7235

Szczegóły
Tytuł 7235
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7235 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7235 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7235 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wac�aw Korabiewicz Midimo Romans afryka�ski Czytelnik Warszawa 1983 SPOTKANIE Zygmunt siedzi na kamiennej �awce, leniwie patrz�c w otwart� przestrze� Oceanu Indyjskiego, z kt�rego lazurowej perspektywy wy�ania si� coraz realniej statek z czerwon� bander� su�tana Zanzibaru. Uwierzy� trudno, �e ziemia, kt�r� w tej chwili depcze tak nonszalancko, to odleg�a o tysi�ce mil od Polski Afryka Wschodnia � zdawa�oby si�, nigdy nieosi�galne marzenie jego lat dzieci�cych. Po�udniowe morza, koralowe wyspy, ostrodziobe pirogi, orzechy kokosowe padaj�ce z hukiem na asfaltowy chodnik ulicy, to wszystko � takie niegdy� egzotyczne, niesamowicie romantyczne � dzi� spowszednia�o, sta�o si� dotykalne i codzienne. Na �awce, tu� obok, rozpar� si� wygodnie Murzyn. Zadar� wysoko nogi i jest niezmiernie dumny. Jeszcze tak niedawno podobne �poufalenie si� z wazungu, bia�ym cz�owiekiem, by�oby nie do pomy�lenia. Dzisiaj ju� nikt go st�d wyrzuci� nie �mie. Tanganika to nie Afryka Po�udniowa. Tu nie wieszaj� kartek z napisami: �Tylko dla Europejczyk�w�, ONZ kontroluje rz�dy kolonialne w mandatowych krajach.* Murzyn doskonale wie o tym, chocia� nie umie czyta�, wi�c jeszcze wy�ej zadziera swoje bose nogi. Za plecami Zygmunta, w cieniu pierzastych kokosowych palm, stoj� d�ugim szeregiem makabryczne ma�e domki � hinduskie krematoria. W�a�nie jeden z nich smoli�cie dymi. Na szcz�cie wiatr odwiewa zapach spalenizny. Tutaj ludzie nie czyni� wielkich ceregieli z doczesnym przyodziewkiem nie�miertelnej duszy. Wszelkie przelotne sentymenty likwiduje stos najzwyklejszego drzewa. Na podwini�tych bosych pi�tach (pantofle stoj� obok), w kolorowych turbanach, aksamitnych czarnych czapkach albo bia�ych p��ciennych fura�erkach Ghandiego, siedz� sobie w kucki, milcz�c, najbli�si krewni i przyjaciele, spe�niaj�c przepisow� powinno��. Pilnuj�, aby z�e duchy nie napastowa�y duszy, podczas gdy b��dzi jeszcze biedaczka wko�o trupa, szukaj�c reinkarnacyjnego przeznaczenia. * W jedena�cie lat p�niej, w 1961 r , Tanganika odzyska�a niepodleg�o��, a w 1962 r. proklamowa�a si� republik�. Kiedy�, podczas w�dr�wki przez Indie, widywa� ju� Zygmunt cia�opalenia, nie interesowa� go wi�c teraz ten smolisty, dra�ni�cy nozdrza dym. C� nowego mo�na zobaczy� w daressalaamskim krematorium? Zreszt� kamienna �awka, na kt�rej siedzi, umieszczona jest w mi�ym cieniu kokosowej palmy, kt� by wi�c chcia� wy�azi� teraz w pe�ni� tropikalnego upa�u. Jak�e zazdro�ci w tej chwili rybakowi, kt�ry stoi przed nim po pas w wodzie i raz po raz wyci�ga z odp�ywowego b�ocka �lamazarnie poruszaj�ce si� m�twy. Gdyby nie �autorytet� bia�ego cz�owieka, zanurzy�by si� sam ch�tnie. Ale wybrze�e przeznaczone jest tylko dla plebsu. Szanuj�cy si� bwana m�kubwa (wielki pan) musi i�� do p�ywackiego klubu albo jecha� kilka mil dalej, na wybrane, �szlachetniej urodzone� pla�e. Na wie�y misyjnego ko�cio�a bije godzina czwarta. Pora ju� i�� do pracy. Ale si� wyrazi�. Jaka� to tam praca! Muzeum jest dla niego tylko wytchnieniem, wielk� przyjemno�ci�. Wy�ywa si� w nim. Gmach daressalaamskiego muzeum przypomina budowle po�udniowej Hiszpanii albo Bagdadu; takie same kolorowe kafle, po�yskuj�ce lazurem i biel�, takie� same kopu�ki i maureta�skie �uki. Kiedy po chwili Zygmunt wchodzi� w g��wne drzwi, jeden z boy�w, czyszcz�c bogat� rze�b� arabskiej framugi, pozdrowi� go grzecznie: � Szikamo* bwana m�kubwa! * Szikamo � tak pozdrawia si� ludzi starszych i godniejszych (innych wita si� zazwyczaj s�owem �jambo�). � Marchaba! � odpowiedzia� za�enowany, bo jaki� tam z niego bwana m�kubwa! Ot, ho�odraniec uchod�czy, bezdomny w��cz�ga. Ka�dy obywatel tego kraju posiada w�asny samoch�d albo przynajmniej rozporz�dza maszyn� s�u�bow�, on tymczasem ociekaj�c potem chadza pieszo. Gdzie� tam biednemu refugee* do normalnego obywatela tego kraju, do prawdziwego bwana m�kubwy! Ch�odna sie� owia�a go mi�ym seledynem kaflowego wn�trza. W por�wnaniu z �artem otwartej przestrzeni jest tu rze�ko. Olbrzymie dwa k�y rekordowej wielko�ci s�onia chyl� ze �ciany swe ostrza. Z portretu w g��bi patrzy kr�l Jerzy V � stryjeczny Miko�aja II, cara Wszechrosji. Bli�- niacze podobie�stwo tych dw�ch twarzy nasuwa przykre reminiscencje. Na du�y st� czytelni muzealnej wy�o�y� Zygmunt stos ksi��ek i pism. Usiad�, wpl�t� palce w k�dzierzaw� czupryn� i zamy�li� si� nad map�. Chcia� wybra� najlepsz� tras� dla swojej pierwszej odkrywczej eskapady. � Ju� pan wr�ci� z przechadzki? Masz babo placek! Ledwie usiad�, a zn�w mu przeszkadzaj�. To pani Smith, jego bezpo�rednia zwierzchniczka, kuratorka muzeum. Lubi� j�. Jej serce, zmi�kczone angielskim zdawkowym u�miechem, rokowa�o dobre warunki wsp�pracy. Kiedy�, nie tak dawno, sp�dzili z sob� w jej prywatnym a nastrojowym saloniku bardzo mi�y wiecz�r. Pan Smith, o wybitnie ostrym wyrazie twarzy, patrzy� fotografiami z ka�dego k�ta i ka�da rozmowa schodzi�a jako� niechc�cy na jego temat. Zgin�� pono w samolotowym wypadku przed paru laty. (Zreszt� Zygmunt nie wiedzia� do- k�adnie, jak to by�o, a pyta� nie chcia�.) By� znanym uczonym, wsp�tw�rc� Tanganiki, ale podobnie jak i jego �ona, nie by� Anglikiem. Tym obcym pochodzeniem nale�a�o chyba t�umaczy� nieszablonowy charakter ich saloniku. � Pan pozwoli, przejdziemy do sal muzealnych. Mo�e si� co� da zmieni� w uk�adzie eksponat�w, zawsze� nowy pracownik, nowe idee... nowa miot�a... * Refugee � (ang.) uchod�ca. � W�a�ciwie jak dot�d nie bardzo si� orientuj�, jakiej ga��zi wiedzy po�wi�cone jest to muzeum... � zacz�� Zygmunt. � Ba � u�miechn�a si� gorzko pani Smith � gdybym to ja wiedzia�a! Wszystko zale�y od przypadku, a w�a�ciwie od tego, kto wejdzie w sk�ad zarz�du tak zwanego Komitetu Opieki. Ludzi tych przewa�nie nie obchodz� sprawy muzealne. Do komitetu daj� si� wybiera� z pobudek czysto snobistycznych. Je�li znajdzie si� w�r�d nich zoolog, w�wczas g�osuj� za powi�kszeniem ilo�ci wypchanych zwierz�t. Je�li zjawi si� historyk � ka�� skupowa� zbroje i miecze. W og�le kto oka�e jak�� inicjatyw�, ten tu rz�dzi, ca�a reszta podnosi tylko, ziewaj�c, r�ce do g�osowania. � A jak z finansami? � Mamy do�� spory kapita� w banku. Szczytem honoru i ambicji jest jego nienaruszalno��. Wydatki pokrywa si� z bie��cych ofiar i ma�ego subsydium rz�dowego, musi tego wystarczy� na nasze pensje oraz sprz�tanie. Wszystkie eksponaty, jakie pan tu widzi, przyw�drowa�y w ci�gu dziesi�ciu lat istnienia muzeum wy��cznie z �askawych dar�w, dlatego panuje taki chaos. � I nikt nie je�dzi� w teren? Nikt nie bada� folkloru, nikt nie uzupe�nia� zbior�w? Jak to by� mo�e? Wszak�e muzeum to plac�wka naukowa. �wiat pierwotny ginie. Nied�ugo nie pozostanie po nim ani �ladu. Wszystko zalewa europejska tandeta. � My�li pan, �e tego nie rozumiem? Ale oni marnuj� pieni�dze. Zreszt�, powiem panu szczerze, nie by�o dot�d cz�owieka, kt�ry by si� podj�� podobnej roboty. � Ale� pojad� w tej chwili � wyrwa� si� Zygmunt entuzjastycznie i zawstydzi� si� zaraz swojej bezpo�rednio�ci. Mo�e nie wypada tak si� narzuca�? � Nie potrzeba mi wielkich �rodk�w. Obejd� si� prawie niczym. Niech mi tylko pokryj� koszty transport�w � t�umaczy�, jak gdyby usprawiedliwiaj�c si� przed zarzutem interesowno�ci. Pani Smith u�miechn�a si� dobrotliwie. Jej z natury poczciwe oczy wyra�a�y teraz matczyn� troskliwo��. Znik� gdzie� zdawkowy grymas podniesionych k�cik�w warg. � M�j m�� podobny by� do pana. Taki sam zwariowany entuzjasta. Tak nie wolno, to spala cz�owieka. Przeci�tno�� nie znosi zapa�u. Niech pan pami�ta, �e ka�de niedo��stwo rzuca kamienie pod nogi �piesz�cym, a niedo��g�w jest bardzo wielu, tych za�, co mogliby do czego� doj��, liczba znikoma. Boj� si� przykrych rozczarowa�, ale niech si� pan �atwo nie zra�a. Ja panu we wszystkim pomog�. Posuwali si� wzd�u� gablotek czas jaki� milcz�c, zaj�ci bardziej swoimi my�lami ani�eli tym, co le�a�o pod szk�em. � A to co za figurka? � spyta� Zygmunt podchodz�c do niskiej gablotki, gdzie w�r�d tykw obwieszonych paciorkami widnia� komiczny drewniany wa�ek, z przedniej jego powierzchni stercza�y dwa sto�kowate pag�rki, imituj�ce jak gdyby kobiece piersi, a nieco ni�ej, na samym �rodku � trzeci wzg�rek, niczym wypuczony murzy�ski p�pek. U szczytu walca tkwi�a ma�a g��wka w olbrzymim, sto�kowatym, napoleo�skim kapeluszu. Poza tym ani nosa, ani oczu, ani �adnych rys�w twarzy. Symbolika czy stylizacja? � Niestety nie mog� panu udzieli� �adnych informacji, bo nikt nie zna pochodzenia tego eksponatu � rzek�a pani Smith. � Kiedy� pr�bowa�am zidentyfikowa� go, ale na pr�no przegl�da�am katalogi. Nic. Ani �ladu. Prawdopodobnie jest to akcesorium jakiego� czarownika. �...Akcesorium jakiego� czarownika... Jak to brzmi zwyczajnie, powszednio� � pomy�la� Zygmunt. Dla niego by�a to podniecaj�ca, tajemnicza historia. Bodziec do energicznej akcji. Mo�e t� ma�� figurk� dano komu� na szcz�cie, mo�e przynios�a �mier�? Ile� to niesamowitych scen mog�o towarzyszy� jej narodzinom: ta�ce w maskach, pierzaste stroje, zakl�cia i gwizdy, dzikie wycia przy ogniskach. Mo�e ludo�ercze rytua�y? Kto to wie? I gdzie szuka� odpowiedzi? Gdzie �w czarownik, gdzie jego plemi�? � Kogo widz�! Mister Korewo! � przerwa� mu rozmy�lania znajomy g�os pana Reymana, przewodnicz�cego Komitetu Opieki. Bieg� poprzez sal� z wyci�gni�t� d�oni�, czym r�ni� si� od przeci�tnego Anglika, kt�ry z regu�y wita si� tylko swoim -,,how do you do?� bez podawania r�ki. � Cudownie, �e pana spotykam. Oto przysz�a mi nowa my�l do g�owy: musimy zorganizowa� w muzeum wielk� wystaw� pod tytu�em �Wp�ywy Indonezji na Afryk� Wschodni��. Zechce mi pan to wszystko przygotowa�. � A kt� wobec tego wybierze si� w teren? � wybuchn�� Zygmunt g�osem tak szczerej rozpaczy i zawodu, �e oboje s�uchaj�cy parskn�li �miechem. � Niech�e pan nie bierze tej sprawy tak tragicznie � uspokaja� pan Reyman. � Wystawa nie potrwa d�ugo. Pan tylko j� przygotuje i zaraz w drog�. Nie my�l� pana zatrzymywa�. Tu jednak chodzi o zainteresowanie szerszej publiczno�ci. Pojedzie pan, pojedzie � zako�czy� jowialnie, poklepuj�c Zygmunta po ramieniu, �Chyba on nie jest czystej krwi Anglikiem � przemkn�o przez my�l Zygmuntowi. � Anglicy nigdy si� nie poklepuj��. Pan Reyman tymczasem biega� ju� nerwowo po sali, co� poprawia�, co� wykrzykiwa� do boy�w � i tyle go by�o wida�. Gdy znikn�� za drzwiami, pani Smith bezradnie roz�o�y�a r�ce. � Widzi pan? Taka to i robota. Dzi� wystawa, jutro nowy jaki� bzik, �adnego planu. B�dzie pan wyj�tkowym szcz�ciarzem, je�eli si� panu uda wyruszy� kiedy� w teren. � A jednak wyjad�, cho�by si� �wiat mia� zawali�! � krzykn�� na ca�y g�os, troch� dla podkre�lenia swego uporu i si�y woli, a bardziej z powodu nie daj�cej si� opanowa� w�ciek�o�ci. Po chwili �ledzi� przez nie domkni�te okno czytelni, jak ma�y samochodzik pani Smith zakr�ca doko�a klombii. Mimo �e zaczyna�a ju� si�dmy krzy�yk, prowadzi�a maszyn� pewn� r�k�. Przypomnia� sobie pewien obrazek sprzed lat, gdy, przeje�d�aj�c przez Cape Town, zobaczy� za drucian� siatk� parkanu grono siwych staruszek graj�cych w kr�gle. By�y ogromnie przej�te: �mia�y si� na g�os, wykrzykiwa�y i podskakiwa�y z rado�ci. Czy� do pomy�lenia by�aby podobna zabawa w gronie naszych polskich s�dziwych matron? Na szcz�cie s� narody, kt�re mog� sobie pozwoli� na podobny spok�j i r�wnowag� ducha. Opu�ci� g�ow�. Przed nim le�a�a mapa Afryki Wschodniej. Zacz�� wodzi� po niej palcem i czyta� z�o�ony obok tekst: �...Mniej wi�cej tysi�c lat temu przybyli tu z dalekiego Celebesu i Moluk�w Indonezyjczycy i odt�d bardzo cz�sto ju� t�dy p�ywali. Za dow�d tych wizyt niech s�u�� kwadratowe domki, kt�rych Murzyni przedtem nie znali, a tak�e kokosowe palmy...� �Co? � zdziwi� si� Zygmunt. � Kokosy nie s� pochodzenia afryka�skiego? Chyba to nieprawda�. Ale by�o wyra�nie napisane; przyw�drowa�y z wysp Moluk�w i zasia�y si� na podatnej glebie. �To tak, jak z daktylami w Indiach � pomy�la�. � Tam r�wnie� wyros�y palmy z pestek, kt�re niegdy� wypluli �o�dacy Aleksandra Macedo�skiego�. �Najciekawszym jednak i niczym nie zbitym dowodem wp�yw�w indonezyjskich s� rybackie �odzie z bocznymi p�ywakami, zwane mgalawa � czyta� dalej. � Takich �odzi, jak Afryka szeroka i d�uga, nigdzie wi�cej si� nie spotyka. Istniej� wy��cznie pomi�dzy portugalskim Mozambikiem a Mombas��. Zygmunt by� z�y. Czemu�, u licha, tak si� sp�ni� przychodz�c na ten g�upi �wiat? Dzi� wszystko ju� odkryte, opisane, zarejestrowane. Wszystko posegregowane i z�o�one do odpowiednich szufladek. Mozoli si� oto nad papierami jakich� cudzych odkry�, podnieca si�, entuzjazmuje, a c� dopiero musieli prze�ywa� owi pionierzy id�c poprzez dziewicze puszcze i pustynie? � No, ale na dzisiaj chyba dosy� � mrukn�� wstaj�c od sto�u i odk�adaj�c atlas. Wyci�gn�� ramiona i szeroko ziewn��. By� zm�czony. Za oknem ju� pe�na noc. Boye dawno odeszli. Drzwi i okna pozamykano na ci�kie rygle. Zygmunt pozosta� sam w wielkim gmachu muzealnym. Przeszed� si� po sali. Echo krok�w niemile dudni�o w pustce wysokich sufit�w. Manekiny zanzibarskich szejk�w sztywno patrzy�y na� z po�yskuj�cych szk�em gablotek. Pochyli� si� nad szaf� czarodziejskich amulet�w. Tajemnicza figurka przyku�a jego wzrok. �A jednak � pomy�la� � praca muzealna ma w sobie du�o elementu tw�rczego. Wszak�e tyle jeszcze nie rozwi�zanych zagadek. Chocia�by wy�ledzi�, sk�d taka figurka pochodzi, okre�li� jej znaczenie. Czy istniej� podobne?... Zaraz! � przypomnia� sobie nagle. � Widzia�em ju� prawie identyczn�, tylko gdzie?� Wysila� pami��. Przesuwa� w wyobra�ni wizytowane muzea. Chaotycznie popl�tane fragmenty. British Muzeum!... Afryka Zachodnia?... Tak, zdaje si�. Ale czy�by na dw�ch przeciwleg�ych kra�cach mog�y powsta� identyczne zjawiska? By�o to jeszcze bardziej intryguj�ce, jeszcze bardziej ciekawe. Wr�ci� do biblioteki. Zapali� wszystkie �wiat�a. Rozgl�da� si� po p�kach. Zna� je dok�adnie: tu zoologia, tam botanika, na dole periodyki antropologiczne, na lewo j�zykoznawstwo, a na wprost pami�tniki podr�nik�w � dzia� najciekawszy. Porywaj�ce historie r�nych Livingstone��w, Stanley�w, Grant�w, Cameron�w, Rebmann�w i Krapft�w � dzi� to tylko nazwiska, ale ile� pod nimi kryje si� g��bokich prze�y� i przyg�d! W�a�nie ostatnio Zygmunt uton�� po uszy w tych biografiach. Ale co si� mie�ci w najodleglejszym k�cie pokoju? Stoi tam szafa, kt�rej dolna cz�� nie jest oszklona. Nie zauwa�y� te�, aby pani Smith kiedykolwiek tam zagl�da�a. Podszed� bli�ej. Nachyli� si�. Przykl�kn�� � zamkni�ta. Wszystkie klucze na tablicy rozdzielczej w sekretariacie. Poszed� tam i przeszuka� tablic�. Niestety, numer czternasty �wieci� pustk�. Przypomnia� sobie w�wczas, �e widzia� p�k jakich� kluczy w �rodkowej szufladzie biurka pani Smith, zajrza� wi�c tam. Kluczyk numer czterna�cie le�a� oddzielnie, odsuni�ty na bok, mi�dzy papiery, zardzewia�y, jakby nigdy nie u�ywany. Spr�bowa� klucz w zamku � nie chcia� si� obr�ci�. Dopiero po d�ugich mozo�ach drzwiczki ust�pi�y. Ods�oni�o si� ciemne wn�trze, pe�ne jakich� zakurzonych grat�w. Czeg� tu nie by�o! Jakie� gliniane wazy, koszyki, pot�uczone chi�skie czerepy, masajskie tarcze, kolorowe naszyjniki, s�owem wszystko, czego w muzeum za du�o, a wyrzuci� szkoda. Zwyk�y �mietnik. Wyjmowa� przedmiot za przedmiotem powoli i ostro�nie, k�ad�c obok siebie kolejno na pod�odze. Wreszcie si�gn�� g��boko w mrok szafy. Palcami wyczu� okr�g�y jaki�, zawini�ty w ga�gany kszta�t. Chwyci� za najbli�szy fa�d i poci�gn�� ku �wiat�u. Paczka by�a bardzo lekka. Zacz�� rozwija� p�achta po p�achcie, a by�o ich kilka warstw. Nagle zadr�a�. Odruchowo cofn�� r�k�. Oto spoza tych p�acht wyjrza�a na� murzy�ska g�owa. Spoza nie domkni�tych powiek patrzy�y martwe, matowe bia�ka oczu. Gdyby nie lekko�� � przedziwna, nieprawdopodobna wprost lekko�� � by�by przekonany, �e to rzeczywi�cie g�owa cz�owieka. Nie ulega�o jednak w�tpliwo�ci, �e mia� przed sob� doskonale zrobion� mask�: pusta w �rodku, wyrze�biona z jednego kawa�ka drewna, precyzyjnie na�ladowa�a ludzk� twarz. By�o w jej rysach co� przykuwaj�cego, nie wiedzia�, czy w oczach, czy w bolesnym wykrzywieniu warg, czy w spazmatycznym odrzucie g�owy i �miertelnym opadni�ciu powiek. Wypuk�e blizny na policzkach wzmaga�y jeszcze realno��. Ca�� twarz pokrywa� jaki� szczepowy tatua�, co dodawa�o tragizmu i ponuro�ci. Podni�s� mask� bli�ej ku �wiat�u. Z utajonym, nie okre�lonym l�kiem obraca� j� na wszystkie boki. Nie spotka� dot�d podobnego okazu ani tu, ani w �adnym z muze�w europejskich. Bez w�tpienia by� to bardzo warto�ciowy egzemplarz. Ale czemu pani Smith nie wystawi�a go dotychczas na pokaz? Czy�by nie wiedzia�a o jego istnieniu? A mo�e zapomnia�a? Trzeba koniecznie spraw� wyja�ni�. To �mieszne wystawia� jakie� idiotyczne poniemieckie bizuny, podczas gdy tak ciekawy eksponat poniewiera si� gdzie� w zakamarkach. Pani Smith taka systematyczna i dok�adna. Czy�by to by� tylko przypadek? A mo�e kryje si� w tym jaka� tajemnica? Oci�gaj�cym si� ruchem od�o�y� mask� na dawne miejsce, zastawi� jak przedtem gratami. Zamkn�� szaf� i odni�s� klucz na miejsce. Po czym, otrzepuj�c kolana z kurzu, skierowa� kroki ku bocznym drzwiom. Dosy� mia� na dzisiaj wra�e�. W�a�ciwie najwy�szy czas, aby i�� do domu, ale spa� mu si� nie chcia�o. C� to za �dom�? Barak uchod�czy b�bni�cy echem s�siedzkich patefon�w, k��tniami ma��e�skich par, duchot� rozpalonej blachy dachu i kawalkad� szczur�w. Wola� pow��czy� si� troch� po peryferiach miasta, a� do prawdziwego um�czenia, kt�re przyniesie �atwy sen na powieki. Szed� bezmy�lnie, coraz dalej od zgie�ku samochod�w i od neonowych lamp, a� sko�czy� si� beton chodnika i stopy zag��bi�y si� w gor�cym, za�mieconym piasku murzy�skiej dzielnicy. Imituj�ce Europ� kamienice ust�pi�y miejsca bezpretensjonalnym, z gi�tej blachy kleconym sza�asom. Krok jego, uzbrojony w sk�rzany obcas, przesta� by� nagle dumnym, rubasznie wystukuj�cym tempo krokiem bwana m�kubwy. Nagle �cich�, st�amsi� si� w brudnym, proletariackim kurzu. Zatuszowa�a si� oto r�nica pomi�dzy nim a zwyk��, bos�, czarn� stop�. �nie�na biel bur�ujskiej koszuli i wyprasowany kant szort�w zatraci�y w p�mroku naftowych lamp swoj� wa�no��. Nad lud�mi, co w tych chatach zamieszkuj�, miasto nie zapala swych pi�knych �ukowych lamp, wi�c oboj�tne, jaki nosisz str�j i w og�le czy masz tu co� na sobie. Jeste� w dzielnicy, gdzie ludzie cha- dzaj� prawie nago. Ka�dy wk�ada nie to, co modne, tylko to, co ma. Nie istniej� tu �adne towarzyskie nakazy. Mrok g�stnia�. Nawet ksi�yc zastrajkowa�. Tylko gwiazdy nie zesz�y z tropikalnego posterunku i mleczem swoich dr�g orientuj� biednych ludzi. Miejska ci�g�o�� zabudowa� poprzerywa�a si� pustkami za�mieconych parceli. Coraz rzadziej, coraz mniej regularnie ustawiaj� si� przygarbione, powykrzywiane domki, klecone z baniek po benzynie lub po samochodowych olejach. P�oty z takich samych baniek odgradzaj� cuchn�ce podw�rka, gdzie przy ogniskach czarne kobiety warz� straw�. �adnych urz�dze� sanitarnych ani wodoci�g�w tu nie ma. Wod� trzeba nosi� z bardzo odleg�ej studni. Kto by si� tam troszczy� o to! Mieszkaj� tutaj tylko boye � czyli s�u�ba domowa � albo urz�dnicy najni�szych szczebli, ot taki sobie, pomocniczy sztab bia�ych wazung�w. Zygmunt zagl�da� w otwarte wrota zagr�d, u�miecha� si� przyja�nie do umorusanych malc�w, kt�rych p�ta�o si� wsz�dzie bez liku, n�dz� bowiem cechuje bogactwo ludzkiego przychowu, n�dzy nie sta� na �wiadome macierzy�stwo. Lecz co to? Odg�os b�bn�w... Ach prawda! Przypomnia� sobie nagle: �Dzi� sobota. Dzie� ngomy, czyli zabaw�. Spoza cha�up dolatuje rytmiczne dudnienie. Skierowa� krok w tamt� stron�. Zobaczy. Ma czas. Noc d�uga. Nikt go nigdzie nie czeka. Kilka uliczek, kilka zakr�t�w i stan�� przed barem. Podw�rko troch� mo�e wi�ksze od innych, otoczone kolczastym drutem, przy jedynej bramce Murzyn w bia�ym p�aszczu pobiera op�at� za wst�p. Ze �rodka klepiska sterczy w g�r� wysoka �erd� z uczepion� do niej naftow� lamp�. Zupe�- nie zadymione, nigdy chyba nie czyszczone szk�o rzuca na ziemi� pomara�czowy kr�g blasku, w kt�rym setka ludzi wydreptuje zgodny takt. Ta�cz�, jak im ka�e ich rodzimy plemienny obyczaj. B�ogo wywr�cone bia�ka oczu, bardzo niepewne ju� nogi. Doza wypitego pombe � miejscowego piwa � robi swoje. Ka�dy jest poch�oni�ty samym sob�. Zapomnia� o bo�ym �wiecie, o troskach, o n�dzy, o bwana m�kubwach i pracy dla nich, pozosta� tylko ten wszechw�adny rytm, co upaja silniej od pombe i samym nogom ka�e uciesznie podrygiwa�, chocia� powodu do uciechy czasami nie ma ani za grosz. Pod drucianym parkanem usiad�y ko�em gromadki czarnych i pij�. T�usty barman, w�a�ciciel interesu, obnosi du�y dzban i dolewa. Nie s�ycha� rozm�w. Zag�usza je �omot b�bn�w. Siedz� na nich okrakiem mocno ju� podpici czarni m�odzie�cy i t�uk� zapami�tale, ca�ym rozmachem wypr�- �onych d�oni. Nie chc�c p�oszy� swojskiego nastroju Zygmunt stan�� niewidzialny pod koron� najbli�szego drzewa. Nieznaczne wzniesienie terenu umo�liwia mu doskona�� obserwacj�. Swoj� drog� ten uliczny taniec swahili ma w sobie du�o uroku. Ko�ysz�cy si� razem z lamp� pomara�czowy p�- mrok dyskretnie tuszuje brud i n�dz�. Zosta�y tylko bezimienne, elastycznie gn�ce si� postacie, ma�o realne w swoich dzikich piruetach, jakby na nastrojowym, �redniowieczem tchn�cym, przyciemnionym ju� wiekami olejnym obrazie. Wtem kto� delikatnie tr�ci� go ramieniem. � Sorry! � us�ysza� cichy szept. Spojrza� zdumiony. Obok sta�a wysmuk�a, zgrabna Europejka, a za ni� siwy pan. Zdziwienie Zygmunta nie mia�o granic. Wszystkiego si� m�g� spodziewa�, ale nie wytwornych Anglik�w tutaj i o tej porze. Dziewczyna by�a m�oda, najwy�ej dwudziestoletnia, o kasztanowatej rozrzuconej czuprynie. Ubrana prosto, niewymy�lnie. Snad� po raz pierwszy patrzy�a na podobne widowisko, oczy jej bowiem b�yszcza�y zachwytem. � Wonderful! � us�ysza� jej szept, raczej westchnienie ni� szept. � Jakim cudem pani tu trafi�a? � nie m�g� wstrzyma� pytania. � Przeje�d�ali�my niedaleko szos�, b�bny, pan rozumie... K�tem oka �ledzi� s�siadk�, jej delikatny profil, w k�cikach warg dziecinny u�miech, wysokie czo�o, kt�re okala�y mi�kkie, troch� zawadiacko zwichrzone pukle w�os�w. �adnych ozd�b, pr�cz sznureczka drobnych pere�ek i ma�ego ciemnokrwistego kwiatu przy rami�czku bia�ej, powiewnej sukienki. Kolejno przeni�s� wzrok na jej palce, chwytaj�ce rytm b�bn�w. D�onie Murzyna za kolczastym p�otem klepa�y tymczasem po napi�tej sk�rze. Raz pi�ci�, to zn�w d�oni�. Drobne uderzenia kciukiem, to znowu palcami - jakby drewniane kulki sypa�y si� po rybim p�cherzu, delikatne stukni�cie i znowu �omot g�uchy, basowy, pot�ny. R�ce s�siadki przeczuwaj� rytm, uchwyci�y go w lot. � Wonderful � szepce. � Wonderful! Musia�a odczu� wzrok Zygmunta. Zwr�ci�a ku niemu twarz. � Podoba si� pani? � spyta�, byle co� m�wi�. � Czy to cz�sto tak bywa? � odwzajemni�a si� pytaniem. � O tak. Mo�e to pani zobaczy� co sobot� na wszystkich kra�ca miasta. B�bny zarechota�y nag�ym chichotem. D�wi�k ich rozprys� si� jak grad, a za nim po�pieszy�o ludzkie bose dreptanie, jaki� wariacki tumult. W�owy rzut rozlu�nionych mi�ni r�k. � Niech pani spojrzy! Na klepisko wbieg�y trzy tanecznice, owiane suchym szelestem sizalowych sp�dnic. Ro�linne w��kna bez�adnie wi�y si� doko�a ich ud. P�ki pi�r chwia�y si� na g�owach. Twarze umalowane w fioletowe maszkary. Wpad�y, przystan�y, krytycznie zlustrowa�y pijan� publiczno��. Rozko�ysa�y biodra, szerokie, zach�annie lubie�ne. Nie wytrzymali tancerze tej pr�by. Ruszyli rz�dem. Pochylili si� wp� i na zgi�tych kolanach nu�e podrygiwa�. Posz�a w kr�g �ywa obr�cz. � Wspania�e, jestem wprost zachwycona! � powiedzia�a dziewczyna. I nagle zaniepokoi�a si�: mo�e w tym co� z�ego? � A pan? � dorzuci�a jeszcze. � Dla mnie to ju� powszednia rzecz, przyzwyczai�em si�. Nie robi tego wra�enia co kiedy�, ale poci�ga mnie zawsze. W tym pierwotnym ta�cu tkwi jaka� pot�na si�a. Jakby du�e kobry ta�czy�y przed fujark� zaklinacza. To oni w�a�nie potrafili narzuci� sw�j szalony rytm naszym cywi- lizowanym krajom. Ju� i my ta�czymy dzi� podobnie. � Mo�e podobnie, ale nigdy tak samo � szepn�a. � O wszystkim tu decyduje nastr�j. � Gdy starty zostanie folklor tego kraju i taniec przestanie by� tak interesuj�cy, zmieni si� jego charakter. � To zale�y, co kogo interesuje. Biznesmen�w nie obchodzi folklor. Oni b�d� si� cieszy�, kiedy ich tandeta towarowa pr�dzej zaleje tutejsze rynki, a patefony zast�pi� murzy�skie �piewy. Grzmot b�bn�w zmieni� znowu rytm. Ko�ysz� si� wolniej trawiaste sp�dnice. Na rozkraczonych nogach balansuj� po�ladki. � Niech pani spojrzy. Twarze tancerzy jakby zastyg�y w ekstazie rozkoszy. Powieki opad�y, wargi si� rozchyli�y. Powaga kontemplacji, bezwolnego poddania si�. Niewola rytmu. Nagle umilk�o �omotanie. Na klepisko podw�rka opad�a cisza. Na ci�kich o�owianych nogach wlok� si� Murzyni do swoich tykw z pombe. Zap�on�y ogniska. Muzykanci podstawiaj� b�bny, grzej�c nad p�omieniem ich powierzchnie. Co chwila pr�buj� je palcami, podnosz� bli�ej ucha. Dziwnie to wygl�da. � Po co oni to robi�? � Moja droga � wyja�ni� starszy pan, dot�d uporczywie milcz�cy � oni w ten spos�b dobieraj� ton do ka�dej melodii. Sp�jrz, jak w tej chwili k�ad� na sk�ry b�bn�w kawa�ki wosku. Im wi�cej wosku, tym wy�szy ton. To nie byle sztuka tak b�bni�, jak oni tutaj potrafi�. Za drutami czarny barman w bia�ym p�aszczu nie pr�nuje. Pombe idzie w wielkich ilo�ciach. Kurzy si� na dobre we �bach. Rozanieli�y si� wyszczerzone g�by. Pod�piewuj�, wymachuj� r�kami. � My�l�, �e pora ju� nam do domu, Margaret � zauwa�y� starszy pan. � Masz racj�, wuju, ale szkoda � szepn�a z westchnieniem. � Good night! � rzuci�a w stron� Zygmunta. � Spotkamy si� chyba gdzie� w mie�cie. Dar es- Salaam jest taki ma�y. Poprawi�a kwiat i w�osy, jakby daj�c mu czas do namys�u, z kt�rego nie potrafi� skorzysta�. I to w�a�nie, niczym zreszt� nie wyt�umaczone safandulstwo wyrzuca� sobie, kiedy za chwil� wraca� do domu. � Idiota jestem � mrukn�� soczy�cie. � A taka szampa�ska kobieta, taka wspania�a dziewczyna! Kiep ze mnie, osio�, prowincjonalna oferma! I gdzie jej teraz szuka�? To si� �atwo m�wi: �Spotkamy si� gdzie� w mie�cie�. Daar es-Salaam przecie� nie jest a� taki ma�y... NGALAWA Swoj� drog� ngalawa to wspania�a ��d�! Co za fantastyczny kszta�t �agla! P�dzi przy tym jak zwariowany motyl. Zygmunt lubi przypatrywa� si� codziennym zawodom rybak�w, gdy o �wicie �piesz� na po��w. Jeden �egluje, a drugi pe�ni rol� �ywego balastu. Biegaj� tam i z powrotem po wygi�tym w bok pr�cie. Gdy wiatr silnie wygnie �agiel, w�wczas ,,balast� przysiada na bocznym p�ywaku, kiedy wiatr s�abnie, wraca do wn�trza �odzi. Istna akrobacja. Przy biurku pani Smith zapad�a decyzja: Zygmunt ma si� wybra� do arabskiej wsi Msasani, aby zam�wi� tam model ngalawy. Pan Reyman chce go mie� na owej wystawie �indonezyjskich wp�yw�w�. Kto by si� �mia� przeciwstawi� woli pana Reymana? A zreszt� Zygmuntowi u�miecha� si� podobny spacer. Pani Smith mia�a ich odwie�� swoim samochodem za miasto, sk�d dalej p�jd� ju� piechot�. �Ich� � to znaczy Zygmunta i Petra, sekretarza muzeum, Murzyna czystej krwi szczepu Wazigua. Petro, o niskim czole, wyrazistych musku�ach i wyd�tej mi�sistej wardze, jest wcale inteligentnym cz�owiekiem, a nawet napisa�, przy pomocy pani Smith, kilka niez�ych fachowych artyku��w do miejscowego miesi�cznika antropologicznego. Poza tym Petro jest szczeg�lnie �yczliwy i mo�e nawet nadskakuj�cy dla Zygmunta. Na wie�� o �wyprawie� nie tai swojej rado�ci. Tak wi�c wybrali si� i jad� teraz szerok� asfaltow� ta�m� daressalaamskiego wybrze�a. Auto mija puste jakie� hangary, oszpecone szkaradnie karmelkowym malowid�em, triumfalne s�upy, kt�re ��cznie z rozrzuconymi wok� kolorowymi �mieciami �wiadcz� o odbytym niedawno festynie. � Weso�e miasteczko? � zapyta� Zygmunt. � Nie. S� to tereny, na kt�rych odbywa� si� jubileusz Agi-Khana � odpowiedzia�a pani Smith. � Tu go sadzano na wag�, �eby odmierzy� jego ci�ar diamentami. Nie wyobra�a pan sobie, jakie t�umy zaleg�y w�wczas Dar es-Salaam. A jakie stroje, jakie samochody, klejnoty... � Jak�� ilo�� tych diament�w musieli zwali� na szal�, �eby przewa�y� takiego grubasa! Wszak�e najbardziej opas�y Budda przy tym gastronomicznym �wi�toszku wygl�da jak g�oduj�cy pustelnik. � Rzeczywi�cie! � za�mia�a si� pani Smith. � A jednak dali sobie z tym jako� rad�. Fanatyczne op�tanie du�o potrafi zdzia�a�. � Powiadaj�, �e i dusza w nim by�a proporcjonalnie wielka! Mnie jako� trudno w to uwierzy�. � Czy ja wiem � odrzek�a pani Smith przeci�gaj�c s�owa z namys�em. � Ja tak�e pr�dzej uwierz� w szkolenie ducha ascez� ani�eli gastronomi� i �adnymi �onami. Mam wra�enie, �e w procesie tycia nie tylko gruczo�y odgrywaj� rol�, ale tak�e i nastawienie psychiczne. Jakim� dziwnym zbiegiem okoliczno�ci w�r�d moich znajomych przewa�nie tylko sybaryci, filistrzy i karierowicze-oportuni�ci s� opa�li i z podbr�dkami. Przez d�u�sz� chwil� jechali w milczeniu. Z ty�u siedzia� Petro. Czu� by�o ostry zapach jego potu. �Trzeba ich usprawiedliwi� � pomy�la� Zygmunt odwracaj�c nos. � Nie maj� �azienek i za ka�dy dzban wody musz� p�aci� wysokie, jak na nich, sumy pieni�dzy. �atwo m�wi� o higienie i czysto�ci nam, kt�rzy mieszkamy we wzgl�dnym komforcie!� Ruch jego g�owy by� dyskretny, nikt tego na szcz�cie nie zauwa�y�. � Ale oty�o�� Agi-Khana wysz�a na po�ytek obywatelom � odezwa� si� milcz�cy dot�d Petro. � Im wi�cej wa�y, tym wi�cej zbieraj� pieni�dzy na szko�y, szpitale, czytelnie i temu podobne spo�eczne instytucje, Gdyby Murzyni mieli takiego proroka, znacznie wi�cej by�oby szk� w Tan- ganice. Ale nasi prorocy s� bardzo chudzi... � No i zabrak�oby wam diament�w na wykupienie � doda� Zygmunt i zaraz si� spostrzeg�, jakie g�upstwo strzeli�. Wszak�e najwi�ksza kopalnia diament�w le�y w�a�nie w Tanganice i jest prywatn� w�asno�ci� Anglika, doktora Williamsona. � O tak! � westchn�� Petro. � To tylko �art. Nie mamy diament�w. Samoch�d trajkocze gumami po chropowatej r�wni. Biel� si� raz po raz mijane pi�kne wille angielskich urz�dnik�w nowo buduj�cej si�, luksusowo pomy�lanej dzielnicy Spoza strzy�onych trawnik�w i piramidalnie ci�tych �ywo p�ot�w mignie czasami z�oc�ca si� odbitym rannym s�o�cem ta�ma oceanu. Auto zatrzyma�o si� na skrzy�owaniu dr�g. Jedna z nici wbiega�a w bezkresn� g�stw� po��k�ego ju� buszu. Droga skr�ca�a mi�dzy kokosowe palmy, prze�wituj�c plamami niedalekich arabskich domk�w. � A wi�c tutaj wysiadacie � oznajmi�a pani Smith naciskaj�c hamulec. � Przyjad� o si�dmej wieczorem i b�d� na was czeka�a. Przed miasteczkiem, po lewej stroni znajdzie pan stare grobowce szirazyjskich szejk�w. Zreszt� Petro panu wszystko poka�e i wyt�umaczy. Przeczekali chwil�, a� samochodzik ca�kowicie znikn�� za tumanem czerwonego kurzu. Petro wci�� jeszcze mi�tosi� w r�kach sw�j mocno znoszony kapleusz. Wobec jednego autorytetu, kt�ry tak niedawno odjecha�, i drugiego, kt�ry sta� obok, nie wiedzia�, czy ju� wypada go na�o�y�. Nawet kiedy ruszyli, jeszcze g�owy nie nakry�, dopiero znacznie p�niej, zerkaj�c na Zygmunta z ukosa i niby otrzepuj�c filc z kurzu, wsadzi� go z ostro�na. Prawdopodobnie wstydzi� si� tej swojej pokory, buntowa� si� przeciwko niej i zwalcza� ten kompleks ni�szo�ci. � Czy pan ju� od dawna zna pani� Smith? � zacz�� Petro, aby co� wreszcie powiedzie� i przerwa� denerwuj�ca cisz�. � Od czasu, jak u was pracuj�. � To bardzo dobra mem-sahib, zupe�nie inna od reszty Angielek. � To pani Smith jest Angielk�? � W�a�ciwie nie wiem. Nam trudno si� zorientowa� w europejskich kabila*. Tutaj w Tanganice odr�niamy tylko Ingilesi, Giriki i... Wahindi. Innych nie znamy. A pan, je�li mog� zapyta�, pan do jakiego kabila nale�y? * Kabila � szczep � Jestem Polakiem, wy nas nazywacie �Poland�. S�ysza� pan o takich? � Nie. Gdzie� to jest? Daleko od Londynu? � Obok Niemc�w. Chyba was uczono tego w szkole? � Mam najwy�szy stopie�. Ale nas uczyli tylko map Anglii i historii Anglii, o reszcie Ulaya (Europy) nie mamy poj�cia. O Niemcach wiemy tyle, �e s� bardzo �li i podczas okupacji Tanganiki tylko brali, a nic nie dawali. Inaczej post�puj� Anglicy. Od nich przecie dostajemy ksi��ki do nauki, o��wki, lokomotywy, samochody i ubrania... jednym s�owem wszystko, czego potrzebujemy. Chocia� nam, czarnym, ci�ko jest �y�! � westchn��. � Czemu� to tak ci�ko? Pan na przyk�ad pracuje w muzeum, zarabia nie�le. Inni te� mog� pracowa�, je�eli sobie tego �ycz�. Ziemi macie w br�d. Mroz�w nie ma. Opa�u nie trzeba. Ubrania prawie �adnego. Jedzenie? Kilka banan�w wystarczy. S�owem: �y� nie umiera�. To nie to, co w naszej ziemi Ulaya. � Myli si� pan. Ziemia sucha jak pieprz wymaga wielkich nak�ad�w pracy i pieni�dzy. Ka�dy produkt wymaga transportu. Je�li tego transportu brak, trzeba sprzedawa� za ka�d� ofiarowan� ��askawie� cen�. Kupiec Hindus kupuje wszystko za bezcen. Za nauk� trzeba p�aci�. Nawet w misjach trzeba odpracowa� na ksi�owskich polach te �darmowe� lekcje. A i po uko�czeniu szk� wcale nie �atwiej: niskie p�ace nie pokrywaj� skali nowych zapotrzebowa�. � Ma pan �on�? � Mam, ale siedzi na szambie (dzia�ka rolna). � Czemu� nie sprowadzi jej pan do Dar es-Salaam? � Nie starczy na dwoje. Mieszkania strasznie drogie, wody nie ma. Kokosowy las tymczasem urwa� si� nad bia�� jak �nieg p�aszczyzn�. � Co to? Wapno? � Nie, to s�l morska. Ludno�� zatrzymuje tutaj wod� podczas odp�ywu i poddaje j� dzia�aniu upalnego s�o�ca. W ten spos�b p�ytka sadzawka wyparowuje zostawiaj�c na dnie s�l. Zeszli bokiem solanki wprost ku bielej�cym z daleka grobowcom. S�o�ce pra�y�o niemi�osiernie. Kokosowy pobrze�ny las zas�ania� dolin� przed morskim powiewem. Md�y zapach gnij�cych wodorost�w nasyca� powietrze trudn� do wytrzymania duszno�ci�. Kiedy wyszli wreszcie na szerok� pla�� i �wie�y, wilgotny, aromatyczny wiatr obrzuci� ich ze wszystkich stron powiewem, Petro przem�wi�: � Ja bardzo przepraszam bwana m�kubw� i prosz� si� nie gniewa�, je�eli powiem co� nieodpowiedniego, ale ja ju� wiele razy chcia�em o to zapyta� i zawsze mi brak�o odwagi. Czy mo�e mi bwana wyja�ni�, dlaczego sk�ra wazung�w tak nieprzyjemnie pachnie? Zygmunt wstrzyma� wybuch serdecznego �miechu. � Nie wiedzia�em o tym. Zawsze s�dzi�em, �e to przeciwnie: wasza sk�ra pachnie. Mo�e winne s� nasze nosy, po prostu do czego innego s� przyzwyczajone... bo ja wiem. Petro g�o�no si� roze�mia�. By� ogromnie zadowolony Jego szerokie, kontrastowo bia�e z�by po�yskiwa�y w s�o�c. niby jubilerska wystawa pere� na czerwonej podk�adce. W tym momencie dolecia� ich przyt�umiony gwar rozlicznych g�os�w. Zwr�cili g�owy w tamtym kierunku. Pod roz�o�ystym baobabem na wzg�rku odbywa�o si� jakie� ze branie. Pe�no tam by�o bia�ych okry� i kolorowych kobiecych chust. � Chyba pogrzeb? � po d�u�szej chwili milczenia rzuci� Zygmunt pytanie. � Nie wiem. Podejd�my bli�ej. Zygmunt wola� unika� bezpo�redniego stykania si� z t�umem. Ale tym razem Petro szed� pierwszy. Dotarli na szczyt pag�rka, gdzie na ma�ym klepisku chuda, brudna, zupe�nie naga kobieta, skulona w psiej pozycji, monotonnym ruchem d�oni g�adzi�a ziemi�. Przed ni�, na wywr�conej k�odzie, rozsiad� si� opas�y Murzyni, by� obwieszony od pi�t a� po czubek g�owy brz�kad�ami, koralikami, kawa�kami ko�ci i innego �miecia. Z g�stej, zmierzwionej czupryny stercza�y mu niby skrzyd�a dwa ogromne strusie pi�ra. Brudny, wyprawiony na zamsz kawa� sk�ry zwisa� lu�no z ramienia, ods�aniaj�c wcale niedyskretnie go�e po�ladki. Dooko�a placu zalega� g�sty t�um gapi�w. Gruby Murzyn wyra�nie zaniepokoi� si� ich widokiem, Zerwa� si� ze swej k�ody, przest�puj�c w niepewno�ci z nogi na nog�. � Niech mu pan powie, Petro, �eby si� nami nie kr�powa� i dalej sobie czyni� to, co przedtem. Powiedz mu, �e jestem tu przygodnym go�ciem i chc� zobaczy� tylko, co si� dzieje. � Lepiej powiem mu, �e jest pan doktorem. On leczy zdaje si� t� wariatk�. Wyp�dza z�ego ducha. Na to, co Europejczyk wyja�ni w pi�� minut, Murzyn potrzebuje p� godziny. Wi�c i Petro w tej chwili peroruje kwieci�cie, coraz to wskazuj�c palcem na Zygmunta. Za ka�dym jego gestem gruby Murzyn k�ania si� z szacunkiem. Nareszcie zrozumia� i wr�ci� do przerwanych czynno�ci. Przede wszystkim kilku wyrostk�w z t�umu, wyczyniaj�c przekomiczne gesty, j�o podrygiwa� doko�a chorej. Gruby Murzyn roz�o�y� si� na k�odzie i konwulsyjnie wyrzucaj�c ramiona wrzeszczy jak op�tany. Dziki wibruj�cy krzyk, niesamowity taniec, piekielny �ar, kurz i jakby za- hipnotyzowany t�um, a ponad wszystkim nieustanny poszum wiatru w pierzastych konarach palm tworzy�y chorobliwy nastr�j. � Kim jeste�, o Kinyamakwera? � wrzeszcza� czarownik. � Czemu napastujesz biedn� dziewczyn�? Odejd�! Scze�nij! Wzywam ci�! � Kwenda! Precz! Precz... � wt�rowali tancerze, jelcze zajadlej drepcz�c w k�ko, Przez cia�o Murzynki przebieg� dreszcz. Usiad�a. Na wargi wyst�pi�a piana. �amie r�ce, pr�y nogi, wywraca bia�ka oczu, histerycznie wyci�ga szyj�. Jej nieprzytomny dotychczas be�kot przechodzi w spazmatyczny ryk. Widok ten widocznie podnieci� ta�cz�cych. Wpadli w jaki� sza�. Kr��� nad nieszcz�sn�, wymachuj�c ramionami. Tupi�, z�orzecz�, gro�� pi�ciami, a grubas charkocze na swoim pniu basowym rechotaniem �aby. Nagle, jak na komend�, wszystko ustaje. Nast�puje cisza. Przera�aj�ca cisza. Zebrani nastawiaj� uszu. K�dy�, jakby spod ziemi, dochodzi s�aby, mdlej�cy g�os kobiety. Przywar�a wargami do klepiska i be�kocze. Mczawi (czarownik) pochyla si� nad ni�: � Kim jeste�? Z jakiego pochodzisz plemienia? � Mimi Mkwebi (jestem Masajk�) � pada cicha odpowied�. W�wczas czarodziej daje znak i przynosz� sk�d� ko�l�c� sk�r�, jakiej u�ywaj� Masajki do nakrywania cia�a. Chora porywa sk�r� i wk�ada na siebie. i � Czego jeszcze pragnie twoje mzimu (duch)? � zapytuje czarodziej. � Ngai inasada � co oznacza: domu i jedzenia. Natychmiast zjawiaj� si� trzy gotowane kukurydze i tykwa z kwa�nym mlekiem � ulubione po�ywienie Masaj�w. W tym samym czasie kilku m�czyzn kleci prowizoryczny sza�as. Trwa to dos�ownie kilkana�cie minut. Chora zjad�a ju� swoj� kukurydz� i popi�a mlekiem. Wpe�za teraz o w�asnych si�ach do wn�trza budy. Jest spokojna, ale stan jej nie przypad� widocznie do gustu �lekarzowi�. Znowu zaczyna co� nad ni� wrzeszcze�. Nie daje biedaczce odpocz��, a Murzyni- pomocnicy jeszcze zajadlej podryguj� wko�o. Niesamowita kuracja odnosi po��dany skutek: pacjentka zrywa si�, kwiczy, wyrywa w�osy, rozdrapuje sobie sk�r� do krwi, wreszcie ostatecznie wyczerpana wali si� na ziemi�. T�um widz�w a� faluje z wielkiego zachwytu. Istotni jest na co patrzy�. Po chwili nieszcz�liwa unosi si� jednak i wpe�za do sza�asu, sk�d s�ycha� jej �a�osne skomlenia. G�os jej staje si� coraz twardszy, nabiera pewno�ci siebie, mo�na wy�owi� jakie� powtarzaj�ce si� wci�� s�owo. � Ona ��da wystawienia tronu � szepcze mi na ucho podekscytowany Petro. � Ona my�li, �e jest kr�low� Masaj�w, cha, cha, cha!... Paru m�czyzn rzuca si� do lasu. Za chwil� wi��� z kij�w co� w rodzaju ma�ej platformy. Gdy tron ju� gotowy, czarownik tubalnym g�osem wywo�uje chor� z budy. Wychodzi stamt�d sztywnym, majestatycznym krokiem. � Czego jeszcze chce twoje mzimu? � Jeszcze jedzenia i mleka. Znowu pa�aszuje dwie kukurydzy i pe�ny buk�ak mleka. Musia�a by� bardzo g�odna! Po jedzeniu �kr�lowa� k�adzie si� na ziemi obok swojego tronu i twardo zasypia. Gruby Murzyn co� jeszcze nad ni� szepce, po czym troskliwie okrywa ko�l� sk�r�. � Zdrowa! Zdrowa! � z zadowoleniem powtarza rozchodz�cy si� t�um. � Co pan o tym s�dzi? � zapyta� Zygmunt Petra. � Dla mnie nic nowego i nic dziwnego. Jeszcze przed dziesi�ciu laty spotyka�o si� podobne widowiska na ka�dym kroku. W�r�d naszych czarownik�w zdarzaj� si� powa�ni i uczciwi, ale wi�kszo�� to szarlatani. Szczeg�lnie z�� s�aw� ciesz� si� ci z wyspy Pemba... pan wie?... obok Zanzibaru. Pan chyba s�ysza� o tym procesie, kt�ry odby� si� w Dar es-Salaam przed kilku laty? � Nie, nic nie s�ysza�em. � O�mioletnia dziewczynka zameldowa�a kt�rego� dnia policji, �e jej matka odkopa�a na cmentarzu trupa, odci�a mu ucho i kaza�a c�rce zje��. � Co� obrzydliwego! Zje�� trupie ucho? Ale� po co?... � Widocznie celem przekazania jej jakich� z�ych mocy. � No i co, zjad�a? � W�a�nie �e nie. Uciek�a i zadenuncjowa�a matk� w policji. Kobiet� uj�to. Na s�dzie przyzna�a si� do wszystkiego, ale bynajmniej nie okaza�a skruchy. Wprost przeciwnie, zachowywana si� impertynencko i butnie. Oznajmi�a, �e wazungowie nie maj� prawa jej s�dzi�, bo to obyczaj ple- mienny, i je�eli c�rka nie zje ucha, utraci dziedziczne w�a�ciwo�ci czarownicy. � By� pan kiedy na tej Pembie? � Nie by�em, ale dzisiaj podobno ju� si� tam wiele zmieni�o. Do niedawna w noce ksi�ycowe s�ycha� by�o ch�ralne wycia i zawodzenie cz�onk�w rozmaitych sekt, a jedzenie nos�w, uszu i organ�w p�ciowych nieboszczyk�w by�o zjawiskiem powszechnym. Szczeg�lnym popytem cieszyli si� wisielcy i pomordowani. Tak rozmawiaj�c doszli do szirazyjskich grobowc�w. Porozsiewa�y si� one na pobrze�nym piasku, niekt�re zesz�y a� do wody. Niedba�o��, charakterystyczna dla wszystkich muzu�ma�skich cmentarzy: porozrzucane bloki cementu, poobt�ukiwane obeliski, resztki rze�bionych w kamieniu turban�w i gdzieniegdzie tylko lepiej zachowane tablice z zatartym napisem jakiego� imienia. Takich cmentarzy, grobowc�w i obelisk�w napatrzy� si� ju� Zygmunt do�� po r�nych Stambu�ach, Bagdadach i Damaszkach. � Widzi pan te okr�g�e zag��bienia? � t�umaczy� Petro. � To s� �lady po wyd�ubanych porcelanowych miskach. Kilka najcenniejszych zd��yli�my jeszcze zabra� do muzeum, ale reszta zgin�a, skradziona przez rozmaitych turyst�w. Przewa�nie by�a to stara chi�ska albo perska cera- mika. Dalej, nad samym oceanem, pozosta� jeden grobowiec nie tkni�ty. Tam mo�e pan zobaczy� tak� ogromn� i �adn� bukari (misk� lub garnek). Nogi wlok�y si� po rozpalonym piachu coraz ci�ej i leniwiej, co chwila tr�cali stop� brunatne, k�dzierzawe g�owy kokosowych �upin, a od czasu do czasu rozlega� si� g�uchy �oskot spadaj�cego orzecha. � Musz� chyba zdarza� si� wypadki �mierci, gdy kokos spadnie komu� na g�ow�? Taki ci�ar z wysoko�ci czterdziestu metr�w... to co� znaczy � zauwa�y� Zygmunt. � Nigdy o tym nie s�ysza�em. Przyznam si�, pan mi pierwszy nasuwa podobn� my�l, sam b�d� teraz w strachu. Stan�li przed innym arabskim grobowcem. Tu nie by�o obelisku, tylko wielki sarkofag o spadzistym kamiennym wieku. Na jego szczycie po�yskiwa� seledynow� polew� okr�g�y niby g�owa ludzka garnek. � To w�a�nie bukari, o kt�rym przed chwil� wspomina�em � rzek� Petro, a Zygmunt w�o�y� okulary i z min� profesora-archeologa j�� kr��y� doko�a. Na r�wnomiernie wypuk�ym garnku widnia� z jednej strony �lad odbitego uszka. Nie by�o w�tpliwo�ci. Ta staro�ytna ozdoba � to familijny nocnik, najzwyklejszy porcelanowy nocnik, prawdopodobnie dany do u�ytku nieboszczykowi. � No, ale musimy si� �pieszy�, jak dot�d nie widzia�em jeszcze ani jednej ngalawy! � zawo�a� Zygmunt. � Prosz� spojrze� tam, w prawo. W�a�nie rybacy wracaj� z po�owu. B�dzie pan mia� do wyboru co najmniej ze trzydzie�ci takich �odzi. Szli teraz kraw�dzi� przybrze�nych, najni�szych grzywaczy, jakby z�bat� koronk� wyrzucan� na piasek. Ma�e r�owe kraby umyka�y im spod st�p, kryj�c si� po�piesznie w norkach. Nowa fala zaleje te otwory, wyr�wna, wyg�adzi i dalej przerzuci koronk�. Gdzieniegdzie jakby ruchoma ba�ka mieni si� t�cz� s�o�ca, spazmatycznie pulsuje � to umieraj�ca na piasku meduza. Dwaj rybacy wyci�gaj� w�a�nie wybrzuszon� sie�. Kolisko p�ywaj�cych kork�w zacie�nia si� zdradziecko, powoli. Jeszcze kt�ra� z najchytrzejszych ryb przesadza sznurkow� zapor�. Rybak wolno rozlu�nia p�tl�. Sprawdza: miernota. Nic na sprzeda�. Starczy tego zaledwie na jeden wieczorny posi�ek dla licznej rodziny. Obok w p�askim koszu, na pok�adzie z li�ci, niby oksydowana srebrna tarcza le�y samotnie du�a m�twa, widoczne z poprzedniego u�owu. Nawyk�a do �apania w sid�a, sarna w nie wreszcie wpad�a. Zygmunt si�gn�� ciekawie r�k�, chc�c dotkn�� jej czarnego oka. � Aj! � wrzasn��, nerwowo odskakuj�c na bok... � Gryzie! Istotnie, z ugryzionego palca sp�ywa�a krew. � Cha, cha, cha... � �mieje si� rybak. � To szcz�cie, �e palec zosta�. Wazungu taki nieuwa�ny. Mo�na �atwo straci� palec. � Ale� m�twa nie gryzie, ona nie ma z�b�w � broni� si� Zygmunt zaciskaj�c ran�. � To nie m�twa, to rekin, Niech pan spojrzy, w tym koszu le�y ma�y rekin. Dziwny �wiat � dziwne obyczaje. Na ka�dym kroku niebezpiecze�stwo. Kto by si� m�g� spodziewa� w koszu rekina? Oto szereg �odzi wpe�za si�� kilkunastu ramion wio�larzy. Niby �ab�dzie pozadziera�y wysoko swoje skrzyd�a, rozcapierzy�y je na wiatr � s� to boczne p�ywaki, sko�ne deski na wygi�tych w kab��k �erdkach. �agle � strz�p porwanych ga�gan�w, znu�one ca�odzienn� prac�, opad�y na dno. � Petro, niech pan spojrzy tam! � zawo�a� Zygmunt wielkim g�osem i ju� jak zwariowany p�dzi ku morzu, za nim, zaskoczony tym nag�ym entuzjazmem bwana m�kubwy, pod��a i Petro. � Co za kapitalne szcz�cie! Widzi pan tu, na dziobie tej ngalawy, wyrze�bione i podmalowane oko ludzkie? Podobnego blu�nierstwa �aden szanuj�cy si� Arab nie pope�ni. Wszak�e Mahomet zakaza� wszelkich wizerunk�w ludzkiego cia�a. Ci rybacy s� przecie� muzu�manami... � A r�ka Fatimy? Ja cz�sto widywa�em tak� r�k� na drzwiach arabskich dom�w w Zanzibarze i w Bagamoyo. � Tak. R�ka Fatimy to jedyny wyj�tek. Ale to jest wysoka protekcja, od samego Mahometa r�d wiod�ca. Poza t� r�k� �adnych podobnych wizerunk�w w sztuce arabskiej si� nie znajdzie. A wi�c i tu, na tej ngalawie, rysunek oka musi mie� inne wyt�umaczenie. Jest to tak zwane �oculum�, przyj�te dzi� w ca�ym marynarskim �wiecie jako symbol szcz�cia. Rysuj� go od tysi�ca lat na dziobach okr�t�w, na �aglach, na burtach jako specjalny znak, chroni�cy przed zatoni�ciem. To Indonezyjczycy przywie�li z sob� ten zwyczaj Rybacy bezmy�lnie, wbrew swojemu Koranowi, rze�bi� i maluj� ten sam wz�r. Czy� to nie wspania�e, bezwiedne przechowywanie legend?... W tym momencie spostrzeg�, �e Petro wcale nie dzieli i nim entuzjazmu, tylko patrzy, grzeczno�ciowo u�miechni�ty, troszk� jak na starszego wiekiem wariata, kt�remu trzeba zej�� z drogi. � Do niedawna jeszcze min��bym t� ��d� najzupe�niej oboj�tnie, nawet nie zauwa�y�bym tego cudownego znaku. I co najwa�niejsze, nie odczu�bym dzisiaj tej odkrywczej rozkoszy. Swoj� drog�, nauka to wielka rzecz, Petro. Ona jedna zdolna jest przynie�� nam szcz�cie. Ona daje nam cel w �yciu... Przez d�u�sz� chwil� trwa� pochylony nad �odzi�, wreszcie zapyta�: � A jak pan pojmuje szcz�cie, Petro? Czy w ten�e spos�b, co ja? � Niezupe�nie. U nas, Murzyn�w, szcz�ciem jest posiadanie wielkiej ilo�ci dzieci, a szczeg�lnie c�rek, bo c�rka, uwa�a pan, to maj�tek. Za ni� mo�na dosta� kilka kr�w i nawet sporo pieni�dzy... � Halo, baba! � wrzasn�� nagle Zygmunt do najbli�szego rybaka, wiedz�c ju�, �e �baba� oznacza w�a�nie �dziada�. � Wewe utaweza kutengeneza ngalawa, ndogo namna hii (czy potrafisz zrobi� male�k� ngalaw�, tak� jak ta)? � spyta�. Rybak poskroba� si� wymownie za uchem. �Swoj� drog� ten gest jest mi�dzynarodowy � pomy�la� Zygmunt. � Nasz ch�op nie inaczej m�drkuje�. � Ndio, bwana m�kubwa, nimekwisza tangeneza moja namna hii kwa mtoto yango (tak, panie, w�a�nie zrobi�em niedawno jedn� tak� dla mego dzieciaka). Zam�wili wi�c model ngalawy i kazali go dostarczy� wprost do muzeum. Droga powrotna min�a im niepostrze�enie. Przygl�dali si� murzy�sko-arabskim straganom i obskurnym budom, szumnie zwanym hotelami, przed kt�rymi na nie heblowanych �awach siedzia�y grupki oberwa�c�w popijaj�c czai. R�nego kalibru podrostki roznosi�y w p�askich koszach ku- kurydziane placki, prza�ne i bez smaku, ale pi�knie podrumienione w zje�cza�ym orzechowym t�uszczu. Pozapalano ju� olejne lampki i przy ich blasku �yska�y tu i �wdzie wyszczerzone z�by lub bia�ka ciekawie wytrzeszczonych oczu. Nieco dalej, w �wietle zawieszonej na ga��zi drzewa latarni, na podwini�tych pi�tach, na brudnym klepisku zebrali si� gracze w bau, czyli popularn� gr� w kamyki. Stukocz� zapalczywie po drewnianych do�kach tablicy. Licz� ziarnka, dodaj�, odejmuj�, oboj�tni na otaczaj�cy ich �wiat, niczym karciani bryd�y�ci. Nawet bwana m�kubwa i jego towarzysz nie ciekawi� ich wcale. Bia�e kozy, merdaj�c ogonkami, w�cibiaj� bezceremonialnie swoje mokre noski mi�dzy g�owy graczy, jakby sprawdzaj�c, czy w�r�d kamyk�w nie zb��dzi� czasami smakowity jaki orzeszek. Nikt tu nie zwraca na nie uwagi. Murzyni przywykli traktowa� swoje domowe zwierz�ta na r�wni z cz�onka