Andrzej Krzepkowski Śpiew Kryształu 1987 ROZDZIAŁ I Rozmiękła alejka okryta była zielonoszarą, półprzejrzystą mgłą, z palczastych pączków jesionowca miarowo kapały chłodne krople wiosennego deszczu, spadały wprost na kark i policzek leżącej nieruchomo Vián. Wreszcie któraś kropelka trafiła dokładnie w kącik zamkniętego oka. Kobieta poderwała głowę, potrząsnęła nią – mokre i zimne kosmyki rozplecionych włosów chlasnęły ją po szyi jak bicze. Vián otrząsnęła się jeszcze raz, podniosła dłonie do oczu i ostrożnie przetarła zabrudzone powieki. Potem powoli uchyliła rzęsy, aż ciężkie od resztek błota, spojrzała – lepka i śliska glina na jej rękach miała nieprzyjemny odcień ziemistej żółci. Dopiero teraz, ukryta za śmieszną zaporą umazanych palców, Vián ośmieliła się popatrzeć trochę dalej. Tam, gdzie przedtem był Laas. Jej mąż Laaster Erie Ninch’. Był tam przez cały czas. Jak zakochany w pochylonym krzyżu zrobionym z dwóch nie okorowanych pni biełuch trwał pół klęcząc, pół zwisając z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie, prawie czule przyciskał twarz do mokrego drewna. Zabolało to Vián jak jakaś nieoczekiwana obelga – przecież kiedyś Laas dokładnie tak samo przytulał policzek do jej nagiego ramienia. Uśmiechał się wtedy równie łagodnie i spokojnie. Wiatr znowu strącił na czoło kobiety kilkanaście zimnych kropel, więc wzdrygnęła się odruchowo, aż dookoła niej zafalowało rzadkie, gliniaste błoto. Spod powierzchni małej kałuży z lepkim mlaśnięciem wymknęło się kilkanaście pęcherzyków gazu. Brudnożółte banieczki przez długą chwilę utrzymywały się na wodzie, potem pękły – niemal jednocześnie w nozdrza Vián uderzył mdły i słodki odór zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywał do niej teraz ze wszystkich stron wraz z powiewami niezdecydowanego wiatru, kręcącego się w kółko między nielicznymi pniami cmentarnych drzew i żałosnymi szczątkami powalonych nagrobków. Jakby wiatr także ogłupiał od tego, co działo się w ciągu ostatniej nocy. A przecież tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegrał się tylko ostatni akt dramatu. Ostatnia scena opowieści o kolonizacji Nowej... Właściwie chyba nikt z nas nie może powiedzieć, że zależy wyłącznie od siebie. Wprawdzie umiem jakiś konkretny problem oglądać z punktu widzenia własnego „ja”, ale... po co miałbym to robić? I tak wiem, że wszystkie moje spostrzeżenia posłużą całej rasie. Tak samo mnie, jak każdemu z nowo narodzonych. Jako każdy z nas powinienem tę kobietę zlikwidować natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja mogę na nią patrzeć spokojnie – nie jest groźna. A to, że przypadkowo ocalała, wcale nie zwiększa jej szans. Niech sobie myśli... Ów ostatni wieczór zimy wydawał się Vián tym przyjemniejszy, że już od rana miała się zacząć krótka jak wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej miało przyjść gorące, szkarłatnobrązowe i ciemnozielone lato. Lecz kiedy niebo tuż przed północą zaczęło się robić głęboko purpurowe, a wszystkie gwiazdy zamglił już pierwszy ciepły powiew, wtedy cały świat nagle stanął do góry nogami. Stojącą w swoim domu przy oknie Vián ogłuszył trzask i łomot padających drzew. Dopiero po długiej chwili usłyszała przenikliwe dźwięczenie tłuczonych szyb, huk pękających murów, rozpaczliwe wrzaski przygniecionych ludzi – a nad tym wszystkim drwiące wycie huraganu, który nie wiadomo skąd spadł na zaspane, niewielkie miasteczko. W ciemność strzeliły złote iskry kilku pożarów, potem już całe niebo zalał narastający blask. Vián wybiegła z domu tak, jak stała – boso, w sięgającej do kostek koronkowej koszuli... Noc tymczasem zrobiła się gorąca i krwista. A po chwili żółte, czerwone, bladozielononiebieskie jęzory płomieni smagnęły po twarzach przerażonych ludzi, wygoniły ich z miasta. Vián znalazła się w gromadce uciekających na cmentarz – huragan ścigał ich uparcie, walił w plecy kłębami iskier i zwałami zgęstniałego powietrza. Poprzez łomot i szum w uszach Vián usłyszała niesamowicie słaby głos Laastera, wykrzykującego jej imię. Spojrzała w tamtą stronę, rzuciła się, potknęła o jakiś wał rozmiękłej ziemi kiedy padała, niebo nagle stało się jadowicie zielone i liliowe. W tej widmowej poświacie zobaczyła Laastera dwa metry dalej, wpadającego na pochylony krzyż. A potem raptownie wszystko znikło i ucichło. Dopiero teraz Vián ogarnął strach. Dlaczego Laaster wcale się nie rusza? Przecież już jest rano – słońce zaczyna podnosić strzępy mgły i rozpraszać ostatnie chmury. – Laas... – z gardła Vián wydostał się tylko słaby, ochrypły szept. – Laas...? Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu między poharatane drzewa. Tylko dookoła Vián uparcie faluje mdlący, słodki smród przegniłych ciał, wydostający się z porozwalanych grobów. Kobieta z trudem wdrapuje się na brzeg dołu, staje obok męża i leciutko, nieśmiało dotyka jego pleców. Laaster powoli zaczyna unosić głowę... – nie. To tylko jego ciało bezwładnie osuwa się coraz niżej. Jednocześnie krzyż wali się na bok i z ciężkim, głuchym pacnięciem spada na dno grobowca. Lepkie bryzgi rzadkiego błota smagają Vián po twarzy, nowa fala trupiego zaduchu wywołuje gwałtowne torsje. Mdłości powtarzają się co chwila, więc Vián wydaje się, że będzie tak klęczeć nad ciałem Laasa i wymiotować aż do końca świata. Ale już po minucie czy dwóch ostrożnie podnosi głowę. Potem niezdarnie dźwiga się z kolan i sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna iść w stronę miasta, automatycznie omijając rzadkie drzewa. I gęsto między grobami porozrzucane nieruchome ciała. Wiem, że nikt z nas nie zmusi mnie do działania wbrew mojej woli. Dlatego bez przeszkód, spokojnie mogę obserwować starą, zmęczoną kobietę, która potykając się i padając zmierza uparcie tam, gdzie do wczoraj był jej dom. Czuję, że pomału zaczyna się we mnie rodzić coś, czego do tej pory nie znałem. Lecz na razie zastanawiam się tylko, jak długo jeszcze pozwolę jej żyć. Niebo z tamtej strony miasta jest już wiosenne i jasnozielone – na tym pogodnym tle osiedle wygląda tak, jakby wszyscy mieszkańcy ciągle jeszcze spali. A ponieważ miedzy domami mgła trzyma się trochę dłużej niż na równinie, więc nawet z odległości pięciuset czy czterystu metrów Vián wcale nie widzi gruzów na ulicach, nie dostrzega wyrw w poszarpanych murach ani delikatnej siateczki popękań na ocalałych ścianach. Więc powoli zaczyna wierzyć, że to tylko jakiś sen koszmarny wypędził ją z wygodnego łóżka. Bo właściwie co ona tu robi za miastem? Czemu po młodej, jedwabistej trawie biegnie boso, zaplątując nogi w mokre fałdy nocnej koszuli poplamionej burożółtą gliną? Gdyby teraz wyjrzał ktoś od sąsiadów... A Laaster pewnie już od dawna czeka na nią. Chodzi od kuchni do hallu swoimi wielkimi, niecierpliwymi krokami i zastanawia się – niespokojny – dokąd ona mogła pójść o tej porze, dlaczego nie wzięła chociaż swetra i kaloszy? – Zapomniałam, Laas... Po prostu zapomniałam – Vián uśmiecha się w stronę domu nieśmiało, przepraszająco. I troszeńkę smutno. – To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz obejmiesz mnie na przywitanie i prosto, prościuteńko poprowadzisz do sypialni. Do mojego miękkiego, szerokiego łóżka, na którym starannie spiętrzyłeś porozrzucane poduszki, a w nogach ułożyłeś gorący termofor. I na pewno nie powiesz mi ani słowa, jakbym wcale nie wychodziła. Bo ty przecież taki już jesteś – zawsze troskliwy, zawsze aż za bardzo czuły. A ja kiedyś cię za to prawie nienawidziłam, wiesz? Nie mogłam ścierpieć tej twojej dobroci. Nigdy nie rozumiałam... Ale teraz, kiedy nie żyjesz... Gwałtowny powiew o zapachu spalenizny zdmuchnął sprzed oczu Vián niematerialną twarz Laastera. A jednak jeszcze przez długą, długą chwilę Vián wydawało się, że ze szczeliny w powietrzu patrzą na nią czyjeś uważne, przenikliwe źrenice. Takie, które nawet myśli potrafią zobaczyć. I wtedy runął najbliższy dom. Łoskot głazów i jęk rozdzieranych desek dotarły do Vián z nieznacznym opóźnieniem, więc przez kilka pierwszych sekund wydawało jej się, że ogląda niemy film. W niesamowitej, upiornej ciszy kamień zsuwał się z kamienia, za wybitymi oknami migały osiadające stropy, w niebo pomału, leniwie wzbijał się kłąb rozpylonego tynku i kurzu. Huk przeraził Vián dopiero wtedy, kiedy trzasnęły nadwątlone krokwie i cały dach zapadł się między resztki cyklopowych murów. Potem wszystko zamarło w bezruchu... Laaster to tamten martwy człowiek, rozpięty na krzyżu. Tak, ostatecznie to my narzuciliśmy ludziom sytuację. Walkę, w której nie mieli żadnych szans. I chyba nie powinienem nawet w martwym przeciwniku doszukiwać się dobroci, lecz ta kobieta już po raz drugi wywołuje we mnie niezrozumiałe, absurdalne uczucie zaciekawienia losami obcej istoty. Po raz pierwszy tym, że jednak przeżyła, a teraz... Otaczam ją polem zera zdarzeń, a sam w grawitacyjnym wirze płynę na cmentarz. Bo jeszcze z okresu swojej młodości pamiętam, że ludzie znają swoiste przeciwieństwo naszego bezczasu – w chwili przejścia do nieistnienia każdy z osadników przeglądał swoje życie jak kolorowy film, w którym wszystko działo się naraz. Dlatego po drodze tak ustalam współrzędne wiru, żeby przybyć dokładnie w ostatnim momencie trwania Laastera. Potem przez ułamek sekundy uważnie wpatruję się w to miejsce nad jego karkiem, gdzie rodzą się wszystkie obrazy i myśli. Laaster urodził się tak samo jak każdy z nich czy każdy z nas. A zrozumienie przychodzi mi tym łatwiej, że jego idioplazma i moja w zasadzie nie różnią się niczym. To, co wiemy, każdy odziedziczył prawie tak samo. I nawet fizycznie zbudowani jesteśmy dość podobnie – dla mnie osobiście Laaster byłby doskonałym kumplem do golfa czy do cichych wypraw na dziewczynki do jakiegoś burdelu na przedmieściu. Oczywiście w każdym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie na Nowej – za dobrze wiem, że tutaj zawsze byłbym dla niego czymś niepojętym i zwyrodniałym. Czymś, co nie ma prawa żyć obok ludzi. Ja może umiałbym się nawet i z tym pogodzić, ale przecież oprócz tego jestem każdym z nas... Porządkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster przywiązywał, zdaje się, największą wagę. To był człowiek, a przecież żadnemu z nas nic, co ludzkie, nie może być obce. Kiedyś na pewno dojdzie do spotkania na większą skalę, więc to wszystko, co teraz z mózgu Laastera wygrzebię, będzie świetnym uzupełnieniem modelu całej rasy, pozwoli nam jeszcze dokładniej poznać ich słabe i mocne strony. Dlatego czuję w sobie milczącą zgodę każdego z nas, kiedy rzucam w przestrzeń pierwsze uczucia i obrazy. Widzę Laastera w podrzędnym, zadymionym barze. Takim jak bar Florića w tym zrujnowanym miasteczku. Ale wtedy Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setką lat. Alkohol w kieliszkach ma tęczowe smugi wijące się leniwie, kiedy Laaster i siedząca przy nim dziewczyna podnoszą, szkło do ust. Laaster mówi i uśmiecha się przy tym, lecz jego uśmiech sprawia, że dziewczyna kuli się na wysokim stołku. Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru wchodzi nieznajomy mężczyzna. Rozgląda się uważnie, potem z wahaniem rusza w kierunku Laastera. Swoje nazwisko wymawia cicho, ale wyraźnie: – Bragg. Ernst Bragg... Po kilku następnych słowach Laaster poważnieje. Spycha dziewczynę ze stołka, klepnięciem po pośladku kieruje ją w stronę drzwi. Bragg wyciąga z portfela plastykowy czek, patrzy pytająco. Laaster kiwa głową, wyciąga dłoń... – Po chwili w ślad za dziewczyną wychodzą z baru. Ulica jest oślepiająco biała od słonecznego żaru i pustynnego, nieważkiego kurzu przyniesionego przez wiatr. Mężczyźni idą obok siebie i półgłosem omawiają szczegóły swojego planu. Twarz Bragga staje się zacięta i ponura, kiedy mówi: – Vián... Trzeba jej przeszkodzić... Laaster nie pyta, dlaczego. Skręca w drzwi obskurnego hotelu, po pięciu minutach wychodzi z niewielką walizką. Za nim wybiega dziewczyna z baru – na jej policzku powoli nabrzmiewa ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z Braggiem idzie w stronę dworca. Ale przedtem chwyta dziewczynę za smagłe, opalone ramię. Dziewczyna krzywi się z bólu. A on spokojnie, zimno odpycha ją od siebie. Jakby rzucał rzecz niepotrzebną. Bo prawdziwe życie Laastera zaczęło się dopiero wtedy, kiedy poznał Vián. Poznawał ją bardzo długo, nie dowierzając przy tym ani jej słowom, ani swoim myślom. Lecz kiedy wreszcie uwierzył, stał się pod pewnym względem podobny do każdego z nas. Oczywiście nie całkiem. My potrafimy zespolić się z każdym dostępnym mózgiem. Natomiast on potrafił utożsamiać się jedynie z Vián. Być może właśnie dlatego równie żywo jak ona mógł zobaczyć w swojej pamięci pewien dzień sprzed stu dwudziestu paru ziemskich lat. Przed niewielkim domkiem na przedmieściu Arsus stał wysoki, barczysty mężczyzna. Przez kilka sekund patrzył na młode listki pnących róż, rozpiętych na płocie. Dwa lub trzy razy niezdecydowanie podnosił dłoń do przycisku dzwonka, lecz w ostatniej chwili cofał ją, nie dotykając tastra. Wreszcie machnął ręką, pchnął uchyloną furtkę i po wąskiej, betonowej ścieżce powędrował w stronę przeszklonej werandy. Po drodze zdążył zauważyć, że beton ścieżki jest spękany, a ze szczelin wygląda wiotka, jasnozielona trawa. Potem człowiek zerknął w bok. Przed chwilą widział tylko czuby kilkunastu drzew, sterczące zza ogrodzenia. Teraz dostrzegł, że gałązki zielenieją, a na ziemię sypią się miękkie, bladoróżowe i białe płatki. Człowiek spojrzał na kilka najbliższych wisien i mruknął do siebie półgłosem: – Za gęste są. I za wysokie... Trzeba by je było przyciąć jesienią albo na przyszłą wiosnę. Przez odgłos swoich kroków usłyszał nagle lekki tupot po trawie. Przystanął, obrócił głowę – zza węgła domu biegła ku niemu cztero-, może pięcioletnia dziewczynka. Coś zieleniło się w jej zaciśniętej łapce, nóżki w błękitnych rajstopach migały pod króciutką spódniczką. A na bluzce dziewczynki człowiek zobaczył przypomnienie jego własnego dzieciństwa – więc mimo woli uśmiechnął się do krzywołapego kaczora w marynarskiej czapie, starannie wyhaftowanego kolorową nitką. Kaczor miał brwi uniesione wysoko aż na czoło, i dokładnie tak samo szeroko otwarły się po chwili oczy dziewczynki, kiedy z wysokości kolan mężczyzny uważnie patrzyła w jego twarz. Człowiek znowu uśmiechnął się mimo woli, potem nisko, nisko pochylił się nad dzieckiem. Dziewczynka rozwarła piąstkę, podając nieznajomemu kilka półrozwiniętych, wymiętoszonych bratków. – To pierwsze, prawda? – nie wiadomo czemu mężczyzna powiedział to szeptem. Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwnęła głową energicznie, jak porcelanowy chińczyk. Krótka, ciemna grzywka opadła jej przy tym na czoło, więc odgarnęła ją niecierpliwie i znowu podniosła brwi, zaglądając mężczyźnie prosto w oczy. Nagle nad dwoma zbliżonymi ku sobie głowami trzasnęło otwierane okno. – Vián! Wracaj na... – głos ucichł raptownie, kiedy kobieta zauważyła schylonego mężczyznę. Człowiek wyprostował się i wtedy na jego ramieniu błysnęła srebrna, siedmioramienna gwiazda. Kobieta mocno wciągnęła powietrze, lecz patrzyła w milczeniu, więc mężczyzna zaczął niepewnie: – Jestem... – Nie trzeba... Porozmawiamy potem... – głos kobiety przygasł, oczy stały się wilgotne i smutne. Mężczyzna spojrzał w stronę furtki, zrobił pół obrotu. Kobieta dorzuciła szybko: – Proszę nie odchodzić... Człowiek zerknął na nią, na dziecko, potem znowu na nią. A później szybko schylił się ponownie, trochę niezgrabnie dźwignął Vián z ziemi, posadził ją sobie na przedramieniu i pochylając głowę przekroczył próg werandy. Helena nagle zrozumiała, kogo jej ten człowiek przypomina. Jasne, że nie było to przypadkowe, fizyczne podobieństwo. To było coś więcej, a jednocześnie o wiele mniej niż same rysy twarzy czy ruchy. Raczej chodziło o to, co się pod tymi ruchami kryło. O to, co kiedyś, kilkanaście lat temu miał w twarzy Ladipax. Patrzył na nią prawie tak samo. Zresztą chyba do tej pory Helena była przekonana, że Ulanoff zaprzyjaźnił się z Markiem tylko po to, żeby ją częściej widywać. Może nawet by ją to w końcu zainteresowało – Ladipax był dosyć przystojny i wcale nie nieśmiały – ale wtedy istniał dla niej tylko Mark. Co nią wtedy kierowało? Czemu...? Chyba przyciągnęło ją to szalone zafascynowanie. Ta jego głupia miłość do swobody i przestrzeni. Podobało jej się, że Mark tylko po to, żeby latać, skończył kosmobiologię i dwa dodatkowe fakultety. Od tamtej pory latał coraz częściej i dalej. A Ladipax – tego właśnie Helena najdłużej nie mogła mu darować – wycofał się bez walki. Po prostu wyjechał z miasta i tylko przypadkowe wzmianki w gazetach mówiły jej, co on w tej chwili robi. Przez pewien okres tych wzmianek było nawet dużo. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresował się medycyną i psychologią kosmiczną. Dokonał podobno jakiegoś rewelacyjnego wynalazku, który pozwalał uczestnikom nawet najdalszych wypraw z łatwością znosić kosmiczne osamotnienie. Powierzono mu kierowanie jakąś wielką, nowo założoną kliniką i od tej pory wszystko nagle przycichło. Osoba Ulanoffa poszła po prostu w zapomnienie. Obiad upłynął w milczeniu. Dopiero później, kiedy Vián ponownie wybiegła do ogrodu, mężczyzna przedstawił się: – Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem... – Dostałam wiadomość pół roku temu. – Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pytałem o pani adres. – Więc po co pan przyszedł? – Pomyślałem sobie... Mark dużo o pani opowiadał i... – w głosie mężczyzny słychać było niepewność. – Pomyślałem, że może pani chciałaby wiedzieć... – To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, że pan jest. Tutaj od dawna już nikt nie przychodzi. – Dlaczego? Czy pani... – Trochę ze względu na Vián. Ona wciąż jeszcze czeka, rozumie pan? – Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się smutnie. – Chyba rozumiem... – Pan ma rodzinę? – Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Trochę zazdroszczę Markowi... – Czego!? – Chyba tego, że na niego ktoś mimo wszystko wciąż jeszcze czeka. Tak. Najbardziej chyba tego... Ale może lepiej będzie, jeżeli już pójdę. – Bragg wstał z krzesła, pochylił głowę. – Niech pan siada... na chwilę. Czy... Czy pan jest stąd? – Nie. – Krzesło pod Braggiem skrzypnęło ponownie. – Urodziłem się na drugim końcu świata. – A teraz? Wraca pan do domu? – Jutro. Dzisiaj prześpię się w hotelu. Albo gdzieś sobie pójdę... Rozumie pani, po tylu latach... – Taak... – w głosie kobiety było smutne zamyślenie. – Ale teraz nigdzie się pan nie śpieszy? – Właściwie nie mam dokąd. – Mężczyzna lekko wzruszył ramionami i zmarszczył brwi. – Więc niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko... – Tylko co? – Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Ze względu na Vián. Niech choć na razie myśli... – W porządku, Heleno... – ostatnie słowo mężczyzna rzucił cicho i niepewnie. – Już tak strasznie długo nikt do mnie nie mówił po imieniu... – Do mnie też – mruknął Bragg. – Jak to? – Helena uniosła brwi. – Myślałam, że na statku kosmicznym... – Wie pani... Wiesz, imię to było coś od święta. Jak się chciało powiedzieć komuś coś bardzo ważnego. No i w raportach oczywiście. Ale tak na co dzień... – Więc...? – Proszę mówić do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... – to Bragg dorzucił po krótkim wahaniu – ... albo Eri. – Eri? – Właśnie. Kiedyś na mnie tak samo... – Kobieta? – Nie. Dziewczyna. Ale to było bardzo dawno temu. – Myśli pan... Myślisz, że zapomniała? – Wiem o tym. Ale... może wyjdziemy do ogrodu? – Ależ oczywiście. Nie... – położyła dłoń na jego ramieniu. – Nie tędy. Z tamtego pokoju jest wyjście wprost na taras. Bragg odruchowo zerknął na nogi idącej przed nim Heleny – szczupłe kostki, mocne, ładnie zarysowane łydki, proste i wysmukłe uda. – Ciekawe, ile ona może mieć lat? Porusza się tak elastycznie i zwinnie, jakby miała najwyżej dwadzieścia... – zastanowił się. Potem podniósł wzrok wyżej. Kształtna głowa, leciutko zaokrąglone ramiona, szyja... Mimo wczesnej pory roku kark Heleny miał już złoty odcień opalenizny – odsłaniały go włosy, na tyle głowy zaczesane do góry w niewielki, zgrabny kok. Bragg zauważył, że przy każdym kroku kobiety spod spinki pomału wysuwa się kasztanoworude pasemko. Opadło wreszcie, załaskotało złotobrązową skórę. Bragg niezdecydowanie wyciągnął rękę... Helena zatrzymała się w oszklonych drzwiach, wiodących na taras. Słońce, wiszące tuż za drzewami, otoczyło jej ciemną postać przyćmionym, czerwonym blaskiem. Kobieta uniosła obie ręce do głowy, obróciła się do Bragga bokiem, wyprostowała... Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył, jak Helena odnajduje niesforny kosmyk, jak długo, bardzo powoli i bardzo długo poprawia rozluźnioną spinkę. – Czy ona do licha nie rozumie, że ja przez tyle lat... że my wszyscy... Noo, z wyjątkiem Marka. On w tamtej kabinie był tylko raz. I gdyby po jego wyjściu okazało się, że na statku jest Ulanoff, zabiłby go chyba bez wahania. A przecież nawet gdyby Helena nie była tak cholernie zgrabna... – Bragg myślał chaotycznie i trochę gniewnie, ale przecież patrzył z przyjemnością. Z tak wielką przyjemnością, że nawet nie zauważył, kiedy skończyła. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy ostrożnie wzięła go za rękę, pytając: – O czym myślisz? – Ja? Tak sobie... O niczym. – Podoba ci się ogród? – Pociągnęła go za sobą. – Tak. W ogóle... Przeniósł spojrzenie na profil Heleny, potem znowu zapatrzył się gdzieś daleko. – Czy ktoś mówił ci kiedyś... – urwał. To nie miało sensu. Na pewno ktoś jej to mówił już niejeden raz. Chociażby Mark. – Czy ktoś kiedyś...? – podchwyciła. – Już nic. Tylko jakaś głupia myśl. Wiesz, ostatni raz widziałem takie słońce dokładnie pięć lat temu. Nie... Sześć, bo ostatnie miesiące przesiedziałem w ośrodku szkoleniowym. A tam nie było czasu na wiosnę. – Wiem... – zabrzmiało to trochę jak westchnienie. – Gdyby ktoś wtedy kazał mi gapić się na chmury, powiedziałbym mu, że głupi. Ale teraz już chyba wiem, ile to znaczy. – Ty jeszcze „tam” jesteś, prawda? – szepnęła Helena. – Taak. Trochę tak. Wiesz, czuję się teraz, jakby tam został ten prawdziwy Ernst Bragg. Jakbym częściowo umarł... O, przepraszam cię. Na chwilę zapomniałem... – Nie szkodzi. Pół roku to jednak bardzo dużo. Miałam czas już się przyzwyczaić. O wiele gorzej będzie z ma... – Helena spojrzeniem wskazała Vián na rozkołysanej huśtawce. – Nie powiesz jej? – Na razie chyba nie. Wiem, że kiedyś muszę to zrobić, ale ona tak czeka... To zresztą moja wina. – Dlaczego? – Zbyt wiele jej o ojcu opowiadałam. Od kiedy tylko zaczęła rozumieć i mówić aż do... do... Bragg powoli obrócił głowę, spojrzał na twarz Heleny. Kobieta miała oczy szeroko rozwarte i wilgotne – wydawały się przez to jeszcze głębsze i ciemniejsze niż przedtem. Jej dolna warga zadrgała leciutko. Helena musiała poczuć to mimowolne drżenie, bo nagle zacisnęła rozchylone usta, przygryzła wargę zębami. Bragg zerknął na zachodzące powoli słońce – wielka, ciemnoczerwona tarcza pocięta była czarnymi cieniami gałęzi, na moment przesłoniła ją wznosząca się huśtawka. – Nie myślisz, że mała buja się już trochę za wysoko? – odezwał się półgłosem. Helena poruszyła się niespokojnie, spojrzała w głąb ogrodu. Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek, pomógł przeskoczyć niską barierkę tarasu. Nie puścił jej ręki – po młodej, jedwabistej trawie pobiegli razem w stronę słońca, przeskakując wydłużone cienie przekwitających drzew. ROZDZIAŁ II Dopiero teraz spostrzegam, że we wspomnieniach Laastera kryje się nieco więcej, niż mogłaby wiedzieć Vián. Zastanawia mnie to, lecz tylko na krótką chwilę. Zaczynam coraz wyraźniej widzieć i może nawet rozumieć łańcuch uczuciowych powiązań. Choć jednocześnie paradoksem wydaje mi się to, że Vián właściwie nigdy nie usiłowała utożsamiać się ze swoim mężem. Nawet nie próbowała go zrozumieć. Wystarczało jej, że po prostu był. Nie pojmuję tego jeszcze, nie czuję przyczyn, ale już wiem, że i Laaster, i Vián służą mi tylko jako przekaźniki odczuć Bragga. A to jednocześnie wyjaśnia ów leciutki jak wahanie dystans, z którego widzę wszystkie sceny i zdarzenia. Tamtego dnia przed stu dwudziestu laty kolację zjedli nie w jadalnym i nie w kuchni, lecz w pokoju, który Helena nazwała gościnnym. Po powrocie z ogrodu, kiedy we troje zadyszani i uśmiechnięci wpadli do maleńkiego salonu. Vián chwyciła Bragga za rękaw, pociągnęła ku kolorowym drzwiom. Mężczyzna poszedł za dziewczynką trochę niepewnie i niezgrabnie dostosowując kanciaste ruchy do szybkich kroczków Vián. Potem – już prawie na progu – obrócił głowę i pytająco spojrzał na Helenę. Uśmiechnęła się. – Idź, Eri. Ona chce pokazać ci swój pokój. Musiała cię polubić, bo nawet mnie niechętnie tam wpuszcza. A jeśli... A jeżeli chcesz, to za chwilę przyjdę do was. Drzwi pokoiku Vián przypominały wesoły witraż, zrobiony z kilkunastu starannie dobranych kawałków przejrzystego tworzywa. Wiszące już nisko słońce przez okno salonu prześwietlało swój plastykowy wizerunek, więc kiedy Bragg zamknął za sobą drzwi, cały pokój Vián zalał miły, złocisty blask. – To trochę jak kolor bursztynu... – pomyślał Bragg. – Albo dobrego, odstałego miodu. Taki głęboki i mocny w tonie, a przecież jednocześnie przyjemny i jasny. Wesoło uśmiechnął się do dziewczynki, porozumiewawczo przymrużył oko – w tej samej chwili do pokoju weszła Helena. – Vián, posprzątaj tu trochę – wskazała rozrzucone po dywanie wielobarwne klocki i olbrzymiego, puchatego zwierzaka z naderwanym uchem. – A przez ten czas Eri i ja obejrzymy sobie resztę domu. I pośpiesz się. Kolacja będzie za pół godziny. Tym razem ona pociągnęła Bragga za sobą. Czuł na swoim nadgarstku jej mocną i ciepłą dłoń wtedy, kiedy przymykał drzwi pokoiku Vián, i jeszcze wtedy, gdy Helena prowadziła go po wąskich, krętych schodkach wiodących na niewysokie pięterko. – Mój pokój jest na dole obok salonu. A tu są tylko gościnne. No i oczywiście strych... Tylko na schodach trzeba uważać. – Za wąskie? – Nie. – W półmroku Bragg bardziej wyczuł, niż zobaczył jej uśmiech. – Po prostu światło zepsute i dlatego tak ciemno. – Może mógłbym... – Właściwie nie trzeba. Vián i ja znamy każdy stopień, a już od dawna nikt tutaj poza nami nie chodził. No, jesteśmy. Po prawej stronie masz kontakt, Eri... – ostatnie słowo zabrzmiało tak, jakby Helena nie dokończyła zdania. Pod drewnianym belkowaniem sufitu błysnęła lampa, podobna do szklanego pąka herbacianej róży. – Za tobą jest strych. A tam – Helena wskazała koniec krótkiego korytarza – drzwi do łazienki. – Zawsze lubiłem włazić tam, gdzie mnie nie proszą – mruknął Bragg. – A strychy wręcz uwielbiam. Jeżeli potem pokażesz mi jeszcze piwnicę... – tym razem w jego głosie zadźwięczała dość wyraźna kpina. A jednak ten zawarty w niej ton dobrodusznej, przyjaznej ironii sprawił Helenie przyjemność. – Ależ oczywiście. Skoro tak lubisz, to potem zejdziemy i do piwnicy. Tak tam rozkosznie ciemno, wilgotno, ponuro... Bragg roześmiał się, rzucił półgłosem: – Już dobrze... Przepraszam. – To raczej ja powinnam... Zmuszam cię do oglądania domu, a może wolałbyś... – Dlaczego? Tu mi się podoba. – Cieszę się. Schodzimy? – A te pokoje? – Tam właściwie nic ciekawego nie ma. Trochę sprzętów i bardzo dużo kurzu. Wprawdzie sprzątałam niedawno... – To można zobaczyć? – Oczywiście. A tak naprawdę, to... – Helena urwała i mocno, może trochę za mocno nacisnęła klamkę. – Co „naprawdę”? – Już nic. – Zapaliła światło i, stanąwszy na progu, przepuściła Bragga przed sobą. Tak, że prawie otarł się o jej ostre piersi. Nawet przez rękaw kurtki wyczuł na swoim ramieniu falę przyjemnego ciepła, pachnącego słońcem i jakimiś ziołami. Chyba muszkatem. Owalny stół na środku pokoju Bragg obszedł prawie dookoła, potem zatrzymał się nagle. Stał i patrzył w jedno jedyne miejsce tak długo, że Helena zaniepokoiła się: – Coś ci się stało? – Tak. To znaczy nie... Ten kominek w rogu... – Chyba zwyczajny? – Dla ciebie na pewno. Ale dla mnie... Wiesz, on jest prawie taki sam, jak u mnie w domu. Ja byłem wtedy głupim szczeniakiem... Kiedy rodzice umarli, dom trzeba było sprzedać. I od tamtej pory nigdy jakoś... – w jego wzroku Helena dostrzegła coś, co zmusiło ją do serdecznego, przyjaznego uśmiechu. – Pewnie bardzo byś chciał... – tym razem ona kpiarsko przymrużyła oko – ... zjeść kolację właśnie w tym pokoju? – Noo, nie chciałbym ci sprawiać kłopotu, ale... – Ale jeżeli pomożesz mi przy noszeniu kolacji, wtedy zjemy tutaj. Och! Zapomniałam, że... – Że co? – Nie mamy drewna. – Nic a nic? – w głosie Bragga zabrzmiało tak ogromne, niemal dziecinne rozczarowanie, że Helena uśmiechnęła się ponownie. – W szopie są klocki, ale za grube. Trzeba by je było dopiero... – To ja... – Bragg wyskoczył z pokoju – ... zaraz... – dobiegło z połowy schodów – ... to zrobię. Kiedy Helena zeszła na dół, Bragg czekał na nią w salonie, rozcierając dłonią lewy łokieć. – Uderzyłeś się? – Mhm, o poręcz... – mruknął ponuro. – A poza tym... – Co? – Zapomniałem spytać, czy masz jakąś siekierę. – Jest w szopie. Tam dalej, w głębi ogrodu. – Gdzie? – Powinna być za drzwiami. Pokazać ci drogę? – Chyba trafię. ..... Tylko wróć niedługo. A ja przez ten czas przygotuję coś do zjedzenia i trochę tam na górze posprzątam. – Według mnie wcale nie trzeba. – Ale według mnie tak – Helena uśmiechnęła się przekornie. – No, idź... Po kilku minutach zza drzew dobiegło przytłumione stukanie siekiery. Helena zerknęła na drzwi, przez które wypchnęła Bragga, zamyśliła się i uśmiechnęła smutno. Potem energicznie zabrała się do krojenia chleba. Po pół godzinie słońce zaszło już na dobre. Helena zdążyła dokończyć kanapki, zaparzyła herbatę, wykąpała Vián, nawet pośpiesznie przetarła kurze w gościnnym, a z ogrodu wciąż dolatywało miarowe postukiwanie. Helena okryła Vián podomką, dopięła jej pod szyją kurtkę flanelowej piżamy, zaprowadziła córkę do pokoju na górze. Potem szybko zbiegła na taras. Po ciepłym, wiosennym dniu wieczór był rześki, lecz i dosyć chłodny, więc wróciła do domu po szeroki szal. Później szybko i cicho poszła w stronę szopy. Bragg wytaszczył pieniek aż za próg drewutni. Był tak zajęty, że nie zauważył nadejścia Heleny. A ta mocniej otuliła się szalem, oparła plecami o ścianę i przez kilkanaście długich chwil obserwowała wielką, ciężką jak rzeźnicki topór siekierę. Pobłyskujące matowo ostrze unosi się w rękach Bragga niczym piórko, a potem szybko spada na twardy, gruzłowaly pieniek. Pieniek momentalnie rozpada się na dwie części, potem na ćwiartki, na ósemki... Helena długo patrzy, jak przed szopą z każdą chwilą rośnie stos zgrabnych, równiuteńkich polan. Kobieta dostrzegła także i to, że Bragg zrzucił kurtkę, powiesił ją na drzwiach szopy. Że wraz ze zmierzchem srebrna gwiazda wyblakła nagle i smętnie poszarzała. Któraś ze szczap odskoczyła trochę dalej. Bragg obejrzał się, zobaczył czekającą Helenę i kiwnął głową. – Zaraz przyjdę. Uff! Muszę powiedzieć, że tego to mi chyba najbardziej brakowało – wskazał oczami stylisko topora. – Siekiery? – Nie – uśmiechnął się dobrodusznie. – Ale właśnie czegoś takiego, do czego człowiek musi użyć całej siły. Tam zawsze te cholerne automaty... – Kolacja już prawie gotowa... – A, tak. To już idę. Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, widać było nabrzmiałe, powęźlone żyły na jego przedramieniu. Helena stała milcząc. Patrzyła, jak mężczyzna zgarnia kurtkę z drzwi, jak przerzuca ją przez plecy i ramię, jak od dłoni do łokcia lewej ręki starannie układa stosik szczap. Helena również pochyliła się, zagarnęła dłońmi kilka polan. Brugg wyprostował się i rozejrzał dookoła. – Zaraz tu wrócę, to posprzątam – wolną ręką wskazał pieniek i porozrzucane bierwiona. – Nie trzeba. – I tak muszę przyjść. Ja naprawdę bardzo lubię ogień na kominku... Tym razem uśmiechnęła się Helena. – Dobrze. I tak tyle pan... Tyle tego narąbałes, ze wystarczy chyba na cały rok. – Przyda się. – Tak. Aha! Obok kominka położyłam ci parę starych gazet. – To świetnie... Kiedy weszli do domu, Bragg odebrał od Heleny resztę drewna powędrował na górę; zamarudził tam parę minut przy układaniu szczap w palenisku i rozpalaniu ognia. Kiedy potem przechodził obok kuchni, Helena zawołała za nim przez uchylone drzwi: – Tylko niedługo, bo herbata wystygnie! Skinął głową i znikł. Wrócił rzeczywiście szybko. Zaniósł naręcze drewna na górę, potem zbiegł do kuchni, pokazał Helenie ręce oblepione żywicą. Podbiegła do drzwi łazienki. – Otworzę ci, bo się przykleisz do klamki. Bragg mruknął pół z kpiną, a pół z podziwem: – Proszę, proszę... Cóż za wygody. To znaczy, że tamta łazienka na górze jest taka... gościnna? Helena milczała. Patrzyła, jak Bragg starannie szoruje obie dłonie, przy okazji rozchlapując wodę daleko poza brzeg umywalki. I nawet jej to chlapanie nie drażniło. Mężczyzna odłożył szczotkę, mocniej odkręcił kran, przekrzyczał szum wody pytając: – Co to było? Stara czereśnia? – Tak. Przestała rodzić ze dwa lata przed tą waszą wyprawą. Sang wykarczował ją i pociął na klocki, ale nigdy jakoś nie miał czasu, żeby ją porąbać. – Kto? – Sang. To znaczy Mark... – Aha! Przepraszam... – Nie musisz. – Mimo wszystko... – Mimo wszystko pośpiesz się. Bardzo nie lubię zimnej herbaty. A ty? – Ja też. O, do licha! – jęknął, kiedy mydło wyśliznęło mu się z ręki i bryzgi wody ze zbyt pełnej umywalki chlusnęły wprost pod nogi Heleny. – Zaraz to powycieram. – Zostaw. I masz tu ręcznik... Starannie wytarł dłonie, potem zapytał: – Mam ci w czymś pomóc? – Wszystko już czeka na górze – chwyciła go za rękę i tak samo jak za pierwszym razem poprowadziła po schodach. Do gościnnego Helena weszła pierwsza. Nagle obróciła się i kładąc palce na ustach Bragga pokazała mu Vián, skuloną na wysokim, trochę staroświeckim krześle. W rączce opuszczonej na obrus dziewczynka trzymała nie dojedzoną kanapkę. – I nie doczekała się... – szepnął Bragg. – Daj, pomogę ci zanieść ją do pokoju. Ostrożnie dźwignął rozespane dziecko. Później, już przy drzwiach, uśmiechnął się do Heleny mrucząc cicho: – Chyba tę kolację zjemy tylko we dwoje... A jednak w ludziach jest coś dziwnego. Nieobliczalnego. Lecz jest to coś, co nawet mnie – jednemu z nas – imponuje. Bo przecież z osobistych wspomnień Laastera wiem, dlaczego przestał być astropilotem. Jestem razem z nim w nadmarsjańskiej przestrzeni. Tak jak on z rezygnacją leżę w głębokim fotelu i apatycznie patrzę na rosnący mi w oczach czerwony krąg planety. Już nie mam sił po ataku szalonych przekleństw, po wszystkich bezskutecznych próbach. I tak cud, że po wybuchu plazmowego silnika ocalał choć ten strzęp kabiny. Ale co z tego? Teraz ten przeklęty wrak niesie mnie bez przerwy w dół, coraz mocniej daje się przyciągać Marsowi. Wiem, że będę tak spadać jeszcze kilkanaście dni. Miałbym może szansę... Gdyby udało mi się wyskoczyć w próżnię, spadałbym wolniej. Lecz wybuch widać obtopił powierzchnię włazu, bo klapa tkwi w pancerzu jak przylutowana. Znowu skaczę do śluzy, tłukę pięściami w zielonoszary pancelit, a później długo, długo stoję bez ruchu. Przeklinam wszystko i wszystkich, tych, którzy tam na Marsie czekali nu nowe narzędzia, na wodę i tlen. I tych, którzy mnie wysłali. I tych, którzy tak głupio, tak bezdennie głupio wymyślili ten cholerny autonomiczny system ochrony, oddzielili kabinę pilota od silnika tuzinem ładowni z pancernymi grodziami. Wybuch musiał sprasować ładownie w harmonijkę, ale to mnie wcale nie interesuje. Obchodzi mnie tylko jedno. To, że za grubą, zmatowiałą od żaru taflą od czasu do czasu pojawia się złowieszczy czerwony krąg. Mars ma jeszcze bardzo rzadką atmosferę – może nie cały spłonę? Chciałbym trafić dokładnie w sam środek tej ich zasranej bazy... Nie umiałbym aż tak nienawidzić żadnego z nas. Nawet nie wiem dokładnie, co to jest nienawiść. Ale rozumiem reakcję Laastera, kiedy jakaś przypadkowa ekipa śmieciarzy w ostatniej chwili złowiła magnetycznym polem wrak kosmolotu, kiedy po rozpruciu pancerza oswobodziła półobłąkanego człowieka. Chyba rozumiem... Tego wieczoru po kolacji Bragg dość szybko pożegnał się z Heleną, obiecał, że wpadnie do niej jeszcze przed odjazdem. A potem powędrował w stronę hotelu. Było niezbyt daleko, więc nie wzywał taxodu; chciał sobie zresztą wszystko spokojnie, powoli przemyśleć. Szedł leniwie, zapatrzony w uciekające do tyłu gładkie tafle chodnika. Uliczki przedmieścia były wąskie, stosunkowo ciemne i kręte. Raptem z jakiejś nie oświetlonej przecznicy tuż przed Braggiem cicho wynurzył się niewyraźny cień. – Czy ma pan może zapalniczkę? – głos mówiącego był podobny do całej postaci. Też taki cichy i niewyraźny. Bragg odruchowo sięgnął do kieszeni, wyjął prostopadłościanik, mniej więcej na wysokości piersi tamtego przycisnął płytkę piezoelektryku. I właśnie wtedy w słabym, gazowym światełku zobaczył, że nieznajomy trzyma detor, wycelowany prosto w jego brzuch. Bragg usłyszał trzask bezpiecznika. Jego lewa ręka sama zatoczyła momentalny, krótki łuk. Głowę nieznajomego targnęło w bok, ciało zwiotczało nagle, detor sucho szczęknął o chodnik – w tej samej chwili z jego lufy trysnął gorący, niemal niezauważalny błysk. Człowiek zawył, kiedy jego kolano przestało być. Potem zemdlał widocznie, bo uliczkę znowu ogarnęła cisza – tylko słaby wiatr pocierał gałęzie krzewów o pobliski parkan. Twarz Bragga ścięła się w grymasie koszmarnego spokoju. Szczęki na chwilę zacisnęły się mocno, potem równie szybko rozluźniły. Mężczyzna obrócił się i powolnym, spacerowym krokiem podążył w stronę hotelu... – Leo Blitzmacher. Lat dwadzieścia dwa. Przyjęty do szpitala o godzinie pierwszej trzydzieści pięć. Brak prawej nogi aż do polowy uda, prawdopodobnie w wyniku postrzału z detora. Do tej pory nie odzyskał przytomności... – Leo słyszał monotonny głos młodej pielęgniarki, opowiadającej lekarzowi o tym, jak dwóch nieznajomych przytaszczyło rannego do szpitala. Lecz nie otwierał oczu. Za wszelką cenę usiłował sobie przypomnieć twarz tamtego. Przecież widział ją przez chwilę w blasku zapalniczki. To za mało, żeby poznać go na ulicy. O wiele za mało... Gdyby tak znał jego nazwisko... Zaraz, zaraz, przecież wtedy stracił przytomność tylko na chwilę. Potem usłyszał, że tamten sobie spokojnie odchodzi. Jakby nic się nie stało. Bydlak... Szedł chyba w stronę... w stronę hotelu. Tego samego, w którym i Leo zatrzymał się na tych parę dni. A teraz pewnie śpi sobie wygodnie, oddycha miarowo, może chrapie... Leo Blitzmacher mylił się. Ernst Bragg rzeczywiście leżał na hotelowym łóżku, ale oczy miał szeroko rozwarte. Patrzył w ciemność. Znowu był tam, w kosmosie, na pokładzie Gazeli. Znowu słyszał opowieść Olafa o tym, jak w prawie całej części rufowej kosmolotu zgasło światło, choć żaden automat nie sygnalizował awarii. Olaf poszedł sprawdzić, co się stało. Kiedy wrócił, powiedział tylko, że ktoś usunął bezpieczniki. Automat wstawił nowe w kilka minut później. I dopiero wtedy, kiedy było już właściwie po wszystkim, Olaf zaczął coś podejrzewać. Opowiedział Braggowi, co udało mu się zobaczyć. Stał w korytarzu nieruchomo. Nagle gdzieś przed sobą dostrzegł przyćmiony błysk latarki. Światełko przybliżyło się na tyle, że dojrzał zarys ciemnej postaci – ktoś w stronę komór startowych taszczył dwie olbrzymie paki. Przy niemal zerowym ciągu nie mogły być ciężkie, ale można się było tego domyślać z ich rozmiarów. Blask latarki zniknął za pancernymi drzwiami. Olaf przybliżył się, zajrzał przez szparę – tamten ktoś zajęty był ładowaniem pak do komory bagażowej. Olaf nie dostrzegł numeru rakietki; wtedy zresztą nie zobaczył w tej scenie nic podejrzanego – dopiero po wypadku obszedł, nikomu nic nie mówiąc, wszystkie komory startowe, lecz w żadnej rakiecie nie ujrzał ani śladu tamtych ogromnych pak. I wtedy też przypomniał sobie, że już poprzedniego dnia wiadomo było, którą rakietką poleci na zwiad Sangelson. A kiedy jeszcze stwierdził, że w jednym z magazynów wyprawy brakuje trotylu, używanego czasem do rozsadzania skał na badanych asteroidach i planetach... Nie, Olaf nie zadawał pytań. Zresztą akurat na te pytania Bragg nie mógł mu odpowiedzieć. Tak na dobre zaprzyjaźnili się przed rokiem na piątej planecie układu Vegi. Braggowi w ostatniej chwili udało się dobiec i celnie rzucić linę w stronę Olafa, kiedy ten spadł na skały w gardzieli czynnego wulkanu. Olaf uderzył plecami w obluzowany głaz. To zatrzymało na chwilę jego upadek, lecz w tym samym momencie złom skalny poruszył się, obsunął parę centymetrów niżej – Olaf leciał już na dno krateru, kiedy jego ręce oplatał zwój rzuconego sznura. Olaf nie podziękował Braggowi nigdy – może po prostu nie mógł czy nie umiał? Wtedy zaklął tylko i znowu wziął się do przerwanej roboty, lecz od tamtej pory tak się jakoś składało, że na wszystkie zwiady i badania latali zawsze razem. I również razem polecieli na ratunek, kiedy zerwała się łączność z rakietka Sangelsona... Niebo na wschodzie różowieje powoli. Bragg wstaje z łóżka, podchodzi do okna, otwiera je... – przez chwilę słucha uważnie śpiewu pierwszych obudzonych ptaków. Potem wychyla się i mocno, głęboko wciąga w płuca chłodne powietrze. Powietrze tego ranka słodko pachnie pękaniem pączków niedalekich morw. ROZDZIAŁ III Jest chyba trochę inaczej, niż myślałem. Znowu stwierdzam, że łańcuch utożsamień rozpada mi się i plącze – bo skąd Laaster wie, co myślał Leo Blitzmacher? Odnoszę coraz silniejsze wrażenie, że ludzka zdolność do utożsamień działa bardziej selektywnie niż u każdego z nas. I więcej – ludzie znają określenie tej zdolności. Oczywiście słowo współczucie jest – jak większość ludzkich pojęć bardzo nieprecyzyjne. Mieści w sobie zarówno litość, jak i współdoznawanie. Może w ten sposób ludzie instynktownie bronią się przed dookreśleniem? Nie rozumiem, skąd ten pęd do zachowania osobniczej odrębności, do wyróżniania się z tłumu za wszelką cenę? W skali jednostek jest to być może pożyteczne, ale z punktu widzenia interesów całego społeczeństwa... Ja jako ja i ja jako każdy z nas – różnica wcale nie jest taka wielka, I przecież to, że nie mam nic do ukrywania, że każdy z nas zna moją pamięć tak samo dokładnie jak ja, w najmniejszym stopniu nie ogranicza mojej wolnej woli. Mogę robić wszystko, co innym nie przeszkadza. Ludzie niby tak samo... Ale wydaje mi się, że w efekcie to oni są bardziej niż każdy z nas ograniczeni nakazami środowiska. U nas każdy dorastający osobnik automatycznie włącza się w coraz większe obszary zespolonej pamięci – zależy to tylko od jego zdolności pojmowania. Typowy proces autosterowny. A ludziom trzeba do tego całego systemu wychowania, stymulacji, terroru, wyrafinowanych represji.. Vián wspomina czasem swoją szkolę stąd wiem o ludzkich metodach. Od słodkiej perswazji podszytej szantażem aż po presję środowiska. Patrzę... Szkoła jest jasna, czysta, nowoczesna. Pulpity dostosowane wysokością do postaci uczniów. Vián stoi wyprostowana, spokojnie wodzi oczyma po obróconych ku niej twarzach, słucha uniesionego głosu nauczycielki i... nagle obraz zamazuje się, rozmywa. Bo Vián zaczyna czuć się jak ladacznica pod pręgierzem. Przykuta łańcuchami do kostropatego słupa stoi nago i drży, i na gęby gawiedzi patrzy z jakąś zimną, utajoną pogardą. Dlatego zaczynam rozumieć jej ucieczkę do gwiazd. Wydaje mi się, że to, co najpiękniejsze, wartościowe i ciekawe, już dawno ulotniło się z Ziemi, że zawsze i wszędzie zobaczyć mogę tylko jakąś odmianę Leo Blitzmachera, który leżąc w szpitalu już snuje pierwsze plany na przyszłość. Żałosny, omotany bandażem kuternoga czeka na dorobienie protezy. Przekomarza się z pielęgniarką, podszczypuje wykorzystując chwile jej nieuwagi. Dziewczyna opędza się, ale żartobliwie – Leo Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły. Za drzwiami izolatki słychać czyjeś kroki. Dziewczyna prostuje się raptownie, słucha – kroki cichną pomału, korytarz zalega cisza. Dziewczyna obraca się, kładzie ręce na biodrach, potem chowa je pod brzegi białego fartucha. Teraz powoli zsuwa rajstopy. Najpierw z jednej nogi, potem z drugiej... Oparta plecami o drzwi pieszczotliwie przesuwa palcami po swoich udach i długich, zgrabnych łydkach. Zmięte rajstopy wciska do kieszeni fartucha; przez chwilę nadsłuchują oboje – nic. Na korytarzu cisza. Twarz dziewczyny jest poważna, oczy skierowane na wyciągniętą ku niej rękę Blitzmachera. Jej palce po omacku odszukują kolejne guziki, fartuch od góry rozchyla się coraz mocniej i coraz szerzej. Ostatni guzik... Teraz ręce dziewczyny wracają do szyi, powoli odpinają ekler nylonowej bluzki, w izolatce słychać tylko słabiutki trzask przesuwanego zamka i dwa oddechy. Jeden spokojny, drugi coraz bardziej gorączkowy i nierówny. Szelest rozchylanego materiału; delikatne, różowe palce dziewczyny długo manipulują przy umieszczonym między piersiami zapięciu stanika... Znowu dwa oddechy, nadsłuchiwanie – na korytarzu wciąż przyczajona, szpitalna cisza. Nagle dziewczyna tryska wesołym, kpiarskim śmieszkiem i zapinając fartuch wybiega z izolatki. Leo Blitzmacher długo patrzy w sufit. Już się nie uśmiecha... Profesor Ulanoff głośno trzasnął drzwiami. W ciemnym pokoju ktoś poruszył się, zabłysło światło – tuż przed swoją twarzą profesor zobaczył lustro. Jak co wieczór gorzko uśmiechnął się do swoich podpuchniętych, zaczerwienionych oczu, otoczonych pierwszymi zmarszczkami. – Już nawet antigeron przestaje, pomagać... – mruknął z nieokreślonym, przeciw nikomu skierowanym gniewem. Zaczynał czuć złość do własnego ciała, które pomału próbowało odmawiać mu posłuszeństwa. Już nie umiałby – tak jak jeszcze parę lat temu – spędzić miłej nocy z trzema naraz dziewczynami, a potem, jakby nigdy nic przepracować całego dnia w laboratorium. Z jakąś nieświadomą niechęcią i jednocześnie z podziwem spojrzał teraz na stojącego tuż przy drzwiach androida. – Taak... – pomyślał. – Jak na kopię wykonaną z pamięci ona jest więcej niż doskonała. I ma nade mną tę przewagę, że łatwiej ją naprawić. Heleno! – ostatnie słowo powiedział na głos. – Zaparz mi kawę. Dużą i mocną! Chcę jeszcze dziś popracować. Android ożył. Ruszył dwa kroki do przodu, wysunął do pocałunku miękkie, ciepłe usta. Ulanoff uśmiechnął się gorzko, ale wtulił twarz w ciemne, pachnące włosy i spokojnie słuchał wymówek, czynionych mu przez robota cichym, łagodnym kontraltem: – Tyle czasu czekałam... Nie powinieneś pracować zbyt długo, przecież wiesz... Słuchał i odpoczywał. Tym razem uśmiechał się ze smutną dumą. Również i ten głos udało mu się odtworzyć doskonale... Oczywiście pierwsze kopie były mniej udane, ale wtedy śpieszył się. Chciał zdążyć przed odlotem Gazeli. A teraz, kiedy tamten nie wrócił, bał się. O, nie, nie konsekwencji – mało kto mógłby naruszyć pozycję profesora Ulanoffa. A już na pewno nie jakiś tam kosmobiolog. Bał się raczej tego, że pod oczami Heleny mógłby zobaczyć takie same zmarszczki jak dookoła swoich. Przez chwilę jeszcze wdychał mocny, kojący zapach muszkatu, potem łagodnie wywinął się z delikatnych objęć robota. – Mimo wszystko, kochanie, muszę przynajmniej godzinę posiedzieć. Ale później przyjdę do ciebie... – Masz jakieś kłopoty? – Tylko jeden. Chcę znaleźć paru pilotów, którzy zgodzą się ze mną współpracować. Ale takich, którzy mają szczęście czy diabli wreszcie wiedzą co, może intuicję, która pozwala im wyczuć niebezpieczeństwo przez skórę. Żeby po prostu jakiś głupi wypadek nie zafałszował mi wyników. Zresztą sama wiesz, że te wszystkie udoskonalenia są piekielnie kosztowne i pracochłonne. – Po co udoskonalać? – Widzisz: to, że wynalazłem ciebie, to jeszcze nie wszystko. Dzięki tobie mam swoją klinikę. Na pewno jesteś doskonalsza nawet od swojego pierwowzoru, ale nie jesteś w stanie go zastąpić. Ona tak samo jak ty ma słuchać i rozumieć, byle nie za dużo. Ale kiedy wyniknie coś niespodziewanego, wykaże elastyczność działania taką, jakiej tobie na pewno zabraknie. A teraz idź po kawę. I przynieś ją do gabinetu... Lekkie kroki robota oddalają się w stronę kuchni – Helena jak zwykle po domu chodzi boso lub tylko w rajstopach. Ladipax przymyka drzwi swojego gabinetu, przez chwilę słucha, jak w głębi domu szczęka ekspres do kawy, jak dźwięczą ustawiane na tacy naczynia. Nie, profesor Ulanoff nie ma złudzeń. Dlatego tak smutnie i trochę ironicznie uśmiecha się na samą myśl o tym, jak w gruncie rzeczy łatwo programować miłość, wierność, pożądanie i posłuszeństwo. A potem siada przy szerokim, staroświeckim biurku i z westchnieniem rozkłada gruby skoroszyt, w który ktoś w pośpiechu, niestarannie i niedbale powpinał wyciągi z akt wszystkich pilotów zatrudnionych w kosmicznej flocie. Te same dane mógłby obejrzeć na ekranie wideofonu, sprzężonego z rządowym komputerem w kapitanacie żeglugi przestrzennej. Może tak nawet byłoby łatwiej i o wiele szybciej – a już na pewno wygodniej – lecz profesor ma niekiedy dość staroświeckie upodobania. Teraz niektóre kartki po prostu wydziera ze skoroszytu i odkłada na bok – być może któryś z tych ludzi...? Świat dookoła Vián stopniowo nabiera kolorów i ruchu. O ile może być mowa o jakimkolwiek ruchu w ruinach. Chyba tylko stare okno, kołyszące się na jednym jedynym skrzypiącym zawiasie, ożywia ten cały krąg martwych murów. I tamte połamane belki, sterczące na wszystkie strony z poszarpanej ściany, kolebane na szczątkach włókien przez niespokojny wiatr. Drewno ma tutaj kolor mahoniu, przeplecionego długimi smugami jasnego cynobru, a ponieważ domy mają dokładnie ten sam odcień co skały w kamieniołomach za miastem, więc całość wygląda tak, jak czyjeś zakrwawione palce, niecierpliwie gmerające w szarozielonej, zapiaszczonej trawie na skraju pustyni. Vián otrząsa się nerwowo, potem opornie przypomina sobie, kto mieszkał w tym domu. Zdaje się, że małżeństwo Endersonów. Tak, na pewno. On – wysoki, wyższy niż Laaster. Zawsze pogodny i wesoły. Ona mała, jasna blondyneczka. To znaczy – na statku jeszcze była jasna. Tutaj jej włosy po paru latach przyrudziały, upodobniły się do liści jesionowca w połowie lata. I tego ledwo uchwytnego odcienia nie zmyła nawet starość i siwizna. Nawet tam, na cmentarzu... Vián rusza przed siebie martwą ulicą, głęboko, miarowo wciąga powietrze, starając się nie myśleć... Przeskakuje kikut złamanego drzewa, omija roztrzaskaną o chodnik donicę. Usiłuje nie widzieć, że burobrunatna ziemia, rozpryśnięta dookoła, ma kolor zakrzepłej krwi. Patrzy na zwiędłą roślinę, która kiedyś – jeszcze na Ziemi – była tulipanem. Patrzy na gorąco szkarłatną koronę kwiatu, którą upał przycisnął do ziemi, patrzy na osłabłe korzenie, które rozpełzły się dookoła, wcisnęły w szczeliny chodnika w poszukiwaniu cienia i wilgoci. – Rośliny są wytrzymałe – myśli. – Gdyby tak mnie ciśnięto z wysokości pierwszego piętra... Wiatr przynosi nagle jakąś mocną, ostrą woń. Vián prostuje się znad zdechłego kwiatu, kątem oka chwyta słaby ruch w ruinach po drugiej stronie ulicy. Coś ostrożnie i cicho przemyka się między zwałami gruzów. Vián z napięciem, nieufnie zerka w cień, zalegający pod ścianą, odruchowo cofa się w stronę domu Endersonów. Z cienia – tym głębszego, że Vián stoi po słonecznej stronie ulicy – błyskają ku niej dwa bursztynowe, czujne ślepia... Słońce coraz wyżej wdrapuje się na niebo. Wiosenny dzień gorący jest i pogodny, nieśmiało pachną fiołki na skwerze tuż pod hotelowym oknem, z cichym szmerem przesuwają się nieliczne elektrowozy. Nieliczne, bo nie każdego stać na własny pojazd. I nie tyle nawet na sam silnik i cztery koła, ile na jego utrzymanie. Energia znaczy dla ludzi tyle samo co życie. Więc energia jest o wiele cenniejsza niż złoto. Zresztą już od dawna na całym świecie zredukowano rolę abstrakcyjnego pieniądza. Ale Bragg nie ma powodów do zmartwienia – dzięki wyprawie jego konto w centralnej rozdzielni wzrosło do trzystu tysięcy kwadrylionów ergów. I z tą przyjemną myślą Bragg schodzi do hotelowego baru. Świat jest naprawdę piękny, kiedy można sobie pozwolić na spacer w starym, pomiętym ubraniu. Kiedy zwyczajnym brakiem pośpiechu rozwala się zwariowane kółko. Bo czas to pieniądz. Bo pieniądz to erg. Bo energia... Ludzie w barze nieuważnie pochłaniają byle jakie dania, wybiegają, obrotowe drzwi pomału zamieniają się w karuzelę. Tym ostentacyjniej Bragg przechodzi do restauracji, zasiada przy stoliku, długo i z namysłem studiuje kartę potraw, tym leniwiej kiwa dłonią w stronę kelnera. Tamten podbiega, bo jego czas mierzy się w ergach. Bragg zamawia bonsy i blar, a do tego kawę – prawdziwą kawę – ze śmietanką. Ze śmietanką oczywiście syntetyczną. Taką w niebieskie kropki. Po śniadaniu leniwie i ociężale dźwiga się z krzesła, wychodzi do chłodnego hallu. Boy hotelowy (jest tańszy niż fotokomórka) doskakuje, usłużnie otwiera drzwi. Do hallu wpada kłąb ulicznego kurzu, więc Bragg odruchowo mruży oczy i powoli przekracza próg. Na ulicy niezdecydowanie obraca się w lewo i w prawo, zakłada ręce za plecy, potem rusza w stronę wschodzącego słońca. Nawet nie umiałby powiedzieć, jak i kiedy znalazł się przed uchyloną furtką. Helena zobaczyła go, idącego ku werandzie, zerkającego niepewnie przez okno. I znowu w jego spojrzeniu dostrzegła coś, co przypomniało jej Ladipaxa. Uśmiechnęła się – może trochę do wspomnień – ale część tego uśmiechu utrzymała się na jej ustach jeszcze przez długą chwilę po wejściu Bragga. Stał nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, jakby raptem skończyła się jego pewność siebie. Powiedział cicho, czując, że mówi coś najzupełniej pozbawionego sensu: – Przyszedłem... Przez chwilę bał się, że Helena zapyta: – Po co? Nie zapytała. Poruszyła się jak automat. Bez słowa podała mu rękę, potem cofnęła się w głąb kuchni. Dopiero teraz, oddzielona od Bragga wysokim stołkiem, ożyła. Obserwował, jak z jej twarzy znika tamten martwy uśmiech, jak leciutko drżą obudzone powieki, jak usta układają się do pytania: – Co wolisz? Kawę czy herbatę? Bragg zrobił parę kroków, przysiadł na wysokim stołku, oparł plecy o brzeg stołu. Jego oczy stawały się coraz śmielsze, prawie bezczelne, prawa brew powędrowała do góry, ułożyła się w odwrócone v. Być może to właśnie ta uniesiona brew nadała odpowiedzi Bragga leciutki, niemal nieuchwytny posmak dwuznaczności: – Co dasz...? – Co chcesz... – nagle poczuła, że się rumieni, że pieką ją uszy, szyja, policzki... Bo w tym jego spojrzeniu i jej odpowiedź zabrzmiała podobnie. Odwróciła się, trzasnęła filiżanką o spodek. – Dostaniesz kawę. – Prawdziwą? Ze śmietanką? Kpił. Kpił z niej najbezczelniej. A ona nawet nie miała odwagi... – Dość tego... auu! – wrzątek z czajnika chlusnął za brzeg filiżanki, Helena odruchowo podniosła dłoń do ust. Skoczył w jej stronę jak kot zwinnie i szybko, wepchnął jej rękę pod kran, puścił zimną wodę. – Masz w domu apteczkę? – W łazience. Wrócił po chwili z bandażem i jakąś plastykową tubką. – Co to jest? – Maść witaminowa. A swoją drogą mogłabyś tę swoją apteczkę uzupełnić. To było jedyne, co znalazłem. Patrzyła milcząc, jak jego mocne, olbrzymie dłonie delikatnie – zaskakująco lekko i delikatnie – wklepują maść w oparzone miejsce, jak równo, starannie owijają je bandażem. Złość przeszła jej nieoczekiwanie tak samo, jak przyszła. Mimo że Bragg znowu uśmiechał się ironicznie unosząc prawą brew do góry. Mimo że w jego oczach znowu pojawiła się ta sama iskierka zuchwałej bezczelności. Jakby doskonale wiedział, o czym myślała w ciągu całej ostatniej nocy... Leo Blitzmacher wiedział, że od tej pory dziewczyna będzie przychodzić codziennie. Aż do chwili jego wyjścia ze szpitala. Będzie stawać, nadsłuchiwać pod drzwiami. A potem – rano, w południe lub wieczorem – sięgnie powoli pod poły białego fartuszka, odepnie guziki, oswobodzi podobne do jabłek piersi, pieszczotliwie przygładzi palcami ciemne, wyostrzone sutki i... Jakby za każdym razem bezsilne pożądanie Blitzmachera sprawiało jej najbardziej wyrafinowaną przyjemność. I już żadne z nich nie będzie się uśmiechać niepotrzebnie. Będą walczyć ze sobą bez słów, ponuro. Ona o rozkosz, on o przetrwanie. Z coraz większym lękiem, natężeniem i pragnieniem Leo wyczekiwać będzie odgłosu znajomych, nienawistnych, jedynych kroków za drzwiami izolatki. Przez długie wieczory i noce będzie bał się, że ktoś wreszcie zobaczy dziewczynę już uśmiechniętą życzliwie, dopinającą się w lekkim, niemal tanecznym biegu do oszklonej dyżurki w końcu korytarza. Olaf nie lubi powracać do wspomnień, żyje przede wszystkim tym, co daje mu dzisiaj. I tym, co to dziś może znaczyć dla jutra. Gdyby nie kawałek liny rzucony przez Bragga w głąb krateru, Olaf bez wahania złożyłby właściwy raport o prawdziwym przebiegu tamtej wyprawy ratunkowej. Dopiero na Ziemi stwierdził, że właściwie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – tragedia Sangelsona podniosła rangę całej wyprawy. Bo ludzie zawsze wysoko cenią ponoszone przez siebie ofiary. W sumie wszystko świetnie dało się połączyć i wykorzystać; umiejętna, cicha propaganda i snute publicznie, cokolwiek udramatyzowane wspomnienia z wyprawy Gazeli doprowadziły do wzrostu popularności osoby Olafa Jensena. Olaf był sprytny i rozumował prawidłowo, kiedy stopniowo, niezauważalnie zaczynał gloryfikować postać do tej pory nie znanego kosmobiologa. Przecież tym samym część blasku otaczała i jego. Niechętnie, bardzo niechętnie opowiadał o sobie i zawsze – kiedy już go do tego zmuszono – mówił oszczędnie, bez olbrzymich słów. Chwalił tylko innych. Dziwnym trafem już w parę dni po powrocie wyprawy niektórzy ludzie zaczęli przebąkiwać o kandydaturze Olafa na deputowanego z okręgu. I byli to ludzie, którzy o Jensenie nigdy przedtem nawet nie słyszeli. Olaf wiedział, że Bragg jest nadal w Arsus. Sam siedział w swoim rodzinnym Haelle i systematycznie kompletował informacje na temat aktualnych miejsc pobytu wszystkich członków wyprawy. Właśnie dzięki temu mógł stale umacniać legendę o trwałych więzach przyjaźni, o wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu wszystkich kosmonautów z pokładu Gazeli. Oczywiście wcale nie obchodziło go, że Asso rozwiódł się po powrocie ze swoją czternastą żoną, że Ortisz wrócił i do żony, i do kochanki, że Bragg uparcie odwiedza Helenę Sangelson. To były tylko mało istotne, nieciekawe plotki. Ale dla Olafa takie właśnie drobiazgi były doskonałym narzędziem w kształtowaniu własnej popularności, nakazywały słuchaczom wiarę, że Jensen wie o wiele więcej, niż mówi. Że tym samym jest człowiekiem najbardziej godnym szacunku i zaufania. Tamto mądre spojrzenie po drugiej stronie ulicy zgasło nie wiadomo kiedy. Vián ze zdumieniem stwierdziła, że stoi w chłodnym cieniu rozwalonego domu, a zachodzące słońce jasnozielonym blaskiem oblewa ruiny apteki. Wiatr znowu poniósł w jej stronę przenikliwy i ostry zapach lekarstw, wydobywający się z poprzewracanych, potłuczonych flakonów. – To na pewno słońce odbiło się w dwóch kawałkach rozpryśniętego szkła – szepnęła. – Tylko słońce... Lecz czuła, że mimo wszelkich wytłumaczeń coś jest i pozostanie nadali nie tak, jak być powinno. Czuła, że dni zaczynają ślizgać się dookoła, nie dotykając jej wcale. Nie poszła na drugą stronę ulicy. Chciała wierzyć, że wtedy nikt nie patrzył na nią, że za mądre ślepia wzięła kawałki aptekarskich butelek. Zawróciła w stronę domu. Bo ich dom – jeden z niewielu – ocalał. Jeżeli oczywiście nie brać pod uwagę częściowo zapadniętego dachu i kilkunastu popękanych szyb. Z jakąś niezmierną tkliwością myślała teraz o rękach Laastera, które dokładnie ociosywały wszystkie belki, dopasowywały głaz do głazu, starannie mieszały zaprawę. Nigdy nie podejrzewała, że on umie budować domy, że kiedyś będzie stawiać dom dla siebie i dla niej. Nie myślała o tym aż do owego ranka, kiedy Laaster chwycił ją za rękę, wyciągnął z prowizorycznego baraku, pokrytego falistą blachą przywiezioną z Ziemi. Wielkimi krokami przemierzył niemal całe miasteczko. To znaczy wtedy jeszcze ledwie zarysy ulic, wyznaczone rosnącymi powoli fundamentami. Jego rozpięta wiatrówka zafurkotała w jakimś kapryśnym podmuchu, kiedy wreszcie stanął na niewysokim wzgórzu – Vián patrzyła na jego nogi, mocno wparte w ziemię jak korzenie drzewa. A Laaster obwiódł oczyma całe osiedle, wciąż zatopione w porannej, zielonej mgle. Trochę jeszcze rozespana Vián zadrżała nagle od chłodu. Wtedy myślała, że od chłodu. Ale już wiedziała, że Laaster za chwilę spojrzy na nią poważnie i głośno, dobitnie powie: – Tutaj będzie nasz dom. Zrozumiała, że od tej pory na jakiś czas przestaną istnieć dla siebie, że najważniejsza stanie się wytężona, gorączkowa praca, że ich oczy jarzyć się będą mocnym, ostrym blaskiem jak spojrzenia wszystkich ludzi, którzy nareszcie odnaleźli swoje miejsce i swój najważniejszy cel. Że będą byle jakie posiłki niedbale przygrzewane na ognisku, bo szkoda czasu na schodzenie ze wzgórza, i od czasu do czasu pośpieszna pomoc sąsiadów, tak samo zajętych budowaniem swojego domu. Po okresie otępiającego bezwładu, po roku mieszkania w aklimatyzacyjnych barakach, gdzie byle nieostrożne, nieprzemyślane słowo starczało do wyciągnięcia noża czy do strzału z detora, przyszła gwałtowna, niemal już nie oczekiwana zmiana. Najzaciętszy wróg z sąsiedniego piętrowego łóżka nagle stał się czymś więcej niż tylko przyjacielem i bratem. Stał się człowiekiem, na którego zawsze można liczyć bez żadnych zastrzeżeń. Bez względu na to, czy chodzi o odnalezienie zaginionego sfagama lub ulubionego kota przywiezionego z Ziemi, czy o pomoc w łamaniu nowych głazów na fundamenty. Teraz ludzie przestali już z tęsknotą spoglądać do gwiazd. Teraz trzeba było wrosnąć w tę przyjazną, gościnną ziemię. Wrosnąć tym mocniej, żeby kiedyś przyszłe pokolenia... Vián z pochyloną głową wchodzi do opuszczonego domu, w którym nikt na nią nie czeka. Bragg poczuł, że jego pewność siebie gdzieś ucieka, rozmywa się i znika bez śladu w kątach tego niewielkiego salonu. A przecież już tyle razy – jeszcze tam, w kosmosie – postanawiał sobie, że odnajdzie tę kobietę, że... Był okres, że nienawidził jej najserdeczniej. Dlatego, że musiał o niej myśleć bez przerwy. I nie mógł zapomnieć, że jest to żona Marka. Może nawet nie dowiedziałby się o tym nigdy – to tylko przypadek sprawił, że w miesiąc po starcie Gazeli Bragg, wracający po dyżurze ze sterowni, zobaczył Marka wypadającego z kabiny kobietonu. Jako pierwszy zastępca dowódcy kosmolotu czuł się odpowiedzialny za psychiczny i fizyczny stan załogi – tylko dlatego poszedł za Sangelsonem. I wcale nie przejmowałby się jego bladością – właściwie nigdy się specjalnie nie lubili, a raczej tylko tolerowali. Teraz dotarł, nie zauważony przez Sangelsona, aż do nie domkniętych drzwi jego kabiny. Zobaczył Marka z odchyloną głową, pijącego coś wprost z butelki. Całe pomieszczenie wypełniała ostra woń spirytusu, smuga zapachu wywinęła się aż na korytarz. Brągg wszedł do kabiny, gwałtownie wyrwał Markowi butelkę, szkło zadźwięczało o zęby. Potem brutalnie potrząsnął ramieniem stojącego, otworzył usta... Tamten spojrzał przytomniej, szarpnął się, skoczył ku niedalekiej ścianie, z hukiem otworzył drzwi niewielkiego schowka. I już był z powrotem naprzeciwko Bragga, dyszał mu w twarz gorąco: – To moja żona... Tam... Patrz... Patrz! Gwałtownie targnął skórę trzymanego w ręku portfela, sfatygowane szwy puściły z opornym trzaskiem, na podłogę kabiny sypnęły się kolorowe kartoniki. Mark rzucił się za nimi, zagarnął, podetkał pod nos Bragga wesołe, roześmiane zdjęcie ciemnowłosej dziewczyny. – Patrz! – to już było jak wycie. – Widzisz? To ona, na wszystkich statkach w kosmosie. Dziwka! Och, jaka głupia dziwka... – głos Sangelsona załamał się, przeszedł w suchy, bezsilny szloch. – Jaka głupia dziwka... Znowu skoczył do Bragga, chwycił go za koszulę na piersi. – Zakazuję ci tam chodzić, rozumiesz? Zakazuję. Wszystkim zakażę! – nagle uspokoił się, puścił oszołomionego Bragga i już prawie normalnym głosem, spokojnie zapytał: – To Ulanoff projektował kobietony, prawda? Ulanoff... W jego głosie było coś, co Bragga na moment przeraziło. Pomyślał, że ten szaleniec potrafiłby chyba zmienić kurs statku, byle jak najszybciej powrócić na Ziemię. Lecz wrażenie to trwało tylko krótką chwilę. Sangelson wyprostował się, spojrzał Braggowi w oczy, zaśmiał się sucho, zgrzytliwie: – Nie, stary. Nic z tego, co myślisz... Ja się z nimi obojgiem rozprawię inaczej. No, idź... A spirytus weź sobie. Może i tobie kiedyś się jeszcze przyda... Od tamtej doby Sangelson stał się na statku niemal niezauważalny. Znikał na całe dni w swoim laboratorium, później zaczął tam przebywać i przez całe noce. Trwało to tak długo, że Bragg zdecydował się wreszcie na ostateczność któregoś dnia włączył monitor podglądu, sprzężony z kamerą w pracowni Sangelsona. I przez cały dyżur patrzył właściwie w ten jeden ekran. A Mark przez cały czas siedział przy laboratoryjnym stole. Głowę oparł na rękach. Nie zmieniał pozycji przez osiem niemożliwie długich godzin – tylko słaby szmer dobiegający z głośnika zdradził Braggowi, że Mark jeszcze żyje i oddycha. Podczas następnego dyżuru Bragg znowu włączył monitor, ale zobaczył na nim tylko chaos kolorowych kropek i elektronowych błysków nie sterowanych impulsami z kamery. Domyślił się, że Mark odnalazł w ścianie oko obiektywu. Później nigdy już właściwie ze sobą nie rozmawiali, choć Mark powoli zaczynał wracać do normy. Nigdy też nie powiedział ani słowa widząc, że Bragg za przykładem innych w miarę upływu miesięcy coraz częściej zachodzi do kabiny kobietonu. Sam jednak starannie unikał tej części kosmolotu. A potem ta jego katastrofa... Chyba to wszystko splecione razem pozbawiało Bragga zwykłej śmiałości. Co innego tam, w kosmosie, na pokładzie Gazeli. A co innego tu, kiedy widzi się, że tamta kobieta naprawdę porusza się i żyje. Ponadto Bragg zaczynał jednak czuć coraz mocniej, że podejrzenia Marka musiały być niesłuszne. Że Helena po prostu o niczym nie wiedziała. Lecz mimo to nie miał odwagi zwyczajnie o wszystko zapytać. Wolał patrzeć, wolał z jej swobodnych, niewymuszonych ruchów, z wyrazu jej twarzy wyczytać całą prawdę, jaka by ona nie była. Bo już wtedy jedno wiedział na pewno. Że to jego gadanie o przyniesionych z kosmosu zaległościach, które teraz musi nadrobić, pozostanie tylko gadaniem. Tracił samotne, bezsenne noce w hotelowym łóżku i z jakąś cichą, półświadomą radością obserwował chmurny wzrok Heleny, kiedy witała go codziennie rano, kiedy z jego podpuchniętych, zaczerwienionych oczu usiłowała domyślić się, gdzie spędził tę ostatnią noc. Ożywiała się dopiero wieczorem. Była wtedy rozmowną i wesoła, a kiedy odchodził, żegnała go z prawdziwym chyba i miłym żalem; pytała, jakby nie wiedząc, kiedy przyjdzie znowu. Odpowiadał za każdym razem tak samo: – Przed odjazdem. Ale już myślał tak coraz rzadziej. Bragg dawno, bodaj na pokładzie Gazeli, przestał mieć jakiekolwiek skrupuły. Już wtedy postanowił, że po powrocie... I mimo to ciągle brakowało mu odwagi. A kolejne dni mijały niepostrzeżenie, pobyt Bragga w Arsus przedłużał się ponad wszelką miarę. Przychodził do Heleny, odchodził postanawiając, że nie wróci, i przychodził znowu. Przesiadywał z nią do wieczora. Czując, że wszystko, co mówi, musi brzmieć w uszach Heleny kpiarsko lub napastliwie, wolał nie mówić wcale. Siadał sobie gdzieś w kącie pokoju, brał byle jaką książkę z biblioteczki i patrzył spod oka, jak ona krząta się po domu. Bo Helena zawsze była w półruchu, ciągle miała coś nowego do roboty. Mówił właściwie tylko wtedy, kiedy odkrywała go Vián, przyprowadzana przez Helenę około południa z przedmiejskiego punktu zbiorowego wychowania. Czasem wyciągała go do ogrodu, czasem siadała obok i kazała sobie opowiadać o gwiazdach. Opowiadał posłusznie, jakie są gwiazdy i dlaczego świecą, opowiadał o nowych, nie znanych planetach, które tylko czekają na przybycie ludzi, wspomniał nawet stary plan zasiedlania kosmosu. Więc teraz usiłował pokazać małej Vián ludzi sprzed dwóch stuleci, którzy w bezmierne, kosmiczne przestrzenie wyrzucili z Ziemi setki prymitywnych, fotonowych rakiet. A do rakiet przed startem załadowali najrozmaitsze nasiona ziemskich roślin i bardzo, bardzo skomplikowane urządzenia-inkubatory, gdzie przez długie lata podróży drzemać miały zarodki ziemskich zwierząt. Nie, ludzi w ten sposób nie wysyłano nigdy. A kiedy już taka rakieta trafiała do nowego układu, wtedy najmądrzejszy automat – coś jak kapitan nowoczesnego statku – decydował, na której planecie roślinom i zwierzętom powinno być najlepiej. Szkoda tylko, że w ciągu tych dwóch stuleci zawieruszył się gdzieś spis gwiezdnych układów, do których wysłano rakiety. Bo teraz nawet nie bardzo wiadomo, czy flora i fauna na jakimś globie jest prawdziwa, czy przysłana z Ziemi. Vián słuchała cierpliwie, siedząc cichutko i myśląc sobie o czymś – ale Bragg wtedy jeszcze na jej zamyślenia nie zwracał uwagi. Któregoś dnia siedzieli na tarasie – Bragg wyciągnięty wygodnie na składanym, turystycznym fotelu z odchylonym do tyłu oparciem, Vián na plecionym z wikliny stołeczku, ściągniętym ze strychu. Mężczyzna skończył właśnie kolejną opowieść, zapatrzył się na słońce, które powoli złaziło za drzewa. Patrzył, dopóki jego zamyślenia nie przerwał cichy głosik Vián: – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć prawdy? Zdziwiony poderwał głowę i w niemym osłupieniu gapił się na uniesioną ku niemu twarzyczkę. Zielonopiwne oczy Vián patrzyły na niego z niemym wyrzutem, kiedy dziewczynka pytała ponownie: – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nareszcie wróciłeś? Ktoś gwałtownie, mocno wciągnął w płuca powietrze. Bragg obejrzał się – w oszklonych drzwiach stała Helena. Przybladła nagle. A potem, kiedy trafił w nią bezradny, pytający wzrok Bragga, zaczerwieniła się powoli aż po szyję, po nasadę piersi, prześwitujących spod cienkiej sukienki. Potem obróciła się, pobiegła w głąb domu. Vián nie zauważyła matki, mówiła dalej: – Na pewno nie chcieliście, żebym się przestraszyła. Ale ja się sama domyśliłam! – zakończyła z tryumfem. Braggowi zabrakło na chwilę sił. Nie, teraz przecież nie mógł jej zaprzeczyć... Nie umiał. Bąknął coś niezrozumiale, zerwał się z fotela, przemierzył salon kilkoma olbrzymimi krokami, uciekł za furtkę bez pożegnania. Nawet nie próbował słuchać, czy ktoś za nim nie woła. Wrócił przed wieczorem, mruknął w stronę Heleny, że miał, na mieście coś bardzo pilnego do załatwienia i przypomniał sobie o tym dopiero w ostatniej chwili. Helena bez słowa podała mu filiżankę kawy – z bliska zauważył czerwone obwódki dookoła jej oczu, starannie zamaskowane jakimś pudrem czy kremem. Kiedy odstawił pustą filiżankę, chwyciła go za rękę, pociągnęła przez salonik w stronę schodów, szepnęła: – Tylko staraj się cicho, Vián już śpi... Przemknęli obok kolorowych drzwi jak cienie, po omacku powędrowali na górę. Nie mówili nic. Dopiero kiedy słabo stuknęły za nimi drzwi gościnnego, Helena oddzieliła się od Bragga stołem, rzuciła półgłosem: – Bragg... – i nagle zabrakło jej oddechu. Mężczyzna cicho odsunął krzesło, usiadł, nie spuszczając z niej oczu ani na pół chwili. Milczał. – Eri... Ja wiem, ty przez tyle czasu... A ja? Patrz... – zerwała z siebie nylonową szmatkę – patrz, ja też jeszcze mogę być ładna. Eri... Pod sukienką miała tylko koronkowe figi. Bez stanika. – Eri. zostań chociaż dzisiaj, nie odchodź. Zawsze zostawiasz mnie samą. Jeśli musisz mieć dziwki, to ja... – zająknęła się, potem głowę poderwała do góry – ... to ja także mogę... Zrobię, co tylko chcesz. Ja... Nigdy nie myślał, że tak długo można biec, okrążając kawałek owalnego stołu. Ale wreszcie delikatne nici koronki trzasnęły pod jego dłonią jak pajęczyna, opadł twarzą nisko, potem dźwignął Helenę jak dziecko – szeroki tapczan przyjął ich miękko i gościnnie... Dwa zdyszane, gorące oddechy długo wypełniały niewielki pokoik, cały świat dookoła nagle przestał istnieć jak zastrzelony z olbrzymiego detora. Tylko ona i on, tylko miękkie falowanie gorącej piersi, przytulonej do ust, tylko... Gwiazdy już na dobre rozlazły się po niebie, kiedy wreszcie po raz pierwszy ochłonęli, oprzytomnieli, popatrzyli na siebie uważniej – przez półmrok pokoju Bragg dostrzegł uśmiech Heleny i zrozumiał, że sam się również uśmiecha. Potem przez chwilę leżeli obok siebie. Spokojni i zaspokojeni. Helena lekko, opuszkami palców gładziła twarz i szyję Bragga – objął ją ramieniem, przycisnął jej policzek do swojej piersi. Obróceni twarzami do siebie nie dostrzegli, że leciutko uchyliły się drzwi pokoju, popchnięte ręką małej istotki ubranej we flanelową piżamę. A małe coś przysiadło sobie na progu i z pobłażliwym, wyrozumiałym uśmiechem słuchało gorących oddechów i szeptów. Musiało przysnąć na chwilę, bo kiedy ponownie zaczęło słuchać, księżyc przeświecał przez wąziutką szparę między drzwiami a framugą. Bragg mówił półgłosem: – Vián miała rację. Powinienem od razu powiedzieć jej, że wróciłem. Ale przecież skąd mogłem wiedzieć, że ty... – Chciałam ciebie od pierwszej chwili. Kiedy tylko wszedłeś do tego domu. – Powinienem być dla niej odpowiednim... słuchaj, co ty jej o ojcu opowiadałaś? Czy Vián... – w głosie Bragga słychać było lekki niepokój – ... wie, jak naprawdę jej ojciec wygląda? Wyglądał... – Chyba raczej nie. Mówiłam że jest dobry, wysoki... Ale przecież ona jest jeszcze taka malutka. Jeszcze zbyt wiele nie rozumie. Bragg! To, co mówiłam dziś wieczorem, to prawda. Zrobiłabym wszystko, żebyś tylko chciał ze mną zostać. Eri, ja... – zamknął jej usta pocałunkiem, znowu zatopili się w siebie, zasłuchali... Znowu żadne z nich nie zauważyło, że cichutko przymykają się drzwi do pokoju... Uśmiech Vián stał się nagle brzydki i gorzki, nabrał tonów głębokiego, przykrego rozczarowania, kiedy po raz nie wiadomo który odpowiedziała jej tylko pusta, głucha cisza. A przecież nadal nie mogła, nie chciała w to uwierzyć. Przymknęła oczy na ułamek chwili, potem z nową nadzieją otworzyła je szybko i cichym, pieszczotliwym szeptem zawołała jak co dzień: – Laas...! No, Laas... Nie żartuj. Przecież wiem, że tam jesteś. Laas... Szept przewędrował przez pokój, odbił się od ściany, zawrócił. I cisza – tylko martwe sprzęty schną skrzypiąc. Rano zerwało ich słońce bezczelnie, z wysoka zaglądając w zmiętoszone łóżko. Helena przeciągnęła się leniwie, spojrzała – dopiero teraz czas się w niej obudził. – Vián! Trzeba ją nakarmić, odprowadzić... Boso, nago przebiegła pokój, przeleciała schody, otworzyła kolorowe drzwi – rozkopane łóżko Vián było puste... Porządkuję w czasie wszystkie wydarzenia. Dlatego wiem, że poprzedniego dnia po południu Leo Blitzmacher opuścił miejski szpital. Obejrzał się tylko na szklane wrota i dość niezdarnie pokuśtykał ulicą, zamiatając kurz najtańszą bioprotezą. ROZDZIAŁ IV Profesor Ulanoff budził się tego dnia opornie i długo. Zmęczyła go praca, zmęczyła noc z Heleną. Zresztą coraz więcej rzeczy męczyło go i drażniło ostatnio. Powoli doczłapał do lustra w łazience, i obrzydzeniem popatrzył na odbitego w nim starego człowieka. – Lad, kochany, chyba powinieneś już wychodzić. Mówiłeś, że rano masz jakieś ważne spotkanie... – wzdrygnął się, usłyszawszy cichy głos za swoimi plecami. – Nie zauważyłem, kiedy weszłaś... – burknął na pół z wyrzutem. – Och... – zaśmiała się dźwięcznie i lekko. – Stoję za tobą już od paru minut. Delikatne, miękkie ręce androida stanowczo ściągały z jego pleców kurtkę piżamy. Spojrzał w lustro – na twarzy Heleny nie zobaczył ani śladu swojego zmęczenia. – Ona jest chyba jednak aż za doskonała... – pomyślał z gwałtowną, niespodziewaną niechęcią. – A może by tak... Przestraszył się tej myśli. Już za późno, o wiele lat za późno, żeby upodabniać ją do oryginału. Podobno tamta wyszła za jakiegoś Bragga. To zdaje się – długą chwilę szukał w pamięci – był pilot z Gazeli. Z Gazeli... – zaśmiał się do siebie cicho, złośliwie. A zresztą diabli wiedzą, jak tamta teraz zachowuje się i wygląda. Niech już lepiej zostanie tak, jak jest... Leniwie machnął ręką i nagle zaczął się śpieszyć. Bo wprawdzie parę tygodni temu prezydent przez swojego sekretarza obiecywał poparcie dla całego projektu, ale dziś profesor miał to ostatecznie omówić. Podać, czego potrzebuje, i dowiedzieć się o terminy i warunki stawiane przez rząd. – Heleno! – krzyknął w głąb mieszkania. – Śniadanie już czeka – usłyszał z kuchni miły, pogodny głos. – A jednak... – uśmiechnął się do siebie przelotnie – a jednak chyba warto było... Jajka na miękko, biała kawa, świeże, chrupiące rogaliki – świat jest mimo wszystko niesłychanie przyjemny. Ladipax czuł, że ogarnia go nieoczekiwana euforia. Nieoczekiwana, bo miłe poranne nastroje zdarzały mu się ostatnio coraz rzadziej. Zwykle wychodził z domu z taką samą miną, jak ta zauważona dziś w lustrze, lecz teraz czuł się jak wiatr – rześki, lekki, skłonny do sztubackich kawałów. – Taak – pomyślał – to jednak dobrze, że wczoraj znalazłem w spisie tego Bahrana. Powinien być w sam raz. A to znaczy, że możemy zaczynać choćby i dziś... Profesor Ulanoff całuje Helenę na pożegnanie. Bo nadstawiła policzek; bo już dawno pogodził się z tym, że codziennie rano i wieczorem robi dokładnie to, co sam zaprogramował w obwodach pamięciowych robota. Pogodził się tak doskonale, że nawet nie odczuwa przelotnych chęci, aby wreszcie wyłamać się z rytmu życia, które wybrał sobie i narzucił piętnaście lat temu. Dlatego szybko zbiega po schodach i energicznie wymachując ciężką teczką zmierza w stronę zaparkowanego obok domu elektrowozu. Wygląda jak człowiek szczęśliwy. Jak emeryt, który po raz ostatni idzie do swojej nie lubianej pracy i wie, że już od jutra zaczną się jego wielkie, najpiękniejsze wakacje. Lecz ja chyba znam Ladipaxa o wiele lepiej niż on, patrzący tylko w łazienkowe lustro. I ciągle odnoszę wrażenie, że bez wahania – gdyby umiał i mógł – zamieniłby się z Braggiem miejscami. Chciałby być nim piętnaście lat temu, po tej pierwszej nocy, kiedy zadyszana Helena szarpie go za ramię i dyszy przerażona: – Vián! Zniknęła! Nie ma jej... Dopiero w tej chwili Bragg czuje się Helenie naprawdę potrzebny. Zeskakuje z tapczanu, w biegu – przydała się wieloletnia zaprawa i alarmy na statku – zakłada, dopina koszulę i spodnie. Drewniane schody łomoczą przez chwilę. Oboje jeszcze raz zerkają do pokoju Vián. Potem oczy Heleny stają się coraz bardziej błyszczące i wilgotne – kiedy wybiega do kuchni, Bragg słyszy jej cichy, hamowany płacz. Idzie za nią, patrzy – Helena czoło przycisnęła do szyby w oknie, zasłoniła rękami twarz, jej skulone plecy drżą coraz mocniej. Długą chwilę Bragg nie wie, co mówić, więc bezmyślnie gapi się na Helenę, na stół, na którym stoi dzbanek po pomarańczowym soku, filiżanka i talerz z kawałkiem nie dojedzonego chleba. Patrzy na kawałek białego sera, starannie przykryty kloszem z opalizującego lekko szkła. Przyciśnięte brzegiem klosza leży coś, co sprawia, że Bragg rusza od drzwi, podchodzi do stołu, wyciąga rękę... Jest to kawałek kartonu z dziecięcego bloku do rysunków. Na sztywnym papierze rządek bladych liter, nakreślonych pomarańczową kredką: ODPROWADZIŁAM SIĘ SAMA. Bragg dotyka pleców Heleny, pyta półgłosem: – Czy to jest pismo Vián? Helena obraca się gwałtownie. – Gdzie!? – Tu... – Bragg podsuwa jej kartkę zabraną ze stołu. – Ja tego nie widziałam... Ale to pismo... – Bo podbiegłaś do okna. Więc to Vián...? – Tak, na pewno. Sama ją uczyłam, bo w tych punktach zbiorowego wychowania... Widocznie coś się jednak Braggowi w tym wszystkim nie zgadza, bo kręci głową w zamyśleniu i ponownie pyta: – Ile Vián ma lat? – Pięć. Prawie pięć i pół. Ale... Bragg z niedowierzaniem patrzy na kartkę. Pismo jest staranne i równe, litery kreślone mocno. Takie zdecydowane. I wcale nie dziecinne. Helena przestała już płakać. Bragg podnosi głowę, rzuca: – Ubieraj się. Trzeba to – sprawdzić. Helena z wdzięcznością spojrzała na Bragga. I nagle poczuła, że przecież jest naga. Że zmęczone piersi zwisają jej o wiele, wiele za nisko. Odruchowo zakryła je dłońmi. – Nie patrz... Zaraz się ubiorę. Pochylił się do jej twarzy, pocałował, potem lekko, ale stanowczo pchnął ją w kierunku łazienki. – Przemyj twarz zimną wodą. I... – dorzucił po chwili wahania – ... jak dla mnie ubierać się wcale nie musisz. Wyszli z domu po paru minutach. Zaniepokojona Helena próbowała się uśmiechać, Bragg szedł ze zmarszczonymi brwiami, zamyślony. Spojrzał na Helenę. – Daleko to? – Nie. O cztery ulice dalej... Myślisz, że... – Nic nie myślę – uciął. – Wydaje mi się, że wszystko będzie w porządku. Wiem, że Ernst Bragg myli się. Nie wszystko będzie w porządku. Nawet mimo, że po dojściu do punktu wychowania oboje dojrzą za płotem Vián w gromadce rozbawionych koleżanek. Siatka płotu ma wielkie, druciane oka, więc Vián również dostrzeże Helenę i Bragga, podbiegnie do bramy. – Mamo! – Vián! Tak się bałam... Dlatego przyszliśmy, bo... Vián obraca się w stronę Bragga, jakby go dopiero teraz zauważyła i... sztywno, jakoś tak oficjalnie, na moment pochyla główkę. Potem znowu obraca się do matki, obejmuje ją, pociesza: – Przecież nic się nie stało. Mamo! Ja od dzisiaj będę tu przychodzić i wracać do domu sama. Bragg widzi oczy Vián. Mądre, uważne – najzupełniej nie pasujące do okrągłej, małej twarzyczki. I nagle nie bardzo wie, która z tych dwu kobiet jest dorosła, a która jest dzieckiem, ciągle jeszcze potrzebującym pomocy. Mężczyzna uśmiecha się smutnie, jakby poczuł, że od tej pory rzeczywiście nie wszystko będzie dobrze i w porządku. Gdyby wiedział, co kryje się pod tą maleńką, kształtną czaszką, uśmiechałby się gorzko. Ale ludzie mają to do siebie, że nie potrafią ogarnąć rozumem czasu większego niż kilka, kilkanaście sekund wybiegających w przód. A przecież to, o czym ja myślę, miało zdarzyć się dopiero za kilkanaście lat. Dlatego Bragg tak spokojnie teraz idzie obok Heleny i pomału zaczyna uśmiechać się po swojemu. Tak trochę bezczelnie, a trochę nieśmiało. W którejś chwili pochyla się, pyta: – A ty? Ile ty masz lat? – Czy to ważne? – Helena czujnie unosi głowę. – Bardzo ważne. – Skoro chcesz... Dwadzieścia osiem. – Na pewno? – Bragg śmieje się lekko. – A... Czemu się śmiejesz? Przecież jeszcze nie jestem... – Nie jesteś. – Mężczyzna poważnieje. – To bardzo dobrze, że nie jesteś... Bo może gdybyś była parę lat młodsza, tobyś nie chciała... Hel... – jej imię wypowiada miękko, łagodnie. Przystaje na środku chodnika. Szorstko, mocno obraca ją do siebie, potrząsa... – Hel... – mówi cicho i nieśmiało. Pochyla się, całuje miękkie, czekające usta. He-le-na... – wymawia każdą sylabę osobno. Śmieją się, roześmiani wchodzą do domu... Zsynchronizowany, zespolony z tymi ludźmi i ich czasem czuję to samo co Vián. Bo mała Vián już potrafi kochać, już umie rezygnować nawet z siebie samej. Ale gdyby wtedy wiedziała, że robi to aż tak bardzo niepotrzebnie... Teraz o tym wie doskonale i nadal nie chce się zgodzić. Nadal nie wierzy. Patrzę, jak niespokojnie przebiega z pokoju do pokoju, przegląda wszystkie zapuszczone kąty, uważnie zerka w ciemność dna szafy i pod łóżka. Potem coś załamuje się w niej raptownie. Vián zwiesza ręce wzdłuż ciała, po skrzypiących, drewnianych schodach wlecze się na niewysokie pięterko. Wdrapuje się z trudem, chwyta słabymi palcami drewniane gałki, umieszczone tu w niewielkich odstępach zamiast poręczy. Potem odruchowo sięga w stronę kontaktu... Cofa rękę, śmieje się głośno i gorzko – już od tylu dni elektrownia nie działa, a ona ciągle... Nagle uderza mnie zadziwiająca zbieżność. Spostrzegam, że cały ten dom jest niesłychanie podobny do domu, w którym Vián urodziła się i wychowywała. Czyżby Laaster...? Vián sunie ciemnym korytarzem, przystaje, po omacku odnajduje drzwi, otwiera je – na korytarz pada blade światło zmierzchającego dnia. Vián idzie do zakurzonego okna, w połowie drogi przystaje, zawraca. Czuję, że boi się patrzeć na ruiny i dlatego skręca ku głębokiemu, obitemu szorstkim materiałem fotelowi, stojącemu w pobliżu kominka. Siedzi chwilę, potem klęka przed paleniskiem, cierpliwie układa stosik z zakurzonych polan. Przypomina coś sobie, wstaje, przechodzi przez pokój, rozgląda się, przytomnieje... – Przecież to nie Ziemia – mruczy. – Skąd ja ci wezmę starą gazetę...? Szybko, zdecydowanie podchodzi do rozpiętego na ścianach regału, wyciąga pierwszą z brzegu książkę, wydziera kartki... Słyszę trzask dartego, potem cichy szelest miętego papieru – i kroki Vián wędrującej ku palenisku. Kobieta wtyka papier w drewniany stożek, potem maca okap – jest... Stara zapalniczka Laastera coraz słabiej błyska resztkami gazu, lecz Vián uparcie przyciska spust, choć papier błysnął już pierwszymi iskierkami. Po chwili płomień obejmuje wszystkie drwa, skacze w głąb komina, huczy, oblewa pusty fotel żółtoczerwonym, drgającym blaskiem. Vián starannie obraca fotel w stronę paleniska, tyłem do wnętrza pokoju. Teraz cofa się, siada przy stole na wysokim, trochę staroświeckim krześle i zadowolona, spokojna zerka w czerniejące okno. Bo oparcie fotela jest tak wysokie, że po prostu nie widać zza niego głowy Laastera, drzemiącego sobie słodko przy ogniu, strzelającym iskrami w czeluść szerokiego komina... I w tej właśnie chwili zamykam ją znowu w bezczasie. Niech trwa... Vián nad tym się nie zastanawia, ale ja – jako każdy z nas – muszę. Czuję, że w ocenie ludzi powinienem wziąć poprawkę na ich przyzwyczajenia i tradycje – ot, choćby te domy na Nowej uparcie budowane jak ziemskie. Są oczywiście pewne, czasem nawet dość istotne różnice. Na przykład to, że dach domu Heleny pokryty był płytami fotoelementów, wyglądających jak pszczele plastry z bladożółtego wosku. Część uzyskanej ze słońca energii przekształcała się w pole elektrostatyczne, które jonizowało miejski kurz, nie pozwalając osiadać mu na dachu. Reszta miała za zadanie pokryć połowę potrzeb Heleny – oświetlać dom, zależnie od pory roku ogrzewać go lub ochładzać. Taka względna autonomia nawet w największych skupiskach pozwalała ludziom przetrwać nieoczekiwane, nawet kilkudniowe przerwy w zasilaniu, spowodowane naruszeniem miejskiego bilansu energetycznego albo awariami wielokilometrowego systemu kabli, rozciągniętych pod ulicami. Taki światłoczuły dach był standardowym wyposażeniem większości domów – oczywiście w tych lepszych dzielnicach. A Helena już przed związkiem z Sangelsonem postanowiła, że jej dziecko nie będzie należeć do tych, które drżą i sinieją z zimna lub krzyczą ze strachu w ponurych ciemnościach, kiedy byle spięcie cały blok pozbawi dopływu energii. Zbyt dobrze zapamiętała swoje dzieciństwo. Na szczęście – to było zresztą do przewidzenia Mark po studiach zaczął wcale nieźle zarabiać; właściwie tylko porządkowi mieli konta energetyczne nieco wyższe niż kosmonauci. Na Nowej wszystko to uległo przewróceniu do góry nogami. Nie było porządkowych, bo każdy pilnował się sam. Nie było kosmonautów, bo wszyscy astropiloci zajęli się bez reszty budowaniem domów. Oczywiście budowali je z tego, co się znalazło pod ręką. A fotoelementy były zbyt delikatne, żeby przewozić je jak falistą blachę, i zbyt skomplikowane, żeby mogli je w parę miesięcy po przylocie wyprodukować na miejscu. Dlatego pokrywali swoje domy drewnianymi gontami. Dopiero w drugim albo i w trzecim roku kolonizacji geolog Skipper postawił za miasteczkiem pierwszą cegielnię i zaczął wypalać gliniane dachówki. A na początku następnego roku biochemik Alveron Florić, uparcie, przesiadujący w swoim laboratorium, wyodrębnił z tkanek biełuchy i mayalu pierwszy enzym, doskonale zastępujący drożdże w procesie alkoholowej fermentacji... Zastanawiam się, czy wszystkie gwiezdne kolonie ludzi są względem ziemskich technologii zacofane o parę wieków. Wydaje się to najzupełniej prawdopodobne przy ograniczonych możliwościach komunikacji – w grę wchodzą przecież zbyt wielkie dla ludzi przestrzenie. Usiłują stworzyć olbrzymie imperium i nawet nie chcą widzieć, jak ono jest słabe. A jednak... Mimo wszystko nawet niektóre ludzkie błędy budzą we mnie głęboki szacunek. Bo z jednej strony jest to ślepa głupota, ale... brak organizacji i mierzenie sił na zamiary to tylko właśnie ta jedna strona. Druga to szalony pęd w poznawaniu rzeczy nowych, rozmach, który bierze się w ludziach nie wiadomo skąd. Z osobna przecież wcale nie są tacy, dbają tylko o swoje – prywatne sprawy, lecz kiedy występują jako rasa... Vián wydaje mi się ucieleśnieniem całej ludzkości, kiedy wmawia sobie, – że Laaster jest. Choć wie doskonale, że od dawna już go wcale nie ma. Ciekaw jestem, czy robi to z rozmysłem i świadomie, tak jak wtedy, kiedy przypadkowo poznała część prawdy o Braggu i Helenie. Bo wtedy postanowiła, że będzie go tolerować, lecz nie sądziła, że będzie go jeszcze kiedyś nienawidzić. Helena, zwolniona przez Vián z obowiązku odprowadzania, wstaje teraz o całe pół godziny później, całuje zaspanego Bragga i w półprzejrzystym szlafroku biegnie do plastykowej skrzyni, umieszczonej w ogrodzeniu tuż obok furtki. Właśnie tam poranny dostawca umieszcza zawsze świeże pieczywo i mleko. A od półtora tygodnia także i codzienne gazety. Kiedy Mark był w kosmosie, Helena czytała nawet szmatławe „Wiadomości Poranne”. Potem, kiedy przyszła tamta wiadomość, przestała czytać cokolwiek. Teraz czyta znowu. Bo świat jest dobry, przyjazny i miły, kiedy ma się dla kogo czytać na głos najciekawsze wiadomości. I nawet nie tylko te najciekawsze. Helena szybko przygotowuje śniadanie. Potem, kiedy gorąca kawa paruje i pachnie z dzbanka, kiedy maleńki dzbanuszek ze śmietaną pełen jest gęstego płynu w niebieskawe kropki, Helena siada i czekając zerka na pierwszą stronę gazety. W oczy rzuca jej się natrętny, wybity tłustym, grubym drukiem tytuł: SENSACYJNE MORDERSTWO! PORZĄDKOWI NA TROPIE SPRAWCY! Pod tytułem, upstrzona wykrzyknikami, relacja reportera o tym, jak w miejskim parku znaleziono bestialsko zmasakrowane ciało młodej, pięknej kobiety. Z zamieszczonego poniżej zdjęcia pogodnie uśmiecha się twarz rzeczywiście ładnej i sympatycznej dziewczyny. Helena czuje mdłości, czytając szczegółowy opis miejsca zbrodni – jakby reporterowi sprawiało perwersyjną przyjemność rozwodzenie się nad wyglądem połamanych krzaków, od góry do dołu obryzganych zakrzepniętą krwią; oraz opis jędrnych kiedyś piersi, które nie zidentyfikowany zwyrodnialec rozsiekał sprężynowym nożem na bezkształtną masę. Nóż – znaleziony w pobliżu – okrwawiony był tak, że porządkowi nie byli w stanie wykryć na nim żadnych śladów, które pozwoliłyby odnaleźć charakterystyczne cechy dłoni mordercy i porównać je z ogólnym elektronicznym rysopisem każdego obywatela, utrwalanym i stale aktualizowanym przez cały kompleks rządowych komputerów. Jak na razie porządkowi ustalili tylko tyle, że zamordowana była pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Wszyscy przepytywani chorzy twierdzili, że to jest po prostu wręcz niemożliwe. Ona była przecież zawsze taka uczynna i miła... Helena otrząsnęła się z gwałtownym obrzydzeniem, rzuciła gazetę na stół. Tuż obok chleba. Przez chwilę patrzyła bezmyślnie, potem sięgnęła po gazetę ponownie, zmięła ją, cisnęła w stronę kosza. W tej samej chwili wszedł Bragg, spojrzał na nią pytająco, potem spokojnie podniósł stłamszony papier. – Coś się stało? Jego spokojny ton przywrócił Helenie równowagę. – Nie. Nie... Tylko ten artykuł na pierwszej stronie... Może człowieka pozbawić apetytu na cały tydzień. – A co? – Ktoś zamordował pielęgniarkę z naszego szpitala. Lepiej nie czytaj tego przed śniadaniem. – Zapominasz, że jestem trochę zahartowany. Ale... – powoli rozprostował płachtę szmatławca, potem złożył gazetę tak, aby pierwsza strona skierowana była w stronę środka. – Jeden artykuł to nie powód, żeby nie czytać nic – mruknął. Potem powoli podszedł do Heleny, pogładził jej włosy, przytulił ramieniem całą głowę – przez cienki materiał kolorowej piżamy czuła policzkiem jego brzuch, płaski i twardy jak ciepła deska. Poruszyła się, otarła skronią tak, żeby kurtka piżamy powędrowała w górę, żeby znowu nic nie dzieliło ich od siebie. Trwała chwilę w szczęśliwym milczeniu, potem ocknęła się raptownie. – Kawa! Na pewno już wystygła! Spojrzała w górę – Bragg uśmiechał się łagodnym, trochę nieobecnym wzrokiem, skierowanym gdzieś bardzo daleko w czarną, pustą przestrzeń. Powoli pochylał głowę – Helena widziała, jak jego oczy wracają coraz bliżej, poczuła, że ramię Bragga przytula ją jeszcze silniej, że coraz ciężej leży na jej włosach. – Eri, ja nigdy... – szepnęła, potem pokornie opuściła brwi i głowę. Przesunęła policzek po gorącym ciele, zamknęła oczy, przytuliła bok piersi do mocnego uda, na oślep objęła biodra i plecy Bragga wyrzuconym w górę ramieniem... Pili wystygłą kawę, gryźli obsuszone bułki. Helena milczała, usiłując spłukać kawą tamten ostry, piekący smak. Może nawet nie tyle smak, co wspomnienie – czuła się taka upokorzona, poniżona i... bardzo szczęśliwa. Może dlatego po mocno opóźnionym śniadaniu zostawiła wszystkie naczynia na stole i, tak samo jak za pierwszym razem, chwyciła Bragga za nadgarstek, poprowadziła na górę po półmrocznych schodach. Schody skrzypiały lekko i na pewno dlatego żadne nie usłyszało dalekiego, słabego odgłosu otwieranej furtki ani dźwięku cichych kroków po dywanie salonu. – Ja sama, Eri... – szeptała Helena, unosząc twarz. – Chcę sama... Żadne z nich nie usłyszało leciutkiego szmeru otwieranych drzwi, które zapomnieli zatrzasnąć. Nie usłyszało ani teraz, ani potem, kiedy leżeli ze zwróconymi ku sobie twarzami – on z lekko uniesioną głową, opartą o udo Heleny, ona policzkiem przytulona do bioder i boku Bragga. Zapatrzeni w siebie nie dostrzegli mądrych, piwnych oczu, które nieustannie śledziły ich każdy gorączkowy, niecierpliwy ruch. Helena na chwilę obróciła w stronę Bragga nabrzmiałe, wilgotne usta. I ani przez chwilę nie podejrzewała, że ktoś inny może słyszeć jej lekki jak tchnienie, najczulszy szept: – Eri, przecież ja dla ciebie... chyba już zupełnie zwariowałam... I cichy, szczęśliwy śmiech. To właśnie ten śmiech – śmiech zadowolonej, zakochanej kobiety – zagłuszył słabiutki trzask zamykanych drzwi i ciche, oddalające się stąpanie po schodach. Otrzeźwiło ich głośne trzaśniecie wejściowymi drzwiami i ostre brzęczenie naczyń sprzątanych z kuchennego stołu. – To Vián! Oderwali się od siebie. Helena pobiegła do krzesła po zapomnianą, porzuconą podomkę, przy okazji zerknęła na leżący na stole zegarek. – Nie rozumiem, czemu dziś wróciła tak późno – spytała samą siebie i już jej w pokoju nie było. Bragg słyszał tylko jej szybkie kroki na schodach. Kiedy ubierał się spokojnie i powoli, Helena klęczała już przed Vián. Dłońmi, które zapachniały Braggiem, objęła twarz dziewczynki. – Maleńka moja! Dlaczego dopiero teraz...? – zapytała z czułym, delikatnym wyrzutem. Vián już wie, że miłość czasem wymaga nawet kłamstw. Dlatego nie uchyla głowy, cierpliwie znosi ten obcy zapach, bijący od miękkich, tkliwych dłoni. Kłamie łagodnie... Nawet nie całkiem kłamie. Bo przecież tak było naprawdę. Pani rzeczywiście zaprowadziła ich dzisiaj do parku, gdzie w jednej z alejek robotnicy zaczynają wznosić cokół Pomnika Kosmonauty. – Pani mówiła, że to był bardzo mądry i bardzo dobry człowiek. I bardzo szkoda, że musiał zginąć gdzieś w dalekim i obcym kosmosie, ale my za to postawimy mu pomnik – Vián nie wspomina, że wycieczka do parku trwała o godzinę krócej niż normalne zajęcia w punkcie zbiorowego wychowania. Helena z jakimś ledwie sobie uświadamianym niepokojem pyta: – A... – wahanie – ... czy pani mówiła wam, jak się ten człowiek nazywa? Vián znowu spokojnie kłamie: – Nie, nie mówiła. Helena oddycha z gwałtowną ulgą. W tej samej chwili podchodzi do nich Bragg. Vián sztywnieje. Jak młode, nieufne zwierzątko wciąga nosem powietrze – Helena pachnie Braggiem, on pachnie Heleną. Vián zwinnie wywija się pod ręką matki, biegnie do swojego pokoju. Bragg jeszcze się uśmiecha, ale już czuje, że ten uśmiech staje się coraz bardziej cierpki. – Co jej się stało? – pyta. Helena bezradnie rozkłada ręce. Potem bez słowa, z opuszczoną głową wychodzi do kuchni, bierze się za przygotowanie obiadu, odwija z folii porcjowane syntetyczne mięso. Bragg samotnie zostaje w salonie i długo, bardzo długo patrzy przez oszklone drzwi na słoneczny ogródek... Mniej więcej pół godziny później uchyla się furtka, której Vián jak zwykle nie domknęła. Człowiek, który stąpa teraz po betonowej ścieżce, zostałby natychmiast obszczekany, może nawet pogryziony przez każdego porządnego psa. Lecz w domu Heleny żadnego psa nie ma. A ona widzi mężczyznę dopiero wtedy, kiedy do werandy zostało mu zaledwie parę metrów. Przez chwilę patrzy na jego ostrożne, niepewne ruchy. Te ruchy wyglądają trochę jak ślizg przyczajonego węża, dlatego w Helenie budzi się instynktownie nieufność. Czeka, aż człowiek znajdzie się blisko, potem gwałtownie otwiera okno, wychyla się, pyta szorstko: – Kim pan jest? Czego pan chce? Mężczyzna prostuje się z nagłą, zaskakującą swobodą, obraca twarz do Heleny, nieoczekiwanie staje się miły i serdeczny. – Chciałbym... – posyła Helenie sympatyczny uśmiech. – Czego? – to brzmi już niegrzecznie, ale Helena nie zamierza przejmować się uczuciami tamtego typa. Człowiek tymczasem staje się wręcz szarmancki – przez dłuższą chwilę usiłuje chwycić dłoń Heleny, opartą na klamce okna, i opuścić ją aż do swoich ust. Helena trochę łagodnieje, powtarza: – Kim pan jest? – Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Naprawdę nie zajmę pani wiele czasu. Helena patrzy chwilę nad jego głową, wreszcie mówi: – Niech pan wejdzie – pokazuje mu drzwi werandy. Potem wyciera mokre ręce o brzeg fartucha – nie zdejmuje go z siebie – wychodzi do hallu. Wejściowe drzwi uchylają się bardzo lekko, aż dziw, że dorosły mężczyzna mógł wślizgnąć się do hallu przez tak wąską szparę. Helena otwiera usta, lecz mężczyzna uprzedza ją: – Jestem dziennikarzem. Moje nazwisko Plaumens. Gorgo Plaumens. Specjalny reporter działu miejskiego w „Wiadomościach Porannych”. Przysłano mnie tutaj... Helena przypomina sobie tamten artykuł, sztywnieje. – Może to właśnie on pisał? – myśli z obrzydzeniem. Na głos mówi: – Nie czytam tej gazety. W głosie mężczyzny nie słychać specjalnego zdziwienia, ale dość dobrze gra rolę człowieka urażonego w imieniu gazety. – Nie czyta pani? To chyba niemożliwe... – śmieje się z dobrze wypunktowanym, leciuteńkim pobłażaniem, potem poważnieje nagle i gorąco, z prawie szczerym zapałem rzuca: – Szkoda, że pani nie czyta „Wiadomości”. Mamy zawsze najświeższe informacje z pierwszej ręki. Z pierwszej ręki – powtarza z naciskiem. Reflektuje się nagle: – Ale, ale... Skoro pani nie czyta naszej gazety, to na pewno nie domyśla się pani, dlaczego przychodzę. Otóż chciałbym, żeby pani jako żona naszego drogiego, zmarłego bohate... Helena prostuje się nagle, jej oczy zaczynają świecić jakimś niedobrym blaskiem, ale mówi jeszcze spokojnie: – Nie domyślam się. I wcale nie chcę wiedzieć. – Ależ... – tym razem reporter wydaje się naprawdę zaskoczony. Próbuje mówić dalej, ale Helena przerywa mu bezceremonialnie: – Najlepiej będzie, kiedy pan sobie pójdzie. – Popycha go lekko ku wciąż uchylonym drzwiom. Mężczyzna opiera się, Helena podnosi głos; – Niech pan idzie! Mężczyzna dostrzega coś za plecami Heleny, uśmiecha się jakoś tak obrzydliwie, dwuznacznie, potem raptownie jego ciało poddaje się popychającej go dłoni. Helena odruchowo ogląda się po linii jego spojrzenia, widzi Bragga ze zmarszczonymi brwiami, powoli ruszającego w ich stronę. Mężczyzna bezszelestnie ulatnia się za drzwi, Bragg pyta: – Kto to był? – Jakiś reporter z „Wiadomości Porannych” – mruczy Helena, przelotnie przytulając twarz do piersi Bragga. – Dobrze, że mi pomogłeś, bo pewnie bym sobie z nim nie poradziła. Był jakiś taki... śliski... – z trudem znajduje najwłaściwsze słowo i odruchowo wyciera ręce o fartuch, marszczy nos. Po chwili, idąc w stronę kuchni, dorzuca: – I nawet właściwie nie wiem, czego chciał. Może... – śmieje się cicho... – może jednak wyrzuciliśmy go trochę za wcześnie? Śmieją się głośno oboje. Czego chciał reporter, domyśla się dopiero wieczorem. Po kolacji Bragg przypomni sobie o rzuconej w kąt gazecie, odnajdzie ją w kuchni, otworzy... Zaczytany mruknie w stronę Heleny: – Posłuchaj... „Jak donosi nasz specjalny wysłannik ze stolicy, na wczorajszej sesji rząd zatwierdził wysunięty przez Olafa Jensena projekt zbudowania Pomnika Kosmonauty. Natchnieniem tego projektu stała się tragedia młodego kosmobiologa, Marka Sangelsona, który nie powrócił ze swej ostatniej wyprawy na pokładzie Gazeli, pozostawił samotną żonę i pięcioletnie dziecko. Przepastny kosmos żąda od nas wciąż nowych, smutnych ofiar, dlatego ku pamięci wszystkich poległych dla dobra ludzkości i nauki postanowiono postać tego młodego, pełnego życia i dobrych nadziei kosmobiologa uznać za swoisty, dramatyczny, wzniosły i piękny symbol poświęcenia. Dlatego też Pomnik Kosmonauty stanie w parku Arsus – rodzinnym mieście naszego bohatera. Miasto to powinno być dumne, że ze swego łona wydało tak wartościowego, szlachetnego człowieka. Pomnik – zaprojektowany już przez utalentowanego rzeźbiarza Jörga Karajova – jest bardzo nietypowy. Artysta nadmierną ekspresyjność tworzonych ostatnio monumentów uznaje za zbyteczną manierę. Dlatego nie operuje pompatycznymi efektami świetlno-zapachowymi, lecz obrał sobie najskromniej wyglądające, lecz i najdroższe tworzywo – granit. Specjalnie skierowani robotnicy wznoszą już cokół pomnika, tak więc może już niedługo na mieszkańców Arsus ze swego postumentu spoglądać będzie mądra, promieniejąca dobrotliwym i wyrozumiałym uśmiechem twarz naszego bohatera, który stojąc na betonowym wzgórku jednocześnie będzie ufnie zerkał w niebo, w stronę odległych gwiazd...” – Co za dureń to pisał? – mruknął cicho Bragg. – Przecież Mark, o ile pamiętam, wcale nie miał zeza... Potem głośno zapytał: – I co o tym sądzisz? Helena wstała ze swojego krzesła, podeszła do Bragga, otarła się policzkiem o ramię mężczyzny. – Nic, Eri... – uśmiechnęła się smutnie i jednocześnie promiennie, prawie wesoło. – Po prostu nic... Śmierć to jest śmierć, a życie to życie. Nie wiedziała, że istnieje i trzecia możliwość... Leo Blitzmacher jest uparty. Bardzo ambitny i bardzo uparty. Postanowił, że nie będzie zwyczajnym, ulicznym rzezimieszkiem. Zbyt boleśnie przekonał się, ze ryzyko jest duże. A zyski jednak niewspółmiernie małe – zegarek, zapalniczka, czasem parę drobnych sztonów przeznaczonych na żer dla automatów sprzedających piwo, gazety i papierosy, nieświeże hamburgery lub przesłodzone lody. Leo Blitzmacher siedzi w swoim pokoiku w Haelle. Mieszka na szóstym piętrze w starym drapaczu chmur, zamienionym na czynszową kamienicę. Oczywiście bez windy – tak jest o wiele taniej. To znaczy – winda w domu jest, tyle że od pół wieku nieczynna. A kolejnym właścicielom bloku wcale nie śpieszy się do podejmowania kosztownej naprawy. Po co? Przecież lokatorzy mają nogi... Leo Blitzmacher siedzi spocony i zadyszany – poślednia, za sztywna i o wiele za ciężka bioproteza wcale nie ułatwia i nie uprzyjemnia chodzenia tak, jak głosił prospekt reklamowy podarowany Blitzmacherowi przez lekarza w szpitalu. Wysapawszy się Leo sięga po przywleczoną do pokoju pakę, rozcina papierowy sznur sprężynowym nożem – to jedno mu jeszcze we krwi zostało, zawsze lubi mieć porządny nóż w kieszeni. Z paki wyciąga opasłe, grube książki, układa je w chwiejny stos na kulawym stole. Starannie wybiera któryś tom w sztywnej, mocno podniszczonej oprawie, otwiera go, gorączkowo przewraca pozaginane, przybrudzone kartki, od czasu do czasu zamyśla się, patrząc w kąt pokoju, porusza bezgłośnie wargami, jakby jakiegoś trudniejszego zdania uczył się na pamięć. Bo Leo Blitzmacher jest uparty i mądry. Leo Blitzmacher ucząc się inwestuje w swoją przyszłość. Jeszcze długich parę lat będzie uczył się dosłownie wszystkiego, w jego tanim pokoiku pomału znajdą się książki w kilkunastu naraz językach. Grube, mądre książki, traktujące o prawie karnym, międzynarodowym, kosmicznym i morskim. Opasłe tomy psychologii jednostki i psychologii tłumu, jeszcze grubsze dzieła z socjologii, która mimo nieustannego upływu lat ciągle jeszcze znała tylko obiekt badań, a nie znała naukowej metody. Książki o filozofii celu i sensu dążenia. Każdemu, kto po raz pierwszy będzie wchodził do tego pokoju, wyda się, że podłoga zaraz zarwie się pod zwałami zgromadzonego tu papieru. Lecz kto wejdzie tam choćby jeden raz, wróci jeszcze na pewno. Bo Leo Blitzmacher już piętnaście lat temu postanowił zostać dyskretnym doradcą wszystkich tych, którym z jakichś względów nie odpowiada ludzkie prawo. Leo Blitzmacher jest mądrym, bardzo mądrym człowiekiem. Leo Blitzmacher nigdy już nikogo nie zamorduje. No, może tylko jednego jeszcze, jedynego... – Szefie! – zziajany Gorgo Plaumens wpada do redakcji jak bomba. – Sensacja! Byłem u tej całej Sangelson i... – dramatycznie zawiesza głos, potem scenicznym szeptem rzuca – ... ona tam miała jakiegoś... Zaraz to opiszę. Akurat na jutro ra... Naczelny myśli głębiej i rozsądniej niż Plaumens. Żywo skacze ze swojego stołka: – Zamknij gębę! Zwariowałeś!? – Ja... szefie... – Gorgo gwałtownie traci pewność siebie. – Nawet jeżeli coś widziałeś, to nikomu nie gadaj. – Dlaczego!? – Idiota! Przecież żona Naszego Bohatera musi być nieskazitelnie czysta. No... – naczelny trochę łagodnieje, lekko popycha Plaumensa w stronę drzwi – ... idź, chłopcze. A potem, kiedy Plaumens jest już na progu, cicho dorzuca: – I zapamiętaj sobie dobrze to, co dziś widziałeś. Może kiedyś... – Uśmiecha się do reportera porozumiewawczo, mruży lewe oko. – Może kiedyś... – mruczy już do siebie. ROZDZIAŁ V Złośliwy komar bzyczy cienko, przeciągle. Natrętny dźwięk narasta, ogromnieje... Olaf usiłuje zasłonić się rękami, bo rozpędzony komar staje się coraz większy, nalatuje na niego jak pikujący helikopter. Bzyczy wciąż głośniej, i grubiej, Olaf widzi olbrzymie, czerwone ślepie owada, mrugające porozumiewawczo, przyzywająco. Gigantyczne skrzydła zawodzą w nieustannym ruchu coraz bliżej, Olaf chce cofnąć się, uciec. Lecz wie, że to mu się nie uda, bo jakaś potężna dłoń wparta w jego plecy trzyma go na miejscu nieustępliwie. Mężczyzna usiłuje upaść na twarz. Szarpie się gwałtownie do przodu, skacze... Budzi się stojąc na posłaniu i trzeźwieje momentalnie – tuż przed jego twarzą miarowo mruga czerwone oko alarmu, przenikliwie płacze umieszczony nad drzwiami brzęczyk. Olaf skacze z łóżka w stronę otwartej niszy w ścianie. Czepne listwy dociśnięte przesuniętą niecierpliwie dłonią spinają brzegi trykotu, magnetyczne obrzeża próżniowego kombinezonu zwierają się same, zaszklona bania hełmu wślizguje się Olafowi pod pachę, uruchomione sygnałem alarmu przesuwne drzwi uciekają w głąb ściany. Olaf pędzi do najbliższej windy, na poziomie sterowni skacze na elastyczne pasmo chodnika, chodnik zaczyna biec razem z nim, wpycha go przez szeroko rozwarte drzwi. Olaf z trudem łapie równowagę – przy zerowym ciążeniu jego masa została ta sama. Wreszcie słabe magnetyki podeszew przysysają się do metalizowanego dywanu, Olaf prostuje się, rozgląda... Nagle traci równowagę ponownie – nie usunął się z przejścia i na jego plecach wylądował następny zaspany kosmonauta. Olaf patrzy gniewnie – oczywiście, Ortisz. Ten budzi się dopiero wtedy, kiedy rozwali nos o najbliższą ścianę. Olaf grozi mu pięścią i szybko sunie w stronę wolnego stanowiska. Pół minuty później prawie wszystkie fotele są już zajęte, obwiedzione czerwonym pasem ekrany migają, uważne oczy astronautów śledzą kolejne zmiany obrazów i sytuacji. Początkowo film biegnie bardzo szybko – jest tylko przypomnieniem. A więc podchodzenie do układu, wejście za ostatnią planetarną, potem orbity kolejnych planet, teleskopowe zdjęcie z podłożonym typem i widmem słońca, nieostre, bo na skraju protuberancji ujęcie drugiej planety – tym razem cyfrowy opis w rogu ekranu porusza się coraz wolniej, wreszcie staje. Te liczby będą się zmieniać tylko w miarę korygowania danych. Potem na monitorze miga twarz Sangelsona, krótki błysk startu zwiadowczej rakietki. Z głośników biegnie głos kosmobiologa, który zgodnie z procedurą zwiadu – niezależnie od obrazu – opisuje kolejne czynności. Na razie wszystko zgadza się i obrazy znowu biegną szybciej: parabola podejścia, słaby blask pierwszego przytarcia rakietki w rozrzedzoną atmosferę, literowo-cyfrowy opis składu ogona gazowego miga przez chwilę w rogu, potem daleka panorama globu. Rozmyte szczegóły wyostrzają się w miarę hamowania. Przez chwilę widać rozłożyste dorzecze pierwszej wielkiej rzeki, pierwsze góry – strzeliste turnie iskrzą się jak wyciosane z monumentalnych bloków górskiego kryształu i opali. Góry spływają polśniewającymi niebiesko i różowo jęzorami lodowca; potem stepowa wyżyna i wreszcie intensywna zieleń nizin, która ma niepokojący wzrok, męczący odcień czerwieni. Raptem wszystko urywa się jak ucięte gładko olbrzymim nożem, a na ekranie wypucza się rozległe, sine morze. Krańce panoramy zalega burobrunatna mgła, rakietka Marka szarpie pierwsze oporne, niemal namacalnie ciężkie zwały brudnego oparu, oko kamery z trudem przebija gęstniejące kłęby chmur przemieszanych z pyłem i nagle obraz rozmywa się, znika, zostaje tylko spokojny głos Sangelsona: „Nie widzę was. U mnie wszystko w porządku, lot bez zakłóceń. Słyszę doskonale. Już szósta godzina lotu, więc czuję się trochę zmęczony, poza tym nic szczególnego. Mam was jeszcze na radarze, a wy? To doskonale. Zaraz zniknę wam na pół godziny – instrumenty wskazują, że za cztery i pół minuty wejdę za tarczę planety mniej więcej w połowie odległości między biegunem a równikiem. To gadanie zaczyna mnie nużyć, czuję, że po powrocie przez trzy dni będę miał chrypę. Od tej pory będę się meldował co dziesięć minut. Lot i instrumenty na pokładzie w porządku...” Trzy następne meldunki są identyczne, padają z głośnika w parosekundowych odstępach, choć w rzeczywistości dzielą je dziesięciominutowe pauzy: „Na pokładzie wszystko OK, zwalniam zgodnie z programem”. Mgła się rozmywa, ekrany jaśnieją szybko – rakieta wciąż leci nad oceanem. Głos kosmobiologa: „W tej mgle miałem przez chwilę wrażenie, że coś błyszczy pode mną, ale bardzo z boku. Na tej wysokości kamera mogła już nie obejmować całego obrazu. Wy nic nie widzieliście? W porządku. W takim razie przejdę po spirali trochę bliżej równika. Przy następnym okrążeniu będę leciał pięć razy wolniej i pół pułapu niżej, wtedy zobaczycie... Wyłączam się na dziesięć minut – macie obraz”. Na dole ekranu powoli zmieniają się cyfry godzin lotu, tylko sekundy skaczą jak polne koniki. Rakietka Marka zatacza łuk dookoła planety, łagodnym, szerokim zakosem opada coraz niżej, przez chwilę – w rzeczywistości przez półtorej godziny – sunie po linii prawie prostej, dopóki pilot nie wprowadza ją w kolejny skręt. Kąt podejścia statku i położenie kosmolotu zwiadowczego są takie, że w pewnej chwili pojazd Marka zatrzymuje się na ekranie, obraca w miejscu zgrabnym piruetem i już leci w przeciwną stronę po gałęzi wysmukłej paraboli. Głos: „Za pół godziny znowu wejdę za tarczę. Na pokładzie wszystko w normie. Planeta nie wydaje się najciekawsza, może nie będziecie nawet musieli hamować. Powinienem zdążyć, zanim miniecie orbitę pierwszej. Właściwie tu jest piekielnie nudno. Jak będę niżej, pobiorę próbki atmosfery”. „Dziesiąta godzina lotu. Zażywam paraerginę. Powietrze nadaje się dla ludzi, ale trochę śmierdzi chinoliną. Na upartego przyzwyczaić się można... Dokładne wyniki analizy macie na ekranie.” „Za chwilę mijam brzeg tarczy. Lot zgodnie z programem, będę lądować za trzy godziny już znowu po waszej stronie. Następny meldunek za dziesięć minut”. Na ekranach przed twarzami kosmonautów znowu wyskoczyły kryształowe szczyty, znowu mignęły wyżyny i pas przymorskiej depresji, potem rakietkę otoczyła burobrunatna mgła. Milczenie kosmobiologa przedłużało się. Minęły czasy czterech kolejnych meldunków, na ekranach bez zmiany wiły się kłęby oparu nie oparu i nagle w ułamku sekundy wszystkie monitory pojaśniały... Vián otwiera oczy – za oknem jest jasno i przyjemnie. Ogień na kominku dawno już wygasł, w mocnym ciągu powietrza nad paleniskiem polatują w górę tylko nieliczne strzępki jasnosiwego popiołu. Vián z trudem wstaje z niewygodnego krzesła, powoli rozprostowuje oporne kości, człapiąc niedbale zmierza w stronę drzwi. W połowie drogi przypomina sobie o czymś. Wysoko podnosi głowę, uśmiecha się. – Laaster... – szepcze. Jej krok nabiera nagle lekkości i wdzięku, usta rozchylają się – ... niech nie myśli, że jestem już taka zmęczona i stara. Nie wiem, co w niej podziwiać. Czy to, że tak mocno potrafi wierzyć w to, czego nie ma? Czy to, że tyle z siebie dla tej wiary umie wymusić... Patrzę, jak Vián energicznie obraca skrzypiący kołowrót, wyciągając ciężkie wiadro ze starej, dawno nie używanej studni. Bo hydrofor – założony przez Laastera na pięć lat przed katastrofą – oczywiście nie działa. Woda jest złotoszafirowa w słońcu, czysta i lodowata; cierpną od niej zęby i na zanurzonych dłoniach momentalnie wyskakuje gęsia skórka. Lecz Vián nie zważa na to. Taszczy wiadro do domu ostrożnie, żeby jak najmniej wody rozchlapać, potem wylewa wszystko do głębokiej wanny. Wanna to luksus – zrobiona już tutaj, na miejscu z darniowych rud, przetopionych w przywiezionej z Ziemi miniaturze hutniczego pieca. Metalowa muszla jest bardzo toporna i ciężka – nic dziwnego, Skipper odlał ją jako jedną z pierwszych, a potem podarował ją Vián. Dlatego teraz, wlewając na dno wanny już trzecie wiadro wody, Vián przypomina sobie uśmiech Skippera. Trochę gorzki i smutny, trochę tęskny. Zawsze tak się do niej uśmiechał... Vián rozbiera się przed lustrem, ale w nie nie zerka. Siada na brzegu wanny, zanurza stopy w lodowatej wodzie, potem szybko, ale starannie myje całe ciało. Spłukuje się, otrząsa, mocno trze dygoczące plecy wielkim, kąpielowym ręcznikiem. Ręcznik jest dość sztywny i szorstki, bo mayal, z którego włókien go utkano, jest dalekim potomkiem ziemskich konopi, wysianych dawno temu na Nowej przez pierwszą automatyczną sondę. W ciągu trzech stuleci włókna mayalu stały się mniej żylaste od normalnych konopi, nabrały porowatej miękkości, która trochę zbliżyła je do bawełny. Vián przez chwilę zazdrości roślinom, które tak doskonale umiały przystosować się do odmiennych warunków, podczas gdy ludzie... Potem boso i nago biegnie po pokoju, stulonymi dłońmi odruchowo podtrzymuje piersi, które czas tak bezwzględnie przymiął i przypłaszczył, zatrzymuje się w rogu. Z brzuchatej, opasłej komody wyciąga świeżą bieliznę, wkłada ją na siebie pośpiesznie, z przyjemnością wciąga w nozdrza lekki zapach płonącego jałowca. Tak na Nowej pachnie szczaw, którego pozwijanymi w wąskie stożki liśćmi Vián poprzekładała warstwy materiału. Oczywiście tak pachnie tylko szczaw zerwany wcześnie rano. Około szóstej miejscowego czasu czuć go już zgniłym śledziem, wykąpanym w chloropikrynie. Za to w południe zwyczajne karczochy pachną piękniej niż jaśminowiec w maju. I – w przeciwieństwie do szczawiu – nadal nadają się do jedzenia. Vián w Samej bieliźnie klęka teraz, kolejno wysuwa głębokie szuflady, wciąga powietrze nosem – kiedyś bawiło ją i Laastera, kiedy ich ubrania każdego dnia miały trochę inny zapach. Odruchowo wyjmuje z którejś szuflady męski sweter z puszystej, bladobłękitnej wełny sfagama – robiła ten sweter na drutach prawie przez całą zimę. Teraz przewiesza go przez ramię, idzie w stronę szafy, z przepastnej głębi wydobywa kolorową suknię. Wszystkie barwy sukienki są lekko matowe, utrzymane w tonacji łagodnych pasteli. Vián ubiera się, potem wciąga sweter, wkłada obie ręce do naszytych na swetrze kieszeni i powoli kieruje się w stronę wyjściowych drzwi. Uchyla je, potem raptownie zamiera w bezruchu, usłyszawszy stuk spadającego kamienia. Jakby ktoś potrącił go w panicznej ucieczce... Vián parę długich chwil stoi nieruchomo, wygląda nieufnie zza uchylonych drzwi, potem ostrożnie, lecz zdecydowanie wychodzi przed próg. Mruży oczy przed mocnym, jaskrawym blaskiem wysokiego słońca, powoli schodzi ze wzgórza – wczoraj zauważyła, że domowe zapasy kurczą się w zastraszającym tempie, dlatego postanowiła poszukać żywności w rozwalonych domach. A może to wcale nie było wczoraj...? – Vián znowu ma przez moment to nieuchwytne, prawie niezauważalne wrażenie ślizgania się nie kontrolowanych dni. I jeszcze to coś czy ktoś bez przerwy czający się w pobliżu niej... Lecz Vián postanowiła nie umierać jak najdłużej – ostatecznie zwyczajne życie też może się stać celem samo w sobie. Dlatego teraz mimo wszystko schodzi ze wzgórka. Potyka się, pada, wstaje, uparcie idzie w stronę apteki. Tam, gdzie jeszcze tak niedawno temu kosmoceuta Assobar Jö żartował z nią niefrasobliwie, miksując w elektrycznym młynku ekstrakty kilkunastu miejscowych ziół. Tam, gdzie na pewno nikogo w domu nie będzie. Bo tuż przed katastrofą Vián w oszalałym tłumie dostrzegła także i Jö, biegnącego w kierunku cmentarza. – Jö zawsze był smakoszem i eksperymentatorem – myśli Vián i uśmiecha się lekko. – W jego spiżarni zawsze znajdzie się coś nowego i niespotykanego. Szkoda, żeby się zmarnowało... – ostatnie słowa Vián mówi półgłosem w pustą przestrzeń, jakby usprawiedliwiając się niezręcznie przed tymi martwymi ruinami, które patrzą na nią z niemym wyrzutem jak na cmentarną hienę. Bo Vián rzeczywiście czuje się po części winna. Gdyby nie tamte kobiety, gdyby nie sama ona... Może Laaster, Assobar i Skipper żyliby do dzisiaj, może miasto umierałoby o wiele wolniej i pogodniej... – Miasto, Miasteczko... – myśli prawie czule. – Miasto... Tak po prostu i zwyczajnie, może trochę na wyrost, postanowili je nazywać. Bez wahania, wszyscy. I tak nagle, tak nieoczekiwanie nagle – między jednym wieczornym błyskiem świateł, a drugim – Miasto umarło na zawał. Na tę chorobę, przed którą Vián i wszyscy pozostali uciekli ze swojej starej Ziemi. – Nie trzeba było aż tak daleko... – myśli Vián. – Nieszczęścia zawsze uparcie chodzą z ludźmi w parze... A ja – zazdroszczę Vián. Zazdroszczę tego nieszczęścia, które ona przeklina. Dzięki nieszczęściom ludzie znają i ich zaprzeczenie, osiągają ekstrema dla mnie nie do pomyślenia. Dlatego przez chwilę czuję się absurdalnie, jakby ktoś przepuścił mnie przez gigantyczny dławik, wytłumił wszystkie nie kontrolowane drgania duszy. Duszy? – tak. Akurat to ludzkie słowo pasuje tu najwłaściwiej. Lecz nie boję się tego określenia – za bardzo jestem każdym z nas, żebym mógł się kiedykolwiek doczłowieczyć. Moje życie jest funkcjonalne i proste, niesłychanie proste w porównaniu z zawikłanym życiem ludzi, a jednak wcale nie czuję się bioautomatem. W przeciwieństwie do Vián. Wszystko, cokolwiek kiedyś czyniła, nie mogło zmienić biegu jej świata i zawsze wymykało jej się wreszcie spod kontroli, nigdy nie umiała ogarnąć umysłem wszystkich zjawisk, które towarzyszyły jej postępowaniu. Ja, jako każdy z nas, mam odskocznię w czasie. Natomiast Vián nigdy nie było stać na dystans do rzeczywistości, zawsze była skazana na półbierne w niej uczestnictwo. Zresztą i tak nie mogłaby przecież wpłynąć na to, że ponad sto lat temu, po długiej i poufnej rozmowie z profesorem Ulanoffem, prezydent potakująco pokiwał głową. Że mniej więcej w tym samym czasie dłoń Olafa Jensena z głośnym plaśnięciem uderzyła o dłoń Leo Blitzmachera na znak zawarcia pewnej tajnej umowy. I na to, że parę tygodni później Laaster Erie Ninch’vv Tihuawa spotkał się z Ernstem Braggiem. Nawet gdyby wtedy wiedziała... Półprzymknięte oczy Bragga nieruchomo patrzą w daleką noc. Mężczyzna czuje na swoim boku gorące ciepło oddechu, przysypia, mruczy półsennie: – Olaf... Helena powoli podnosi głowę, potem nagle dociera dc niej znaczenie szepniętego słowa, bo podrywa się ostro, opiera na łokciu, czujnie wbija oczy w mrok pokoju. – Co mówisz? Bragg wraca na ziemię, mruczy niechętnie: – I tak nigdy nie zrozumiesz. – Mimo to chcę wiedzieć – ton Bragga wcale się Helenie nie podoba, jej ciało sztywnieje, stygnie stopniowo, zamierają obie dłonie. Za to ręka mężczyzny ożywa, jego palce długo, pieszczotliwie ześlizgują się z ramienia kobiety na bok szyi, rozgarniają włosy za małym, ciepłym uchem. Helena sztywnieje trochę bardziej, ale nie odsuwa głowy. Jeszcze czeka... – Dobrze... – Bragg unosi głowę, patrzy w bliską i pachnącą ciemność z ledwo uchwytną rezygnacją. – Wiesz, co to jest kobieton? – Domyślam się. I rozumiem, że ty... – Nic nie rozumiesz – mężczyzna rzuca to półgłosem, ale ostro i już prawie gniewnie. – Tam trzeba być... Wiesz – podejmuje po krótkiej pauzie, a Helena czuje policzkiem sprężone mięśnie jego brzucha, kiedy Bragg mimowolnie unosi rękę ku górze – tam każdy jest słaby i samotny. Przynajmniej ty powinnaś czuć, co to potrzeba kogoś naprawdę bliskiego. A kobieton... – w jego głosie wybija się mocna nuta gwałtownej goryczy – ...to chyba najgorsze draństwo, jakie widziałem. Bragg nie broni się, nie szuka żadnych usprawiedliwień. Bragg wybuchowym szeptem atakuje i oskarża. Oskarża wszystkich, którzy zostali na Ziemi. – Nie wiesz, co to znaczy wejść do normalnej, zwyczajnej kabiny, założyć metalową obręcz na głowę, poczuć, jak w skórę wsysają ci się zimne elektrody. A potem nagle ściana przed tobą rozwija się w trójwymiarze, cofa się coraz dalej aż do granic horyzontu i już idziesz przez pachnącą, niedawno koszoną łąkę, dookoła kostek owijają ci się długie pasma przywiędłej trawy. Patrzysz w stronę lasu, skąd dobiega słaby szmer i śpiewny bulgot strumyka, skaczącego wartko po kamieniach, patrzysz na postać dziewczyny pod najbliższym drzewem. Już jesteś tak blisko, że widzisz jej uśmiech, widzisz oczy błyszczące coraz mocniej. Zaczynasz biec przez kwiaty, dobiegasz, czujesz na policzku jej gorący, szczęśliwy śmiech, jakiś szept, zapach lasu i potarganych o gałęzie włosów. Dziewczyna trzyma w dłoni parę leśnych konwalii. Podaje ci je, uśmiecha się ufnie, a ty zanurzasz twarz między chłodne, wydłużone liście, między drobne, białe kielichy, które dookoła ciebie rozpylają słodki, odurzający zapach i już nie wiesz, czy to one tak pachną, czy właśnie rozsypane włosy dziewczyny, całujesz jej piersi jak białe kwiaty konwalii, nagle tracisz z oczu cały czas i świat. A po wszystkim obraz rozmywa się i znika. Zdejmujesz ze skroni rozpaloną obręcz, wychodzisz. I wiesz, że wszystko, co z ciebie się wydzieliło, aż do ostatniej, najmniejszej drobinki parującego potu, zostanie teraz wessane przez ściany kabiny, oczyszczone, odparowane, przefiltrowane lub zagęszczone w witaminowo-białkowe polikondensaty, znowu zostanie wprowadzone do bezustannego, zamkniętego obiegu. Po wyjściu z tej kabiny... – głos Bragga znowu nabiera tonów rezygnacji i goryczy – ... dopiero teraz naprawdę czuje się potrzebę kogoś bliskiego, nieanonimowego. Komu można mówić po imieniu. Bragg milczy chwilę. – A... ta kobieta? – Helena złagodniała nie wiadomo kiedy, jej słowa znowu zaczynają pobrzmiewać zalotnie i lekko. – Czy była o wiele piękniejsza ode mnie? Bragg znowu wybucha, już prawie krzyczy szeptem: – Nic nie rozumiesz, nie rozumiesz!? Nic! uspokaja się momentalnie, mruczy bardziej do siebie niż do Heleny: – Myślę, że ta prawdziwa nigdy o tym nie wiedziała... Na pewno. Bo inaczej przecież by się nie zgodziła... – patrzy w noc, a Helena w jego błyszczących oczach, w jego głosie wyczuwa jakąś niezrozumiałą prośbę i nieuchwytną nadzieję. Być może dlatego reaguje instynktownie, żeby go uspokoić, rzuca impulsywnie: – Na pewno nie wiedziała. Nie wierzę, że mogłaby zgodzić się... milknie, przypomina sobie oglądany kiedyś pornograficzny film stereo. Bragg na szczęście nie wychwytuje tej ostatniej nuty niepewności w głosie Heleny, bo mówi dalej: – To oni, rozumiesz? Ci naukowcy na Ziemi, którzy zrobili sobie z nas zaszczute króliki doświadczalne. Och, gdybym mógł go kiedykolwiek... – Kogo? – Jego. Ulanoffa. – Kogo!? – Ulanoffa. Nigdy o nim nie słyszałaś? – Słyszałam. I właśnie dlatego... – Dlatego co? – To chyba niemożliwe. Naukowiec tej miary... – Helena nie kończy, bo Bragg rzuca gniewnie: – ... może być jeszcze gorszym draniem niż głupi rzezimieszek. To przez niego... – urywa raptownie, cichnie, uspokaja się momentalnie. Skoro Helena nie wie o niczym, nie ma potrzeby opowiadać jej o Marku, nie ma sensu powtarzanie jego myśli. Może kiedyś... Dlatego Bragg milczy, uparcie patrzy w ciemność, z ulgą i rozkoszą czuje, że Helena powoli opuszcza głowę. Olaf ma pamięć dobrą, bo wygodną – zachowuje w niej tylko to, co uważa za wiadomość, która może przydać się w przyszłości. A że w całej tej sprawie jest coś zagadkowego, Olaf tym barwniej po przymknięciu oczu widzi Bragga, wyciągającego powolną, jakby przyczajoną dłoń do dźwigni rozruchu, widzi swoją matową twarz, odbitą w jeszcze martwym ekranie. Ekran rozjarza się momentalnie, pojawia się na nim uciekająca do tyłu kula astrolotu. Dlaczego Sangelson poleciał sam? – Olaf zastanawia się uparcie. – Dlaczego tak mu na tym zależało? Dlaczego Bragg wczoraj tak zawzięcie upierał się przy zasadzie najmniejszego zła. Niby jest to logiczne – kiedy ginie jeden członek wyprawy, szkoda jest dokładnie dwukrotnie mniejsza, niż gdyby w zwiadzie brała udział przepisowa ilość kosmonautów. Ale może gdyby poleciało ich dwóch...? Olaf przechyla głowę, nad ramieniem Bragga zerka w ekran sprzężony z czołową kamerą – na szarozielonej, plastykowej szybie, podbitej po bokach głęboką czernią przestrzeni, stopniowo narasta coraz większy i większy krąg drugiej planety. Tej z wypuczonym nad horyzont morzem i dziwacznymi, niby kryształowymi górami. Od tej chwili Olaf patrzy w oba ekrany jednocześnie. Na jednym astrolot staje się coraz mniejszą kulką, już tylko słabo migoczącym punktem, już nie widać go wcale. Olaf nie zauważył nawet, kiedy kosmolot zwiadowczy zatoczył szeroki łuk, wpłynął za zasłonę pierwszych wysokich chmur. Na drugim ekranie jest przez chwilę tylko przelewająca się skotłowana masa o pastelowym odcieniu mlecznej czekolady, potem rakietka wyskakuje nagle w obszar czystego powietrza. Znowu na pierwszym ekranie widać obraz astrolotu, to znaczy widać przede wszystkim coraz mocniejszy blask silników hamowniczych. Olaf wie, że hamowanie musi potrwać jeszcze kilkanaście godzin, zanim astrolot będzie mógł wejść na orbitę parkingową. Oczywiście wszystko zależy od tego, co zwiadowcy na planecie odkryją. Bragg zerka w ekran Olafa. I mimo że łączność wizyjna ponownie została nawiązana, zaczyna ustny raport. Olaf przez chwilę wsłuchuje się w jego równy, spokojny głos: ...Jesteśmy nad biegunem planety, zaczynamy schodzenie po spirali w kierunku równika. Na podstawie filmowego zapisu usiłujemy zrekonstruować trasę Sangelsona. Nie podoba mi się praca autopilota – niby jest wszystko w porządku, ale wskaźniki drżą trochę za mocno. Boję się uchybu. Być może pole tej planety ma miejscami właściwości pułapki elektromagnetycznej. Jakieś wiry czy co? Niewykluczone, że niedługo będziemy zmuszeni przejść na ręczne sterowanie. Jesteśmy coraz niżej, zwalniamy. Jeszcze was widzimy, ale za parę minut wejdziemy za tarczę, mniej więcej na linii terminatora. Będziemy nadawać bez przerwy...” Olaf przestaje słuchać, patrzy na ekrany. Zamiast astrolotu widzi teraz zachód błękitnego słońca, odruchowo mruży oczy, bo blask ostatnich promieni nadaje powietrzu dziwną migotliwość, męczącą wzrok jak zepsuta świetlówka. Potem zerka na ekran przed Braggiem i już nie widzi nic. Bragg domyśla się, nie przerywając nadawania meldunku dla astrolotu, rzuca w którejś chwili w stronę kolegi: – Załóż hełm. Ochronne szkła są za słabe. – Potem znowu leciutko pochyla się nad mikrofonem: „Olaf wam za chwilę opowie, jak to cholerne powietrze wykańcza oczy”. Olaf po omacku odnajduje hełm, spina go ze sztywnym kołnierzem skafandra i dopiero teraz odważa się popatrzeć na ekran ponownie. Bragg miał szczęście, że jako dowódca musiał bez przerwy siedzieć w całkowitym pogotowiu, że ani na chwilę nie ściągał z głowy swojej szklanej bańki. Tworzywo automatycznie ciemnieje przy zbyt jaskrawym blasku i dlatego Olaf już bezpiecznie może patrzeć, jak na ekranie rosną coraz bliższe góry. Padające pod małym kątem promienie słońca sprawiły, że teraz dosłownie każdy szczyt strzela w matowiejące niebo potężną kolumną tęczowego, ostrego światła. Olafowi wydaje się, że świeci i drży nawet powietrze w kabinie kosmolotu, pochyla się nad ramieniem Bragga, rzuca: „To wygląda jak zorza polarna na Ziemi, tyle że ze sto tysięcy razy jaskrawsza. Zresztą na pewno widzieliście sami. Mam nadzieję, że nikt z was nie dostał od tego paraliżu nerwu ocznego, bo ja nawet mimo hełmu muszę mrużyć powieki. Na całe szczęście już przelatujemy nad wyżyną”. I znowu włącza się spokojny, prawie bezbarwny głos Bragga: „Minęliśmy połowę wyżyny. Noc jest purpurowa, niezbyt ciemna. W każdym razie jest już około tutejszej północy. Mniej więcej o świcie powinniśmy dolecieć do brzegu morza. Jeśli można tamten opar z pierwszego filmu uznać za zjawisko względnie stale, to powinniśmy około południa miejscowego czasu dotrzeć do obszaru brunatnej mgły. Za chwilę rozwiniemy skrzydła, potem zwolnimy do poddźwiękowej. Przelecimy przez tę mgiełkę parę razy wzdłuż i wszerz, zanim wylądujemy. Olaf właśnie sprawdza autopilota. W samym urządzeniu wszystko jest w idealnym porządku, ale mimo to chyba przejdziemy na sterowanie ręczne. Wydaje nam się, że tak będzie jednak bezpieczniej”. Olaf potakująco kiwa głową, ale nie wydaje się do końca przekonany o słuszności Bragga. Mimo to spokojnie siedzi w fotelu, kiedy dowódca stateczku przestawia autopilota na bierną obserwację przebiegu lądowania. I znowu Bragg: „W tej piekielnej mgle nie widać zupełnie nic. Będę lądować według wskazań instrumentów, wtedy może uda się nam coś ciekawego zobaczyć. Przez opar zaczyna przebijać jakiś słaby blask – może jest to światło, o którym mówił Mark? Zwalniamy do stu dwudziestu na godzinę i wyłączamy silnik główny – jest chyba zbyt hałaśliwy. Podejdziemy tam ślizgiem na silnikach pomocniczych. Na razie widać tylko sam blask. Po prostu mgła świeci coraz mocniej. Lecimy po łuku na granicy ciemności, lądujemy za trzy i trzy czwarte minuty. Bo pod tą mgłą rzeczywiście jest ziemia. Na razie stoimy w powietrzu. Zaczynamy opadać – no, w porządku. Łapy amortyzatorów znalazły oparcie. Od tej pory Olaf obejmie stanowisko dowodzenia, a ja przejdę się na spacer w stronę tego światełka. Jeszcze tylko zabiorę kamerę, żebyście widzieli to samo co ja. Olaf! Obserwuj wszystko dookoła rakiety i mój wskaźnik osobisty. Kiedy tylko zauważysz, że coś jest nie w porządku, masz startować bez wahania. Ja schodzę do śluzy. Już jestem na klapie. Teraz powoli schodzę w dół. Mógłbym skoczyć – wcale nie jest wysoko, ale wolę uniknąć wszelkiego ryzyka. Robię trzy pierwsze kroki po powierzchni, biorę próbkę gruntu do analizy. Ziemia tutaj jest lekka i sypka, rozstępuje się trochę pod nogami. Idę powoli w stronę blasku. I mimo że jest coraz jaśniej, wcale nie odnoszę takiego wrażenia. Kiedy podnoszę rękę do oczu, nadal jest mi ją tak samo trudno zobaczyć jak pięć minut temu... Dogasająca świeczka mruga w stronę Vián krwawym oczkiem z głębi ciemności, która powoli zalega cały pokój, skrada się po kątach, czujnie jak bezpański pies przypada do podłogi pod fotelami i stołem, wycieka spod szafy czarną kałużą, przelewającą się powoli ku brzegowi mayalowego dywanu. Vián mimowolnie podciąga nogi na krzesło, przysuwa twarz bliżej świecy. Tak blisko, że czuje mdły, odurzający zapach zetlonego knota i płynnego wosku. Usiłuje ożywić swoim oddechem coraz słabiej podrygujący płomyk. Jakby bała się, że w zetknięciu z ciemnością i ona sama mogłaby się roztopić. Jakby w blasku następnego dnia miała być tylko czarnym, bezcielesnym cieniem, lokalnym brakiem człowieka w przypisanym jej punkcie czasu i przestrzeni. Czuję, że ogarnia mnie przejmujący, przeraźliwy chłód ciągnący od podłogi – nie pomaga nawet to, że od czasu do czasu mojej twarzy dotyka miły, gorący powiew letniej nocy, wpadający przez uchylone okno. Dlatego chowam się, wtapiam w myśli Vián. Bo wspomnienia tej kobiety – jeszcze nie umiem powiedzieć, czemu – właściwie zawsze są jasne i pogodne. Przez niemal niedostrzegalną mgiełkę jej smutku jak przez spokojne łzy widzę Laastera, który w zaplamionym sonarami ubraniu powoli złazi z wysokiej drabiny. O jego plecy obija się wypchana torba, poplamiona tak samo jak cały kombinezon. Laaster spogląda w dół, krzyczy: – Odsuńcie się! Z wysokości jakichś dziesięciu metrów ciska torbę na beton. Słychać brzęk metalu, osłabiony szew w którymś miejscu pęka; dookoła torby rozsypują się mutry, śrubokręty, młotek i nastawne klucze. Laaster spogląda na kilkunastu ludzi znowu podchodzących do drabiny i widząc na ich twarzach pełne wyczekiwania napięcie, uśmiecha się wesoło, potem macha ręką w stronę Skippera, który właśnie zaczyna złazić z samego wierzchołka konstrukcji. Przez chwilę tak samo jak wszyscy ludzie patrzę na wysoki, pionowy maszt, na trzy duralowe łuki, zaczynające się wąskimi pasmami tuż nad głową schodzącego Skippera, zbiegające w dół jak szwy na ustawionej sztorcem piłce do rugby. Metalowe taśmy najszersze są mniej więcej w połowie swojej długości i tam właśnie wyprofilowane jak najstaranniej niczym śmigi helikoptera. Potem zwężają się, spotykają końcami na łożysku u podstawy masztu, zakotwiczonej potężnymi i szeroko rozstawionymi łapami, wpartymi w łysy, wybetonowany wierzchołek pagórka. Ostatnie szczeble drabiny Laaster przeskakuje coraz szybciej. Wreszcie zbliża się do czekających, ale nie mówi nic. Obraca się, razem ze wszystkimi czeka na zejście Skippera. Potem wspólnymi siłami odstawiają, kładą na łagodnym stoku ciężką drabinę i dopiero wtedy Laaster rzuca: – Uff! Chyba już wszystko w porządku. Skipper śmieje się szeroko: – Byłem geologiem, ale nigdy nie myślałem, że kiedyś zostanę alpinistą. Ludzie o napiętych twarzach również zaczynają się uśmiechać i czuję, jak moja twarz, twarz Vián odpręża się powoli. Przez ostatni chłodny i ciemny rok wszyscy coraz goręcej, coraz niecierpliwiej czekali na to ostatnie zejście z drabiny. Teraz jeszcze tylko parę najgorszych chwil niepokoju, czy nie było błędu, czy obliczenia sprawdzą się w praktyce. Zbocze niewysokiego pagórka jest również – niczym jakiś gigantyczny bunkier – oblane betonem pofalowanym drobno jak schody, których brzegi uporczywy deszcz zmyl i zaokrąglił. Ludzie schodzą aż do stóp wzgórza, kierują się do ciężkich, okutych drzwi, uchylonych prawie do połowy. Otwierają je jeszcze szerzej, całą gromadą zapuszczają się w krótki, półmroczny korytarz. Potem cicho tłoczą się pod ścianami dużej sali, słabo oświetlonej akumulatorową lampą – półblask znowu wydobywa na ich twarze wyraz napiętego oczekiwania i niepewności. Fotel, ustawiony przed półkolistym pulpitem, obraca się. Znad poręczy widać twarz Charlesa Colburna, który rzuca ponaglająco: – No!? Z półmroku korytarza wyłania się postać Laastera, który leniwie, aż do ostateczności przeciągając chwilę, podchodzi do pulpitu, pochyla się nad elektronikiem. W blasku lampy widać, jak jego palce zwierają się powoli, jak cała dłoń zwija się w bielejącą pięść. Laaster podnosi pięść do góry, potem zatrzymuje ją nagle w połowie ruchu, przybliża twarz do twarzy Colburna, w sali zapada cisza, której brakuje nawet oddechów czekających ludzi. Czai się w tej sekundzie coś groźnego i wręcz niesamowitego nawet dla mnie. Mimo tego, że wiem doskonale, co stanie się za chwilę. Bo Laaster jeszcze mocniej zaciśnie dłoń, jeszcze bardziej zbliży ją do brody Charlesa, jakby wymierzał najwłaściwszy punkt, a potem z jakąś pogróżką burknie: – Colburn, jeśli okaże się, że coś tu popieprzyłeś, to... Pięść Laastera cofnie się do tyłu, cała postać odegnie nagle, głos nabierze tonów ponurego żartu: – ... ja pierwszy powieszę cię na śmidze. Ludzie odetchną z gwałtowną, nieoczekiwaną ulgą, elektronik – wciąż spokojnie siedzący w fotelu – odsunie pięść Laastera jeszcze dalej, uśmiechnie się wesoło; zapyta: – Skończyliście? Potem raptownie zerwie się z fotela, chwyci Laastera za rozchełstany na piersiach kombinezon. Obróci się wraz z Laasterem szybko i zwinnie jak w tańcu, pchnie go na swój fotel. Pochyli się, zaciskając pięść, przybierze wyraz ponurej powagi, burknie tonem Laastera: – A jak wy coś tam na górze schrzaniliście... Nie wytrzyma, parsknie śmiechem, szczęśliwym śmiechem, ludzie w kątach zawtórują mu coraz głośniej i śmielej. – Osłony łożysk zaciągnięte? – elektronik spoważnieje po chwili. – Tak. – To co? Zaczynamy? – Colburn, nie czekając na niczyje potwierdzenie, pochyli się nad pulpitem i delikatnie, z niemal pieszczotliwym wyczuciem ściągnie ku sobie krótką dźwignię hamulca. Słychać krótki zgrzyt ciernych tarcz, potem słaby szmer metalu tartego o metal, ludzie usiłują przebić półmrok oczyma wpatrzonymi w pobłyskującą oleiście metalową kolumnę, umieszczoną w głębi sali za osłoną z drucianej siatki. Przez salę przebiegnie czyjś szept: – Obraca się, patrzcie. Naprawdę się obraca... Colburn wypchnie Laastera z fotela, siądzie sam, znowu pochyli się nad przyciskami. – Uwaga – mruknie przez ramię. – Za chwilę włączam... I nagle całe wspomnienie Vián jaśnieje radośnie, kiedy zaczynają mżyć pierwsze żarówki, pod sufitem, kiedy ich blask potężnieje z sekundy na sekundę, wypiera z sali przyczajony mrok. Vián podbiegnie do ogłupiałego ze szczęścia Laastera, przytula policzek do jego brudnego, przepoconego kombinezonu, coraz serdeczniej przez mimowolne łzy patrzy w jego oczy. Bo oczy Laastera są w tej chwili jak maleńkie, zielone studnie, w których bez przerwy odbija się ciepły, pogodny blask elektrycznych słońc. I właśnie w tym momencie znowu zamykam ją w bezczasie, w chwili, która dla Vián nie ma końca ani dna. ROZDZIAŁ VI – Dziwne, głupie uczucie... – myśli Vián. – Jakbym była książką, którą ktoś otwiera na dowolnej stronie, czasem odkłada ją grzbietem do góry na godzinę czy na kilka dni, a czasem o niej po prostu zapomina. Wiem, co myślałam w nocy. Ale dlaczego teraz jest dzień, dlaczego stoję właśnie tu, u stóp pagórka? Ile już czasu gapię się na maszt, na jego łapę wyrwaną z betonowej osady, podniesioną ku niebu jak dłoń zrozpaczonego rozbitka wołającego o ratunek? Dla mnie nie ma ratunku, chyba że z Ziemi przyleci następna grupa kolonistów. Lecz skoro przez tyle lat nikt jakoś nie trafił na Nową, to nie dotrze i teraz; bo Ziemia ma za krótką pamięć, żeby dbać o wszystkie swoje kolonie... – Vián myśli o tym z pasją i gorzko, lecz po chwili łagodnieje znowu, zostaje w niej tylko pełen rezygnacji smutek. Nie żal. Smutek. O ile zdołałem to prawidłowo zauważyć, ludzie różnią się pomiędzy sobą charakterami. A w charakterze Vián nie leży bezcelowy żal. Dlatego spokojnie może patrzeć w siebie, analizować każdy zapamiętany ruch, uśmiechać się, kiedy pada mile albo śmieszne słowo. Miała wtedy siedemnaście lat. Tak, to wtedy zaczęły się jej pierwsze poważniejsze starcia z Braggiem. Oczywiście wcale nie chciała, nie zamierzała wypędzać go z domu – jeszcze był Helenie potrzebny. Ale już wtedy zrozumiała, że on kłamie. Że na pewno kłamie, kiedy opowiada, jak to rozbił kamerę o jakiś głaz, lecz mimo to poszedł dalej. Tak daleko, jak pozwolił mu na to grząski, suchy grunt podobny trochę do sypkich piasków na pustyni. I jak przez upiornie świecącą mgłę zobaczył rakietę Marka wbitą w sam środek piaskowego bagniska. Jak mógł podejść zaledwie na dwadzieścia metrów do poharatanych szczątków, zanim sam zaczął się zapadać. Od czasu do czasu z rozwalonego wraku strzelał krótki, ostry błysk płomienia. W każdej chwili mogło dojść do wybuchu siłowni, a on po prostu nie umiał, nie mógł odejść. Tak zwyczajnie, bez niczego odejść. Dlatego stał przez parę długich godzin i patrzył, jak lotny piach powoli, cal po calu pożera popękany kadłub kosmolotu... Vián mimo wszystko uparcie wierzyła – upór to kolejna cecha jej charakteru – że Mark mimo wszystko przeżył. I przecież tylko z tego powodu zdecydowała się wreszcie na studiowanie kosmobiologii. Tylko dlatego odnalazła w jakimś archiwum, niekompletny, bo niekompletny, spis układów, do których przed wiekami wysłano pierwsze rakiety. W grubym, zakurzonym skoroszycie brakowało kilkunastu ostatnich stron – jak oceniła Vián, prawie połowy. Ktoś bezmyślnie powydzierał pożółkłe kartki. Jest to oczywiście bezmyślność tylko z jej punktu widzenia. Ani ona, ani żaden inny człowiek nie może się dowiedzieć, dokąd sięga nasza władza nad czasem. Nie naruszamy praw skutku i przyczyny, choć logika każdego z nas dopuszcza i taką możliwość, ale na pewno mamy większą niż ludzie możność wybrania sobie optymalnej przyszłości. A przeszłość nie przyprawia nas o takie drżenie rąk, jakie poczuła Vián, ścierająca rękawem bluzki kurz z tekturowej okładki. Odginała ją powoli i ostrożnie, śledziła oczyma kolejne kartki, z niepokojem wyczuwała palcami, że jest ich coraz mniej, że... Czytała coraz wolniej, wreszcie trafiła oczyma: „Alfa Auriga, Capella; G-O III; jasność wiz. +O ,09...” Coś przełamało się w niej, pękło, strzeliło na policzki gorącem, buchnęło w zakurzony półmrok archiwum z rozjarzonych oczu. Vián wybiegła na pusty, cichy korytarz, za którymś zakrętem dopadła pomarszczonego, zasuszonego ze starości strażnika, objęła ramionami jego pergaminową szyję, pocałowała w zwiotczałe policzki. – On żyje, na pewno żyje! – nie wiedziała, że krzyczy. – Teraz wiem, że ma szansę. Ja muszę... Zostawiła oszołomionego staruszka, śmignęła po wydeptanych schodach, wybiegła na ulicę – dopiero po chwili spostrzegła, że ludzie patrzą na nią zdziwieni, poczuła łzy ściekające do kącików roześmianych ust. Lecz biegła dalej nie patrząc na ludzi. Byle szybciej znaleźć się w domu, powiedzieć Helenie... Zatrzymała się na pniu jakiegoś drzewa, objęła je ramionami. – Helenie...? – szepnęła. Skręciła ostro za najbliższy róg, poszła w stronę odległego parku. Tam, gdzie uciekała zawsze, kiedy już nie mogła patrzeć na to cholerne, ślepe i głupie szczęście Bragga i Heleny. – Im przecież wcale tego nie potrzeba... – pomyślała ze złością. – Przecież nie chcą, żebym wiedziała. Żadne do tej pory nie pisnęło ani słowa. Nawet nazwisko mi zmienili – zaśmiała się sucho. I śmiała się tak przez całą drogę czując, że płacze. Do środka. Jakby dusza była workiem na niepotrzebne łzy. Uspokoiła się dopiero w parku, w zachwaszczonej, zapomnianej alejce, wiodącej do stóp pomnika. Doszła do betonowego wzgórka i nawet nie umiałaby powiedzieć, kiedy wdrapała się po jakiejś fałdzie kamienia oz na wysokość nadnaturalnej, olbrzymiej twarzy. Zajrzała z bliska w puste, granitowe oczy zapatrzone w niebo nad Arsus. Małą, ciepłą dłonią powiodła po wyrzeźbionej zmarszczce od nosa do ust, przytuliła policzek. – Zapomnieli o tobie, staruszku – szepnęła – wszyscy zapomnieli. Czuła, jak kamień powoli chłodzi jej skroń, a sam nagrzewa się, nabiera jakiegoś utajonego życia Szybko, leciutko pocałowała to miejsce, zsunęła się na ugięte kolano pomnika, na olbrzymi but wysunięty do przodu. Przez chwilę pragnęła, żeby martwy kolos rzeczywiście ruszył przed siebie, rozdeptał napotkane domy, przekroczywszy furtkę oplecioną różami wszedł do ogrodu. – Nie... – szepnęła. – Tego nie potrzeba, i tak cię ożywię. Na ławce, która dawno już oblazła z resztek jakiejkolwiek farby, Vián przesiedziała niemalże do zmroku – dopiero chłód zmusił ją do odejścia. Powędrowała w stronę domu, wiedząc, co tam zobaczy – podstarzałą, siwiejącą na skroniach Helenę jak zwykle krzątającą się po kuchni i okrąglejący z dnia na dzień brzuch Bragga, rozpartego w najwygodniejszym fotelu, przysłoniętego płachtą czytanej gazety drzemiącego za nią może, i ten łysiejący grubas miał być kiedyś odważnym kosmonautą? Vián uśmiechnęła się do siebie ironicznie, lecz: tuż przed wejściem do domu starła ten grymas z twarzy jak rozmazaną szminkę – Lepiej, żeby na razie niczego nie przeczuwali. Żeby nie wiedzieli... – pomyślała. – Niech sobie jeszcze pożyją spokojnie. Czarne drzewa wychylały z mroku chciwe, szeleszczące gałęzie – Vián wykrzywiła się ku nim jak dziecko, wywaliła język aż na brodę, potem nieoczekiwanie roześmiała się z samej siebie i z tym uśmiechem otworzyła drzwi. Zostawiam jej wspomnienie tego wieczoru i zastanawiam się, dlaczego ludzie inaczej śmieją się z kogoś, a inaczej z siebie. Czy żaden z nich tak naprawdę nie potrafi widzieć się bez lustra? Czy rzeczywiście tylko lustro pozwala Ulanoffowi każdego wieczoru czuć się coraz bardziej staro? Śmieszy mnie ten głupi mędrzec, kiedy skazę na szkle bierze za pryszcz na czubku swojego nosa, i kiedy oddycha z ulgą, przybliżywszy do gładkiej tafli krótkowidzące oczy. Tak, dzięki ludziom każdy z nas i ja wiem, co to jest rozbawienie. Dobrze jest na swoim pooranym mądrością czole nie dostrzegać żadnej skazy, starczy podobać się byle androidowi, aby już poczuć się szczęśliwym i potrzebnym. Starczy tylko na chwilę zapomnieć, że miłość robota jest rzeczą z góry zaprogramowaną i wymuszoną. A ludzie zapominać potrafią doskonale. Potrafią z siebie i innych wymuszać nawet to, co jest dla nich niemożliwe. Jako każdy z nas mógłbym – rzecz oczywista – prześliznąć w czasie, zobaczyć, co za parę najbliższych chwil nastąpi. A jednak trwam w ludzkiej teraźniejszości, liczę mijające mnie, wydłużone sekundy, patrzę... Ruchy pilota wciąż są szybkie i precyzyjne, choć na jego twarzy maluje się coraz wyraźniejsze przemęczenie. I mimo to nadal ciska swoją rakietkę to w lewo, to w prawo, gwałtownymi uskokami i szusami jak narciarz przed lawiną omija walące się na niego skalne złomy, zmyka w przód przed głazami zbyt wielkimi, by móc je ominąć śmielszym i szybszym od myśli zakosem. A w kamiennym młynie materia kotłuje się bez przerwy, bez przerwy buchają w próżnię ostre pęki kolorowych iskier z trących o siebie skał, bez przerwy o pancerz rakietki siecze deszcz rozpędzonego żwiru, obłoki naelektryzowanego pyłu zalepiają wizjery kamer jak rzadkie błoto. Człowiek bardziej wyczuwa, niż widzi potężny głaz, który nieoczekiwanie wbija się w snop światła z reflektorów tuż przed dziobem kosmolotu. Instynktownie kładzie rakietę w ostry, głęboki skręt, silniki dygoczą z nadmiernego wysiłku, dziób kosmolotu w ryzykownym, zawrotnym młyńcu wychyla się do swobodnej próżni. Jeszcze tylko ułamek sekundy i... w tym ułamku chwili zaczyna dziać się niesłychanie wiele. Bo martwy dotąd licznik Geigera ożywa raptem, w kabinie słychać najpierw ciche bębnienie jak głos słabego deszczu uderzającego o szyby! A potem nagle bucha gwałtowny, szarpiący nerwy werbel, jakby gęsty grad siekł o napiętą skórę gigantycznego bębna, jakby jakiś zwariowany dobosz chciał po raz tysięczny poderwać swój pułk do straceńczego ataku. Rakieta już mknie po czystej przestrzeni, lecz oczy pilota stają się ogromne, ręce spadają ze sterów, podnoszą się do głowy, drżące palce usiłują zatkać uszy, bo werbel stał się szalonym, przenikliwym wyciem, niesamowitym gwizdem wpadającym w coraz wyższe rejestry. Bezsilne dłonie oślizgują się po bańce próżniowego hełmu, lecz w tej samej chwili ze szczeliny między płytą pulpitu a obudową licznika, spod śrub wywija się słabe, cienkie pasemko gryzącego dymu, gwizd urywa się w połowie najwyższego tonu. – Rany boskie... – szepcze ktoś tuż koło mnie. – Rany boskie. Przecież ten licznik miał dwukrotną rezerwę. Patrzę na ludzi – ich twarze napinają się w nieświadomych, koszmarnych grymasach lęku i bólu. Zimna i opanowana jest tylko twarz Ulanoffa, który spokojnie sięga ręką do jakiegoś kontaktu, umieszczonego w kącie olbrzymiej płyty dyspozycji i zdalnej kontroli.. Człowiek na ekranie podrywa się gwałtownie, wypręża... – nie ma ucieczki. Ze sztywnego kołnierza skafandra wysuwa się maleńka igła, trafia w kark pilota. W ułamku mikrosekundy ciało człowieka wiotczeje, bezwładnie wpada w niepotrzebny fotel – już tylko martwa metalowa skorupa zmyka ukosem od pędzącej przez niebo rzeki meteorów. – Co pan robi, Ulanoff!? – w głosie mężczyzny słychać mocną, gwałtowną nutę niepohamowanego gniewu. – To człowiek... – To był człowiek – cicho, z jakimś nie znoszącym sprzeciwu naciskiem prostuje Ulanoff. – Ale już nie miał szans. – W ten sposób wymorduje mi pan wszystkich najlepszych pilotów! – mężczyzna gniewnie wali pięścią w brzeg pulpitu, nie czuje bólu ani tego, że strzaskał jakieś trzy przyciski. Ulanoff spokojnie patrzy na jego twarz, na mundur rozerwany pod szyją, na odpięty kołnierz koszuli. Tam, gdzie koszula dotyka karku mężczyzny, gdzie na jasnoszarym tle materiału wyraźnie odcina się ciemna pręga potu. – Będą nowi – stwierdza zimno. Potem obraca się w stronę pozostałych, przez chwilę patrzy na ich twarze dopiero teraz wyrywające się z martwego otępienia. – Wszyscy widzieliśmy wskazania licznika, zanim go rozsadziło. A pan chciał, żeby ten pilot męczył się kilka dni bez żadnej nadziei ratunku. Sam pan wie, że na twarde promieniowanie nie mamy sposobu. – Trzeba to było przewidzieć. Od tego jesteście. – Znał pan wyniki wstępnych badań tej rzeki i sam, o ile dobrze pamiętam... – twarz Ulanoffa przybiera wyraz ukrytej drwiny, w jego głosie pobrzmiewa gniewny sarkazm – ... zatwierdził pan ten test i jego szczegółowy przebieg. Własnym podpisem. Miał pan dokładnie tyle samo danych co my. I mógł również przewidywać takie zakończenie. Nie jest to ani naszą, ani pańską winą, że testowany pilot trafił na promieniotwórczy meteor. – Tak na zimno wykończyć człowieka... – mężczyzna w mundurze zniżył głos do szeptu, na chwilę zasłonił twarz, żeby nie patrzeć na rozgwieżdżone ekrany. – Chce pan, żebym płakał? – w głosie Ulanoffa już wyraźnie dźwięczy nuta słodkiej zgryźliwości. – O ile dobrze wiem, to nie był to pierwszy pilot, któremu powierzał pan równie ryzykowne zadanie. Zapewne pamięta pan tego, jak mu tam, Nineh’a Tak, Laaster Ninch’. Znalazłem szczegółowy opis jego sprawy w aktach wszystkich pilotów. Ten miał szczęście, prawda? Dosłownie w ostatniej chwili złapali go śmieciarze. Tylko dlatego żyje do tej pory. A więc pan, co teraz robi? – Niie... mężczyzna zdobył się na szept. – Ja przypadkowo wiem. Bierze zasiłek dla bezrobotnych i natychmiast cały swój zasób energii przepija w burdelach i barach. Żył pan kiedyś z dziwek tak jak on? Umiałby pan żyć bez swojej ukochanej przestrzeni? Bo on zawsze rzyga, kiedy przypadkowo zobaczy gwiazdy na niebie. – Mimo wszystko. Tamten człowiek... – mężczyzna podniósł głowę, odruchowo poprawił swój rozchełstany mundur komandora dalekiego zwiadu. Ulanoff przerwał mu gniewnie; – Człowiek ma sięgnąć gwiazd. Po to latał pan, po to latają teraz setki i tysiące innych. Sam pan wie, że mamy już ponad pół miliona astropilotów. A jeśli dodać naukowców o kosmicznych specjalnościach i potencjalnych kolonistów... Naszym obowiązkiem jest umożliwienie im podboju przestrzeni. Znalezienie ludzi, którzy zniosą długotrwały głód i najdotkliwsze zimno, wytrzymają wszystko, co innych zabija. Krach każdej gwiezdnej kolonii spowodowany jest zawsze tym, że ludziom za dobrze żyło się na Ziemi, za wygodnie i za dostatnio. Zbyt wiele mieli do stracenia. Trzeba znaleźć takich, co oprócz życia nie mają nic, których będzie można od nowa stworzyć i ukształtować. To ja panu mówię, że nawet ten Ninch’, który teraz sra na wszystkie gwiazdy, poleci do nich, kiedy mu bieda na Ziemi zanadto dopiecze. Wiem, Ulanoff ma w tej chwili rację i nie ma jej. Bo Laaster rzeczywiście opuścił Ziemię, lecz z zupełnie innych powodów. A gdybym operował ludzką moralnością, powiedziałbym nawet, że przyczyny decyzji Laastera będą o wiele, wiele szlachetniejsze, niż może to sobie wyobrazić ten genialny eksperymentator. Przezabawne jest ludzkie dążenie do doskonałości za wszelką cenę i pod jednym tylko warunkiem – że cena i udoskonalenie dotyczą innych ludzi. Usiłuję zmodelować w mózgu każdego z nas obraz samego profesora, poddającego się testom i korektom psychofizycznym – nie, to nawet przy naszej zdolności do utożsamień wydaje się niemożliwe. Zbyt mocno czujemy, że profesor do końca życia będzie się uważać za najlepszego z najlepszych. Tu nie ma żadnych szans dokonania jakiejkolwiek zmiany, bo tylu jest na Ziemi myślących podobnie. Jako ja i jednocześnie jako każdy z nas zaczynamy coraz pełniej rozumieć głoszoną przez niektórych ludzi zasadę kosmicznej nieingerencji, więc zostawimy ich samych sobie. Ludziom ludzi. Ale chcemy, żeby i oni zostawili nas w spokoju. I każdy z nas widzi tylko jedną drogę – trzeba sprawić, aby dla wszystkich Ziemian słowa o nieingerencji w sprawy innych ras nie były pustym frazesem. Żeby nie powtórzyła się historia prymitywnych Tombowów na Wenus, żebyśmy nie musieli się zakochać w ludzkiej doskonałości i bezinteresowności tak, jak zdarzyło się to Cundalończykom, Veganom, Aniołom z Hiad, Niszczycielom, Galaktom i... przede wszystkim ludziom. Ludzie, nawet nie wiedząc o tym, są dla nas doskonałymi nauczycielami dzięki temu, że czasem potrafią myśleć niesłychanie obrazowo i syntetycznie. Dlatego już każdy z nas wie, że rzeczywiście najlepszą obroną jest atak. Może ciężko jest na zimno podejmować takie decyzje, lecz skoro większość Ziemian to potrafi... To znaczy większość tych, których mózgi za pośrednictwem Laastera i Vián poznaję. Nie Vián. To Bragg pierwszy zauważył, że w domu dzieje się coś nie tak, jak trzeba. Może dostrzegł jakieś nie ukryte w porę spojrzenie dziewczyny, może wyczuł jej odruchową wrogość. Ludzie łatwo zarażają się nieufnością, dlatego Bragg również usiłował unikać Vián. Drażnił go wzrok, drażniły słowa dorastającej zbyt szybko dziewczyny. Dopiero po roku, kiedy Vián oznajmiła Helenie, że zamierza zdawać na kosmobiologię, Bragg zrozumiał. Najpierw próbował jeszcze tylko słowami przekonywać Vián do siebie. Potem pozornie machnął na wszystko ręką, ale za to obserwował Vián uważniej, usiłując pojąć jej ostateczny cel. Starał się nie widzieć jej ostentacyjnego wychodzenia z salonu, kiedy czasem próbował wspominać swoje bohaterskie czasy, znosił cierpliwie jej cichy, wrogi, oficjalny chłód. Bo wtedy jeszcze Bragg mógł i chciał mieć nadzieję, że z czasem wszystko samo się ułoży. I miał tę nadzieję aż do dnia, w którym ogłoszono ostatnie wyniki uniwersyteckiego konkursu egzaminacyjnego. Vián wróciła do domu stosunkowo wcześnie, w milczeniu zjadła obiad i, unikając pytających spojrzeń Heleny, uciekła do swojego pokoju. Pojawiła się w salonie dopiero wieczorem, dotknęła ramienia Heleny, mówiąc przy tym cicho i spokojnie: – Wychodzę Wrócę rano, ale przedtem... Bragg podniósł wzrok znad czytanej gazety, obrzucił Vián długim, uważnym spojrzeniem, odruchowo ocenił w myśli: – Ona jest więcej niż ładna. Gdyby Helena była taka... Vián podjęła po króciutkiej pauzie: – ... chciałabym z wami porozmawiać. To, że zmieniliście mi nazwisko, jeszcze nic nie znaczy. Mówić nie musicie – wtrąciła, widząc, że Helena otwiera usta. – Sama wiem, że chcieliście mi o wszystkim opowiedzieć trochę później. I nawet czekałam, ale to później nie nadchodziło. Od dwóch miesięcy jestem pełnoletnia, więc dokładnie dwa miesiące temu oficjalnie poprosiłam o przywrócenie mi prawdziwego kodu i nazwiska. Chcę wierzyć, że milczeliście dla mojego dobra, ale w jedno uwierzyć nie mogę. Mam podstawy sądzić, że mój ojciec żyje. – Chcesz powiedzieć, że ja... – twarz Bragga przybladła, potem gwałtownie nabiegła czerwienią. Guzik jego koszuli prysnął gdzieś w kąt salonu, kiedy Bragg targnął duszący go kołnierz. – Chcesz powiedzieć... – zadławił się słowami. – Nic nie chcę powiedzieć – głos Vián zabrzmiał spokojnie i zimno. – Nic ponad to, że po ukończeniu studiów, a skończę je na pewno, i to indywidualnym, przyśpieszonym kursem, zamierzam zorganizować wyprawę badawczą do gwiazdozbioru Woźnicy. Dobranoc, mamo... – ostatnie słowa zabrzmiały nieoczekiwanie ciepło. – Dokąd...? – Helena przerwała, kiedy Vián obróciła się od drzwi i rzuciła przez ramię: – Jestem już dorosła, mamo... Bragg podniósł obie ręce do głowy, potem opuścił je w połowie ruchu, spojrzał zaskoczony. Bo po raz pierwszy od wielu miesięcy drzwi za wychodzącą Vián zamknęły się zupełnie wolno i cicho. Bragg dopiero po upływie roku uwierzył, że postanowienie Vián rzeczywiście jest nieodwołalne. Decydował się długo, zanim wreszcie na parę dni wyjechał z Arsus. Helenie powiedział tylko tyle, że chce odwiedzić Olafa, lecz ona sama zrozumiała nie dopowiedziane słowa – Bragg zamierzał znaleźć argumenty, które przekonałyby Vián o tym, jak bardzo go skrzywdziła. Być może słowa Olafa bezpośredniego uczestnika wydarzeń – mogłyby Braggowi przywrócić choć część autorytetu. Nie zatrzymywała go tym razem, choć nigdy nie lubiła, kiedy wyjeżdżał bodaj na dwa dni. Czuła, że Bragg musi z kimś o tym porozmawiać, a sama przecież nic nie mogła mu doradzić. Kiedy przerzucał przez ramię niewielką torbę, kiedy już otwierał drzwi, zatrzymała go jeszcze na chwilę. – Bragg... – szepnęła. – Eri, wróć szybko. Ja bez ciebie... Uśmiechnął się, wyszedł bez żadnego słowa. Przyciszony dźwięk gongu drży lekko, tańczy w powietrzu, wibruje przez kilkanaście sekund – dopiero po trzecim uderzeniu ekran stereofonu jaśnieje powoli, wychyla się z niego nos, czoło, policzki, usta, oczy sekretarza. Reszta głowy i ciała nadal pozostaje ukryta we wklęsłości plastyku, w szarozielonym tle, więc cała scena wygląda tak, jakby ktoś bardzo nieśmiało i dyskretnie zaglądał do pokoju. I takie właśnie miało to sprawiać wrażenie – Spo Ankus jest idealnym sekretarzem. Spo Ankus doskonale wie, czego prezes nie lubi, a co toleruje. Dlatego i głos sekretarza jest harmonijnie zespolony z sytuacją – słowa są miękkie, uległe, nie brzmią ani za głośno, ani nazbyt cicho. Słowa są w sam raz. – Przepraszam, panie Prezesie... – wyraźnie słychać dużą literę w słowie „Prezes” – ... ale sprawa jest pilna. Prezydent... – tym razem, mimo początku zdania, „p” jest zupełnie małe – ... bardzo prosił, aby pan Prezes zechciał do niego przybyć około godziny dwunastej. Olaf unosi głowę znad projektu cennika, który przed chwilą przedstawiono mu do zatwierdzenia. – Dobrze... – mruczy. – Coś jeszcze? – Przyszedł telegram od pana Bragga. Pozwoliłem sobie. – Proszę pokazać. Twarz znika na moment, zastępują ją ręce, trzymające rozwinięty blankiet. Olaf czyta lakoniczny, krótki tekst: PRZYJEŻDŻAM SZÓSTEGO O 12. SPRAWA POWAŻNA Ręce znikają. Olaf rzuca w stronę twarzy: – Proszę zająć się panem Braggiem aż do mojego powrotu od prezydenta. Możecie go oprowadzić po siedzibie koncernu. – Tak jest. – Głowa Spo cofa się, ekran ciemnieje łagodnie. Olaf wraca do przerwanej lektury. Od czasu do czasu sięga po pisak, grubą krechą podkreśla poszczególne linijki tekstu, czasem na marginesie robi znak zapytania, czasem rzuca obok któregoś wersu gruby, przysadzisty wykrzyknik podbity mocną kropką, która niemal dziurawi papier. W pewnej chwili prezes Jensen wstaje, odkłada cennik na biurko, po jasnobłękitnym, nieskazitelnie czystym dywanie idzie ku drzwiom prywatnej windy. Olaf Jensen ma zaufanie do doskonałości swojego sekretarza i wie, że Spo właśnie w tej chwili pod gmach koncernu sprowadza zdalny glider. Elektrowozy to od dobrych dziesięciu lat przeżytek. Ochłap dla mas. Dla wszystkich przeindywidualizowanych półgłówków, którzy zaoszczędzają rodzinom i sobie połowę życia – połowę przyjemnego życia – byle tylko mieć niezależny środek lokomocji. Olaf uśmiecha się złośliwie – jako doradca prezydenta wie od kilku dni, że przewiduje się nowe, okrojone normy energetyczne. Spo Ankus zarabia na swoją pensję – tuż przed wyjściem z gmachu miękko z boku na bok na polu siłowym kolebie się czarny, wydłużony kształt. Znam życie Olafa dokładniej, niż on je świadomie pamięta, więc wiem, dlaczego Jensen znajduje w myśli akurat to porównanie: – Glider ma zalety rolls-royce’a. Nie psuje się nigdy i jest tak dostojny, że można byłoby wsiadać do niego bez zdejmowania z głowy najwyższego cylindra. W epoce zdalnie sterowanej pogody ani na równiku, ani w strefach okołobiegunowych nie nosi się nakryć głowy. A jednak pod myślą Olafa tkwi inny, głębszy sens. Sylwetka rządowego glidera nawet w najszybszym biegu zachowuje jakąś trudną do określenia, a przecież istniejącą, dyplomatyczną siłę perswazji, powagę czołgu, sunącego powoli po ulicach okupowanego miasteczka. Dlatego nieliczne elektrowozy pryskają na boki ku krawędziom ulic, dlatego zwalniają nawet samobieżne reanimatory, kiedy glider pomału rusza spod gmachu. Otyły mężczyzna długo patrzy na numer bloku, potem niezdecydowanie popycha drzwi, przez ponury i brudny hall kieruje się w stronę windy. W ledwie mżącym światełku gołej, brudnej żarówki zwisającej spod sufitu dostrzega na drzwiach windy zakurzoną pajęczynę, rozpiętą od obrotowej gałki aż po stos rupieci i pustych butelek, niedbale zwalonych pod progiem. Teraz o wiele mocniej czuje zaduch zaschniętego moczu i kwaśny odór rozpryskanych w kącie wymiocin. Z obrzydzeniem marszczy nos, przez parę chwil mimo wszystko naciska martwe guziki, ale niemożliwe się nie zdarza, za grubymi drzwiami nie słychać charakterystycznego szczęku serwomotorów. Mężczyzna spogląda w sufit, jakby chciał przebić wzrokiem kilka pięter, potem obraca się i z rezygnacją rusza w stronę stromych schodów. Włażenie trwa długo – na każdym podeście mężczyzna zatrzymuje się, ciężko wzdycha i sapie, ociera z twarzy pot dłonią zabrudzoną o poręcz. Piętro drugie, trzecie, potem czwarte – grubas przysiada na parapecie, spogląda w dół przez zakurzoną szybę. Odpoczywa przez kilka minut, potem znowu wdrapuje się na schody. Na szóstym piętrze mężczyzna rozgląda się – w brudnym jak hall na dole korytarzu widzi kilkoro drzwi bez numerów i napisów. Po krótkim namyśle, po wysapaniu się do końca grubas idzie prosto. Kiedy naciska klamkę i wchodzi do pokoju, musi na chwilę zmrużyć oczy, bo nawet mimo brudnych szyb jest tu jasno i wesoło od słońca. W każdym razie o wiele jaśniej niż na korytarzu. Czyjś cichy, niewyraźny głos pyta: – O co chodzi? Grubas powoli uchyla powieki – pierwsze, co widzi, to stos książek na stole. Wiedzie oczyma po ścianach – dookoła tylko opasłe grzbiety tomów, ciasno poupychanych w regałach. – Pan jest Blitzmacher...? – pytanie brzmi jak stwierdzenie. Szczupły, starannie ogolony mężczyzna uśmiecha się sympatycznie, odruchowo przygładza siwiejące włosy na skroni i za uchem. – Tak – rzuca. – A pan jest kandydatem na radnego miasta. – Skąd pan wie? – grubas wydaje się zaniepokojony. – Żyję z tego, że wiem – suchy ton odpowiedzi przeczy uśmiechowi, który uparcie trzyma się na ustach Blitzmachera. – Wiem także i to, że ma pan pewien kłopot. Inaczej nigdy by się pan tutaj nie pojawił. – Czy...? – radny zawiesza głos. – Oczywiście nie znam szczegółów, ale pan mi o nich opowie – w głosie Blitzmachera brzmi niezachwiana pewność. Grubas ociera czoło, mówi powoli: – Skoro pan wie, wolałbym nie gadać za wiele. Z miłej twarzy Blitzmachera uśmiech znika stopniowo, jakby ścierała go niewidzialna gąbka. Tym razem jego głos pobrzmiewa metalicznie, zgrzytliwie. – Panie Lusin. Ja nie jestem adwokatem w sądzie. Ja muszę dokładnie znać każdą sprawę, zanim podejmę się jakiegokolwiek działania. Ustalmy może tak: ja powiem to, co wiem, a pan potem dorzuci resztę. – Dobrze, ale... – Jakiś tydzień temu wybrał się pan jak zwykle na spacer do parku. Rozumiem, te dwunasto-, trzynastoletnie smarkule są rzeczywiście prowokujące. Bieda w tym, ze właśnie tego dnia przez park przechodził również wuj tej dziewczynki, czy tak? A może to był starszy brat? W każdym razie ślad na twarzy ma pan do dziś. Co gorsza, jest pan w mieście dosyć znany. Ujawnienie takiej sprawy mogłoby utrącić pańską karierę. Ile im pan do tej pory zapłacił? ..... Sto dwadzieścia pięć tysięcy ergów. Chwilowo więcej do dyspozycji nie miałem, ale... – ... ale wuj smarkuli zapowiedział swoją kolejną wizytę, prawda? – Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły. – Cóż, na pana miejscu ja także obawiałbym się dalszego ciągu. Oczywiście mógłby pan wyjechać z Haelle, ale... – Blitzmacher zawiesza głos, uśmiecha się bez przerwy – ... wie pan równie dobrze jak ja, że system pościgowych komputerów policyjnych został ostatnio doprowadzony niemal do perfekcji. Przy wszelkich paktach, umowach i układach nie miałby pan szans nawet ukrywszy się w najciemniejszym zakątku drugiej półkuli. Jak wiadomo, zintegrowany system informatyczny nie zna granic. Grubas głośno wciąga powietrze. Dopiero teraz przypomina sobie, że ma w kieszeni chustkę, więc wyciąga ją, długo i mocno trze czoło, potem spotniały, zaczerwieniony kark. Milczy. – Ale wreszcie wpadł pan na najrozsądniejsze rozwiązanie – spokojnie kontynuuje Blitzmacher – i dzięki temu zapytał jednego ze swoich znajomych o radę. A on skierował pana do mnie. Czy tak? – Tak – grubas sapie z nieoczekiwaną ulgą. – Tak było. Nie rozumiem tylko, skąd pan to wszystko wie? Przecież... hm, swojemu przyjacielowi powiedziałem tylko, że mam drobne kłopoty. – On tak samo żyje z tego, że wie o ludziach bardzo dużo. – To znaczy....? – w Lusinie znowu budzi się niepokój. – To nic nie znaczy – uśmiech Blitzmachera jest wyrozumiały i łagodny. – Pański i mój przyjaciel doskonale rozumie, że dyskrecja jest w międzyludzkich stosunkach rzeczą bardzo istotną. Taak – znowu ruch dłoni, przygładzającej włosy – czy pan wie, jak nazywają się tamci ludzie? – Nie. – Dziewczyna ma urzędowy kod BAF-V-12 981 784. Nazywa się Aileena Zsabo. Mieszka w południowo-zachodniej części giant city Haelle w ósmym falansterze. Jej wuj mieszka w dziewiątym. I dzięki dobrodziejstwom automatyzacji, jak większość fizycznych, bierze stały zasiłek energetyczny dla bezrobotnych. Nie dziwię się, że postanowił trochę sobie dorobić. Ale wróćmy do rzeczy. Mam nadzieję, że przyjaciel uprzedził pana o wysokości moich stawek za poradę? – Tak. – O ile dobrze rozumiem, chciałby pan zapewnić sobie spokój i milczenie tamtych ludzi. – Oczywiście. Czy ma pan może jakiś sposób? – Och... – Blitzmacher uśmiecha się szeroko. – Sposobów zawsze jest bardzo dużo. Przecież to tylko prole piątej kategorii. Tu nie trzeba skomplikowanego i długiego przekonywania. Sądzę że starczą najprostsze metody. – Czy pan... – Lusin sprawia wrażenie zaniepokojonego, jego ręka mimo woli wysuwa się do przodu, jakby trzymała wycelowany detor. – Czy pan zamierza ich...? – Nie – twarz Blitzmachera momentalnie ścina się w zaciętą, złą maskę, głos brzmi zaskakująco ponuro. – Od czasu, kiedy miałem wypadek, do nikogo nie usiłuję strzelać. – Teraz w jego głosie zaczyna przebijać ledwie uchwytna urągliwość. – Ja nie jestem płatnym bandytą, panie Lusin. I proszę... złość Blitzmachera raptownie mija, Leo mówi teraz lekko i swobodnie: – I bardzo proszę pamiętać, że ja żyję wyłącznie z pomagania ludziom w kłopotach. Tylko głupcy potrzebują broni. – Wiec... – oczy Lusina biegają po pokoju niespokojnie. – Więc może pan spokojnie iść do domu. Rachunek przyśle panu już po wszystkim. Mniej więcej za tydzień. – Czy można wiedzieć, ile...? – Myślę, że około trzystu tysięcy. Oczywiście w zamian za gwarancję całkowitego spokoju. Jestem przekonany, że w ciągu tygodnia ta rodzina opuści Haelle. – Dziękuję. – Lusin wstaje, wyciąga rękę, uśmiecha się. Leo przetrzymuje jego dłoń, zagląda radnemu w oczy, dorzuca cicho: – I niech pan nie wspomina mojego nazwiska zbyt często. Tylko w razie potrzeby. – Prowadzi Lusina do drzwi, radny mruczy w stronę Blitzmachera: – Trochę się dziwię, że człowiek taki jak pan mieszka w czynszowym bloku. Przy pańskich dochodach... Leo śmieje się cicho: – Względy zawodowe, panie Lusin. Względy zawodowe i trochę przyzwyczajenie. – Mimo wszystko ten brud, odór moczu... Warto byłoby poruszyć tę sprawę na forum... Leo poważnieje, mówi półgłosem: – Pan dopiero kandyduje do zarządu miasta, prawda? Może dlatego jeszcze pan nie wie, że wbrew pozorom brud, rozprzężenie moralne i bałagan bardzo ułatwiają życie. Niech pan to dobrze zapamięta. A skoro już mowa o tym, co kogo dziwi. To ja dziwię się, że pan ryzykuje tak wiele, chadzając do parku. Gdyby to pana mogło kiedyś zainteresować... – Leo na moment zawiesza głos. – Co? – Lusin obraca twarz, unosi brwi. – Znam pewien miły, niewielki punkt zbiorowego wychowania w północnym giant Haelle. Prowadnica tego punktu jest z zamiłowania estetką i bardzo starannie dobiera dziewczęta, które pragnie wychować. Poza tym jest osobą bardzo rozsądną i wyrozumiałą. Jeśli pan zechce, mogę ją panu przy jakiejś okazji przedstawić... ROZDZIAŁ VII – Taak, Jensen... – prezydent chodzi po gabinecie coraz większymi krokami. – Pan, jako specjalista od manipulacji finansowych, mógłby mi doradzić. Wie pan, co to jest kalster? – Nie. – Olaf siedzi w klubowcu, patrzy na obraz zawieszony na przeciwległej ścianie. Prezydent wyciąga z kieszeni mały przedmiocik, podobny do plastykowej papierośnicy, podaje go Olafowi, tłumaczy: – Ta zabaweczka jest dostosowana do kształtu dłoni właściciela. Nikt inny nie może jej uruchomić. Tu na górze ma pan w kodzie dwójkowym wypisany stan konta energetycznego. Wystarczy teraz przycisnąć dowolną kombinację dziesięciu cyfr i ewentualnie mnożnik, o tak... – palec prezydenta przesuwa się po kilku klawiszach – ... i z boku wypada plastykowy żeton z żądaną liczbą. To na górze maleje dokładnie o tyle, ile przed chwilą zostało wybite. Rzecz niezawodna i prosta w użyciu. Fabryka pieniędzy w kieszeni, odpada cały kłopot z wypisywaniem czy z noszeniem czeków. Przedstawiono mi to jako projekt do zatwierdzenia, lecz boję się... – prezydent zawiesza głos. Olaf podnosi wzrok znad kalstera, mówi: – Na razie nie widzę powodów do obaw. To naprawdę może wiele spraw uprościć. Gdyby każdy obywatel miał tego typu zabawkę... – Olaf milknie, bo prezydent rzuca: – Właśnie w tym sęk. Jeżeli każdy będzie miał tego typu rzecz zawsze przy sobie... Rozumie pan, tu już nie chodzi o sprawy czysto manipulacyjne, a raczej o pewien czynnik psychologiczny. Ze względu na duże możliwości indywidualnych nadużyć nie można w kalsterze wprowadzić znaku minus i dokonywać jakichkolwiek operacji zasadzie zadłużenia. Można podejmować dowolne sumy, ale tylko do zera, rozumie pan? – Oczywiście. Chodzi panu o psychologiczną barierę. Do tej pory każdy przeciętny obywatel mógł a conto swoich przyszłych poborów zadłużać się w banku i długi spłacać ratami. Oczywiście z doliczeniem procentów za usługę. – Chodzi nie tylko o procenty. Niech pan przyjmie, że ma pan żonę, która stale przypomina panu o braku środków płatniczych. Czy w tej sytuacji nie ograniczy pan drastycznie większości swoich wydatków? Bo ja bym tak zrobił. I ręczę panu, że większość mężczyzn zrobiłaby to dla świętego spokoju. – Żonę można przekonać. – Słusznie. Ale przecież z kalsterem nie będzie pan dyskutować. Niech zaledwie jedna czwarta naszych obywateli ograniczy swoje wydatki energetyczne, a grozi nam potężny krach. Dlatego wezwałem właśnie – pana. Co pan sądzi o tej sprawie? – Czy rzecz dostała się do prasy? – Tak. I to jest chyba najgorsze. – Hmm... musiałbym to sobie spokojnie przemyśleć – mruczy Olaf. – ile mi pan daje czasu? – Sam pan rozumie, Jensen. To pilne. Jakieś dwa, trzy dni... – Myślę, że jest rozwiązanie. Musiałbym się naradzić z pewnym człowiekiem, a mam w tej chwili sporo pracy. Nowy cennik do zatwierdzenia. Łapówki również powinny wzrastać, nie sądzi pan? Ponadto są pewne komplikacje natury ustawodawczej. Gdyby ktoś zaproponował i wniósł odpowiednie poprawki... – tym razem Olaf zawiesza głos, znowu patrzy na przeciwległą ścianę. Milczenie. Ciszę przerywa prezydent: – To, co pan mówi, mogłoby mnie zainteresować. Tyle że nie jestem finansistą, nie bardzo sobie takie poprawki wyobrażam. Gdyby jednak ktoś przedstawił mi konkretne, rozsądne propozycje ... – prezydent cichnie na chwilę, potem zatrzymuje się nagle, rzuca: – To znaczy, za trzy dni? Olaf zastanawia się parę sekund, potem mówi: – Powiedzmy, za cztery, panie prezydencie. Rozumiem pilność sprawy, ale widzę, że cały problem wymaga głębszego przemyślenia. I to przez ludzi. – Mogę panu dać na te parę dni dostęp do sieci komputerów. Olaf śmieje się ciche, przecząco kręci głową. – To by nic nie dało, panie prezydencie. Wszystkie komputery mają tę samą wadę co kalster. One są po prostu za uczciwe... Rozweselony prezydent odprowadza swojego doradcę aż do progu gabinetu. Potem zaciera ręce, siada w fotelu. zapala cygaro, głęboko zaciąga się pachnącym dymem. Patrząc na obraz, który tak zainteresował Jensena, myśli: – Taak, malarz się postarał. Na takie dziewczyny człowiek chcąc nie chcąc musi mieć ochotę. Najciekawsza jest chyba ta, która podaje ręcznik. Ma taką chmurną twarz. A Jensen to rzeczywiście niegłupi gość. Choćby ten jego koncern... Byle kto nie wpadłby na równie prosty pomysł. Zinstytucjonalizować łapówki, dobre... Wiadomo, na łapówkach urząd stoi. Wyrzucisz jednego – przyjdzie nowy i sprytniejszy. Taki, że i za rękę nie złapiesz. Ukarać za branie to żadna sztuka; jeden ukarany, stu nadal bierze. A tak przynajmniej wiadomo, ile za co dać. Jeden płaci procent za to, że urzędnik załatwi sprawę w przyśpieszonym terminie, drugi płaci procent od wysokości łapówki. I po krzyku. I prasa nie pyskuje na opieszałość urzędów, wszystko jest zawsze załatwione, rozpatrzone, opieczętowane przed terminem. Może gdyby temu malarzowi dać odpowiednią łapówkę... – prezydent uśmiecha się do swoich myśli. Uśmiecha się również Olaf Jensen, siedzący w gliderze. I tak samo jak prezydent zaciera ręce. Ostatecznie rozwiązywał w życiu trudniejsze problemy. Wprawdzie znalazł już pierwsze rozwiązanie, ale po co się śpieszyć? Zapytać Blitzmachera o zdanie nigdy nie zaszkodzi. Jasne, że trick musi być utrzymany w bezwzględnej tajemnicy, ale jeszcze nie było wypadku, żeby Blitzmacher powiedział o słowo za dużo. Tuż przed gmachem koncernu Olaf przypomina sobie nagle telegram od Bragga. – Czego ten znowu chce? – myśli z niechęcią. – Jak wszystko dobrze, to nie pamięta, ale kiedy przyjdzie co do czego... Glider zatrzymuje się bezszelestnie, prezes Olaf Jensen wysiada, ruchem ręki odprawia szofera wchodzi w krótki korytarz wiodący do jego windy. Usiłuje sobie przez chwilę przypomnieć, jak właściwie wygląda wejście dla urzędników. Bezskutecznie. Winda zatrzymuje się łagodnie, drzwi rozsuwają się z cichym mlaśnięciem, w tym samym momencie z ekranu wychyla się twarz Spo Ankusa – Panie prezesie... Pan Bragg czeka od pół godziny. – W porządku. Niech pan go poprosi. – Na twarzy Olafa nie widać ani śladu niedawnej niechęci. Grube, dźwiękochłonne drzwi otwierają się. Olaf rusza w stronę progu, wyciąga dłoń, skóra dookoła jego oczu zbiega się przy uśmiechu w siateczkę drobnych zmarszczek. – Halo, Eri! Sto lat cię nie widziałem! – prezes Jensen postanowił dawnego kumpla przyjąć jak kumpla. Ostatecznie diabli go wiedzą, z czym przychodzi. Oficjalny ton mógłby Braggowi utrudnić wyjaśnienie sprawy, a prezes Jensen nie ma czasu na długie rozmowy. – Cześć, Olaf! Podziwiałem twoje królestwo. – O, to tylko mała cząsteczka. Olaf śmieje się jeszcze szerzej. – Jego prawdziwe granice rozciągają się od bakczyszu aż po kuban. Co cię sprowadza? Uprzedzam, że w chęć powspominania starych, dobrych czasów raczej nie uwierzę... – A jednak... – twarz Bragga staje się ponura – ... chodzi przede wszystkim o to. – Ciekawe... – mruczy Olaf, jego sztuczne ożywienie znika bez śladu. – Co się stało? – Jak pewnie wiesz, ożeniłem się z Heleną Sangelson... – O ile dobrze pamiętam kobieton na Gazeli, to wcale nie zrobiłeś głupio. – Olaf unosi kąciki ust do góry. – Nie o to chodzi. Mark zostawił pięcioletnią córkę. Do niedawna wszystko było w porządku, dopóki nie dowiedziała się skądś o swoim prawdziwym ojcu. – Poczuła się oszukana? – Olaf próbuje nadać swojemu głosowi ton zrozumienia i współczucia. – Gorzej... – wzdycha Bragg. Potem wyrzuca z siebie gwałtownie: – Olaf! Ona nie wierzy w nasz raport. W to, że jej ojciec od dawna nie żyje. Oczy Olafa zwężają się w szparki, spod powiek strzela przenikliwe, ostre spojrzenie. – Hmm. Eri... Jeśli mam powiedzieć szczerze... – Mów. – To ty byłeś na zewnątrz rakiety. Gdybyś się... – Jensen zawiesza głos szukając właściwego słowa. – Gdybyś się omylił, to może mogłaby mieć rację... Ale chyba nie ma się czym zbytnio przejmować. Przecież to było ponad dwadzieścia lat temu. I nawet przy założeniu, że uległeś jakiejś halucynacji, to... Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek mógł samotnie przeżyć tyle lat na dzikiej, nie znanej planecie. Przecież nawet w tej chwili nie wiemy nic konkretnego o jej faunie i florze. – Ona twierdzi, że wie. Znalazła fragment starego spisu układów, do których dwieście lat temu wysłano fotoloty z zarodkami. I pomyśleć, że sam jej o tym zaginionym i zapomnianym planie opowiadałem. – Przecież to jeszcze niczego nie dowodzi. – Dla niej tak. Rzeczywiście w spisie wymieniono gwiazdozbiór Woźnicy. – Stary spis to za mało, żeby mogła czegokolwiek ponad nasze, twoje wyjaśnienia zażądać. – Ona jest w tej chwili na trzecim roku kosmobiologii. I zapowiedziała, że po skończeniu studiów zorganizuje wyprawę badawczą do Capelli. A ja boję się, że to jej się uda. – Słuchaj... – oczy Olafa zwężają się znowu. – Jeżeli było tak, jak mówiłeś, to przecież nie masz się czego obawiać. – Widziałem tę rakietę, grzęznącą w piasku niemal tak wyraźnie jak ciebie w tej chwili. – Więc o co chodzi? – Widziałem tylko rakietę, rozumiesz? A gdyby tam na miejscu okazało się, że on jednak przeżył? Wystarczyłby najmniejszy ślad, strzęp ubrania, kawałek kości czy diabli wreszcie wiedzą co... Przecież to ty opowiadałeś mi o pakach załadowanych do rakietki. A myślę teraz, że, zrobił to sam Sangelson. – Może i tak. Taak... – Olaf zamyśla się. Rzeczywiście to może być niebezpieczne nie tylko dla Bragga. Myśli parę długich chwil, wreszcie pyta: – Widzisz jakieś rozwiązanie? – No, gdybyś znalazł trochę czasu... – Bragg mówi z nadzieją, ale bez przekonania. – Mógłbyś przyjechać na parę dni do Arsus. Może po rozmowie z tobą, jako naocznym świadkiem, Vián zrezygnuje choć z części swojego planu. Przecież zawsze umiałeś przekonywać ludzi. – Z twojej opowieści wynika, że ta Vián musi być cholernie uparta i byle czym nie da się przekonać. A pamiętaj, że ja bez przerwy siedziałem w rakiecie, więc całą sprawę znam tylko z twojej relacji. I jeszcze ta kamera, rozwalona przypadkowo... Nie, to jednak o wiele za mało. – Więc co mam zrobić, do licha? – Nie wiem. – Olaf leciutko wzrusza ramionami. – Chociaż może... – ożywia się. – Tak. Masz jakieś zasoby energii? – Oczywiście. – Dużo? – Przy sobie? Dwadzieścia tysięcy. Rzecz jasna czekiem. – Hmm, trochę za mało. Poczekaj... – Olaf wypisuje rząd cyfr na plastykowym świstku, potem podaje go Braggowi. – Tu masz czek na sto tysięcy. Nie martw się, nie musisz zwracać. – I co? – Znam człowieka, który umiałby to załatwić. Zapiszę ci jego adres. Mieszka w północnej dzielnicy starego śródmieścia. – Dobrze, ale... – Pójdziesz do niego zaraz po wyjściu ode mnie i opowiesz mu całą sprawę. Tylko bez mojego nazwiska. Jeżeli się zdecyduje pomóc, dasz mu ten czek. – Zgodzi się? – Bragg podnosi głowę, patrzy na Jensena. – Załatwiał trudniejsze sprawy. A potem przyjdź do mnie do domu. Chcę wiedzieć, co on wymyśli. Jasne? – Tak. – To świetnie. – Zmarszczki wokół oczu Olafa zbiegają się w uśmiech. – I wybacz, mam jeszcze sporo roboty na dziś... – Oczywiście, rozumiem... – Bragg podaje rękę Olafowi, uśmiecha się słabo i szybko wychodzi. Po paru sekundach drzwi gabinetu uchylają się. Olaf podnosi głowę. – Coś się stało, Eri? – Adres adresem, ale jak się ten gość nazywa? – Nie mówiłem ci? To zapamiętaj: Leo Blitzmacher. Helena zaniepokojona jest coraz bardziej – mija już trzeci dzień od wyjazdu Bragga, a mechaniczny listonosz nie przynosi żadnego telegramu, a stereofon milczy i tylko kurz zbiera się na obrzeżach jego wklęsłego ekranu. Helena nie myśląc przesuwa kciukiem po obudowie aparatu, długo patrzy na jasną smugę, którą zostawił jej palec. Nie sięga po szmatkę tak, jak uczyniłaby to każdego innego dnia. Każdego normalnego dnia. W którejś chwili Helenie wydaje się, że coś drży za matową taflą szarozielonego plastyku. Na oślep sięga ręką za siebie, przyciąga najbliższe krzesło, siada. Stereofon milczy, ale Helena słyszy cichy szum wody, widzi miniaturowe drzewa. Drzewa olbrzymieją powoli, liście szeleszczą łagodnie. Helenę otacza drżący blask słońca, przefiltrowany przez rozkołysane gałęzie, dookoła pachnie siano na łąkach, świeżość, woda. cały las, zapóźnione aż do czerwca konwalie, rozgnieciony kwiat... Z przymglonego horyzontu, z traw wyrasta postać mężczyzny, który przez łąkę idzie wielkimi krokami, który nie ma czasu na zapachy i zioła, bo biegnie już prawie, przeskakując napotkane po drodze niedojrzałe poziomki. Półmrok lasu pachnie pleśnią i grzybami, łąka słońcem, strumyk omszałymi ze starości głazami, mężczyzna czarnym wiatrem, który przywiał go z kosmosu, który zostawił mocne ślady- bruzdy dookoła ust, całujących piersi jak konwalie pachnące muszkatem. Kobieta – Helena. Mężczyzna – Eri Bragg. Wąż – strumyk. I nagle trzaśniecie drzwiami. To Vián wraca z wykładów. W skalną szczelinę wbity stalowy klin. Obok klina leży ciężki młot, osadzony na krótkim, drewnianym trzonie. Obok młota spoczywa potwornie umięśniona, bezkształtna łapa. Spoczywa cały człowiek. Skały są półprzejrzyste, mają mlecznobrunatny odcień płynących ponad nimi chmur. Ale wiatr chmury wypędza z nieba, zaczyna świecić słońce, człowiek ożywa powoli. Poobijane palce, z których dawno spadły ostatnie kawałki paznokci, obejmują klin i trzonek młota. Młot z hukiem opada, w pokaleczoną, posiekaną twarz pryskają nowe odłamki głazów. Zaczął się kolejny katorżniczy dzień. Zaduch i mrok. Człowiek podnosi głowę – oczywiście. Muchy na żarówce grzeją swoje owadzie kupry. Mężczyzna ciężko oddycha przez chwilę, waha się, otwiera pierwsze z brzegu drzwi po prawej stronie. Zagląda – dość jasny, stosunkowo duży pokój, którego część ukryta jest za kulawym przepierzeniem. Parę kroków za progiem zwalone na stos stare rupiecie, brudne garnki, jakieś skłębione szmaty, ostro cuchnące terpentyną. Na rozchwianym stole półpusta butelka, za butelką zarośnięty typ z ponurym spojrzeniem. Mężczyzna przekracza próg, ostrożnie okrąża stos, rusza w kierunku stołu. – Szukam pana Blitzmachera. Jestem... – wyciąga dłoń. W oczach typa zapala się nieprzyjemne światełko, głos zgrzyta, jakby był od niesłychanie dawna nie używany: – Widzę, że jesteś. I gówno mi z tego... A Blitzmacher mieszka obok. Noo... – mężczyzna powoli podnosi się zza stołu. Bragg wychodzi bardziej niż szybko, zatyka nos na korytarzu, puka do sąsiednich drzwi. Otwiera mu starszy, sympatyczny gość o miłym uśmiechu. Bragg pyta: – Czy pan Leo Blitzmacher? – Słucham. O co chodzi? – Nie chciałbym tu... – Bragg niezdecydowanie zerka w ciemne kąty korytarza. – Proszę do środka. – Mężczyzna cofa się od progu. – Wie pan, przed chwilą pomyliłem drzwi i... – Bragg śmieje się trochę nerwowo. – Pewnie trafił pan do Rappa? – Taki zarośnięty, ponury typ. – To on. Nieszkodliwy i nawet fajny chłop. Chyba że za dużo wypije. – A poza tym co robi? – Maluje jakieś ponure trupiarnie. Oglądałem tylko dwa jego obrazy i mam na długo dość. Poza tym od paru lat szuka sobie baby, która będzie mu kupować płótno, farby i pędzle. Mówi, że nic więcej nie chce, ona nawet żyć z nim nie musi. Ale chyba nie przyszedł pan rozmawiać ze mną o obrazach? – Tak, – przepraszam... – Bragg wciąga powietrze i milczy, dopiero teraz dostrzega, że w uśmiechu Blitzmachera od czasu do czasu jak złoty ząb błyska coś bezwzględnego i drapieżnego. Leo czeka, uśmiechając się uprzejmie, wreszcie ponagla cicho: – Więc o co panu chodzi? Bragg decyduje się. Krótko, rzeczowo opowiada o domowym konflikcie, starannie unika wszystkich szczegółów, które mogłyby Blitzmacherowi przywieść na myśl osobę Olafa. Leo słucha w milczeniu, odruchowo gładzi włosy za uchem. Wreszcie pyta i zarazem stwierdza spokojnie: – Rozumiem z tego, że chciałby pan odzyskać u córki autorytet, a jednocześnie odwieść ją od zbyt dalekosiężnych planów. Czy tak? – Tak. Przede wszystkim chodzi o to, żeby ona nie poleciała. A nawet jeżeli wyprawa z Ziemi wystartuje, to nie powinna dotrzeć zbyt daleko... – Rozumiem... – Leo w zamyśleniu przygryza wargę. – Taak. Czy trzeba będzie kogoś...? – Blitzmacher czyni ręką ruch, jakby celował do kogoś z detora, jednocześnie mierzy Bragga przenikliwym spojrzeniem. – Nie. Lepiej nie. Przecież wystarczy jakieś niewielkie uszkodzenie rozrządu. A dlaczego pan pyta, czy trzeba kogoś w ten sposób...? – Bo nie wiedziałem. A wtedy załatwienie sprawy kosztowałoby odpowiednio drożej. Pan rozumie... – Leo Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły – ... sumienie nie pozwala nam cenić ludzi zbyt nisko. – Czy to znaczy, że pan się podejmuje? – Nie. Ja nie. Ale znam człowieka, który byłby w sam raz. To były pilot, który przeszedł na bezrobocie. – To znaczy? – Parę lat temu miał bardzo nieprzyjemny wypadek w okolicach Marsa i od tej pory za żadne skarby nie wsiądzie na pokład gwiazdolotu. To daje dodatkową gwarancję, że zrobi wszystko, aby nie dopuścić do startu wyprawy. – Hmm, pan nie wie, jak próżnia włazi w krew... – Za to znam tego pilota. Skoro przyjmie od pana czek, będzie wszystko w porządku. Aha! Koniecznie na początku rozmowy niech go pan ode mnie pozdrowi. Zapamięta pan? – Tak, ale... – Ale co? – Blitzmacher uprzejmie unosi brew. – Ja właściwie nie mam żadnego konkretnego planu działania. Nie bardzo wiem, co trzeba uczynić. – To proste. Ten pilot jest bezrobotny. Żyje z dziwek. – Nie widzę związku. – Jest poza tym młody i przystojny. A kiedy chce lub... – Leo czyni leciutką, lecz wymowną pauzę – ... kiedy mu się dobrze zapłaci, potrafi być niesłychanie miły. Wręcz czarujący. Dla pana, jako dla ojca, może to być momentami przykre, ale chyba jedynym sposobem jest doprowadzenie do spotkania tego pilota i pańskiej córki. Zakocha się w nim na pewno. Pan oczywiście będzie ją ostrzegać, będzie pan zdecydowanie przeciwny ich kontaktom. Skoro dziewczyna jest aż tak uparta, jak pan to przedstawił, będzie robić na złość. A po jakichś dwóch lub trzech miesiącach tamten potraktuje ją jak dziwkę. Ma swoje sposoby, żeby każdą dziewczynę upokorzyć. – Hm, niezbyt to ładne... – Bragg długą chwilę trze czoło. – Ale skuteczne. Musimy ustalić, czy woli pan swoją córkę narazić na utratę złudzeń czy na utratę życia. – To oczywiste. Ale nie chciałbym, żeby Vián była katowana przez jakiegoś opryszka. – Panie Bragg! – w głosie Blitzmachera brzmi nutka ostrzeżenia. – Pilot Erie Ninch’ nie jest opryszkiem. Jest człowiekiem, któremu się w życiu nie powiodło i to nie z jego winy. Na pewno potrafi sprać kobietę, ale sam zbyt dobrze wie, że brutalność może odnieść skutek wręcz przeciwny do zamierzonego. Gwarantuję, że nie uderzy jej bez pańskiej wiedzy i zgody. – Skoro tak... – Bragg spogląda w oczy Blitzmachera. – W porządku. Gdzie ten Ninch’ mieszka? Leo zamyśla się, przymyka oczy na chwilę, potem mówi: – Dwa tygodnie temu widziano go w Tihuawa. – Gdzie to jest? – To taka mała, zapomniana przez rząd, boga i ludzi mieścina na pograniczu dawnego Meksyku. Spotka go pan na pewno, tam się wszyscy znają. – A jeżeli...? – Mówił, że zostanie tam na wakacjach przez jakieś dwa miesiące. – Nie bardzo rozumiem. Na wakacjach? Co to znaczy? – To znaczy, że po prostu chce sobie odpocząć po całym roku pracy. – Przecież mówił pan, że on jest bezrobotny. – Zgoda. – To jak to? – Zwyczajnie. Dla pana pracą jest to, czym pan się zajmuje na co dzień. Dla niego też. Dziwki. Myślę, że nawet spodoba mu się być przez jakiś czas z porządną dziewczyną. Czy ten plan panu odpowiada? – Leo uśmiecha się tak często, że Bragg przestaje dostrzegać jakąkolwiek bezwzględność i drapieżność. – Nie przewiduje pan żadnych komplikacji? – upewnia się. – Nie sądzę... – Leo marszczy brwi. – Ninch’ to bardzo porządna firma. Gdyby jednak z jakichś względów nie spodobał się Vián, niech pan tu wróci. Obmyślimy wtedy coś nowego. Oczywiście w ramach tego samego honorarium – zastrzega szybko. – Bo odniosłem wrażenie, że sięgał pan do portfela. – Tym razem Leo uśmiecha się jednocześnie i bezczelnie, i niesłychanie rozbrajająco. Bragg przytomnieje, szybko wręcza Blitzmacherowi czek otrzymany od Olafa, uważnie patrzy na twarz doradcy. Widzi leciutkie ściągnięcie brwi, więc wyjaśnia szybko: – Zapewniano mnie, że ta suma... – zawiesza głos. – Nie chodzi o sumę – mruczy Leo. – Głowę dam, że znam to pismo. Gdzie ja je widziałem...? – Tylu ludzi podobnie układa rękę przy pisaniu – Bragg uśmiechem próbuje pokryć zmieszanie. – Sam pan wie, na czym polega sens istnienia i praca wszystkich punktów zbiorowego wychowania. – Rzeczywiście. O tym nie pomyślałem. Leo Blitzmacher uśmiecha się niewyraźnie, wstaje i odprowadzając Bragga do drzwi mówi cicho: – Cóż, życzę panu powodzenia i dogadania się z Ninch’em. I koniecznie na początku rozmowy niech go pan ode mnie pozdrowi. Drzwi zamykają się, lecz Leo nie wraca do biurka, zawalonego książkami. Stoi długo pod progiem i bezskutecznie usiłuje przypomnieć sobie, skąd zna ten sposób stawiania kroków. Takie mocne i zdecydowane stąpanie, oddalające się w głąb korytarza, stopniowo zacichające na schodach. Bragg ze zmarszczonymi brwiami przechodzi sześć pięter w dół. Głowę ma opuszczoną, lecz nie patrzy na stopnie, na które stawia nogi. Ernst Bragg również się nad czymś głęboko zastanawia. Droga do domu Olafa mija mu niemal niepostrzeżenie. W pewnej chwili, tuż przed drzwiami, Bragg macha ręką, rozpogadza się i z uśmiechem woła do domofonu: – Hej, Olaf! To ja, Bragg! Odpowiedzią jest tylko głos brzęczyka. Bragg przez chwilę słucha słabego dźwięku, nim zorientowawszy się, popycha furtkę, której rygiel został zwolniony z elektromagnetycznego zatrzasku. Potem powoli idzie starannie wygracowaną alejką między dokładnie wydeptanymi trawnikami. Przez chwilę zastanawia się, czy nie warto byłoby wysiać tej odmiany przed domem w Arsus. Pochyla się, zrywa wąski liść, zwinięty w elastyczną rurkę. Przez chwilę bezmyślnie mnie go w palcach, potem po trzech szerokich stopniach podchodzi do drzwi. Drzwi otwierają się bezszelestnie, szybszy i uważniejszy niż fotokomórka lokaj odbiera teraz od Bragga płaszcz przewieszony przez ramię. – Pan prezes czeka na pana w gabinecie. Tędy proszę. – Znam drogę – Bragg odsuwa lokaja ramieniem, kieruje się ku którymś drzwiom. Otwiera je pewnie, wchodzi... Po sekundzie czy dwóch wychodzi z powrotem, kiwa w stronę czekającego człowieka. – Trochę się tu zmieniło... – mruczy. Lokaj ukrywa rozbawienie, prowadzi Bragga we właściwym kierunku, leciutko pochyla głowę, przepuszczając go przed sobą do pokoju. – I co? – Olaf wychyla się z przepaści fotela. – W porządku. – Bragg miękko wpada w głąb sąsiedniego klubowca. – Tak, jak mówiłeś. Słuchaj... – Ernst opowiada całą rozmowę, na koniec pyta: – Czy ty już mu kiedyś za coś płaciłeś? – A... dlaczego pytasz? – Olaf wydaje się lekko zmieszany. – Kiedy dałem mu czek, ten od ciebie, zaczął się zastanawiać, skąd zna ten charakter pisma. – Co mu powiedziałeś? – Że ludzie uczeni w punktach zbiorowego wychowania zazwyczaj wszystko piszą podobnie. Prawie tak samo. – A on? – Nic. Odprowadził mnie do drzwi. – Bragg spostrzega, że Olafowi temat nie bardzo się podoba, mówi: – Zresztą to wasza sprawa. Mnie natomiast zastanawia co innego... – urywa. – Co? – Widzisz... – Bragg słowa wypowiada powoli, z namysłem, trze ręką zmarszczone czoło. – Ciągle odnoszę wrażenie, że ja tego człowieka gdzieś już kiedyś spotkałem. – Ciekawe gdzie? – Olaf unosi kieliszek, zakrywa nim dyskretne ziewnięcie. – Napijesz się? – Z przyjemnością. Cherry. Właśnie nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to było, ale głowę daję, że już po powrocie Gazeli. I chyba w jakichś niezbyt przyjemnych okolicznościach. Nie wiem, przecież mam dobrą pamięć do twarzy... – Może spotkałeś kogoś podobnego? – To nie tylko twarz. Całe zachowanie, ruchy, głos. Taki cichy i niewyraźny... Gdyby nie to, że ten Blitzmacher ma obie nogi... – To co? – To przysiągłbym, że to jemu kiedyś dałem w pysk zaraz po przyjeździe do Arsus. – Nigdy o tym nie opowiadałeś. – Olaf ponownie wychyla się z fotela, podaje Braggowi kieliszek, patrzy uważnie. – Nigdy jakoś nie było okazji. I całkiem o tym zapomniałem. – Masz okazję i masz czas. Rast do Tihuawa odchodzi dopiero za cztery godziny, tak to było? – Wracałem kiedyś od Heleny. Zaczepił mnie jakiś typ i chyba chciał obrabować. Zobaczyłem detor, usłyszałem trzask bezpiecznika, ręka mi się jakoś sama odwinęła. Tamten dostał w pysk, detor uderzył o chodnik i wystrzelił. Facet miał pecha. Jego kolano znalazło się w zasięgu strzału. – I co? – Nic. Wróciłem do hotelu. – Zostawiłeś go tak? – A co? Może miałem niańczyć gnojka, który przed chwilą usiłował mnie zastrzelić? – Zmieniłeś się, Bragg. Chyba nigdy nie byłeś taki twardy. – To ty się zmieniłeś. Zmiękłeś, stary. Nie zaprzeczaj. Ja wiem, że tak jest. – Bragg klepie Olafa po ramieniu. – Ale nie zapominaj, że to było parę dni po powrocie. Teraz i ja sflaczałem, ale wtedy... – Może i masz rację – Olaf patrzy na Ernsta przez pusty kieliszek. – Wcale nie wykluczone, że zrobiłbym tak samo. Ale może chciałbyś się przespać? Czeka cię parę ładnych godzin podróży. – Chyba tak – Bragg przeciąga się i ziewa. – Trochę snu na pewno mi nie zaszkodzi. – Wheely odprowadzi cię do pokoju. Powiedz mu, o której ma cię obudzić. – W porządku. To co? Dobranoc... – Dobranoc. – Olaf potrząsa dłonią Bragga. – Powodzenia. Po wyjściu Ernsta Olaf podchodzi do barku, napełnia swój kieliszek, sączy go długo aż do ostatniej kropelki. Nie powiedział Braggowi o tym, że sam kiedyś namówił Leo Blitzmachera do wyrzucenia starej i kupienia wygodniejszej bioprotezy. ROZDZIAŁ VIII Vián słyszy ciche, szybkie kroki za plecami, czyjś miękki skok. Ogląda się – dookoła pusto i tylko powietrze na rogu ulicy drży słabiutko, jakby ktoś potrącił je, uciekając. Zbliżam się spokojnie i jestem najzupełniej pewny, że ona mnie nie zobaczy – ludzie nigdy nie widzą żadnego z nas. Mogą co najwyżej przeczuwać, kiedy wnikamy w nich jak drobinki wody w osmotyczne błony. Vián patrzy na rozchwianą ścianę ogólnego spichrza. I nagle – jakby pod naporem jej spojrzenia – spomiędzy głazów wypryskują odłamki zaprawy, goły kamień trze o kamień, spada, z ulicy podnosi się ulotny kurz. Zza pyłowej zasłony wybucha łomot i huk. Wydaje się, że łoskot obudzi wiatr i rzeczywiście po ułamku chwili Vián czuje na twarzy pierwszy słaby powiew, który kurtynę pyłu tłamsi, roznosi dookoła, na drobne strzępki rwie zielonobure kłęby. Vián odruchowo cofa się o krok, potem czyni krok do przodu, chce biec... – nie, stoi w miejscu. Patrzy. Na wpół rozwalonych schodach siedzi ktoś, komu zabrakło sił, więc łokieć oparł na kolanie, bok głowy na dłoni i martwym, szklistym wzrokiem patrzy drwiąco ponad zapadnięte dachy. Jest coś tak beznadziejnego w zgięciu jego kadłuba, jest taki smutek w pochyleniu głowy, że Vián znowu cofa się. – Virgin land... – myśli ironicznie. – Nowy, wspaniały świat do zdobycia przez ludzi. I nie tylko przez ludzi... Nie biegnie na ratunek. Bo zadumanemu stworowi na załamanych schodach od zbyt dawna brakuje energii, która zmusiłaby do ruchu jego cztery cęgowate palce, napięła stalowe ścięgna, wyprostowała tytanowy korpus. Vián nadal cofa się przed zimnym spojrzeniem martwego robota. – Nie... – szepcze. – Nie. To Laaster chciał tu od nowa stwarzać mit o krainie nieograniczonych możliwości. Laaster i tamci. Ja chciałam tylko jak człowiek żyć w spokoju. Chciałam mieć święty spokój, rozumiesz? Ty głupi, zdechły robocie! Ty stalowa kukło! Ty... – histeryczny krzyk kobiety urywa się w połowie tonu, kiedy wszystko dookoła niej zamiera w bezruchu. Ludzie myślą wieloma torami jednocześnie, więc mam już to, czego w mózgu Vián szukałem. Ona rzeczywiście nic nie wiedziała o planie Blitzmachera. Do tej pory nie wie, że w Tihuawa Ninch’ spotkał się z Braggiem, że razem przyjechali do Arsus. Znajduję się dawno temu na Ziemi pod wieczór upalnego dnia. Stoję, Vián stoi i przez moment patrzy na nieprzerwany bieg kolorowych liter: DISCO... DISCO... DISCO-BOOM... DISCO... Drzwi uchylają się na parę sekund, bucha zza nich ostry, prymitywny rytm, zmienny blask, śmiechy, brzęk szkła i mosiężnych blach, które perkusista wali szaloną pałką w rozdygotane brzegi. Vián robi dwa kroki, wchodzi w hałas i blask, w odór potu i tanich perfum przemieszanych z tytoniowym dymem, wchodzi w rytm między poklepywane pośladki. W baśniowy świat... Może dlatego jak najlepszy dowcip traktuje trącenie łokciem w bok i głos: – Patrz na tego kurdupla. Wstaje tak długo, jakby czuł się wysoki Vián posłusznie zerka we wskazanym kierunku, dopiero potem obraca głowę, w słabym mżeniu światełek przy barze, w huczącym blasku usiłuje dojrzeć nachyloną ku niej, uśmiechniętą twarz. Uśmiech jest łagodny, a twarz sympatyczna – Vián chwyta nieznajomego za ramię, wciąga w gorący, ruchliwy ścisk pod przeciwległą ścianą. Perkusja dudni i brzęczy bezustannie, zawodzi saksofon, czasem w melodię wwierca się ostry, przejmujący i przenikliwy jazgot szalonego fletu, ciało Vián odruchowo zgrywa się, synchronizuje z każdym tonem świateł, z każdą nadbiegającą synkopą, ze skaczącymi wokół oddechami. Już cała nazywa się każdym z nich. Jest sobą i nie sobą, jest zwariowanym światłem, jest tamtym nieznajomym mężczyzną. A jednak nie wie, że ten człowiek przyjechał do Arsus w określonym celu. Dlatego po pół godzinie gorący, mokrzy i zadyszani dociskają się z powrotem do baru, dlatego Vián z wdzięcznością bierze od mężczyzny szklankę z zimną coca-colą wymieszaną z kieliszkiem rumu. Tym razem profesor Ulanoff jest zadowolony – wszyscy wytypowani piloci przeszli testy pomyślnie. Wszyscy żyją. A to, że kilku z nich po trwającym zbyt długo napięciu nerwowym, które dawno już przekroczyło wyobrażalne granice, trzeba było odesłać do kliniki, to przecież przewidziane, dokładnie skalkulowane ryzyko. Klinika profesora Ulanoffa od dziesięciu lat specjalizuje się nie tylko w fizjologii, lecz i w psychiatrii kosmicznej. Oczywiście materiału do badań ciągle jest za mało – piloci to ludzie uparci i wcale nie skłonni do psychicznych załamań. – Ten Ninch’... – myśli profesor – ... ten Ninch’ mógłby być doskonałym okazem, ale znikł gdzieś bez śladu. Pewnie zaszył się w jakiejś zakazanej dziurze, co wieczór wyprawia na ulice swoje dziwki, a potem chla aż do delirium tremens. Teraz już byłoby za późno na jakiekolwiek badania. Uraz został mu na stałe, ale większość wrażeń na pewno uległa zatarciu. Szkoda... – profesor myśli o tym z prawdziwym i głębokim żalem. Ludzka moralność to najczęściej szukanie usprawiedliwień, więc po chwili Ulanoff swoją myśl uzupełnia: – Oczywiście to bardzo przykre, co Ninch’owi się przytrafiło, ale dla dobra nauki... – Tak, moi panowie – mówi głośno, patrzy na skupione, uważne twarze zebranych dookoła młodszych naukowców. – Możemy już powiedzieć, że zdecydowaną większość zagadnień rozwiązaliśmy. Nie interesują nas stereotypowe wyróżniki moralne, a zresztą specyfika naszej pracy, jak sami doskonale wiecie, wyklucza klasyczną etykę. Nasza etyka zawodowa musi być zbiorem norm efektywnie elastycznych i to zarówno dla dobra ludzkości, jak i dla osiągnięcia ostatecznego celu naszych badań. Ja również miałem wątpliwości tak samo jak wy... – profesor zawiesza głos na chwilę. – Ale teraz już wiem na pewno, że dotychczasowa praca zebranego przeze mnie zespołu nie była bezcelowa. Dokonaliśmy rzeczy olbrzymiej. Może ktoś z was powie, że za wcześnie na wielkie słowa. Ale też nasze osiągnięcie otworzy ludzkości drogę do kosmosu. Do bezustannego podboju tej czarnej, nieprzyjaznej przestrzeni, która dotychczas wyznaczała kres możliwości człowieka. Która drwiła sobie z nas, panowie. Po prostu drwiła. Naszych najlepszych pilotów, najodważniejszych synów Ziemi zamrażała i głodziła w metalowych trumnach. A teraz... – profesor podniósł głowę i głos – ... popatrzcie tutaj. W tej czarnej teczce... – gładzi lśniącą, poskrzypującą skórę – ... leżą zebrane razem wyniki badań, które prowadziliśmy przez dziesięć lat. Chciałbym was przeprosić, że przez dziesięć lat nie zdradzałem wam ostatecznego celu. Prawdopodobnie wielu z was nawet nie domyślało się, czemu mają służyć te wszystkie coraz bardziej skomplikowane eksperymenty i testy. Te dokumenty... – lekkie uderzenie w teczkę – są dowodem, że człowiek zyskał obywatelstwo wszechświata. Milczenie, potem – cichy szmer głosów, oczy wlepione w czarny prostokąt na stole. Po chwilowym uniesieniu twarz profesora zmienia się, przygasa, a emfaza w jego głosie spada do normalnego tonu. – Lecz mimo wszystko, panowie, proszę was jeszcze o zachowanie dyskrecji. To prawda, że stworzeni, noo, powiedzmy, udoskonaleni przez nas astronauci mogą, z punktu widzenia przeciętnego człowieka, uczynić niewyobrażalnie wiele. Każdy z nich wytrzyma trzymiesięczny brak pożywienia i wody. A w razie potrzeby wytrzyma więcej, zapadając w stan anabiozy, przy czym należy podkreślić, że każdy z nich umie zapaść w stan podobny do letargu bez całej skomplikowanej aparatury, która do tej pory była niezbędna. Świadomie mogą obniżać poziom energetyczny atomów w swoich ciałach, doprowadzając tym samym do oziębienia poszczególnych komórek. Mogą utrzymywać się w stanie półżycia przez okres, jak wskazują iteratory, do pięciu lat. A granica ta może być przesunięta jeszcze dalej. I więcej... – profesor wydobywa z teczki arkusz plastyku. – Mam tu opis eksperymentu, polegającego na zamrożeniu ludzkiego ciała do temperatury próżni międzygwiezdnej. Nie byłoby to może osiągnięciem na skalę światową, gdyby nie fakt, iż zamrożono tylko ciało tego człowieka. Deszyfratory pracowały przez cały rok, dostarczając nam wciąż nowych danych. Bo człowiek zatopiony w ciekłym helu przez cały ten rok intensywnie pracował umysłowo. Stało się to możliwe dzięki osiągnięciom kosmicznej psychiatrii; stworzyliśmy temu człowiekowi iluzję międzyplanetarnej podróży. Podróży odbywanej oczywiście – profesor uśmiechnął się przelotnie – ... w interesującym towarzystwie. Daleko za nami został pierwszy prymitywny kobieton. Eksperymentalny astronauta mógł poprzez sterowanie myślami wpływać na pracę iluzyjnych urządzeń, oddanych do jego dyspozycji. Kiedy więc wyobrażał sobie na przykład, że dokonuje manewru zmiany kursu, rzeczywiście zmieniały się trajektorie lotu na monitorach. A co najistotniejsze – powiem szczerze, że był to efekt przez nas nie przewidziany – po okresie adaptacyjnego szoku mózg badanego astronauty zaczął pracować na zasadach urządzeń nadprzewodnikowych. A więc bez strat energii i w warunkach maksymalnej przepustowości, czyli wielokrotnie szybciej niż mózg każdego z nas. Zapoznaję was z wynikami badań tylko ogólnie, później sami obejrzycie te dokumenty. Nasi piloci nie boją się głodu i chłodu, nie boją się kosmicznej samotności, nie grozi im anoksja, bowiem potrafią przystosować swoje organizmy do oddychania chlorem. I znowu podkreślam, że wszystkie te zmiany dokonują się w ich organizmach samoistnie w zależności od warunków zewnętrznych i bez konieczności stosowania jakichkolwiek skomplikowanych urządzeń. Po treningu w naszym instytucie, bez żadnej cyborgizacji organów wewnętrznych, każdy człowiek śmiało może wybrać się na Plutona i dalej z zapasami żywności, wody, tlenu i energii, które zwykłemu kosmonaucie starczały do tej pory zaledwie na dwa, trzy dni. Niestety, i stąd wzięła się moja prośba o dyskrecję, nie osiągnęliśmy ideału. Nawet dla udoskonalonych pilotów zabójcze jest twarde promieniowanie. Wprawdzie nie my jedni prowadziliśmy badania w tym kierunku i nie nam jednym się nie udało, ale to żadne usprawiedliwienie. Sądzę, że powinniśmy naszą pracę prowadzić aż do skutku. Chcę i panów zapytać o zdanie na ten temat. Czy ktoś myśli inaczej? Milczenie. Długie milczenie. Milczenie coraz dłuższe. – Wnioskuję z tego, że wszyscy są zgodni. Na razie zapoznamy rząd tylko ze starannie wybraną częścią naszych osiągnięć, aby uniknąć nawału zleceń i prób natychmiastowego wykorzystywania poszczególnych efektów naszej długoletniej pracy. Część zebranego tu materiału... – znowu leciutkie, niemal pieszczotliwe uderzenie w teczkę – ... umożliwi nam zdobycie rządowych dotacji na kontynuowanie badań. Z punktu widzenia przeciętnego polityka czy obywatela zatajanie wyników, takich wyników, nie jest moralne, ale my przekroczyliśmy próg przeciętności. Zresztą już na samym początku ustaliliśmy sobie odpowiednie zasady zawodowej etyki. Musimy pamiętać, że za naszymi osiągnięciami kryje się władza nie tylko w kosmosie... – profesor przerywa. Milczy długą chwilę, potem mówi z lekkim westchnieniem: – Cóż, panowie. Skończyłem. Chowa plastykowy arkusz do teczki, zapina ją starannie i powoli, spokojnie wychodzi. Wie, że za chwilę w sali zabrzęczą przytłumione głosy, że tony podniosą się w miarę rozpalania dyskusji. Wie również i to, że żaden z naukowców nie odważy się po dzisiejszym dniu opuścić instytutu. Ostatecznie po to specjalnie uważnie dobierał sobie ludzi z wysokim wskaźnikiem instynktu samozachowawczego. Nawet gdyby któryś nie był do końca przekonany o słuszności postawy Ulanoffa, stłumi to w sobie czym prędzej. Ludzka zdolność przewidywania to rzecz zawodna. A przecież profesor Ulanoff bywa jednak od czasu do czasu człowiekiem. Laaster wyciąga się na łóżku, patrzy przez okno – świt jest zaróżowiony nieśmiało, drzewa zaczynają rzucać pierwsze dzienne cienie. Wiatr, który nimi kołysze, jest chyba tak lekki jak pocałunek tej Vián poznanej w barze. Laaster uśmiecha się w przestrzeń jak wtedy, kiedy na spacerze, już dobrze po północy, po raz pierwszy odważył się objąć ją ramieniem. I nagle uśmiech Laastera znowu staje się gorzki – przypomina sobie inną Vián. Tamtą, o której opowiadał Bragg. – Szkoda, że w ogóle polazłem do tego baru – myśli – zamiast wyspać się porządnie po podróży. Teraz oczy mam na pewno tak podpuchnięte, że przez dwa dni ani mowy o udawaniu porządnego człowieka. Porządnego człowieka – myśli ironicznie, zamykając oczy. Budzi się około południa, spogląda na zegarek i klnąc wyskakuje z łóżka – została mu niecała godzina do spotkania z Braggiem. Szybko biegnie pod natrysk, odkręca kurki i klnie ponownie, kiedy z zawieszonego pod sufitem sitka bucha para i ukrop, a potem nieoczekiwanie woda tak zimna, jakby sprowadzana rurociągiem spod bieguna. Laaster ustawia się tak, żeby nie sięgnęła go żadna strużka, i ostrożnie, delikatnie manipuluje zaworami. Wreszcie woda jest w sam raz, ostre igiełki natrysku spłukują z twarzy Laastera ślady zarwanej nocy i zmęczenie. Mimo to mężczyzna z wyjątkowo ponurą miną zbiega po schodach – szkoda mu czasu oczekiwania na windę – do hotelowego baru. Pora lunchu. Tłok jest zbyt duży, więc Laaster bez śniadania wybiega na ulicę, kieruje się w stronę podmiejskiego parku. Całe szczęście, że Bragg podczas podróży opisał mu to miejsce dość dokładnie. Lecz ani Laaster, ani Bragg nie wiedzą, że ten zapomniany park to również ulubione miejsce Vián. Nie wiedzą i tego, że Vián nie ma dziś ochoty siedzieć na wykładach, że po cichu wymyka się ze staroświeckiej auli, wychodzi na ulicę i z rozkoszą podstawia twarz ciepłemu wiatrowi. Laaster dostrzega po drodze automatyczny bar. Sięga do kieszeni, wymacuje w niej kilkanaście małych, plastykowych trójkątów. – Chyba starczy – myśli i skręca w drzwi. Bar jest prolowski, nastawiony na maksymalną przelotowość, więc mimo tłoku wszystko idzie szybko i sprawnie. No, prawie wszystko. Dookoła sali w meandrach pod ścianami nieprzerwanie płynie taśma podajnika, leciutko drżą sunące po niej plastykowe tace. Rząd automatów na początku taśmy połyka żetony, z okienek równomiernie klapią odmierzane porcje syntetyków o najrozmaitszych smakach i jednym wspólnym mianowniku: bez względu na nazwy wszystkie potrawy mają ten sam mdły posmaczek zymoliny. Ostatni żeton zwalnia z uchwytu plastykowe sztućce. Laaster chwyta je, zaczyna jeść, jednocześnie drobno, ostro przebiera nogami jak narowisty koń, drepcze w ślad za sunącą tacką, za nim tłoczą się już następni prole. Wszyscy cicho klną – nikt nie lubi, kiedy ucieka mu miska pełna żarcia. A tu jak na złość coś się zepsuło i porusza się tylko taśma podajnika. Normalnie powinna również sunąć po rolkach wstęga chodnika, zsynchronizowanego z podajnikiem tak, żeby każdy stojąc spokojnie zdążył zjeść, zanim tacka wśliźnie się do zmywaka, kończącego bieg taśmy tuż przy wyjściowych drzwiach. Wypadając z baru Laaster słyszy jeszcze przekleństwa dwóch proli: „I to, do diabła, zawsze tak, kiedy akurat człowiek ma ochotę zjeść sobie spokojnie!” Laaster ma chęć mruknąć, że nie tylko w Arsus psują się automaty, ale zostało mu zbyt mało czasu. Biegnie w stronę parku czując, jak pochłonięta bryja podchodzi mu co chwila do samego gardła. Parę razy beka głośno i znowu czuje ohydnie mdły, charakterystyczny dla wszystkich autobarów smak i zapach zymoliny. Teraz Laaster żałuje, że jednak nie zjadł śniadania w hotelu. Bądź co bądź tam jest bar pierwszej klasy z ludzką obsługą i prawdziwymi jajkami. Bragg mówił, że piętnaście lat temu w hotelowej restauracji podawali nawet naturalne ziemniaki. Laaster zwalnia, zaczyna iść, oddycha równomiernie, ociera z twarzy pot. Nie chce dopadać do ławki czerwony i zdyszany, bo to wyglądałoby zdecydowanie niepoważnie. Lepiej, o wiele lepiej spóźnić się spokojnie – to przynajmniej można uważać za wyrachowanie – niż przybiegać w ostatniej chwili. – Niech pies Bragga gania z wywieszonym jęzorem – myśli Laaster. – Ja wcale nie mam zamiaru. Ciekawe, jak ta jego córka wygląda? Żeby tylko nie była za ładna, bo to mi wszystko utrudni. Takie zawsze wybrzydzają, marzą im się bogacze albo królowie z bajek. Ale z kolei brzydka... – Laaster pogardliwie spuszcza w dół oba kąciki ust, wreszcie macha ręką. – Jak będzie za brzydka, zażądam od Bragga specjalnego dodatku – śmieje się do siebie, wchodząc w pierwszą alejkę parku. Już widzi punkt orientacyjny, opisany przez Bragga – kamienną głowę olbrzymiej postaci, przewyższającej szczyty cherlawych drzew. Po chwili obaj mężczyźni spotykają się u wylotu alei. Siadają na najbliższej ławce, Bragg bez słowa wyciąga portfel. Laaster bierze od niego mały, kolorowy kartonik, patrzy, z trudem opanowuje twarz. – To ona? – pyta. – Mhm... – mruczy Bragg. – To ona. Ze zdjęcia spogląda na Laastera Vián poznana wcześniej. Ale jednocześnie zupełnie inna. Wczoraj była lekka w każdym ruchu i słowie, była roześmiana. Teraz stoi przed werandą niewielkiej willi, wtulonej między owocowe drzewa, i patrzy pochmurnie. Twarz ma złą. – Kto robił to zdjęcie? – Ja – rzuca Bragg krótko. Nie uważa za stosowne opowiadać jakiemuś przybłędzie, że wczoraj bardzo starannie szukał właśnie tej fotografii w albumie. Ninch’ ma zrobić to, co mu wyznaczono, a nie analizować czyjekolwiek motywy. – W porządku – Laaster na ułamek sekundy przymyka oczy. – Niech pan to schowa. – A pan? – Wystarczy mi, że zapamiętałem twarz. Przypadki chodzą po ludziach, czasem taka fotografia może wypaść z kieszeni w najmniej odpowiednim momencie. Przez chwilę obaj mężczyźni milczą, wystawiają twarze ku słońcu. Żaden z nich nie wie, że Vián właśnie spogląda niezdecydowanie w stronę parku, potem podnosi głowę i uważnie przypatruje się wełnistym chmurom. Wreszcie Bragg zerka spod oka na Laastera, pyta leniwie: – Ma pan już jakiś plan? – Muszę wiedzieć, gdzie ona najczęściej chodzi. – Na uczelnię. – A poza tym? Bragg wzrusza ramionami. – A niby skąd mam wiedzieć? – rzuca opryskliwie. – To już należy do pana. – Taak... – mruczy Laaster. – W porządku. Zamierzał jeszcze spytać Bragga o parę cech charakteru Vián, lecz teraz rezygnuje, wstaje z ławki. – Zapamiętał pan jej twarz? – Na pewno – Laaster na chwilę ponownie przymyka oczy. – To niech pan idzie pod uniwersytet. Tą alejką, potem w prawo do ulicy i w kierunku centrum. Po lewej stronie zobaczy pan budynek kosmobiologii. – O której ona kończy wykłady? – Laaster rusza, pytanie rzuca przez ramię. – Chyba za jakieś dwie godziny. Będę tu w parku czekać na pana za trzy dni o tej samej porze. Laaster przystaje, odprowadza wzrokiem plecy odchodzącego Bragga. Wreszcie, kiedy tamten znika za drzewami, Ninch’ potrząsa głową, wzrusza ramionami, idzie ku ulicy. – A to sukinsyn – myśli. – Żeby własną córkę... Zresztą co to mnie obchodzi? Facet płaci i wymaga. Nic dziwnego... Idzie patrząc pod nogi tak zawzięcie, że nie zauważa uśmiechu dziewczyny w kolorowej sukience. Kiedy mężczyzna mija ją nie patrząc, Vián jeszcze przez parę sekund idzie w stronę pomnika, niedbale kołysze torbą wypchaną książkami. Potem torbę przewiesza przez ramię, zawraca, idzie za zamyślonym mężczyzną, w którejś chwili dogania go, dotyka ramienia. – Cześć! Laaster prostuje się raptownie, gapi się na Vián w milczeniu. – Skąd ona się tu wzięła? – myśli. – Czy widziała nas razem? – O, cześć! – rzuca z uśmiechem. – Wcale cię nie widziałem... – zawiesza głos. – Wiem. Miałoś tak ponurą twarz, że przez moment zastanawiałam się, czy to w ogóle jesteś ty. Kiedy cię mijałam... – Mijałaś? – Laaster ma głupio zaskoczoną minę. – A tak – Vián podśmiewa się leciutko z jego półotwartych ust. – Zwiałam z wykładów – mówi to tak, jakby zwierzała Laasterowi najstraszniejszą tajemnicę – a nie chce mi się wracać do domu. – Wcale ci się nie dziwię – myśli Laaster. – Wcale ci się nie dziwię – powtarza głośno. – Taka pogoda... – Ale, ale... – Vián uważnie spogląda na twarz Laastera. – A co ty tutaj robisz? Miałeś podobno załatwiać jakieś interesy... Laaster świadomie nadaje swojej twarzy wyraz zakłopotania, przez chwilę wygląda jak uczniak przyłapany na wagarach. Potem mruży oko, uśmiecha się łobuzersko. – Interesy nie zając – mruczy. – Słońce też nie... – śmiech Vián jest dźwięczny i zaraźliwy, więc śmieją się już oboje. – Chodź, nie będziemy tu stać do wieczora. Laaster pozwala się zaprowadzić na tę samą ławkę, na której siedział przed paroma minutami. – Nie odpowiedziałeś mi, co tu robisz? – Wspominałaś wczoraj... – Laaster zawiesza głos, jakby zastanawiał się, czy mówić prawdę, czy nie. Potem decyduje się i z leciutkim ni to sapnięciem, ni westchnieniem rzuca: – No, dobrze... Wczoraj wspominałaś, że lubisz chodzić do parku. – Patrzy ponad drzewa, potem spuszcza wzrok na czubki swoich butów. Kątem oka widzi, że twarz Vián poważnieje powoli. – To przecież nie jest jedyny park w Arsus. – Ale ja... – Laaster znowu zaczyna się uśmiechać – znam tylko ten. Kiedy pytałem w hotelu... – przez jego uśmiech przebija słabe zakłopotanie. Jakby nie chciał powiedzieć Vián za dużo. Jakby chciał, żeby ona nie czuła, że mu na niej jednak zależy. I tak właśnie Vián to zakłopotanie odbiera. – Przepraszam – mówi cicho. – Wcale nie chciałam, żebyś się przede mną tłumaczył. Byłam zdziwiona, bo to akurat ten park, do którego zawsze przychodzę. To... – wyjaśnia, wskazując górujący nad nimi pomnik, i twarz znowu ma smutną – jest mój ojciec. – Nie rozumiem... – Laaster rzeczywiście nic nie rozumie. Czyżby Bragg wprowadził go w błąd? Rozmyślnie pokazał zdjęcie nie swojej córki, a jakiejś innej dziewczyny? W jakim celu? Twarz Vián na moment staje się zacięta i zła. – Nie musisz. Wystarczy, że ja rozumiem. Laaster milczy, patrzy, jak twarz dziewczyny łagodnieje bardzo, bardzo powoli. Wreszcie mówi cicho, z namysłem: – Wiesz, chyba jednak wolę, kiedy się śmiejesz. Wzdycha przy tym tak komicznie, że Vián stopniowo zaczyna podnosić kąciki ust do góry i po chwili znowu staje się wczorajszą Vián z dyskoteki. – Idziemy się czegoś napić? – Laaster wstaje z ławki, odkładając sobie to wszystko na później do przemyślenia. Przyjaźnie zagarnia dziewczynę ramieniem, zgrywa swoje kroki z jej stąpaniem, oboje zgodnie odchodzą od patrzącego za nimi pomnika. Vián nie sztywnieje, nie usiłuje uwolnić się spod jego ramienia, ale Laaster sam puszcza ją po chwili. Chce, żeby jego ruch na razie pozostał tylko czysto koleżeńskim gestem. Laaster nie od dziś wie, że zbyt łatwy początek może tylko zaszkodzić. Wszystko jest jeszcze niewyważone, jeszcze może się bardzo łatwo zmieniać. A on rzeczywiście zna swój fach doskonale i dawno już zauważył, że kobiety zdobywa się przelotnie. Takimi niby nic nie znaczącymi dotknięciami. Słowami, które nikogo bezpośrednio nie dotyczą. Laaster dawno zrozumiał, że miłość jest grą strategiczną, która wymaga posunięć na pozór od sytuacji oderwanych i na pierwszy rzut oka wcale nie mających logicznego związku z celem i przebiegiem całej batalii. Laaster nie wie tylko jednego – że Vián również ma swój wytyczony cel. Patrzę, jak wchodzą do maleńkiej kafeterii, w której stary właściciel od wielu lat nie podawał nikomu prawdziwej kawy. Laaster sięga do kieszeni, wyciąga z portfela plastykowy czek otrzymany od Bragga, przytyka go na moment do wypustu czytnika, który bezpośrednio sprzężony jest z odpowiednim obwodem banku energetycznego. Potem podchodzi do Vián, siedzącej już przy stoliku. – Co chcesz? – Bonsa i kawę. – Ja bym wolał zwyczajne rogaliki, ale to nie ta klasa. Odbiję sobie w hotelu. Laaster przebiega palcami po kilku przyciskach i po chwili na środku stołu ukazują się dwa bonsy, dwie filiżanki parującej, brunatnej cieczy i dwa kieliszki czerwonego wina. Wino jest podobne do rozcieńczonego kompotu. Laaster patrzy na nie podejrzliwie, potem wyciąga dłoń, podnosi kieliszek, próbuje, krzywi się lekko. Ponownie sięga do przycisków. Tym razem dotyka tastra z napisem „koniak” i jednocześnie wgniata w płytę czerwony guzik oznaczony „lux”. – Lubię od czasu do czasu wypić coś prawdziwego – uśmiecha się w stronę Vián przepraszająco. ..... Może i ty masz ochotę? – Dziękuję. Przede wszystkim jestem piekielnie głodna – Vián sięga po bonsa i swoją filiżankę. Laaster czeka na koniak, czekanie przedłuża się. Wreszcie, kiedy już Vián zdążyła wypić połowę naparu z cykorii i palonych buraków, na środku stołu pojawia się pękaty kieliszek z bełtającą się po dnie kałużą złotego, oleistego płynu. Zamyślona Vián skubie swojego bonsa palcami, ugniata puszyste ciasto, formuje maleńkie kulki, które potem przetrzymuje w ustach długo jak cukierki. Zajęty koniakiem Laaster nie dostrzega spojrzenia dziewczyny. Zresztą było to szybkie zerknięcie spod oka. Przelotne, badawcze, zimne. Vián cały czas zastanawia się nad przyszłością i nad tym, jaką rolę w tej przyszłości mógłby odegrać siedzący przed nią mężczyzna. Zastanawia się bez przerwy jeszcze wtedy, kiedy Laaster przy wyjściu ponownie przytyka czek do bankowego wypustu i czeka na snop elektrycznych iskierek, które przegrupują ciemne plamki na plastyku, zmniejszą cały zapis o tysiąc osiemset ergów. Zastanawia się jeszcze wtedy, kiedy wychodzą z baru nawet nie patrząc w stronę starego właściciela – i tak wiedzą doskonale, zarówno oni, jak on, że funkcja prowadzącego kafeterię jest czysto honorowa. Żaden właściciel nie jest automatom potrzebny. Ida milcząc po przykurzonym chodniku. Laaster nie wysila się, nie usiłuje nic mówić. Wie, że słowa powinny padać we właściwych momentach, a wtedy mogą być byle jakie, bo i tak odniosą zamierzony skutek. Vián po zymolinowym winie nastrojona jest filozoficznie. Myśli, jaka będzie za parę lat, usiłuje wyobrazić się gdzieś pod kryształowym niebem drugiej planety alfy Auriga. Nie pragnie sięgać dalej, nie może zobaczyć tej Vián, która po raz szósty czy dziesiąty wybierze się po żywność do ocalałych spiżarni i magazynów miasteczka, przejdzie między zwałami gruzów, które zatrą linie ulic, na chybił trafił wśliźnie się do któregoś domu. Domek był parterowy i wtulony między dwa wysokie, więc huragan nie rozwalił go. Tylko spadające głazy od czasu do czasu będą przebijać dach, będą na strychu gromadzić się tak długo, aż strop trzaśnie pod ich ciężarem. Vián wejdzie przez uchylone drzwi w chłodny półmrok sieni, zajrzy do kuchni, odnajdzie oczami drzwi niewielkiej spiżarenki. Wejdzie dalej. Z jednego worka odsypie trochę kaszy, z innego trochę cukru. Będzie skrupulatnie dbać o to, żeby nie wysypać zbyt dużo – jakby pod nieobecność gospodarzy weszła do domu najbliższej sąsiadki i pożyczyła tylko to, czego jej akurat zabrakło do obiadu. Potem zdejmie z półki dwa słoje konfitur, uśmiechnie się na wspomnienie Skippera, który tak umiejętnie wykorzystał piec hutniczy do wytopu szkła, i wycofa się ze spiżarni. Później gorzko pożałuje tego, co zrobiła. Bo zamiast od razu wyjść na ulicę, zajrzy jeszcze przez drzwi do pokoju obok kuchni. Zobaczy przewieszoną przez poręcz krzesła sukienkę, a obok łóżka nagą, skuloną dziewczynę z ręką przerzuconą przez piersi chłopaka. Zobaczy to, co z obojga zostało – dwie wysuszone przez powietrze mumie, które wyszczerzą ku Vián zęby w trupim, pełnym gwałtownego przerażenia uśmiechu. Dopiero w domu Vián przypomni sobie tych dwoje – wyruszyli z Ziemi jako dzieci. Najmłodsi członkowie wyprawy na Nową. Brat i siostra, którzy tutaj dorastali i tutaj na zawsze zostaną... ROZDZIAŁ IX Ruda deska rozdziera się z przeciągłym jękiem, potem łamie się w połowie – trzask przebiega zatarte ślady ulic, wywabia z ruin zwinne, szybkie stworzenie, które ostrożnie wychyla trójkątny pysk spośród gruzów i bursztynowymi ślepiami patrzy uważnie na Vián, mocującą się z zamkniętymi drzwiami. Kobieta zaciekle dziobie łomem grube drewno, od drzwi odskakują coraz większe drzazgi, pęka następna deska. Po godzinie Vián ociera czoło, zapach jej potu dobiega aż do ruin po drugiej stronie ulicy, przyczajone stworzenie kicha cicho. Ludzie mają słuch selektywny bardzo słabo, więc Vián nie słyszy cichego odgłosu za plecami. Napiera na drzwi ramieniem, nadwątlony rygiel puszcza, zawiasy skrzypią żałośnie, z wnętrza otwartej piwnicy bucha ciemność i chłód. Vián jak złodziej rzuca za siebie ukradkowe spojrzenie i prostuje się gwałtownie – po drugiej stronie ulicy ziewający kot nie zdążył schować pyska w ruiny. Teraz Vián sama z siebie śmieje się półgłosem. – To tylko zdziczały kot łazi za mną co dzień – mruczy. – A ja myślałam... Ostrożnie, po omacku kobieta zapuszcza się w chłodny, suchy mrok miejskiego magazynu, po chwili zawraca w stronę wejścia. Mrużąc oczy wchodzi w blask pomarańczowego słońca, kieruje się w stronę apteki. Idzie nie śpiesząc się, powoli. A za nią cicho, miękko skrada się wygłodniały kot, który jakimś cudem podobnie jak Vián przeżył katastrofę. Przed drzwiami apteki Vián zatrzymuje się na chwilę, patrzy na zapadnięty dach, ogląda się za siebie. Potem wchodzi po trzech kamiennych schodkach między pozbawione daszku i szyb słupy werandy, popycha półprzymknięte drzwi, wchodzi do wnętrza domu. Trzy najbliższe regały zwaliły się na kontuar, z różnokolorowych tabletek i porozlewanych płynów zrobiła się na podłodze rozpaćkana kasza. Vián usiłuje ominąć odłamki potłuczonych butelek, ale i tak okrążając ladę słyszy pod swoimi stopami trzask miażdżonego szkła. Drzwi za kontuarem prowadzą do niewielkiego saloniku. Następne, otwarte szeroko, pokazują róg tapczanu ze zwisającym strzępem prześcieradła. Poprzednio Vián prosto z salonu skierowała się do kuchni i do spiżarni, tym razem idzie do porzuconej sypialni, przekracza próg i mocno, gwałtownie wciąga powietrze, zatyka usta dłonią, żeby nie krzyczeć. Szybko zatrzaskuje powieki jak stalowe rygle, potem podnosi je powoli z nadzieją, że wszystko zniknie. Przecież tamtej nocy rzeczywiście widziała Assobara uciekającego na cmentarz. On zdążył zeskoczyć z tapczanu, ale ona... – Co to za kobieta? – Vián zastanawia się przez chwilę, potem powoli podchodzi do zapadniętego łóżka, które gruba belka oderwana od stropu złamała w połowie. Ta sama belka strzaskała kręgosłup nagiej kobiety. Twarz jej wciśnięta jest w poduszkę, ręce rozrzucone bezwładnie, palce prawej dłoni zaciśnięte na kolorowej szmatce, jakby chciały przyciągnąć już niepotrzebną sukienkę. Vián wstrzymuje oddech, delikatnie odgarnia długie włosy martwej kobiety, rozsypane po pościeli. Powietrze Nowej wysusza wszystko i konserwuje, więc Vián bez trudu poznaje rysy leżącej – to żona Colburna. Vián uśmiecha się gorzko – zawsze myślała, że Colburn i Alina są idealnie dobraną, zgodną parą. Zawsze traktowała Assobara Jö jak trochę zgorzkniałego dziwaka. Starego, upartego mężczyznę, który na kobiety nie zwraca uwagi, któremu do szczęścia wystarcza prowadzenie apteki i wymyślanie coraz to nowych przysmaków. Przecież biologicznie on był ze dwa razy starszy od Aliny... – Vián idzie w stronę krzesła, podnosi z niego ubranie Assobara, starannie przeszukuje wszystkie kieszenie. Nie znajduje tego, co chciała, więc podchodzi do stołu. Tam, obok wielkiej miedzianej popielnicy i cynowego świecznika – pamiątek przywiezionych przez Jö ze starej Ziemi – znajduje zapomnianą zapalniczkę. Tamtej nocy trudno było o czymkolwiek pamiętać. Vián na wszelki wypadek przyciska spust – zapalniczka działa, tryska z niej bladobłękitny płomyk. Kobieta zabiera ze stołu także i świecznik z wypaloną do połowy świecą, którą pewnie zgasił wiatr, wdzierający się do sypialni przez wybite okno. A może sam Jö...? Vián nieufnie zerka na strop, potem wychodzi z pokoju, starając się nie patrzeć na łóżko. W salonie oddycha z ulgą, stoi na środku pokoju przez pół minuty, żeby później szybko wybiec na ulicę – kot zaglądający ciekawie przez uchylone drzwi uskakuje na bok w ostatniej chwili. Potem znowu zaczyna skradać się za Vián, biegnącą w stronę magazynu. Kiedyś, ponad sto lat temu, Laaster podobnie skradał się za Vián po ulicach. Bo wtedy jeszcze nie umawiali się ze sobą, spotykali się najzupełniej przypadkowo. Niby najzupełniej przypadkowo. Laaster wiedział, o której Vián kończy zajęcia. A Vián wiedziała, że parę kroków za bramą uniwersytetu zobaczy uśmiechniętą twarz Laasa, usłyszy: – O, cześć! Właśnie przechodziłem... Może odprowadzić cię kawałek? Wiedziała, że Laaster na chwilę obejmie ją po przyjacielsku ramieniem, poprowadzi tak przez parę kroków, potem opuści rękę swobodnie wzdłuż swojego ciała. I to właśnie Vián w nim najbardziej się podobało – te spokojne dłonie, które wcale nie usiłują przylepić się do jej piersi przez cienki materiał bluzki. Najczęściej wędrowali razem do kawiarenki przy parku albo pod pomnik kosmonauty. Właśnie tam, na ławce, u stóp kamiennego olbrzyma Vián po raz pierwszy opowiedziała Laasterowi o swoim ojcu, o Braggu i o Helenie. Opowiedziała i o tym, że chce zorganizować kolejną wyprawę. Laaster słuchał cierpliwie. Nie słów. Słuchał tylko głosu Vián. Być może dlatego zapomniał się na moment i kiedy Vián umilkła, mruknął, że sam jest astropilotem. Ocknął się szybko, sprostował: – To znaczy kiedyś, dawno temu latałem... Ale już czuł, że to sprostowanie przyszło za późno. Teraz mówił on. Mówił, co czuje człowiek uwięziony w blaszanej trumnie. Mówił o strachu, o gniewie, o nienawiści... I nagle oprzytomniał – co może o prawdziwej nienawiści wiedzieć ta cicha, zasłuchana dziewczyna o jasnopiwnych oczach? Zamilkł raptownie i poczuł, że usta ma pełne gorzkiej śliny zmieszanej z kurzem. Przełknął ślinę z wysiłkiem, polem zerwał się z ławki, poszedł wielkimi krokami w stronę kawiarenki. Czuł, że musi się spić, bo inaczej... Vián dogoniła go w połowie alejki, nieśmiało wsunęła rękę pod jego łokieć. Nie mówiła nic. Pili tego dnia aż do wieczora. Do chwili, w której automat przestał reagować na walenie pięścią w przyciski i musieli wyjść z kawiarni. Właściciel odprowadził ich do drzwi, wyjął z kieszeni Laastera czek, przytknął go do bankowego wypustu – po zliczeniu całego rachunku na plastykowym świstku została zaledwie trzycyfrowa liczba. Łazili po ulicach tak długo, aż zamajaczyły im drzwi hotelu. Vián doprowadziła Laastera do windy, razem z nim pojechała na górę; wtoczyli się w drzwi, upadli w poprzek tapczanu. Poranny jazgot elektrowozów zmusił Laastera do otwarcia oczu. Mężczyzna tępo zagapił się na wpółrozebraną Vián, potem z wysiłkiem zlazł z tapczanu i chwiejnie poczłapał do łazienki. Czując na skórze ostre igiełki natrysku przytomniał powoli. Jak przez mgłę przypomniał sobie teraz drogę do hotelu, nieskończenie długą jazdę windą aż gdzieś pod samo niebo i ten moment, kiedy niezdarnie zdzierał z Vián spódnicę i rajstopy. Ale potem... – Co było potem? – myślał opornie. – Czy zabrakło mi sił i zasnąłem, czy urwał mi się film? Czuł się teraz cholernie głupio – przecież wcale nie chciał w ten sposób... Polubił tę smarkulę bardziej, niż myślał. Wbrew umowie z Braggiem. Bez względu na to, czy opowiadała prawdę, czy nie... Zakręcając wodę usłyszał pierwsze kroki Vián, słabe szuranie zmierzające w stronę toalety. Wyszedł spod natrysku, okręcając biodra mokrym ręcznikiem zajrzał przez uchylone drzwi – Vián klęczała przy sedesie, zwieszoną głowę oparła na dłoniach. Laaster zobaczył jej plecy drgające pod półprzejrzystą bluzką, poczuł ostry zapach wymiocin. Zdecydowanie wszedł do toalety, podniósł dziewczynę z klęczek, zaprowadził pod natrysk, odkręcił kurki. Otrzeźwiała trochę, ale nie protestowała, kiedy Laaster ściągał z niej przemoczoną bluzkę. Specjalnie puścił zimną wodę – teraz patrzył, jak na udach Vián robi się gęsia skórka, kiedy chłodne strumyki spływają z ramion i piersi na brzuch, kiedy włosom na podbrzuszu dziewczyny nadają ciemniejszy ton. Patrzył, czując, że ręcznik na jego biodrach robi się coraz bardziej ciasny. Sięgnął ręką w bok do zaworu, puścił ciepłą wodę – gęsia skórka znikła. Potem zakręcił krany – nieprzytomne oczy Vián rozszerzyły się na moment, kiedy odwinął ręcznik i dziewczyna dostrzegła jego podniecenie. A jednak nadal bez żadnego protestu pozwoliła się wytrzeć mokrym ręcznikiem, zaprowadzić do skotłowanego tapczanu. Spokojnie czekała, kiedy Laaster pośpiesznie wygładzał zmiętoszoną pościel; poruszyła się bezwolnie, kiedy wziął ją za rękę, pociągnął w stronę łóżka, ułożył ją i otulił kołdrą jak rozespane dziecko. Potem ufnie przymknęła oczy. Laaster narzucił szlafrok, podszedł do wizofonu. Przestawił aparat tak, żeby recepcjonista nie mógł dostrzec tapczanu, i dopiero wtedy wcisnął klawisz. Po chwili na ekranie pojawiła się zmęczona twarz niewyspanego mężczyzny. – Słucham pana? – twarz zmięła się w zawodowo uprzejmym uśmiechu. – Mówię z pokoju... – Laaster zerknął na blaszkę magnetycznego klucza – ... dwa tysiące trzysta czterdzieści dziewięć. Proszę przysłać śniadanie. I kawę. Dużo kawy. – Prawdziwej? – Tak. – Dziękuję panu, zaraz wysyłam automat – recepcjonista nacisnął jakiś przycisk na umieszczonej przed nim tablicy. Szybko powtórzył zamówienie Laastera, potem ponownie spojrzał w swój aparat, zapytał: – Czy ma pan jeszcze jakieś życzenie? – Na razie nie. Twarz recepcjonisty znikła. Laaster podszedł do okna, otworzył je szeroko, potem siadł w fotelu. Nie posiedział długo, bo po paru minutach drzwi pokoju uchyliły się cicho i wjechał przez nie samobieżny stolik. Laaster nalał sobie filiżankę gorącej kawy, wypił ją duszkiem do połowy, potem skrzywił się lekko i sięgnął po cukier. Spojrzał na bułki, jedną z nich przycisnął palcem – wypieczona skórka chrupnęła cicho. Spod uniesionej pokrywki zapachniała jajecznica. Laaster przykrył glinianą rynkę, uśmiechnął się – to rzeczywiście jest porządny hotel, w którym podaje się gościom prawdziwe potrawy, a nie jakąś zymolinową maź. I nawet masło wcale nie ma ohydnego posmaczku margaryny. Mężczyzna popchnął stolik w stronę tapczanu, pochylił się, delikatnie potrząsnął ramieniem dziewczyny. – Hej! Vián, śniadanie czeka! – zawołał wesoło. Vián przeciągnęła się sennie, odgarnęła kołdrę ramieniem, usiadła – dopiero teraz poczuła, że nie ma nic na sobie. Zaczerwieniła się, spojrzała Laasterowi w oczy. Później leciutko potrząsnęła głową, uniosła ją, wyprostowała plecy. Nie usiłowała zakrywać się niczym – podciągnęła tylko kolana i tak na podwiniętych nogach z naturalnym, niemal pierwotnym bezwstydem, ze swobodą i wdziękiem siedziała przez cały czas, kiedy jedli śniadanie, pijąc kawę z tej samej filiżanki, smarując bułki tym samym nożem; bo zamawiając śniadanie Laaster nie wspomniał o dwóch nakryciach. We wzroku Vián dostrzegał teraz zaciekawienie i chyba rozbawienie. Takie maleńkie, złote iskierki, pobłyskujące czasem w głębi spokojnych źrenic. Dlatego opuszczał oczy na chwilę, ale zaraz podnosił je znowu – wolał nie patrzeć na ciało Vián zbyt często, na jej małe zaróżowione piersi, na brzuch lekko wklęsły jak perłowa muszla, po której gładkim wnętrzu wzrok sam ześlizguje się coraz niżej. Przez otwarte okno wpadało słońce, a razem z nim ciepły wiatr, który przynosił z ulicy strzępy czyichś okrzyków, zapach nagrzanego asfaltu, ulotne jak pierze nasiona dojrzewających lip i wirujący, drżący kurz. Laaster spojrzał w stronę okna, powiódł wzrokiem po smudze drżącego blasku od szczeliny między nie dociągniętą storą a framugą. Płaski promień przesłaniał kawałek ściany i część poduszki, jasnym paskiem kładł się na ręce i boku Vián, uwypuklał falę żeber, miękkiemu puszkowi na brzuchu i udach dziewczyny nadawał złoty połysk pomarańczy. Milczenie trwało do chwili, w której Laaster wypchnął za drzwi niepotrzebny automat. Vián wstała z tapczanu, przeciągnęła się, podeszła do okna, spojrzała w dół na odległą ulicę. Poruszała się leniwie jak zadowolony kot. Poruszała się tak, jakby była w pantoflach, rajstopach, spódnicy i bluzce. Laaster patrzył na jej plecy, na jej powolny obrót i odchylenie głowy do tyłu, na twarz podniesioną do słońca, na rozchylone uda i drobne stopy mocno wparte w nagrzaną podłogę. Podszedł do dziewczyny, nieśmiało dotknął jej opalonego ramienia. Vián opuściła głowę, spojrzała mu w oczy. – Słuchaj, ja wczoraj... – zaczął i umilkł nieporadnie. Poczuł, że tym razem on się czerwieni, bo krew znowu spływa mu w dół brzucha. – Ja nie chciałem tak... Ja... Szlafrok stawał się zbyt obcisły. Nie chcąc, żeby Vián to zauważyła, Laaster mówił coraz szybciej: – Jesteś taka ładna i... Ja chciałem... To znaczy nie chciałem... – różowa, prześwietlona przez słońce dłoń Vián zakryła mu usta jak pachnąca, ciepła muszla. Jednocześnie Laaster poczuł, że palce jej drugiej dłoni powoli i delikatnie rozplątują gruby węzeł na pasku szlafroka. Szlafrok miękko spadł na podłogę – Laaster przekroczył go, niosąc Vián w stronę tapczanu. Kilkanaście minut później przekonał się, że poprzedniego dnia rzeczywiście spił się do niemożliwości. Kiedy wchodził w nią po raz pierwszy niepewnie i delikatnie, poczuł słaby opór, poczuł, że Vián leciutko przygryzła koniec jego języka. Zawrócił wiedząc, że za chwilę przygarnie ją do siebie już mocno i zdecydowanie, że opór ustąpi wraz z rozkosznym bólem, a jednocześnie ciało Vián wypręży się na moment i zesztywnieje. Dziewczyna rzuci mu w twarz cichy okrzyk spóźnionego protestu, bólu i niespodziewanej radości – wszystko to razem z ulgą i rozkoszą zawarte w jednym gwałtownym przydechu i jęku, w rozchyleniu ust, w gorącym, czułym przytuleniu piersi. Vián za każdym razem będzie z bólu przygryzać wargi, ale nie pozwoli Laasterowi uciec. Podciągnie kolana, oplecie jego biodra nogami, wbije pięty w jego uda. Laaster powoli uwolni dłoń spod pleców Vián, na chwilę zatrzyma ją na drobnej, twardej piersi, przesunie w dół po gorącym boku dziewczyny, wciśnie palce między biodra odchylone na ułamek sekundy, łagodnie i spokojnie wyzwoli z Vián najwyższy szczyt. A kiedy kolana dziewczyny jak skrzydła ćmy zawachlują miękko i bezwładnie opadną na boki, wtedy Laaster ześlizgnie się w dół na chwilę, przytuli policzek do wilgotnego, słonego uda, znowu wróci ustami do ust. Potem odegnie się, uniesie na łokciu, spojrzy na zamknięte oczy i przygryzioną wargę Vián, na szyję, pulsującą miarowo w rytm jego coraz wolniejszych, posuwistych ruchów. I wtedy Laaster zrozumie, tak naprawdę zrozumie to, co przeczuwał niemal od pierwszego dnia. To, że jednak nie dotrzyma całej zawartej z Braggiem umowy. Że może nie dopuścić do zorganizowania wyprawy, ale na pewno już tej dziewczyny nie porzuci. Widzę Laastera i Vián śpiących w skos tapczanu tak, jak rzucił ich i obezwładnił szybki, gorączkowy sen. I myślę, że ludzie jednak potrafią być piękni, kiedy fizyczna miłość nada ich twarzom wyraz zadowolonego spokoju i czułości. Vián przeciąga się przez sen, otwiera oczy – czuję jej przerażenie, kiedy dostrzega smugę krwi na policzku Laastera. A potem nieśmiały wstyd, kiedy takie same smużki dziewczyna odkrywa na swoich udach i na pościeli. Zrywa się szybko, biegnie do łazienki, pod natryskiem starannie zmywa rumieniec z twarzy, resztki snu z powiek, krew z nóg. Jeszcze z niedowierzaniem przeciąga dłonią po obolałym podbrzuszu, potem jej palce wędrują śladem palców Laastera. Ściana-lustro wiernie powtarza każdy ruch – Vián, pociemniałe od pieszczot, obrzmiałe sutki przesuwa tak, żeby każdą z nich siekł rozkosznie ostry biczyk ciepłej wody, zaróżowione jeziorko zbiera się w dłoniach stulonych pod brzuchem, palec ślizga się po delikatnym naskórku wnętrza tak długo, aż Vián odkrywa w sobie nieoczekiwaną przyjemność, aż zaczyna czuć gwałtowne drżenie osłabionych kolan. I właśnie w tym momencie odnajduje ją Laas. Szybko wchodzi pod natrysk i w nią – długo i mocno kochają się pod ostrymi strumykami wody jak pod ciepłym deszczem. Tego dnia wyszli z hotelu dopiero wieczorem. Szli po ciemniejących ulicach obok siebie jak zwykle. Tylko czasem Laaster nieśmiało, po koleżeńsku prawie ogarniał ramieniem szczupłe plecy dziewczyny. Vián unosiła wtedy twarz, przystawali na środku chodnika i całowali się długo, przytuleni. Na rogu ostatniej ulicy Vián sama obróciła się do mężczyzny, wspięła się na palce, lekko pocałowała go w policzek. – Do jutra, Laas – szepnęła. – Czekaj na mnie przy uczelni. Dostrzegła w półmroku, że twarz miał poważną, kiedy kiwnął głową w milczeniu. A potem odszedł bardzo szybko. Tak szybko, jakby uciekał. Lecz Vián wchodząc w furtkę tego już nie widziała, nie mogła widzieć i nie mogła wiedzieć, że Laaster próbuje uciec przed sobą samym i czuje przy tym, że ucieczka nigdy mu się do końca nie uda – za bardzo jest człowiekiem. A ludzie nie mają ani prawa, ani możliwości wymykać się poza nawias realnego życia. Nie umie tego uczynić Laaster, kiedy kładzie się spać i przez sen przytula powietrze, nie umie tego uczynić nawet tamten szalony katorżnik, onanizujący się obłędną, ciężką pracą. Czujący wściekły orgazm przy każdym stęknięciu stalowego klina, wbijanego między skały. Pragnący, żeby wraz z odłamkami głazów prysnęła w kryształowe niebo cała rozpacz tym gwałtowniejsza i tym bardziej tępa, że pełna nienawiści. Więc zażarcie kołysze się tors, posiekany skalnymi okruchami, więc miarowo unosi się i opada ciężki młot, zniekształcony przez lata i setki tysięcy furiackich uderzeń. Katorżnik nie może widzieć efektów swojej pracy – zbyt blisko jest ziemi. Lecz mimo to od dwudziestu lat obrabia skały z czułością rzeźbiarza, modelującego w podatnym wosku kształt i wyraz przyszłego pomnika. Laaster budzi się przed północą czując, że piżama przylepia mu się do brzucha. Zapala lampkę obok tapczanu i przez długą chwilę nieprzytomnie rozgląda się po pokoju, potem wstaje, człapie w stronę szafki, wyciąga z niej swoją podróżną torbę. W niewielkiej przegródce tuż przy dnie odnajduje po omacku niewielką fiolkę. Wyciąga ją, otwiera, wysypuje na dłoń szczyptę miałkiego, krystalicznego pyłku. Patrzy chwilę, potem podnosi dłoń do ust. Proszek leciuteńko szczypie, odrętwia czubek języka, drażni przełyk jak połykany piasek. Laaster wrzuca fiolkę do torby, wraca w krąg słabego światła, wali się na tapczan i przymyka oczy. Cierpliwie czeka na chwilę, w której wpadnie w świat koncentrycznych smaków i zapachów, w kolory jak tęcze rozciągnięte wzdłuż wzroku, w marzenia pełne lotu i niedoobrazów, niesłów, nieokreśleń... Rano budzi się ociężale i niemrawie. Blask słońca jest aż bolesny, więc oczy Laastera odruchowo przykrywają się powiekami, żeby później bardzo powoli i ostrożnie otwierać się znowu. Mężczyzna idzie do łazienki, potem wchodzi nago do pokoju. Uważnie patrzy na zegarek, szybko oblicza czas i zaczyna się śpieszyć. Myje się i ubiera w ciągu pięciu minut, w ciągu następnych pięciu minut zbiega do hotelowej restauracji. Tu rachunki reguluje się dopiero przy opuszczeniu hotelu, więc restauracja jest jedynym miejscem, gdzie Laaster może zjeść śniadanie – trzycyfrowa liczba na czeku w każdym innym barze uprawniłaby go co najwyżej do otrzymania porcji zymoliny. Laaster pokazuje kelnerowi klucz z numerem pokoju, zamawia maślane bułeczki i kawę, do tego masło, ser i miód. Dwie minuty później smaruje przekrojoną bułkę mętnoztotą, ciągliwą cieczą o zapachu lip i drapiącym gardło smaku zgęszczonego cukru. Zapija to kawą i wstaje, wychodzi do mrocznego hallu, kładzie klucz przed recepcjonistą o zmiętej twarzy, pyta o drogę do motelu Aenis. Recepcjonista krzywi wargi w niemal niedostrzegalnym uśmiechu – Aenis to znany burdel podmiejski – i naciska niewidoczny taster. Za jego plecami rozświetla się kolorowy plan miasta. Człowiek przesuwa palec po najkrótszej linii, łączącej hotel z pobliskim dworcem, potem ciągnie go wzdłuż trasy metra aż do niewielkiego kółka tuż za granicami Arsus. Jeszcze raz przyciska taster i kółko pod jego palcem rośnie, wypiera z planu miasto. Na planszy błyska ostry napis BŁĘKITNA. Recepcjonista sunie palcem po uliczkach osiedla aż do punktu, w którym kilkakrotnie zapala się i gaśnie nazwa szukanego motelu. Człowiek odrywa palec od planu, pod blatem kontuaru coś przez chwilę bzyczy cienko i cichutko, potem z przegródki przed Laasterem wysuwa się niewielka płytka metaloplastu. Najbliższe ulice zaznaczone są słabymi kreskami i tylko właściwa trasa błyszczy trochę mocniej, na jej początku miga czerwony punkt. Patrząc na płytkę Laaster wychodzi za próg hotelu – w tej samej chwili ulice na miniaturowym planie zaczynają się zmieniać, płynnie przesuwa się migający punkt. Laaster zgrywa punkt z linią wyznaczonej trasy i pośpiesznie wędruje w stronę metra. Piętnaście minut później, już na dworcu, Laaster gubi się na chwilę w plątaninie peronów, eskalatorów i kolorowych, szybkobieżnych smug. Dotyka dłonią najbliższej kolumny, wywołuje z niej pączek infora, pyta o drogę do Błękitnej. Głos infora będzie kiedyś wesoły, dźwięczny i melodyjny, ale teraz Ninch’ z trudem spośród stękań i zgrzytów automatu wyławia numer i kolor bezpośredniego rastu. Po kilku minutach dźwiękoszczelna kabina odcina Laastera od dworcowego gwaru, fotel słabo wibruje od szarpnięć na złączach zasilania. Laaster przymyka oczy, stara się nie czuć drgań – woli myśleć, że kiedyś rasty będą sunąć naprawdę szybko i płynnie. Tyle że będzie to dla Ninch’a przyszłość tak piękna i daleka, że aż nierealna. Może w czterdziestym, a może w sto pięćdziesiątym dziewiątym wieku... Czas i rasty wloką się powoli, ale wreszcie nad drzwiami kabiny miga napis: „Błękitna”. Pojazd dygocząc przystaje na ułamek chwili, Laaster szybko daje susa na peron, żeby automatyczne drzwi nie przytrzasnęły go w połowie skoku. Po wyjściu z dworca Ninch’ ponownie zgrywa czerwony punkcik z początkiem trasy biegnącej wzdłuż krętych uliczek. Później zerka na zegarek i rusza powoli – już śpieszyć się nie musi, bo do umówionej z Braggiem godziny zostało mu jeszcze czterdzieści osiem minut. Teraz Laaster zaczyna żałować, że powiedział Braggowi przy którymś spotkaniu o nawyku Vián i jej ulubionym parku. Bragg podał mu wtedy nazwę tego motelu i umówił się z nim na spotkania o dwunastej w południe co tydzień. Gdyby rast powrotny nawalił, Ninch’ na pewno spóźniłby się na spotkanie pod instytutem kosmobiologii. A na to wcale nie miał ochoty. Na szczęście Bragg z ponurą miną czekał już przy barze. Na widok Ninch’a wstał ze stołka, zgarnął z kontuaru ledwo napoczęta butelkę, kciukiem wskazał Laasterowi szklanki, potem nie oglądając się wszedł w korytarz wiodący do wynajętego pokoju. Laaster ze szklankami w dłoniach poszedł za Braggiem, czując za swoimi plecami spojrzenia i krzywy uśmieszek barmana. Zastanawiał się, czy nie wrócić, nie strzelić go w pysk, ale zrezygnował. Wolał nie ryzykować kłopotów z policją, a bójka w barze groziła również nadaniem sprawie zbytecznego, gazetowego rozgłosu. I tylko ta jego refleksja sprawiła, że patrzący z zainteresowaniem Gorgo Plaumens – specjalista od sensacji – mógł ponownie zwiesić nos i zdrzemnąć się nad opróżnionym do połowy kieliszkiem. Gorgo Plaumens myślał z rosnącym obrzydzeniem, że ludzie z roku na rok stają się coraz bardziej nudni, że nie stać ich nawet na jakieś solidne, ciekawe przestępstwo czy bodaj porządne mordobicie w barze. Myślał z gorzkim rozczarowaniem o tych, którym brakowało życia, a fantazji wystarczało zaledwie na byle jakie włamanie do automatu z najtańszym winem, śmiesznie błahe malwersacje i drobne kradzieże. I nic w tym właściwie dziwnego – Gorgo znowu otrząsa się z raptownym obrzydzeniem, podnosząc kieliszek do ust – skoro ostatnio nawet łapówki daje się według ustalonego przez koncern Jensena i zatwierdzonego przez rząd cennika. Plaumens sam do siebie śmieje się zgryźliwie, wspomniawszy poszczególne pozycje cennika: § 9: Za podwyżkę miesięcznych poborów energetycznych a) bez zmiany zajmowanego przez petenta służbowego stanowiska – opłata w wysokości trzech pensji petenta + 10% kwoty otrzymanej przez odpowiedzialnego urzędnika; b) ze zmianą stanowiska petenta na wyższe lub niższe w służbowej hierarchii (zależnie od wyrażonego życzenia) – sześciokrotna wartość energetyczna nowych poborów petenta + 17,5% kwoty otrzymanej przez odpowiedzialnego urzędnika. Potem kolejne punkty i paragrafy, a na końcu: UWAGA! W uzasadnionych przypadkach bez względu na płeć obu stron dopuszcza się również łapówki w naturze, przy czym pojęcie „przypadku uzasadnionego”, ilość i częstotliwość aktów-spłat oraz procentowe normy energetyczne przelewów na konto koncernu szczegółowo ustala się w załączniku DCV-198/15 z dnia 8 kwietnia 40 roku Ery Podboju Dalekiego Kosmosu. Gorgo Plaumens uśmiecha się gorzko. ROZDZIAŁ X Vián, Laaster, Bragg – żadne z nich nie wiedziało, kiedy Helena zaczęła się domyślać prawdy o Marku i Ulanoffie. Kiedy zaczęła siebie obciążać winą za śmierć Sangelsona. – Przecież mogłam... – myśli czekając na powrót Bragga – ... nie pozwolić Ladipaxowi na nic. Nie wpuszczać go do domu, nie rozmawiać z nim, nie zauważać... Ale wtedy imponowało mi to wszystko, bo za żadną dziewczyną na roku nie uganiało się aż dwóch. Zresztą kto mógł przypuszczać, że Ulanoff okaże się aż takim draniem. To przez ten jego cholerny wynalazek zginął Mark, to dlatego teraz Ernst czasami traktuje mnie jak dziwkę. Ale gdyby nie ja, nie byłoby kobietonów. Helena myli się – wcześniej czy później jakiś człowiek wymyśliłby kobieton i bez niej, a Bragg już dawno zrozumiał, że kobieton niczego jeszcze nie dowodzi. Więc nikt z Heleny dziwki nie robił, dopóki ona tego nie chciała, dopóki przypadkowy zbieg okoliczności nie umożliwił jej kupienia nowego mężczyzny. Teraz decyduje się nagle; podchodzi do stereofonu, wywołuje kapitanat kosmicznej żeglugi. – Jestem Helena Bragg – rzuca w stronę wychylającego się ku niej urzędnika. – Chciałabym prosić o podanie mi aktualnych adresów i miejsc pobytu wszystkich członków wyprawy Gazeli. To było prawie piętnaście lat temu – dodaje wyjaśniająco. Mężczyzna kiwa głową, uśmiecha się lekko, szybko pochyla głowę. – Proszę zgłosić się za godzinę – urzędnik prostuje się już bez uśmiechu. – Przez ten czas nasz komputer znajdzie wszystkie dostępne dane. Po godzinie Helena znowu łączy się z kapitanatem. Człowiek na ekranie poznaje ją, bez pytania podnosi sztywny arkusz, opiera go o stos akt po lewej stronie biurka tak, żeby Helena mogła swobodnie odczytać wszystkie napisy. Trwa to kilka minut, kiedy Helena wybiera pięć przypadkowych nazwisk, przy których dostrzega krótką notatkę „obecnie urlop na Ziemi” i starannie przepisuje numery stereołącz. – Czy możecie przesłać mi te dane? – pyta jeszcze na wszelki wypadek. – Oczywiście – urzędnik wzrusza ramionami. – To przecież żadna tajemnica. – Dziękuję – Helena wyłącza swój aparat, potem uważnie wystukuje kod pierwszego z kosmonautów. Zamiast człowieka zgłasza się domowy automat: – Pana Ortisza nie ma w domu. Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi. – A kiedy wróci? – Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi. – Chcę wiedzieć, kiedy on będzie w domu. – Proszę podać naz... Helena gwałtownie kasuje łącze, wystukuje kolejny numer. Tym razem zgłasza się człowiek. Człowiek, który zobaczywszy twarz Heleny, usłyszawszy jej głos i nazwisko, marszczy czoło, jakby coś sobie z wysiłkiem przypominał. Bez niepotrzebnych wstępów Helena pyta o kobieton na Gazeli. Mężczyzna marszczy czoło, rzuca gniewnie: – To dawna sprawa! Nie widzę powodów... – Ale ja widzę. Bardzo mi na tym zależy... – Mimo wszystko... – twarz kosmonauty łagodnieje. – Co ja mógłbym pani powiedzieć? Najlepiej niech pani pyta o to w Żekosie. Na pewno mają szczegółowe dane. Helena ze zniecierpliwieniem wyłącza się. Siedzi kilkanaście minut bez ruchu, potem ponownie dotyka przycisków. Tym razem nie mówi nic. Czeka. Człowiek z ekranu patrzy na nią uważnie, potem na jego twarzy maluje się wyraz przypomnienia i zarazem zdziwienia. – Myślałem... – mówi cicho – ... myślałem, że pani nigdy nie było... Helena zrzuca swój stereofon ze stolika. Mężczyzna nadal patrzy na nią z podłogi. Helena przyciska dłonie do brzucha, pochyla się nisko, potem opiera łokcie na kolanach, zasłania twarz. Trwa tak, skulona, i plecy jej dygoczą długo – milczący mężczyzna wyłącza swój aparat i stereofon gaśnie. Kiedy Helena się podnosi, oczy ma suche, powieki lekko przymrużone, usta mocno, bardzo mocno i zdecydowanie zaciśnięte. W gruncie rzeczy źle to świadczy przede wszystkim o Ulanoffie – mądry człowiek powinien wiedzieć, że bardzo nierozsądnie jest zrobić z kobiety dziwkę, kiedy ona akurat sobie tego nie życzy. Nawet ja to wiem teraz, choć jestem każdym z nas. Helena wstaje, wybiega z domu – przenikam przestrzeń i czas, żeby jej towarzyszyć. Jestem nią, kiedy kupuje detor, kiedy jednym uchem słucha wskazówek i ostrzeżeń sprzedawcy, kiedy zapamiętuje moc i zasięg rażenia, kiedy chowa detor do plastykowej siatki na zakupy obok torebki z syntetycznym mlekiem i pęczka zielonej pietruszki. Zakurzona broń niemal ginie w olbrzymiej łapie, gruby paluch z trudem wciska się w ciasne kółko, ochraniające spust, zabezpieczające go przed przypadkowym naciśnięciem. Z rubinowej lufy bucha krótki błysk – tak świeci powietrze, kiedy znika przy dezintegracji. Wybuchy zlewają się w oślepiający blask, świszczące powietrze ledwie zdąża zapełniać lokalne wakuum, wszystko zagłusza łomot spadających głazów. Wytrasowane stalowym dłutem kontury powoli nabierają ostrości i krystalicznego wyrazu, obudzone skały wydają z siebie coraz wyższy, przenikliwy ton. W oczach człowieka pojawia się wściekła, mściwa radość. W myślach – spokojna, drwiąca refleksja, że nie wystarczy wykorzystać falę dezintegracyjną. Trzeba wiedzieć, po co i jak? Trzeba wiedzieć, co dzieje się z materią, która wnika w niebyt nie przechodząc ani w czas, ani w przestrzeń. Po każdym strzale z detora – a przenikliwy płacz skał już przeskoczył słuchowe rejestry, już wwierca się aż do głębi mózgu – powstaje próżni dokładnie tyle samo, ile brakuje zdezintegrowanej materii. Więc masa to nie jednoznaczność, ograniczona do fizycznej rzeczywistości, w międzyatomowej przestrzeni musi istnieć jakiś równoważnik, jakiś jednoczesny i synchroniczny stan nieistnienia wszystkiego, co materii nadaje wyczuwaną przez ludzi realność. Musi istnieć w zespolonym świecie rzeczy także i ich pierwiastek urojony. I na pewno jest on istotniejszy niż trywialność antymaterii. Bo antymateria to tylko ludzki i jak zwykle jednostronny – człowiek śmieje się zgryźliwie, mocniej naciska spust – ogląd zespolonej masy. Fale dezintegracji to nie zwyczajna zmiana znaku. To zmiana sensu rzeczy, która pobudzona takim impulsem istnieje nadal, choć zwinęła się w sobie, wpadając w obszar urojenia. Więc każdy człowiek, zastrzelony z detora... Nie... – mężczyzna cofa dłoń, podniesioną już ku wylotowi lufy. Ta ręka będzie mu jeszcze potrzebna, jeszcze nie skończył swojej katorżniczej pracy. Zgrzyt śmiechu wdziera się w huk spadających głazów, w ich łomotanie po stromiźnie zbocza, kiedy człowiek wyobraża sobie własną dłoń, bytującą samoistnie w obszarze ludzkiego urojenia, chwytającą przenicowanych ludzi za przenicowane gardła. Mężczyzna rechocze głośno, żeby zagłuszyć dziurawiące mózg, śpiewne jęczenie okolicznych skał. Na granicy ciemności i dnia Vián nabiera w płuca powietrza i mocnym dmuchnięciem gasi świeczkę. Potem ślini palce, ściska nimi rozżarzony koniuszek knota – mdłe pasemko sinego dymu urywa się raptownie. Vián stawia świecznik w skalnej wnęce, wychodzi z pieczary, przymyka za sobą drzwi – rygiel wyłamała przed godziną, więc teraz przypiera je do futryny kawałkiem szarozielonego głazu, który w dniu katastrofy musiał stoczyć się tu po stoku pagórka. W niedalekich ruinach Vián dostrzega żółte ślepia i koniuszek ruchliwego ogona, wystający zza złamanej belki. Sięga do przewieszonej przez ramię torby, obijającej jej bok i biodro, wyciąga metalową puszkę, pokazuje ją kotu z daleka. Przykuca na piętach, cały czas wysuwa dłoń z puszką w stronę ruin. Zwierzę ostrożnie wychyla się z ukrycia, powolutku idzie ku Vián, czmycha w ruiny momentalnie, kiedy kobieta zaczyna się podnosić. Vián prostuje się wolno, patrzy na trójkątny pysk ciekawie wysunięty spomiędzy dwóch złomów gruzu. Wreszcie rusza ulicą w stronę domu, od czasu do czasu ogląda się – kot biegnie za nią, przemykając szybko od głazu do głazu; wykorzystuje każdą dziurę, każdy kawałek strzaskanej belki. Robi to jednak nie aż tak szybko, żeby Vián nie zauważyła jego matowej sierści i zapadniętych boków. W domu Vián biegnie do kuchni, z szuflady przysadzistego, pomalowanego na biało kredensu wyciąga otwieracz. Przebija cienką blachę, kilka razy obraca zębate kółko, potem podnosi puszkę i nieufnie wącha jej zawartość. Uśmiecha się smutnie – ludzie wyginęli, a sardynki przywiezione przez nich z Ziemi w zalutowanej puszce przechowały się doskonale przez tyle lat w suchym, chłodnym mroku pieczary-magazynu. Twarz kobiety robi się w uśmiechu jeszcze bardziej zmęczona i stara, pomarszczone ręce drżą leciutko, kiedy odnajdują wyszczerbiony spodek. Vián kładzie na spodku kilka sardynek, zalewa je złotym, pachnącym olejem. Później wynosi spodek przed dom, stawia go tuż przed stopniem werandy i cofa się, zza uchylonych drzwi obserwuje przyczajone zwierzę, które węszy długo, zanim czyni pierwszy krok. Kot podkrada się do werandy, na ułamek sekundy znika za brzegiem stopnia. Po chwili czmycha ku ruinom domu Endersonów, niesie w pysku sardynkę, potrząsa głową – pryskające na boki kropelki tłuszczu migają w słońcu jak iskry, nim spadną na ziemię. Vián nie odchodzi od drzwi. Czeka, patrzy – zwierzę pojawia się znowu, oblizuje pysk, podchodzi już wolniej i wolniej ucieka. A potem wszystko zamiera w bezruchu... Vián, nawet utożsamiając się z Braggiem, nie mogła do końca przeniknąć całej jego pamięci – z ludźmi zawsze jest tak, że wiedząc wiele, niczego nie wiedzą do końca. Gdy pomyślę, że przez nich i każdy z nas mógł stać się tylko potworkiem, skazanym na stopniowaną powierzchowność... Zaczynam rozumieć, skąd bierze się ludzki wszechczas – moment, w którym każdy człowiek widzi swoje życie jako całość, a nie jako uciekłe w przeszłość etapy. Myśl, obraz, zapamiętane słowo to nowa dróżka wytrasowana na mapie mózgu, utrwalona bioelektrochemicznym przebiegiem, mikrowoltami impulsów. A śmierć to stan ostatniego alarmu. To gwałtowne, rozpaczliwe szukanie ratunku, próba znalezienia choć jednego precedensu sytuacji w całym przebiegu życia, we wszystkim, co ludzie upychają codziennie w głębi podświadomości. Dorobili do wszechczasu całą skomplikowaną mistykę, symboliczne labirynty i alegoryczne kule utkane z abstrakcyjnego dobra i kuszących promieni. Czysto zwierzęcej reakcji obronnej swoich organizmów narzucili stygmat i rangę boskości, nadistnienia, doskonalenia się w procesie duchowej ewolucji. Ale bez tego wszystkiego nie byliby ludźmi – podejrzewam, że człowiek- jednostka i człowiek-społeczność są – każde na swoją miarę – jednakowo zarozumiali i próżni. A jest to dla nich samych niebezpieczne tym bardziej, że nigdy się o próżność tak naprawdę nie podejrzewają. Tylko nieliczni z nich i to jako jednostki zaledwie – mogą sobie własną zarozumiałość podświadamiać. Lecz na pewno do tych jednostek nie należy profesor Ulanoff – zbyt wysoko ceni sam siebie, zbyt długo szermował pojęciem dobra, żeby móc je ocenić. Choć oczywiście pewny jest tego, co czyni, zamyka swoje credo wiarą w doskonalenie człowieka. Profesor Ulanoff jest szczęśliwy – uosobienie jego ideału to pilot Bahran. Astropilot niemal doskonały. Wytrenowane mięśnie ma wytrzymalsze od stali, wytrenowany mózg włącza lub wyłącza zależnie od potrzeby, umie przyswajać energię słonecznych promieni. Tylko jednej rzeczy jego organizm nie znosi – radioemisji gamma. Dlatego prawie doskonałe szczęście profesora wciąż jeszcze nosi maleńką skazę niedopełnienia. Pilot Bahran w swoim skafandrze przetrwał półroczny test osamotnienia na orbicie! Pilot Bahran jako pierwszy człowiek wylądował na dosłonecznej stronie Merkurego! Pilot Bahran lubi lecznicze kąpiele w ciekłym helu! Pilot Bahran wygrywa każdą grę strategiczną z supermózgiem! Pilot Bahran nie może wejść do wnętrza reaktora... Pilot Bahran bardzo nie lubi sprawiać przykrości swojemu profesorowi. Ergo – poszukiwanie trwa. Profesor uśmiecha się z nadzieją – Bahran podsunął mu wczoraj bardzo obiecujący pomysł założenia w instytucie oddziału kosmopediatrii. Drzemiący nad swoim kieliszkiem, gorzko uśmiechnięty Gorgo Plaumens nie wie, że za parę dni zacznie uśmiechać się błogo. Laaster piętą zatrzaskuje drzwi pokoiku, jednocześnie wyciąga ku Braggowi dłonie, w których trzyma szklanki. Bragg odbiera mu jedno naczynie, przechyla butelkę, szybko podnosi szklankę do ust. Dopiero potem nalewa winiak do szklaneczki Laastera. I znowu do swojej. Nalewa patrząc uważnie, marszczy brwi, słucha cichego bulgotu w szyjce butelki. Nagle podnosi głowę. – No? – rzuca pytająco. Laaster milczy przez chwilę, sączy winiak drobnymi łykami, miesza go ze śliną na języku. Przez chwilę ma ochotę plunąć Braggowi w oczy, ale nie... Nie zabija się kury, która znosi złote jajka. Dlatego Laaster milczy tylko krótką chwilę. Wreszcie zaczyna mówić powoli, z namysłem: – Myślę, że trzeba mi będzie jeszcze paru miesięcy. Jeden raz to właściwie nic nie znaczy. Za mało, żeby jej stawiać jakiekolwiek warunki. Tym bardziej, że musiałem ją upić. Bragg krzywi usta z pogardą, rzuca sucho: – Ile? – Przynajmniej tyle samo, co za pierwszym razem – ton Laastera brzmi zdecydowanie i rzeczowo. – Nie dam więcej, niż na początku ustaliliśmy – Bragg jeszcze mocniej ściąga brwi, uważnie patrzy przez wilgotne dno szklanki. – Była mowa o dwustu tysiącach – ostatnie słowa mają dźwięk i sens przypomnienia, w którym starannie ukrywa się nie dopowiedziana groźba. – Moje ryzyko... – Laaster lekko wzrusza ramionami. – Chce pan resztę kwoty czy znowu zaliczkę? – Wszystko jedno. – W porządku – mruczy Bragg. – Załatwimy od razu. Laaster spokojnie czeka, aż Bragg wypełni odpowiednią rubrykę na plastykowym świstku, zabezpieczy i schowa elektryczne pióro do kieszeni. Potem bierze czek do ręki – seria impulsów zmieniła miejscami kolor metalizowanego tworzywa, ułożyła ciemne plamki w kształt sześciu cyfr: jeden – osiem – zero – zero – zero – zero. – Okay – stwierdza, potem mruczy ni to do Bragga, ni to do siebie: – Oczywiście nikt tego czeku nie zaprotestuje... Twarz Bragga czerwienieje na moment, szczęki zaciskają się gwałtownie, pięść podnosi... Mężczyzna opanowuje się, wyciąga coś z kieszeni, rzuca w stronę Laastera. – Potwierdzenie stanu konta – zgrzyta. – Okay – Laaster spokojnie odrzuca Braggowi płytkę metaloplastu, oznaczoną symbolem unibanku. – Lubię ryzyko, ale nie za duże... Złość Bragga mija, na jego twarz wyłazi jeszcze nieśmiały uśmiech. Taki sobie ani przyjacielski, ani serdeczny, ani zły. Obojętny i nijaki znak wzajemnego zrozumienia. – Ja też nie lubię nadmiernego ryzyka. Dlatego będzie mnie pan nadal osobiście – słowo „osobiście” brzmi jak obwiedzione grubą krechą – co tydzień informować o rozwoju sytuacji. No... – Bragg pochyla się do Laastera, wychlustuje część winiaku do jego szklanki, resztę wlewa do swojej. – Kiedy on zdążył wychlać całą butelkę? – Laaster zastanawia się cicho, później pyta: – Taak, to kiedy zaczynamy komedię? Z tym wyrzucaniem mnie z pańskiego domu? – Ma pan rok. Ona studiuje indywidualnym kursem. Aha! Chyba wcale nie byłoby głupie, gdyby jej pan trochę tę zabawę utrudnił. Albo w ogóle namówił do przerwania nauki. – Zbyt ryzykowne – mówi Laaster i znowu czuje, że ślina sama zbiera mu się na język. – Ty w mordę... – myśli. – Dlaczego? – Chyba zna ją pan lepiej niż ja – Laaster pogardliwie krzywi usta. – Wszystko musi wyglądać na przypadek. – Taak – mruczy Bragg półgłosem. – W porządku, może pan iść: Spotykamy się tu za tydzień o tej samej porze. – Dobrze... – Ninch’ pochyla się, stawia szklankę z resztką alkoholu na podłodze, przez moment zastanawia się, czy Bragg po jego wyjściu wypije i to, co po nim zostało. Wstaje, przeciąga się leniwie, mówi: – Pojadę przed panem. Już mam piekielnie mało czasu do spotkania – nie czeka na odpowiedź, obraca się do drzwi i pośpiesznie wychodzi. Bragg wstaje również, robi dwa kroki, podnosi z podłogi szklankę Laastera. Przez chwilę niezdecydowanie kołysze nią, waży ją w dłoni. Potem gwałtownie wylewa alkohol na dywan, ciska puste naczynie o ścianę. Złość znowu mija mu tak szybko i nieoczekiwanie, jak przyszła. Bragg wychodzi, zostawiając otwarte drzwi, przez krótki korytarzyk przechodzi do baru. Opiera się łokciem o kontuar, oczyma pokazuje barmanowi butelki, a później znad podsuniętego kieliszka długo i tępo gapi się na różnokolorowe etykiety. Leo Blitzmacher spokojnie, metodycznie czyści dawno nie używany detor, wszystkie metalowe części mechanizmu spustowego przeciera szmatką i oliwi na nowo, potem czujnikiem sprawdza kolejne obwody generatora fali. Leo – podobnie jak i konstruktorzy detora – nie wie, dlaczego detor działa, jaki jest charakter emisji wymuszanej przez wzmocniony impuls elektryczny z piezoelementu, powielanej i ostatecznie kształtowanej w zblokowanych obwodach. Co więcej – wcale mu tych wiadomości nie potrzeba – interesuje go tylko niezawodność broni. Leo kilkakrotnie przesuwa w obie strony blok bezpiecznika, sprawdza regulator rażenia. – Dobra broń – myśli. – Mimo wszystko to jest bardzo dobra broń. Cicha i wygodna. Właściwie detor przy swoich zaletach ma tylko jedną wadę. Nie można go ustawić na strzelanie seriami, bo każdy wybuch wymaga odrębnego impulsu podanego na wejściu wzmacniacza. Oczywiście można byłoby zamiast spustu zamontować generator drgań mechanicznych, ale to osłabiłoby celność strzałów, a za to dwukrotnie podwyższyło zawodność, nie mówiąc już o zwiększeniu ciężaru. Rezonatory montuje się tylko przy działkach policyjnych. A Leo Blitzmacher jest człowiekiem skromnym, który wcale nie ma zbyt wielkich wymagań. Z zadowoleniem patrzy na wynik pomiaru ostatniego obwodu, potem szybko składa detor. Odbezpiecza go, podchodzi do uchylonego okna, sprowadza regulator do pozycji minimum, naciska spust – słabiutki błysk zdezintegrowanego powietrza za oknem upewnia go, że broń jest w idealnym porządku. Leo zabezpiecza ją starannie, przez chwilę pieszczotliwie gładzi opuszkami palców rubinową lufę, potem chowa detor do kabury. Podchodzi do regału – za kilkoma wyjętymi z półki książkami ukazuje się sprytnie zamaskowany schowek. Leo nie zapina kabury na zatrzaski, a drzwiczki schowka obraca na zawiasach tak, żeby dokładnie przylegały do ściany. W otwartą wnękę wpycha kaburę z detorem, starannie ustawia książki – teraz w razie czego wystarczy tylko wyjąć najgrubszą z nich. Bo Leo Blitzmacher jest bardzo mądrym człowiekiem i wie, że kandydatom na radnych nie mówi się całej prawdy. Bo Leo Blitzmacher wcale nie uważa, że broń to tylko zabawka dla debili. Jeszcze przez pół godziny po rozmowie z Ulanoffem prezydent jest tak wzburzony, że niemal biega po swoim gabinecie, zapominając o czekającym Jensenie. Opracowany i przedstawiony przez profesora pomysł Bahrana chwilami wydaje się prezydentowi czymś tak koszmarnym, że aż nierealnym. Lecz z drugiej strony argumenty naukowca były nie do podważenia, a wyliczone przez zespół rządowych komputerów prawdopodobieństwo powodzenia planu zaledwie o dwadzieścia dziewięć setnych mniejsze od jedności. Prezydent uspokaja się, chodzi coraz wolniej, wreszcie siada za biurkiem. – Tak – myśli – pod tym względem Ulanoff ma rację. Przyszli zdobywcy przestrzeni powinni zaczynać trening w jego instytucie jak najwcześniej. A może spytać Jensena? Nie... – prezydent marszczy czoło. – Lepiej, żeby nie wiedział za dużo. Ostatecznie, diabli wiedzą, co za jeden... Słychać ciche, nieśmiałe pukanie, potem przez lekko uchylone drzwi wsuwa się głowa sekretarza. – Panie prezy... Głowa znika, drzwi otwierają się szeroko, Olaf Jensen spokojnie wchodzi do gabinetu, odepchnąwszy sekretarza. Prezydent uśmiecha się przelotnie, widząc gniew zmieszany z uniżonością na twarzy potrąconego urzędnika. Czeka, aż sekretarz zamknie drzwi, potem mówi cicho: – Hmm, Jensen. Wydaje mi się, że od dziś ma pan nowego wroga. Czy to trochę nie za wiele? Olaf lekceważąco macha ręką. – Jeden więcej, jeden mniej... Ważne, że chyba wpadłem na najlepsze rozwiązanie. Będzie dobre przez parę najbliższych miesięcy, a to da dodatkowy czas na obmyślenie nowego sposobu. Oczywiście sprawę wprowadzenia kalsterów do użytku i tak warto przeciągnąć jak najdłużej... – Zaraz, zaraz... Niech pan mówi po kolei. – W porządku. A więc kiedy już nawet dojdzie do rozpowszechnienia kalsterów, będzie czas na badanie reakcji tłumu i dostosowanie się do sytuacji. – Ale jak? No niechże pan gada! – prezydent zrywa się z fotela, szybko okrąża róg biurka, staje przed Jensenem. – Bardzo prosto. Wystarczy, że unibank zmieni system z miesięcznego na trzymiesięczny. To da się łatwo uzasadnić pracochłonnością operacji przy nanoszeniu stanu kont na poszczególne kalstery. A poza tym... – Jensen na ułamek chwili zawiesza głos – a poza tym trzeba kodować stan konta brutto. Przy nowym systemie powinno to dać co najmniej rok, zanim się ludzie we wszystkim połapią. Prezydent” milczy. Przez dłuższą chwilę patrzy w ścianę tępo i głupio. Potem prostuje się nagle, klepie Jensena z rozmachem. Kilkakrotnie wali go w plecy. – Niee – przeciąga, twarz mu czerwienieje. Krztusi się od śmiechu. – Nie. Jensen! To po tym pańskim koncernie chyba najgenialniejszy pomysł! I kto by pomyślał, że to przecież takie proste... Słowo daję, że zarabia pan na pomnik. Ale, ale... – poważnieje nagle. – Taki kawał musi być utrzymany w najściślejszej tajemnicy. – Nie ma obawy – Jensen wzrusza ramionami. – Człowiek, z którym rozmawiałem, nie żyje z państwowej pensyjki. – Chyba że tak... – prezydent oddycha swobodniej, znowu zaczyna się śmiać. Odprowadza Jensena aż za próg gabinetu i jeszcze długo śmieje się serdecznie. Co wcale nie przeszkadza mu dostrzec ponurego spojrzenia, jakim sekretarz obrzucił plecy wychodzącego Olafa. Przez całą powrotną drogę Laaster czuje się lekko i wesoło – sto osiemdziesiąt tysięcy to przecież energii do cholery i trochę. Ninch’ z wdzięcznością myśli teraz o Blitzmacherze – to on skierował Bragga właśnie akurat tam, gdzie było trzeba. Ale... – twarz Laastera posępnieje nagle. W zamian za to trzeba będzie dotrzymać choć części umowy. Gdyby coś poszło nie tak, jak należy, i gdyby wyprawa doszła do skutku, trzeba będzie razem z Vián polecieć – Laaster gwałtownie kuli się w rozdygotanym fotelu. Na szczęście rast zwalnia szybko, staje – Ninch’ zrywa się, wyskakuje z kabiny. Teraz nie ma czasu na strach. Spogląda na zegarek, klnie, zaczyna biec – za dziesięć minut Vián wyjdzie przed bramę uczelni. Laaster stara się oddychać miarowo w rytm wydłużonych kroków i na pewno tylko dlatego nie może zastanowić się, czy biegnie zarabiać na te sto osiemdziesiąt tysięcy, czy dlatego, że Vián mogłaby na niego nie poczekać. Nie zwalnia nawet wtedy, kiedy widzi ją stojącą w cieniu bramy i rozglądającą się uważnie po ulicy. Jakoś nie ma ochoty na stare, wypróbowane metody. Zresztą czuje, że akurat w tym wypadku mógłby się przeliczyć. – No i dobrze – myśli. – Po ostatniej nocy powinna teraz zobaczyć, że mi trochę na niej zależy... Vián zła jest na samą siebie za ten wyraz niepokoju na twarzy, który poczuła nie widząc przed bramą czekającego Laastera. – Niech nie myśli, że mi na nim zależy. Zaraz sobie pójdę... – mruczy buntowniczo. Teraz jednak wcale nie żałuje pięciu minut czekania. Szybko wspina się na palce, całuje zaczerwieniony od biegu i upału policzek Laastera, uśmiecha się łagodnie i czule. – Niepotrzebnie biegłeś – mruczy, przytulając na ułamek sekundy głowę tam, gdzie pod żebrami łomocze jeszcze rozpędzone serce. – I tak bym czekała... – Masz – wyławia z torby złożoną we czworo chusteczkę. A kiedy Laaster nie wyciąga dłoni, rozwija ją sama, ociera pot ściekający z czoła i skroni mężczyzny aż na szyję. – Przepraszam... – dyszy Ninch’. – Załatwiałem dziś dobry interes, ale zajęło mi to więcej czasu, niż myślałem... – wyciąga czek, tryumfalnie powiewa nim w powietrzu, lecz nie pokazuje go Vián z bliska. A nuż ona zna pismo Bragga? Vián zerka na plastykowy świstek obojętnie, starannie składa i chowa chusteczkę. Uśmiecha się. – Niepotrzebnie biegłeś... – powtarza. Laaster przeczy tylko ruchem głowy – wie, że słów nie powinno być za dużo. Na ułamek sekundy niemal, na króciutką chwilę obejmuje plecy Vián ramieniem, obraca lekko – idą obok siebie spokojnie milcząc jak starzy i dobrzy przyjaciele. Piętnaście minut później wchodzą razem do hotelu. A kiedy drzwi windy powoli zamykają się za ich plecami, odprowadza ich długie spojrzenie recepcjonisty. I domyślny uśmiech, który twarzy człowieka nadaje wygląd mocno wyżętej ścierki. ROZDZIAŁ XI Tego dnia Gorgo Plaumens będzie wyjątkowo zadowolony i wesoły – wtoczy się do redakcji potrząsając uniesioną butelką, odtańczy wokół swojego biurka dziki taniec pijanego szczęścia. Nagle ktoś mocno klepnie go po ramieniu. – Szefie! – Gorgo obróci się, jeszcze bardziej rozpromieni, w jeszcze szerszym uśmiechu pokaże żółte zęby, z rozmachem uniesie butelkę aż nad łysą głowę naczelnego. – Szefie, mam syna! Od dziś upijam się na wesoło! Gorgo Plaumens tańczy i pije, bo jeszcze nie wie, że za rok jego synek zniknie z domu w okolicznościach tak tajemniczych, że mimo przewlekłego dochodzenia policji nie uda się odnaleźć dziecka ani nic wyjaśnić. Gorgo Plaumens nie wie również i tego, że za rok zniknie nie tylko jego synek. Człowiek długo patrzy w ziemię, potem przeciąga się leniwie i uśmiecha ponuro – może powiedzieć, że właściwie zakończył robotę. Teraz wali się na miękką trawę, układa wygodnie, wpycha ręce pod głowę. Człowiek czeka na zachód słońca. Na tę chwilę, w której niebo pociemnieje aksamitnie i purpurowo. Na ostatnie, skośne promienie, które uderzą w bok wyprofilowanej skały, wyzwolą z niej śpiewny, długi jęk i strumienie tęczowego blasku, które ostro chlasną mroczne powietrze, przebiją skotłowane chmury, złamią się bezsilnie na granicy jonosfery, wypełnią rozproszonym migotaniem kontury gigantycznego symbolu-pomnika. Symbolu, który zostanie na tym niebie nawet wtedy, kiedy już żadnego człowieka wcale tu nie będzie. Człowiek nie widzi efektów swojej katorżniczej pracy – za blisko jest ziemi. Widzi tylko krwisto mrugającą gwiazdę, która zatacza łagodny łuk, wpada tam, gdzie powinny znajdować się wyzywająco wypchnięte w kosmos biodra i rozchylone leniwie, opalizujące uda. Człowiek zaciera ręce z mściwą satysfakcją – niech choć przez te pół godziny zachodu co dzień byle śmieć z kosmosu rozdziera ciało olbrzymiej dziwki, uwiecznionej w starannie wyliczonej, świetlistej aureoli cowieczornej projekcji. Właśnie wtedy, gdy rozbudzone kryształy płaczą śpiewnie, gdy w mózgu człowieka budzą lawinowy tok swobodnie kontrolowanych skojarzeń, kiedy abstrakcjom nadają kształt realnego obrazu, a pojęciom płynną elastyczność. Mężczyzna śmieje się drwiąco i cicho, mruży oczy – ludzie szukają dróg przez czasy i przestrzenie, usiłują włazić w wymyślane przez siebie wymiary, próbują krzyżować proste równoległe w zwichrowaniu próżni kolapsami, wpadają w infra – albo hiperprzestrzeń z nadzieją, że uda im się łby wychylić po drugiej stronie wszechświata. A kiedy już nic im się nie udaje, wtedy poufale klepią stwórczy kosmos po ramieniu, usiłując odnaleźć go w sobie. Tępe gały wbałuszają do środka swoich mózgów i myśli, a kiedy nic nie mogą zobaczyć, wtedy wołają: „Oto dowód, że mamy cały kosmos w duszy!” Człowiek z nieokreślonym żalem patrzy na stopniowe blakniecie ostrych, tęczowych promieni, widzi ostatnie płomyki blasku pełgające nad skałą. Potem znowu wraca wzrokiem do nieba i z tępym zainteresowaniem gapi się na krwistą gwiazdę, która coraz wolniej spada. Człowiek przymknął oczy; więc nie widzi, że spadająca gwiazda rośnie amarantowiejąc i żółknąc stopniowo. Nie widzi również momentu, w którym jej blask gaśnie. Człowiek uśmiecha się przez sen do nieba ponuro – od kilku lat przygasał jak gwiazda, czuł się samotny i stary, nawet sobie samemu do niczego niepotrzebny. Bo nie wiedział, że jeszcze jest ktoś, kto umiałby go i chciał ciągle kochać. Dla kogo nie był nigdy ani mitem, ani nawet symbolem niepotrzebnie uwznioślonej tragedii – wymiar ludzkich nieszczęść zawsze powinien pozostawać ludzki. Człowiek, który sam siebie skazał na katorgę i odległy pomnik, śpi. Śpi cicho nie wiedząc, że właśnie odnalazł go ktoś młody i zbuntowany, dla kogo każdy nazbyt wyświechtany symbol nosi znamiona groteski albo nadużycia. Człowiek pamiętał kiedyś, że ma dziecko – ale już dawno zaprzeczył je w sobie jak niewierną żonę czy fałszywy weksel. Dlatego jeszcze może spać spokojnie. Gazela II podkrada się do drugiej planety jak złodziej ostrożnie. Jakby kapitan nie chciał budzić śpiącego człowieka. Vián za plecami Laastera siedzi w sterowni i uśmiecha się z zadowoleniem – dopięła swego, doprowadziła do startu wyprawy. – Gdyby nie Laas... – myśli – nigdy chyba by nas tutaj nie było. No i gdyby nie tamto... – uśmiech Vián na moment staje się zły, przebija z niego obrzydzenie. – Ale musiałam... Przecież musiałam... – myśli tak, jakby załamywała dłonie, wyginała palce mocno aż do bolesnego chrupnięcia wszystkich stawów. I z niemą prośbą patrzy na tył głowy Laastera. – Ty zrozumiałbyś mnie na pewno... – myśli. – Laas, ty przecież wiesz, ile dla mnie znaczyło zorganizowanie tej wyprawy. Nawet za wszelką cenę... Nie jest jednak zbyt pewna jego zrozumienia – dlatego uparcie milczy, dlatego z mimowolnym obrzydzeniem stara się coraz rzadziej wspominać tamtą noc z Lusinem. – Bydlak – myśli mściwie. – Świńska świnia. Kazał mi siedzieć w poczekalni przed swoim gabinetem prawie całą godzinę, żeby sobie spokojnie móc tamtą smarkulę... Vián cieszy się z tej wyprawy. Cieszy się bardzo – ale jednak czuje, że jest to radość dokładnie zmieszana z nieprzyjemną goryczą. Vián już potrafi nazywać to, o czym inni boją się bodaj i pomyśleć – pod tym jednym względem wcale nie różni się od Olafa Jensena czy Leo Blitzmachera. I gdyby mogła wypluć z siebie to wszystko... Vián siedzi, starając się nie myśleć o niczym; patrzy na spokojne, precyzyjne ruchy rąk Laastera, na jego szerokie ramiona, ciasno opięte srebrzystym skafandrem. Ninch’ powoli przechodzi na prędkość podświetlną. Metodycznie dubluje autopilota przy włączaniu kolejnych programów, swoje oczywiste opóźnienia o ułamki sekund względem automatu kwituje krótkimi, niemal niedostrzegalnymi kiwnięciami głowy. Jak na razie wszystko jest jeszcze w porządku – szybkość jego reakcji nadal mieści się w granicach przewidzianego błędu. Zresztą przy programach dotyczących próżni wszystkie marginesy są jeszcze dość szerokie. – Gorzej będzie z lądowaniem... – myśli Ninch’, na ułamek chwili przymykając oczy. Wie, że ze zmianą prędkości kosmolotu w okolicy alfy Capella dyskretnie zjawi się nowa rozpędzona gwiazdka. Najpierw będzie ciemnopurpurowa, potem krwistoczerwona, później pożółknie i zgaśnie aż do tej chwili, kiedy wejdzie w atmosferę planety i buchnie z niej bladobłękitny płomień silników hamowniczych. – Gdyby Vián wiedziała, co czuję w tej chwili... – Laaster obraca się, rzuca dziewczynie uśmiech przelotny jak nieobecne spojrzenie – ... nie siedziałaby teraz tak spokojnie. Ale przecież musiał wreszcie zgodzić się na udział w tej wyprawie. Ciągle bał się, że Bragg tam na Ziemi zdenerwuje się w końcu i wynajmie kogoś innego, dla kogo Vián będzie tylko rozmazaną plamą na przedłużeniu lufy. I miał dość, dość aż po uszy tych codziennych niedomówień i kłamstw. A kiedy ponadto przyszła jeszcze tamta noc, spędzona w Haelle pod willą Lusina... Wtedy Ninch’ zrozumiał ostatecznie, że dalsze stwarzanie przeszkód nie ma sensu. Że Vián prędzej zmieni się w dziwkę, niż z wytkniętego sobie celu zrezygnuje. Bo Laaster Erie Ninch’ nie wiedział i nie wierzył, że dziwka to prawie tyle samo co charakter. Ale wiedział za to na pewno, że wierna dziwka to ta, która kogoś naprawdę kocha. Ergo – dziwką być przestaje. – Bumse, also ich bin... – pomyślał uśmiechając się ironicznie. I w tej samej chwili na tle pociemniałej tarczy planety zobaczył promienisty miraż – wygięte jak tęcza świetliste ciało kobiety, która z rozkoszy głowę odrzuciła między ramiona do tyłu, bladobrązowo opalizujący brzuch nadstawiła słońcu i ustom, w radosnym spazmie już nie ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy wycelowała podbrzusze w kosmos, w stronę odległej, niewidocznej Ziemi. Tak, że każdy astrolot wchodzący do układu Capelli po promieniu z Sol G2-V musiał wpaść między drżące, roztęczone uda. Laaster usłyszał za swoimi plecami cichy, gwałtowny przydech; obejrzał się i szybko wbił spojrzenie w pulpit sterowniczy ponownie – na twarzy Vián zobaczył wierne odbicie tamtej nieprzyzwoitej wizji. I jednocześnie upewnił się, że to, co widzi, nie może być halucynacją – nie ma snów śnionych pospołu. – Nawet jeśli to jest tylko miraż... – pomyślał. – Nawet jeśli to jest tylko miraż... – usłyszał – ... to dowód, że tu muszą być ludzie – ostatnie słowo brzmiało tak, jakby Vián mówiąc „ludzie”, pomyślała: „człowiek” – Tak, tu musiał być człowiek – przytaknął. – Ale na wszelki wypadek przeczekamy parę dni na orbicie. Wcale mi się to nie podoba... – Dlaczego? – Vián wyrwała się z fotela, pochyliła się nad Laasterem, zajrzała mu w twarz. – Przecież to najlepszy dowód... – umilkła niepewnie, kiedy Ninch’ przecząco pokręcił głową mrucząc: – Dowód albo nie dowód. Zrobienie czegoś takiego na pewno jest ponad siły jednego człowieka. A nawet gdyby tu było wielu ludzi, zdolnych do wspólnego działania, to i tak zbiorowy obłęd śmiało możemy wykluczyć. – Dlaczego? – Vián pochyliła się jeszcze bardziej. – Przecież na Ziemi... – Do cholery! Ziemia, Ziemi, Ziemią... To gówno, a nie żadna miara! W kosmos może latają romantyczni głupcy, ale nie cyniczni debile. Tu nie wystarczy zaświecić ludziom w oczy byle błyskotką. Dla pieniędzy to robili? Dla idei? Bzdura! – oszołomiona wybuchem Laasa Vián słuchała cicho. – Zrozum, dziewczyno ... – ton mężczyzny złagodniał niespodziewanie – ... to może być coś o wiele gorszego niż kolonia zwariowanych ludzi. I dam głowę za to, że gdzieś na tej planecie znajdziemy na pewno doskonały kosmodrom. Albo nawet kilka czy kilkanaście pięknych, wygodnych kosmodromów... – W tym coś może być... – trzeci głos zmusił Laastera i dziewczynę do obrócenia głów. – Mam nadzieję, Ninch’, że zastanowisz się ze cztery razy, zanim na czymś takim wylądujesz. – Masz rację, Bolc – Laaster uśmiecha się do mówiącego. – Zastanowię się co najmniej cztery razy. A najprawdopodobniej wyląduję daleko od tego świństwa. – To też może być niebezpieczne. O ile dobrze rozumiem, zakładasz, że ktoś lub coś tutaj – nazwijmy to czynnikiem X – umie odczytywać ludzkie myśli. A w takim razie umie również przewidzieć, że każdy normalny człowiek będzie się trzymać od czegoś takiego z daleka.. Ale patrz! Na ekran, idioto! – Znika... – szept Vián jest tak słaby, jakby ktoś mógł ją usłyszeć aż tam, na planecie. – Poczekamy. Może zjawi się znowu? – Co? – czwarty głos od drzwi. – O, Jobbick! Jakiś nierealny miraż... – trójgłosowy chór. – To była kobieta. Naga kobieta zrobiona z tęczy... – Nie śniło się wam? – Jobbick śmieje się złośliwie. – Idiota! – jednogłośne oburzenie jest tak gwałtowne i szczere, że Jobbick milknie, jeszcze tylko warczy cicho: – Kobieta... – Chłopcy! – Vián prostuje się raptownie. – Przecież mamy kamery! Laaster wgniata przycisk cofania taśmy. Po chwili włącza normalny bieg – przez parę sekund ekran pozostaje martwy; i nagle wybucha na nim czarny błysk. – Jesteśmy na granicy światła... – Ninch’ mruczy cicho. – Zaraz sam zobaczysz... Przez pół godziny autopilot sam prowadzi hamującą Gazelę – wszyscy ludzie w sterowni milczą, połykają oczami niesamowite zjawisko. Potem w sterowni zapada cisza, kiedy Laaster na tablicy autopilota odszukuje przycisk z napisem: „Awaryjne hamowanie”. – Włącz alarm! – suchy rozkaz budzi Vián z odrętwienia. Po sekundzie wszystko na statku brzęczy i zawodzi przenikliwie, płaczą wszystkie grodzie, podłogi i ściany, światła przygasają i błyskają nieregularnie, zmiennokolorowym blaskiem. Jakby cały statek stękał z ogromnego, niemożliwego wysiłku, rzygając w kosmos przed sobą potężnymi strugami płomieni. Wyszarpnięci ze snu, oderwani od pracy ludzie tupią w korytarzach, pośpiesznie dopinają skafandry, wciskają głowy w dygoczące hełmy. – Wy też. Hełmy, do cholery! Bolc, Vián i Jobbick przytomnieją raptownie, do sterowni wpadają pierwsi zdenerwowani ludzie. – Drugi stopień!? Co jest, do licha! Co się stało? – zadyszane, pomieszane głosy. – Zgłupieli do szczętu! Awaryjne hamowanie już przy wejściu do układu! Odrywacie ludzi od roboty... – ktoś piekli się i żali jednocześnie, ale zgodnie z instrukcją wpada w głęboki fotel. Laaster na razie nie włącza swojego mikrofonu, ponownie przewija taśmę, milcząc pokazuje martwy ekran. A po paru minutach ludzie nie zauważają już, nie czują coraz mocniejszych drgań i szarpnięć astrolotu, sunącego wciąż wolniej jak w poprzek bruzd na ogromnym, świeżo zaoranym polu. – Taak – cedzi ktoś wreszcie, kiedy ekran gaśnie. – To ciekawe... Kiedy i gdzie lądujemy? – W tej chwili on tu rządzi – Bolc wzrusza ramionami, kciukiem wskazuje plecy kapitana. Laaster obraca się, patrzy na ludzi przez chwilę, wreszcie nieznacznym opuszczeniem brody wciska guzik mikrofonu. – Nigdzie nie lądujemy – mówi spokojnie. Czeka na protesty, które za moment wybuchną. I nie myli się. Znowu czeka. Kiedy zachrypniętym ludziom zabraknie sił na gadanie, odezwie się zimno i jasno: – Na razie nigdzie nie wylądujemy, wejdziemy na parkingową. Puszczę co najwyżej dwuosobowy zwiad. Po zakończeniu hamowania i przynajmniej dwóch godzinach na dalekiej orbicie będziecie mogli wrócić do siebie. Mimo to stan pogotowia będzie utrzymany aż do odwołania. Teraz proszę o ciszę. Możecie na ogólnej fali mówić tylko to, co niezbędne. W jego głosie brzmi taka pewność i siła, że ludzie milkną rzeczywiście. Nie wiedzą, że ta siła jest tylko w jego głosie. Bo Laaster Erie Ninch’ sam siebie przeklina za swoją głupotę. Za to, że widać dokładnie nie obliczył dawki... Patrzy na przyrządy, koryguje wskazania trajektometru, ale jednocześnie w jego mózgu bez przerwy sunie okrutnie szczegółowy film: „Jeszcze jest ponadświetlna, jeszcze piloci nie mają nic do roboty, więc siedzą w kabinie Laastera i spokojnie sączą przemyconą whisky. Isaac Andrews znany z ryzykownych kątowych podejść do lądowania i siadający najczęściej zaledwie na jednym dopalaczu, przez przyjaciół pieszczotliwie nazywany Issie, przez początkujących żółtodziobów „Booster-boom”. I on – Laaster Erie Ninch’ – pilot, który już tysiące razy w życiu przysięgał sobie dozgonną miłość do ukochanej Ziemi. Issie pije powoli i ostrożnie – wie, że za parę godzin będzie siedział przy sterach, kontrolując powrót Gazeli do zwichrowanej, bo zwichrowanej, ale zawsze euklidesowej przestrzeni. Manewr, który z osiąganego układu wydaje się trwać zaledwie paręnaście minut, tutaj w astrolocie będzie się ciągnął przez cztery dobre dni. A whisky jest mocna, przyjemnie szczypie kołowaty język, każdy łyk ciepłą i błogą falą odzywa się w ciele. A whisky jest tak ostra, że Issie ani przez moment nie wyczuwa w niej obcego smaku. Pije do dna. Potem jednak przecząco potrząsa głową, kiedy Laaster pokazuje mu butelkę. Owszem, lubi wypić, ale w miarę. Tym bardziej teraz... Wprawdzie samo wychodzenie w podświetlną nie jest niebezpieczne i nawet drobny błąd może niczym tu nie zagrozić, ale granica między małym błędem a dużym zawsze jest cholernie płynna. To, że statkowi może się zdarzyć drobny poślizg – jakieś parę milionów kilometrów od celu – to jeszcze nic. Gorzej, kiedy gwiazdozbiór jest tak ciasny jak Woźnica. Wtedy zawsze może się w pobliże statku napatoczyć przypadkowa grudka materii. Wtedy już żadne osłony i modlitwy nie pomogą... Issie wstaje zdecydowanie i swobodnie, pewnie wychodzi. Laaster patrzy za nim przez długą chwilę, nawet wygląda na korytarz – nie powodów do obaw nie ma. Po tak małej ilości mieszanki błąd, który Issie popełni, na pewno nie będzie zbyt duży. I wystarczy na pewno – nawet stumetrowy poślizg przy przejściu w zwykłe, trójwymiarowe kontinuum nadtapia dysze, pali co najmniej setkę obwodów rozrządu i rozkalibrowuje trajektometr. A wtedy zostaje tylko siedzieć grzecznie i czekać na kolejną ekspedycję z Ziemi. Laaster sam do siebie śmieje się cicho – jednak udało mu się dotrzymać umowy. A Issiemu mała nauczka się przyda – za bardzo się do Vián przeklejał. Lecz Laaster wciąż jeszcze nie wie, że nie uwzględnił pewnego drobiazgu: każdy człowiek to fenomen i noumen zarazem. Kant każdej filozofii polega na tym właśnie, że ukazuje ona ludzi ze starannie wybranego punkciku widzenia i wrzeszczy o wszechstronnym oglądzie i szuka uogólnień tam, gdzie ich być nie może, bo ludzie tylko w ograniczonym zakresie podobnie reagują na te same bodźce. A i wtedy rozrzut mają bardzo duży. Więc Laaster jeszcze nie może wiedzieć, że za pół godziny oszołomiony narkotykiem Issie wyjdzie sobie po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Niematerialny i bezczasowy wejdzie w nieskończoność jak do lasu, przeszłym i przyszłym pokoleniom objawi się jako lokalny zgęstek wzmożonej grawitacji...” Film zrywa się Laasterowi na granicy pojmowania abstraktu. Dookoła znowu czai się groźna, lecz dotykalna – a więc dzięki temu dobra i miła – rzeczywistość. Statek majestatycznie, dostojnie, powoli wpływa na orbitę. Od dnia startu Gazeli II Helenie nawet na parę godzin nie udało się opuścić domu – przestała wiedzieć, co Ernst może w każdej chwili zrobić. Pił długo, całymi tygodniami – z tego okresu Helena zapamiętała trzy nazwiska: Jensen, Blitzmacher i Ninch’, które pijany Bragg powtarzał zmieszane z przekleństwami. Z czasem zrobiło się z tego coś w rodzaju gry – Bragg rano uciekał do jakiegoś baru w Arsus albo okolicy. A kiedy nie wracał zbyt długo, Helena ruszała za nim. W ciągu tych dni, takich samych dni w tygodniach i miesiącach, Helena nauczyła się prowadzić elektrowóz. Nauczyła się milczeć, kiedy pijany Bragg klął nie tylko Ninch’a czy Blitzmachera. Równie często przeklinał ją i siebie. A jednak nie mogła, nie umiała zdobyć się na to, żeby o nim zapomnieć, wciąż jeszcze czekała z nadzieją, że zły okres minie i znowu wszystko będzie tak, jak było. Czekała wiedząc, że nie będzie tak na pewno. Dlatego tym mocniej była zaskoczona, kiedy któregoś dnia Bragg wrócił do domu najzupełniej trzeźwy. Laaster znowu jest spokojny – po kilkunastu miesiącach w próżni uwierzył, że coś, co zdarzyło się raz, wcale nie musi się powtórzyć. Przez te prawie dziesięć lat, które spędził nie wytykając nosa z Ziemi, niezawodność automatów wzrosła niemal dwukrotnie, konstrukcje statków zmodernizowano tak, że wypadki rzeczywiście zdarzały się coraz rzadziej, dziura w pancerzu, wybuch silnika plazmowego czy brak tlenu w butli powoli stawały się powieściowymi sytuacjami, za którymi nie kryło się nic poza udramatyzowaniem fabuły. Wszystko z roku na rok musi stawać się doskonalsze, sprawniejsze i lepsze. Tak samo zwyczajny rast czy elektrowóz, jak i kosmolot. Żadna z tych rzeczy nie ma prawa zawodzić człowieka w nieoczekiwanych momentach, musi służyć zgodnie ze swoim przeznaczeniem jak najdłużej, chyba że ktoś ją rozmyślnie zepsuje lub zniszczy. Więc Laaster jest najzupełniej spokojny, a jednak uśmiecha się gorzko. Uśmiecha się gorzko, bo i co mu z tego, że cały kosmolot działa jak zegarek, że każda rzecz i każdy człowiek doskonale znają swoje miejsce. Stało się to, – co Ninch’ przeczuwał już przed startem wyprawy, ale wtedy nie myślał, że będzie aż tak. Bo Vián naprawdę odnalazła swojego ojca i od tej pory właściwie przestała być członkiem wyprawy. Początkowo Laaster usiłował tego nie zauważać, ale uśmiech Jobbicka z dnia na dzień stawał się coraz bardziej złośliwy, coraz częściej Ninch’owi udawało się przychwycić współczujące spojrzenie Bolca. Udawał, że to wcale go nie dotyczy, że między nim a Vián wszystko nadal układa się dokładnie tak samo, jak było. Lecz któregoś dnia – jakieś dwa miesiące przed powrotem na Ziemię – kiedy Laaster siedział w sterowni i gapił się na pulpit rozrządu, zrobiło mu się piekielnie smutno. W tamtej chwili nawet Jobbicka przywitałby przyjaznym uśmiechem. Issie nie żyje – to znaczy nie żyje w ludzkim rozumieniu tego słowa. Laaster nie robił sobie z tego powodu zbyt wielkich wyrzutów, ostatecznie widział przez te parę lat na Ziemi sporo ludzi zabijanych tylko dlatego, że nosili zbyt ładne zegarki czy zbyt wiele żetonów nadających się do uruchamiania automatów z alkoholem. Teraz jednak Laaster żałował swojego kroku – przecież nie zmienił nic, nie udało mu się dotrzymać zawartej z Braggiem umowy, Vián bez przerwy opiekuje się ojcem, a on musi siedzieć samotnie i nawet nie ma z kim sobie pogadać. Żeby był Issie... Pulpit rozrządu ożyje dopiero wtedy, kiedy Gazela wystarczająco zbliży się do Słońca – na razie tylko autopilot pracuje spokojnie, kiedy statek gna po promieniu, kiedy z czoła fali ześlizguje się na czoło. Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora Gazela to gigantyczny kwant, zatrzymany w połowie skoku z poziomu na poziom energetyczny. – Dla ludzi nas w tej chwili nie ma... – Laaster uśmiecha się ponuro. – I gdybyśmy byli tu we dwoje, tylko ja i Vián... Ninch’ waha się chwilę, potem zdecydowanie wciska taster podglądu, zmontowanego w pokoju odnalezionego naukowca. Ekran jarzy się słabo, Laaster mocno zaciska szczęki, choć w pomieszczeniu właściwie nie dzieje się nic – Sangelson ręką osłania głowę i głośno chrapie, za to Vián porusza się cichutko, niemal ukradkiem, kiedy dopinany kombinezon wciąga na ramiona, kiedy z delikatną czułością okrywa ojca kołdrą, a potem cofa się od posłania, siada w fotelu i długo, bez żadnego słowa, westchnienia czy ruchu patrzy na mężczyznę, którego odnalazła. Potem pochyla się, wyciąga dłoń i leciutko gładzi włosy śpiącego. Ninch’ wie, o czym myśli Vián. Vián nie wie, o czym będzie myśleć, kiedy po stu dwudziestu latach podobnie usiądzie w fotelu, podobnie będzie przesuwać palce po puszystych włosach. Ale to już nie będą włosy człowieka... Vián na chwilę wraca w swój czas – w najbliższą przeszłość. Uśmiecha się słabo, kiedy zwinięty w kłębek kot na sąsiednim fotelu coraz głośniej mruczy. Oswajała go stosunkowo niedługo. Już drugiego czy trzeciego dnia po włamaniu do magazynu sam przybiegał pod werandę. Siadał przed stopniem nieruchomo i tylko żółtymi ślepiami wodził uważnie za Vián, kiedy wychylała się przez okno, a potem szła do drzwi z miską wody zabielonej sproszkowanym mlekiem czy z otwartą puszką konserw przyniesionych z magazynu. Przez dziury po szybach na werandzie Vián widziała, jak kot niecierpliwie przestępuje z łapy na łapę, jak na wszelki wypadek cofa się, kiedy Vián wchodzi na stopnie, kiedy stawia miskę na ziemi. Podbiegał potem szybko – Vián wracając na werandę widziała, jak zaczyna jeść. Kilka dni później Vián zamiast postawić naczynie na ziemi i jak zawsze odejść, tym razem trzymała je w rękach tak długo, aż zniecierpliwione zwierzę zdecydowało się podejść do niej powoli, bardzo nieufnie i ostrożnie. A teraz Vián pieszczotliwie przeciąga opuszki palców po gładkiej sierści mruczącego kota i myśli smutno o dniu, w którym zniknęli obaj jej synowie. Jej i Laasa. Nikt na Nowej nie mówił głośno o tym znikaniu trzy – i czteroletnich dzieci – wszyscy osadnicy czuli, że tak musi być. Vián wspomina swoją radość, kiedy poczuła w brzuchu pierwsze słabe kopnięcie, pamięta jak przez sen mocne, szorstkie i dobre dłonie lekarza pokładowego, który z czasem na Nowej stał się także akuszerką. Lekarz pocieszał ją wtedy, że tak się zawsze może zdarzyć, że za drugim razem wszystko będzie już o wiele lepiej, ale Vián wyczuła nikły ton nieszczerości, starannie zamaskowanej w jego współczującym głosie. Przez długi czas nie mogła się potem przyzwyczaić do tych swoich dziwnych dzieci. Pamięta swój wstyd i zaskoczenie Laasa kiedy po raz pierwszy dotykał puszystych futerek. Laas podniósł potem głowę, uśmiechnął się smutno, powiedział: – No cóż... Przecież to nasze dzieci. Potem uśmiechnął się wesoło, prawie wesoło, ale Vián już w jego radość nie wierzyła. Wyprawa na Nową składała się prawie z dziesięciu tysięcy ludzi. Niemal z pięciu tysięcy młodych i starszych par, które albo poznały się wcześniej na Ziemi, albo dobrały podczas podróży – tuż po starcie przed zapadnięciem w anabiożę i po stu latach, kiedy automaty na pół roku przed osiągnięciem celu wyłączyły niepotrzebne już hibernatory. Upartych antyfeministów nie było – Vián przekonała się o tym ostatecznie w rozwalonym domu kosmoceuty Assobara Jö. Było pięć tysięcy kobiet, z których każda przynajmniej raz na Nowej zachodziła w ciążę. I tak się jednak dziwnie składało, że nikt po urodzeniu dziecka nie składał wizyt szczęśliwej parze, nie przynosił prezentów, nie składał gratulacji. Dyskretnie nie zauważano wydętych brzuchów kobiet przed porodem, dyskretnie w żadnym towarzystwie nie wspominano o lekkim czy ciężkim rozwiązaniu. I to było rozwiązanie najlepsze. A po jakimś czasie problem – przynajmniej problem Vián – po prostu znikł. Nikt już w ogrodzie sąsiadów nie dostrzegał maleńkich śladów bosych, czteropalcych stóp, nie było cichych śmieszków ani płaczów w czyimkolwiek domu. Początkowo Vián myślała, że to tylko wstyd narzucił ludziom nowy obyczaj umyślnego omijania wzrokiem rzeczy oczywistych. Myślała, że to jeszcze jedna forma przeniesiona z Ziemi, która na nowej planecie rozrosła się i zdeformowała jak przywiezione kwiaty, jak przysłane tu przed wiekami ziemskie drzewa i grzyby. Buntowała się przeciw temu w duchu tak długo, póki wreszcie nie zrozumiała, że to instynktowna mądrość rasy każe ludziom czekać, aż zły okres minie. I dopiero jeżeli nie minie sam, trzeba będzie zgodzić się z rzeczywistymi faktami albo sięgać po starannie przemyślane sposoby zaradzenia złu. Vián pojęła, że najtrudniejsze decyzje to te, na które trzeba wiele czasu. Te, które rodzą się w milczeniu. Więc to nie głupi wstyd i nie brak odwagi kazały kolonistom godzić się nie godząc i patrzeć zamykając oczy. Vián z prawdziwym, głębokim szacunkiem myśli teraz o tym lekarzu, który – chyba jako jeden jedyny człowiek spośród osadników – znał prawdziwe rozmiary zagadkowego zjawiska. Wzywano go przecież do każdego porodu. Vián siedzi cicho, patrzy w okno ciemniejące od zachodu, gładzi kocią sierść. Obaj jej synowie mieli futerka o wiele miększe, jeszcze bardziej puszyste, lecz Vián mimo to przymyka oczy, przypomina sobie inne wieczory, spędzone przez nią właśnie w tym pokoju. Kochała te dzieci tak samo, jak kochała Laasa, który stał za nią, oddychając ciepło – czuła wtedy w sobie ciszę, zadowolenie i spokój. Czuła to, czego na Ziemi w normalnym świecie nie umiałaby odnaleźć. Przez uchylone okno ciepły, nocny wiatr łaskocze jej kark jak oddech Laastera, pod palcami wędrującej ręki bezustannie przesuwa się gładkie, zadowolone mruczenie, dobrze jest, miło i przytulnie, kiedy można zamknąć oczy, kiedy ktoś szepcze pół słowa, a pół westchnienia. Vián zaczyna słuchać uważniej, nadstawiać się dalekim szeptom jak pieszczocie – potem znaczenie tego słabego dźwięku, dźwięku bez żadnych słów, dociera do niej raptownie. Vián zrywa się z fotela, kot z wyrzutem zerka na nią bursztynowym okiem, podnosi głowę, uważnie patrzy na kobietę biegnącą do okna, z trzaskiem rozwierającą je szeroko, usiłującą przebić wzrokiem ciemnopurpurową jak przejrzałe wiśnie, ciemną, ciepłą noc. Noc nie szepcze już, lecz głośno i ochryple ryczy, potem zaczyna jazgotać przenikliwie, kiedy źródło hałasu przybliża się szybko, w jeszcze kosmicznym pędzie śmiga nad jedynym jasnym punktem na planecie – oknem pokoju, gdzie w głębi, na stole pochylają się w przeciągu płomyki trzech świec, osadzonych w lichtarzu. Jazgot wybuchów o ton pogłębia się gwałtownie, kiedy kosmolot śmiga nad domem w stronę odległych wzgórz. – Przy tej szybkości zrobi jeszcze jedno lub dwa okrążenia, zanim będzie mógł wylądować – myśli Vián. Wie, że czasu jest jeszcze dużo, ale już zaczyna się śpieszyć. Nagle zaczyna bać się, że pilot wystartuje zbyt szybko, kiedy zobaczy tylko martwe ruiny miasteczka. Vián narzuca sweter na ramiona, szybko schodzi do hallu, wybiega w mrok – i raptem cała noc zamiera w bezruchu... ROZDZIAŁ XII Olaf siedzi przy biurku zawalonym książkami, uważnie patrzy na Blitzmachera, mówi: – Więc wyprawa Gazeli II doszła jednak do skutku? Szkoda... – O ile znam Ninch’a, to poradzi sobie tak, żeby nie było kłopotów. A o ile znam życie, to nie są to tylko kłopoty tego... tego Bragga. Wie pan, ja ciągle odnoszę wrażenie, że gdzieś go już widziałem... – Leo mruży oczy. – To bardzo możliwe... – Jak pan to rozumie? Olaf milczy. Milczy dość długo. Blitzmacher również milczy, pieszczotliwie gładzi palcami opasły grzbiet jakiejś książki. W tym czasie Olaf zastanawia się, co właściwie tam, na Kryształowej, kazało mu wyjrzeć przez uchyloną śluzę. To zresztą było jeszcze mało ważne, czemu wyglądał. Ważniejsze, że w oparach brunatnej mgły obok wpartej w piasek łapy kosmolotu dostrzegł rozmazaną sylwetkę. Sylwetkę człowieka. I mniej więcej w tej samej chwili w hełmofonie zabrzmiało przekleństwo: „O cholera!” A potem słowa Bragga o rozwalonej kamerze. – Zastanawiam się, gdzie teraz może być Gazela II – mówi. Blitzmacher wzrusza ramionami. – Jeśli Ninch’owi się udało... – A jeśli nie? Leo Blitzmacher ponownie wzrusza ramionami. – Taak – mruczy Olaf. – Jeśli ten pański astropilot nawali, to będziemy tu mieli niezgorszą zabawę. – O tym się przecież dowiemy. – Jak? Przecież oni lecą po promieniu. – Nie mówię, że już dziś. Kiedy wyhamują w pobliżu naszego Układu, nawiążą przecież łączność z Ziemią. To już nietrudno przechwycić. – Wtedy to już może nie mieć żadnego – znaczenia. – Mówi pan tak, jakby cała sprawa dotyczyła również i pana. – Czemu pan tak myśli? – Olaf siedzi spokojnie. Za spokojnie. Tylko powieki przymyka na ułamek chwili. – Widzi pan... – Leo uśmiecha się niby przepraszająco, ale w jego skrzywieniu ust drży leciutka drwina. – Jako stary kawaler mam pewne swoje, zapewne dość dziwne, przyzwyczajenia. – I? – brew Olafa powoli wędruje do góry. – I jednym z nich jest to, że bardzo lubię wiedzieć, co robią wszyscy moi klienci. Może to zwyczaj brzydki, ale zapewniam pana, że bardzo przydatny – Leo wstaje zza biurka, kieruje się w stronę rozpiętego na ścianie regału, niezdecydowanie przesuwa palcami po grzbietach książek. Ręka Blitzmachera zatrzymuje się na którymś tomie, twarz obraca się do Olafa, głos jest cichy i niewyraźny. – Ja wiem, panie Jensen, że kiedyś lataliście razem. Wiem także i to, że tamten czek był od pana. – Charakter pisma? – Olaf uśmiecha się drwiąco. – Nie. Nie tylko. – A co? – Pańskie konto w unibanku tego dnia zmalało o sto tysięcy ergów. Były jeszcze jakieś drobne, ale tego możemy nie liczyć, prawda? – Leo uśmiecha się wręcz rozbrajająco. – Ponadto wiem, że pański przyjaciel ostatnio ma niezbyt miły i... – Blitzmacher na moment zawiesza głos... – chyba niezbyt rozsądny zwyczaj topienia zmartwień. – To znaczy? – ton Olafa nabiera ostrości. – To znaczy, że pije. I to dużo pije, panie prezesie. – Olafowi wydaje się, że w ostatnich słowach znowu kryje się cichutka drwina. – I pan sądzi, że to mnie obchodzi? – Jensen przymyka powieki, potem wbija spojrzenie w nieruchomą rękę Blitzmachera. – Ja? Tak. Sądzę, że to pana obchodzi. – Jak zwykle ma pan rację – Olaf zaczyna się uśmiechać. – To znaczy? – Ależ to oczywiste. Starym kolegom należy od czasu do czasu pomagać. Pan również postąpiłby podobnie, prawda? – Jak zwykle ma pan rację – przytakuje Blitzmacher, opuszcza dłoń, odchodzi od ściany. – Martwi mnie to, co pan powiedział. Pan nie zna go tak doskonale jak ja. Eri to wspaniały człowiek. Twardy, zdecydowany, szybki. Nawet pan sobie nie wyobraża, jaki on ma refleks. Kiedyś rzucił mi linę dosłownie w ostatniej chwili. Chyba nikomu innemu to by się nie udało. Szkoda człowieka... – leciutkie westchnienie Olafa długo trwa w ciszy pokoju. Helena ma aż trzy powody do zmartwienia. Niepokoi się o Vián, która w tej chwili zbliża się do Ziemi – tak w każdym razie wskazywał harmonogram wyprawy. Niepokoi się o Bragga, który znowu zaczął coraz więcej pić. I niepokoi się o siebie. Niepokoi się o to, co będzie po śmierci profesora Ulanoffa. Ten ostatni kłopot ciągle odsuwa na najdalszy plan. Na razie kolejno przeszukuje wszystkie bary w okolicy domu. Potem wraca na parę minut po elektrowóz i swój stary szal. Przy okazji wsuwa rękę głęboko pod stos starannie poukładanej bielizny i długą chwilę trzyma dłoń na chłodnym kawałku metalu. Patrzy na zegarek – Eri uciekł rano, a teraz już południe. Zanim znajdzie go w jakiejś zakazanej dziurze... Helena z mimowolnym gniewem myśli o tych wszystkich barmanach, którzy witają ją jak starą, dobrą znajomą. O obleśnych pijakach, którzy klepią ją po tyłku, kiedy niespokojnie przebiega między stolikami. Kiedyś próbowała się bronić, ale to zawsze zajmowało jej zbyt wiele czasu. A kiedy jeszcze jakiś pijany bydlak uderzony w twarz oddał jej tak samo... Helena wskakuje do przeszklonej kabiny, uruchamia wóz – elektryczny silnik szemrze cicho, potem zaczyna wyć, gdy Helena prawie natychmiast wrzuca najwyższe obroty i ostro rusza sprzed bramy. Przelatuje śródmieście – o tej porze ruch jest jeszcze bardzo mały – czasem trochę na chybił trafił zatrzymuje się przy jakimś barze, choć nie bardzo wierzy, że znajdzie Ernsta właśnie tu. W śródmieściu był parę dni temu, więc teraz najprawdopodobniej pije gdzieś za miastem. Helena skręca w obwodnicę, która olbrzymim łukiem obiega Arsus od zachodu. Zaczyna działać spokojnie i metodycznie. Jedzie stosunkowo powoli, zatrzymuje się przy każdej knajpie, czasem na parę minut odbija w bok od trasy, żeby odwiedzić jakiś podlejszy bar. Bragg może być wszędzie, gdzie tylko jest alkohol – tego Helena nie rozumie. Ale czuje, że skierowanie Ernsta do zakładu odwykowego byłoby czymś w rodzaju zdrady. Zresztą słyszała coś niecoś o terapii pracą – filie zakładu odwykowego znajdują się podobno nawet na Merkurym. Żeby jeszcze była gwarancja, że zostawią go na Ziemi... Miasteczka na granicy Arsus na szczęście nie są wielkie. Ot, cztery domki i trzy knajpy na krzyż, a do tego co najwyżej dwa niewielkie motele. A jednak zapada już szybki, jesienny zmrok, kiedy Helena dociera dopiero do Błękitnej. Zdaje się, że tam dawno Bragga nie było – kobieta niezdarnie gramoli się z przytulnego wnętrza elektrowozu. Wieczór jeszcze jest ciepły, ale od czasu do czasu zawiewa chłodny, nieprzyjemny wiatr. Dlatego Helena otula się szalem, biegnie przez półmrok w stronę wejścia do motelu. I woli nie pamiętać, że piętnaście lat temu któregoś wiosennego wieczoru tak samo sięgała po swój stary, wysłużony szal. Motel jest burdelem – widać to na pierwszy rzut oka. A oko Helena ma już doskonale wyćwiczone. Dlatego pierwszą dostrzeżoną osobą przy barze jest właśnie Bragg, ześlizgujący się ze stołka. Helena podbiega szybko, nie zważa na uśmiech i ukłon barmana wdzięcznego, że nareszcie znalazł się ktoś, kto uwolni go od tego starego nudziarza. Ostatecznie facet ma prawo przyjść i ma prawo pić, a gadać nikt mu tutaj nie zabroni. Ale ile razy można słuchać bełkotu o jakiejś cholernej planecie, na której góry były całe z diamentów, rubinów i opali, a powietrze wyglądało jak malutkie lusterka. Gość naczytał się jakichś bzdur o podboju kosmosu, a teraz pieprzy jak najęty, co mu ślina na język przyniesie. Dlatego barman żwawo wyskakuje zza kontuaru, pomaga Helenie dotaszczyć Bragga do elektrowozu. Potem nagle żal mu się robi tej kobiety o siwiejących włosach i zmęczonych oczach. Pochyla się nad odsuniętą szybą: – Niech go pani nie wypuszcza z domu – wskazuje Bragga, nieprzytomnie rozwalonego na tylnym siedzeniu. Chce jeszcze powiedzieć tej kobiecie coś dobrego i miłego, więc dorzuca: – Od razu widać, że chłop jest do rzeczy. A to, że trochę pije... Helena uśmiecha się smutnie. Tak, że człowiek prostuje się i już bez słowa odchodzi, goni go szmer włączonego silnika. Elektrowóz powoli wytacza się z parkingu przed motelem, wysuwa opływowy pysk na skraj głównej szosy – po prawej stronie zza zakrętu wyskakują nagle trzy grube snopy światła, po autostradzie niesie się głuchy szum potężnego motoru. – Wariat – myśli Helena, naciskając hamulec. – Po którym on pasie... Trzy snopy światła jak nóż wbijają się w bok elektrowozu. Vián z przerażeniem stwierdza, że już jest rano. I nie wiadomo które, skoro dni potrafią prześlizgiwać się dookoła niej niepostrzeżenie. A potem nagle oddycha z ulgą, bo słyszy cichy, daleki pomruk osiadającego kosmolotu gdzieś za otaczającymi miasto wzgórzami. Dlatego wbiega w zieloną mgłę, która jeszcze nisko ściele się przy ziemi. Nie ogląda się na opuszczony dom, więc nie widzi, że kot wysuwa się przed próg leniwie i spokojnie patrzy za nią żółtymi ślepiami. Patrzę na biegnącą kobietę i czuję, jak obija sobie nogi o przypadkowe kamienie. Czuję jej radość na myśl, że może już za parę chwil trafi do miejsca, w którym wylądował nieznany pilot. A potem wróci na Ziemię. Bo Vián nie chce teraz pamiętać, jak ta Ziemia kiedyś się z nią obeszła. W tej chwili chce za wszelką cenę wyrzucić ze świadomości to, co widziała po powrocie Gazeli. Jeszcze tam, w kosmosie, udało jej się przywrócić Markowi jaką taką równowagę. Początkowo usiłował ją dusić i gryźć, kiedy tylko podchodziła. Więc musiała go sobie zdobywać powoli. Wiedziała przecież nie od dziś, że mężczyźni są chyba najbardziej czuli na bodźce wzrokowe – w przypadku Marka dowiodła tego choćby stworzona przez niego szalona tęcza, co wieczór przez góry i słońce rozpinana na niebie Kryształowej. Przywiązany do koi Mark patrzył ponuro, jak Vián powoli rozpina i ściąga kombinezon, jak potem długo czesze włosy, myje się, chodzi nago po kabinie, przeciąga się leniwie. Patrzył wtedy ponuro, ale przecież patrzył. Nie usiłował zamykać oczu, kiedy Vián schylała się nad nim, pozwalając swoim piersiom kołysać się łagodnie. I zaczynało się z nią samą powoli dziać coś bardzo dziwnego – nigdy nie sądziła, że spojrzenia bezradnego mężczyzny mogą sprawić jej aż taką przyjemność. Później kiedy już we wzroku Marka coraz częściej pojawiała się bezsilna prośba, te spojrzenia kilka razy wyzwoliły w niej rozkosz tak gwałtowną, że byle jak wciągnąwszy kombinezon, wybiegała poszukać Laastera. Znajdowała go już wpółzadowolona i wilgotna, kochała się z nim długo, zamykając oczy. A raz, kiedy nie mogła go odnaleźć – zaszył się w jakimś niedostępnym kącie – poszła z Bolcem i po kilkunastu minutach jeszcze z Jobbickiem. Bo akurat ci dwaj byli w swoich kabinach. Później wracała do Marka. Dwadzieścia lat na syntetycznym pożywieniu nie zaszkodziło mu zbytnio wbrew wszelkim przewidywaniom. A było jeszcze coś, co Vián usiłowała zrozumieć. Badania próbek kryształów – w sumie wzięli ich z planety dobrych parę ton – wykazały, że po wzbudzeniu ciepłem albo światłem ich cząsteczki zaczynają gwałtownie drgać, emitując falę dźwiękową w najwyższych rejestrach, chwytanych przez aparaty. Co więcej – zależnie od pobudzenia – większość kryształów wykazywała sporą radioaktywność Jak Markowi udało się przeżyć, skoro codziennie sam wyzwalał ze skał olbrzymie jak na odporność człowieka dawki wszystkich rodzajów promieniowania? Jak przeżywał każdy słoneczny dzień? Potem Vián myślała o tym już coraz rzadziej – przecież najważniejsze było to, że mimo wszystko przeżył. Mark nie był wysoki, a w dodatku lata katorżniczej harówki rozdęły jego pierś, rozwinęły olbrzymie ramiona i dłonie tak, że teraz wydawał się atletą. Może dlatego Vián bała się zaryzykować zbyt wcześnie. Jeszcze przez dwa miesiące przekonywała go do siebie samym ciałem, samymi swobodnymi, łagodnymi ruchami. Początkowo na wszystko reagował gniewem i tylko gniewem, naprężeniem aż do przecięcia skóry potężnych muskułów, byle tylko uwolnić się, skoczyć, zacisnąć twarde dłonie, pokruszyć kości... Później zaczęło wzbierać w nim słabe podniecenie, kiedy Vián wchodząc do kabiny podnosiła rękę do suwaka, a potem siadała w pobliżu posłania, podciągając stopy na siedzenie fotela, obejmując nogi ramionami, opierając brodę na kolanach. Po kilku dniach odważała się już dopomóc mu klęknąwszy obok wąskiej, niewygodnej koi. A kiedy po raz pierwszy objęła go kolanami, myślała, że szerokie pasy mocnego tworzywa na jego torsie i ramionach rzeczywiście trzasną. Widziała z góry, jak Mark wypręża się gwałtownie i drży, a potem nagle opada na posłanie i spokojnie, leniwie przymyka oczy. Tego właśnie dnia spróbował się do niej uśmiechać... Biegnąca Vián uśmiecha się w zieloną mgłę, potem nieoczekiwanie mocno zaciska usta. Ponownie jest na Gazeli w parę chwil po wyjściu za orbitę Plutona. Po meldunku o przebiegu wyprawy, złożonym przez Laastera, zaczęły się pierwsze rozmowy – kobiety dalekimi błyskami przyśpieszonego światła przywoływały swoich mężczyzn, na poprzecznej fali przez ciemność i chłód biegły ich jasne, ciepłe głosy. Matki uśmiechały się do synów, dzieci na ekranach daleko w kosmos próbowały wyciągać słabe, maleńkie ręce. I tylko Vián nie zawołał nikt... Nawet do Laastera zgłaszali się starzy kumple, gratulowali mu udanego lotu. Hamowali już w strefie Jowisza, kiedy nareszcie i Vián ktoś przywołał do sterowni. Biegła wtedy uśmiechnięta – już zapomniała o pretensjach do Bragga, już nie miała żalu do Heleny. Lecz człowiek na ekranie był obcy. A twarz miał jakąś taką nieprzyjemną i drapieżną, że Vián w pierwszej chwili cofnęła się od telestereowizora, poczuła dławienie w gardle, zanim jeszcze mężczyzna otworzył wąskie, obojętne usta, zanim popłynął jego zimny, bezlitosny głos. Vián nieświadomie skuliła się przy aparacie dokładnie tak samo, jak kiedyś Helena, kiedy padały równo odmierzone słowa: „Dwa miesiące temu, piętnastego października czterdziestego drugiego roku Ery Podboju Dalekiego Kosmosu Helena i Ernst Bragg zginęli w wypadku samochodowym przed motelem Aenis w miejscowości Błękitna na pograniczu Arsus”. Potem człowiek bez żadnego innego słowa znikł z ekranu. A Vián wtedy jeszcze nie wiedziała, że to dopiero początek... Teraz spostrzegła, że mgła zaczyna się przerzedzać. Idzie wolniej, rozgląda się uważnie – nie patrzy pod nogi, więc w pewnym momencie potyka się o jakąś grudę ziemi, potem o drugą i trzecią. Nagle gwałtowny podmuch wiatru rozdziera przed twarzą Vián resztki zielonego oparu. Kobieta zatrzymuje się w ostatniej chwili. Długo, długo i smutnie patrzy na ogromne kolisko przemielonej ziemi, na ściany głębokiego leja, osmalone potężnym wybuchem. – To ten ostatni grzmot, który tak długo toczył się nad miastem... – myśli. A potem gorzko śmieje się i płacze, garbi plecy, wtuliwszy głowę między rozdygotane ramiona. Wreszcie zawraca wlokąc nogi niedbale. Idzie myśląc, czy kot na nią czeka... „Tu astropilot Bahran! Wchodzę do kolejnego układu. Numer ewidencyjny w harmonogramie lotu sto pięćdziesiąty ósmy. Wyjście w przestrzeń euklidesową przebiegło zgodnie z programem, teraz zaczynam podejście do ostatniej planety. Układ ma jedno słońce i cztery planety. Ostatnia od słońca to martwy glob, prawdopodobnie nie nadaje się do zasiedlenia. Tak, po trzech okrążeniach czujniki wykazały wysoką radioaktywność. Zgodnie z instrukcją oddalam się jak najszybciej, po spirali schodzę w okolicę trzeciej planety. Widok identyczny. Atmosfera szczątkowa o składzie nie nadającym się nawet dla mnie. Same gazy obojętne. Schodzę na orbitę drugiej – płaszcz gazowy o sporej grubości i składzie, który już można wytrzymać. Osiemnaście procent tlenu, reszta obojętna z wyjątkiem trzydziestu procent azotu i ułamkami procent innych gazów aktywnych. Tu już jest życie – z daleka widzę akweny i coś, co wygląda na lasy, Niestety, zapada tutaj zmierzch, muszę zwolnić albo przyśpieszyć, żeby nie lecieć w nocy. Uwaga! Przez moment wydawało mi się, że widzę niesłychanie słaby punkt świetlny! Tak. Kamera zarejestrowała go również, decyduję się na hamowanie. Wchodzę w strefę dnia, wytracam prędkość w takim tempie, żeby najdalej za dwie godziny znaleźć się ponownie nad tamtym punkcikiem. Wyląduję najpóźniej nad ranem. Wydaje mi się, że widzę coś w rodzaju osiedla. Niestety, większość kotliny zalega zielony opar nieprzenikliwy dla podczerwieni. Nie wygląda to jednak na maskowanie, a raczej na poranną mgłę. Na wszelki wypadek osiądę poza kręgiem wzgórz, otaczających kotlinę. Manewr osiadania zgodny z procedurą, za pięć minut opuszczę kosmolot i pójdę w stronę kotliny. Jest tu jednak coś, co mnie trochę niepokoi. Bez przerwy odnoszę wrażenie, że jestem obserwowany. Wprawdzie w zasięgu mojego wzroku ani kamer nie widać, nic poza nielicznymi drzewami, ale na wszelki wypadek wstrzymam się z opuszczeniem rakiety jeszcze co najmniej przez dziesięć minut. W tym wypadku decyduję się pozostawić cały rozrząd w ruchu, nastawiony na automatyczny lot po pięciokrotnym promieniu w stronę Ziemi. Tak więc gdyby mi się coś stało, astrolot mimo wszystko przekaże na Ziemię wszystkie dane, które do tej pory zebrałem. Mnemotrony elektronowego mózgu nastawiam na ciągłą łączność z moim skafandrem na wszystkich zakresach. Teraz otwieram śluzę i czekam na opuszczenie trapu. Schodzę, stawiam nogę...” Dzięki ludziom wiem, co to jest śmiech. Więc śmieję się, bo tej taśmy już nie ma. Swoją drogą to zabawne – akurat Bahran został wysłany na poszukiwanie światów do zasiedlenia. I akurat trafił na Nową. Na Naszą planetę. Żałować właściwie – z punktu widzenia ludzi – nie ma czego. To także już nie był człowiek. O wiele bardziej ludzka jest Vián. I nawet ten Laaster, który kiedyś namawiał kolonistów, żeby zabić każdego z nas, zanim będzie za późno. Nie wiedział tylko, że było za późno już wtedy, kiedy wylądowali. A pamiętam to wszystko. Pamiętam doskonale, widzę oczami Vián. Bo Vián, która teraz ciągnąc nogę za nogą zawraca w stronę domu, wraca jednocześnie na Ziemię. Wraca do tego dnia, kiedy Gazela II, dygocząc na błękitnej burzy, powoli, majestatycznie osuwała się w płytką nieckę księżycowego kosmodromu. Nie czekał na nich nikt. Nawet potem, kiedy wahadłowiec dowlókł się na Ziemię, nikt nie wznosił powitalnych okrzyków, nie ciskał pod stopy kolorowych kwiatów. Wszyscy ludzie wiedzieli o starcie Gazeli. Ale nikt nie wiedział prawdy o jej powrocie. Właściwie słusznie – rzeczą niebezpieczną jest odbrązawiać pomniki. Niedobrze, kiedy bohater, który umarł – żyje. Niedobrze, kiedy bohater nie jest bohaterem. Niewygodnie... Nawet nietrudno było wtedy przekonać Vián, że jej ojciec przede wszystkim potrzebuje ciszy i spokoju normalnego życia. Przecież trzeba mu przywrócić wszystko, co utracił – prawo do prawdziwego, ziemskiego powietrza, do prawdziwego słońca, do prawdziwej wody, do prawdziwego leczenia. Psychiatra, któremu Vián opowiedziała o zastosowanej przez siebie metodzie, zbladł z wrażenia – od tamtej chwili zresztą zaczął patrzeć na Vián trochę jak na swoją przyszłą pacjentkę. I żadne z nich wtedy nie wiedziało, że rzeczywiście niewiele do tego zabrakło. Vián była zmęczona. Straszliwie zmęczona i stara – chyba głównie dlatego godziła się na wszystko, co zaproponowano. Sama zresztą zrozumiała, że nie byłaby w stanie leczyć ojca dłużej. Mimo spędzonych razem z nim miesięcy nadal nie wiedziała, co właściwie w jego mózgu się kryje. Tylko raz zaczął mówić, kiedy Vián do jego kabiny – wtedy jeszcze był przywiązany do koi – przyniosła odłamek kryształowego głazu. Ledwie ostre, bezcieniowe światło ożywiło wszystkie kolory ukryte w krysztale, Mark ocknął się z głębokiego, zwierzęcego snu. Patrząc na twarz Vián oblaną tęczowym blaskiem bełkotał – dwadzieścia lat samotności pozbawiło jego głos wyraźnej artykulacji, tylko przekleństwa wykrzykiwał głośno i wyraźnie – bełkotał i wywarkiwał słowa, połykając końcówki. Mówił o zespolonej masie, w którą można wpadać odbywając podróże detorem, jakby nie wiedział, do czego detor służy. Mówił o urojonym świecie, ukrytym w głębi każdej rzeczy, kilkakrotnie powtarzał słowa brzmiące jak „intermateria”, potem „imat” – z kontekstu Vián mogła zrozumieć, że chodzi tu o jakiś nowy rodzaj kosmolotów albo odpowiednik wzmacniacza mikrofali hiperdźwięku. Równie dobrze mogło to być zresztą i jedno, i drugie. W sumie nie potrafiłaby nawet tego wszystkiego powtórzyć. W pewnej chwili spojrzała na ojca uważniej i przeraziła się. dostrzegając w jego oczach obłęd prawie taki sam jak na początku. Szybko wybiegła z kabiny – w oszczędnym półmroku korytarza kryształ przygasł stopniowo. Później przez dwa dni Mark znowu próbował się uwolnić. A raz, kiedy Vián nieopatrznie pochyliła się nad nim zbyt nisko, gwałtownie poderwał głowę, dziko kłapnął zębami tuż koło jej piersi. Długo trwało, zanim uspokoił się ponownie, więc od tej pory Vián badanie kryształów pozostawiła kolegom, ograniczyła się do opieki nad ojcem. I rzeczywiście – kiedy z Instytutu w Haelle, najlepszego instytutu i najlepszej kliniki na Ziemi, przysłano specjalny koleopter – Mark prawie niczym nie różnił się od otaczających go ludzi. Nie poruszał się już olbrzymimi susami jak po stromym zboczu czy po kryształowych piargach, olbrzymie dłonie trzymał swobodnie, już bez utrwalonego przez lata nawyku. Tylko kiedy się na chwilę zapomniał, jego prawe ramię gwałtownie wyskakiwało ku niebu, żeby po ułamku sekundy z całą mocą opaść w dół, zakończyć swój prawie nieuchwytny dla ludzkiego oka bieg głuchym klaśnięciem zwiniętej pięści o pięść. Lekarze z Instytutu poprosili Vián jeszcze o dopilnowanie, aby próbki przywiezione z Kryształowej wraz ze szczegółowym raportem i opisem spostrzeżeń zachowania Marka zostały jak najszybciej do Haelle wysłane. I kiedy koleopter ostro wystrzelił w zakurzone niebo, Vián odetchnęła z nieoczekiwaną ulgą. Przez dwa dni była tak zajęta dopilnowaniem wyładunku i wysyłki próbek – okazało się, że jest tego prawie dwadzieścia ton – że dopiero trzeciego dnia rano spostrzegła zniknięcie Laastera. Pytała o niego – nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Przez jakiś czas była z tego nawet dość zadowolona – właściwie bała się go trochę ostatnio. Już na statku zdarzało mu się patrzeć na nią bardzo dziwnie. Vián wprawdzie nie należała do osób, które potrafią miewać coś sobie za złe, lecz mimo to znowu czuła czasem takie samo obrzydzenie do siebie, jak po tamtej nocy z Lusinem... Jeszcze raz wędruję przez przestrzeń i czas na zrujnowany cmentarz, jeszcze raz umierający człowiek zawisa na pochylonym krzyżu. I patrzę... Laaster czuł się wtedy jak zużyta bioproteza. Vián nie obiecywała mu nic, nigdy nie rzucała wielkich słów. A jednak czuł się okradziony i oszukany. Niepotrzebny. Dlatego znikł. Tylko Leo Blitzmacher wiedział, że Ninch’ w Tihuawa znowu zagania swoje stare dziwki do roboty. Nawet nie odebrał książeczki czekowej, którą przy odlocie założono w unibanku na jego nazwisko. Wtedy nie chciał z Vián się utożsamiać, więc nie mógł wiedzieć, że i dla niej przyszły długie, okrutne i puste dni. Po załatwieniu ostatnich formalności Vián szybko wyniosła się z kosmotelu, pojechała do Arsus. Kiedy po raz pierwszy przekraczała bramę, dostrzegła przez półprzejrzyste tworzywo jakiś ciemny przedmiot pod pokrywą skrzyni na pieczywo, mleko i gazety. Pochyliła się, uniosła pokrywę, wyjęła ze skrzyni niewielki sześcian z pospawanej blachy. Otwarła go, potem bezmyślnie zaczerpnęła w dłoń garstkę szarego, puszystego popiołu. Potem rozwarła palce, przechyliła skrzynkę dnem do góry i długo, długo patrzyła, jak słaby wiatr wwiewa do ogrodu lekką, szarosiwą smugę. – Helena i Bragg – pomyślała. – Helena i Bragg – powtórzyła głośno. A potem po raz pierwszy w życiu zaśmiała się gorzko. Wyprostowała się po chwili, poderwała głowę: – Jeszcze jest Mark! Jeszcze... – obróciła się ostro na pięcie, po spękanym betonie poszła w stronę domu. A jednak czekała, że Laaster wreszcie odezwie się do niej, że przyjedzie może. Nie przyjeżdżał. Vián zamawiała wszystkie gazety z nadzieją, że gdzieś zobaczy jego nazwisko. Nazwiska Ninch’ nigdzie nie było. Zresztą nigdzie nie znalazła też żadnej wzmianki o odnalezieniu i uratowaniu Marka – żyjący bohater to zbezczeszczenie pomnika. Nawet w znanych z tropienia sensacji „Wiadomościach Porannych” przeczytała zaledwie krótką, niemal wypchniętą na margines notatkę, że Gazela II powróciła na księżycowy kosmodrom, wszyscy członkowie wyprawy z wyjątkiem pierwszego pilota żyją i są najzupełniej zdrowi. Za to całą czołówkę zajmowały poszukiwania porywaczy dwu – i trzyletnich dzieci. Policja ciągle była na tropie. Tylko raz zagadka kidnaperów zeszła na dalszy plan – poszukiwano trzystu tysięcy ochotników do zasiedlania nowych planet. Vián pobieżnie zerknęła na fotografie tych, którzy się pierwsi zgłosili, ale nie znalazłszy tam twarzy Laastera, wzruszyła ramionami, nawet nie doczytała artykułów i wywiadów do końca. I tak minęło pięć miesięcy. Od czasu do czasu gazety donosiły o kolejnych startach poszczególnych grup osadników. W każdej grupie dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście na pierwszy ogień poszły układy najbardziej atrakcyjne, bo najbliższe. Kolejne wyprawy miały przed sobą coraz więcej lat podróży. Ponieważ nie opłacało się budować nowych statków, wykorzystano stare, zdolne zaledwie do osiągnięcia prędkości przyświetlnych. Po pięciu miesiącach Vián nareszcie ocknęła się z letargu. Najpierw próbowała połączyć się z Instytutem w Haelle stereofonicznie. Próbowała całe dwa dni, zanim zaczęła coś podejrzewać. Trzeciego dnia postanowiła pojechać. Oczywiście na teren Instytutu wpuszczono ją bez większych kłopotów. Jednak przywołany z kliniki lekarz kategorycznie sprzeciwił się jakimkolwiek odwiedzinom u leczonego kosmobiologa. A patrzył na Vián prawie ze wstrętem, jak na morderczynię. I zresztą chyba nie byłby sobą, gdyby nie stwierdził, że właściwie to Vián jest wszystkiemu winna. Bardzo był ciekawy, co za perwersyjną rozkosz sprawiało jej dręczenie niewinnego, bezsilnego człowieka, którego najpierw przywiązała do koi, a potem systematycznie doprowadzała niemal do obłędu. I w to już Vián nie uwierzyła – zbyt dobrze pamiętała reakcję Marka, kiedy przypadkowo przyniosła kryształ do kabiny. Zbyt dobrze pamiętała jego wzrok, kiedy po raz pierwszy ześlizgiwała się z niego, z wąskiej i niewygodnej koi. Lekarz unosił się i zapluwał tak długo, że zwabił do pokoju kilkunastu gapiów, w końcu wypchnął Vián za bramę Instytutu. Zdawał się nie słyszeć jej prośby, zaklęcia niemal, żeby pozwolili jej popatrzeć na niego choć przez parę chwil. Przecież muszą mieć coś w rodzaju podglądu, jeżeli mają badać wszystkie ludzkie reakcje. Tylko brama trzasnęła głucho. Vián poderwała głowę, z nienawiścią spojrzała na olbrzymi gmach. A tego samego dnia wieczorem znalazła się w nim ponownie. Przemykając półmrocznymi korytarzami, Vián uśmiechała się gorzko na wspomnienie strażnika. Musiał chyba być trochę niedorozwinięty, skoro nie wiedział, czym ryzykuje. Zresztą, może dlatego specjalnie go wybrano? Był obrzydliwie ośliniony i cuchnący, ale głupi. Potem pokazał jej na planie nawet drogę do kliniki i pokoju Marka, wytłumaczył, jak trzeba iść. Jasne i żywe z rana korytarze teraz były martwe i głuche – Vián obawiała się nawet głośno oddychać, kiedy podkradała się do potężnych drzwi, opatrzonych więziennym judaszem. Przez chwilę nie mogła uwierzyć, że to właśnie tu – aż cofnęła się o krok, żeby dojrzeć numer pokoju, umieszczony nad drzwiami. Ostrożnie, cichutko odsunęła klapę judasza, wspięła się na palce i... poczuła, że nawet nie potrafi krzyczeć. Wydawało jej się, że czuje mdły smród ohydnego brudu, który nawet przez grubą płytę drzwi bije od obłąkanego dzikusa, który z radosnym, bezgłośnym chichotem debila z ręki do ręki przesypuje garść szklanych paciorków. Vián puściła się szalonym pędem przez ponure korytarze – nawet kiedy na sekundę przymykała oczy, widziała pod powiekami drżące, tęczowokrystaliczne błyski. Nie wiedziała, jak trafiła do bramy, jakim cudem odepchnęła od siebie oślinionego, przymilnie uśmiechniętego strażnika, jak wypadła na pustą ulicę. Biegła przez okrutne, martwe, podłe miasto tak długo, póki nie uderzyła sobą o kogoś, kto chwycił ją mocno i przytrzymał. Podniosła nieprzytomne oczy, a potem poczuła, jak coś łamie się w niej ze zgrzytem i pęka. – Laas – wyszeptała tylko. – Laas... Opowiedziała mu wszystko. Siedzieli w pokoju Laasa w hotelu i Vián mówiła. O tej pierwszej nocy pod pokojem gościnnym, kiedy usłyszała, że Bragg wcale jej ojcem nie jest. O swoich podejrzeniach, które przecież zmieniły się w pewność. O nocy z Lusinem, o Jobbicku i Bolcu, o strażniku w bramie... I o Marku, o Marku, o Marku... Aż do rana. O ósmej Laaster wstał z fotela, w którym przesiedział całą opowieść, wziął dziewczynę za rękę, prawie szarpnął za sobą. – Chodź – mruknął krótko. Poszła, nie pytając o nic. Zielona mgła podnosi się coraz szybciej, więc kiedy Vián nareszcie dociera do domu, wyraźnie widzi trójkątny pysk i dwa bursztynowe ślepia, pobłyskujące w porannym słońcu. Nagle przejmuje ją gwałtowny chłód. – To przecież już koniec lata – myśli. Powoli wchodzi po stopniach na werandę, schyla się po kota, wnosi go do wnętrza domu. W salonie siada na najbliższym fotelu i po chwili pod palcami zaczyna wyczuwać cichutkie mruczenie. Wiem, że patrzy w tej chwili za okno, widzi olbrzymi astrolot, z którego pomału, ociągając się wychodzą pierwsi ludzie. Bojaźliwie i nieufnie patrzą na daleki las, na mgłę zieloną, na przestrzenie. Milczą. Wreszcie ktoś – kapitan – wysuwa się naprzód, zatacza ręką łuk. Szeroki. – Ludzie! – woła szeptem. – O cholera, ludzie! To wszystko będzie nasze! Dwie olbrzymie łzy ciężko, opornie znajdują sobie kolejne bruzdy na pomarszczonych policzkach Vián. Dwie wielkie, błyszczące łzy, kiedy odchodzę...