16083

Szczegóły
Tytuł 16083
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16083 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16083 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16083 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Deirdre Purcell Kraina Dzieci�stwa Prolog Dziesi�� minut p�niej Rose zatrzyma�a si� przed bram� cmentarza. Sta� tam zaparkowany jego samoch�d, ale drzwiczki od strony kierowcy by�y szeroko otwarte, a wewn�trz pali�a si� lampka. Dostrzeg�a te� uniesion� klap� baga�nika. Powiod�a doko�a wzrokiem, nie zauwa�y�a go jednak nigdzie. Zamkn�a drzwiczki, tak aby lampka zgas�a, wesz�a przez p�kolist� bram� na teren cmentarza i przystan�a na moment, �eby wzi�� si� w gar��. Czu�a ogarniaj�cy j� niepok�j. Miejsce by�o tak ciche, o�wietlone bia�ym, niesamowitym blaskiem niepe�nej tarczy ksi�yca, a powietrze tak ostre i nieprzyjazne, �e strach �cisn�� j� za gard�o; wyra�ny, niemal namacalny, fizyczny l�k. Wiedzia�a jednak, �e nie mo�e teraz zawr�ci�; zabrn�a ju� za daleko, a sprawa, kt�ra j� tu przywiod�a, by�a zbyt wa�na, aby da� za wygran�. Cmentarz zajmowa� zbocza niewielkiego wzg�rza; kamienne ogrodzenie zaros�y krzewy je�yn i spl�tane pn�cza g�ogu, na szczycie ogo�ocone z li�ci cierniste drzewo wznosi�o si� ku rozgwie�d�onemu niebu niczym zniekszta�cona r�ka. W tym miejscu od stuleci grzebano zmar�ych katolik�w z okolicy. Co krok widnia�y stare, przekrzywione ju� kamienne p�yty i krzy�e celtyckie, gdzieniegdzie okrywa�a je g�sta pl�tanina bluszczu, pokrzyw i drzewiastego podszycia. Wko�o roznosi� si� s�odkawy, ostry zapach cmentarny, w kt�rym czu�o si� wo� ziemi, przegni�ych ro�lin -i jeszcze czego�, o czym Rose wola�a teraz nie my�le�. Wzdrygn�a si� i skierowa�a w stron� nowszej cz�ci cmentarza, gdzie nadal odbywa�y si� poch�wki i gdzie sama sta�a tak niedawno. Wysoka trawa t�umi�a odg�os jej krok�w. Przed ni� rozci�ga� si� teren bardziej uporz�dkowany, zadbany, marmurowe nagrobki b�yszcza�y zimno i bezlito�nie. W miejscu gdzie ko�czy�a si� stara cz�� cmentarza, a zaczyna�a nowa, na poduszce z pn�czy je�yn le�a�a omsza�a figurka Jezusa, kt�ra spad�a z coko�u; ramiona postaci, ju� na zawsze bezsilne, wznosi�y si� ku g�rze jakby z niemym b�aganiem, a kamienne, niewidz�ce oczy zdawa�y si� wypatrywa� chwili zmartwychwstania. Blask ksi�yca zm�ci� si� nagle, Rose za� odnios�a wra�enie, jakby to Jezus spojrza� na ni� przenikliwym wzrokiem. Jednocze�nie wszystko na cmentarzu sta�o si� wi�ksze i bardziej z�owieszcze. Jaka� figurka anio�a z rozpostartymi skrzyd�ami, stoj�ca na grobie, zdawa�a si� szybowa� w jej stron�; le��ce na ziemi sztuczne kwiaty, sine w srebrzystej po�wiacie, wyci�ga�y ku niej swoje podobne do macek �odygi, jakby chcia�y ople�� j� nimi i przyci�gn�� do siebie; czarna ziemia i �wir na pobliskich grobach nie wygl�da�y ju� teraz tak solidnie, aby spoczywaj�ce pod nimi cia�a mog�y si� czu� bezpiecznie. Nie mog�a tego d�u�ej znie��. Nie, poczeka na niego na zewn�trz, obok auta. Je�eli on tu jest, wyjdzie z cmentarza wcze�niej lub p�niej. Nagle dobieg� j� jaki� odg�os, pojedynczy brz�k, tak jakby kto� uderzy� lekko �y�eczk� o porcelanow� fili�ank�. Przystan�a i pocz�a nas�uchiwa�. Znowu to samo. I jeszcze raz, i jeszcze - miarowy, jednostajny stukot, dochodz�cy z przeciwleg�ego zbocza. Ostro�nie, niepewnie, czuj�c, jak mocno bije jej serce, wspi�a si� na wzg�rze i stan�a pod ciernistym krzewem, sk�d mog�a ogarn�� wzrokiem ca�y teren cmentarza. Dostrzeg�a go natychmiast; siedzia� w kucki przy grobie, jego jasne w�osy odcina�y si� wyra�nie od ciemnego nagrobka. Chcia�a go zawo�a�, ale krzyk uwi�z� w zaschni�tym gardle. Ruszy�a w tamt� stron�, maj�c nadziej�, �e us�yszy j� i podniesie na ni� wzrok, on jednak by� zanadto zaabsorbowany swoj� czynno�ci�. Dopiero teraz dostrzeg�a, co robi: skuwa� z nagrobka napis. Cz�� pierwsza Rozdzia� 1 Za ka�dym razem, kiedy jego brat-bli�niak by� chory, John Flynn znosi� prawdziwe m�ki. Siedzia� przygn�biony w k�ciku kuchni w str��wce, podczas gdy matka wymachiwa�a �cierk�, kieruj�c par� z dw�ch ustawionych na kuchence garnk�w w stron� krzes�a, na kt�rym Derek, opatulony kocami, krztusi� si� flegm� i z trudem �apa� oddech. Mary Flynn by�a czerwona z wysi�ku oraz od gor�ca i pary. Wreszcie opad�a wyczerpana na krzes�o, niby wr�bel szukaj�cy chwili wytchnienia. Szczup�a, wymizerowana twarz kaza�a szacowa� jej wiek na znacznie wi�cej ni� czterdzie�ci dziewi�� lat, a John u�wiadomi� sobie znowu, �e da�by wiele, aby matka nie wygl�da�a tak jak teraz. Wiedzia� doskonale, �e to nie ma nic wsp�lnego z nim samym, ale czu� si� w jaki� spos�b odpowiedzialny za jej ci�kie �ycie i wczesne wdowie�stwo. - Czy mog� ci w czym� pom�c, mamo? - zapyta�. Mary otar�a �cierk� pot z twarzy, wsta�a z widocznym trudem i podesz�a do tylnych drzwi, po czym unios�a pokryw� stoj�cej tam ba�ki na mleko. - Przyda�aby si� odrobina wody - powiedzia�a. Przed domem ustawiono dwie beczki, w kt�rych zbiera�a si� deszcz�wka, ale wod� pitn� trzeba by�o przynosi� z drogi publicznej, gdzie zainstalowano pomp�. John z ulg� wykorzysta� pretekst, aby wymkn�� si� z kuchni. Wiedzia�, �e ataki choroby brata wygl�daj� zawsze na gro�niejsze, ni� s�, ale odk�d matka wys�a�a go na poczt�, aby zatelefonowa� po lekarza, up�yn�o ju� wiele czasu, co najmniej godzina. Dlaczego tamtego nie ma tak d�ugo? Wyci�gn�� spod zlewu dwa ocynkowane wiadra i przeszed� na podw�rko za domem; na odg�os krok�w koza, kt�r� trzymali dla mleka, przydrepta�a i pocz�a ociera� si� pyskiem o jego d�o�. Ciep�e czerwcowe powietrze by�o rze�kie i �wie�e; John wdycha� je z przyjemno�ci� zw�aszcza teraz, kiedy nie przebywa� ju� w dusznej, zaparowanej kuchni. Lekka bryza po- rusza�a ga��zkami tarniny, tworz�cej �ywop�ot za domem, a zaledwie kilka metr�w od miejsca, gdzie sta� John, przysiad� kos. Przechyliwszy na bok �epek, spojrza� intruzowi prosto w oczy, nast�pnie odfrun�� przezornie na drzewo. Koza ponownie tr�ci�a pyskiem r�k� ch�opca. John otworzy� stoj�c� pod szczytow� �cian� domu skrzyni� z warzywami, wyj�� z niej marchew i poda� zwierz�ciu, kt�re wzi�o j� od niego delikatnie, z wdzi�kiem, niczym dama z towarzystwa. Zrobi� zaledwie kilkadziesi�t krok�w, kiedy us�ysza� warkot silnika, a po chwili zatrzyma� si� przy nim czarny prefect. Doktor siedz�cy w aucie opu�ci� szybk�. - Witaj, ch�opcze! - zawo�a�. - Przyjecha�em do twego brata. - Wiem - odpar� John. - To ja poprosi�em na poczcie, aby zadzwonili do pana. - No c�, zaraz postawimy Dereka na nogi. Jad�! John sta� na drodze, odprowadzaj�c samoch�d wzrokiem. To w�a�nie doktor Markey zawi�z� wcze�niej Dereka do sanatorium. Wtedy je�dzi� nie prefectem, lecz du�ym morrisem cowleyem. Bracia uko�czyli akurat dwana�cie lat, a matka pozwoli�a Johnowi zosta� tego dnia w domu; m�g� nie i�� do szko�y, aby po�egna� si� z bratem. Jednak�e, kiedy ta chwila ju� nadesz�a, nie m�g� wykrztusi� cho�by jednego s�owa. R�wnie� Derek zachowa� milczenie. Po prostu podni�s� swoj� p��cienn� torb� i tylnymi drzwiami wyszed� na podw�rze. Za nim pod��a�a matka, nie kryj�c �ez. John nie p�aka�. Pozosta� w tyle i patrzy� na brata, kt�ry blady i wyl�kniony drepta� za lekarzem w stron� samochodu. Sanatorium znajdowa�o si� gdzie� w pobli�u Dublina; wydawa�o si�, �e od Drumbooli dzieli je niesamowicie wielki szmat drogi, ale w rzeczywisto�ci by�o to tylko troch� wi�cej ni� pi��dziesi�t mil. Tamtego dnia John po raz pierwszy w �yciu znikn�� z domu. D�ugo b��ka� si� po polach i ��kach, a� wreszcie p�nym popo�udniem odkry� strumyk, kt�ry wdziera� si� w g��b lasu, na niewielk� polank� poros�� paprociami. John wybra� sobie zaciszne miejsce pod sosn�, wymo�ci� je zwi�d�ymi li��mi i traw�, a potem le�a� w ciemno�ciach, czuj�c, jak spadaj� na niego z g�ry sosnowe ig�y niczym �agodne krople deszczu. W duchu przebywa� ca�y czas z bratem, kt�ry z pewno�ci� jecha� jeszcze do Dublina - i czu�, jak z ka�d� mil� narasta w Dereku paniczny l�k. Kiedy wr�ci� do domu, matka odchodzi�a ju� od zmys��w z niepokoju. Ulga, jak� poczu�a na jego widok, uczyni�a j� brutaln�. Ze stoickim spokojem, ofiarowuj�c Bogu w ofie- rze sw�j b�l jako ofiar� za pomy�lny powr�t Dereka, John przyj�� bez szemrania policzek, kt�ry mu wymierzy�a. Dopiero potem, ju� le��c, da� upust �zom. Dot�d dzieli� zawsze z bratem podw�jne ��ko, a tej nocy po raz pierwszy mia� spa� w nim sam. Sfatygowany materac wypchany ko�skim w�osiem mia� dwa pod�u�ne wg��bienia; John przesun�� si� na to, kt�re zd��y� odcisn�� Derek, i spa� po tej stronie ��ka co noc przez jedena�cie miesi�cy, a� do dnia, kiedy jego bli�niaczy brat wr�ci� do domu. Dzi� sta� w miejscu, czekaj�c cierpliwie, a� umilknie warkot silnika. Potem ruszy� dalej, w stron� pompy zainstalowanej na niewielkim betonowym cokole przy drodze i okolonej g�stym dywanem z wrzo�ca. Z wysi�kiem uni�s� ci�k�, masywn� d�wigni� i napar� na ni�; potem jeszcze par� razy podrywa� j� do g�ry i opuszcza�, dop�ki z wylotu pompy nie trysn�� pierwszy strumie� rdzawej wody, rozpryskuj�c si� o betonow� p�yt�. John pompowa� dalej niezmordowanie, a kiedy wreszcie pocz�a p�yn�� czysta woda, nape�ni� wiadra. Nast�pnie, gdy strumie� zmala� do cienkiej stru�ki, podstawi� z��czone d�onie, po czym przytkn�� je do ust. Pij�c, zda� sobie spraw� z otaczaj�cej go ciszy. Ptaki, jeszcze tak ha�a�liwe przed miesi�cem, straci�y jakby g�os. Ich obecno�� od czasu do czasu zdradza� jedynie pojedynczy skrzek lub �wiergot. Usta� tak�e wiatr. Na drzewach wisia�y nieruchome li�cie. Byd�o na ��kach pas�o si� w milczeniu, ucich�y nawet psy w okolicznych zagrodach. John otar� sobie usta r�kawem koszuli, d�wign�� oba wiadra i ruszy� do domu. Do tej pory k�opoty Dereka z oddychaniem musia�y ju� min��. Martwi� si� o brata, ale bliska wi�, kt�r� odczuwali dawniej, nie przetrwa�a roz��ki. Tamten dzie�, kiedy Derek wr�ci� z sanatorium, by� upalny i duszny. John �ci�gn�� koszul� i w�a�nie przycina� �ywop�ot okalaj�cy warzywnik, kiedy z dala dobieg� go warkot samochodu doktora. Rzuci� sekator i czym pr�dzej pobieg� do kuchni, aby powiadomi� matk�, ona za� zerwa�a z siebie fartuszek i przed lustrem zawieszonym na �cianie pocz�a gor�czkowo poprawia� sobie w�osy. Zanim oboje otworzyli tylne drzwi, samoch�d wje�d�a� ju� przed dom. John od razu dostrzeg� za szyb� auta twarz Dereka, ale nagle poczu� si� za�enowany. Nie m�g� si� doczeka� tej chwili, teraz jednak, gdy ju� nadesz�a, nie wiedzia�, jak si� zachowa� ani co powiedzie�. Ba� si�, �e wybuchnie p�aczem. Zerkn�� bezradnie na matk�, ale ona tak�e robi�a wra�enie sparali�owanej. Doktor wysiad� z samochodu. - Chod� tu, ch�opcze! - zawo�a�. - Na co czekasz? Matka podbieg�a ju� do Dereka, zamkn�a go w ramionach - i ten widok wyrwa� Johna z odr�twienia. Jeszcze chwila i ca�a tr�jka z��czy�a si� w gor�cym u�cisku. Ale niemal natychmiast John zorientowa� si�, �e co� jest nie w porz�dku; Derek uni�s� r�k� i �okciem os�oni� sobie oczy, jakby chcia� si� odgrodzi� od matki i brata. Nawet gdy tulili go do siebie, John czu� jego op�r. Potem, ju� w domu, nie spuszcza� ze swojego bli�niaka wzroku. Derek, chocia� wychudzony, wygl�da� zdrowo, ale z jednym ramieniem ni�szym ni� drugie robi� wra�enie jakby kalekiego. - Co si� sta�o z twoim ramieniem? - Pytanie pad�o, zanim jeszcze John zd��y� si� zreflektowa� i powstrzyma� je. Derek poczerwienia� a� po uszy. - A co si� mia�o sta�? Lepiej patrz na siebie! Dopiero p�niej, kiedy Derek poszed� do ust�pu, matka wyja�ni�a, �e to drobne zniekszta�cenie nie jest dla niej niespodziank�. Mimo zabieg�w fizykoterapeutycznych po operacji usuni�cie p�uca zrobi�o swoje; rami� po pustej stronie piersi pozosta�o troch� bardziej opuszczone ni� drugie. Przez reszt� wieczoru John pr�bowa� sobie wm�wi�, �e ta dziwna, nie znana mu dot�d obco�� pomi�dzy nim i De-rekiem nie potrwa d�ugo, �e z czasem dziel�ca ich bariera zniknie. I rzeczywi�cie: tej nocy obaj spali znowu w jednym ��ku, jak dawniej, a przed za�ni�ciem pogaw�dzili troch� szeptem. Ale potem, kiedy Derek zasn��, John d�ugo jeszcze le�a� z otwartymi oczyma, targany rozpacz�, wpatrzony w cienie na �cianach i suficie, usi�uj�c rozwik�a� w�tpliwo�ci, kt�re nie dawa�y mu spokoju. Co� si� zmieni�o, by� tego pewien. Pozornie �ycie wr�ci�o do normy. Trwa�y w�a�nie letnie wakacje, bracia nie chodzili wi�c do szko�y, a po uporaniu si� ze swoimi obowi�zkami szli na pola, gdzie chwytali kr�liki albo te� �owili ryby w strumieniu. Te wakacje r�ni�y si� od innych stosunkiem matki do Dereka: w deszczowe i ch�odne dni nie wolno mu by�o wychodzi� na dw�r. R�wnie� John pozostawa� wtedy w domu i chocia� to po�wi�cenie nie by�o du�e, rodzi�o w duszy ch�opca �al do brata. Sytuacja osi�gn�a punkt krytyczny pewnego deszczowego popo�udnia, jakie� pi�� tygodni po powrocie Dereka. Obaj przeczytali ju� wszystkie po�yczone ksi��ki i John u�wiadomi� sobie, �e sko�czy�y mu si� pomys�y na zabicie czasu. Matka posz�a odwiedzi� s�siadk�, a John stan�� przy oknie i podni�s� wzrok na niebo. - Wygl�da na to, �e si� troch� rozpogodzi - mrukn�� bez wi�kszego przekonania. - Po co w og�le tu sterczysz? Nie musisz siedzie� ze mn� w domu, mo�esz wyj��, je�li chcesz. My�lisz, �e jeste� tu komu� potrzebny? Id� sobie i zostaw mnie w spokoju! -Twarz Dereka by�a wykrzywiona ze z�o�ci, wybuch jego furii by� tak nag�y i gwa�towny, tak nieoczekiwany i szokuj�cy, �e os�upia�y John odwr�ci� si� i wolnym krokiem przeszed� z kuchni do sypialni. Derek dogoni� go w progu. -Przepraszam, John, wcale tak nie my�la�em, naprawd�! Ale John by� stuprocentowo pewien, �e jego brat mimo woli zdradzi� si� ze swoimi odczuciami. - Ju� dobrze - mrukn��. - Nie przejmuj si� tym. - Odwr�ci� si� i poprawi� u�o�on� r�wniutko poduszk� na ��ku. - Och, daj spok�j! - Derek wybieg� z powrotem do kuchni. W ci�gu paru najbli�szych lat John oswoi� si� z nowym charakterem stosunk�w ��cz�cych go z bratem. Rozpieszczany przez matk�, kt�ra przyrz�dza�a mu grzane piwo z jajkiem na �niadanie i p� kufla mocnego porteru co wiecz�r, Derek miewa� teraz k�opoty z oddechem coraz rzadziej, ale kiedy tylko nast�powa�o zaostrzenie jego choroby, tak jak dzi�, Johna ogarnia�o natychmiast poczucie olbrzymiej straty. Pe�ne wiadra ci��y�y coraz bardziej. Odstawi� je i ponad kraw�dzi� �ywop�otu powi�d� wzrokiem po D�bowym Polu. Olbrzymie drzewo, kt�remu pole zawdzi�cza�o swoj� nazw�, trafi� i rozszczepi� piorun dawno temu, zanim jeszcze John i Derek przyszli na �wiat, ale - nie wiadomo dlaczego - nigdy nie zosta�o �ci�te. Stercza�o teraz na pag�rku, w samym �rodku pola, a jego s�katy, zach�caj�cy dzieci, do zabawy pie�, stanowi� miniaturowy obraz dzikiej przyrody. Patrz�c na nie, John widzia� zamiast owad�w, ptak�w i innych jego lokator�w siebie oraz Dereka znowu jako trzyletnich brzd�c�w, siedz�cych w rozwidleniu konar�w starego d�bu i zanosz�cych si� tak �ywio�owym �miechem, �e omal nie spadli na ziemi�. By� typowy letni wiecz�r, pe�en pszcz� i motyli krz�taj�cych si� wok� pierwiosnk�w i go�dzik�w, oraz much, kt�re obsiad�y krowie placki. Ale John widzia� jeszcze kogo�: ojca. Sta� pod drzewem z r�kami na biodrach i g�ow� odrzucon� do ty�u. Taki w�a�nie obraz Matty'ego Flynna John zdo�a� zachowa� w pami�ci. Podczas spaceru Matty zaprowadzi� syn�w na pole, podsadzi� jednego po drugim, umieszczaj�c ich na drzewie, a potem cofn�� si� troch�, aby ogarn�� obu spojrzeniem. - Dwie podp�rki! - zawo�a� i roze�mia� si� rado�nie. -Moje dwie podp�rki! Ani John, ani Derek nie mieli poj�cia, o jakie podp�rki ojcu chodzi, ale zara�eni jego dobrym humorem, zawt�rowali mu g�o�nym �miechem, i �miali si� tak we trzech, dop�ki ojciec nie zdj�� ich z ga��zi i nie posadzi� sobie na ramionach; jednego na lewym, drugiego na prawym. Nast�pnie ruszy� dziarskim krokiem przez pole, podrzucaj�c syn�w tak energicznie, �e John i Derek odruchowo obj�li go za szyj�. Po �mierci ojca obaj bracia przychodzili co jaki� czas na D�bowe Pole i bawili si� na drzewie lub nad strumieniem, kt�ry przecina� odleg�y kraniec ��ki. W strumieniu by�y kie�bie, widoczne dopiero, kiedy ch�opcy nachylali si� nisko i wpatrywali z nat�eniem w brunatn� wod�. Stali wtedy bez ruchu, nie odzywaj�c si� do siebie, i wbijali palce n�g w muliste dno, przekonani, �e je�li nie drgnie im nawet mi�sie�, ryba przep�ynie tu�-tu�, ocieraj�c si� o ich �ydki. Teraz, tkwi�c na piaszczystej drodze, John chciwie �owi� nosem zapach ciep�ej ziemi i �a�owa�, �e tamte dawne, proste rado�ci �ycia nale�� ju� do przesz�o�ci. Westchn�� ci�ko i ponownie d�wign�� wiadra. Zycie zmieni�o si� tak bardzo! Kiedy byli jeszcze mali, wszystko wydawa�o si� nieskomplikowane. Teraz czeka�y ich dramatyczne przemiany. W sierpniu ko�czyli siedemna�cie lat, a poniewa� matce brakowa�o ju� pieni�dzy, aby w dalszym ci�gu op�aca� szko��, musieli i�� do pracy. Jakiejkolwiek pracy. Przed laty zapewniano ich, �e b�d� pracowa� w maj�tku, ale dzi� przestali na to liczy�: od O�'Beirne Moffata, kt�ry by� w�a�cicielem posiad�o�ci, szcz�cie odwr�ci�o si� bezpowrotnie. Droga wi�a si� wzd�u� �ywop�otu okalaj�cego posiad�o��, a kiedy John doszed� do zakr�tu, ujrza� dach str��wki. Gdyby sprawy potoczy�y si� jeszcze gorzej, on lub Derek, a mo�e nawet obaj musieliby opu�ci� to miejsce. Przysz�o mu do g�owy, �e taka konieczno�� mog�aby oznacza� ich rozstanie ju� na zawsze - i ta perspektywa, mimo wszystkich obecnych k�opot�w, nape�ni�a go rozpacz�. A co si� stanie z matk�? * * * Rose O'Beirne Moffat zdecydowa�a w ostatniej chwili, �e jednak pojedzie z ojcem do Carrick. - Tato, poczekaj chwil�! - zawo�a�a, zbiegaj�c na d� po trzy stopnie naraz. - A wi�c zmieni�a� zdanie? - Gus O'Beirne Moffat zacisn�� d�onie na lejcach i u�miechn�� si� do c�rki, kt�ra przystan�a zadyszana przed dwuko�owym powozem. Mia� nieskazitelne z�by, a u�miech, niczym p�omie� �wiecy, rozja�nia� i �agodzi� rysy jego rumianej twarzy. - Zmieni�am, a co, nie mog�? - odpar�a Rose. Wspi�a si� po stopniach, zaj�a miejsce obok ojca i zamkn�a za sob� drzwiczki powozu. - Nie mam co robi�. - Zabezpieczy�a drzwiczki przed otwarciem ozdobnym sznurkiem i usiad�a wygodniej. - Nie b�dzie ci zimno? Gus mia� na szyi szalik, a mi�kki tweedowy kapelusz naci�gn�� g��boko na uszy. Spojrza� z pow�tpiewaniem na jej lnian� sukienk� bez r�kaw�w, ale Rose machn�a tylko r�k�. - Sk�d�e, tato! Nic mi si� nie stanie. Jest bardzo ciep�o. - Spojrza�a na o�owianoszare niebo. - I na pewno nie b�dzie deszczu. Nigdy nie pada, kiedy powietrze jest tak wilgotne. -Hmm... - mrukn�� Gus. - Nie wiem, czego was ucz� w tej szkole na lekcjach geografii. Jeste� pewna, �e nie zmarzniesz? - Och, tato, daj spok�j! - Z�o�y�a r�ce na kolanach. - Na twoj� odpowiedzialno��! - o�wiadczy� Gus. Uderzy� lekko lejcami o t�usty zad kuca i zwierz� natychmiast ruszy�o k�usem. Rose zachwia�a si� na siedzeniu, trac�c r�w- nowag�. - On zrobi� to umy�lnie, tato! - zawo�a�a oburzona, poprawiaj�c sukienk�. Wiod�c� do bramy frontowej alejk�, kt�ra nawet w lecie rzadko wysycha�a ca�kowicie, ocienia� baldachim z g�sto ze sob� splecionych ga��zi kasztan�w. Rose zadr�a�a z zimna, ale ukry�a to przed ojcem; dopiero przed chwil� zapewnia�a go przecie�, �e jest jej gor�co, musia�a wi�c gra� dzielnie swoj� rol�. Wychyli�a si� nawet, aby zerwa� kwiatek z krzewu rododendronu, ale w�a�nie w tej chwili pow�z zako�ysa� si� gwa�townie na wyboju i Rose ponownie straci�a r�wnowag�. - Co za okropna jazda! - zawo�a�a. - Kiedy wreszcie naprawimy ten cholerny samoch�d, tato? - Rose! - W g�osie Gusa zabrzmia�a wyra�na dezaprobata. - Nie wyra�aj si�! - Przepraszam. - Westchn�a i spojrza�a za siebie, na drzewa Sundarbans, miejsca, gdzie przysz�a na �wiat i gdzie prze�y�a ju� niemal szesna�cie lat. Wbrew swojej nazwie, nawi�zuj�cej do s�o�ca, posiad�o�� ton�a w cieniu. Dom zosta� wzniesiony w po�owie osiemnastego wieku przez antenata, kt�ry - cho� zwolniony ze s�u�by w armii hinduskiej ze wzgl�du na stan zdrowia - ca�ym sercem pozosta� ju� na zawsze na tamtym subkontynencie. Kolejne pokolenia rodu Moffat�w usi�owa�y utrzyma� jako� sw�j dworek w przyzwoitym stanie, ale ich starania nie da�y rezultatu; dach i okna pozostawia�y dzi� wiele do �yczenia, kamienna fasada by�a upstrzona rysami i zaciekami, wok� komin�w wi�y si� �odygi dziko rozkrzewionych ro�lin. Rose odczuwa�a cz�sto pragnienie, aby podobnie jak wi�kszo�� jej kole�anek szkolnych z Dublina, m�c zamieszka� w czystym i ciep�ym domu z centralnym ogrzewaniem i sprawnie funkcjonuj�c� kanalizacj�. Jej uwagi nie usz�a teraz rynna, kt�ra uwolni�a si� z uchwytu i stercza�a uko�nie, odchylona od �ciany; przysz�o dziewczynie na my�l, �e w ka�dej chwili rynna mo�e run�� na ziemi�, poci�gaj�c za sob� ca�y dom. Zerkn�a ukradkiem na ojca. Kiedy przyjecha�a na wakacje do domu, prze�y�a niema�y szok. Jeszcze niedawno Gus sprawia� wra�enie cz�owieka zdrowego i w pe�ni si�, chocia� wygl�da� do�� staro; odk�d si�ga�a pami�ci�, by� �ysy. Ale tym razem co� z nim by�o nie w porz�dku. Wydawa� si� bardziej roztargniony ni� zazwyczaj, a okres dw�ch i p� miesi�cy - tyle bowiem czasu up�yn�o od ostatnich ferii wielkanocnych - jakby wyssa� z niego ca�� moc i wigor, czyni�c go bezsilnym. Zdawa�a sobie doskonale spraw� z kl�ski, jak� ojciec poni�s� w walce o zapewnienie swojej niewielkiej rodzinie w miar� godziwych warunk�w �ycia. Nigdy nie narzeka�, ale ona i tak wiedzia�a, jak znacz�cy uszczerbek w malej�cym bud�ecie oznaczaj� cho�by op�aty za jej nauk�. - Zastanawiam si�, tato - powiedzia�a, kiedy wjechali na g��wn� drog� - czy nie by�oby lepiej, gdybym zrezygnowa�a z internatu i zacz�a chodzi� do miejscowej szko�y. Na pewno kto� by mnie zawsze podwi�z�... - Sk�d ci to przysz�o do g�owy? - Gus uni�s� jasne brwi wysoko, a� znikn�y pod kres� kapelusza. - Nie wiem... Po prostu to wszystko, czego ucz� si� tam, mog� poznawa� r�wnie� tutaj. Do ko�ca zosta� mi ju� tylko rok. Znam dobrze program nauczania, nie mia�abym pro- blemu z uzyskaniem �wiadectwa... - Rose - przerwa� jej Gus - wybij to sobie z g�owy. Sama powiedzia�a�, �e zosta� ci tylko rok. Damy sobie rad�. U�miechn�� si� blado i strzepn�� lejcami, ale kuc uparcie st�pa� nadal w tempie, jakie mu odpowiada�o. - To samoch�d doktora Markeya - doda� Moffat, kiedy mijali str��wk� mieszcz�c� si� tu� za �elazn� bram�; jej skrzyd�a, stale otwarte na o�cie�, wisia�y krzywo w zardzewia�ych zawiasach. - Z pewno�ci� m�ody Flynn czuje si� znowu gorzej. - Tak my�lisz? - G�os Rose nie zdradza� wi�kszego zainteresowania. �a�owa�a ju�, �e nie ubra�a si� cieplej. Dzie� nie by� wprawdzie ch�odny, ale podczas ca�ej przeja�d�ki siedzia�a w przeci�gu i na ramionach mia�a g�si� sk�rk�. Za zakr�tem drogi dostrzeg�a drugiego z braci Flynn�w; szed� jej skrajem, tu� przy trawie, d�wigaj�c dwa wiadra z wod�. - Witaj! - zawo�a� Gus, kiedy go mijali. Dopiero teraz Rose zauwa�y�a, jak bardzo John ur�s�, odk�d widzia�a go ostatni raz, ale nie uzna�a tego faktu za istotny. Droga by�a tak samo wyboista jak podjazd przed domem i ca�� swoj� uwag� Rose skupi�a na utrzymywaniu r�wnowagi. - Mi�y ch�opiec - mrukn�� po chwili Gus. - Kiedy b�dziemy wraca�, zajrzymy do nich. Zobaczymy, czy wszystko w porz�dku. - Dobrze - odpar�a bez entuzjazmu. Nie przepada�a za tymi sztywnymi, kr�puj�cymi wizytami u robotnik�w i dawnych dzier�awc�w, kt�rzy nadal mieszkali na terenie ich posiad�o�ci, gdy� nie wiedzia�a, jak ma si� wobec nich zachowywa�. Nie cierpia�a wszelkich oznak s�u�alczo�ci ani urazy, jak� czasem wyczuwa�a. W str��wce Flynn�w nie by�a ju� od lat, ale wiedzia�a, �e tamci prze�yli naprawd� ci�kie chwile. Nie mog�a si� oprze� wra�eniu, �e w pewnym sensie los Flynn�w stanowi wyrzut wobec jej stylu �ycia i z tego wzgl�du czu�a si� winna. Na przestrzeni kilku mil nie min�� ich �aden inny pojazd. By� ju� rok 1953, ale ta cz�� Irlandii, od dawna zacofana, wyj�tkowo powoli wraca�a do r�wnowagi po latach wojny, a samochody i potrzebna do nich benzyna by�y rzadko spotykanym luksusem. Wielu ludzi, nawet zamo�nych, nadal u�ywa�o koni. Ale o tej porze dnia, wczesnym popo�udniem, na drogach i tak nie by�o ruchu. Rose z trudem utrzymywa�a r�wnowag�, trzymaj�c si� obur�cz bok�w powozu. Co jaki� czas wodzi�a wzrokiem, obserwuj�c mijany krajobraz: ziemie le��ce od�ogiem, niewysokie wzg�rza, ogrodzone pastwiska, na kt�rych poza drobnymi stadami nie by�o zbyt wiele byd�a. Sp�dzaj�c w Dublinie wi�ksz� cz�� roku, cz�sto my�la�a z t�sknot� o rodzinnych stronach, ale t� por�, pocz�tek lata, kocha�a najbardziej. Po ciep�ym, wilgotnym maju wszystko budzi�o si� do �ycia, a �agodne jeszcze promienie s�o�ca pog��bia�y odcienie barw. ��ki by�y pe�ne jaskr�w i srebrzystobia�ych pi�ciornik�w i chocia� p�ne pierwiosnki oraz g��g obumiera�y ju�, zaczyna�y za to rozkwita� dzikie r�e, pow�j i krwawnik. Bujne, wysokie na stop� trawy wyl�ga�y beztrosko na drog�, zielone i l�ni�ce zdrowiem i wilgoci�. Ni�ej po�o�one tereny bagniste upstrzone by�y bia�ymi i purpurowymi irysami, pomi�dzy jarz�bin� i g�ogiem ukazywa�o si� ju� blado�ososiowe kapryfolium. Mikroskopijne jeziorka, niewiele wi�ksze od oczek wodnych na trz�sawiskach i rozrzucone bez�adnie tu i �wdzie, okupowa�y chmary kaczek, pardw i innych przedstawicieli dzikiego ptactwa. Niskie niebo skupia�o pod sob� wszystkie zapachy, destyluj�c je tak skutecznie, �e wonie gnoju i gliny, wody i trawy, kwiat�w i zwierz�t tworzy�y jeden wyrazisty aromat, kt�ry Rose okre�la�a zawsze jako �lato w Monaghan". - Czy mog� powozi�, tato? - zapyta�a podniecona, kiedy od miasta dzieli�a ich ju� zaledwie mila. - Naturalnie, prosz� bardzo - odpar� Gus, podaj�c jej lejce. - Musisz tylko by� stanowcza wobec kuca, to wszystko. Zanim dotarli do przedmie�cia, min�y ich jedynie trzy samochody. Rose zastanawia�a si� przez chwil�, co mog�aby czu�, prowadz�c auto, dosz�a jednak do przekonania, �e za- pewne nie da�oby to jej tyle satysfakcji, co kontakt z �ywym stworzeniem i dotyk ciep�ej sk�ry lejc�w. Wjechali ju� do miasta i Rose zwolni�a, zmuszaj�c kuca, aby szed� dalej st�pa. Na g��wnej ulicy niemal wszyscy przechodnie pozdrawiali ich s�owami lub cho�by gestem d�oni. Moffat by� zubo�a�ym ziemianinem, ale w okolicy cieszy� si� opini� �przyzwoitego" cz�owieka i nikt, poza paroma fanatykami, nie kwestionowa� statusu spo�ecznego jego rodziny. Sundarbans stanowi�o teraz zaledwie pi��dziesi�t� cz�� dawnego obszaru, od dawna pozbawione dzier�awc�w, nadal jednak nale�a�o do du�ych posiad�o�ci, a fakt, �e Moffat by� katolikiem - dzi�ki przyj�ciu tej wiary przez jednego z jego odleg�ych przodk�w - poczytywano mu w ca�ej okolicy za ogromny plus. Gus przyjecha� do miasta, aby odebra� paczki wys�ane z Dublina, ale Rose, lawiruj�c ostro�nie pomi�dzy niedbale zostawionymi na ulicy wozami konnymi, ci�ar�wkami i ro- werami, zorientowa�a si�, �e autobusu jeszcze nie ma. Zatrzyma�a pow�z, zeskoczy�a na ziemi� i owin�a lejce wok� latarni. Gus stan�� obok niej i spojrza� na zegarek. - Za dziesi�� trzecia - mrukn��. - Troch� za wcze�nie. Wiesz co, kochanie? Wst�pi� na moment do pani McCaig po gazet�, dobrze? - W porz�dku - skin�a g�ow�. - Przyjd� tam po ciebie, tato. Upewni�a si�, czy kuc jest porz�dnie uwi�zany do latarni, po czym przesz�a na drug� stron� ulicy, gdzie grupa w�drownych handlarzy prezentowa�a swoje towary na dw�ch d�ugich, skleconych z desek sto�ach. Wolnym krokiem przechadza�a si� wzd�u� nich jaki� czas, ogl�daj�c i odk�adaj�c z powrotem oferowane przedmioty, garnki i czajniki, gumowe botki, ozdoby z porcelany i komplety �niadaniowe, tary do prania, �wiece, piecyki naftowe, d�tki i opony rowerowe, nici oraz uprz�� ko�sk�. Przez chwil� zastanawia�a si�, czy nie kupi� metalowego serca Jezusa, potem zwr�ci�a uwag� na trzy stare mosi�ne figurki koni. Poniewa� nic innego nie zdo�a�o jej zainteresowa�, wydosta�a si� z t�umu i skierowa�a do sklepiku z gazetami. Pchn�a drzwi, wprawiaj�c w ruch zawieszony nad nimi dzwonek. Jak zwykle, z lubo�ci� wci�gn�a intensywny zapach tytoniu zmieszany z woni� czego�, co kojarzy�o jej si� z wczesnym dzieci�stwem: twardych cukierk�w w celofanowych papierkach. W�a�cicielka sklepu, kt�ra robi�a co� na drutach, podnios�a na ni� wzrok. - Witaj, Rose! - powiedzia�a. - Wr�ci�a� do domu na lato? - Wr�ci�am, pani McCaig - odpar�a Rose. - Pi�kny mamy dzie�, nieprawda�? My�la�am, �e znajd� tu tat�. - Owszem, dzie� jest pi�kny. Miejmy nadziej�, �e nie b�dzie deszczu. Tw�j ojciec by� tu przed chwil�, ale ju� poszed�. Powiedzia�, �e czeka na autobus. - Dzi�kuj� - kiwn�a g�ow� Rose i w tej samej chwili ujrza�a w oknie witryny ciemn� sylwetk� autobusu przeje�d�aj�cego ulic�. - O, ju� jest. - Wysz�a na zewn�trz. Autobus podobny do zielonego hipopotama z zadartym nosem, z dachem za�adowanym rowerami, walizami i paczkami, zatrzyma� si� na przystanku. Kierowca opu�ci� kabin� i wszed� po drabince na dach, sk�d zacz�� podawa� baga� ludziom czekaj�cym na trotuarze. Rose zbli�y�a si� do ojca. Swoje paczki, du�e, ci�kie i niekszta�tne, otrzyma� na ko�cu. - Co to takiego? - zapyta�a, kiedy przenosili je do powozu. - Cz�ci samochodowe - odpar� Gus. - Mam nadziej�, �e wreszcie uruchomi� tego grata. - By�oby wspaniale - ucieszy�a si� Rose. - Czy zd��ysz naprawi� go na jutro? - Czy�by jutro by� jaki� szczeg�lny dzie�? - zapyta� Gus z niewinn� min�. - Tato! - zawo�a�a Rose. Wci�ga�a w�a�nie jedn� z paczek do powozu i znieruchomia�a na u�amek sekundy. -Przecie� wiesz bardzo dobrze, jaki to dzie�! - Tak, s�usznie, chyba twoje urodziny? - No wi�c, jak b�dzie? - Z czym? Jak b�dzie z czym? - Czy auto zostanie naprawione? - Zobaczymy. W po�owie drogi do domu ujrzeli samoch�d doktora i zatrzymali si� na kr�tk� pogaw�dk�. - Witaj, Rose, mi�o ci� widzie� - powita� j� Markey. -Nie widzieli�my si� jeszcze tego lata. Na d�ugo przyjecha�a�? - Jestem w domu dopiero od paru dni, doktorze - odpar�a. - Doskonale, doskonale - mrukn��. - A wi�c sp�dzisz tu ca�e lato? -Tak. - Musisz nas odwiedzi�, dziewcz�ta si� uciesz�. - Dzi�kuj�, ch�tnie si� z nimi zobacz�. Markey mia� sze�� c�rek, w wieku od czternastu do dwudziestu sze�ciu lat, ca�a rodzina mieszka�a pod jednym dachem. Dziewcz�ta by�y mi�e, cho� nieco niesforne i Rose lubi�a je, jakkolwiek przyzwyczajona do ciszy panuj�cej stale w Sundarbans, czu�a si� zazwyczaj nieco znu�ona zgie�kiem, jaki wita� j� zawsze w domu doktora. - C� tam w str��wce? Mam nadziej�, �e nic powa�nego? - zapyta� Gus. - Nie jest �le - odpar� doktor. - Chodzi�o znowu o Dereka. Zwyk�e przezi�bienie. Nic mu nie b�dzie. Tak naprawd� nie ma si� ju� czym przejmowa�: ch�opiec jest teraz w lepszym stanie ni� wi�kszo�� tutejszych mieszka�c�w. - To dobrze - mrukn�� z ulg� Gus. Ojciec bli�niak�w pe�ni� u niego funkcj� zarz�dcy farmy, zanim jeszcze posiad�o�� podupad�a. Po �mierci Flynna Gus pozwoli� jego rodzinie pozosta� w str��wce. - Musz� ich odwiedzi� kt�rego� dnia. - Tak, prosz� to zrobi�, pu�kowniku. - Markey przy�pieszy� nieco obroty silnika. - Na mnie ju� czas. Do zobaczenia, Rose! - zawo�a�, ruszaj�c. - Do zobaczenia - odpar�a machinalnie. Kiedy podje�d�ali do bramy, chwyci�a ojca za r�kaw. - Tato! Nie id�my dzi� do Flynn�w, dobrze? - Dlaczego? - Po prostu zmarz�am. Mia�e� racj�, powinnam by�a ubra� si� cieplej. Teraz marz� tylko o tym, �eby jak najpr�dzej znale�� si� w domu i w�o�y� gruby sweter. Wzruszy� ramionami. - Dobrze, Rose, jak sobie �yczysz. Zreszt� mog� wpa�� do nich p�niej sam... Tego wieczoru, ju� po kolacji, Rose usiad�a przy oknie w swoim pokoju, usi�uj�c zebra� w sobie do�� entuzjazmu, aby dokona� kolejnego wpisu do dziennika. Zachodz�ce s�o�ce igra�o na jej twarzy. Jedyn� cz�ci� ogrodu w Sundarbans, o jak� jeszcze troch� dbano, by� rozleg�y trawnik przed domem; zbyt zachwaszczony i dziki, aby m�c go nazwa� wypiel�gnowan� muraw�, ale jednak zielony i �adny. Rose patrzy�a rozmarzona na traw� i hasaj�ce po niej dwa psy, dalmaty�czyka oraz miesza�ca, krzy��wk� boksera z labradorem, kt�re walczy�y zaciekle o rozerwan� ju� gumow� pi�k�. Wigor, z jak� si� zmaga�y, kompensowa� w pewnym sensie panuj�c� wok� cisz�; ta sielankowa scena oraz ciep�e promienie s�o�ca budzi�y w Rose rozkoszne uczucie rozleniwienia. Dom wznosi� si� na szczycie niewielkiego wzg�rza, trawnik opada� w d� w stron� lasu i s�abo widocznego st�d jeziora, kt�rego l�ni�ca tafla migota�a odblaskami s�o�ca w drobnych lukach po�r�d odleg�ej zieleni. Rose siedzia�a bez ruchu, pozwalaj�c przez chwil� b��dzi� oczom i my�lom. Kiedy�, podczas pobytu w Dublinie w okresie Bo�ego Narodzenia, wybra�a si� na �Giselle". Romantyczny, pe�en patosu charakter przedstawienia poruszy� j� do g��bi. Teraz, mimo i� by�o jeszcze widno, wyobrazi�a sobie nagle, �e jest willid�, otwiera okno i leci, unoszona przez ciep�e powietrze, nad trawnikiem i drzewami, a� dociera nad jezioro. Ale czego� w tym obrazie brakowa�o. A raczej kogo�. JEGO. Kto zostanie jej Albertem? Bycie jedynaczk� zawsze stanowi�o dla niej problem, teraz jednak, jako nastolatka wys�uchuj�ca opowie�ci szkolnych kole�anek o przyjacio�ach ich braci, tym bardziej u�wiadamia�a sobie g��bi� w�asnej samotno�ci. Westchn�a ci�ko. Letnie wakacje rozci�ga�y si� przed ni� niczym beznadziejnie monotonna i pusta, bezkresna pustynia. Jedyn� nadziej� pok�ada�a w wystawie koni w Dublinie, ale ta impreza mia�a odby� si� dopiero w sierpniu. Opu�ci�a wzrok na dziennik, kt�ry trzyma�a na kolanach. Mia� lich� miedzian� klamerk� i by� otwarty na ostatnim wpisie z pierwszego czerwca, dnia poprzedzaj�cego jej przyjazd na wakacje do domu. Teraz by� ju� dziewi�ty, jej za� brakowa�o energii i nastroju, aby zanotowa� cokolwiek. Dosta�a ten brulion w prezencie na poprzednie Bo�e Narodzenie, ale szczerze w�tpi�a, czy zdo�a go kiedykolwiek zape�ni�. By� przewidziany na pi�� lat, tempo jednak, w jakim go prowadzi�a, nasuwa�o przypuszczenie, �e bie��cy rok b�dzie ostatni. Czy wydarzy�o si� co� szczeg�lnego, odk�d przebywa�a w domu? Raczej nie. Dwa wyjazdy do Carrick, par� razy przeja�d�ka na kucu wok� posiad�o�ci. Pr�cz konia zaprz�- ganego do powozu Gus mia� jeszcze dwa inne konie: my�liwskiego, kt�ry by� niemal tak stary jak kuc, oraz pi�cioletni� siw� klacz Connemar�, kupion� w zesz�ym roku dla Rose na targu ko�skim w Ballinasloe. Rose lubi�a je�dzi� konno, a klacz przypad�a jej do gustu, marzy�a jednak z ca�ego serca, aby m�c odbywa� te przeja�d�ki z kim�, nie samotnie. Jeszcze raz przeczyta�a notatk� z pierwszego czerwca: Na �niadanie marmolada i znowu jajko na twardo. Trudno, w domu jedzenie b�dzie lepsze. Ciekawe, co mnie czeka tego lata? Mo�e poznam wreszcie JEGO? Da�abym wiele, aby wiedzie� ju�, kto to b�dzie... Na pewno nikt z Drumbooli. Mam ju� prawie szesna�cie lat i jesz- cze nigdy nie ca�owa�am si� tak naprawd�. Mo�e w tym roku? Gemma T. przysi�ga, �e zrobi�a to w ostatnie �wi�ta na tylnym siedzeniu samochodu. K�amczucha! I w ten spos�b, drogi pami�tniku, min�� kolejny rok w szkole. A w przysz�ym roku tak gor�co upragnione zako�czenie! Ciekawe, czy zostan� staro�cin� klasow�?????? Nast�pny wpis zrobi� ju� w Sundarbans. Rose musia�a przyzna� w duchu, �e brak jej inspiracji. Lubi�a czyta� ksi��ki si�str Bronte i Jane Austen, czu�a, �e ma r�wnie romantyczn� dusz� jak ich bohaterki; pod tym wzgl�dem mog�a si� z nimi identyfikowa�. Kiedy zacz�a prowadzi� dziennik, przysz�o jej do g�owy, �e mo�e w�a�nie ona stworzy podwaliny wielkiej literatury. W ko�cu jej �ycie rodzinne mog�o dostarczy� nie mniej pasjonuj�cych temat�w literackich ni� losy postaci z tamtych powie�ci. Kartkuj�c zeszyt, cofn�a si� do pocz�tku roku. Zacz�o si� nie�le, ale potem notatki stawa�y si� coraz rzadsze i kr�tsze. Odst�py pomi�dzy poszczeg�lnymi wpisami wyd�u�y�y si� do co najmniej tygodnia. By�a teraz z�a na siebie za t� opiesza�o��. Za oknem psy walczy�y na trawniku o u�aman� ga���. Po chwili namys�u Rose podj�a decyzj�: tego lata musi poprawi� sw�j styl. Ka�dego wieczoru, bez wzgl�du na to, co jeszcze b�dzie mia�a do roboty i jak bardzo b�dzie zm�czona, zapisze ca�� stron� pami�tnika, wype�niaj�c j� s�owami, my�lami i uczuciami. Skoncentruje si� na przyrodzie, kt�ra otacza j� w Sundarbans. A poza tym s� jeszcze ch�opcy i inne wa�ne tematy. Ch�opcy jednak nie odgrywali w jej �yciu �adnej szczeg�lnej roli. Trudno, trzeba si� z tym pogodzi� i skupi� na czym� wa�nym. Postanowi�a, �e zacznie s�ucha� codziennie wiadomo�ci radiowych o wp� do pierwszej. W ten spos�b jej dziennik, podobnie jak dziennik Anny Frank, nabierze charakteru bardziej autentycznego i historycznego. Tak, zacznie od razu. Uj�a pi�ro i pocz�a intensywnie my�le�. Ale tego dnia nie zdarzy�o si� nic zas�uguj�cego na uwag�, je�li nie liczy� podr�y do Carrickmacross. Zamkn�a brulion i po�o�y�a go na nocnym stoliku razem z pi�rem. Zacznie od jutra, tym razem nieodwo�alnie. A tego pi�knego wieczoru nie zmarnuje, o nie! P�jdzie na spacer i przy okazji podejrzy troch� przyrod�. Z tym mocnym postanowieniem wysz�a z pokoju. Omijaj�c sfatygowany chodnik, kt�ry pokrywa� �rodek szerokich schod�w, umy�lnie kroczy�a g�o�niej, ni� musia�a. Stukot jej obcas�w po marmurowej posadzce odbija� si� wielokrotnym echem od �cian obszernego holu, wy�o�onych d�bow� boazeri�. Nikt jednak si� nie zjawi�, nie zapyta�, dok�d wychodzi: gospodyni nie sypia�a ju� tutaj, o tej porze by�a z pewno�ci� u siebie w domu; Gus robi� co� w stajni albo wyszed� z psami; babcia le�a�a w ��ku, nie czuj�c nawet, �e ksi��ka wysuwa jej si� z r�k, a dwa wiekowe peki�czyki drzema�y w najlepsze na ko�drze staruszki. By�a jeszcze matka. Prawdopodobnie siedzi teraz w ma�ym pokoiku obok salonu i oddaje si� jakiej� zbo�nej lub po�ytecznej czynno�ci; Rose by�a tego pewna. Daphne O'Beirne Moffat by�a angielsk� neofitk�, kt�ra gorliwie zwraca�a si� ku wszystkiemu, co si� wi�za�o z Ko�cio�em katolickim, ��cznie z instytucjami charytatywnymi i k�kami religijnymi. Wiele czasu sp�dza�a na dzia�alno�ci ochotniczej, ostatnio na przyk�ad zajmowa�a si� dekorowaniem o�tarza dla diecezji. Rose wyobra�a�a j� sobie, jak siedzi z koszykiem do rob�tek u st�p, a krzes�o tonie w zwojach sztywnego brokatu i l�ni�cego jedwabiu. Na palcach przesz�a przez hol, id�c korytarzem min�a drzwi kuchni, zbli�y�a si� do tylnego wej�cia i przystan�a, aby musn�� d�oni� twardy, nieco ju� wytarty �eb jelenia, umieszczony na �cianie na wysoko�ci oczu. Jako ma�a dziewczynka nazwa�a zwierz� Roger i jeszcze teraz - mimo i� przyby�o jej troch� lat - nigdy nie mija�a go bez jakiego� przyjaznego gestu. Poro�e zachowa�o si� tylko po jednej stronie i ta asymetria sprawia�a, �e w wygl�dzie jelenia by�o co� zabawnie zuchowatego. Rose upewni�a si�, �e nikt jej nie s�yszy, a potem spojrza�a prosto w jedno ze szklanych oczu. - Dobry wiecz�r, Roger - szepn�a pogodnie. - Id� tylko na wieczorny spacer, jak zwykle... Otworzy�a drzwi, kt�re od lat nie widzia�y �wie�ej farby, i zawaha�a si�. Dzie� by� ciep�y i suchy, ale wiedzia�a, �e brzeg jeziora, bo tam zamierza�a si� przej��, jest zapewne b�otnisty. Zdj�a lekkie pantofle, ze stosu obuwia w k�cie za drzwiami wybra�a wysokie kalosze. By�y czarne, ani za du�e, ani za ma�e, ale nie stanowi�y pary - jeden z nich mia� obcas ozdobiony czerwon�, zniszczon� ju� obw�dk�. W�o�y�a je i zmierzy�a krytycznym wzrokiem. Przysz�o jej na my�l, �e nie pasuj� zbytnio do lnianej sukienki bez r�kaw�w. - Co z tego? Kto mnie teraz zobaczy? - powiedzia�a na g�os, po czym pchn�a drzwi i wysz�a przed dom, w zapadaj�cy dopiero zmrok. Ruszy�a na prze�aj przez trawnik, gwizdn�a na psy, kt�re podbieg�y do niej natychmiast, a potem swawoli�y przed ni� ca�y czas, gdy schodzi�a po zboczu w stron� zaniedbanego g�szczu zieleni, nazywanego nadal przez rodzin� ogrodem. Nazwali go tak dawno temu, kiedy jeszcze zachwyca� klombami r�, trawiastymi gazonikami i starannie przystrzy�onym �ywop�otem. Rose pami�ta�a mgli�cie, jak dwaj ogrodnicy, ojciec i syn, podnie�li j� wysoko, aby mog�a popatrze� na zegar s�oneczny. Zegar mia� ju� teraz nowego w�a�ciciela, klomby r� zaros�y chwastami, przywodz�c na my�l dzikie chaszcze, a dawny ogr�d przypomina�a jedynie pop�kana, bezr�ka kamienna figura, kt�r� pokrywa�y zielone, �liskie algi. W le�nym zagajniku panowa�a g�ucha cisza; przerywa�y j� w tej chwili tylko pomykaj�ce przed Rose psy. Przystan�a na chwil�, pozwalaj�c, aby troch� si� oddali�y, i pocz�a ws�uchiwa� si� w odg�osy przyrody. Wierna swemu postanowieniu zwi�zanemu z prowadzeniem dziennika, wyt�a�a s�uch i pr�bowa�a odnale�� s�owa, kt�re mog�yby odda� to wszystko, co tu widzia�a, s�ysza�a i czu�a. Rozproszony blask wieczornego s�o�ca. Przenika�. Rozproszony blask wieczornego s�o�ca przenika� dach zieleni. Tu� przy ziemi rozbrzmiewa�y pojedyncze szeleszcz�ce d�wi�ki... Nie, nie tak. Lepiej by�oby: Pojedyncze szeleszcz�ce d�wi�ki rozbrzmiewa�y tu� przy ziemi. Zadowolona z siebie unios�a g�ow� i odetchn�a g��boko. Czysta i �wie�a wo�. Sosnowa wo�. Nie, to brzmi zupe�nie, jakby opisywa�a zapach w �azience, jakie� krople lecznicze w domowej apteczce. Wo� �wie�ej zieleni. W�a�nie, tak jest dobrze. Wo� �wie�ej zieleni. Mog�aby nawet pokusi� si� o napisanie poematu: �wie�a ziele� igliwia w blasku wieczornego s�o�ca..: Podniesiona na duchu ruszy�a dalej. By�a tak podniecona jak dawniej, gdy b�d�c ma�� dziewczynk�, zaczyna�a si� pasjonowa� kolejnym hobby. Za ka�dym razem mia�a wra�enie, �e znalaz�a wreszcie to, co jej naprawd� odpowiada, obiecywa�a wi�c sobie w duchu, i� b�dzie si� tym zajmowa� do ko�ca �ycia. Czy chodzi�o o zbieranie znaczk�w, widok�wek lub muszli, o robienie na drutach b�d� te� rysowanie, na pocz�tku Rose widzia�a siebie zawsze jako mi��, siwow�os� starsz� pani�, siedz�c� przy kominku w domku pe�nym kwiat�w; robi�a na drutach albo rysowa�a co� �adnego i opowiada�a wnukom o swoim uroczym, d�ugoletnim hobby. Jak dot�d jednak, �adne z tych zaj�� nie zdo�a�o zainteresowa� jej na d�u�ej ni� par� tygodni. W konsekwencji Rose dr�czy�y stale wyrzuty sumienia; czu�a si� winna z powodu w�asnego braku dyscypliny i niesta�o�ci, a przekonanie to pot�gowa�y krytyczne uwagi czynione przez zakonnice w internacie. Ale pisanie, my�la�a Rose pod��aj�c za psami, by�oby czym� zupe�nie innym. Dosz�a ju� prawie nad jezioro, widzia�a nawet tafl� wody, g�adk�, oddalon� zaledwie o par� jard�w. - Muffin, Charlie, do nogi! - zawo�a�a, psy jednak nie wraca�y. Krzykn�a na nie ponownie, ale w odpowiedzi us�ysza�a jedynie ciche szczekni�cie Muffin, kundelki. Zdumiona tym niepos�usze�stwem, wysz�a zza drzew na trawiasty brzeg jeziora i spojrza�a w stron�, z kt�rej dobieg� j� przed chwil� g�os Muffin. Oba psy znajdowa�y si� teraz o jakie� sto jard�w na zach�d od niej, na skalistym cyplu, kt�ry wrzyna� si� w wod� i s�u�y� zawsze jej rodzinie jako zapasowe molo. Prawdziwe molo, zbudowane sto jard�w dalej, by�o z drewna. Zd��y�o ju� zbutwie� i zapa�� si� pod wod�. Psy, merdaj�c ogonami, �asi�y si� do wysokiego ch�opca z w�dk� w r�ce, kt�ry spogl�da� w jej stron�. Zachodz�ce s�o�ce �wieci�o Rose prosto w oczy, os�oni�a je wi�c d�oni�, aby zobaczy� jego twarz. Kimkolwiek by�, znalaz� si� na terenie stanowi�cym w�asno�� prywatn�. Zawaha�a si�. Nie lubi�a si� zachowywa� zaczepnie lub arogancko, ale ojciec ju� kilkakrotnie narzeka� na k�usownik�w, uzna�a wi�c, �e musi jako� zareagowa�. Ruszy�a w stron� cypla, ale ch�opiec nie odchodzi�, a ona, w miar� jak podchodzi�a bli�ej, u�wiadamia�a sobie coraz bardziej, jak dziwacznie musi wygl�da� w sfatygowanych kaloszach i p��ciennej sukience. S�o�ce o�lepia�o j� w dalszym ci�gu, zdo�a�a jednak otworzy� szerzej oczy i zapyta� ostrym, stanowczym tonem: - Kim jeste�? Co tu robisz? - Zatrzyma�a si� dwadzie�cia jard�w przed nim i uj�a pod boki gestem, jaki podpatrzy�a u matki. - Dzie� dobry, panno Rose - powiedzia� ch�opiec. - John! - Zmieszana faktem, �e go nie pozna�a, ponownie os�oni�a oczy d�oni�. - Przepraszam - doda�a i podesz�a bli�ej. - Nie pozna�am ci� z daleka. Nie przeszkadzaj sobie, oczywi�cie mo�esz tu robi�, co chcesz. - Wiedzia�a, �e Flynnowie nie maj� prawa wchodzi� na teren posiad�o�ci Sundarbans, podobnie jak inni, ale by�a tak�e �wiadoma, �e Gus patrzy przez palce na fakt, i� Flynnowie, tak ci�ko do�wiadczeni przez los, z�owi� niekiedy pstr�ga lub schwytaj� ba�anta. - W porz�dku, panno Rose - odpar� John, zwijaj�c w�dk�. - I tak w�a�nie ko�czy�em �owi�, dzi� ryby nie bior�. By� zupe�nie spokojny, nie �pieszy� si� i Rose, zbita z tropu, zawaha�a si�, nie znajduj�c stosownych s��w. Nie wiedzia�a nawet, czy powinna zosta�, czy p�j�� dalej. Psy, kt�re siedzia�y mi�dzy nimi, czekaj�c cierpliwie na jakie� polecenie, dysza�y szybko, i ten odg�os rozbrzmiewa� g�o�no w jej uszach. Aby ukry� zak�opotanie, nachyli�a si� i pog�aska�a Charliego. Nigdy jeszcze nie spotka�a si� z �adnym z braci Flynn�w na gruncie towarzyskim, poza ich kuchni�. Dawniej, gdy �y� ojciec ch�opc�w, co roku odwiedza�a wraz z rodzicami str��wk� przynosz�c prezenty na Bo�e Narodzenie -funt mas�a, funt herbaty, funt w�dlin oraz p�koron�wk�. Wyszorowane do po�ysku bli�niaki, w�wczas ma�e dzieci jak i ona, by�y poddawane dok�adnym ogl�dzinom, a potem z g��bokim uk�onem m�wi�y: �Dobry wiecz�r, panno Rose", �Dobry wiecz�r, panie pu�kowniku" i �Dobry wiecz�r pani". Po �mierci ojca ch�opc�w Rose mia�a okazj� rozmawia� z obu bli�niakami jedynie par� razy - a i to nigdy, gdy by�a sama. - Co u ciebie s�ycha�, John? - zapyta�a teraz. Mia�a nadziej�, �e nie zachowuje si� jak dama z dworu, a jednocze�nie nie mog�a si� oprze� wra�eniu, i� tak w�a�nie wygl�da. - Widzia�am ci� dzisiaj na drodze, zdawa�o mi si�, �e masz si� dobrze. - Tak, u mnie wszystko w porz�dku, dzi�kuj� - odpar� John. Wzi�� w r�k� haczyk i zaczepi� go o jedno z uszek w�dki. - A tw�j brat? - pyta�a dalej. Zaryzykowa�a wreszcie dok�adne spojrzenie; pierwsze, na jakie si� odwa�y�a. Dopiero teraz dostrzeg�a, �e ch�opak ma jasne kr�cone w�osy i szare oczy. - U niego te� wszystko w porz�dku... no, mo�e niezupe�nie. Derek mia� jeden z tych swoich atak�w, po po�udniu by� u niego doktor. - Och, bardzo mi przykro. A doktora spotkali�my na drodze. - Rose gor�czkowo usi�owa�a sobie przypomnie� nazw� choroby, na kt�r� cierpia� brat Johna, ale bez skutku. - Mam nadziej�, �e atak nie by� zbyt ci�ki. Podni�s� z ziemi star� p��cienn� torb�. - Nie, panno Rose, to tylko przezi�bienie. - Sta� przed ni� grzecznie, jakby czeka� na pozwolenie, aby odej��. -No c�... - powiedzia�a Rose. - Przeka� mu, prosz�, ode mnie najlepsze �yczenia... �eby wyzdrowia� jak najszybciej. - Przeka��, dzi�kuj� bardzo - odpar�. Rose przysz�a ju� nieco do siebie. John by� ca�kiem przystojnym m�odzie�cem. Wprawdzie nie wyobra�a�a sobie, aby to on m�g� si� okaza� NIM, ale z drugiej strony cz�owiek powinien by� otwarty na ka�d� mo�liwo��. Naprawd� prezentuje si� nie�le. Szare, g��boko osadzone i szeroko rozstawione oczy, lekko uniesione ku g�rze w zewn�trznych k�cikach, �adne z�by, nie takie jak u wi�kszo�ci m�odych Irlandczyk�w. - Jakie to uczucie by� bli�niakiem? - zapyta�a impulsywnie. - Czy ludzie myl� was, bior� jednego za drugiego? Roze�mia� si� weso�o. - Raczej nie. Jeste�my do siebie podobni, ale nie identyczni. Zreszt� Derek ma inne rami�... - Widz�c pytaj�cy wyraz jej twarzy, wyja�ni�: - Usuni�to mu p�uco i od tej pory ma jedno rami� troch� ni�sze od drugiego. - Ach, tak - mrukn�a. Zamilk�a na chwil�, a potem poprosi�a: - Wiesz, nie bardzo mam tu co robi�... Mo�e by� mnie nauczy� �owi� ryby? Zareagowa� tak, jakby zaproponowa�a mu wsp�lny lot na Ksi�yc. - Co takiego? - zawo�a� z niepokojem w g�osie. - Chcia�abym, John, aby� nauczy� mnie �owi� ryby - powt�rzy�a, przechylaj�c g�ow� na bok i obdarzaj�c go swoim najczarowniejszym u�miechem. Przeczesa� sobie d�oni� w�osy, ona za� pomy�la�a z l�kiem, �e John zgodzi si� w przekonaniu, i� musi spe�ni� pro�b� panny ze dworu. - Oczywi�cie, je�li nie b�dzie to dla ciebie zbyt du�y k�opot, ale mo�e jeste� zanadto zaj�ty... - doda�a i nagle umilk�a. U�wiadomi�a sobie, jak bardzo jej na tym zale�y, aby jednak j� uczy�. - Ja... zamierzam pisa� o �owieniu ryb - szepn�a. - Pisa� ksi��k�? - zapyta� z widocznym podziwem. - Mo�e kiedy� powstanie z tego ksi��ka, na razie robi� tylko notatki - zmy�li�a na poczekaniu. Patrzy� na ni� z wahaniem. - Nigdy przedtem panienka nie �owi�a ryb? � zapyta� w ko�cu. Pokr�ci�a g�ow� przecz�co. - C�, jest wiele sposob�w. Nie wiem, o jaki panience chodzi... - Wszystko jedno - odpar�a. - A jaki by� proponowa�? -Dopiero teraz u�wiadomi�a sobie, �e zaciska d�o� na obro�y Charliego. Pu�ci�a psa, on za� natychmiast pomkn�� w stron� cypla. Oboje obserwowali przez moment, jak ch�epcze wod�, uderzaj�c� leniwie o brzeg. - Lubisz psy? - przerwa�a wreszcie milczenie Rose. - Raczej tak, to mi�e stworzenia. - Umilk�, po czym doda�: - Nawet chcia�bym mie� jakiego�. - To dlaczego nie masz? - Nie sta� by nas by�o na wy�ywienie psa - wyja�ni� cicho. - Wystarczy�oby dawa� mu resztki - odpar�a bez zastanowienia i w tej samej chwili ugryz�a si� w j�zyk. To przecie� oczywiste, �e u nich w domu jada si� tak skromnie, i� na stole nie pozostaj� �adne resztki. - Mo�e kiedy� b�dziesz mia� psa - pr�bowa�a naprawi� gaf�, ale by�o ju� za p�no. Pozna�a to po jego minie. - Co do ryb... - zmieni� temat. - W tym jeziorze s� pstr�gi, leszcze i ma�e szczupaki. Ka�de z nich �owi si� inaczej. Mog� nawet pokaza�, gdzie si� kryj� �ososie.