469
Szczegóły |
Tytuł |
469 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
469 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 469 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
469 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kolekcja Gazety Wyborczej
20
KRONIKI MARSJA�SKIE
Ray Bradbury
Tytu� orygina�u: The Martian Chronicles
T�umaczenie z orygina�u: Paulina Braiter i Pawe� Ziemkiewicz
1950 by Ray Bradbury; renewed 1977 by Ray Bradbury
For this edition (c) Copyright by Mediasat Poland/
Mediasat Rights Kft
(c) Copyright for the Polish translation by
Paulina Braiter and Pawe� Ziemkiewicz
ISBN 83-89651-69-6
ISBN 84-9789-558-4
Printed in EU
Mediasat Poland Sp. z o.o.
ul. Miko�ajska 26
31-027 Krak�w, Polska
Wszystkie prawa zastrze�one
Spis tre�ci
STYCZE� 1999: RAKIETOWE LATO
LUTY 1999: YLLA
SIERPIE� 1999: LETNIA NOC
SIERPIE� 1999: ZIEMIANIE
MARZEC 2000: PODATNIK
KWIECIE� 2000: TRZECIA WYPRAWA
CZERWIEC 2001: W KSIʯYCOWY BLASK
SIERPIE� 2001: OSADNICY
GRUDZIE� 2001: ZIELONY RANEK
LUTY 2002: SZARA�CZA
SIERPIE� 2002: SPOTKANIE NOC�
PA�DZIERNIK 2002: BRZEG
LUTY 2003: TYMCZASEM
KWIECIE� 2003: MUZYKANCI
CZERWIEC 2003: DROGA W PRZESTWORZACH
2004-2005: NADAWANIE IMION
KWIECIE� 2005: USHER II
SIERPIE� 2005: STARCY
WRZESIE� 2005: MARSJANIN
LISTOPAD 2005: SKLEP Z WALIZKAMI
LISTOPAD 2005: MARTWY SEZON
LISTOPAD 2005: OBSERWATORZY
GRUDZIE� 2005: MILCZ�CE MIASTA
KWIECIE� 2026: D�UGIE LATA
SIERPIE� 2026: �AGODNE SPADN� DESZCZE
PA�DZIERNIK 2026: MILION LAT WAKACJI
Dla mojej �ony, Marguerite, z mi�o�ci�.
- Dobrze jest poczu� na nowo zadziwienie
�wiatem - rzek� filozof. - Podr�e kosmiczne
zn�w uczyni�y dzieci z nas wszystkich.
STYCZE� 1999: RAKIETOWE LATO
W jednej chwili w Ohio panowa�a zima, jak zwykle - pozamykane drzwi, zatrza�ni�te okna, bielmo szronu powlekaj�ce szyby, dachy obwieszone fr�dzlami sopli. Dzieci je�dzi�y na nartach, kobiety
w�drowa�y ci�ko skutymi lodem ulicami i w swych futrzanych p�aszczach przypomina�y wielkie czarne nied�wiedzie.
I nagle miasteczko ogarn�a fala ciep�a. Pow�d� rozgrzanego
powietrza; zupe�nie jakby kto� zostawi� otwarte drzwi piekarni. Gor�co pulsowa�o pomi�dzy domami, krzakami i grupkami dzieci. Sople opad�y, �ami�c si� i topniej�c. Drzwi otwar�y si� na o�cie�. Okna
unios�y w g�r�. Dzieci zrzuci�y we�niane ubrania. Kobiety pozby�y
si� nied�wiedzich kostium�w. �nieg znikn��, ukazuj�c zielone zesz�oroczne trawniki.
Rakietowe lato. S�owa te w�drowa�y z ust do ust pomi�dzy lud�mi w otwartych na przestrza� domach. Rakietowe lato. Ciep�e pustynne powietrze odmienia�o malunki szronu na szybach, niwecz�c
zimowe dzie�a sztuki. Narty i sanki sta�y si� nagle bezu�yteczne. �nieg,
padaj�cy na miasto z chmurnego nieba, przemieni� si� w gor�cy
deszcz, zanim jeszcze dotkn�� ziemi.
Rakietowe lato. Ludzie wychylali si� z ociekaj�cych wod� werand, obserwuj�c poczerwienia�e niebo.
Rakieta le�a�a na polu startowym, wydmuchuj�c z siebie r�owe
chmury ognia i hutniczego gor�ca. Rakieta sta�a, w mro�ny zimowy
poranek, ka�dym tchnieniem swych pot�nych silnik�w przywo�uj�c lato. Jej dech odmieni� klimat i przez kr�tk� chwil� w okolicy
zapanowa� lipiec...
LUTY 1999: YLLA
Ich dom, wsparty na kryszta�owych filarach, sta� na planecie Mars
na skraju pustego morza i co ranka mo�na by�o ujrze� pani� K, jak
jad�a z�ociste owoce, wyrastaj�ce z krystalicznych �cian, albo te�
sprz�ta�a dom za pomoc� garstki magnetycznego py�u, kt�ry unosz�c ze sob� ca�y brud ulatywa� z gor�cym wiatrem. Popo�udniami,
gdy skamienia�e morze by�o ciep�e i nieruchome, za� drzewa winne
tkwi�y sztywno na dziedzi�cu, podczas gdy odleg�e male�kie ko�ciane miasteczko zamyka�o si� w swych murach i nikt nie opuszcza�
budynk�w, pan K zasiada� w swoim pokoju, czytaj�c metalow� ksi�g�, zapisan� wypuk�ymi hieroglifami, kt�re muska� d�oni� niczym
muzyk graj�cy na harfie. A pod jego dotykiem z ksi��ki odzywa� si�
g�os - mi�kki, pradawny g�os, snuj�cy �piewnie historie o czasach,
gdy morze by�o pe�ne rudej piany, za� staro�ytni ludzie toczyli bitwy,
zbrojni w chmary metalowych owad�w i elektrycznych paj�k�w.
Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem od dwudziestu lat.
Ich przodkowie od dziesi�ciu wiek�w �yli w tym samym domu, obracaj�cym si� w �lad za s�o�cem niczym wielki kwiat.
Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasn�, br�zowaw� cer� prawdziwych Marsjan, ��te okr�g�e oczy, �agodne melodyjne g�osy. Kiedy� lubili malowa� obrazy chemicznym ogniem, p�ywa� w kana�ach
w sezonie, gdy drzewa winne wype�nia�y je zielonymi sokami i dyskutowa� do �witu w blasku b��kitnych, fosforyzuj�cych portret�w
w pokoju rozm�w.
Teraz nie byli ju� szcz�liwi.
Tego ranka pani K stan�a pomi�dzy filarami i s�ucha�a, jak piaski pustyni rozgrzewaj� si�, topi� niczym ��ty wosk i �ciekaj� za horyzont.
Co� mia�o si� wydarzy�.
Czeka�a.
Patrzy�a w b��kitne niebo Marsa, jakby w ka�dej chwili mog�o
unie�� si� w bolesnym skurczu i wypu�ci� z siebie l�ni�cy cud, kt�ry
opadnie na piasek.
Nic si� nie dzia�o.
Znu�ona czekaniem, przesz�a pomi�dzy zamglonymi kolumnami. Z ich rozchylonych szczyt�w trysn�a drobna m�awka, ch�odz�c
rozpalone powietrze i �agodnie �ciekaj�c jej po sk�rze. W gor�ce dni
przypomina�o to brodzenie w potoku. Posadzki w domu l�ni�y od
setek ch�odnych strumyczk�w. W dali s�ysza�a m�a, kt�ry niestrudzenie gra� na swej ksi��ce. Stare pie�ni nigdy nie nudzi�y jego palc�w. Pani K pragn�a, aby kiedy� po�wi�ci� jej tyle czasu, co swym
niezwyk�ym ksi��kom, tul�c j� i dotykaj�c niczym male�k� harf�.
Ale nie. Potrz�sn�a wyrozumiale g�ow�, niemal niedostrzegalnie wzruszaj�c ramionami. Jej powieki opad�y wolno, skrywaj�c z�ociste oczy. Ma��e�stwo sprawia, �e ludzie, cho� nadal m�odzi, popadaj� w rutyn� staro�ci.
Wyci�gn�a si� na fotelu, kt�ry natychmiast dopasowywa� si� do
jej postawy. Mocno, nerwowo zamkn�a oczy.
Natychmiast nawiedzi� j� sen.
Jej br�zowe palce zadr�a�y, unios�y si�, chwytaj�c powietrze.
Chwil� p�niej usiad�a gwa�townie, zdumiona, dysz�c g�o�no.
Rozejrza�a si� szybko, jakby oczekiwa�a, �e ujrzy kogo� przed
sob�. Prze�y�a zaw�d; przestrze� pomi�dzy filarami pozosta�a pusta.
Jej m�� pojawi� si� w tr�jk�tnych drzwiach.
- Wo�a�a� mnie? - spyta� z irytacj�.
- Nie! - zaprotestowa�a.
- Zdawa�o mi si�, �e s�ysz� tw�j krzyk.
- Naprawd�? Prawie ju� spa�am i mia�am sen!
- Za dnia? Niecz�sto ci si� to zdarza.
Pani K siedzia�a bez ruchu, jakby �w sen uderzy� j� prosto
w twarz.
- Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrota�a. - Ten sen.
- Ach tak? - Jej m�� najwyra�niej pragn�� powr�ci� do swojej
ksi��ki.
- �ni� mi si� m�czyzna...
- M�czyzna?
- Wysoki, sze�� st�p i cal.
- To absurdalne; by�by olbrzymem, niezdarnym olbrzymem.
- W jaki� spos�b... - usi�owa�a znale�� w�a�ciwe s�owa - wygl�da� normalnie. Mimo swojego wzrostu. A jego oczy - och, wiem,
pomy�lisz pewnie, �e to niem�dre -jego oczy by�y niebieskie!
- Niebieskie oczy! Bogowie! - wykrzykn�� pan K. - Co przy�ni
ci si� nast�pnym razem? Mo�e jeszcze mia� czarne w�osy?
- Sk�d wiesz? - by�a wyra�nie podniecona.
- Wybra�em najmniej prawdopodobny kolor - odpar� ch�odno.
- Naprawd� by�y czarne! - wykrzykn�a. - Mia� te� bardzo bia��
sk�r�... Och! By� naprawd� niezwyk�y. Ubrany w dziwaczny mundur zst�pi� z nieba i przem�wi� do mnie grzecznie. - U�miechn�a
si�.
- Z nieba! Te� mi bzdura!
- Przyby� w metalowej konstrukcji, l�ni�cej jak s�o�ce - wspomina�a. Przymkn�a oczy, pr�buj�c przywo�a� ulotn� wizj�. - �ni�am, �e patrz� w niebo, na kt�rym rozb�ys�a nagle iskra, niczym mo-
neta rzucona w powietrze. Wkr�tce plama �wiat�a sta�a si� wi�ksza,
opad�a mi�kko ku ziemi - d�uga, srebrna, okr�g�a i zupe�nie obca.
W jednej ze srebrzystych �cian otwar�y si� drzwi i wyszed� z nich
wysoki m�czyzna.
- Gdyby� ci�ej pracowa�a, nie mia�aby� g�upich sn�w.
- Nawet mi si� podoba� - odpar�a, uk�adaj�c si� wygodniej. -
Nigdy nie pos�dza�am siebie o tak bogat� wyobra�ni�. Czarne w�osy, niebieskie oczy i bia�a sk�ra! Co za dziwny cz�owiek, a przecie�
ca�kiem przystojny.
- Pobo�ne �yczenia.
- Nie b�d� taki. Nie wymy�li�am go specjalnie. Po prostu pojawi�
si� w moich my�lach, kiedy zapad�am w drzemk�. Wszystko to zupe�nie nie przypomina�o snu - by�o tak niespodziewane i inne. Spojrza� na mnie i powiedzia�: "Przybywam moim statkiem z trzeciej planety. Nazywam si� Nathaniel York..."
- To idiotyczne imi�; nikt takich nie nosi - zaprotestowa� m��.
- Oczywi�cie, �e idiotyczne, pochodzi przecie� ze snu - wyja�ni�a cicho. - I rzek�: "To pierwsza wyprawa kosmiczna. W statku jest
nas tylko dw�ch, ja i m�j przyjaciel Bert."
- Jeszcze jedno g�upie imi�.
- Powiedzia� te� "Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa si�
nasza planeta" - ci�gn�a dalej pani K. - To jego s�owa, Ziemia, takiej nazwy u�y�. Pos�ugiwa� si� te� obcym j�zykiem. W jaki� spos�b
zdo�a�am go zrozumie�. Samym umys�em. Pewnie to telepatia.
Pan K odwr�ci� si�, przystan�� jednak na wezwanie �ony.
- Yll? - zawo�a�a cicho. - Zastanawia�e� si� kiedykolwiek, czy...
no c�, czy na trzeciej planecie naprawd� �yj� ludzie?
- Trzecia planeta nie nadaje si� do �ycia - odpar� cierpliwie m��.
- Nasi naukowcy stwierdzili, �e w jej atmosferze jest stanowczo zbyt
wiele tlenu.
- Pomy�l jednak, czy� nie by�oby to fascynuj�ce, gdyby rzeczywi�cie tam �yli i wyruszyli w przestrze� jakim� statkiem?
- Naprawd�, Ylla, wiesz, �e nie znosz� emocjonalnych wybuch�w. Wracaj do pracy.
* * *
P�niej tego samego dnia, kr���c pomi�dzy szemrz�cymi deszczowymi filarami zacz�a �piewa� piosenk�, powtarzaj�c j� bez ko�ca raz za razem.
- Co to za pie��? - warkn�� w ko�cu jej m��, siadaj�c przy ognistym stole.
- Nie wiem - unios�a wzrok zaskoczona, z niedowierzaniem zakrywaj�c usta d�oni�. S�o�ce zachodzi�o. W gasn�cym �wietle dom
zamyka� si� niczym olbrzymi kwiat. Mi�dzy kolumnami �wista� wiatr;
wewn�trz ognistego sto�u bulgota�a ka�u�a srebrzystej lawy. Wiatr
porusza� rdzawymi w�osami kobiety, szepcz�c jej cicho do uszu. Sta�a w milczeniu, zapatrzona w bezkresn�, p�ow� dal morskiego dna,
jakby przywo�ywa�a jakie� wspomnienie. Jej ��te oczy by�y mi�kkie i wilgotne.
- Wznie� toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina... - zaintonowa�a cicho, powoli. - Tw�j poca�unek w szkle zamkni�ty s�odszy mi jest od wina. - Z zamkni�tymi oczyma, poruszaj�c delikatnie
d�o�mi na wietrze zanuci�a melodi�.
Pie�� by�a bardzo pi�kna.
-Nigdy wcze�niej tego nie s�ysza�em. Sama j� u�o�y�a�? - spyta�
m��, obserwuj�c j� czujnie.
- Nie. Tak. Naprawd� nie wiem - zawaha�a si�, oszo�omiona. -
Nie mam nawet poj�cia, co to za s�owa. S� w innym j�zyku.
- W jakim?
Jak odr�twia�a wrzuci�a porcj� mi�sa do bulgocz�cej lawy.
- Nie wiem. - Po chwili wyj�a je upieczone i poda�a mu na talerzu. - Pewnie wymy�li�am to wszystko. To szale�stwo. Nie mam
poj�cia dlaczego.
Nie odpowiedzia�. Patrzy�, jak topi�a p�aty mi�sa w sycz�cym
zbiorniku ognia. S�o�ce ju� zasz�o. Noc powoli s�czy�a si� do pokoju, poch�aniaj�c kolumny i ich samych niczym ciemne wino, oblewaj�ce sufit. Ich twarze o�wietla� jedynie srebrzysty blask lawy.
Kobieta zn�w zanuci�a dziwn� pie��.
Jej m�� natychmiast zerwa� si� z krzes�a i wiedziony gniewem
wypad� z pokoju.
* * *
P�niej samotnie doko�czy� kolacj�.
Kiedy wsta�, przeci�gn�� si�, zerkn�� na ni� i ziewn��.
- Mo�e we�miemy p�omieniste ptaki i polecimy do miasta, aby
si� zabawi�?
- Chyba nie m�wisz powa�nie? Dobrze si� czujesz?
- Co w tym takiego dziwnego?
- Od sze�ciu miesi�cy nie oddawali�my si� rozrywkom.
- Uwa�am, �e to dobry pomys�.
- C� za nag�a troska? - zdziwi�a si�.
- Nie m�w tak - odpar� rozdra�niony. - Chcesz jecha�, czy nie?
Kobieta spojrza�a na blad� pustyni�. Dwa bia�e bli�niacze ksi�yce ju� wzesz�y. Wok� jej st�p szemra�a zimna woda. Kobieta zadr�a�a. Jak�e pragn�a pozosta� tu, siedz�c w pokoju, cicho, bez ruchu, p�ki nie wydarzy si� to, na co czeka�a przez ca�y dzie�. Rzecz
nieprawdopodobna, a przecie� mo�liwa. W jej umy�le zad�wi�cza�a
zb��kana nuta.
-Ja...
- Dobrze ci to zrobi - nalega�. - No chod�.
- Jestem zm�czona - odpar�a. - Mo�e kiedy indziej.
- Masz tu szal - poda� jej ampu�k�. - Od miesi�cy nigdzie si� nie
wyprawili�my.
- Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi - przypomnia�a
nie patrz�c na niego.
- W interesach - odrzek�.
- Ach, tak? - szepn�a do siebie.
Z ampu�ki wyla� si� p�yn, b��kitna mgie�ka, kt�ra dygocz�c otuli�a jej szyj�.
* * *
Ogniste ptaki ju� czeka�y, po�yskuj�c na g�adkim, ch�odnym piasku niczym gar�� roz�arzonych w�gli. Bia�y baldachim, uwi�zany
do ptak�w tysi�cem zielonych wst��ek, wydyma� si� na nocnym wietrze, �opocz�c cicho.
Ylla u�o�y�a si� na bia�ym �o�u, a w�wczas poderwane jednym
s�owem jej m�a ptaki zerwa�y si� z ziemi i niczym stado iskier wzlecia�y w mroczne niebo. Wst�gi napi�y si�, poci�gaj�c baldachim.
Piasek z j�kiem umkn�� w dal. Przep�ywali nad niebieskimi wzg�rzami, pozostawiaj�c za sob� sw�j dom, deszczowe filary, kwiaty
zamkni�te w klatkach, �piewaj�ce ksi�gi, strumienie, szepcz�ce na
posadzkach. Kobieta nie patrzy�a na swego m�a. S�ysza�a, jak wykrzykiwa� co� do ptak�w, gdy wznosi�y si� w g�r�, niby dziesi��
tysi�cy rozpalonych ognistych drobin, czerwono-��tych fajerwerk�w. Smuga ognia frun�a z wiatrem, ci�gn�c za sob� bia�y �agiel,
samotny p�atek wielkiego kwiatu.
Nie spojrza�a nawet na znikaj�ce w dole martwe, pradawne miasta, ani na stare kana�y, wype�nione pustk� i snami. Lecieli, mijaj�c
suche rzeki i jeziora, niczym cie� ksi�yca, p�on�ca pochodnia.
Ylla spogl�da�a w niebo.
Jej m�� odezwa� si� cicho.
Patrzy�a w dal. "-
- S�ysza�a�, co powiedzia�em?
-Co?
Powoli wypu�ci� powietrze.
- Mog�aby� uwa�a�.
- My�la�am o czym�.
- Nigdy nie przypuszcza�em, �e poci�ga ci� natura, a przecie�
dzi� wyra�nie zapatrzy�a� si� w niebo - rzek�.
- Jest bardzo pi�kne.
- Zastanawia�em si� - oznajmi� wolno m��. - Pomy�la�em, �e
mo�e zadzwoni� dzi� do Hullego. Chcia�bym go uprzedzi�, �e wybierzemy si� na jaki� czas w G�ry B��kitne i sp�dzimy tam tydzie�
czy dwa. Na razie to tylko pomys�, ale...
- G�ry B��kitne! - Jej d�o� zacisn�a si� na skraju �agla.
- To tylko lu�na propozycja.
- Kiedy chcesz jecha�? - spyta�a dygocz�c.
- Mo�e jutro rano? Wiesz, lepiej zacz�� od razu i tak dalej - odpar�, jak gdyby nigdy nic.
- Ale nigdy nie je�dzimy tam tak wcze�nie w roku!
- Uzna�em, �e mogliby�my spr�bowa� - u�miechn�� si�. - Wy-
jazd dobrze nam zrobi. Troch� spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz
chyba innych plan�w? Pojedziemy, prawda?
Kobieta odetchn�a, odczeka�a chwil�, po czym odpar�a:
-Nie.
- Co takiego? - jego krzyk sp�oszy� ptaki. �agiel zako�ysa� si�
gwa�townie.
- Nie - powt�rzy�a stanowczo. - Ju� zdecydowa�am. Nie jad�.
Zmierzy� j� wzrokiem. Potem nie rozmawiali ju�. Odwr�ci�a g�ow�.
Ptaki frun�y dalej, dziesi�� tysi�cy ognistych r�d�ek unoszonych wiatrem.
* * *
O �wicie promienie s�o�ca przenikaj�ce przez kryszta� kolumn
stopi�y opar, podtrzymuj�cy �pi�c� YLL�. Przez ca�� noc kobieta unosi�a si� nad pod�og� na mi�kkim pos�aniu mg�y, wylewaj�cej si� ze
�cian. U�piona, p�awi�a si� w nurcie milcz�cej rzeki niczym ��d�,
unoszona fal� przyp�ywu. Teraz s�o�ce wypali�o opar, poziom mg�y
obni�y� si�, sk�adaj�c kobiet� na brzegu jawy.
Otwar�a oczy i ujrza�a nad sob� m�a.
Wygl�da�, jakby sta� nad ni� od paru godzin, obserwuj�c j�. Nie
wiedzia�a dlaczego, nie potrafi�a jednak spojrze� mu prosto w oczy.
- Zn�w mia�a� majaki - oznajmi�. - M�wi�a� przez sen i obudzi�a� mnie. Naprawd� uwa�am, �e powinna� pom�wi� z doktorem.
- - Nic mi nie jest.
- Papla�a� jak naj�ta
- Naprawd�? - zdumia�a si�.
W pokoju panowa� ch��d poranka. Gdy tak le�a�a, czu�a jak wype�nia j� szary brzask.
- Co ci si� �ni�o?
Zastanowi�a si� przez moment, usi�uj�c sobie przypomnie�.
- Statek. Zn�w przyby� z nieba, wyl�dowa� i wyszed� z niego
wysoki m�czyzna, kt�ry przem�wi� do mnie, �artuj�c i �miej�c si�.
To by�o bardzo przyjemne.
Pan K dotkn�� kolumny. Natychmiast wystrzeli�y z niej fontanny
ciep�ej paruj�cej wody, przeganiaj�c ch��d. Twarz m�czyzny nie
wyra�a�a niczego.
- A potem - ci�gn�a dalej kobieta - ten cz�owiek o dziwnym
imieniu, Nathaniel York, powiedzia�, �e jestem pi�kna i - poca�owa�
mnie.
- Ha! - wykrzykn�� m��, gwa�townie odwracaj�c g�ow�. Jego
szcz�ki zacisn�y si� nagle.
- To tylko sen - stwierdzi�a z rozbawieniem.
- Zatrzymaj swoje g�upie, babskie sny dla siebie!
- Zachowujesz si� jak dziecko. - Odchyli�a g�ow�, wsparta na
resztce chemicznego oparu. Po chwili za�mia�a si� cicho. - Przypomnia�am sobie jeszcze co� z tego snu - wyzna�a.
- Co to by�o? Co? - wykrzykn��.
- Yll, jeste� strasznie z�y.
- Powiedz mi! - za��da�. - Nie mo�esz mie� przede mn� sekret�w. - Spogl�da� na ni� z g�ry z gniewn�, zachmurzon� twarz�.
- Nigdy dot�d nie widzia�am ci� takim - odpar�a z mieszanin�
zdumienia i rozbawienia. - To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedzia� mi - c�, powiedzia�, �e zabierze mnie na
sw�j statek, i dalej, w niebo, �e polec� z nim na jego planet�. To
naprawd� �mieszne.
- Ach, tak, �mieszne! - niemal krzykn��. - Powinna� pos�ucha�
samej siebie. �asi�a� si� do niego, rozmawia�a� z nim, �piewa�a� -
och bogowie, trzeba by�o ci� s�ysze�!
-Yll!
- Kiedy l�duje? Gdzie posadzi sw�j przekl�ty statek?
- Yll, nie podno� g�osu.
- Niech licho porwie m�j g�os! - Nachyli� si� nad ni� sztywno. -
A w twoim �nie - podchwyci� przegub �ony - czy� statek nie wyl�dowa� tu, w Zielonej Dolinie? Odpowiedz!
-Ale� tak...
- I to dzi� po po�udniu, prawda? - nalega�.
- Owszem, tak mi si� zdaje. Ale tylko we �nie!
- No - odepchn�� jej r�k� - przynajmniej m�wisz prawd�. S�ysza�em ka�de s�owo, kt�re wypowiedzia�a� we �nie. Ca�y czas wspomina�a� dolin�. - Oddychaj�c g�o�no, w�drowa� pomi�dzy filarami
niczym cz�owiek o�lepiony b�yskawic�. Powoli jego oddech wraca�
do normy. Kobieta patrzy�a na niego, jakby oszala�. Wreszcie wsta�a
i podesz�a do m�a.
- Yll - szepn�a.
- Jeste� chory.
- Nie. - Zmusi� sw� znu�on� twarz do u�miechu. - To tylko dziecinada. Wybacz mi, kochana. - Poklepa� j� lekko. - Ostatnio zbyt
wiele pracowa�em. Przepraszam. Chyba po�o�� si� na chwil�.
- By�e� taki podekscytowany.
- Ju� mi przesz�o. Wszystko w porz�dku. - Wypu�ci� powietrze.
- Zapomnijmy o tym. Wiesz, wczoraj s�ysza�em dowcip o Uelu. Zamierza�em ci go powt�rzy�. Co powiesz na to, �eby� przyrz�dzi�a
�niadanie, a ja opowiem m�j dowcip i nie wspomnimy ju� o tym
wi�cej.
- To by� tylko sen.
- Oczywi�cie. - Mechanicznie poca�owa� j� w policzek. - Tylko sen.
* * *
W po�udnie gor�ce s�o�ce sta�o wysoko na niebie. Wzg�rza migota�y w jego blasku.
- Nie wybierasz si� do miasta? - spyta�a Ylla.
- Do miasta? - lekko uni�s� brwi.
- Przecie� dzisiaj jest dzie�, kiedy zawsze je�dzisz do miasta. -
Poprawi�a kwietn� klatk�, stoj�c� na postumencie. Kwiaty poruszy�y
si�, otwieraj�c zg�odnia�e ��te pyszczki.
Zamkn�� ksi��k�.
- Nie. Jest za gor�co i zbyt p�no.
- Ach tak. - Zostawiwszy klatk�, ruszy�a ku drzwiom. - Nied�ugo wr�c�.
- Chwileczk�! Dok�d idziesz?
Odwr�ci�a si� ju� w progu.
- Do Pao. Zaprosi�a mnie. - Dawno ju� jej nie widzia�am. To niedaleko. - W Zielonej Dolinie, prawda?
- Owszem. Kr�tki spacerek. Pomy�la�am, �e... - potok pospiesznych s��w urwa� si� nagle.
- Przepraszam, naprawd� przepraszam. - M�� podbieg� do niej
i wprowadzi� do �rodka, niezwykle zak�opotany w�asnym roztargnieniem. - Wylecia�o mi to z g�owy. Zaprosi�em na dzi� doktora Nile.
- Doktora Nile! - Cofn�a si� w stron� drzwi.
Chwyci� j� za �okie� i poci�gn�� ku sobie.
- Tak, ale Pao...
- Pao mo�e zaczeka�, Ylla. Musimy przyj�� Nilego.
- Tylko na chwil�...
-Nie, Ylla. -..
-Nie?
Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie. Zreszt� Pao nie mieszka wcale tak blisko. Po drugiej stronie Zielonej Doliny, za Wielkim Kana�em, i jeszcze dalej. Zgadza
si�? Wkr�tce b�dzie bardzo gor�co. A poza tym doktor Nile bardzo
ucieszy si� na tw�j widok. I co?
Nie odpowiedzia�a. Pragn�a wyrwa� si� i uciec. Zacz�� krzy-
cze� w g�os. Jednak�e usiad�a tylko na krze�le, powoli wy�amuj�c
palce, wpatruj�c si� w nie bez wyrazu, schwytana w pu�apk�.
- Ylla? - mrukn��. - B�dziesz tu, prawda?
- Tak - odpar�a po d�ugiej chwili. - B�d�.
- Przez ca�e popo�udnie?
Jej g�os zabrzmia� g�ucho.
- Przez ca�e popo�udnie. * * *
Czas mija�, a doktor Nile nie pojawi� si�. M�� Ylli nie by� tym
specjalnie zdumiony. P�nym popo�udniem mrukn�� co�, podszed�
do szafy i wyj�� z niej z�owrog� bro� - d�ug�, ��taw� tulej�, zako�czon� miechem i spustem. Gdy si� odwr�ci�, odkry�a, �e jego twarz
okrywa wykuta ze srebrzystego metalu beznami�tna maska, kt�r�
zak�ada� zawsze, kiedy pragn�� zachowa� dla siebie swe uczucia;
mask�, przylegaj�c� dok�adnie do jego kanciastych policzk�w, podbr�dka i czo�a. Metal l�ni�, za� m�� Ylli obraca� w d�oniach bro�.
Strzelba brz�cza�a nieustannie niczym ogromny owad. Za naci�ni�ciem spustu wyrzuca�a z siebie z piskiem roje z�ocistych pszcz� -
straszliwych pszcz�, kt�re wbija�y w ofiar� zatrute ��d�a i pada�y
martwe na piasek niczym gar�� suchych nasion.
- Dok�d idziesz? - spyta�a.
- Prosz�? - M�czyzna przy�o�y� ucho do miecha, zas�uchany
w z�owieszcze bzyczenie. - Skoro doktor Nile si� sp�nia, nie zamierzam na niego czeka�. Wybior� si� na polowanie. Wkr�tce wr�c�. Ty jednak zostaniesz tu chyba, prawda? - Srebrzysta maska rozb�ys�a.
-Tak.
- Powiedz doktorowi, �e nied�ugo si� zjawi�. To tylko drobne
polowanie.
Tr�jk�tne drzwi zamkn�y si�. Odg�os jego krok�w ucich� za
wzg�rzem.
Odprowadzi�a go wzrokiem, p�ki nie znikn�� w�r�d plam s�onecznego blasku. Nast�pnie podj�a codzienn� prac�, rozrzucaj�c
magnetyczny py� i zbieraj�c owoce, wyrastaj�ce z kryszta�owych
�cian. Oddawa�a si� swym zaj�ciom z energi� i zapa�em, od czasu do
czasu jednak ogarnia�o j� dziwne zoboj�tnienie i nagle u�wiadamia�a
sobie, �e �piewa ow� dziwn�, wpadaj�c� w ucho pie�� i poprzez kolumny z kryszta�u spogl�da w niebo.
Wstrzymywa�a oddech, staj�c bez ruchu. Czeka�a.
Zbli�a�o si�.
Mog�o nast�pi� w ka�dej chwili.
Czu�a si� zupe�nie jak w jeden z tych dni, kiedy s�yszymy nadci�gaj�c� burz�. Wok� panuje wyczekuj�ca cisza i nagle ci�nienie zmienia si� niepostrze�enie, w miar� jak burza w�druje nad ziemi� w�r�d
podmuch�w wiatru, k��b�w mg�y i cieni. Powietrze napiera nam na
uszy, kiedy tak tkwimy zawieszeni w oczekiwaniu na nadej�cie burzy. Zaczynamy dygota�. Niebo ciemnieje, jego barwa pog��bia si�,
chmury g�stniej�; g�ry nabieraj� odcienia stali. Zamkni�te w klatkach kwiaty wydaj� z siebie s�abe, ostrzegawcze westchnienia. Czujemy, jak nasze w�osy poruszaj� si� powoli. Gdzie� w domu zegar
wy�piewuje cicho: "Czas, czas, czas, czas...", niczym woda skapuj�ca na aksamit.
A potem przychodzi burza. Elektryczny blask, zas�ony ciemno�ci, pe�nej odg�os�w czerni opadaj� na ziemi�, zamykaj�c j� na zawsze w swych obj�ciach.
Tak by�o i teraz. Zbiera�o si� na burz�, cho� niebo pozosta�o czyste. Lada moment mia� b�ysn�� piorun, cho� nie by�o ani �ladu chmur.
Ylla w�drowa�a po wyczekuj�cym letnim domu. B�yskawica
mog�a zaja�nie� w ka�dej chwili; grom, chmura dymu i cisza, a potem kroki na �cie�ce, stukanie do kryszta�owych drzwi, ona za� pobiegnie, by otworzy�...
Oszala�a� Ylla!, upomnia�a sam� siebie. Po co zaprz�tasz sw�j
pr�ny umys� zwariowanymi my�lami?
I w�wczas to si� zdarzy�o.
W powietrzu rozesz�a si� fala gor�ca, jakby po niebie przelecia�
pot�ny ogie�. Rozleg� si� wibruj�cy �wist. Na niebie rozb�ys�a metaliczna iskierka.
Ylla wykrzykn�a w g�os.
Przebiegaj�c mi�dzy filarami szeroko rozwar�a drzwi, spogl�daj�c
wprost na wzg�rza. Jednak�e do tej chwili wszystko ju� znikn�o.
Ju� zamierza�a ruszy� biegiem w d� zbocza, powstrzyma�a si�
jednak. Mia�a tu zosta�, nigdzie nie odchodzi�. Lekarz przybywa�
z wizyt�, a m�� pogniewa�by si�, gdyby odesz�a.
Czeka�a przy drzwiach, oddychaj�c szybko, wyci�gaj�c przed siebie r�k�.
Wyt�aj�c wzrok spogl�da�a w stron� Zielonej Doliny, nic jednak nie dostrzeg�a.
Niem�dra kobieta. Wr�ci�a do �rodka. Ty i twoja wyobra�nia,
pomy�la�a. Nic tam nie by�o, tylko ptak, li��, wiatr, a mo�e ryba
w kanale. Usi�d�. Odpocznij. Usiad�a.
W dali hukn�� strza�.
Wyra�ny, ostry d�wi�k z�owieszczej owadziej strzelby. i
Ca�e jej cia�o szarpn�o si� konwulsyjnie.
Odg�os dochodzi� z bardzo daleka. Jeden strza�. B�yskawiczny
bzyk odleg�ych pszcz�. Jeden. A potem drugi, ch�odny, dok�adny
i odleg�y.
Jej cia�o spr�y�o si� ponownie i z niewiadomych przyczyn skoczy�o na r�wne nogi, krzycz�c, krzycz�c bez ustanku. Jak op�tana
przebieg�a przez dom i ponownie szeroko otwar�a drzwi.
Echa zamiera�y w dali.
Ucich�y.
Przez pi�� minut z powa�n� twarz� czeka�a na podw�rzu. Wreszcie, st�paj�c powoli, ze zwieszon� g�ow�, zacz�a w�drowa� po pe�nych kolumn pomieszczeniach, k�ad�c d�onie na najr�niejszych
przedmiotach. Jej wargi dr�a�y. W ko�cu usiad�a sama, czekaj�c.
W pokoju dziennym zapada� zmrok i Ylla zacz�a przeciera� r�bkiem szala bursztynowe szk�o.
I w�wczas us�ysza�a dobiegaj�cy z dala odg�os krok�w, chrz�szcz�cych po kamykach.
Podnios�a si� z miejsca, staj�c po�rodku cichego pokoju. Kieliszek wypad� z jej palc�w i roztrzaska� si� na kawa�ki.
Tu� przed drzwiami kroki przystan�y.
Czy powinna przem�wi�? Mo�e wykrzykn��: "Wejd�, ach,
wejd�!"?
Post�pi�a par� krok�w naprz�d.
Stopy na zewn�trz wkroczy�y na ramp�. Czyja� d�o� przekr�ci�a
zatrzask.
Ylla u�miechn�a si� w stron� wej�cia.
Drzwi otwar�y si� i u�miech kobiety znikn��.
To by� jej m��. Srebrna maska l�ni�a martwym blaskiem. Wszed�
do pokoju i przez moment przygl�da� si� jej, po czym otworzy� miech
strzelby, wytrz�sn�� z niego dwie martwe pszczo�y, kt�re z plaskiem
uderzy�y o pod�og�, rozdepta� je i umie�ci� pust� bro� w rogu pomieszczenia, podczas gdy Ylla nachyli�a si�, pr�buj�c zebra� od�amki strzaskanego szk�a - bez powodzenia.
- Co porabia�e�? - spyta�a.
- Nic - odpar� zwr�cony do niej plecami. Powoli zdj�� mask�.
- Ale strzelba - s�ysza�am jak strzela�e�. Dwukrotnie.
- Tylko polowa�em. Od czasu do czasu lubi� to. Czy przyjecha�
ju� doktor Nile?
-Nie.
- Chwileczk�. - Z niesmakiem pstrykn�� palcami. - Teraz dopiero sobie przypominam. Mia� nas odwiedzi� jutro po po�udniu. Co za
dure� ze mnie.
Usiedli do posi�ku. Ylla spojrza�a najedzenie nie si�gaj�c po nie.
- Co si� sta�o? - spyta�, ca�kowicie zaabsorbowany zanurzaniem
swego mi�sa w bulgocz�cej lawie. - Nie wiem. Nie jestem g�odna - odpar�a.
- Czemu nie?
- Nie mam poj�cia; po prostu nie jestem.
Na dworze zrywa� si� wiatr; s�o�ce zachodzi�o. Ma�y pok�j wyda� jej si� nagle nieprzyjemnie zimny.
- Pr�bowa�am sobie przypomnie� - rzek�a w ciszy do siedz�cego
naprzeciwko ch�odnego, sztywnego, z�otookiego m�a.
- Przypomnie� sobie? Co? - Poci�gn�� �yk wina.
- T� pie��. T� pi�kn� wzruszaj�c� pie��. - Przymkn�a oczy
i zanuci�a melodi�, jednak�e nie t�, o kt�rej wspomnia�a. - Zapomnia�am j�. A co dziwne, nie chc� tego. Pragn� na zawsze zapami�ta� te s�owa. - Poruszy�a r�kami, jakby rytm m�g� jej pom�c przypomnie� sobie zapomniane strofy. Po chwili odchyli�a si� na krze�le. -
Nie pami�tam - szepn�a przez �zy.
- Czemu p�aczesz? - spyta�.
- Nie wiem, nie wiem, ale nie mog� si� powstrzyma�. Jest mi
smutno, nie mam poj�cia dlaczego. P�acz� i nie wiem czemu. Ale nie
mog� przesta�.
Skry�a twarz w d�oniach; jej ramiona unosi�y si� i opada�y.
- Jutro wszystko b�dzie dobrze - rzek�.
Nie patrzy�a na niego. Widzia�a przed sob� jedynie pustkowie
i o�lepiaj�co jasne gwiazdy, rozb�yskuj�ce na czarnym niebie. Z dali
dobieg� j� skowyt wiatru i szum zimnych w�d w d�ugich kana�ach.
Dygocz�c zamkn�a oczy.
- Tak - powiedzia�a. - Jutro wszystko b�dzie dobrze.
SIERPIE� 1999: LETNIA NOC
Na kamiennych galeriach, w�r�d cieni zalegaj�cych zbocza b��kitnych wzg�rz, zebra�y si� grupki ludzi. Na ich postaci pada�o mi�k-
kie wieczorne �wiat�o gwiazd i jasny blask dw�ch ksi�yc�w Marsa.
Poza marmurowym amfiteatrem, w mroku i dali, drzema�y miasteczka i wille; zbiorniki srebrzystej wody trwa�y w bezruchu, sie� b�yszcz�cych kana��w ��czy�a horyzonty. By� letni wiecz�r na spokojnej,
umiarkowanej planecie Mars. Na zielonych jak wino kana�ach unosi�y si� �odzie, delikatne niczym br�zowe kwiaty. W d�ugich, nieko�cz�cych si� siedzibach, wij�cych si� w�r�d wzg�rz niczym u�pione
w�e, kochankowie le�eli w ch�odnych nocnych �o�ach, szepcz�c
leniwie do siebie. Ostatnie grupki dzieciarni ugania�y si� po sk�panych w blasku pochodni uliczkach, �ciskaj�c w d�oniach z�ote paj�ki, kt�re wyrzuca�y przed siebie zwiewn� mgie�k� sieci. Tu i �wdzie
na sto�ach bulgota�a srebrzysta lawa i dopieka�y si� sp�nione kolacje. W amfiteatrach setek miast po nocnej stronie Marsa br�zowosk�rzy Marsjanie o oczach jak z�ote monety gromadzili si� powoli,
skupiaj�c uwag� na stoj�cych na scenach muzykach. Wzruszaj�ce
melodie unosi�y si� w nieruchomym powietrzu niczym s�odka wo�
kwiat�w.
Na jednej ze scen kobieta zaintonowa�a pie��.
Widownia zaszemra�a.
Kobieta urwa�a, unosz�c d�o� do gard�a. Skin�a g�ow� akompaniatorom, kt�rzy podj�li przerwan� melodi�.
Muzycy grali, a ona �piewa�a i tym razem widownia westchn�a,
nachylaj�c si� ku nim. Kilku m�czyzn wsta�o nawet z miejsc. Po plecach zebranych przeszed� zimny dreszcz. Bowiem pie��, kt�r� �piewa�a kobieta, by�a dziwna, przera�aj�ca i nieznana. �piewaczka usi�owa�a powstrzyma� s�owa, cisn�ce si� jej na usta, a brzmia�y one tak:
"St�pa, o pi�kna, noc bez brzasku,
Bezchmurne niebo, morze gwiazd;
Wszystko, co dobre z mroku, blasku,
W jej oczach si� spotyka wraz..."
�piewaczka przycisn�a d�onie do ust. Rozejrza�a si� oszo�omiona.
- Co to za s�owa? - spytali muzycy.
- Co to za pie��? - Co za j�zyk!
A kiedy ponownie zad�li w z�ote rogi, wyla�a si� z nich fala obcej
muzyki, kt�ra powoli sp�yn�a po amfiteatrze. Tymczasem s�uchacze
zacz�li wstawa� z miejsc, rozmawiaj�c g�o�no.
- Co si� z tob� dzieje? - pytali si� nawzajem muzycy.
- Jak� melodi� zagra�e�?
-A ty?
Kobieta rozp�aka�a si� i uciek�a ze sceny, za� widzowie opu�cili
amfiteatr. Podobne wypadki zasz�y we wszystkich ogarni�tych nerwow� gor�czk� miastach Marsa. Dosi�g�o ich tchnienie ch�odu niczym bia�y �nieg, padaj�cy z nieba.
W mrocznych uliczkach, w blasku pochodni, dzieci �piewa�y:
".��lecz tak si� zdarzy�o, w szafce nic nie by�o,
I pies musia� obej�� si� smakiem!" - Dzieci! - nawo�ywa�y g�osy. - Co to za wierszyk? Sk�d go znacie?
- W�a�nie go wymy�lili�my, ot tak. To tylko s�owa, kt�rych nie
rozumiemy.
Trzaska�y drzwi. Ulice opustosza�y. Ponad b��kitnymi wzg�rzami wzesz�a zielona gwiazda.
Na ca�ej nocnej p�kuli Marsa kochankowie budzili si� s�ysz�c
swych najdro�szych nuc�cych w ciemno�ci.
- Co to za melodia?
A w tysi�cach willi, po�rodku nocy, kobiety zrywa�y si� z krzykiem. M�owie musieli uspokaja� je, osusza� sp�ywaj�ce po policzkach �zy.
- No ju� dobrze, dobrze. �pij. Co si� sta�o? Mia�a� z�y sen?
- Rankiem wydarzy si� co� strasznego.
- Nic si� nie stanie, u nas wszystko dobrze.
Histeryczny szloch.
- To si� zbli�a, coraz bardziej i bardziej!
- Nic si� nie wydarzy. Co mog�oby nas spotka�? �pij ju�. �pij.
Nad ranem na Marsie panowa�a cisza. �wiat przypomina� czarn�
ch�odn� studni�, w wodach kana��w odbija�y si� gwiazdy, a w pokojach rozbrzmiewa�y spokojne oddechy. Dzieci kuli�y si� w ��kach,
�ciskaj�c w d�oniach paj�ki, kochankowie spali obj�ci, ksi�yce ju�
zasz�y; wypalone pochodnie by�y zimne, kamienne amfiteatry - puste.
Jedynym d�wi�kiem, m�c�cym spok�j przed�witu, by� g�os nocnego str�a, w�druj�cego w dali samotn� ulic�, nuc�cego w ciemno�ci niezwyk�� piosenk�...
SIERPIE� 1999: ZIEMIANIE
Ktokolwiek dobija� si� do ich domu, nie mia� zamiaru przesta�.
Pani Ttt gwa�townie otwar�a drzwi.
- S�ucham?
- M�wi pani po angielsku? - Stoj�cy przed ni� m�czyzna wydawa� si� zaskoczony.
- M�wi� jak m�wi� - odpar�a.
- To cudowna angielszczyzna! - Nieznajomy mia� na sobie mundur. Towarzyszy�o mu trzech innych, wyra�nie podekscytowanych
m�czyzn. U�miechali si�; ich stroje pokrywa� kurz.
- Czego chcecie? - spyta�a pani Ttt.
- Pani jest Marsjank�! - m�czyzna u�miechn�� si� do niej. -
Z pewno�ci� to s�owo nic dla pani nie znaczy. Pochodzi z j�zyka
Ziemian. - Skin�� g�ow� w stron� swych towarzyszy. - Przybywamy
z Ziemi. Ja jestem kapitan Williams. Nieca�� godzin� temu wyl�dowali�my na Marsie. I oto jeste�my! Druga Wyprawa! Przed nami by�a
Pierwsza Wyprawa, nie wiemy jednak, co si� z ni� sta�o. Ale my
dotarli�my tutaj. A pani jest pierwsz� Marsjank�, jak� spotkali�my!
- Marsjank�? - Jej brwi pow�drowa�y w g�r�.
- Chc� przez to powiedzie�, �e mieszka pani na czwartej planecie
od S�o�ca. Zgadza si�?
- To oczywiste - warkn�a, mierz�c go wzrokiem.
- A my - przycisn�� do piersi pulchn� r�ow� d�o� - pochodzimy
z Ziemi. Zgadza si�, ch�opcy?
- Tak jest! - zawt�rowa� mu ch�r.
- To jest planeta Tyrr - poinformowa�a ich - je�li chcecie u�y�
w�a�ciwej nazwy.
- Tyrr, Tyrr. - Kapitan za�mia� si� ze znu�eniem. - C� za pi�kna
nazwa! Ale, moja dobra kobieto, jak to mo�liwe, �e m�wi pani po
angielsku?
- Ja nie m�wi�, ja my�l� - odpar�a. - Telepatia! Mi�ego dnia! -
I zatrzasn�a drzwi.
W chwil� p�niej �w okropny m�czyzna zn�w zacz�� stuka�.
Szarpn�a klamk�.
- Co znowu? - spyta�a.
M�czyzna nadal tam sta�; oszo�omiony, pr�bowa� si� u�miechn��. Wyci�gn�� ku niej r�ce.
- Chyba pani nie rozumie... .�.. � :��. - Czego? - prychn�a.
Spojrza� na ni� zdumiony.
- Przybywamy z Ziemi!
- Nie mam czasu - odpar�a. - Czeka mnie dzi� mn�stwo gotowania. Poza tym musz� posprz�ta�, przeszy� par� rzeczy. Pewnie chcecie zobaczy� si� z panem Ttt; jest na g�rze, w swoim gabinecie.
- Zgoda - odpar� Ziemianin, wyra�nie zagubiony. - Ch�tnie spotkamy si� z panem Ttt.
- Jest zaj�ty. - Zn�w trzasn�a drzwiami.
Tym razem pukanie zabrzmia�o wyj�tkowo impertynencko.
- Prosz� pos�ucha�! - krzykn�� m�czyzna na jej widok i podskoczy�, jakby chcia� j� przerazi�. - Nie tak traktuje si� go�ci!
- Moja czysta pod�oga! - zawo�a�a. - B�oto! Wynocha! Je�li chcecie wej�� do mojego domu, najpierw umyjcie buty.
M�czyzna spojrza� z desperacj� na swe zab�ocone nogi.
- Nie czas na trywialne rozm�wki - rzek�. - Powinni�my raczej
�wi�towa�. - Przez d�ug� chwil� przygl�da� si� jej, jakby wzrok m�g�
sprawi�, by zrozumia�a znaczenie jego s��w.
- Je�li przez was opadn� mi kryszta�owe bu�eczki w piekarniku -
rzuci�a - zbij� was kawa�kiem drewna. - Zajrza�a do rozgrzanego
piekarnika, po czym wr�ci�a zdyszana, zaczerwieniona. Jej oczy p�on�y jaskraw� ��ci�, sk�ra by�a jasna i br�zowa, ruchy smuk�ej postaci szybkie jak u owada. G�os brzmia� ostro, metalicznie. - Zaczekajcie tu. Zobacz�, czy pan Ttt zechce was przyj��. W jakiej sprawie
przychodzicie?
M�czyzna zakl�� z ponur� min�, jakby wymierzy�a mu cios m�otkiem w r�k�.
- Prosz� mu powt�rzy�, mu, �e przybywamy z Ziemi i �e nigdy
wcze�niej tego nie dokonano.
- Czego? - Unios�a br�zow� d�o�. - Niewa�ne. Zaraz wr�c�.
Odesz�a. Jeszcze przez chwil� s�yszeli tupot jej st�p na kamiennej posadzce.
Na zewn�trz niewiarygodnie niebieskie marsja�skie niebo by�o
gor�ce i nieruchome niczym ciep�y g��boki ocean. Marsja�ska pustynia drzema�a pod nim jak rozpalony gliniany garnek. Z jej piasku
wznosi�y si� fale rozedrganego powietrza. Na zboczu pobliskiego
wzg�rza le�a�a niewielka rakieta. Wyra�ne �lady st�p prowadzi�y od
niej a� do drzwi pierwszego domu.
Na g�rze rozleg�y si� odg�osy k��tni. M�czy�ni czekaj�cy za
progiem spojrzeli po sobie, przest�puj�c z nogi na nog�, pstrykaj�c
palcami i zatykaj�c kciuki za pasy na biodrach. M�ski g�os wykrzykn�� co� gniewnie. Odpowiedzia� mu g�os kobiecy. Po jakim� kwadransie znudzeni wyczekiwaniem Ziemianie zacz�li wchodzi� i wychodzi� kuchennymi drzwiami
- Papierosa? - zaproponowa� jeden z nich.
Jego kolega wyj�� paczk�. Zapalili, wypuszczaj�c z ust d�ugie
strumienie bladego dymu. Wyg�adzali mundury, poprawiali ko�nierze. G�osy na g�rze mamrota�y co�, pod�piewywa�y. Dow�dca przybysz�w zerkn�� na zegarek.
- Dwadzie�cia pi�� minut - rzek�. - Zastanawiam si�, co tam robi�. - Podszed� do okna i wyjrza�.
- Upalny dzie� - zauwa�y� jeden z ludzi.
- Owszem - przytakn�� drugi.
By�o wczesne leniwe popo�udnie. G�osy opad�y do szeptu, by po
chwili zamilkn�� zupe�nie. W ca�ym domu nie rozbrzmiewa� nawet
najs�abszy d�wi�k. M�czy�ni s�yszeli jedynie swe w�asne oddechy.
Min�a godzina ciszy.
- Mam nadziej�, �e nie spowodowali�my jaki� k�opot�w - stwierdzi� kapitan. Przeszed� przez kuchni� i zajrza� do salonu.
Pani Ttt by�a tam; podlewa�a kwiaty, rosn�ce po�rodku pomieszczenia.
- Wiedzia�am, �e o czym� zapomnia�am - westchn�a na widok
kapitana, przechodz�c do kuchni. Poda�a mu skrawek papieru. - Pan
Ttt jest zbyt zaj�ty - oznajmi�a, wracaj�c do gotowania. - Zreszt� to
nie z nim powinni�cie si� zobaczy�, tylko z panem Aaa. Zanie�cie t�
kartk� na nast�pn� farm� nad B��kitnym Kana�em. Pan Aaa wyja�ni
wam wszystko, co chcecie wiedzie�.
- Nie chcemy niczego wiedzie� - zaprotestowa� kapitan, wydymaj�c grube wargi. - My ju� wiemy.
- Macie kartk�, na co jeszcze czekacie? - spyta�a otwarcie. Potem nie odezwa�a si� ju� ani s�owem.
- No c� - powiedzia� z wahaniem kapitan. Przez chwil� sta�,
jakby czeka� na co�. Wygl�da� jak dziecko, patrz�ce na ogo�ocon�
z ozd�b choink�. - C� - doda� w ko�cu. - Chod�cie, ch�opcy.
Czterej m�czy�ni wyszli na dw�r, w gor�cy i cichy dzie�.
* * *
W p� godziny p�niej, pan Aaa, kt�ry siedzia� w bibliotece s�cz�c elektryczny ogie� z metalowej fili�anki, us�ysza� g�osy dobiegaj�ce z kamiennej grobli. Wychyliwszy si� przez okno ujrza� czterech m�czyzn w mundurach, kt�rzy przygl�dali mu si�, mru��c oczy.
- Czy pan nazywa si� Aaa? - zawo�ali.
- Owszem.
- Pan Ttt przys�a� nas do pana! - wykrzykn�� kapitan. .�
- Niby czemu? - rykn�� pan Aaa.
- By� zaj�ty!
- To ci nowina - g�os pana Aaa ocieka� sarkazmem. - Czy�by
uwa�a�, �e nie mam nic lepszego do roboty, ni� przyjmowa� jakich�
ludzi, bo on jest zbyt zaj�ty?
- Nie o to chodzi! - zawo�a� kapitan.
- Dla mnie o to. Mam mn�stwo zaleg�ych lektur. Pan Ttt zachowa� si� nietaktownie, zreszt� to ju� nie pierwszy raz. Niech pan przestanie macha� r�kami p�ki nie sko�cz�. I prosz� s�ucha� uwa�nie.
Zazwyczaj kiedy m�wi�, ludzie s�uchaj�, co mam do powiedzenia.
M�g�by pan okaza� odrobin� uprzejmo�ci.
Czterej m�czy�ni na podw�rku poruszyli si� niespokojnie, otwieraj�c usta. W oczach kapitana b�ysn�y �zy, na jego skroniach wyst�pi�y �y�y.
- I co - ci�gn�� dalej pan Aaa - czy wed�ug was podobna nieuprzejmo�� mo�e uj�� panu Ttt p�azem?
Czterej m�czy�ni patrzyli na niego przez zas�on� gor�ca. Kapitan rzek�:
- Przybywamy z Ziemi!
- To naprawd� okropny brak wychowania - zastanawia� si� dalej
pan Aaa.
- Rakiet�. Przylecieli�my rakiet�. A� tutaj!
- Ttt ju� nie pierwszy raz okazuje mi brak szacunku. , ����
- Ca�� drog� z Ziemi.
- Na m�j rozum, zadzwoni� do niego i powiem mu, co o tym
my�l�.
- Tylko nas czterech; ja i ci trzej ludzie, moja za�oga.
- Zadzwoni�, tak, to w�a�nie zrobi�.
- Ziemia. Rakieta. Ludzie. Podr�. Kosmos.
- Zadzwoni� i powiem - raz, a dobrze! - krzykn�� pan Aaa, po
czym znikn��, niczym kukie�ka ze sceny. Po minucie zabrzmia�y podniesione g�osy, przekazywane przez jakie� tajemnicze urz�dzenie.
W dole kapitan i jego za�oga spogl�dali z ut�sknieniem na swoj�
le��c� na zboczu rakiet�, jak�e urocz�, s�odk�, znajom�.
Pan Aaa gwa�townie uni�s� szyb�; jego twarz przybra�a szalony
triumfuj�cy wyraz.
- Wyzwa�em go na pojedynek, na bog�w! Pojedynek!
- Panie Aaa... - przerwa� mu �agodnie kapitan.
- Zastrzel� go, s�yszycie! - Panie Aaa, chcia�bym co� panu powiedzie�. Przebyli�my sze��dziesi�t milion�w mil.
Pan Aaa przyjrza� mu si� uwa�nie.
- M�wi� pan, �e sk�d jeste�cie?
Kapitan b�ysn�� z�bami w u�miechu, szepcz�c cicho do swych ludzi.
- Nareszcie do czego� dochodzimy. - Zwracaj�c si� do pana Aaa
zawo�a�: - Pokonali�my sze��dziesi�t milion�w mil. Przybywamy
z Ziemi!
Pan Aaa ziewn��.
- O tej porze roku to jedynie pi��dziesi�t milion�w mil. - Uni�s�
z�owrog� bro�. - No, musz� ju� i��. We�cie ten niem�dry li�cik, cho�
doprawdy nie wiem, na co mo�e si� wam przyda�, i id�cie. Po drugiej stronie wzg�rza znajdziecie miasteczko Iopr. Opowiedzcie
o wszystkim panu Iii. To w�a�nie z nim powinni�cie si� zobaczy�.
Nie z panem Ttt, to idiota; zabij� go. Nie ze mn�, poniewa� nie mie�cicie si� w moich zawodowych zainteresowaniach
- Zawodowych zainteresowaniach, zawodowych zainteresowaniach! - prychn�� kapitan. - Czy trzeba uprawia� okre�lony zaw�d,
aby przywita� Ziemian?
- Ale� tak, przecie� wszyscy o tym wiedz�! - Pan Aaa zbieg� na
d�. - Do widzenia! - rzuci�, p�dz�c naprz�d grobl� sztywno niczym
cyrkiel.
Czterej podr�ni trwali bez ruchu, wstrz��ni�ci. W ko�cu kapitan
rzek�:
- W ko�cu znajdziemy kogo�, kto nas wys�ucha.
- Mo�e powinni�my odej�� st�d i wr�ci� jeszcze raz? - zaproponowa� pos�pnie jeden z m�czyzn. - Wystartowaliby�my i wyl�dowali ponownie. Dzi�ki temu zyskaliby czas, by zgotowa� nam w�a�ciwe przyj�cie.
- Ca�kiem niez�y pomys� - mrukn�� kapitan.
Miasteczko by�o pe�ne ludzi, wchodz�cych i wychodz�cych
z dom�w, pozdrawiaj�cych si� nawzajem; ich twarze okrywa�y z�ote
maski, niebieskie maski, szkar�atne maski - wielo�� barw to taka przyjemna odmiana! - maski o srebrnych wargach i brwiach z br�zu,
u�miechni�te b�d� marszcz�ce czo�o w zale�no�ci od nastroju w�a�ciciela.
Czterej m�czy�ni, spoceni po d�ugim marszu, przystan�li, pytaj�c napotkan� dziewczynk�, gdzie znajd� dom pana Iii.
- Tam - ma�a skin�a g�ow�.
Kapitan, czuj�c nowy przyp�yw zapa�u, ostro�nie przykucn��,
spogl�daj�c prosto w s�odk�, m�od� twarz.
- Dziewczynko, chcia�bym z tob� pom�wi�. - Posadzi� j� sobie
na kolanie, ujmuj�c w swe wielkie d�onie jej ma�e br�zowe r�czki
jakby szykowa� j� na przyj�cie bajki na dobranoc, kt�r� powoli
i cierpliwie komponowa� w umy�le, napawaj�c si� ka�dym szczeg�em.
- Oto, jak si� rzeczy maj�, moja ma�a. Sze�� miesi�cy temu na
Marsa przyby�a rakieta. Lecia� ni� cz�owiek nazwiskiem York i jego
pomocnik. Nie mamy poj�cia, co ich spotka�o. Mo�e si� rozbili? Przylecieli rakiet�, podobnie jak my. Powinna� j� zobaczy�. To wielki
statek. Jeste�my zatem Drug� Wypraw�, pod��aj�c� w �lady Pierwszej i przebyli�my ca�� drog� z Ziemi...
Dziewczynka bez namys�u uwolni�ajedn� d�o� i nasun�a na twarz
pozbawion� wyrazu z�ot� mask�. Nast�pnie wyj�a zabawk� w kszta�cie z�otego paj�ka i upu�ci�a j� na ziemi�. Kapitan m�wi� dalej. Paj�k
wspi�� si� pos�usznie po jej kolanie, podczas gdy ona przygl�da�a mu
si� spokojnie przez szpary w beznami�tnej masce. Kapitan potrz�sn�� ni� lekko zmuszaj�c, by wys�ucha�a jego opowie�ci.
- Jeste�my Ziemianami - rzek�. - Wierzysz mi?
- Tak. - Dziewczynka spu�ci�a wzrok na palce swych st�p, grzebi�ce w piasku.
- �wietnie. - Uszczypn�� j� lekko w rami�; by� to gest na po�y
jowialny, na po�y przykry i z�o�liwy, maj�cy sprawi�, aby na niego
spojrza�a. - Zbudowali�my sw� w�asn� rakiet�. W to tak�e wierzysz?
Dziewczynka pod�uba�a palcem w nosie.
-Tak.
- Zostaw nos w spokoju, moja panno. Ja jestem kapitanem i...
- I nikt dot�d w dziejach nigdy nie pokona� przestrzeni wielk�
rakiet� - wyrecytowa�a z zamkni�tymi oczyma.
- Wspaniale! Sk�d wiedzia�a�?
- Och, to tylko telepatia. - Nonszalancko podrapa�a si� po kolanie.
- W og�le ci� to nie wzrusza? - wykrzykn�� kapitan. - Nie cieszysz si�?
- Lepiej jak najszybciej zobaczcie si� z panem Iii. - Upu�ci�a sw�
zabawk� na ziemi�. - Pan Iii ch�tnie z wami pom�wi. - Uciek�a, za�
z�oty paj�k pos�usznie �mign�� za ni�.
Kapitan nadal kuca� w miejscu z wyci�gni�t� r�k�, odprowadzaj�c j� wzrokiem. Jego oczy zasz�y mg��. Spojrza� na swe puste d�onie
i usta rozwar�y mu si� bezradnie. Pozostali trzej trwali bez ruchu,
uwi�zani do swych cieni. Kolejno splun�li na kamienn� ulic�...
* * *
Pan Iii sam otworzy� drzwi. W�a�nie wybiera� si� na wyk�ad, ale
je�li si� pospiesz�, znajdzie dla nich minutk�. Mo�e zatem wejd� do
�rodka i powiedz� mu, czego pragn�...
- Odrobiny uwagi - oznajmi� kapitan, patrz�c na niego czerwonymi ze zm�czenia oczami. - Przybywamy z Ziemi, mamy rakiet�,
jest nas czterech - za�oga i kapitan, jeste�my wyczerpani, g�odni
i chcieliby�my si� przespa�. Pragn�liby�my, aby kto� odda� nam klucze do miasta, albo co� w tym gu�cie, �eby u�cisn�� nam r�ce m�wi�c "niech �yj�" i "moje gratulacje, staruszku!" To chyba wszystko.
Pan Iii by� wysokim, szczup�ym, niewyra�nym m�czyzn�. Jego
��te oczy l�ni�y s�abo za grubymi b��kitnymi kryszta�ami.
Nachyli� si� nad biurkiem, z namys�em przegl�daj�c papiery. Od
czasu do czasu rzuca� swym go�ciom niezwykle przenikliwe spojrzenie.
- Nie mam chyba przy sobie w�a�ciwych formularzy - Zacz��
grzeba� w szufladach biurka. - Gdzie mog�em je schowa�? - zastanawia� si�. - Gdzie�. Gdzie�. A, tu s�! Prosz�! - Energicznie poda�
papiery przybyszowi. - Oczywi�cie b�dzie pan musia� je podpisa�.
- Czy te wszystkie ceregiele s� konieczne?
Pan Iii obdarzy� go przeci�g�ym, szklistym spojrzeniem.
- Twierdzi pan, �e przybywa z Ziemi, zgadza si�? Musi pan zatem podpisa�.
Kapitan nabazgra� swoje imi� i nazwisko.
- Moja za�oga tak�e?
Pan Iii popatrzy� na kapitana, na trzech pozosta�ych m�czyzn
i wybuchn�� szale�czym �miechem.
- Oni mieliby podpisa�? Ha! Cudowne! Oni i podpisy! - Z jego
oczu trysn�y �zy. Klepn�� si� po kolanach i nachyli�, pozwalaj�c by
salwa �miechu wystrzeli�a z jego otwartych ust. Jedn� r�k� przytrzyma� si� biurka. - Oni mieliby podpisa�?
Przybysze skrzywili si�.
- Co w tym �miesznego?
- Oni i podpisy! - westchn�� pan Iii, os�ab�y po ataku rado�ci. -
Jakie� to zabawne. B�d� musia� powt�rzy� to panu Xxx! - Nadal
za�miewaj�c si�, przejrza� wype�niony formularz. - Chyba wszystko
jest w porz�dku. - Skin�� g�ow�. - Nawet zgoda na eutanazj�, je�li
zajdzie potrzeba podj�cia ostatecznej decyzji. - Zachichota�.
- Zgoda na co?
- Niech pan nic nie m�wi. Mam co� dla pana. O tu, prosz� wzi��
ten klucz. Kapitan zarumieni� si�.
- To ogromny zaszczyt.
- Nie klucz do miasta, g�upcze! - warkn�� pan Iii. - Otwiera jedynie drzwi Domu. P�jdziesz tym korytarzem, otworzysz wielkie drzwi,
wejdziesz do �rodka i dok�adnie zamkniesz je za sob�. Mo�esz sp�dzi� tam noc. Rano przy�l� do ciebie pana Xxx.
Kapitan z pow�tpiewaniem uj�� w d�o� klucz i sta� tak, wbijaj�c
wzrok w pod�og�. Jego ludzie tak�e si� nie poruszyli. Zupe�nie jakby
wraz z rakietow� gor�czk� odp�yn�a z nich ca�a krew. Kompletnie
usz�o z nich �ycie.
- O co chodzi? Co� jest nie tak? - spyta� pan Iii. - Na co czekasz?
Czego chcesz? - Zbli�y� si� i nachylaj�c si� spojrza� prosto w twarz
kapitana. - No ju�, dalej!
- Nie przypuszczam, �eby zechcia� pan... - zasugerowa� kapitan.
- To znaczy, gdyby pan spr�bowa�, albo pomy�la� o... - Zawaha� si�.
- Bardzo ci�ko pracowali�my, przebyli�my d�ug� drog� i mo�e
m�g�by pan u�cisn�� nam d�onie i powiedzie� "Dobra robota!". Jak
pan s�dzi? - Jego g�os za�ama� si� i ucich�.
Pan Iii sztywno wyci�gn�� r�k�.
- Moje gratulacje! - U�miechn�� si� zimno. - Gratuluj� - doda�,
odwracaj�c si�. - Teraz musz� ju� i��. Skorzystajcie z klucza.
Nie zwracaj�c na nich uwagi, zupe�nie jakby zapadli si� pod ziemi�, pan Iii kr��y� po pomieszczeniu, wsuwaj�c papiery do niewielkiej teczki. Zosta� tam jeszcze pi�� minut, ale nie zwr�ci� si� wi�cej do
milcz�cej czw�rki ludzi, stoj�cych ze zwieszonymi g�owami. Zm�czone
nogi ci��y�y im okrutnie, �wiat�o w ich oczach przygas�o. Kiedy pan
Iii wyszed� na zewn�trz, z zaj�ciem ogl�da� swoje paznokcie...
* * *
Pow��cz�c nogami szli korytarzem w m�tnym �wietle popo�udnia. W ko�cu dotarli do wielkich, pokrytych nalotem srebrnych
drzwi, kt�re otworzy� klucz ze srebra. Weszli, zatrzaskuj�c za sob�
wrota, i odwr�cili si�.
Ujrzeli przed sob� rozleg�� s�oneczn� sal�. M�czy�ni i kobiety
siedzieli przy stolikach i stali w niewielkich grupkach, prowadz�c
o�ywione dyskusje. Na d�wi�k zamykanych drzwi spojrzeli na czterech przybysz�w w mundurach.
Jeden z Marsjan wyst�pi� naprz�d i uk�oni� si�.
- Jestem pan Uuu - oznajmi�.
- A ja kapitan Jonathan Williams z Nowego Jorku, na Ziemi -
odpar� beznami�tnie kapitan.
I sala eksplodowa�a!
Sufit zadr�a� od krzyk�w i wrzask�w. Ludzie run�li naprz�d,
machaj�c r�kami i piszcz�c rado�nie; wywracaj�c sto�y wyroili si�
wok�, chwytaj�c czterech Ziemian i unosz�c ich w g�r�. Sze�� razy
okr��yli sal� - od �ciany do �ciany - podskakuj�c i ta�cz�c, ze �pie-
wem na ustach. Przybysze byli tak oszo�omieni, �e przez pe�n� minut� pozwalali w milczeniu unosi� si� t�umowi; dopiero potem zacz�li �mia� si� i krzycze� do siebie:
- Hej! Tak ju� lepiej!
- To jest �ycie! Hu ha! Wiwat!
Mrugali do siebie porozumiewawczo, unosz�c r�ce klaskali dono�nie.
-Hej!
- Hura! - Odpar� t�um.
W ko�cu zebrani postawili Ziemian na stole. Krzyki ucich�y.
Kapitan o ma�o nie rozp�aka� si� w g�os.
- Dzi�kuj� wam. Tak nam mi�o, tak mi�o.
- Prosz� nam opowiedzie� o sobie - podsun�� pan Uuu.
Kapitan odchrz�kn�� i rozpocz�� sw� histori� do wt�ru och�w
i ach�w t�umu. Przedstawi� cz�onk�w za�ogi; ka�dy wyg�osi� kr�tk�
mow�, z zak�opotaniem przyjmuj�c gromkie brawa.
Pan Uuu klepn�� kapitana po ramieniu.
- Dobrze jest spotka� innego Ziemianina. Ja tak�e przybywam
z Ziemi.
- S�ucham?
- Wielu z nas stamt�d pochodzi.
- Pan? Z Ziemi? - Kapitan spojrza� na niego. - Ale jak to mo�liwe? Przyby� pan rakiet�? Czy�by podr�e kosmiczne odbywa�y si�
od wiek�w? - W jego g�osie zabrzmia�a nuta zawodu. - Sk�d...
z jakiego kraju pan pochodzi?
- Tuiereol. Zjawi�em si� tu duchem wiele lat temu.
- Tuiereol. - Kapitan powoli powt�rzy� t� nazw�. - Nie znam
takiego kraju. O co chodzi z tym duchem?
- A panna Rrr, ta, kt�ra stoi tam z bok