941

Szczegóły
Tytuł 941
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

941 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 941 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

941 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zygmunt Podlejski "Z M�awki Ma�ej do nieba" Wst�p Opowiadanie pt. "Z M�awki Ma�ej do nieba" napisa� ksi�dz Zygmunt Podlejski - d�ugoletni duszpasterz na G�rnym �l�sku. Obecnie - proboszcz w podwie- de�skiej parafii St. Johann w Austrii. Autor nawi�zuje do swoich polskich do�wiadcze�, tworz�c literacki obraz miejscowo�ci, kt�rej nie znajdziemy na �adnej mapie �wiata a jednocze�nie mo�liwej do zaistnienia wsz�dzie. Na pewno - poza fikcyjno�ci� nazwisk - Czytelnik tego uroczego opowiada- nia b�dzie mia� okazj� do zetkni�cia si� z prawd� o najg��bszych pok�adach natury ludzkiej; przy czym opis ten jest daleki od r�nego rodzaju upi�k- sze� i kosmetycznych upudrowa�. Niew�tpliwym ubarwieniem toku opowiadania jest specyficzny, �l�ski regio- nalizm oraz typowe dla tej cz�ci kraju poczucie humoru. To wszystko sprawia, �e w po��czeniu z r�wnie dowcipnymi ilustracjami Ja- na Plachy - mojego syna, kt�ry w ten spos�b daje zewn�trzny wyraz wielopo- koleniowej ju� przyja�ni z Autorem - ksi��k� ks. Zygmunta Podlejskiego czy- ta si� lekko i przyjemnie. Nie przeszkadza to jednocze�nie powa�nej zadumie nad codziennym trudem kap�ana, uwik�anego w z�o�one sprawy swoich wiernych, z kt�rymi razem usi�uje znale�� swoj� oryginaln� drog� do nieba. J�zef Placha Laski - 1997 I Ksi�dz proboszcz Adam Bochenek sta� w welurowej pi�amie przed o�wietlonym lustrem, patrz�c na swoje odbicie z wyra�n� dezaprobat�. Nie podoba�y mu si� pryszcze na czole i jeszcze co� w okolicy nosa, bo badawczo wodzi� pal- cem po twarzy. Przybli�y� czo�o do samego lustra, dobieraj�c si� wskazuj�- cymi palcami do pryszczy. Wod� kolo�sk� z Gliwic zwil�y� malutkie kratery po krostach, skrzywi� si� z b�lu, wyci�gn�� gwa�townie r�ce do g�ry, zacis- kaj�c pi�ci; przysiad� powoli i dotykaj�c nosem kraw�dzi fajansowego zlewu mrucza� pod nosem sobie i muzom. Po chwili wyprostowa� si� i nieco �agod- niej potraktowa� swoje oblicze podwojone w lustrze. Woda nieznacznie bulgo- ta�a, przelewaj�c si� przez rury; z pokoju ksi�dza wikarego dochodzi�y fale rozwydrzonych d�wi�k�w. Ksi�dz Bochenek wiedzia�, �e jego wikary �le znosi cisz�. Gdy z rana pojawia si� na korytarzu cienka smu�ka �wiat�a z drzwi wikarego, zaraz potem odzywa si� radio i to tak pot�nie, �e nawet w kance- larii trzeba zatyka� uszy. Ka�dy w ko�cu ma prawo wita� nowy dzie� po swo- jemu - my�la� ksi�dz Bochenek - wk�adaj�c now� �yletk� do aparatu. Wola ka- �dego cz�owieka jest jego kr�lestwem Bo�ym. Wikary te� cz�owiek! Ksi�dz Bochenek uwielbia� cisz� o poranku. Lubi� te p� godziny przed lu- strem, kocha� szmery domu budz�cego si� ze snu i dyskretne tykanie budzika, tudzie� charakterystyczny zgrzyt drzwi, kt�rymi gospodyni z samego rana za- wzi�cie szarpa�a, wy�adowuj�c na nich wszystkie swoje uzasadnione i urojone pretensje. �azi�a potem po podw�rzu i gdera�a. Pogadywa�a do bia�ego owcza- rka, kt�rego proboszcz naby� w przyp�ywie lito�ci. Owczarek by� wtedy ma�y jak k��bek we�ny i strasznie trz�s� si� z zimna. Mia� ksi�dz Bochenek od dawna ustalon� kolejno�� zaj��, kt�rej nie zmie- nia� nawet podczas wakacji. By� wrogiem improwizacji i stanu tymczasowego. Najpierw marudzi� kilka minut, potem gimnastykowa� si� dowolnie, nast�pnie siada� na kraw�dzi wanny i czy�ci� buty; wreszcie dobiera� si� do z�b�w; na samym ko�cu celebrowa� golenie. Podczas golenia rozmy�la� nad swoim stosun- kiem do Boga,�a�owa� za pope�nione grzechy i b��dy, konstruowa� wielkie i ma�e plany dotycz�ce remontu ko�cio�a i odnowy parafii, cz�sto przeskakiwa� my�lami w przesz�o��. Bywa�o, �e na g�bie pokrytej pian� mydlan�, pojawia� si� ni st�d, ni zow�d u�miech. Gdy ci�nienie atmosferyczne by�o sprzyjaj�ce proboszczom, ksi�dz Bochenek pod�piewywa� w �azience i stroi� grymasy do lustra. Dobrze, �e ich nie mogli widzie� parafianie. Na pewno pomy�leliby sobie r�ne rzeczy o proboszczu i kiwaliby g�owami pe�nymi nie�adnych pomy- s��w, cho� sami najprawdopodobniej te� stroili grymasy i pod�piewywali. Szkoda natomiast, �e nie mogli swojego proboszcza ogl�da� na przyk�ad w pi- �amie. Ksi�dz Bochenek w pi�amie wydawa� si� o wiele bardziej ludzki, przy- st�pny i bezpo�redni. Trudno jednak w pi�amie prowadzi� parafian z M�awki Ma�ej do Ojca Niebieskiego. Wrzaski i piski rozsadza�y drzwi z pokoju ksi�dza wikarego, ale ksi�dz Bochenek zd��y� si� ju� przyzwyczai�. Doszed� nawet do takiej perfekcji, �e spokojnie rozmy�la�, pogwizdywa� albo modli� si� przy akompaniamencie cze- go�, co niekt�rzy maj� odwag� nazywa� muzyk�. W�a�nie naci�ga� podbr�dek, �eby wygoli� solidnie jedno z najtrudniejszych miejsc, kiedy my�l b�yskawi- cznie uciek�a do samych pocz�tk�w jego proboszczowania. Wakacje sp�dzi� w Wiedniu. Kiedy pewnego sierpniowego dnia wr�ci�, pro- boszcz z nieudawan� rado�ci� potrz�sn�� jego prawic�, gratuluj�c awansu. Proboszcz Brzesi�ski by� duchow� mieszank� Natanaela i Filipa Nereusza. - B�dzie ksi�dz proboszczem - m�wi� z o�ywieniem - zobaczy ksi�dz jak to jest. Odpowiedzialno�� panie tego i same k�opoty! Ksi�dz Bochenek przyj�� wiadomo�� z uczuciami rzetelnie mieszanymi. Otwo- rzy� niebiesk� kopert�, dowiaduj�c si� urz�dowo, �e od pierwszego wrze�nia ma obj�� parafi�: M�awk� Ma��. Nie zna� tego miejsca zupe�nie. Kilka lat przedtem g�osi� tam kazania dla m�odzie�y, ale niewiele zapami�ta�, bo by� listopad i wiecz�r zaczyna� si� tu� po obiedzie. Nazajutrz pojecha� do ksi�dza biskupa. W poczekalni wype�nionej nabo�n�, tudzie� napi�t� cisz�, spotka� starszego ksi�dza, kt�ry natarczywie mu si� przygl�da�. Ksi�dz Bochenek przeczuwa�, o czym tamten rozmy�la�. Dziwi� si� zapewne, �e ta- kiemu Bochenkowi dali M�awk� Ma��. To� to niepowa�ny facet! Ksi�dz Bochenek podzi�kowa� kurtuazyjnie za �yczenia, kt�re nie zdo�a�y wedrze� si� do serca. Zawis�y i zwi�d�y na marynarce. Biskup jowialnie wita� ksi�dza Bochenka, napomina� po ojcowsku, zach�ca� do wyt�onej pracy, wylicza� kilku poprzednik�w - proboszcz�w M�awki Ma�ej, m�wi�c o nich jako o wzorach niedo�cignionych i �wi�tych niekanonizowanych. Sami �wi�ci, a tu nagle ksi�dz Bochenek ze swymi pryszczami na ciele i du- szy, i strachem przed odpowiedzialno�ci�. Mia� ksi�dz Adam wra�enie, �e bi- skup my�li przez ca�y czas o czym innym, ale nie mia� o to �alu. Biskup ma poza piusk� tyle wa�kich spraw na g�owie, �e ksi�dz Bochenek i M�awka Ma�a ledwo si� tam mieszcz�. Biskup przystawa� momentami, patrz�c bystro na twarz nowego proboszcza, potem wraca� do przerwanego monologu o obowi�z- kach, zadaniach i godno�ci proboszcza w og�le i proboszcza M�awki Ma�ej w szczeg�le. Ksi�dz Adam s�ucha� z roztargnieniem i niejak� tremens reverentialis. Ksi�dz biskup kocha� ten rodzaj tremy u swoich kap�an�w i wiernych. By�a jego zdaniem oznak� pokory, ta za� stanowi�a fundament �ycia religijnego i cnoty pos�usze�stwa. Bez pos�usze�stwa nie mo�na w og�le m�wi� o uporz�dko- wanych stosunkach mi�dzy w�adz� a personelem wykonawczym. Ksi�dz Bochenek pomy�la� pokornie, �e zawsze to zaszczyt poby� u biskupa, pospacerowa� po jego gabinecie, czu� si� owianym jego trosk�. Odetchn�� jednak swobodniej, gdy opuszcza� �wi�tobliwe mury. Pogoda by�a wspania�a. Nazajutrz wsiad� do czerwonego autobusu i pojecha� do swojej parafii. Na samej granicy prosi� Pana Boga z g��bi serca o �ask� wytrwania, o si�y po- trzebne do realizowania proboszczowskiego rzemios�a. B�aga� Boga po cichu lecz intensywnie o to, �eby nikt w M�awce Ma�ej nie sta� si� przez niego gorszy. To ju� uchodzi za sukces. Modli� si� nowy proboszcz za swoich przy- sz�ych parafian, a oni o tym poj�cia nie mieli. Niekt�rzy siedzieli wygod- nie w dusznym ikarusie, ko�ysali si� przepisowo, o najrozmaitszych dobrych i niedobrych sprawach przemy�liwali, a proboszcz za nich si� modli�. �al zrobi�o si� ksi�dzu Bochenkowi mizernej konduktorki. By�a blada jak kreda, na twarzy rysowa�o si� zmartwienie. U�miechn�� si� do dziewczyny i natych- miast prosi� Boga, aby na ni� raczy� zwr�ci� szczeg�ln� uwag�. Dziewczyna z wdzi�czno�ci za dobry u�miech powiedzia�a mu, kiedy powinien wysi���. Opu�- ci� autobus przed imponuj�cym ko�cio�em, prawdziwym gigantem jak na M�awk� Ma�� i przed barem, otoczonym szczelnie klas� robotnicz� i inteligencj� pracuj�c� z kuflami z�ocistego piwa w r�kach. Poszed� do ko�cio�a, usiad� w ostatniej �awce i zameldowa� Panu Bogu o swoim przybyciu. Potem wspomnia� o owieczkach spod baru, kt�rych krzyki i zawodzenia dociera�y mimo zamkni�- tych drzwi do ko�cio�a. By� mo�e w ten spos�b pod�wiadomie przypominali Pa- nu Bogu o swym istnieniu i prosili o interwencj�. Skazani wy��cznie na sie- bie, nigdy nie wyzwol� si� z atmosfery wycia, be�kotu, krzyk�w i zapachu piwa pomieszanego z ostrym zapachem moczu. Ksi�dz Adam zacz�� rozgl�da� si� po ko�ciele. Wnet zrobi�o si� �al ksi�- dzu Bochenkowi samego siebie. Ko�ci� by� w tak beznadziejnym stanie, �e nikt opr�cz Pana Jezusa nie mia�by odwagi w nim zamieszka�. Ksi�dz proboszcz przerwa� swoje reminiscencje, bo zaci�� si� do krwi w okolicy krtani, tam gdzie zawsze. Z wie�y ko�cielnej odezwa�y si� dzwony. Towarzyszy� im przeci�g�ym wyciem pies Figaro, przywi�zany do budy jak pro- boszcz do swojej parafii. II Ksi�dz Adam podszed� do okna i podziwia� bujne kszta�ty wiekowego kaszta- nowca, kt�ry stercza� miedzy ko�cio�em a plebani�. Poprzez li�cie ko�ysane lekkim wiatrem przebija�y si� migotliwie pierwsze promienie s�o�ca. Istna feeria �wiate� i cieni! W�r�d drzew i li�ci kot�owa�o si� od ptasich zalo- t�w i intryg. Figaro wyci�ga� przednie �apy i ziewa� bezwstydnie, potem za- cz�� dygota�, wreszcie uspokoi� si� i patrzy� s�u�alczo, tudzie� mi�o�ciwie na swego pana, kt�ry sta� ci�gle w oknie i gapi� si� na Bo�y �wiat. By� ksi�dz Bochenek wra�liwy na pi�kno przyrody i cz�sto zaczyna� dzie� od kr�- tkiej jej lustracji i kontemplacji. Bywa�o, �e pogwizdywa� pod nosem, zw�a- szcza wtedy, gdy poprzez kasztanowiec przebija�o si� s�o�ce, co by�o zapo- wiedzi� pi�knej pogody, chocia� z pogod� nigdy nie wiadomo, jak mawia� �wi�tej pami�ci dziadek. Tak samo wyra�a� si� o kobietach i urz�dzie finan- sowym. Je�li filozof jest entuzjast� prawdy, to dziadek ksi�dza Bochenka by� jednym z najwi�kszych filozof�w naszej p�kuli. Ksi�dz Adam u�miechn�� si� niewinnie i bezinteresownie. Niewykluczone, �e pomy�la� o dziadku. Cz�- sto o nim my�la� i coraz bardziej go podziwia�. Rozmowy z dziadkiem Hugonem stanowi�y dla� niewyczerpane �r�d�o docieka� i zaskakuj�cych wniosk�w. Babcia natomiast by�a jego pierwsz� katechetk�. Mia�a ogromn� Bibli�, wy- dan� u Karola Miarki w Miko�owie z ilustracjami, kt�re przyci�ga�y jak mag- nes, niekt�re z nich je�y�y w�osy na g�owie. Siada�a zwykle pod piecem, bra�a bibli� na kolana, ma�y Ada� siada� na pod�odze i s�ucha� komentarza babci. A umia�a babcia tak opowiada�, �e wszyscy inni, kt�rzy si� potem do tego zabierali, prezentowali si� blado i anemicznie. Razu pewnego babcia zagalopowa�a si�. Zacz�a opowiada� o Zuzannie, co k�pa�a si� w potoku, w zwi�zku z czym pozby�a si� chwilowo wszystkich szat i stercza�a w charakte- rze j�drnej pokusy w�r�d srebrzystych fal. Dwaj podtatusiali erotomani za- cz�li si� czai� i mieli tak zwane nieczyste my�li. Babcia przerwa�a opowia- danie w najbardziej interesuj�cym momencie, bo przypomnia�a sobie o wnuku skulonym u jej st�p i mocno podekscytowanym. Zamkn�a Bibli� i powiedzia�a kategorycznie, �e kiedy indziej znowu sobie poczytaj�, na razie trzeba od- nie�� ksi��k� do pokoju i zaj�� si� obiadem. Ada� zabra� ksi��k� i poszed� do pokoju, gdzie zacz�� gor�czkowo szuka� historii Zuzanny, ale nie zna- laz�, bo si� za bardzo denerwowa�. Przeczuwa�, �e to historia nieprzyzwoita i postanowi� si� ni� koniecznie zaj��, gdy babcia b�dzie w ko�ciele lub na zakupach. U�miechn�� si� ksi�dz Bochenek do kasztanowca, do owczarka, do mlecz�w rozsianych w�r�d g�stej zieleni i po trochu do siebie. Potem opad� lekko na zgrabnym kl�czniku i pr�bowa� modli� si�. Wtuli� twarz w d�onie, co mia�o pom�c w skupieniu, ale nie pomaga�o. Skupienie, to co� bardziej wewn�trzne- go i nie da si� go sprowokowa� chowaniem g�owy lub zamykaniem oczu. Na �cianie wisia� Pan Jezus wyrze�biony w drzewie w pozycji przejmuj�cej. Pr�- bowa� ksi�dz Adam formu�owa� pobo�ne zdania, ale czu�, �e jakakolwiek dek- lamacja nawet najbardziej pobo�na i kwiecista nie mo�e nawet o milimetr podnie�� duszy ku Bogu. Milcza� wi�c d�u�sz� chwil�, na koniec poprosi� Pa- na Jezusa, �eby zaj�� si� �askawie dzisiejszym dniem i pozwoli�, �eby ksi�dz Bochenek unikn�� ra��cych g�upstw. Ksi�dz Adam wiedzia�, o co prosi. Zna� si� ju� kilkadziesi�t dobrych lat i mia� powody, �eby sobie zbytnio nie ufa�. Mia� ju� nieco do�wiadczenia. Wiedzia�, �e prawie wszystko zale�y od Pana Boga. Ilekro� liczy� na siebie, to przeliczy� si�. Powiedzia� wre- szcie kilka s��w o swoich najbli�szych i prze�egna� si�, startuj�c w nowy dzie�. Krawiec, kt�ry szy� ostatni� sutann� proboszczowi z M�awki Ma�ej, nie �a- �owa� guzik�w. Dok�adnie trzydzie�ci trzy. I one mia�y przypomina� Mistrza, kt�ry w wieku lat trzydziestu trzech umar� na krzy�u. Mia� wi�c ksi�dz Adam co zapina�. Wystarczy�o na ca�� drog� do ko�cio�a. Wychodz�c z plebanii za- trzyma� si� przy schodkach i patrzy� ucieszony na Figara, kt�ry weso�o ma- cha� ogonem i robi� to szczerze. W og�le by�o w nim co� takiego, czego na og� nie by�o w ludziach. Jaka� uczciwo��, czysto�� i prostota. Co� takie- go, co w gatunku homo sapiens spaskudzi� grzech pierworodny. Z okna ksi�dza wikarego wyrywa�y si� kaskady chaotycznych d�wi�k�w. Roz- nosi�y si� stereofonicznie po okolicy, zak��caj�c Bo�y poranek i wieczny odpoczynek zmar�ych parafian, spoczywaj�cych tu� za probostwem. Zderzenie przyrody z cywilizacj� daje co� takiego jak �lizg �opaty po st�uczonej bu- telce. Li�cie kasztanowca dr�a�y z przera�enia. Pod parkanem �wie�y narcyz chwali� Pana. Ksi�dz Bochenek zapina� kolejne guziki i patrzy� z trosk� na wie�� ko�- cio�a, z kt�rej odpada�y cale p�aty tynku. Kombinowa�, jak najtaniej i naj- lepiej rzecz po�ata�. �ata� najtaniej i najlepiej pachnie absurdem. Wie- dzia�, �e przedtem trzeba po�ata� wiele innych spraw, ali�ci uszczerbek ty- nku mocno rzuca� si� w oczy i robi� proboszczowi fataln� reklam�. Pomy�la� ksi�dz Bochenek, �e dusze s� wa�ne, ale wizytatorzy na og� nie zajmuj� si� duszami. Nie spotka� jeszcze wizytatora, kt�ry by�by zatroskany o dusze. Zajmuj� si� skwapliwie budynkami, tynkami, parkanami, finansami, binacjami, trinacjami, salkami, ksi�gami, tudzie� sprawozdaniami. I statystyk�. O du- szach m�wi� podejrzanie ma�o. Duszami powinien zajmowa� si� proboszcz, jak mu jeszcze troch� czasu zostanie i si�. Zapi�� ju� ksi�dz Bochenek ostatnie guziki, my�l�c raczej o nadgorliwo�ci krawca ni� o wieku Pana Jezusa. Przed bram� ko�cio�a sta�y kobiety pochylo- ne ku sobie. Deklamowa�y r�wnocze�nie. Nie chodzi o to, �eby s�ucha�, cho- dzi o to, �eby m�wi� - pomy�la� z�o�liwie ksi�dz proboszcz i doda� g�o�no: - Na wieki wiek�w! Kobiety sp�oszy�y si� wyra�nie i ruszy�y do przedsionka, gdzie utkwi�y pod gablot� parafialn�, kontynuuj�c przerwany na chwil� duet. Ksi�dz Boche- nek zwar� usta, bo jedna z �ar�wek w gablocie wysiad�a. Trzeba b�dzie po- wiedzie� ko�cielnemu, �eby wymieni�, albo najlepiej samemu wymieni�. Zanim ko�cielny si� ruszy, wysi�d� trzy nast�pne �ar�wki. Spojrza� ksi�dz Adam na pot�nego Pana Jezusa, co wisia� na przeciwnej �cianie i zawstydzi� si� swoich my�li. O bli�nich trzeba zawsze �adnie i ciep�o. Z takim optymisty- cznym akcentem pchn�� proboszcz wahad�owe drzwi i usiad� w ostatniej �awce, �eby jeszcze raz pok�oni� si� Panu Jezusowi osobi�cie obecnemu na o�tarzu. Czerwona lampa pulsowa�a jak serce. Z przedsionka dochodzi� przyt�umiony g�os niewiast. �ycie jest w�a�ciwie fajne, pomy�la� proboszcz M�awki Ma�ej, po czym ruszy� w kierunku konfesjona�u, gdzie mia� zamiar porozmy�la�, cze- kaj�c na penitent�w. Zak�adaj�c fioletow� stu�� pomy�la� o mi�osierdziu Bo�ym dokonuj�cym si� przez ludzi takich jak on. Pomy�la� o wielu �wi�tobliwych duszach, kt�rym nie dor�s� do pi�t. Pomy�la� o cudach, dokonuj�cych si� w ciszy, ciemno�ci, przy pomocy szeptu i milczenia. Pomy�la�, �e �adne ucho psychoanalityka ani �aden tapczan psychoterapeuty nie zast�pi� konfensjona�u. Czu� si� niegod- ny, cz�sto za�enowany, kiedy indziej tak bardzo podniesiony na duchu, �e spontanicznie dzi�kowa� Mistrzowi za �ask� kap�a�stwa. �wi�ta Teresa z Avila mia�a pono� powiedzie�, �e lepszy spowiednik rozs�- dny cho� niekoniecznie �wi�ty, ni� �wi�ty a g�upi. Spowiednik rozs�dny to na pewno taki, kt�ry wie Kogo reprezentuje i wie kim sam jest! Ksi�dz Bo- chenek z mi�o�ci� my�la� o Jezusie, kt�ry mu pozwoli� reprezentowa� Bo�e mi�osierdzie, jeszcze cz�ciej o swoich kl�skach, kt�re czyni�y go pokornym i wyrozumia�ym. My�lenie ksi�dza Bochenka w zacisznym konfesjonale zamie- nia�o si� przewa�nie w �arliw� modlitw� za siebie samego i tych, kt�rzy przez jego kap�a�sk� pos�ug� doznali lub doznaj� mi�osierdzia Bo�ego. III Ksi�dz Bochenek lubi� wyra�nie t� wczesn� godzin�, kiedy w ko�ciele pano- wa� jeszcze p�mrok, w �awce za� siedzia�a s�dziwa Jonderkowa, kt�ra nie mog�a spa� i pierwsza szturmowa�a bramy ko�cio�a parafialnego, patrz�c z wyra�n� dezaprobat� na ko�cielnego, przychodz�cego na og� punktualnie otwiera� ko�ci�. Dla Jonderkowej przychodzi� zawsze za p�no. Gdyby mog�a, przychodzi�aby o p�nocy i szepta�a sw�j r�aniec, ocieraj�c od czasu do czasu �zawi�ce oczy. Przy o�tarzu krz�ta� si� ju� ko�cielny. Pan Wigor! Zachowywa� si� dok�ad- nie tak, jak si� nazywa�. By�o w jego ruchach i poczynaniach wiele dynamitu i wyra�nie zarysowanej godno�ci. Mo�na by�o od pierwszego rzutu oka zauwa- �y�, �e ko�cielny, to nie byle ch�op od kapusty lub kto�, kto spodnie nosi przypadkowo. Poprzez w�skie i zbyt ma�e okna ws�cza� si� nowy dzie�, zar�- �owiony weso�o od strony wschodniej. Ksi�dz Bochenek otwiera� sw�j psa�- terz, �egna� si� skromnie i zanurza� w modlitw� jak meloman w �wiat d�wi�- k�w pana Mozarta. Kiedy profesor Starego Testamentu zachwyca� si� pi�knem psalm�w, ksi�dz Adam udawa�, �e te� zachwyca si�; nie rozumia� jednak nic a nic z tego wszystkiego i nie dostrzega� �adnego powodu do zachwytu. Ot, takie sobie pobo�ne zawodzenie ni to proz� ni to wierszem, momentami nieco szorstkie i chropowate, kiedy indziej bardziej g�adkie. W sumie nic szczeg�lnego. Nie by� kr�l Dawid t�gim poet�, cho� na kobiety by� �asy. Tak my�la� kiedy� kleryk Bochenek, bo by� teologicznym embrionem, a i potem d�ugo jeszcze nie xyzdorasta� do sensownego prze�ywania psalm�w. Dopiero, gdy �ycie mocno go po- tarmosi�o, gdy zetkn�� si� z ludzkim cierpieniem, z umieraniem, z g�upot� i heroizmem; gdy zaczyna� troch� rozumie� milcz�cego w tabernakulum Chrystusa i szerzej spojrza� na spektakl zwany pospolicie �yciem, zaczyna� odkrywa� ca�� wielko��, ca�e pi�kno, ca�� g��bi� tej poezji. Odt�d czeka� na ka�de spotkanie z kr�lem Dawidem jak zakochany ch�opak na swoj� dziewczyn�. Po- chylony nad psa�terzem, u�miecha� si� czasem z powodu nader trafnego okre�- lenia jakiego u�y� autor, czasem cmoka� z podziwu. Bywa�o, �e wzruszony za- myka� ksi��eczk� i patrz�c przed siebie wnika� w siebie, konstatuj�c, �e jest n�dznikiem, malutkim kombinatorem, kt�ry nie powinien g�owy podnosi� w kierunku nieba, chyba, �e za�zawion� i rozczochran� od autentycznego �alu. Prze�ywa� w takich chwilach znikomo�� ludzkiej egzystencji tak mocno, �e ukradkiem ociera� �zy z oczu. Jak s�dziwa Jonderkowa! Czu� wtedy, jak mi- �o�� w�azi we� wszystkimi porami, jak staje si� lepszy i szerszy. Kiedy in- dziej kiwa� z aprobat� g�ow�, bo s�owa, kt�re czyta� tak trafnie oddawa�y r�ne aspekty rzeczywisto�ci, �e jakiekolwiek inne, cho�by najbardziej kun- sztowne i poetyckie, traci�y swoj� moc i sens. Do psalm�w trzeba d�ugo dojrzewa�. Trzeba wiele prze�y�, przemy�le�, bar- dzo kocha� i mie� na sumieniu ci�ar grzechu, �eby m�c w��czy� si� w modli- tw� Dawida i uczyni� j� swoj� modlitw�. Ksi�dz Bochenek wiedzia� o tym i pr�bowa� przekaza� swoj� wiedz� innym. Widzia� jednak w ich oczach cz�sto t� sam� pustk�, z jak� przytakiwa� ongi� swojemu profesorowi Starego Testa- mentu. Mia� jednak nadziej�, �e jego s�owa co� tam porusz�. Reszta nale�y do �ycia, kt�rego naczelnym re�yserem jest Pan B�g. Takimi torami posuwa�a si� my�l i modlitwa proboszcza z M�awki Ma�ej. Drzwi wahad�owe drgn�y, potem rozchyli�y si� na tyle, �e pozwoli�y prze- mkn�� m�odej kobiecie, kt�ra nieomal biegiem dobrn�a do ostatniej �awki i poprawiaj�c rozwichrzone w�osy, pr�bowa�a Panu Bogu co� na "dzie� dobry" powiedzie�. By�a to Zocha. Ksi�dz Bochenek patrzy� przez moment na kl�cz�c� kobiet�, potem pr�bowa� wr�ci� do psalm�w, ale jego my�l poszybowa�a w zu- pe�nie innym kierunku. By� nied�ugo w M�awce Ma�ej, kiedy gospodyni, robi�c zdziwion� min�, po- wiedzia�a, �e w kancelarii czekaj� m�odzi ludzie. Dziewczyna by�a rzeczywi- �cie smarkata, ale wyj�tkowo �adna. Mia�a na policzku pieprzyk, kt�ry wa- bi�. Ch�opak by� d�ugi jak symfonia i mia� odstaj�ce uszy, kt�re skrz�tnie przykrywa� d�ugimi w�osami. Chytrusek, pomy�la� proboszcz Bochenek i u�mie- chn�� si� ciep�o wabiony pieprzykiem. Kiedy usiad� za biurkiem, zamieni� si� w s�uch. M�odzi milczeli dosy� d�ugo, tak, �e cisza zaleg�a w kancela- rii zaprasza�a do drzemki. Wreszcie odezwa� si� ch�opak: - Chcemy si�, prosz� ksi�dza proboszcza, pobra�! Proboszcz ockn�� si� i powiedzia�, �e zasadniczo Pan B�g po to stworzy� m�czyzn� i niewiast�. Nie widzi wi�c istotnej przeszkody, chyba �e w szczeg�ach rzecz wygl�da podejrzanie lub fatalnie. Ch�opak powiedzia�, �e rzecz wygl�da normalnie, tylko s� troch� m�odzi i ojciec narzeczonej nie zgadza si� na razie na �lub. Twierdzi, �e trzeba po- czeka� a� nieco podrosn�, wtedy ewentualnie si� zobaczy. Ch�opak zacz�� si� wyra�nie denerwowa�. Pracowa� palcami, jakby robi� na drutach szalik lub po�czoch�. Wreszcie powiedzia� zdesperowany: - Jak si� ojciec nie zgodzi, to my, prosz� ksi�dza b�dziemy i tak �y� ze sob�. Bo my si� okrutnie kochamy, tak okrutnie, �e nie mo�emy ju� d�u�ej czeka�. Jak nam ka�� czeka�, to mo�e by� tragicznie! Ostatnie s�owa powiedzia� tak jako�, �e ksi�dzu Bochenkowi zrobi�o si� weso�o. Zdusi� jednak kpi�cy u�miech i pr�buj�c zachowa� powag� kap�a�sk�, licuj�c� z sytuacj� i perspektyw� tragedii, zapyta�, czego wobec tego od niego oczekuj�? Ch�opak prosi�, �eby ksi�dz proboszcz poszed� do ojca dziewczyny. Ojciec bardzo lubi kazania ksi�dza proboszcza i w og�le ma o ksi�dzu dobre mniema- nie. Autorytet - doda�a cicho dziewczyna. Tak, autorytet - przytakn�� ch�o- pak. Wi�c niech ksi�dz proboszcz idzie do rodzic�w i wyklaruje im, �eby si� zgodzili, a nie unieszcz�liwiali w�asne dziecko. Zapomnieli, co to mi�o��, wykrzykn�� ch�opak z emfaz�. Jedno ucho wylaz�o mu spod w�os�w jak perys- kop. Ksi�dz Bochenek wybra� si� nazajutrz do ojca tyrana i wy�uszczy� od razu z czym przyszed�. Ojciec okaza� si� m�drym i roztropnym cz�owiekiem. Wy�o- �y� swoje racje, z kt�rymi proboszcz musia� si� bez zastrze�e� zgodzi�. Po- niewa� jednak obieca� m�odym, �e si� za nimi wstawi, uczyni� to i osi�gn�� tyle, �e rodzice dziewczyny byli sk�onni p�j�� na kompromis. Wszystko wi�c sko�czy�o si� jak w komediach pana Fredry. Teraz by�a Zocha zagonion� m�atk�, wst�puj�c� przed prac� do ko�cio�a i Pan B�g tylko wie, o czym z Nim deliberowa�a. �y�a ze swoim ch�opakiem nie najlepiej. Ojciec nigdy nie mia� pretensji do proboszcza, �e nam�wi� go do przyspieszenia �lubu c�rki, cho� czasem wydawa�o si� proboszczowi, �e pan Zemanek smutno na� spoziera. Smutek pana Zemanka by� wyrazem do�wiadczenia i rozs�dku. Wiedzia� tak samo dobrze jak proboszcz, i� rzeczowe i logiczne argumenty dla zakochanych smarkaczy nic nie znacz�. Rodzice i Ko�ci� s� w�a�ciwie bezradni wobec niedojrza�ych �yciowo adept�w do ma��e�stwa. Rzu- caj� przewa�nie groch o �cian�. Widz� jak na d�oni dalszy, niejako zapro- gramowany, smutny ci�g, ale nigdy nie mog� by� pewni, bo ostatecznie Pan B�g kule nosi. Pocieszaj� si� wi�c, �ywi� nadziej�, modl� si� i dr��. Bar- dzo cz�sto pr�buj� potem ratowa� ton�cy statek ma��e�ski swoich dzieci, usuwa� szkody i montowa� zno�n� przysz�o��. Bywa, �e m�odzi maj� racj� i potrafi� to z biegiem lat zademonstrowa�. Wtedy rodzice borykaj� si� z niedobrym sumieniem i nieba przychylaj� delik- wentom, czego ci na og� nie po��daj�. Ka�de ma��e�stwo jest przygod�, ry- zykiem, szans�, zmaganiem si� i nadziej�. Patrzy� proboszcz na kobiet� z pieprzykiem i doszed� do wniosku, �e w tej materii nie powinien nigdy ingerowa�. Duet dw�ch zakochanych jest ostatecz- nie tajemnic� i Bo�ym darem. Westchn�� do Pana Boga w intencji ch�opca z wystaj�cymi uszami i jego �adnej Zochy. Pomy�la� te� o ich dziecku, kt�re wnet po �lubie przysz�o na �wiat i rzuci�o nieco �wie�ego �wiat�a na po�- piech, z jakim m�odzi wskakiwali na �lubny kobierzec. Niech im Pan B�g b�o- gos�awi i niech nie roztrwoni� kapita�u zak�adowego, jaki w postaci m�odo- �ci od Pana otrzymali. Zocha posz�a do pracy. Drzwi waha�y si� teraz niemal bez przerwy. Przy- chodzi�a zwyk�a porcja parafianek na rann� Msz� �wi�t�. Ksi�dz Bochenek po- pchn�� drzwiczki konfensjona�u i ruszy� spr�ystym krokiem ku zakrystii. IV Zakrystia urz�dzona by�a pierwszorz�dnie. Ca�e umeblowanie d�bowe, par- kiet l�ni�cy, pokryty kilka razy chemolakiem, �ukowaty sufit, z kt�rego zwisa�a modna lampa, lustro dla personelu i inne drobiazgi, sk�adaj�ce si� na schludn� i estetyczn� ca�o��. Ksi�dz Bochenek by� wyra�nie dumny ze swej zakrystii, cho� wiedzia�, �e g��wnym majstrem by� doskona�y stolarz, kt�ry wsp�lnie z proboszczem zaprojektowa� a potem ju� bez proboszcza wykona� ca- �o��. Proboszcz chodzi� z koszyczkiem od �awki do �awki i w r�nych intona- cjach wymy�la� odpowiednie podzi�kowanie. Nie, nie by�o ono zale�ne od ilo- �ci sypanego do koszyczka bilonu lub jego jako�ci. Nie podnosi� te� specja- lnie g�osu, gdy na dnie koszyczka mi�kko jak szybowiec l�dowa� banknot Na- rodowego Banku Polskiego. By� w pewnym stopniu estet� i nie lubi� si� po- wtarza�. M�wi� wi�c: B�g zap�a�, dzi�kuj�, dzi�kuj� �licznie, dzi�kuj� �ad- nie, dzi�kuj� bardzo, strasznie dzi�kuj�, niech Pan B�g wam wynagrodzi, B�g wam zap�a�, B�g ci zap�a� dobry cz�owieku, dzi�kuj� za pami��. Czasem u�miecha� si� tylko wdzi�cznie, co parafianie przyjmowali zgodnie z przeznaczeniem. To by� skromny wk�ad proboszcza w powstanie nowej zakrys- tii. Tak wi�c majster, proboszcz i baza materialna w postaci z�ot�wek ofia- rnych parafian i tak zwanych wdowich groszy, z�o�y� si� na pi�kn� ca�o��, z kt�rej najbardziej dumny by� pan Wigor. Czu� si� pierwszym gospodarzem, za- rz�dc� i kim� w rodzaju zawiadowcy ruchu tutejszego ko�cio�a. W k�cie szeptali dwaj ministranci. Gdy ksi�dz ukaza� si� w drzwiach, za- skandowali twardo: "Niech b�dzie pochwalony Jezus Chrystus". Pan Wigor przerwa� na moment krz�tanin� i pilnie s�ucha� recytacji ch�opc�w. Potem skin�� z zadowoleniem g�ow�. Tak powinno by�! Wyda� im jeszcze kilka pole- ce�, pomagaj�c sobie wskazuj�cym palcem, po czym zaj�� si� ksi�dzem Bochen- kiem, kt�ry podszed� tymczasem do kredensu i zacz�� nak�ada� humera�, wpy- chaj�c go za ko�nierz. Podobnie robi fryzjer, gdy zak�ada klientom ochronn� p�acht�. Pan Wigor by� cz�owiekiem pedantycznym i prawie majestatycznie porusza� si�; robi� to jednak ze wzgl�du na �wi�te miejsce. Poza ko�cio�em by� bar- dziej swobodny. By� zawsze nienagannie ubrany, koszula czy�ciutka, krawat bezb��dnie utwierdzony, marynarka wyszczotkowana, buty l�ni�ce jak lustro. Pan Wigor chadza� krokiem, kt�rym by�by zachwycony mistrz ceremonii z cza- s�w studenckich ksi�dza Bochenka. Tamten �azi� jak kto�, kto kij bilardowy po�kn�� i w spodniach mia� dodatkowy ci�ar o konsystencji d�emu truskawko- wego. Mia� pan Wigor licznych syn�w i c�rki, co �wiadczy o tym, �e jego na- zwisko by�o nomen omen! W�asne dzieci wychowywa� surowo, kochaj�c je jednak jak prawdziwy patriarcha. By� pan Wigor �wiadom, �e w tych zawi�ych spra- wach zast�puje Ojca Niebieskiego i dawa� to wyra�nie do zrozumienia. Dzieci niekoniecznie przyjmowa�y to do wiadomo�ci. Poznawa�y wtedy gorzki smak r�- zgi i musia�y wys�uchiwa� tasiemcowych napomnie�, kt�re bardziej n�ka�y ni� wspomniana dyscyplina. Pan Wigor nale�a� do tych ko�cielnych, kt�rzy autentycznie i g��boko wie- rz� w Pana Boga, st�d jego szacunek do miejsca i poczyna� zwi�zanych z przygotowaniem nabo�e�stw. Nale�a� te� do wyj�tkowych rodak�w, kt�rzy zega- rek nosz� nie tylko po to, �eby od czasu do czasu stwierdzi�, ile si� sp�- nili. No i uczciwy by� tak dokumentnie, �e mo�na by�o na nim bezwzgl�dnie polega�, co jak wiadomo jest dzisiaj fenomenem na skal� europejsk�. Ksi�dz Bochenek zapyta� pana Wigora o zdrowie! Us�ysza�, �e owszem, lecz �ona nie- co post�kuje, ale miejmy nadziej�, �e to tylko przezi�bienie. Poprzednikiem pana Wigora by� niejaki Marek Wac�awski, cz�owiek m�ody je- szcze, przystojny, lecz stanowczo bardziej swobodny, traktuj�cy Pana Boga jak kogo�, kto winien si� cieszy�, �e Wac�awski chce si� z Nim zadawa�. Mia� trzech syn�w: Miros�awa, Boles�awa i Leszka. Mia� te� w�asny domek i potr�jne dochody: pe�n� rent� powypadkow�, pensj� ko�cielnego, poza tym d�uba� w drewnie. Tak wi�c prosperowa� nie�le. �on� mia� t�gaw� i chorobli- w�, cho� pe�n� �ycia i weso��. Pewnego dnia �ona Wac�awskiego z�apa�a bakcyla wyjazdu do Niemiec. Konie- cznie zachodnich! Potem zarazi� si� Wac�awski. Poczuli si� nagle Niemcami. Wmawiali Mirkowi, Bolkowi i Leszkowi, �e w ich �y�ach p�ynie krew Otton�w, Heinrich�w i Teuton�w. Zacz�li nawo�ywa� si� dziwnym j�zykiem i ustawiali konserwy z niemieckim piwem na kredensie, jako jask�ki oczekiwanego dobro- bytu. I samoch�d sobie kupi� passat, i on nie b�dzie musia� pracowa�. Ona zaraz p�jdzie do takiego lazaretu, �e wymieni� co trzeba i b�dzie jak nowo- narodzona. Wac�awski powiedzia� kiedy� ksi�dzu Bochenkowi, �e z�o�y� na komendzie papiery na wyjazd sta�y do swojej ojczyzny. - Przecie� pan si� tutaj urodzi�, w M�awce Ma�ej! I pana ojciec te�. Dziadek r�wnie�! Poza tym nazywa si� pan Wac�awski! - Ale moi przodkowie byli Niemcami! - Je�li si� we�mie pod uwag�, �e Adam by� ojcem wszystkich ludzi a Ewa ich matk�, wtedy trudno nie dostrzec pokrewie�stwa wszystkich ludzi. M�g�by pan jednak na tej podstawie tak samo dobrze poczu� si� Portugalczykiem lub Norwegiem. Tak si� z�o�y�o, �e poczu� si� pan Niemcem. Mi�o�� jest irracjo- nalna, szalona i nieobliczalna! Wtedy Wac�awski opowiedzia� proboszczowi pewn� histori�, kt�ra zdarzy�a si� przed wojn� na przej�ciu granicznym, tam gdzie teraz jest jeszcze ten zabity deskami bunkier. Tu� za polami M�awki Ma�ej stercza� po jednej stro- nie polski �o�nierz po drugiej niemiecki. Obserwowali si� d�u�szy czas, w ko�cu pocz�stowali papierosem i wyci�gn�li do siebie r�ce. Przedstawili si�. Ch�opak z Opola powiedzia�: - Ich bin Horst Kowalsky. Na co ch�opak z Siemianowic odpar�: - Tadeusz Schmidt jestem. Tak to ju� jest na �l�sku, prosz� ksi�dza proboszcza. Nazwisko o narodo- wo�ci nie �wiadczy. Wa�ne jest to, co cz�owiek ma w sercu. Ksi�dz Bochenek zaduma� si� wtedy. Pomy�la�, �e G�rno�l�zak to kto� taki jak Bask, S�dtirolczyk, Alzadczyk, Lotaryngczyk czy mieszkaniec Rijeki, czyli Fiume. Rzecz w tym, �e politycy z grubsza dziel� teren Europy, nie wchodz�c w lokalne niuanse. Tak jest ze �l�skiem! Musisz by� albo Polakiem albo Niemcem. A ty akurat nie chcesz by� ani jednym ani drugim. Chcesz by� karlusem, pieronie! Jest jeszcze tak, �e w gruncie rzeczy jedni i drudzy odr�bno�� �l�zak�w uznaj�, bo jedni i drudzy z ogromn� nieufno�ci�, rezerw� i koniecznie pr�buj� z nich zrobi� Niemc�w lub Polak�w. Dla jednych i dru- gich by� �l�zak elementem niepewnym, podejrzanym i nieprzylegaj�cym. A ze strony �l�zaka? Ksi�dz Bochenek wyr�s� na samym pograniczu, w �ywiole �l�s- kim. Przej�� wiele z niemieckiego i polskiego kr�gu kulturowego. Powsta� w ten spos�b �l�zak dwuj�zyczny, tkwi�cy jedn� nog� w Goethem, drug� w Mic- kiewiczu, kt�ry chyba podobne problemy miewa�, bo sta� si� polskim piewc� narodowym, ale sw�j poemat �ycia zacz�� od s��w: "Litwo, ojczyzno moja...!" Gdyby to by�o mo�liwe, poprosi�by ksi�dz Bochenek, �eby mu Niemcy i Polacy dali �wi�ty spok�j; �eby mu pozwolili by� �l�zakiem! A to brzmi dumnie! Strasznie szkoda, �e ta nacja ginie. Ci, co wybrali Bundesrepublik� robi� ze swoich dzieci i wnuk�w Niemc�w, ci co pozostali, zaczynaj� si� rozwad- nia� w �ywiole polskim. Te� zatracaj� swoj� �l�sk� to�samo��. M�odzie� i dzieci ju� nie "godaj�", co jest symptomem zaniku pewnej ciekawej, dziel- nej, tw�rczej, pracowitej i specyficznej, weso�ej narodowo�ci. Ksi�dz Adam Bochenek dumny by� z tw�rc�w �l�skich, niezale�nie od tego, w jakim j�zyku si� produkowali. Lubi� Szewczyka z Czuhowa i Bie�ka z Gliwic. Jeden pisa� po polsku, drugi po niemiecku. Obaj jednak prze�ywali te same rozterki, problemy i obaj na pewno kochali ten skrawek �wiata mi�dzy Nys� a Mys�owicami. On te�! Jest to bowiem ziemia jego ojc�w. Wzrusza� si� tak sa- mo na dworcu w Duisburgu, gdy nagle us�ysza� nerwowy g�os kolejarza: - trzymaj pieronie ten wagon, bo rozpieprzy reszta, jak wtedy gdy jego matka m�wi�a do panienki na poczcie: - a wy mi tu nie r�bcie �odnych vorschrieft�w frelko!* Na �cianach �l�skich dom�w wisia�y powi�kszone fotografie syn�w. W mundu- rach pruskich. Bywa�o, �e ozdobione medalami. Bo �l�zak dzielny by� w boju, cho� cz�sto nie wiedzia� za co i kogo bije. Podczas pierwszej wojny �wiato- wej na przyk�ad bi� Francuz�w za to, �e jaki� Serb zastrzeli� arcyksi�cia austriackiego. Bywa�o, �e ten sam syn ozdabia� izb� polskim i niemieckim mundurem. Przed drug� wojn� s�u�y� bowiem w polskiej piechocie w Szczakowej, potem wdzia� mundur Wehrmachtu i by� doskona�ym Funkrem w Luftwaffe. Jak go z�apali Ame- rykanie, przywdzia� mundur Andersa, wr�ci� do domu z W�oszk�, potem wyje- cha� do Bundesrepubliki, bo w domu nasta�y porz�dki nie do zniesienia. Nie by� ani Niemcem ani Polakiem. By� �l�zakiem, mielonym ko�ami historii, kt�- ra na ziemi �l�skiej mieli�a bez mi�osierdzia i g�upio. Mo�na wyjecha� na kraniec �wiata. Pozostaje si� tym, kim si� jest: dziec- kiem familok�w, ha�l�w na dworze, napis�w na �cianach, �e Alois zolyci z Hildom**, sieni pachn�cych kwa�n� kapust� i karminadlami***, nieba zasnute- go dymem komin�w, tramwaj�w cudem trzymaj�cych si� szyn, zaszczurzonych plac�w z chlewikami i spodniok�w dyndaj�cych na wietrze jak flaga, prze�ar- tych moczem w kroku. I ko�cio��w roz�piewanych, i Pon Bocek jakby bardziej przychylny i bli�szy. Ziemio czarna, zasmrodzona, przeryta, brzydka, ale moja - pomy�la� ksi�dz Bochenek i poci�gn�� podejrzanie nosem. Robi� tak zawsze, gdy si� wzruszy�. Jednym wprawnym ruchem wrzuci� na siebie ornat, potem wi�za� w zamy�leniu wst��ki w okolicy �o��dka. Pan Wigor ustawia� ministrant�w, demonstruj�c �opatologicznie poprawne sk�adanie r�k. Przypomnia� te�, �e przy o�tarzu si� nie gada. Ksi�dz Bochenek patrzy� pob�a�liwie na poczynania ko�cielne- go, cho� z wdzi�czno�ci�. Z w�asnego do�wiadczenia wiedzia�, �e zakrystia mo�e i powinna by� miejscem, gdzie mi�dzy innymi wychowuje si�. �lad minis- tranckiej s�u�by pozostaje na ca�e �ycie. Sam by� ministrantem i wiele za- wdzi�cza� ko�cielnemu swojej rodzinnej parafii. Wspomina� go nieraz z g��- bok� wdzi�czno�ci�. Teraz za� postanowi� o nim pami�ta� podczas Naj�wi�t- szej Ofiary. V Pan Sprytny z rodzimej parafii ksi�dza Bochenka by� wybitnym fachowcem i serce mia� na w�a�ciwym miejscu. By� dla proboszcza Pietruszki i wikarych �yw� encyklopedi� rubryk ko�cielnych, nieodzown� pomoc� w nag�ych liturgi- cznych wypadkach i potrafi� zw�aszcza neoprezbiter�w napoi� odwag� i wiar� w siebie. Ministrant�w traktowa� jak rodzony ojciec, dziel�c si� cz�sto �niadaniem i osobistymi zmartwieniami. Dwa lub trzy razy w roku wypija� nieco wi�cej etanolu ni� to konieczne. Przychodzi� potem skruszony wielce do zakrystii i pyta� co bardziej wtajemniczonych ministrant�w, czy pro- boszcz Pietruszka cokolwiek zauwa�y�?! Proboszcz by� do�wiadczonym duszpasterzem, bo nigdy niczego nie zauwa�y�. Zna� swojego ko�cielnego jak w�asn� kiesze� i ceni� go wielce, patrz�c przez palce na jego drobne ekscesy. Zdarzy�o si� ksi�dzu Adamowi zawita� do rodzimej parafii po �wiadectwo chrztu dla kogo� z rodziny. Sekretarka, pani Cofalikowa, powiedzia�a mu wtedy, �e pan Sprytny jest �miertelnie chory. Ksi�dz Bochenek uda� si� pro- sto z kancelarii do domu pana Sprytnego. Pani Sprytna otworzy�a drzwi i skin�a g�ow� w kierunku sypialni. Le�a� biedak spocony i majaczy�. Przez chwil� pozna� swojego by�ego mini- stranta, kt�ry nigdy nie przypomina� Dominika Savio, i u�miechn�� si� swoim dawnym, serdecznym, ojcowskim u�miechem. Dobrze Adam, �e� zawita�! Potem znowu zacz�� majaczy�. Powiedzia� do ksi�dza Bochenka, �eby przygotowa� zielony ornat, stu�� i manipularz, bo ksi�dz emeryt zaraz przyjdzie. P�j- dziesz z nim do o�tarza �wi�tej Katarzyny. To ta z po�amanym ko�em i ksi��- k� w r�ku! Ksi�dz Bochenek wycofa� si� po cichu, t�umi�c �zy. Wiele panu Sprytnemu zawdzi�cza�. Tak wiele, �e nigdy nie zdo�a si� odwdzi�czy�. Przypomnia� so- bie o tak zwanej teorii spotka�, kt�ra sugeruje, �e �ycie cz�owieka to suma kontakt�w. Istotn� tre�ci� �ycia, to w�a�nie wszystko to, co po owych spot- kaniach zosta�o w nas. S� spotkania dobre i z�e! Pierwsze to kontakt dziec- ka z matk� i ojcem. Na pewno z matk�! Je�li kobieta, kt�ra jest nasz� matk� jest dobrym cz�owiekiem, to pierwsze nasze spotkanie zaowocuje dobrem. Po- tem nast�pi ca�a litania spotka�, kt�re b�d� nas kszta�towa�, my ze swojej strony b�dziemy wsp�tworzy� innych. Gdy brakuje spotka�, �ycie wewn�trzne zamiera, cz�owiek zieje pustk�. Spotkanie z cz�owiekiem mo�e te� nast�pi� po�rednio, przy pomocy filmu, ksi��ki, obserwacji czy listu. Najwa�niejsze i konieczne jest spotkanie cz�owieka z Bogiem, ow� przera- �aj�c� tajemnic�, g��bi� niesko�czon�, kt�ra jest �r�d�em dobra, prawdy i pi�kna. Bez tego odno�nika, cz�owiek jest jak okr�t bez kotwicy. Ksi�dz Bochenek ockn�� si� i podszed� do pani Sprytnej, d�ugo przytrzymy- wa� jej ko�ciste d�onie, potem poszed� do starego ko�cio�a i za�ka�. By� to krzyk modlitewny, w kt�rym wymieszane by�y �al, wdzi�czno��, niemoc i opor- na zgoda z wol� Bo��. To by�o tak dawno! Spojrza� teraz ksi�dz Bochenek na zegarek jak genera� przed atakiem, od- czeka� chwil�, potem dok�adnie z biciem �ciennego zegara skin�� na minis- trant�w. Znali ju� ten charakterystyczny ruch r�ki swego proboszcza i bez- b��dnie ruszyli przed siebie jak para doskonale zgranych koni doro�kars- kich. Jeden z tych zatrzyma� si� w samych drzwiach, szarpn�� z ca�ej si�y link� potr�jnego dzwonka, kt�ry jak ki�� dojrza�ych winogron wisia� tu� obok wej�cia do zakrystii. Rozleg� si� kr�tki, metaliczny d�wi�k, kt�ry to- warzyszy� ksi�dzu Bochenkowi od wielu lat i od wielu te� lat budzi� z b�o- giej drzemki siostr� zakonn�, kt�ra siedzia�a skulona w pierwszej �awce i pr�bowa�a zrazu rozmy�la� o sprawach Bo�ych, potem jednak md�e cia�o bra�o g�r� i g�owa zacnej zakonnicy opada�a w d� jak zwi�d�y tulipan. Na d�wi�k dzwonka, g�owa staruszki wraca�a na swoje miejsce i znowu podejmowa�a obr�- bk� spraw Bo�ych. Ksi�dz Bochenek zgi�� kolana przed Panem Jezusem chwilowo w prowizorycz- nym tabernakulum, przypominaj�cym ma�y domek campingowy w stylu podhala�s- kim. Prowizorka niekt�rym parafianom tak si� podoba�a, �e nie my�leli o czym� okazalszym. Ksi�dz Bochenek natomiast mia� w tym miejscu zazwyczaj kr�tkie lecz dotkliwe wyrzuty sumienia. Mieszka� sobie w ko�cu wcale przy- zwoicie w dw�ch obszernych pokojach, nie wspominaj�c przedpokoju i �azien- ki, w kt�rej za�o�y� nowe kafelki. Meble kupi� nowoczesne, takie, co to le- piej nie rusza� i dywany wzorzyste. W oknach wisia�y firanki w lekki rzucik i zas�ony w stylu picassowskim. I lampy wisia�y na suficie r�cznie klepane w miedzi. W sumie siedziba wcale imponuj�ca, chocia� niepor�wnywalna z sie- dzib� ksi�dza biskupa. Tam dopiero l�ni�o wszystko, b�yszcza�o i radowa�o oko. Kiedy� wyrazi� si� ksi�dz Bochenek z uznaniem o willi biskupa przed osobistym kapelanem ekscelencji. Ten bacznie patrzy� na wiejskiego proboszcza i nie wyczuwaj�c w jego uznaniu ironii, pouczy�, �e nie chodzi tutaj o przywi�zanie do d�br materialnych, lecz o presti� urz�du biskupiego, jego godno��. Ksi�dz Boche- nek kiwa� skwapliwie g�ow�, �e zrozumia�, ale tak naprawd� to nie zrozu- mia�! Przypomnia� sobie miejsce urodzenia Pana Jezusa i Jego mieszkanie w Nazarecie, potem kompletny brak sta�ego zameldowania. A presti� mia� jak nikt, o godno�ci nie wspominaj�c. Zawsze, gdy przykl�ka� przed prowizorycznym tabernakulum w swoim ko�cie- le, my�li takie go nachodzi�y i postanawia� w najbli�szym czasie zbudowa� dla Pana Jezusa takie tabernakulum, �e nawet siedziba ksi�dza biskupa wyda si� przy nim mizerna jak przedwojenne familoki. Odwr�ci� si� ksi�dz pro- boszcz ruchem nieco gwa�townym od Pana Jezusa i pochyli�, �eby poca�owa� o�tarz, wysuni�ty mocno ku wiernym. Sob�r Watyka�ski II zaleci� walenie ba- rier wyros�ych na przestrzeni wiek�w mi�dzy ludem Bo�ym a o�tarzem. Spojrza� na ko�ci� i jednym wprawnym rzutem oka skonstatowa�, �e wszyscy s� na swoim miejscu z wyj�tkiem starej Bombikowej, kt�r� pono� pogotowie odwioz�o przedwczoraj do szpitala dla nerwowo chorych. Stara Bombikowa by�a tam ju� wiele razy i zawsze wraca�a pe�na werwy, a� do nast�pnego razu, bo znowu g�o�no psioczy�a na komunist�w. Kiedy� spotka- �a w szpitalu Noconiow� z ulicy Wyspia�skiego. Gdy wr�ci�a, chwali�a si�, �e ona i Noconiowa le�a�y na tej samej sali, ale ona, Bombikowa, by�a tam z powod�w politycznych. Trzeba b�dzie pomodli� si� za Bombikow�, pomy�la� proboszcz. Nie mia�a wprawdzie wszystkich w domu, ale mia�a w gruncie rzeczy dobre serce i w do- mu Bo�ym zachowywa�a si� bez zarzutu. Pomy�la� ksi�dz Bochenek, �e Bombiko- wa b�dzie mia�a na pewno mniej komplikacji z osi�gni�ciem kr�lestwa niebie- skiego ni� on, proboszcz M�awki Ma�ej, cz�owiek wybrany i stercz�cy na �wieczniku jak Szymon S�upnik na swoim s�upie. Kto nigdy nie stercza� na �wieczniku nie ma poj�cia, ile to kosztuje i jaki strach takiego ogarnia z powodu odpowiedzialno�ci. Cz�owiek na �wieczniku musi pali� si� jasnym p�o- mieniem i porywa� za sob� innych. Tymczasem kopci cz�sto i niewielu porywa. Ba, sam drepcze w miejscu jak mu� przy kieracie. Stan�� ksi�dz Bochenek na ambonce, patrzy� przez chwil� na swoich parafian i poczu� si� taki ma�y i niegodny, �e mia� ochot� uciec. Jan Vianney ucieka� kilka razy z Ars. Za- wsze wraca�. Dezercja w sprawach Bo�ych jest chyba czym� najgorszym, co ka- p�ana mo�e spotka�! W imi� Ojca i Syna i Ducha �wi�tego, rozpocz�� proboszcz nabo�e�stwo. Z �awek dosz�o go s�abe: Amen. Ksi�dz Bochenek zapewni� zgromadzonych para- fian, �e Pan jest z nami. Przyj�li jego zapewnienie bez szczeg�lnego zdzi- wienia. Wreszcie zajrza� do porz�dku nabo�e�stw i przeczyta� intencj� msza- ln�. Msza �wi�ta za �wi�tej pami�ci Antoniego Grzybka w pierwsz� rocznic� �mierci. To ju� rok, pomy�la� proboszcz i podrapa� si� wskazuj�cym palcem po poty- licy. Jego twarz wyra�a�a zaskoczenie i odrobin� paniki. Zna� Grzybka do- skonale. Antek pomaga� wydatnie przy remoncie ko�cio�a, cho� pod koniec ra- czej symbolicznie, bo niedomaga�. Reumatyzm wichrowa� go straszliwie. Przedtem by� zawsze, gdy trzeba by�o zaskoczy�, a to u Pana Boga ma kolosa- lne znaczenie. U proboszcza r�wnie�! Siedzi sobie teraz Antek Grzybek u Ojca Niebieskiego i patrzy na zebra- nych z okazji jego rocznicy �mierci, albo te� nie. Jest mo�e tak zaabsorbo- wany szcz�ciem wiecznym, �e poczynania jego rodziny przesta�y go zupe�nie interesowa�. Wed�ug tego, co Antek robi� przy ko�ciele, powinien za�ywa� szcz�liwo�ci wiecznej. Ali�ci, nie wiadomo dok�adnie, co Antek robi� poza ko�cio�em. Mo�e cierpi w czy��cu m�ki niewys�owione i z wdzi�czno�ci� ogro- mn� spoziera w stron� zgromadzonych na Mszy �wi�tej, kt�ra wreszcie pozwoli zamkn�� jego rachunki z Bogiem i pozwoli jego sko�atanej duszy odpocz�� na rajskich pastwiskach. Nie wiadomo! Pan B�g tylko zna dok�adnie dzieje Antka Grzybka i tylko On jest kompetentnym s�dzi�. Przypomnia� sobie nagle proboszcz syna zmar�ego, kt�ry by� jednym z naj- t�szych moczymord�w w parafii, cho� serce odziedziczy� po Antku. Alojzy Grzybek by� znakomitym fachowcem w kamieniu, zbyt cz�sto jednak sp�ukiwa� py�, jaki mu si� gromadzi� w gardle i robi� to zbyt gruntownie. Gryz�o co� mistrza Alojzego, bo jak solidnie sp�uka� py�, wtedy szed� nieomylnie pod krzy� Pana Jezusa, co sta� przed wej�ciem na stary cmentarz. �piewa� tam i wyk��ca� si� z Bogiem. Bywa�o, �e grozi� Panu Jezusowi, zaraz potem jednak pada� na kolana i rzewnie p�aka�. Po takim oczyszczeniu wraca� do domu, spa� dobrych kilka godzin, wreszcie zabiera� si� do uczciwej roboty. Wsty- dzi� si� swego upadku, dlatego milcza� ponuro i przemy�liwa�. Za kilka dni scenariusz powtarza� si�. Pan Jezus jednak nie traci� cierpliwo�ci. Spogl�- da� ze swego krzy�a mi�osiernie na biednego pijaczyn� i kocha� go w dalszym ci�gu, czego niekt�rzy zacni parafianie zrozumie� nie mogli. Proboszcz pr�- bowa� nie pot�pia� Alojzego Grzybka, skoro Mistrz tego nie robi�, czasem jednak przychodzi�a ochota, �eby grzmotn�� zapijaczonego Grzybka w zapija- czon� g�b�! Sta� teraz Alojzy pod ch�rem w samym k�cie jak ewangeliczny celnik i oczu nie �mia� wznie�� ku niebu. Na pewno czu� na sobie wzrok swego ojca Anto- niego, kt�ry go beszta� i mia�d�y�. S�ysza� jego wym�wki, kt�rych za �ycia nigdy mu nie szcz�dzi�. �al si� zrobi�o proboszczowi mistrza Alojzego. Postanowi� jego spraw� szczeg�lnie przedstawi� Panu Bogu. Mia� zreszt� w swojej parafii wielu sro- motnych pijaczk�w. Nie wszyscy p�akali pod krzy�em. Rozmazywali si� przewa- �nie w barze naprzeciwko ko�cio�a, zataczali po wszystkich ulicach i �cie�- kach parafii, be�kotali do znudzenia te same bzdury, bili �ony, potem, nie mog�c spokojnie patrze� w lustro, wlewali w siebie kolejn� porcj� alkoholu, kt�ry na moment pomaga� zapomnie� o w�asnym poni�eniu, n�dzy i plajcie �y- ciowej. Patrzy� proboszcz na swoich parafian, my�la� o nieobecnych, zw�aszcza chorych i o tych, co odeszli od Pana Jezusa. My�la� te� o swoich grzechach, kt�re by�y jak szkar�at. Razem ze wszystkimi obecnymi przeprasza� Jezusa za ca�e z�o, jakiego dopu�ci�a si� M�awka Ma�a z proboszczem na czele. Bij�c si� w piersi, powtarza� z przekonaniem i �alem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Potem zaintonowa� �a�o�nie: Panie zmi�uj si� nad nami. Organista musia� akurat my�le� o niebieskich migda�ach, bo z�apa� fa�szywy ton i powsta� dysonans. Ksi�dz zapomnia� momentalnie o �alu za grzechy. Spojrza� w stron� ch�ru tak, �e organista powinien z niego zlecie�. Niekt�- rzy parafianie u�miechali si� z�o�liwie, dodaj�c do starych grzech�w, nieco �wie�ych. Organista z�apa� wreszcie w�a�ciwy ton i tak hukn�� na ca�y ko�- ci� na temat zmi�owania, �e obudzi� siostr� emerytk�, kt�ra �adnie spa�a. Ju� dawno przeprosi�a Pana Boga za wszystkie grzechy. Na nowe nie mia�a si� ani ochoty. VI Ksi�dz Bochenek od�piewa� oracj�, wspominaj�c w niej imiennie �wi�tej pa- mi�ci Antoniego Grzybka, potem otworzy� ksi�g� czyta� i r�wnym, wyra�nym g�osem przekazywa� swoim parafianom prawdy Bo�e. Najpierw czyta� lekcj� z listu �wi�tego Paw�a do Filipian. Teologowie i inni fachowcy twierdz�, �e �wi�ty Pawe� jest znakomitym teologiem i jeszcze doskonalszym dziennika- rzem. Jest to publicysta pierwszej klasy. Taki staro�ytny Kisch! Mia� ksi�dz Bochenek na ten temat w�asne zdanie i odbiega�o ono zasadniczo od wspomnianych opinii. Ksi�dzu Bochenkowi �w. Pawe� wydawa� si� by� pisarzem ma�o komunikatyw- nym, ma�o klarownym. Nie rozpowszechnia� ksi�dz Bochenek tej opinii, zw�a- szcza w�r�d �wi�tobliwych konfratr�w. Nie chcia� sobie utrudnia� �ycia, kt�re niezale�nie od jako�ci pi�ra �wi�tego Paw�a i tak by�o nie�atwe. Spo- tka� jednak kiedy� starszego ksi�dza naukowo utytu�owanego, kt�ry z zainte- resowaniem wys�ucha� ostro�nych zreszt� zda� ksi�dza Bochenka, przytakiwa� coraz �ywiej, w ko�cu poda� proboszczowi z M�awki Ma�ej d�o� i powiedzia�, �e ma na ten temat dok�adnie takie samo zdanie. Ksi�dz Bochenek poczu� si� jak �o�nierz, kt�rego cesarz poklepa� po plecach. �wi�ty Pawe� Aposto� napawa� ksi�dza Bochenka - mimo wspania�ego hymnu o mi�o�ci, tudzie� zach�caj�cych strof o rado�ci - nastrojem minorowym. Nie uwielbia� te� "napoleon�w" a Pawe� takiego mu przypomina�. Napoleon chrze�- cija�stwa, zawsze ruchliwy i przewa�nie zwyci�ski. Ma�y wzrostem, ale wiel- ki duchem. Pan B�g wiedzia� co robi�, gdy go z konia wysadzi� i do pracy w Swojej Winnicy obstalowa�. Czyta� teraz tasiemcowe zdania Aposto�a Narod�w i czu� jak narasta w nim zniecierpliwienie. T�amsi� je jednak dzielnie, bo by� przecie� tylko stacj� przeka�nikow�, tub�, przez kt�r� �wi�ty Pawe� przemawia� do Alojzego Grzyb- ka, do siostry, kt�rej powieki ci�gle opada�y i do kilkunastu innych zac- nych parafian, zgromadzonych wok� Pa�skiego o�tarza. Pr�bowa� te� ksi�dz proboszcz Bochenek odnie�� s�owa �wi�tego Paw�a do siebie. By� bowiem jed- nym z uczestnik�w nabo�e�stwa, a nie tylko kap�anem i menad�erem. Ze �ciany przyg��da� si� proboszczowi �wi�ty Izydor. Mia� min�, jakby dok�adnie wie- dzia�, co dzieje si� w duszy lektora. Trzyma� w r�kach uchwyty staromodnego p�uga, kt�rym ora�, ale pola nie by�o wida�. �wi�ta Barbara z naprzeciwka patrzy�a na ksi�dza Adama i na �wi�tego Izydora. Jej u�miech zdawa� si� m�- wi�: - No c�! Ka�dy orze jak mo�e! Ludzie wstali z niejakim szumem, bo ksi�dz Bochenek zacz�� czyta� frag- ment Ewangelii wed�ug �wi�tego Jana o kobiecie, kt�r� uczeni w Pi�mie i fa- ryzeusze zdybali na cudzo��stwie. Przyprowadzili j� do Pana Jezusa, �eby upiec dwa placki na jednym ogniu. Chcieli bowie