7235
Szczegóły |
Tytuł |
7235 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7235 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7235 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7235 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wac�aw Korabiewicz
Midimo
Romans afryka�ski
Czytelnik Warszawa 1983
SPOTKANIE
Zygmunt siedzi na kamiennej �awce, leniwie patrz�c w otwart� przestrze� Oceanu
Indyjskiego, z
kt�rego lazurowej perspektywy wy�ania si� coraz realniej statek z czerwon�
bander� su�tana
Zanzibaru.
Uwierzy� trudno, �e ziemia, kt�r� w tej chwili depcze tak nonszalancko, to
odleg�a o tysi�ce mil od
Polski Afryka Wschodnia � zdawa�oby si�, nigdy nieosi�galne marzenie jego lat
dzieci�cych.
Po�udniowe morza, koralowe wyspy, ostrodziobe pirogi, orzechy kokosowe padaj�ce
z hukiem na
asfaltowy chodnik ulicy, to wszystko � takie niegdy� egzotyczne, niesamowicie
romantyczne �
dzi� spowszednia�o, sta�o si� dotykalne i codzienne.
Na �awce, tu� obok, rozpar� si� wygodnie Murzyn. Zadar� wysoko nogi i jest
niezmiernie dumny.
Jeszcze tak niedawno podobne �poufalenie si� z wazungu, bia�ym cz�owiekiem,
by�oby nie do
pomy�lenia. Dzisiaj ju� nikt go st�d wyrzuci� nie �mie. Tanganika to nie Afryka
Po�udniowa. Tu
nie wieszaj� kartek z napisami: �Tylko dla Europejczyk�w�, ONZ kontroluje rz�dy
kolonialne w
mandatowych krajach.* Murzyn doskonale wie o tym, chocia� nie umie czyta�, wi�c
jeszcze wy�ej
zadziera swoje bose nogi.
Za plecami Zygmunta, w cieniu pierzastych kokosowych palm, stoj� d�ugim
szeregiem
makabryczne ma�e domki � hinduskie krematoria. W�a�nie jeden z nich smoli�cie
dymi. Na
szcz�cie wiatr odwiewa zapach spalenizny. Tutaj ludzie nie czyni� wielkich
ceregieli z doczesnym
przyodziewkiem nie�miertelnej duszy. Wszelkie przelotne sentymenty likwiduje
stos
najzwyklejszego drzewa.
Na podwini�tych bosych pi�tach (pantofle stoj� obok), w kolorowych turbanach,
aksamitnych
czarnych czapkach albo bia�ych p��ciennych fura�erkach Ghandiego, siedz� sobie w
kucki, milcz�c,
najbli�si krewni i przyjaciele, spe�niaj�c przepisow� powinno��. Pilnuj�, aby
z�e duchy nie
napastowa�y duszy, podczas gdy b��dzi jeszcze biedaczka wko�o trupa, szukaj�c
reinkarnacyjnego
przeznaczenia.
* W jedena�cie lat p�niej, w 1961 r , Tanganika odzyska�a niepodleg�o��, a w
1962 r. proklamowa�a si� republik�.
Kiedy�, podczas w�dr�wki przez Indie, widywa� ju� Zygmunt cia�opalenia, nie
interesowa� go wi�c
teraz ten smolisty, dra�ni�cy nozdrza dym. C� nowego mo�na zobaczy� w
daressalaamskim
krematorium? Zreszt� kamienna �awka, na kt�rej siedzi, umieszczona jest w mi�ym
cieniu
kokosowej palmy, kt� by wi�c chcia� wy�azi� teraz w pe�ni� tropikalnego upa�u.
Jak�e zazdro�ci w tej chwili rybakowi, kt�ry stoi przed nim po pas w wodzie i
raz po raz wyci�ga z
odp�ywowego b�ocka �lamazarnie poruszaj�ce si� m�twy. Gdyby nie �autorytet�
bia�ego cz�owieka,
zanurzy�by si� sam ch�tnie. Ale wybrze�e przeznaczone jest tylko dla plebsu.
Szanuj�cy si� bwana
m�kubwa (wielki pan) musi i�� do p�ywackiego klubu albo jecha� kilka mil dalej,
na wybrane,
�szlachetniej urodzone� pla�e.
Na wie�y misyjnego ko�cio�a bije godzina czwarta. Pora ju� i�� do pracy. Ale si�
wyrazi�. Jaka� to
tam praca! Muzeum jest dla niego tylko wytchnieniem, wielk� przyjemno�ci�.
Wy�ywa si� w nim.
Gmach daressalaamskiego muzeum przypomina budowle po�udniowej Hiszpanii albo
Bagdadu;
takie same kolorowe kafle, po�yskuj�ce lazurem i biel�, takie� same kopu�ki i
maureta�skie �uki.
Kiedy po chwili Zygmunt wchodzi� w g��wne drzwi, jeden z boy�w, czyszcz�c bogat�
rze�b�
arabskiej framugi, pozdrowi� go grzecznie:
� Szikamo* bwana m�kubwa!
* Szikamo � tak pozdrawia si� ludzi starszych i godniejszych (innych wita si�
zazwyczaj s�owem �jambo�).
� Marchaba! � odpowiedzia� za�enowany, bo jaki� tam z niego bwana m�kubwa! Ot,
ho�odraniec
uchod�czy, bezdomny w��cz�ga. Ka�dy obywatel tego kraju posiada w�asny samoch�d
albo
przynajmniej rozporz�dza maszyn� s�u�bow�, on tymczasem ociekaj�c potem chadza
pieszo.
Gdzie� tam biednemu refugee* do normalnego obywatela tego kraju, do prawdziwego
bwana
m�kubwy!
Ch�odna sie� owia�a go mi�ym seledynem kaflowego wn�trza. W por�wnaniu z �artem
otwartej
przestrzeni jest tu rze�ko. Olbrzymie dwa k�y rekordowej wielko�ci s�onia chyl�
ze �ciany swe
ostrza. Z portretu w g��bi patrzy kr�l Jerzy V � stryjeczny Miko�aja II, cara
Wszechrosji. Bli�-
niacze podobie�stwo tych dw�ch twarzy nasuwa przykre reminiscencje.
Na du�y st� czytelni muzealnej wy�o�y� Zygmunt stos ksi��ek i pism. Usiad�,
wpl�t� palce w
k�dzierzaw� czupryn� i zamy�li� si� nad map�. Chcia� wybra� najlepsz� tras� dla
swojej pierwszej
odkrywczej eskapady.
� Ju� pan wr�ci� z przechadzki?
Masz babo placek! Ledwie usiad�, a zn�w mu przeszkadzaj�. To pani Smith, jego
bezpo�rednia
zwierzchniczka, kuratorka muzeum. Lubi� j�. Jej serce, zmi�kczone angielskim
zdawkowym
u�miechem, rokowa�o dobre warunki wsp�pracy. Kiedy�, nie tak dawno, sp�dzili z
sob� w jej
prywatnym a nastrojowym saloniku bardzo mi�y wiecz�r. Pan Smith, o wybitnie
ostrym wyrazie
twarzy, patrzy� fotografiami z ka�dego k�ta i ka�da rozmowa schodzi�a jako�
niechc�cy na jego
temat. Zgin�� pono w samolotowym wypadku przed paru laty. (Zreszt� Zygmunt nie
wiedzia� do-
k�adnie, jak to by�o, a pyta� nie chcia�.) By� znanym uczonym, wsp�tw�rc�
Tanganiki, ale
podobnie jak i jego �ona, nie by� Anglikiem. Tym obcym pochodzeniem nale�a�o
chyba t�umaczy�
nieszablonowy charakter ich saloniku.
� Pan pozwoli, przejdziemy do sal muzealnych. Mo�e si� co� da zmieni� w uk�adzie
eksponat�w,
zawsze� nowy pracownik, nowe idee... nowa miot�a...
* Refugee � (ang.) uchod�ca.
� W�a�ciwie jak dot�d nie bardzo si� orientuj�, jakiej ga��zi wiedzy po�wi�cone
jest to muzeum...
� zacz�� Zygmunt.
� Ba � u�miechn�a si� gorzko pani Smith � gdybym to ja wiedzia�a! Wszystko
zale�y od
przypadku, a w�a�ciwie od tego, kto wejdzie w sk�ad zarz�du tak zwanego Komitetu
Opieki. Ludzi
tych przewa�nie nie obchodz� sprawy muzealne. Do komitetu daj� si� wybiera� z
pobudek czysto
snobistycznych. Je�li znajdzie si� w�r�d nich zoolog, w�wczas g�osuj� za
powi�kszeniem ilo�ci
wypchanych zwierz�t. Je�li zjawi si� historyk � ka�� skupowa� zbroje i miecze. W
og�le kto
oka�e jak�� inicjatyw�, ten tu rz�dzi, ca�a reszta podnosi tylko, ziewaj�c, r�ce
do g�osowania.
� A jak z finansami?
� Mamy do�� spory kapita� w banku. Szczytem honoru i ambicji jest jego
nienaruszalno��.
Wydatki pokrywa si� z bie��cych ofiar i ma�ego subsydium rz�dowego, musi tego
wystarczy� na
nasze pensje oraz sprz�tanie. Wszystkie eksponaty, jakie pan tu widzi,
przyw�drowa�y w ci�gu
dziesi�ciu lat istnienia muzeum wy��cznie z �askawych dar�w, dlatego panuje taki
chaos.
� I nikt nie je�dzi� w teren? Nikt nie bada� folkloru, nikt nie uzupe�nia�
zbior�w? Jak to by� mo�e?
Wszak�e muzeum to plac�wka naukowa. �wiat pierwotny ginie. Nied�ugo nie
pozostanie po nim
ani �ladu. Wszystko zalewa europejska tandeta.
� My�li pan, �e tego nie rozumiem? Ale oni marnuj� pieni�dze. Zreszt�, powiem
panu szczerze,
nie by�o dot�d cz�owieka, kt�ry by si� podj�� podobnej roboty.
� Ale� pojad� w tej chwili � wyrwa� si� Zygmunt entuzjastycznie i zawstydzi� si�
zaraz swojej
bezpo�rednio�ci. Mo�e nie wypada tak si� narzuca�?
� Nie potrzeba mi wielkich �rodk�w. Obejd� si� prawie niczym. Niech mi tylko
pokryj� koszty
transport�w � t�umaczy�, jak gdyby usprawiedliwiaj�c si� przed zarzutem
interesowno�ci.
Pani Smith u�miechn�a si� dobrotliwie. Jej z natury poczciwe oczy wyra�a�y
teraz matczyn�
troskliwo��. Znik� gdzie� zdawkowy grymas podniesionych k�cik�w warg.
� M�j m�� podobny by� do pana. Taki sam zwariowany entuzjasta. Tak nie wolno, to
spala
cz�owieka. Przeci�tno�� nie znosi zapa�u. Niech pan pami�ta, �e ka�de
niedo��stwo rzuca kamienie
pod nogi �piesz�cym, a niedo��g�w jest bardzo wielu, tych za�, co mogliby do
czego� doj��, liczba
znikoma. Boj� si� przykrych rozczarowa�, ale niech si� pan �atwo nie zra�a. Ja
panu we wszystkim
pomog�.
Posuwali si� wzd�u� gablotek czas jaki� milcz�c, zaj�ci bardziej swoimi my�lami
ani�eli tym, co
le�a�o pod szk�em.
� A to co za figurka? � spyta� Zygmunt podchodz�c do niskiej gablotki, gdzie
w�r�d tykw
obwieszonych paciorkami widnia� komiczny drewniany wa�ek, z przedniej jego
powierzchni
stercza�y dwa sto�kowate pag�rki, imituj�ce jak gdyby kobiece piersi, a nieco
ni�ej, na samym
�rodku � trzeci wzg�rek, niczym wypuczony murzy�ski p�pek. U szczytu walca
tkwi�a ma�a
g��wka w olbrzymim, sto�kowatym, napoleo�skim kapeluszu. Poza tym ani nosa, ani
oczu, ani
�adnych rys�w twarzy. Symbolika czy stylizacja?
� Niestety nie mog� panu udzieli� �adnych informacji, bo nikt nie zna
pochodzenia tego eksponatu
� rzek�a pani Smith. � Kiedy� pr�bowa�am zidentyfikowa� go, ale na pr�no
przegl�da�am
katalogi. Nic. Ani �ladu. Prawdopodobnie jest to akcesorium jakiego� czarownika.
�...Akcesorium jakiego� czarownika... Jak to brzmi zwyczajnie, powszednio� �
pomy�la�
Zygmunt. Dla niego by�a to podniecaj�ca, tajemnicza historia. Bodziec do
energicznej akcji. Mo�e
t� ma�� figurk� dano komu� na szcz�cie, mo�e przynios�a �mier�? Ile� to
niesamowitych scen
mog�o towarzyszy� jej narodzinom: ta�ce w maskach, pierzaste stroje, zakl�cia i
gwizdy, dzikie
wycia przy ogniskach. Mo�e ludo�ercze rytua�y? Kto to wie? I gdzie szuka�
odpowiedzi? Gdzie �w
czarownik, gdzie jego plemi�?
� Kogo widz�! Mister Korewo! � przerwa� mu rozmy�lania znajomy g�os pana
Reymana,
przewodnicz�cego Komitetu Opieki. Bieg� poprzez sal� z wyci�gni�t� d�oni�, czym
r�ni� si� od
przeci�tnego Anglika, kt�ry z regu�y wita si� tylko swoim -,,how do you do?� bez
podawania r�ki.
� Cudownie, �e pana spotykam. Oto przysz�a mi nowa my�l do g�owy: musimy
zorganizowa� w
muzeum wielk� wystaw� pod tytu�em �Wp�ywy Indonezji na Afryk� Wschodni��. Zechce
mi pan
to wszystko przygotowa�.
� A kt� wobec tego wybierze si� w teren? � wybuchn�� Zygmunt g�osem tak
szczerej rozpaczy i
zawodu, �e oboje s�uchaj�cy parskn�li �miechem.
� Niech�e pan nie bierze tej sprawy tak tragicznie � uspokaja� pan Reyman. �
Wystawa nie
potrwa d�ugo. Pan tylko j� przygotuje i zaraz w drog�. Nie my�l� pana
zatrzymywa�. Tu jednak
chodzi o zainteresowanie szerszej publiczno�ci. Pojedzie pan, pojedzie �
zako�czy� jowialnie,
poklepuj�c Zygmunta po ramieniu,
�Chyba on nie jest czystej krwi Anglikiem � przemkn�o przez my�l Zygmuntowi. �
Anglicy
nigdy si� nie poklepuj��.
Pan Reyman tymczasem biega� ju� nerwowo po sali, co� poprawia�, co� wykrzykiwa�
do boy�w �
i tyle go by�o wida�. Gdy znikn�� za drzwiami, pani Smith bezradnie roz�o�y�a
r�ce.
� Widzi pan? Taka to i robota. Dzi� wystawa, jutro nowy jaki� bzik, �adnego
planu. B�dzie pan
wyj�tkowym szcz�ciarzem, je�eli si� panu uda wyruszy� kiedy� w teren.
� A jednak wyjad�, cho�by si� �wiat mia� zawali�! � krzykn�� na ca�y g�os,
troch� dla
podkre�lenia swego uporu i si�y woli, a bardziej z powodu nie daj�cej si�
opanowa� w�ciek�o�ci.
Po chwili �ledzi� przez nie domkni�te okno czytelni, jak ma�y samochodzik pani
Smith zakr�ca
doko�a klombii. Mimo �e zaczyna�a ju� si�dmy krzy�yk, prowadzi�a maszyn� pewn�
r�k�.
Przypomnia� sobie pewien obrazek sprzed lat, gdy, przeje�d�aj�c przez Cape Town,
zobaczy� za
drucian� siatk� parkanu grono siwych staruszek graj�cych w kr�gle. By�y ogromnie
przej�te: �mia�y
si� na g�os, wykrzykiwa�y i podskakiwa�y z rado�ci. Czy� do pomy�lenia by�aby
podobna zabawa w
gronie naszych polskich s�dziwych matron? Na szcz�cie s� narody, kt�re mog�
sobie pozwoli� na
podobny spok�j i r�wnowag� ducha.
Opu�ci� g�ow�. Przed nim le�a�a mapa Afryki Wschodniej. Zacz�� wodzi� po niej
palcem i czyta�
z�o�ony obok tekst:
�...Mniej wi�cej tysi�c lat temu przybyli tu z dalekiego Celebesu i Moluk�w
Indonezyjczycy i odt�d
bardzo cz�sto ju� t�dy p�ywali. Za dow�d tych wizyt niech s�u�� kwadratowe
domki, kt�rych
Murzyni przedtem nie znali, a tak�e kokosowe palmy...�
�Co? � zdziwi� si� Zygmunt. � Kokosy nie s� pochodzenia afryka�skiego? Chyba to
nieprawda�.
Ale by�o wyra�nie napisane; przyw�drowa�y z wysp Moluk�w i zasia�y si� na
podatnej glebie. �To
tak, jak z daktylami w Indiach � pomy�la�. � Tam r�wnie� wyros�y palmy z pestek,
kt�re niegdy�
wypluli �o�dacy Aleksandra Macedo�skiego�.
�Najciekawszym jednak i niczym nie zbitym dowodem wp�yw�w indonezyjskich s�
rybackie �odzie
z bocznymi p�ywakami, zwane mgalawa � czyta� dalej. � Takich �odzi, jak Afryka
szeroka i
d�uga, nigdzie wi�cej si� nie spotyka. Istniej� wy��cznie pomi�dzy portugalskim
Mozambikiem a
Mombas��.
Zygmunt by� z�y. Czemu�, u licha, tak si� sp�ni� przychodz�c na ten g�upi
�wiat? Dzi� wszystko
ju� odkryte, opisane, zarejestrowane. Wszystko posegregowane i z�o�one do
odpowiednich
szufladek. Mozoli si� oto nad papierami jakich� cudzych odkry�, podnieca si�,
entuzjazmuje, a c�
dopiero musieli prze�ywa� owi pionierzy id�c poprzez dziewicze puszcze i
pustynie?
� No, ale na dzisiaj chyba dosy� � mrukn�� wstaj�c od sto�u i odk�adaj�c atlas.
Wyci�gn��
ramiona i szeroko ziewn��. By� zm�czony.
Za oknem ju� pe�na noc. Boye dawno odeszli. Drzwi i okna pozamykano na ci�kie
rygle. Zygmunt
pozosta� sam w wielkim gmachu muzealnym. Przeszed� si� po sali. Echo krok�w
niemile dudni�o w
pustce wysokich sufit�w. Manekiny zanzibarskich szejk�w sztywno patrzy�y na� z
po�yskuj�cych
szk�em gablotek. Pochyli� si� nad szaf� czarodziejskich amulet�w. Tajemnicza
figurka przyku�a
jego wzrok.
�A jednak � pomy�la� � praca muzealna ma w sobie du�o elementu tw�rczego.
Wszak�e tyle
jeszcze nie rozwi�zanych zagadek. Chocia�by wy�ledzi�, sk�d taka figurka
pochodzi, okre�li� jej
znaczenie. Czy istniej� podobne?... Zaraz! � przypomnia� sobie nagle. �
Widzia�em ju� prawie
identyczn�, tylko gdzie?� Wysila� pami��. Przesuwa� w wyobra�ni wizytowane
muzea.
Chaotycznie popl�tane fragmenty. British Muzeum!... Afryka Zachodnia?... Tak,
zdaje si�. Ale
czy�by na dw�ch przeciwleg�ych kra�cach mog�y powsta� identyczne zjawiska? By�o
to jeszcze
bardziej intryguj�ce, jeszcze bardziej ciekawe.
Wr�ci� do biblioteki. Zapali� wszystkie �wiat�a. Rozgl�da� si� po p�kach. Zna�
je dok�adnie: tu
zoologia, tam botanika, na dole periodyki antropologiczne, na lewo
j�zykoznawstwo, a na wprost
pami�tniki podr�nik�w � dzia� najciekawszy. Porywaj�ce historie r�nych
Livingstone��w,
Stanley�w, Grant�w, Cameron�w, Rebmann�w i Krapft�w � dzi� to tylko nazwiska,
ale ile� pod
nimi kryje si� g��bokich prze�y� i przyg�d! W�a�nie ostatnio Zygmunt uton�� po
uszy w tych
biografiach.
Ale co si� mie�ci w najodleglejszym k�cie pokoju? Stoi tam szafa, kt�rej dolna
cz�� nie jest
oszklona. Nie zauwa�y� te�, aby pani Smith kiedykolwiek tam zagl�da�a.
Podszed� bli�ej. Nachyli� si�. Przykl�kn�� � zamkni�ta. Wszystkie klucze na
tablicy rozdzielczej w
sekretariacie. Poszed� tam i przeszuka� tablic�. Niestety, numer czternasty
�wieci� pustk�.
Przypomnia� sobie w�wczas, �e widzia� p�k jakich� kluczy w �rodkowej szufladzie
biurka pani
Smith, zajrza� wi�c tam. Kluczyk numer czterna�cie le�a� oddzielnie, odsuni�ty
na bok, mi�dzy
papiery, zardzewia�y, jakby nigdy nie u�ywany.
Spr�bowa� klucz w zamku � nie chcia� si� obr�ci�. Dopiero po d�ugich mozo�ach
drzwiczki
ust�pi�y. Ods�oni�o si� ciemne wn�trze, pe�ne jakich� zakurzonych grat�w. Czeg�
tu nie by�o!
Jakie� gliniane wazy, koszyki, pot�uczone chi�skie czerepy, masajskie tarcze,
kolorowe naszyjniki,
s�owem wszystko, czego w muzeum za du�o, a wyrzuci� szkoda. Zwyk�y �mietnik.
Wyjmowa� przedmiot za przedmiotem powoli i ostro�nie, k�ad�c obok siebie kolejno
na pod�odze.
Wreszcie si�gn�� g��boko w mrok szafy. Palcami wyczu� okr�g�y jaki�, zawini�ty w
ga�gany kszta�t.
Chwyci� za najbli�szy fa�d i poci�gn�� ku �wiat�u. Paczka by�a bardzo lekka.
Zacz�� rozwija�
p�achta po p�achcie, a by�o ich kilka warstw. Nagle zadr�a�. Odruchowo cofn��
r�k�. Oto spoza tych
p�acht wyjrza�a na� murzy�ska g�owa. Spoza nie domkni�tych powiek patrzy�y
martwe, matowe
bia�ka oczu. Gdyby nie lekko�� � przedziwna, nieprawdopodobna wprost lekko�� �
by�by
przekonany, �e to rzeczywi�cie g�owa cz�owieka. Nie ulega�o jednak w�tpliwo�ci,
�e mia� przed
sob� doskonale zrobion� mask�: pusta w �rodku, wyrze�biona z jednego kawa�ka
drewna,
precyzyjnie na�ladowa�a ludzk� twarz. By�o w jej rysach co� przykuwaj�cego, nie
wiedzia�, czy w
oczach, czy w bolesnym wykrzywieniu warg, czy w spazmatycznym odrzucie g�owy i
�miertelnym
opadni�ciu powiek. Wypuk�e blizny na policzkach wzmaga�y jeszcze realno��. Ca��
twarz
pokrywa� jaki� szczepowy tatua�, co dodawa�o tragizmu i ponuro�ci.
Podni�s� mask� bli�ej ku �wiat�u. Z utajonym, nie okre�lonym l�kiem obraca� j�
na wszystkie boki.
Nie spotka� dot�d podobnego okazu ani tu, ani w �adnym z muze�w europejskich.
Bez w�tpienia
by� to bardzo warto�ciowy egzemplarz. Ale czemu pani Smith nie wystawi�a go
dotychczas na
pokaz? Czy�by nie wiedzia�a o jego istnieniu? A mo�e zapomnia�a? Trzeba
koniecznie spraw�
wyja�ni�. To �mieszne wystawia� jakie� idiotyczne poniemieckie bizuny, podczas
gdy tak ciekawy
eksponat poniewiera si� gdzie� w zakamarkach.
Pani Smith taka systematyczna i dok�adna. Czy�by to by� tylko przypadek? A mo�e
kryje si� w tym
jaka� tajemnica?
Oci�gaj�cym si� ruchem od�o�y� mask� na dawne miejsce, zastawi� jak przedtem
gratami. Zamkn��
szaf� i odni�s� klucz na miejsce. Po czym, otrzepuj�c kolana z kurzu, skierowa�
kroki ku bocznym
drzwiom. Dosy� mia� na dzisiaj wra�e�.
W�a�ciwie najwy�szy czas, aby i�� do domu, ale spa� mu si� nie chcia�o. C� to
za �dom�? Barak
uchod�czy b�bni�cy echem s�siedzkich patefon�w, k��tniami ma��e�skich par,
duchot� rozpalonej
blachy dachu i kawalkad� szczur�w. Wola� pow��czy� si� troch� po peryferiach
miasta, a� do
prawdziwego um�czenia, kt�re przyniesie �atwy sen na powieki. Szed� bezmy�lnie,
coraz dalej od
zgie�ku samochod�w i od neonowych lamp, a� sko�czy� si� beton chodnika i stopy
zag��bi�y si� w
gor�cym, za�mieconym piasku murzy�skiej dzielnicy. Imituj�ce Europ� kamienice
ust�pi�y miejsca
bezpretensjonalnym, z gi�tej blachy kleconym sza�asom.
Krok jego, uzbrojony w sk�rzany obcas, przesta� by� nagle dumnym, rubasznie
wystukuj�cym
tempo krokiem bwana m�kubwy. Nagle �cich�, st�amsi� si� w brudnym,
proletariackim kurzu.
Zatuszowa�a si� oto r�nica pomi�dzy nim a zwyk��, bos�, czarn� stop�. �nie�na
biel bur�ujskiej
koszuli i wyprasowany kant szort�w zatraci�y w p�mroku naftowych lamp swoj�
wa�no��. Nad
lud�mi, co w tych chatach zamieszkuj�, miasto nie zapala swych pi�knych �ukowych
lamp, wi�c
oboj�tne, jaki nosisz str�j i w og�le czy masz tu co� na sobie. Jeste� w
dzielnicy, gdzie ludzie cha-
dzaj� prawie nago. Ka�dy wk�ada nie to, co modne, tylko to, co ma. Nie istniej�
tu �adne
towarzyskie nakazy.
Mrok g�stnia�. Nawet ksi�yc zastrajkowa�. Tylko gwiazdy nie zesz�y z
tropikalnego posterunku i
mleczem swoich dr�g orientuj� biednych ludzi.
Miejska ci�g�o�� zabudowa� poprzerywa�a si� pustkami za�mieconych parceli. Coraz
rzadziej,
coraz mniej regularnie ustawiaj� si� przygarbione, powykrzywiane domki, klecone
z baniek po
benzynie lub po samochodowych olejach. P�oty z takich samych baniek odgradzaj�
cuchn�ce
podw�rka, gdzie przy ogniskach czarne kobiety warz� straw�. �adnych urz�dze�
sanitarnych ani
wodoci�g�w tu nie ma. Wod� trzeba nosi� z bardzo odleg�ej studni. Kto by si� tam
troszczy� o to!
Mieszkaj� tutaj tylko boye � czyli s�u�ba domowa � albo urz�dnicy najni�szych
szczebli, ot taki
sobie, pomocniczy sztab bia�ych wazung�w.
Zygmunt zagl�da� w otwarte wrota zagr�d, u�miecha� si� przyja�nie do umorusanych
malc�w,
kt�rych p�ta�o si� wsz�dzie bez liku, n�dz� bowiem cechuje bogactwo ludzkiego
przychowu, n�dzy
nie sta� na �wiadome macierzy�stwo.
Lecz co to?
Odg�os b�bn�w... Ach prawda! Przypomnia� sobie nagle: �Dzi� sobota. Dzie� ngomy,
czyli zabaw�.
Spoza cha�up dolatuje rytmiczne dudnienie. Skierowa� krok w tamt� stron�.
Zobaczy. Ma czas. Noc
d�uga. Nikt go nigdzie nie czeka.
Kilka uliczek, kilka zakr�t�w i stan�� przed barem. Podw�rko troch� mo�e wi�ksze
od innych,
otoczone kolczastym drutem, przy jedynej bramce Murzyn w bia�ym p�aszczu pobiera
op�at� za
wst�p. Ze �rodka klepiska sterczy w g�r� wysoka �erd� z uczepion� do niej
naftow� lamp�. Zupe�-
nie zadymione, nigdy chyba nie czyszczone szk�o rzuca na ziemi� pomara�czowy
kr�g blasku, w
kt�rym setka ludzi wydreptuje zgodny takt. Ta�cz�, jak im ka�e ich rodzimy
plemienny obyczaj.
B�ogo wywr�cone bia�ka oczu, bardzo niepewne ju� nogi. Doza wypitego pombe �
miejscowego
piwa � robi swoje. Ka�dy jest poch�oni�ty samym sob�. Zapomnia� o bo�ym �wiecie,
o troskach, o
n�dzy, o bwana m�kubwach i pracy dla nich, pozosta� tylko ten wszechw�adny rytm,
co upaja silniej
od pombe i samym nogom ka�e uciesznie podrygiwa�, chocia� powodu do uciechy
czasami nie ma
ani za grosz.
Pod drucianym parkanem usiad�y ko�em gromadki czarnych i pij�. T�usty barman,
w�a�ciciel
interesu, obnosi du�y dzban i dolewa. Nie s�ycha� rozm�w. Zag�usza je �omot
b�bn�w. Siedz� na
nich okrakiem mocno ju� podpici czarni m�odzie�cy i t�uk� zapami�tale, ca�ym
rozmachem wypr�-
�onych d�oni.
Nie chc�c p�oszy� swojskiego nastroju Zygmunt stan�� niewidzialny pod koron�
najbli�szego
drzewa. Nieznaczne wzniesienie terenu umo�liwia mu doskona�� obserwacj�. Swoj�
drog� ten
uliczny taniec swahili ma w sobie du�o uroku. Ko�ysz�cy si� razem z lamp�
pomara�czowy p�-
mrok dyskretnie tuszuje brud i n�dz�. Zosta�y tylko bezimienne, elastycznie
gn�ce si� postacie,
ma�o realne w swoich dzikich piruetach, jakby na nastrojowym, �redniowieczem
tchn�cym,
przyciemnionym ju� wiekami olejnym obrazie.
Wtem kto� delikatnie tr�ci� go ramieniem.
� Sorry! � us�ysza� cichy szept. Spojrza� zdumiony. Obok sta�a wysmuk�a, zgrabna
Europejka, a
za ni� siwy pan. Zdziwienie Zygmunta nie mia�o granic. Wszystkiego si� m�g�
spodziewa�, ale nie
wytwornych Anglik�w tutaj i o tej porze.
Dziewczyna by�a m�oda, najwy�ej dwudziestoletnia, o kasztanowatej rozrzuconej
czuprynie.
Ubrana prosto, niewymy�lnie. Snad� po raz pierwszy patrzy�a na podobne
widowisko, oczy jej
bowiem b�yszcza�y zachwytem.
� Wonderful! � us�ysza� jej szept, raczej westchnienie ni� szept.
� Jakim cudem pani tu trafi�a? � nie m�g� wstrzyma� pytania.
� Przeje�d�ali�my niedaleko szos�, b�bny, pan rozumie...
K�tem oka �ledzi� s�siadk�, jej delikatny profil, w k�cikach warg dziecinny
u�miech, wysokie
czo�o, kt�re okala�y mi�kkie, troch� zawadiacko zwichrzone pukle w�os�w. �adnych
ozd�b, pr�cz
sznureczka drobnych pere�ek i ma�ego ciemnokrwistego kwiatu przy rami�czku
bia�ej, powiewnej
sukienki. Kolejno przeni�s� wzrok na jej palce, chwytaj�ce rytm b�bn�w.
D�onie Murzyna za kolczastym p�otem klepa�y tymczasem po napi�tej sk�rze. Raz
pi�ci�, to zn�w
d�oni�. Drobne uderzenia kciukiem, to znowu palcami - jakby drewniane kulki
sypa�y si� po rybim
p�cherzu, delikatne stukni�cie i znowu �omot g�uchy, basowy, pot�ny.
R�ce s�siadki przeczuwaj� rytm, uchwyci�y go w lot.
� Wonderful � szepce. � Wonderful!
Musia�a odczu� wzrok Zygmunta. Zwr�ci�a ku niemu twarz.
� Podoba si� pani? � spyta�, byle co� m�wi�.
� Czy to cz�sto tak bywa? � odwzajemni�a si� pytaniem.
� O tak. Mo�e to pani zobaczy� co sobot� na wszystkich kra�ca miasta.
B�bny zarechota�y nag�ym chichotem. D�wi�k ich rozprys� si� jak grad, a za nim
po�pieszy�o
ludzkie bose dreptanie, jaki� wariacki tumult. W�owy rzut rozlu�nionych mi�ni
r�k.
� Niech pani spojrzy!
Na klepisko wbieg�y trzy tanecznice, owiane suchym szelestem sizalowych sp�dnic.
Ro�linne
w��kna bez�adnie wi�y si� doko�a ich ud. P�ki pi�r chwia�y si� na g�owach.
Twarze umalowane w
fioletowe maszkary. Wpad�y, przystan�y, krytycznie zlustrowa�y pijan�
publiczno��. Rozko�ysa�y
biodra, szerokie, zach�annie lubie�ne. Nie wytrzymali tancerze tej pr�by.
Ruszyli rz�dem. Pochylili
si� wp� i na zgi�tych kolanach nu�e podrygiwa�. Posz�a w kr�g �ywa obr�cz.
� Wspania�e, jestem wprost zachwycona! � powiedzia�a dziewczyna. I nagle
zaniepokoi�a si�:
mo�e w tym co� z�ego? � A pan? � dorzuci�a jeszcze.
� Dla mnie to ju� powszednia rzecz, przyzwyczai�em si�. Nie robi tego wra�enia
co kiedy�, ale
poci�ga mnie zawsze. W tym pierwotnym ta�cu tkwi jaka� pot�na si�a. Jakby du�e
kobry ta�czy�y
przed fujark� zaklinacza. To oni w�a�nie potrafili narzuci� sw�j szalony rytm
naszym cywi-
lizowanym krajom. Ju� i my ta�czymy dzi� podobnie.
� Mo�e podobnie, ale nigdy tak samo � szepn�a.
� O wszystkim tu decyduje nastr�j.
� Gdy starty zostanie folklor tego kraju i taniec przestanie by� tak
interesuj�cy, zmieni si� jego
charakter.
� To zale�y, co kogo interesuje. Biznesmen�w nie obchodzi folklor. Oni b�d� si�
cieszy�, kiedy
ich tandeta towarowa pr�dzej zaleje tutejsze rynki, a patefony zast�pi�
murzy�skie �piewy.
Grzmot b�bn�w zmieni� znowu rytm. Ko�ysz� si� wolniej trawiaste sp�dnice. Na
rozkraczonych
nogach balansuj� po�ladki.
� Niech pani spojrzy.
Twarze tancerzy jakby zastyg�y w ekstazie rozkoszy. Powieki opad�y, wargi si�
rozchyli�y. Powaga
kontemplacji, bezwolnego poddania si�. Niewola rytmu.
Nagle umilk�o �omotanie. Na klepisko podw�rka opad�a cisza. Na ci�kich
o�owianych nogach
wlok� si� Murzyni do swoich tykw z pombe. Zap�on�y ogniska. Muzykanci
podstawiaj� b�bny,
grzej�c nad p�omieniem ich powierzchnie. Co chwila pr�buj� je palcami, podnosz�
bli�ej ucha.
Dziwnie to wygl�da.
� Po co oni to robi�?
� Moja droga � wyja�ni� starszy pan, dot�d uporczywie milcz�cy � oni w ten
spos�b dobieraj�
ton do ka�dej melodii. Sp�jrz, jak w tej chwili k�ad� na sk�ry b�bn�w kawa�ki
wosku. Im wi�cej
wosku, tym wy�szy ton. To nie byle sztuka tak b�bni�, jak oni tutaj potrafi�.
Za drutami czarny barman w bia�ym p�aszczu nie pr�nuje. Pombe idzie w wielkich
ilo�ciach.
Kurzy si� na dobre we �bach. Rozanieli�y si� wyszczerzone g�by. Pod�piewuj�,
wymachuj� r�kami.
� My�l�, �e pora ju� nam do domu, Margaret � zauwa�y� starszy pan.
� Masz racj�, wuju, ale szkoda � szepn�a z westchnieniem.
� Good night! � rzuci�a w stron� Zygmunta. � Spotkamy si� chyba gdzie� w
mie�cie. Dar es-
Salaam jest taki ma�y.
Poprawi�a kwiat i w�osy, jakby daj�c mu czas do namys�u, z kt�rego nie potrafi�
skorzysta�. I to
w�a�nie, niczym zreszt� nie wyt�umaczone safandulstwo wyrzuca� sobie, kiedy za
chwil� wraca� do
domu.
� Idiota jestem � mrukn�� soczy�cie. � A taka szampa�ska kobieta, taka wspania�a
dziewczyna!
Kiep ze mnie, osio�, prowincjonalna oferma! I gdzie jej teraz szuka�? To si�
�atwo m�wi:
�Spotkamy si� gdzie� w mie�cie�. Daar es-Salaam przecie� nie jest a� taki
ma�y...
NGALAWA
Swoj� drog� ngalawa to wspania�a ��d�! Co za fantastyczny kszta�t �agla! P�dzi
przy tym jak
zwariowany motyl. Zygmunt lubi przypatrywa� si� codziennym zawodom rybak�w, gdy
o �wicie
�piesz� na po��w. Jeden �egluje, a drugi pe�ni rol� �ywego balastu. Biegaj� tam
i z powrotem po
wygi�tym w bok pr�cie. Gdy wiatr silnie wygnie �agiel, w�wczas ,,balast�
przysiada na bocznym
p�ywaku, kiedy wiatr s�abnie, wraca do wn�trza �odzi. Istna akrobacja.
Przy biurku pani Smith zapad�a decyzja: Zygmunt ma si� wybra� do arabskiej wsi
Msasani, aby
zam�wi� tam model ngalawy. Pan Reyman chce go mie� na owej wystawie
�indonezyjskich
wp�yw�w�. Kto by si� �mia� przeciwstawi� woli pana Reymana? A zreszt� Zygmuntowi
u�miecha�
si� podobny spacer. Pani Smith mia�a ich odwie�� swoim samochodem za miasto,
sk�d dalej p�jd�
ju� piechot�. �Ich� � to znaczy Zygmunta i Petra, sekretarza muzeum, Murzyna
czystej krwi
szczepu Wazigua.
Petro, o niskim czole, wyrazistych musku�ach i wyd�tej mi�sistej wardze, jest
wcale inteligentnym
cz�owiekiem, a nawet napisa�, przy pomocy pani Smith, kilka niez�ych fachowych
artyku��w do
miejscowego miesi�cznika antropologicznego. Poza tym Petro jest szczeg�lnie
�yczliwy i mo�e
nawet nadskakuj�cy dla Zygmunta. Na wie�� o �wyprawie� nie tai swojej rado�ci.
Tak wi�c wybrali si� i jad� teraz szerok� asfaltow� ta�m� daressalaamskiego
wybrze�a. Auto mija
puste jakie� hangary, oszpecone szkaradnie karmelkowym malowid�em, triumfalne
s�upy, kt�re
��cznie z rozrzuconymi wok� kolorowymi �mieciami �wiadcz� o odbytym niedawno
festynie.
� Weso�e miasteczko? � zapyta� Zygmunt.
� Nie. S� to tereny, na kt�rych odbywa� si� jubileusz Agi-Khana � odpowiedzia�a
pani Smith. �
Tu go sadzano na wag�, �eby odmierzy� jego ci�ar diamentami. Nie wyobra�a pan
sobie, jakie
t�umy zaleg�y w�wczas Dar es-Salaam. A jakie stroje, jakie samochody,
klejnoty...
� Jak�� ilo�� tych diament�w musieli zwali� na szal�, �eby przewa�y� takiego
grubasa! Wszak�e
najbardziej opas�y Budda przy tym gastronomicznym �wi�toszku wygl�da jak
g�oduj�cy pustelnik.
� Rzeczywi�cie! � za�mia�a si� pani Smith. � A jednak dali sobie z tym jako�
rad�. Fanatyczne
op�tanie du�o potrafi zdzia�a�.
� Powiadaj�, �e i dusza w nim by�a proporcjonalnie wielka! Mnie jako� trudno w
to uwierzy�.
� Czy ja wiem � odrzek�a pani Smith przeci�gaj�c s�owa z namys�em. � Ja tak�e
pr�dzej
uwierz� w szkolenie ducha ascez� ani�eli gastronomi� i �adnymi �onami. Mam
wra�enie, �e w
procesie tycia nie tylko gruczo�y odgrywaj� rol�, ale tak�e i nastawienie
psychiczne. Jakim�
dziwnym zbiegiem okoliczno�ci w�r�d moich znajomych przewa�nie tylko sybaryci,
filistrzy i
karierowicze-oportuni�ci s� opa�li i z podbr�dkami.
Przez d�u�sz� chwil� jechali w milczeniu. Z ty�u siedzia� Petro. Czu� by�o ostry
zapach jego potu.
�Trzeba ich usprawiedliwi� � pomy�la� Zygmunt odwracaj�c nos. � Nie maj�
�azienek i za ka�dy
dzban wody musz� p�aci� wysokie, jak na nich, sumy pieni�dzy. �atwo m�wi� o
higienie i czysto�ci
nam, kt�rzy mieszkamy we wzgl�dnym komforcie!�
Ruch jego g�owy by� dyskretny, nikt tego na szcz�cie nie zauwa�y�.
� Ale oty�o�� Agi-Khana wysz�a na po�ytek obywatelom � odezwa� si� milcz�cy
dot�d Petro. �
Im wi�cej wa�y, tym wi�cej zbieraj� pieni�dzy na szko�y, szpitale, czytelnie i
temu podobne
spo�eczne instytucje, Gdyby Murzyni mieli takiego proroka, znacznie wi�cej
by�oby szk� w Tan-
ganice. Ale nasi prorocy s� bardzo chudzi...
� No i zabrak�oby wam diament�w na wykupienie � doda� Zygmunt i zaraz si�
spostrzeg�, jakie
g�upstwo strzeli�. Wszak�e najwi�ksza kopalnia diament�w le�y w�a�nie w
Tanganice i jest
prywatn� w�asno�ci� Anglika, doktora Williamsona.
� O tak! � westchn�� Petro. � To tylko �art. Nie mamy diament�w.
Samoch�d trajkocze gumami po chropowatej r�wni. Biel� si� raz po raz mijane
pi�kne wille
angielskich urz�dnik�w nowo buduj�cej si�, luksusowo pomy�lanej dzielnicy Spoza
strzy�onych
trawnik�w i piramidalnie ci�tych �ywo p�ot�w mignie czasami z�oc�ca si� odbitym
rannym
s�o�cem ta�ma oceanu.
Auto zatrzyma�o si� na skrzy�owaniu dr�g. Jedna z nici wbiega�a w bezkresn�
g�stw� po��k�ego
ju� buszu. Droga skr�ca�a mi�dzy kokosowe palmy, prze�wituj�c plamami
niedalekich arabskich
domk�w.
� A wi�c tutaj wysiadacie � oznajmi�a pani Smith naciskaj�c hamulec. � Przyjad�
o si�dmej
wieczorem i b�d� na was czeka�a. Przed miasteczkiem, po lewej stroni znajdzie
pan stare grobowce
szirazyjskich szejk�w. Zreszt� Petro panu wszystko poka�e i wyt�umaczy.
Przeczekali chwil�, a� samochodzik ca�kowicie znikn�� za tumanem czerwonego
kurzu. Petro wci��
jeszcze mi�tosi� w r�kach sw�j mocno znoszony kapleusz. Wobec jednego
autorytetu, kt�ry tak
niedawno odjecha�, i drugiego, kt�ry sta� obok, nie wiedzia�, czy ju� wypada go
na�o�y�. Nawet
kiedy ruszyli, jeszcze g�owy nie nakry�, dopiero znacznie p�niej, zerkaj�c na
Zygmunta z ukosa i
niby otrzepuj�c filc z kurzu, wsadzi� go z ostro�na. Prawdopodobnie wstydzi� si�
tej swojej pokory,
buntowa� si� przeciwko niej i zwalcza� ten kompleks ni�szo�ci.
� Czy pan ju� od dawna zna pani� Smith? � zacz�� Petro, aby co� wreszcie
powiedzie� i przerwa�
denerwuj�ca cisz�.
� Od czasu, jak u was pracuj�.
� To bardzo dobra mem-sahib, zupe�nie inna od reszty Angielek.
� To pani Smith jest Angielk�?
� W�a�ciwie nie wiem. Nam trudno si� zorientowa� w europejskich kabila*. Tutaj w
Tanganice
odr�niamy tylko Ingilesi, Giriki i... Wahindi. Innych nie znamy. A pan, je�li
mog� zapyta�, pan do
jakiego kabila nale�y?
* Kabila � szczep
� Jestem Polakiem, wy nas nazywacie �Poland�. S�ysza� pan o takich?
� Nie. Gdzie� to jest? Daleko od Londynu?
� Obok Niemc�w. Chyba was uczono tego w szkole?
� Mam najwy�szy stopie�. Ale nas uczyli tylko map Anglii i historii Anglii, o
reszcie Ulaya
(Europy) nie mamy poj�cia. O Niemcach wiemy tyle, �e s� bardzo �li i podczas
okupacji Tanganiki
tylko brali, a nic nie dawali. Inaczej post�puj� Anglicy. Od nich przecie
dostajemy ksi��ki do nauki,
o��wki, lokomotywy, samochody i ubrania... jednym s�owem wszystko, czego
potrzebujemy.
Chocia� nam, czarnym, ci�ko jest �y�! � westchn��.
� Czemu� to tak ci�ko? Pan na przyk�ad pracuje w muzeum, zarabia nie�le. Inni
te� mog�
pracowa�, je�eli sobie tego �ycz�. Ziemi macie w br�d. Mroz�w nie ma. Opa�u nie
trzeba. Ubrania
prawie �adnego. Jedzenie? Kilka banan�w wystarczy. S�owem: �y� nie umiera�. To
nie to, co w
naszej ziemi Ulaya.
� Myli si� pan. Ziemia sucha jak pieprz wymaga wielkich nak�ad�w pracy i
pieni�dzy. Ka�dy
produkt wymaga transportu. Je�li tego transportu brak, trzeba sprzedawa� za
ka�d� ofiarowan�
��askawie� cen�. Kupiec Hindus kupuje wszystko za bezcen. Za nauk� trzeba
p�aci�. Nawet w
misjach trzeba odpracowa� na ksi�owskich polach te �darmowe� lekcje. A i po
uko�czeniu szk�
wcale nie �atwiej: niskie p�ace nie pokrywaj� skali nowych zapotrzebowa�.
� Ma pan �on�?
� Mam, ale siedzi na szambie (dzia�ka rolna).
� Czemu� nie sprowadzi jej pan do Dar es-Salaam?
� Nie starczy na dwoje. Mieszkania strasznie drogie, wody nie ma.
Kokosowy las tymczasem urwa� si� nad bia�� jak �nieg p�aszczyzn�.
� Co to? Wapno?
� Nie, to s�l morska. Ludno�� zatrzymuje tutaj wod� podczas odp�ywu i poddaje j�
dzia�aniu
upalnego s�o�ca. W ten spos�b p�ytka sadzawka wyparowuje zostawiaj�c na dnie
s�l.
Zeszli bokiem solanki wprost ku bielej�cym z daleka grobowcom. S�o�ce pra�y�o
niemi�osiernie.
Kokosowy pobrze�ny las zas�ania� dolin� przed morskim powiewem. Md�y zapach
gnij�cych
wodorost�w nasyca� powietrze trudn� do wytrzymania duszno�ci�.
Kiedy wyszli wreszcie na szerok� pla�� i �wie�y, wilgotny, aromatyczny wiatr
obrzuci� ich ze
wszystkich stron powiewem, Petro przem�wi�:
� Ja bardzo przepraszam bwana m�kubw� i prosz� si� nie gniewa�, je�eli powiem
co�
nieodpowiedniego, ale ja ju� wiele razy chcia�em o to zapyta� i zawsze mi brak�o
odwagi. Czy
mo�e mi bwana wyja�ni�, dlaczego sk�ra wazung�w tak nieprzyjemnie pachnie?
Zygmunt wstrzyma� wybuch serdecznego �miechu.
� Nie wiedzia�em o tym. Zawsze s�dzi�em, �e to przeciwnie: wasza sk�ra pachnie.
Mo�e winne s�
nasze nosy, po prostu do czego innego s� przyzwyczajone... bo ja wiem.
Petro g�o�no si� roze�mia�. By� ogromnie zadowolony Jego szerokie, kontrastowo
bia�e z�by
po�yskiwa�y w s�o�c. niby jubilerska wystawa pere� na czerwonej podk�adce. W tym
momencie
dolecia� ich przyt�umiony gwar rozlicznych g�os�w. Zwr�cili g�owy w tamtym
kierunku. Pod
roz�o�ystym baobabem na wzg�rku odbywa�o si� jakie� ze branie. Pe�no tam by�o
bia�ych okry� i
kolorowych kobiecych chust.
� Chyba pogrzeb? � po d�u�szej chwili milczenia rzuci� Zygmunt pytanie.
� Nie wiem. Podejd�my bli�ej.
Zygmunt wola� unika� bezpo�redniego stykania si� z t�umem. Ale tym razem Petro
szed� pierwszy.
Dotarli na szczyt pag�rka, gdzie na ma�ym klepisku chuda, brudna, zupe�nie naga
kobieta, skulona
w psiej pozycji, monotonnym ruchem d�oni g�adzi�a ziemi�. Przed ni�, na
wywr�conej k�odzie,
rozsiad� si� opas�y Murzyni, by� obwieszony od pi�t a� po czubek g�owy
brz�kad�ami, koralikami,
kawa�kami ko�ci i innego �miecia. Z g�stej, zmierzwionej czupryny stercza�y mu
niby skrzyd�a dwa
ogromne strusie pi�ra. Brudny, wyprawiony na zamsz kawa� sk�ry zwisa� lu�no z
ramienia,
ods�aniaj�c wcale niedyskretnie go�e po�ladki. Dooko�a placu zalega� g�sty t�um
gapi�w.
Gruby Murzyn wyra�nie zaniepokoi� si� ich widokiem, Zerwa� si� ze swej k�ody,
przest�puj�c w
niepewno�ci z nogi na nog�.
� Niech mu pan powie, Petro, �eby si� nami nie kr�powa� i dalej sobie czyni� to,
co przedtem.
Powiedz mu, �e jestem tu przygodnym go�ciem i chc� zobaczy� tylko, co si�
dzieje.
� Lepiej powiem mu, �e jest pan doktorem. On leczy zdaje si� t� wariatk�.
Wyp�dza z�ego ducha.
Na to, co Europejczyk wyja�ni w pi�� minut, Murzyn potrzebuje p� godziny. Wi�c
i Petro w tej
chwili peroruje kwieci�cie, coraz to wskazuj�c palcem na Zygmunta. Za ka�dym
jego gestem gruby
Murzyn k�ania si� z szacunkiem. Nareszcie zrozumia� i wr�ci� do przerwanych
czynno�ci.
Przede wszystkim kilku wyrostk�w z t�umu, wyczyniaj�c przekomiczne gesty, j�o
podrygiwa�
doko�a chorej. Gruby Murzyn roz�o�y� si� na k�odzie i konwulsyjnie wyrzucaj�c
ramiona wrzeszczy
jak op�tany. Dziki wibruj�cy krzyk, niesamowity taniec, piekielny �ar, kurz i
jakby za-
hipnotyzowany t�um, a ponad wszystkim nieustanny poszum wiatru w pierzastych
konarach palm
tworzy�y chorobliwy nastr�j.
� Kim jeste�, o Kinyamakwera? � wrzeszcza� czarownik. � Czemu napastujesz biedn�
dziewczyn�? Odejd�! Scze�nij! Wzywam ci�!
� Kwenda! Precz! Precz... � wt�rowali tancerze, jelcze zajadlej drepcz�c w
k�ko,
Przez cia�o Murzynki przebieg� dreszcz. Usiad�a. Na wargi wyst�pi�a piana. �amie
r�ce, pr�y nogi,
wywraca bia�ka oczu, histerycznie wyci�ga szyj�. Jej nieprzytomny dotychczas
be�kot przechodzi w
spazmatyczny ryk. Widok ten widocznie podnieci� ta�cz�cych. Wpadli w jaki� sza�.
Kr��� nad
nieszcz�sn�, wymachuj�c ramionami. Tupi�, z�orzecz�, gro�� pi�ciami, a grubas
charkocze na
swoim pniu basowym rechotaniem �aby. Nagle, jak na komend�, wszystko ustaje.
Nast�puje cisza.
Przera�aj�ca cisza. Zebrani nastawiaj� uszu. K�dy�, jakby spod ziemi, dochodzi
s�aby, mdlej�cy
g�os kobiety. Przywar�a wargami do klepiska i be�kocze. Mczawi (czarownik)
pochyla si� nad ni�:
� Kim jeste�? Z jakiego pochodzisz plemienia?
� Mimi Mkwebi (jestem Masajk�) � pada cicha odpowied�.
W�wczas czarodziej daje znak i przynosz� sk�d� ko�l�c� sk�r�, jakiej u�ywaj�
Masajki do
nakrywania cia�a. Chora porywa sk�r� i wk�ada na siebie. i
� Czego jeszcze pragnie twoje mzimu (duch)? � zapytuje czarodziej.
� Ngai inasada � co oznacza: domu i jedzenia. Natychmiast zjawiaj� si� trzy
gotowane
kukurydze
i tykwa z kwa�nym mlekiem � ulubione po�ywienie Masaj�w. W tym samym czasie
kilku
m�czyzn kleci prowizoryczny sza�as. Trwa to dos�ownie kilkana�cie minut. Chora
zjad�a ju� swoj�
kukurydz� i popi�a mlekiem. Wpe�za teraz o w�asnych si�ach do wn�trza budy. Jest
spokojna, ale
stan jej nie przypad� widocznie do gustu �lekarzowi�.
Znowu zaczyna co� nad ni� wrzeszcze�. Nie daje biedaczce odpocz��, a Murzyni-
pomocnicy
jeszcze zajadlej podryguj� wko�o. Niesamowita kuracja odnosi po��dany skutek:
pacjentka zrywa
si�, kwiczy, wyrywa w�osy, rozdrapuje sobie sk�r� do krwi, wreszcie ostatecznie
wyczerpana wali
si� na ziemi�.
T�um widz�w a� faluje z wielkiego zachwytu. Istotni jest na co patrzy�.
Po chwili nieszcz�liwa unosi si� jednak i wpe�za do sza�asu, sk�d s�ycha� jej
�a�osne skomlenia.
G�os jej staje si� coraz twardszy, nabiera pewno�ci siebie, mo�na wy�owi� jakie�
powtarzaj�ce si�
wci�� s�owo.
� Ona ��da wystawienia tronu � szepcze mi na ucho podekscytowany Petro. � Ona
my�li, �e jest
kr�low� Masaj�w, cha, cha, cha!...
Paru m�czyzn rzuca si� do lasu. Za chwil� wi��� z kij�w co� w rodzaju ma�ej
platformy. Gdy tron
ju� gotowy, czarownik tubalnym g�osem wywo�uje chor� z budy. Wychodzi stamt�d
sztywnym,
majestatycznym krokiem.
� Czego jeszcze chce twoje mzimu?
� Jeszcze jedzenia i mleka.
Znowu pa�aszuje dwie kukurydzy i pe�ny buk�ak mleka. Musia�a by� bardzo g�odna!
Po jedzeniu
�kr�lowa� k�adzie si� na ziemi obok swojego tronu i twardo zasypia. Gruby Murzyn
co� jeszcze
nad ni� szepce, po czym troskliwie okrywa ko�l� sk�r�.
� Zdrowa! Zdrowa! � z zadowoleniem powtarza rozchodz�cy si� t�um.
� Co pan o tym s�dzi? � zapyta� Zygmunt Petra.
� Dla mnie nic nowego i nic dziwnego. Jeszcze przed dziesi�ciu laty spotyka�o
si� podobne
widowiska na ka�dym kroku. W�r�d naszych czarownik�w zdarzaj� si� powa�ni i
uczciwi, ale
wi�kszo�� to szarlatani. Szczeg�lnie z�� s�aw� ciesz� si� ci z wyspy Pemba...
pan wie?... obok
Zanzibaru. Pan chyba s�ysza� o tym procesie, kt�ry odby� si� w Dar es-Salaam
przed kilku laty?
� Nie, nic nie s�ysza�em.
� O�mioletnia dziewczynka zameldowa�a kt�rego� dnia policji, �e jej matka
odkopa�a na
cmentarzu trupa, odci�a mu ucho i kaza�a c�rce zje��.
� Co� obrzydliwego! Zje�� trupie ucho? Ale� po co?...
� Widocznie celem przekazania jej jakich� z�ych mocy.
� No i co, zjad�a?
� W�a�nie �e nie. Uciek�a i zadenuncjowa�a matk� w policji. Kobiet� uj�to. Na
s�dzie przyzna�a
si� do wszystkiego, ale bynajmniej nie okaza�a skruchy. Wprost przeciwnie,
zachowywana si�
impertynencko i butnie. Oznajmi�a, �e wazungowie nie maj� prawa jej s�dzi�, bo
to obyczaj ple-
mienny, i je�eli c�rka nie zje ucha, utraci dziedziczne w�a�ciwo�ci czarownicy.
� By� pan kiedy na tej Pembie?
� Nie by�em, ale dzisiaj podobno ju� si� tam wiele zmieni�o. Do niedawna w noce
ksi�ycowe
s�ycha� by�o ch�ralne wycia i zawodzenie cz�onk�w rozmaitych sekt, a jedzenie
nos�w, uszu i
organ�w p�ciowych nieboszczyk�w by�o zjawiskiem powszechnym. Szczeg�lnym popytem
cieszyli
si� wisielcy i pomordowani.
Tak rozmawiaj�c doszli do szirazyjskich grobowc�w. Porozsiewa�y si� one na
pobrze�nym piasku,
niekt�re zesz�y a� do wody. Niedba�o��, charakterystyczna dla wszystkich
muzu�ma�skich
cmentarzy: porozrzucane bloki cementu, poobt�ukiwane obeliski, resztki
rze�bionych w kamieniu
turban�w i gdzieniegdzie tylko lepiej zachowane tablice z zatartym napisem
jakiego� imienia.
Takich cmentarzy, grobowc�w i obelisk�w napatrzy� si� ju� Zygmunt do�� po
r�nych Stambu�ach,
Bagdadach i Damaszkach.
� Widzi pan te okr�g�e zag��bienia? � t�umaczy� Petro. � To s� �lady po
wyd�ubanych
porcelanowych miskach. Kilka najcenniejszych zd��yli�my jeszcze zabra� do
muzeum, ale reszta
zgin�a, skradziona przez rozmaitych turyst�w. Przewa�nie by�a to stara chi�ska
albo perska cera-
mika. Dalej, nad samym oceanem, pozosta� jeden grobowiec nie tkni�ty. Tam mo�e
pan zobaczy�
tak� ogromn� i �adn� bukari (misk� lub garnek).
Nogi wlok�y si� po rozpalonym piachu coraz ci�ej i leniwiej, co chwila tr�cali
stop� brunatne,
k�dzierzawe g�owy kokosowych �upin, a od czasu do czasu rozlega� si� g�uchy
�oskot spadaj�cego
orzecha.
� Musz� chyba zdarza� si� wypadki �mierci, gdy kokos spadnie komu� na g�ow�?
Taki ci�ar z
wysoko�ci czterdziestu metr�w... to co� znaczy � zauwa�y� Zygmunt.
� Nigdy o tym nie s�ysza�em. Przyznam si�, pan mi pierwszy nasuwa podobn� my�l,
sam b�d�
teraz w strachu.
Stan�li przed innym arabskim grobowcem. Tu nie by�o obelisku, tylko wielki
sarkofag o
spadzistym kamiennym wieku. Na jego szczycie po�yskiwa� seledynow� polew�
okr�g�y niby
g�owa ludzka garnek.
� To w�a�nie bukari, o kt�rym przed chwil� wspomina�em � rzek� Petro, a Zygmunt
w�o�y�
okulary i z min� profesora-archeologa j�� kr��y� doko�a.
Na r�wnomiernie wypuk�ym garnku widnia� z jednej strony �lad odbitego uszka. Nie
by�o
w�tpliwo�ci. Ta staro�ytna ozdoba � to familijny nocnik, najzwyklejszy
porcelanowy nocnik,
prawdopodobnie dany do u�ytku nieboszczykowi.
� No, ale musimy si� �pieszy�, jak dot�d nie widzia�em jeszcze ani jednej
ngalawy! � zawo�a�
Zygmunt.
� Prosz� spojrze� tam, w prawo. W�a�nie rybacy wracaj� z po�owu. B�dzie pan mia�
do wyboru co
najmniej ze trzydzie�ci takich �odzi.
Szli teraz kraw�dzi� przybrze�nych, najni�szych grzywaczy, jakby z�bat� koronk�
wyrzucan� na
piasek. Ma�e r�owe kraby umyka�y im spod st�p, kryj�c si� po�piesznie w
norkach. Nowa fala
zaleje te otwory, wyr�wna, wyg�adzi i dalej przerzuci koronk�. Gdzieniegdzie
jakby ruchoma ba�ka
mieni si� t�cz� s�o�ca, spazmatycznie pulsuje � to umieraj�ca na piasku meduza.
Dwaj rybacy wyci�gaj� w�a�nie wybrzuszon� sie�. Kolisko p�ywaj�cych kork�w
zacie�nia si�
zdradziecko, powoli. Jeszcze kt�ra� z najchytrzejszych ryb przesadza sznurkow�
zapor�. Rybak
wolno rozlu�nia p�tl�. Sprawdza: miernota. Nic na sprzeda�. Starczy tego
zaledwie na jeden
wieczorny posi�ek dla licznej rodziny.
Obok w p�askim koszu, na pok�adzie z li�ci, niby oksydowana srebrna tarcza le�y
samotnie du�a
m�twa, widoczne z poprzedniego u�owu. Nawyk�a do �apania w sid�a, sarna w nie
wreszcie wpad�a.
Zygmunt si�gn�� ciekawie r�k�, chc�c dotkn�� jej czarnego oka.
� Aj! � wrzasn��, nerwowo odskakuj�c na bok... � Gryzie!
Istotnie, z ugryzionego palca sp�ywa�a krew.
� Cha, cha, cha... � �mieje si� rybak. � To szcz�cie, �e palec zosta�. Wazungu
taki nieuwa�ny.
Mo�na �atwo straci� palec.
� Ale� m�twa nie gryzie, ona nie ma z�b�w � broni� si� Zygmunt zaciskaj�c ran�.
� To nie m�twa, to rekin, Niech pan spojrzy, w tym koszu le�y ma�y rekin.
Dziwny �wiat � dziwne obyczaje. Na ka�dym kroku niebezpiecze�stwo. Kto by si�
m�g�
spodziewa� w koszu rekina?
Oto szereg �odzi wpe�za si�� kilkunastu ramion wio�larzy. Niby �ab�dzie
pozadziera�y wysoko
swoje skrzyd�a, rozcapierzy�y je na wiatr � s� to boczne p�ywaki, sko�ne deski
na wygi�tych w
kab��k �erdkach. �agle � strz�p porwanych ga�gan�w, znu�one ca�odzienn� prac�,
opad�y na dno.
� Petro, niech pan spojrzy tam! � zawo�a� Zygmunt wielkim g�osem i ju� jak
zwariowany p�dzi
ku morzu, za nim, zaskoczony tym nag�ym entuzjazmem bwana m�kubwy, pod��a i
Petro.
� Co za kapitalne szcz�cie! Widzi pan tu, na dziobie tej ngalawy, wyrze�bione i
podmalowane
oko ludzkie? Podobnego blu�nierstwa �aden szanuj�cy si� Arab nie pope�ni.
Wszak�e Mahomet
zakaza� wszelkich wizerunk�w ludzkiego cia�a. Ci rybacy s� przecie�
muzu�manami...
� A r�ka Fatimy? Ja cz�sto widywa�em tak� r�k� na drzwiach arabskich dom�w w
Zanzibarze i w
Bagamoyo.
� Tak. R�ka Fatimy to jedyny wyj�tek. Ale to jest wysoka protekcja, od samego
Mahometa r�d
wiod�ca. Poza t� r�k� �adnych podobnych wizerunk�w w sztuce arabskiej si� nie
znajdzie. A wi�c i
tu, na tej ngalawie, rysunek oka musi mie� inne wyt�umaczenie. Jest to tak zwane
�oculum�,
przyj�te dzi� w ca�ym marynarskim �wiecie jako symbol szcz�cia. Rysuj� go od
tysi�ca lat na
dziobach okr�t�w, na �aglach, na burtach jako specjalny znak, chroni�cy przed
zatoni�ciem. To
Indonezyjczycy przywie�li z sob� ten zwyczaj Rybacy bezmy�lnie, wbrew swojemu
Koranowi,
rze�bi� i maluj� ten sam wz�r. Czy� to nie wspania�e, bezwiedne przechowywanie
legend?...
W tym momencie spostrzeg�, �e Petro wcale nie dzieli i nim entuzjazmu, tylko
patrzy,
grzeczno�ciowo u�miechni�ty, troszk� jak na starszego wiekiem wariata, kt�remu
trzeba zej�� z
drogi.
� Do niedawna jeszcze min��bym t� ��d� najzupe�niej
oboj�tnie, nawet nie zauwa�y�bym tego cudownego znaku. I co najwa�niejsze, nie
odczu�bym
dzisiaj tej odkrywczej rozkoszy. Swoj� drog�, nauka to wielka rzecz, Petro. Ona
jedna zdolna jest
przynie�� nam szcz�cie. Ona daje nam cel w �yciu...
Przez d�u�sz� chwil� trwa� pochylony nad �odzi�, wreszcie zapyta�:
� A jak pan pojmuje szcz�cie, Petro? Czy w ten�e spos�b, co ja?
� Niezupe�nie. U nas, Murzyn�w, szcz�ciem jest posiadanie wielkiej ilo�ci
dzieci, a szczeg�lnie
c�rek, bo c�rka, uwa�a pan, to maj�tek. Za ni� mo�na dosta� kilka kr�w i nawet
sporo pieni�dzy...
� Halo, baba! � wrzasn�� nagle Zygmunt do najbli�szego rybaka, wiedz�c ju�, �e
�baba� oznacza
w�a�nie �dziada�.
� Wewe utaweza kutengeneza ngalawa, ndogo namna hii (czy potrafisz zrobi�
male�k� ngalaw�,
tak� jak ta)? � spyta�.
Rybak poskroba� si� wymownie za uchem. �Swoj� drog� ten gest jest mi�dzynarodowy
�
pomy�la� Zygmunt. � Nasz ch�op nie inaczej m�drkuje�.
� Ndio, bwana m�kubwa, nimekwisza tangeneza moja namna hii kwa mtoto yango (tak,
panie,
w�a�nie zrobi�em niedawno jedn� tak� dla mego dzieciaka).
Zam�wili wi�c model ngalawy i kazali go dostarczy� wprost do muzeum.
Droga powrotna min�a im niepostrze�enie. Przygl�dali si� murzy�sko-arabskim
straganom i
obskurnym budom, szumnie zwanym hotelami, przed kt�rymi na nie heblowanych
�awach siedzia�y
grupki oberwa�c�w popijaj�c czai. R�nego kalibru podrostki roznosi�y w p�askich
koszach ku-
kurydziane placki, prza�ne i bez smaku, ale pi�knie podrumienione w zje�cza�ym
orzechowym
t�uszczu. Pozapalano ju� olejne lampki i przy ich blasku �yska�y tu i �wdzie
wyszczerzone z�by lub
bia�ka ciekawie wytrzeszczonych oczu.
Nieco dalej, w �wietle zawieszonej na ga��zi drzewa latarni, na podwini�tych
pi�tach, na brudnym
klepisku zebrali si� gracze w bau, czyli popularn� gr� w kamyki. Stukocz�
zapalczywie po
drewnianych do�kach tablicy. Licz� ziarnka, dodaj�, odejmuj�, oboj�tni na
otaczaj�cy ich �wiat,
niczym karciani bryd�y�ci. Nawet bwana m�kubwa i jego towarzysz nie ciekawi� ich
wcale.
Bia�e kozy, merdaj�c ogonkami, w�cibiaj� bezceremonialnie swoje mokre noski
mi�dzy g�owy
graczy, jakby sprawdzaj�c, czy w�r�d kamyk�w nie zb��dzi� czasami smakowity jaki
orzeszek. Nikt
tu nie zwraca na nie uwagi. Murzyni przywykli traktowa� swoje domowe zwierz�ta
na r�wni z
cz�onka