz�ce si� na jednym jedynym skrzypi�cym zawiasie, o�ywia ten ca�y kr�g martwych mur�w. I tamte po�amane belki, stercz�ce na wszystkie strony z poszarpanej �ciany, kolebane na szcz�tkach w��kien przez niespokojny wiatr. Drewno ma tutaj kolor mahoniu, przeplecionego d�ugimi smugami jasnego cynobru, a poniewa� domy maj� dok�adnie ten sam odcie� co ska�y w kamienio�omach za miastem, wi�c ca�o�� wygl�da tak, jak czyje� zakrwawione palce, niecierpliwie gmeraj�ce w szarozielonej, zapiaszczonej trawie na skraju pustyni. Vi�n otrz�sa si� nerwowo, potem opornie przypomina sobie, kto mieszka� w tym domu. Zdaje si�, �e ma��e�stwo Enderso