1910

Szczegóły
Tytuł 1910
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1910 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1910 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1910 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Barbara Gordon Rozbite gniazdo Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawniactw i Nagra� Warszawa 1990 .pa T�oczono w nak�adzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_B�1 Przedruk z Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1988 Pisa�a Krystyna Pabian Korekty dokona�y Janina Andrzejewska K. Kopi�ska .st Cz�� pierwsza 1 Tajemnica le�nej polany Zosia chucha�a w zmarzni�te r�czki i przytupyw�a dla rozgrzewki. Pierwsza po�owa grudnia 1942 roku by�a bardzo zimna. Las, przypr�szony ju� �niegiem, sta� zupe�nie cichy i niemy. Na pr�no Zosia szuka�a �lad�w st�p zaj�czk�w na �niegu, nie dostrzeg�a ani jednej wiewi�rki w koronach sosen. Widocznie pochowa�y si� w swych ciepych norach i dziuplach. - Mamo, chod�my ju� do domu - zacz�a p�aczliwie prosi� Bartosow�. - Zaraz, dziecino, zaraz. Zbior� jeszcze troch� ga��zi i p�jdziemy. - Wprawnymi r�koma matka Zosi wi�za�a chrust kawa�kami szmat. - Trzeba zebra� dzi� wi�cej opa�u, m�wi�, �e mr�z jeszcze st�eje. Wola�abym jutro nie wychodzi� do lasu. M�wi�c to Bartosowa od czasu do czasu unosi�a g�ow� i nas�uchiwa�a z niepokojem. - Co to, mamo? - Zosia podbieg�a do matki, zapadaj�c si� w stertach opad�ego listowia i �niegu. - NIc, c�rciu, nic. Chyba dzi�cio� kuje. Zosi wyda�o si�, �e matka z ulg� odetchn�a. Dziewczynka mia�a dopiero osiem lat, ale pomaga�a matce w miar� swych si� w d�wiganiu ci�aru. Podnosi�a mniejsze ga��zki, pomaga�a zarzuca� wi�zk� na plecy i zbiera�a do worka szyszki. Pobiega�a troch� w k�ko, �eby si� rozgrza�. Od krzaczka do krzaczka. Ich ga��zki, pokryte szronem, wygl�da�y, jak gdyby by�y ulepione z cukru. Dalej zaro�la zbija�y si� w g�szcz. Latem chodzi si� tam zawsze na jagody, a jesieni� - na grzyby. Ale tego roku nikt ze wsi nie zapuszcza� si� tak daleko. Gdy Zosia upiera�a si�, �eby i�� dalej, starsi ch�opcy patrzyli na siebie porozumiewawczo i jako� tajemniczo, a matka strofowa�a: - Daj spok�j, Zosie�ko. Tam teraz nie mo�na chodzi�. Mo�e kiedy� p�jdziemy, ale nie w tym roku. Kiedy wojna si� sko�czy... Zosia cz�sto s�ysza�a s�owo "wojna". Gdy si� zacz�a, mia�a pi�� lat i mgli�cie zapami�ta�a grzmot dzia�, wybuchy bomb i wystrza�y karabinowe, nie zachowa�a wyra�nie w pami�ci czo�g�w i motocykli, kt�re z piekielnym ha�asem gna�y po wiejskich drogach. Matka zreszt� chowa�a si� wtedy z Zosi� w piwniczce ich chaty. Ale "wojna" ju� teraz, na co dzie�, to by�o du�o bardzo z�ych spraw. To by�o znikni�cie ukochanej Krasuli, w zwi�zku z czym Zosia ju� tylko z rzadka dostawa�a odrobin� mleka, nie wiadomo w jaki spos�b zdobywanego przez Bartosow�. To by�y coraz mniejsze kromeczki gliniastego razowego chleba i liczone na sztuki ziemniaki. To by� wi�c po prostu g��d. I to by�y jeszcze zap�akane, rozpaczaj�ce s�siadki, gdy starszych nieco ch�opc�w i dziewcz�ta �adowano do ci�ar�wek. - A dok�d oni jad�, mamo? - pyta�a natarczywie Zosia. - Daleko, kochanie. Na roboty do Niemiec - odpowiada�a matka i my�la�a: jak to dobrze, �e Zosi nic nie grozi. Taka ma�a. Jak podro�nie, b�dzie ju� po wojnie. Niemcy... To ci w jasnozielonych albo w czarnych mundurach, m�wi�cy niezrozumia�ym j�zykiem. Zosia widywa�a ich od czasu do czasu. Raz wpadli ca�� gromad� na podw�rko i zacz�li �apa� kury, kt�rych niewielkie stadko uda�o si� jeszcze hodowa� Bartosowej. By�y chocia� z tego jajka na kluski i na sprzeda�. Du�a, bia�a kokoszka uciekaj�c przed pogromem wpad�a Zosi prosto w ramiona. Przycupn�a z ni� za w�g�em chaty. I nagle jakby spod ziemi wyr�s� wielkolud w zielonym mudurze z przewieszonym przez rami� karabinem i wyci�gn�� r�k� po �up. Dziewczynka krzykn�a przera�liwie. - Nie! Nie dam! - wo�a�a wpatruj�c si� w napastnika z gniewem i przera�eniem swoimi wielkimi, niebieskimi oczami. Blond warkoczyki stercza�y jej wojowniczo po obu stronach g�owy. Nie wiadomo jak zako�czy�oby si� ca�e owo zaj�cie, gdyby na pomoc nie pospieszy�a Bartosowa, nie dbaj�c ju�, co si� stanie z jej dobytkiem. Z�apa�a c�rk� na r�ce i wbieg�a z ni� do izby. Ma�a nadal kurczowo tuli�a w ramionach przera�on� bia�� kokoszk�. Zza drzwi dobieg� do nich rechotliwy �miech �o�nierza. Co� wykrzykiwa�. Gdyby rozumia�y po niemiecku, dowiedzia�yby si�, �e nast�pnym razem on �ebki ukr�ci: i kurze, i tej bezczelnej smarkatej. Ale nie z powodu okupant�w unikano zag��biania si� w lasy Zamojszczyzny. Zosia cz�sto chodzi�a z matk� po drzewo, lecz nigdy ani jednego "zielonego" tam nie spotka�a. Niemcy bali si� tych obszar�w, niejeden ich patrol przepad� tam bez wie�ci. Kt� zatem kry� si� w owych g�stwinach? Pewnego dnia Zosia z matk� posz�y troch� dlaej i dotar�y a� do rozleg�ej polany, obrze�onej zagajnikami. Dooko�a z�oci�y si� ostatnie li�cie na brzozach i olszynach, ostry zapach jesieni unosi� si� w wilgotnym powietrzu. Do uszu dziewczynki dolecia� jakby daleki �piew. - Mamo, mamo - szarpa�a Bartosow� za sp�dnic� - kto to �piewa? - Nie wiem, dziecino... - Mamo, tam! Popatrz! Odleg�ym brzegiem polany, skrajem zagajnika przemyka�a si� spora gromada m�czyzn. Jedni byli w ciemnozielonych mundurach, inni w zwyk�ych kurtkach, niekt�rzy mieli bro� i lufy karabin�w po�yskiwa�y w jesiennym s�o�cu. Chyba to oni nucili... Do Zosi dociera�y pojedyncze s�owa: ...Nie p�acz, dziwczyno ma,@ bo w partyzantce nie jest �le...@ - Co to "partyzantka", mamo? Ale Bartosowa nie odpowiedzia�a. Szybkim ruchem poci�gn�a Zosi� za r�k� i obie zawr�ci�y na �cie�k�, prowadz�c� do wsi. - Zosiu, nic nie widzia�a� i nie s�ysza�a�. Co� ci si� przywidzia�o! - G�os matki by� stanowczy i surowy jak nigdy. Zosia spojrza�a zdumiona. - Ale ... - Powtarzam, nic nie widzia�a� i nikomu o tym ani s�owa! To przekre�la�o wszelki sprzeciw. Zosia nie by�aby jednak ma�� ciekawsk�, gdyby nie usi�owa�a dowiedzie� si�, o co tu chodzi. Najpierw pods�uchiwa�a prowadzone szeptem roznmowy starszych ch�opc�w, a potem wtajemniczy�a j� c�rka s�siad�w, Jad�ka Michalak�wna. - Wiesz, niekt�rzy �o�nierze z dawnego naszego wojska, no i takie m�ode ch�opaki, co to im grozi�o wywiezienie na roboty albo tacy, co musieli ukry� si�, bo hitlerowcy wsadziliby ich do wi�zienia czy obozu, poukrywali si� w lasach. No i walcz� z Niemcami. Gdzie mog�, tam im szkody robi�. Jako� nas broni�... Ale o tym - sza... Nie wolno nikomu nic m�wi�. Zosia po�a�owa�a w tym momencie, i� nie zjawi� si� "partyzant", kiedy broni�a swojej bia�ej kokoszki. Ju� on by temu "zielonemu" pokaza�... I teraz pomagaj�c matce zbiera� chrust, rozmy�la�a wci�� tylko o tym, jak przyjemnie by�oby us�ysze� jeszcze raz w tym g�uchym lesie s�owa, kt�re zapad�y jej g��boko w pami��: "Nie p�acz, dziewczyno ma..." Nagle matka wyprostowa�a si� i znieruchomia�a nas�uchuj�c. Po chwili us�ysza�a tak�e Zosia. W�r�d ciszy, w kt�rej s�ycha� by�o ka�de skrzypni�cie �niegu i szelest li�ci pod nogami, rozleg� si� daleki t�tent. Kto� szybko galopowa� po stwardnia�ej, le�nej drodze. S�ycha� by�o coraz wyra�niejszy stukot ko�skich kopyt. Bartosowa cofn�a si� z drogi w zaro�la, lecz wysun�a si� zn�w, gdy posta� je�d�ca by�a ju� mo�liwa do rozpoznania. - Maciek! Maciek! - zawo�a�a weso�o Zosia, machaj�c r�k� do syna s�siad�w, brata przyjaci�ki, Jad�ki Michalak�wny. Nie widzia�a go ju� od paru miesi�cy. M�wili, �e pojecha� do pracy do Zamo�cia. - Mamo, sk�d Maciek si� tu wzi��? Ale matka nie odpowiada�a. Jak gdyby zesztywnia�a w oczekiwaniu na wiadomo�ci od przybysza. - Morduj� w Skierbieszowie! Lipsko wysiedlili! Wszystkich wyp�dzaj�! Setki Niemc�w w okolicy! Gestapo, �andarmi, wojsko! - Maciek wyrzuca� wie�ci jednym tchem, bez powitania. Bartosowa zblad�a. - A ty dok�d lecisz? Przecie� i ciebie z�api�... - Musz� uprzedzi� inne wsie. B�d�cie w pogotowiu. Najlepiej uciekajcie do lasu, w stron� Wojdy, tam znajdziecie naszych... �cisn�� boki konia, smagn�� go witk� i pomkn��, znikaj�c w srebrnym pyle �niegu, sypi�cego si� spod kopyt gniadego. Odg�os galopu coraz cichszym echem odbija� si� po lesie, za chwil� nie by�o go ju� w og�le s�ycha�. - Mamo, co on m�wi�? Kto wyp�dza? Gdzie �andarmy? - Zosia z p�aczem szarpa�a r�k� matki. Ale Bartosowa nie znajdowa�a ju� s��w. Co taka dziewczynka mo�e zrozumie� z grozy i niebezpiecze�stwa, kt�re nad nimi zawis�o? Zarzuci�a tob� z chrustem na plecy i szybko ruszy�a w stron� domu. Drepta�a za ni� zaniepokojona Zosia, zapomniawszy w roztargnieniu zabra� sw�j w�ze�ek z nazbieranymi szyszkami. Nie mog�a si� uspokoi�. - Niemcy... Gestapo... - mrucza�a cicho do siebie. - To pewno tacy, jak ci, co nam kury pozabierali... - Wzdrygn�a si�. - Nie lubi� ich! - Powiedzia�a g�o�no do matki. - Lito�ci nie maj�, ani sumienia... - szepn�a Bartosowa i w my�lach zacz�a sobie powtarza� jak magiczne zakl�cie: A mo�e nie przyjd�? Mo�e i tym razem nas omin�? 2 A jednak przyszli... Ju� od kilku tygodni kr��y�y po ca�ej Zamojszczy�nie i s�siednich terenach wie�ci, mro��ce krew w �y�ach i sp�dzaj�ce sen z powiek mieszka�c�w wsi i miasteczek. Opowiadano o planach, jakie knuj� hitlerowcy. Maj� podobno zamiar wywie�� ca�� polsk� ludno�� z tych ziem i osiedli� na nich Niemc�w z r�nych stron: z Wo�ynia, Ukrainy, Rumunii, kraj�w nadba�tyckich. Ju� w listopadzie 1941 roku utworzono w �odzi z oddzia�em w Zamo�ciu specjalny urz�d przesiedle�czy i w sze�ciu czy siedmiu wsiach pod Zamo�ciem, z kt�rych wysiedlono wszystkich mieszka�c�w, zagospodarowali si� Niemcy. To by�a pr�ba. Generalne natarcie rozpocz�o si� teraz, w ko�cu listopada 1942 roku. Nie by�y to wi�c plotki ani ch�� zastraszenia Polak�w, jak my�lano na pocz�tku. Rzeczywisto�� okaza�a si� o wiele gorsza. Og�em w dwu okresach: od listopada 1942 do marca 1943 roku i od 23 czerwca do 15 lipca 1943 roku opr�niono z Polak�w prawie 300 wsi, wyp�dzaj�c ponad 100 tysi�cy os�b w tym oko�o 30 tysi�cy dzieci. Jak to robiono i jaki by� los tych nieszcz�liwych wygna�c�w? Nie by�o to bowiem tak, �e po prostu wyp�dzona ze swej chaty rodzina mog�a i�� sobie, dok�d chcia�a. Znienacka, w nocy lub o �wicie gestapowcy i wojsko otaczali wie�, wyp�dzali z chat ca�� ludno��, nie pozwalaj�c nic ze sob� zabiera�, a opieraj�cych si� zabijali na miejscu. M�czyzn i starsz� m�odzie�, zdoln� do pracy, wywo�ono w g��b Rzeszy, a kobiety z dzie�mi i starych ludzi umieszczano w wi�zieniach i obozach. Tam odbierano matkom dzieci, nawet ca�kiem malutkie. Matki wywo�ono do oboz�w lub na roboty. Te dzieci, kt�re Niemcom si� podoba�y i odpowiada�y ich rasowym wymaganiom, a by�o ich wiele tysi�cy - wywo�ono do Niemiec i oddawano na wychowanie niemieckim rodzinom. Inne �adowano do towarowych zaplombowanych wagon�w i wywo�ono - albo do oboz�w, albo na poniewierk� do ma�ych osiedli i miasteczek w r�nych cz�ciach kraju. O tym wszystkim jeszcze nie wiedzia�a ludno�� wsi, w kt�rej mieszka�a Zosia z rodzicami. Ale ju� na sam� wie�� o pogromie w s�siedniej osadzie ludzie wpadli w pop�och. Kobiety biega�y od chaty do chaty z lamentem, nie wiedz�c, co robi�: ucieka�, czy pozosta� i czeka� - a mo�e nie przyjd�... Tu i �wdzie pakowano tobo�ki, niekt�rzy wyprowadzali pozosta�e jeszcze byd�o do lasu, przestraszone dzieci p�aka�y po k�tach lub biega�y po wsi, czepiaj�c si� matczynych sp�dnic. W domu Zosi by�o stosunkowo spokojnie. Zosia siedzia�a cichutko w k�ciku kuchni, wodz�c oczyma za matk�, kt�ra szykowa�a kolacj�. Bartosowa stara�a si� panowa� nad sob�, ale i jej lecia�o wszystko z r�k. Za oknami zapada� ju� zmrok, ale cisza zimowego, pogodnego wieczoru pe�na by�a niepokoju. - Zostaw, zostaw, chod� poka�� ci co�! - wo�a�a Jad�ka Michalak�wna, wpadaj�c do kuchni. Poci�gn�a za sob� Zosi� na dw�r. - Patrz, tam! - wskaza�a r�k� w kierunku, gdzie wzg�rza, na kt�rych rozpo�ciera�a si� wioska, przeci�te kotlink� ma�ej rzeczki, otwiera�y widok na dalsze, ni�ej po�o�one okolice. Ciemne, granatowe niebo w tej stronie pulsowa�o jasnor�owym blaskiem. A� gwiazd nie by�o wida�. - Jakby nad lasem wschodzi� �wit. Tam si� pali - szepn�a Jadzia. Zosia, spojrzawszy na horyzont, nie zatrzyma�a jednak na nim wzroku. Wlepi�a niebieskie oczy w pobliski las, jakby oczekuj�c, �e co� wy�oni si� z ciemnej, tajemniczej g�stwiny. Ale w lesie panowa�a cisza. - Zosia, do domu! Na kolacj�. Gdzie tam zn�w biegasz po mrozie? - rozleg�o si� nawo�ywanie Bartosowej. Do sto�u siad�y same. - A tato? - zapyta�a Zosia. - Przyjdzie troch� p�niej, teraz jest zaj�ty - odpowiedzia�a matka, zerkaj�c w stron� drzwi, prowadz�cych do s�siedniej izdebki. Tam zebrali si� s�siedzi Bartosa i naradzali si�, co robi�. Izdebka by�a w�a�ciwie ma�ym kantorkiem. Tu Micha� Bartos za�atwia� sprawy sp�dzielni, kt�rej by� kierownikiem. Szanowano go i lubiano. Tu wi�c te� przychodzili do niego nawet starsi gospodarze, �eby zasi�gn�� rady albo porozmawia� o og�lnych sprawach. Nic te� dziwnego, �e w�a�nie u Bartosa zgromadzili si� w momencie trwogi. - A ja tam mojej ziemi i cha�upy nie zostawi�! - zaklina� si� stary J�drzej Duda. - Mo�e jednak by�oby lepiej wyprowadzi� si� cho�by na kilka dni do lasu z kobietami i dzieciakami - radzi� jaki� przezorny gospodarz. - Co, ucieka� przed szwabami? - krzykn�� inny zawzi�cie. - Za nic na �wiecie. A niech mnie ubij�! - Jak wyjdziemy, a oni przyjd�, to zajm� wie�. Dla nas powrotu ju� i tak nie b�dzie... - A jak tu z dzieciskami w zim� po lasach si� tu�a�? Inne wsie mo�e by pomog�y, ale i u nich to samo, co u nas. - Kto chce - radzi� Bartos - niech idzie do lasu, mo�e tam nasze ch�opaki jako� pomog�, ukryj�. A kto chce i ma odwag�, niech zostaje. Jakby co, b�dziemy si� broni�. - Ba, broni� si�, ale czym? Jak? Paru gospodarzy spojrza�o po sobie porozumiewawczo. Wiadomo, co tam za workami z towarem, pod pod�og� le�a�o w sk�adziku kierownika Bartosa. - C�, trza i�� do domu, zobaczy�, co tam si� dzieje. Baby ca�kiem g�owy potraci�y... - Westchn�wszy ci�ko paru gospodarzy podnios�o si� z �awek i ruszy�o ku wyj�ciu. - Dobrej nocy! - Dobrej nocy, ale jaka tam ona b�dzie, kto j� wie... Kilku s�siad�w zosta�o z Bartosem. Gdy zamkn�y si� drzwi za odchodz�cymi, gospodarz podszed� do �ciany, co� tam pomajstrowa� i wyj�� ze schowka kilka p�askich paczek. - Wiecie, co z tym robi�. Oczy obecnych b�ysn�y gro�nie. Z namys�em i ostro�nie rozpakowywali bro�, przeliczali naboje. Wtem do uszu obecnych w izbie dolecia� okrzyk, g�o�niejszy ni� gwar niespokojnych kobiecych g�os�w. Jak huragan polecia�a wie��: - �andarmi we wsi! - A jednak przyszlli - sykn�� z w�ciek�o�ci� Bartos. - A jednak przyszli - powt�rzy�y te same s�owa zbiela�e usta Bartosowej. Sta�a jak sparali�owana. - �apcie, co macie pod r�k�, i w las! - Bartos wypad� z kantorku do kuchni. - Za p�no - odpowiedzia�a Bartosowa. - Zostan� z tob� do ostatka. Na skraju wsi s�ycha� by�o coraz g�o�niejsze krzyki i lamenty. Tupot podkutych but�w grzmia� po stwardnia�ej drodze. �andarmi, wojsko i gestapowcy okr��yli dooko�a wie� niespodziewanie. Pe�no ich by�o po op�otkach i na drodze. Gdzie� pad� strza�. W odpowiedzi zaterkota� karabin maszynowy. G�o�ne echo odbi�o si� po lesie. Gdzie� zarycza�a krowa, gdaka�y kury, psy wy�y wniebog�osy. - Nie p�acz, ma�a, trzymaj si�, b�d� zuchem! - rzuci� Bartos do c�rki na po�egnanie i wyskoczy� przed dom, a za nim pozostali gospodarze. - Nie strzela�, dop�ki nas nie zaatakuj�. Spr�bujemy przebi� si� do lasu, do naszych ch�opak�w do "Visa"... T�dy. - Wskaza� r�k� g�szcz malin, rosn�cych za chat�. "Vis" albo "Filip", czyli Jerzy Meyer, przewodzi� grupie partyzant�w z Batalion�w Ch�opskich i wiadomo by�o, �e kr��y� w lasach maj�tk�w Zamoyskich, planuj�c odwet na hitlerowcach za wysiedlanie wsi. Dom Bartos�w sta� nieco na uboczu, na wzg�rzu. Wida� st�d by�o doskonale, co si� dzieje w ca�ej wiosce. Wyp�dzano z dom�w wszystkich ludzi. - NIc nie bra�! Liegen lassen! - wrzeszczeli p� po polsku, p� po niemiecku na kobiety, kt�re chwyta�y tobo�y. Pozwalali wzi�� tylko ma�e t�umoczki. Na placyku przed domem so�tysa sta� st�oczony t�um. Wida� go by�o w �wietle bij�cym z otwartych drzwi dom�w i w b�yskach reflektor�w, kt�rymi �andarmi o�wietlali wie�. W t�umie nikt ju� nie p�aka�. Ludzie, do��czani do grupy, przestawali rozpacza�. M�czy�ni z r�koma za�o�onymi za g�ow�, stali bez s�owa, stwardniali i zaci�ci, kobiety tuli�y przestraszone dzieci. �andarmi uganiali si� po stodo�ach, piwnicach i op�otkach w poszukiwaniu uciekinier�w. Paru ch�opc�w, usi�uj�cych przedosta� si� do lasu, z�apano i zawleczono do gromady. Dotarli te� wreszcie do domu Bartos�w. Otoczy�a go ca�a grupa esesowc�w z naje�onymi karabinami. - Micha�... Micha�... - szepta�a w k�ko matka Zosi, stoj�c nieruchomo jak skamienia�a. - Mamo, mamo, chc� do taty! - zawodzi�a Zosia. Kolba trzasn�a w p�przymkni�te drzwi, kt�re otwar�y si� szeroko. - Mamo, to on! - krzykn�a Zosia dzikim, nieprzytomnym g�osem i z ca�ej si�y przywar�a do matki. Zdawa�o jej si�, �e to ten sam wysoki drab, kt�ry chcia� jej wydrze� kokoszk�. Ale tym razem si�ga� po Zosi�. Za nim majaczy�y olbrzymie, gro�ne sylwetki innych. W �wietle dopalaj�cej si� naftowej lampy b�ysn�a z�owieszczo stal bagnet�w, ponuro l�ni�y he�my, pod kt�rych cieniem niemal �e nie by�o wiea� twarzy. Wdarli si� do wn�trza domu i przebiegali go z k�ta w k�t, przewracaj�c sprz�ty i w�amuj�c si� do szaf. - Gdzie m��? - wrzasn�� kt�ry�, widocznie t�umacz albo folksdojcz. - Nie wiem, nie ma... - wyj�ka�a Bartosowa. - Du, komm! Chod�! - jeden z �andarm�w szarpn�� Zosi�. - Nie! Nie! Nie chc�! - Dziewczynka zapar�a si� n�kami. Drugi chwyci� za rami� matk� Zosi. Ale Bartosowa silnym, energicznym ruchem strz�sn�a i odepchn�a jego d�o�, za jedn� r�k� wzi�a Zosi�, w drug� uj�a ma�y tobo�ek z bochenkiem chleba i skrawkiem s�oniny i wyprowstowana, przest�pi�a pr�g chaty. Gdy schodzi�y �cie�k� ku g�pwnej drodze, rozleg� si� za nimi strza�. Jeden, drugi, potem ca�a seria. Rozprysn�� si� z og�uszaj�cym hukiem granat. Zosia obejrza�a si�. Ca�y dom wida� by�o w rozb�yskach wystrza��w. Niemcy przykl�kli za w�g�em i strzelali w sad za domem. W malinowe zaro�la, gdzie Zosia tak lubi�a buszowa� latem. Gdy do��czono matk� z Zosi� do t�umu s�siad�w, przywita�y je przera�one spojrzenia. - Ruhe! Spok�j! - krzykn�� gestapowiec, gdy jedna z kobiet chcia�a zbli�y� si� do Bartosowej i o co� zapyta�. T�um zako�ysa� si�. Ob�awa wraca�a z chat, zion�cych otwartymi drzwiami. Prowadzono jeszcze pojedyncze osoby, ok�adaj�c je kolbami. Rozkazy wydawa� m�ody oficer o zawzi�tej, z�ej twarzy i zimnych, jakby nie widz�cych nikogo oczach. Zacz�to dzieli� gromad�. Na jedn� stron� odsuni�to m�czyzn i za�adowano ich do ci�ar�wek. Osobno ustawiono kobiety, dzieci i starych ludzi. Kilku gospodarzy brakowa�o, mi�dzy innymi J�drzeja Dudy, kt�ry przysi�ga�, �e nie pozwoli si� wyp�dzi� ze swojej ziemi. Czy pozostali ju� na zawsze w swoich chatach, broni�c ich do ostatka, czy uda�o si� im przedrze� do lasu? Kobiety z dzie�mi i starych ludzi ustawiono w szeregu w otoczeniu �andarm�w i poch�d ruszy�. Niekt�rzy konwojenci prowadzili psy na smyczy i gdy tylko kto� zbacza� z drogi, psy rzuca�y si� na niego z ujadaniem, szczerz�c ostre, bia�e k�y. Niesamowity by� to poch�d. Dooko�a ciemna noc, przenikaj�cy do ko�ci wiatr, pod nogami miejscami l�d, a miejscami rozdeptane przez wiele st�p grz�skie b�oto. Zosia z pocz�tku drepta�a dzielnie ko�o matki, ale po pewnym czasie zacz�o jej ju� brakowa� si�. Potyka�a si�, raz nawet upad�a. Konwojent szturchn�� j� kolb�, a nad sob� dziewczynka dojrza�a rozwart�, gro�n� paszcz� wielkiego psa. Zerwa�a si� na r�wne nogi z krzykiem. Musi by� "zuchem", jak powiedzia� na po�egnanie ojciec. - A dok�d oni nas prowadz�, mamo? - spyta�a cichutko. - Nie wiem, c�reczko... Kto� w gromadzie mrukn��: - A do Zamo�cia podobno. Zosia by�a kiedy� z ojcem w Zamo�ciu. Jechali wtedy wozem chyba godzin� i dziewczynka pomy�la�a, �e to nie tak daleko. Ale co innego jecha� w dzie� wozem, zaprz�onym w dobrego konia, a co innego wlec si� zimow� noc�. Kto� upad�, kto� zas�ab�, kilka nieruchomych postaci pozosta�o w przydro�nym rowie. - Mamo, to babcia W�jcikowa. Czy ona odpoczywa? Mo�e przysiad�yby�my w rowie. - Ona ju� nie �yje, Zosiu. S�ysza�a�, �o�nierz do niej strzeli�. - Nie �yje... - ze zdumieniem i przestrachem powt�rzy�a cicho Zosia. Taka �mier� by�a dla niej jeszcze niezrozumia�a. - A dlaczego on to zrobi�? - Bo ona nie mog�a i�� dalej! - odpowiedzia�a twardo Bartosowa. Przez ca�� drog� do Zamo�cia pozwolono im raz tylko przysi��� dla odpoczynku. Dopiero w po�udnie nast�pnego dnia zamajaczy�y przed nimi zarysy miasta. Ludzie na ulicach przygl�dali si� stopnia�ej ju� gromadzie ze �zami w oczach, ale nikomu nie pozwolono podchodzi� do prowadzonych, ani poda� im kubka wody czy kawa�ka chleba. Gdy zatrzasn�a si� za nimi z ponurym hukiem brama przej�ciowego obozu przesiedle�czego, Bartosowa i Zosia znalaz�y si� w zbitym t�umie takich samych jak one wysiedle�c�w. Zmarzni�ci i ledwo trzymaj�cy si� na nogach, twarze mieli zap�akane, przera�one, albo ca�kowicie ot�pia�e, nagle jakby postarza�e. Wepchni�to ca�� gromad� do baraku, na kt�rym widnia�a wielka cyfra 2. Nie by�o tam wcale cieplej ni� na dworze. Ani prycz, ani siennik�w. Wszyscy porozk�adali si� na brudnej pod�odze w niesamowitej ciasnocie. Bartosowa i Zosia przytuli�y si� do siebie w jakim� k�ciku obok rodziny Michalak�w. - Mamo, je�� mi si� chce... Bardzo - szepn�a cichutko Zosia. Prawie ju� zapomnia�y, �e od wielu godzin nie mia�y nic w ustach. Matka oderwa�a kawa�ek chleba z bochenka, kt�ry zabra�a z domu w t�umoczku, i podsun�a Zosi kawa�eczek s�oniny. - Masz, musisz odgry��, bo no�a nie mamy. Sama zadowoli�a si� kromk� chleba i �ykiem wody z kubka, kt�r� gdzie� zdoby�a Jadzia Michalak�wna. Tak min�o kilka dni w ciasnocie i niesamowitym zaduchu bez jedzenia i jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Starzy ludzie umierali, dzieci chorowa�y. Zosia zacz�a si� drapa� a� do krwi. To by�y wszy. Z rozdrapanych ran porobi�y si� wrzody. Chleb i s�onina, zabrane z domu, zosta�y ju� zjedzone - Bartosowa nie mia�a sumienia, by odm�wi� cho� okruszyny s�siadom, kt�rzy w pop�ochu nic nie zabrali. Po paru dniach kilku gestapowc�w wcisn�o si� do baraku i zacz�o po nim kr��y�, nie robi�c sobie nic z tego, �e depc� po lludziach. Chodzi�o im o dzieci. Wybierali te silniejsze i zdrowsze i wyprowadzali, mimo krzyku dzieci i p�aczu matek. Zosi� te� oderwali od Bartosowej. Dziewczynka mia�a ju� wtedy gor�czk� i nie bardzo wiedzia�a, co si� z ni� dzieje. W osobnym baraku grupa hitlerowc�w przygl�da�a si� jej uwa�nie, wa�y�a, mierzy�a, opisywa�a, zadawa�a jej jakie� pytania, na kt�re Zosia nie umia�a odpowieduie�. W ko�cu jeden z Niemc�w przez t�umacza o�wiadczy� jej, �e pojedzie do Niemiec i �e to dla niej wielki zaszczyt. To jeszcze dotar�o do �wiadomo�ci p�przytomnej dziewczynki. Zacz�a krzycze�: - Nie! Ja chc� do mamusi, do taty, do domu! Ludzie w czarnych mundurach wybuchn�li �miechem. Takich dzieci jak Zosia by�y dziesi�tki, potem setki, a wreszcie tysi�ce. Gdy Zosia znalaz�a si� z powrotem w "swoim" baraku, nie zasta�a ju� tam matki. Nie by�o te� Michalakowej. Obie uznano razem z wieloma innymi kobietami za zdolne do pracy i do��czono do transportu, kt�ry mia� by� skierowany do Rzeszy niemieckiej na roboty w fabrykach zbrojeniowych i gospodarstwach rolnych. Zosi zosta�a ju� tylko Jadzia Michalak�wna. Obie dziewczynki przytuli�y si� do siebie i gorzko zap�aka�y. W�r�d tysi�cy ludzi, po stracie swych matek, poczu�y si�, jak gdyby by�y zupe�nie same na �wiecie. Zdarza si� i szcz�cie w nieszcz�ciu. Choroba, kt�rej pocz�tki odczuwa�a ju� Zosia podczas bada� komisji, uznaj�cej, czy dziecko nadaje si� do zniemczenia, zaatakow�a j� teraz w tempie piorunuj�cym. Gdyby by� na miejscu jaki� lekarz, mo�e rozpozna�by, �e to ci�ki przypadek odry. Ale �adnego lekarza nie by�o, s�siadki odsuwa�y si�, o ile to by�o w tej ciasnocie mo�liwe, chocia� ich dzieci te� chorowa�y, i na dyfteryt, i na tyfus. Jadzia mog�a Zosi przynie�� tylko od czasu do czasu kubek lury, kt�r� z kot�a dawano co kilka dni. Jedzenia ju� �adnego nie mia�y. Ale ta choroba uratowa�a Zosi�. Gdy przyszli po ni�, �eby zabara� do transportu na wywiezienie do Niemiec, gestapowiec na widok zapadni�tej, rozpalonej twarzyczki, nieprzytomnych oczu i pokrytego strupami cia�a, machn�� tylko r�k� i poszed� sobie. Ta to ju� d�ugo nie po�yje... Teraz spor� grup� dzieci, tych najbardziej chorych i s�abych, przeniesiono do tak zwanych "ko�skich" barak�w. Po prostu by�y tu dawniej stajnie. Dzieci le�a�y w b�ocie i gnoju, bo nie by�o nawet pod��g ani gar�ci s�omy. Robi�o si� coraz zimniej. Min�o zn�w kilka dni i dzieci z "ko�skich" barak�w, a w�r�d nich Zosi� i Jadzi� za�adowano do poci�gu. By�y to towarowe, bydl�ce wagony. W tym transporcie by�o oko�o tysi�ca dzieci od malutkich, paroletniech do kilkunastoletnich. By�o te� kilkana�cie starych kobiet, kt�re ju� zupe�nie opad�y z si�. Zasuni�to z ha�asem wielkie jak wrota drzwi, stukn�y sztaby i poci�g ruszy�. Niekt�re dzieci, st�oczone jedno na drugim, krzycza�y i p�aka�y. Wi�kszo�� mia�a gor�czk� i chci�o im si� pi�. Inne zn�w tak os�ab�y z g�odu, �e ju� w og�le si� nie odzywa�y i nie wiadomo by�o, czy jeszcze �yj�. Poci�g toczy� si� wolno, ca�ymi godzinami. Czasami przystawa� gdzie� w polu. Wtedy s�ycha� by�o stuk podkutych but�w na zewn�trz, na zamarzni�tej ziemi i szcz�ka�a sztaba, rozchyla�y si� zasuwane drzwi. Do wn�trza wagonu przenika�o troch� �wie�ego powietrza, ale i zarazem mr�z, kt�ry si�ga� ju� do 20 stopni. Konwojenci obrzucali baczynm spojrzeniem gromad� ma�ych wi�ni�w i nieomylnie si�gali po te ofiary, kt�re ju� rozsta�y si� z �yciem. Pewnego dnia zabrano Zosi Jadzi�. Trzyma�a si� jej kurczowo, nie chcia�a wierzy�, �e jej przyjaci�ka ju� nie �yje. Dygota�a ze strachu, gdy w szczelinie drzwi pojawia�y si� postacie w zielonych mundurach i rozlega�y si� ich chrapliwe g�osy. A� kt�rego� dnia poci�g stan�� na d�u�ej. Zestaw bydl�cych wagon�w, za�adowanych prawie tysi�cem dzieci, zatrzyma� si� na ma�ej stacyjce Stoczek. Do p�przytomnej Zosi zacz�y dobiega� jakie� dziwne odg�osy. Tupotanie n�g, niepodobne do przera�aj�cego stukotu but�w �andarmskich, jakie� rozmowy, prowadzone cicho po polsku, manipulowanie przy sztabie, na kt�r� zamkni�te by�y zaplombowane drzwi wagon�w. Wreszcie drzwi rozsun�y si�. Na dworze by�o bardzo zimno. Zamajaczy�y mundury kolejarskie. Kolejarze zacz�li wyjmowa� z wagonu dzieci, kt�re by�y najbli�ej. Kto� powiedzia�: - Na razie wi�cej nie damy rady wzi��... To kolejarze wykradali dzieci z transportu. Odeszli i drzwi si� zasun�y, ale zn�w przez szpar� zacz�y dobiega� urywki rozm�w: - Komendant kaza� do rana opr�ni� wagony. - No tak, zestaw potrzebny im dla nast�pnego transportu. - Ale gdzie my te wszystkie dzieciaki umie�cimy? - Podobno jest ich dziewi��set. - To prawie tyle, co mieszka�c�w w Stoczku... - Ani tu co je�� nie ma, ani lekarza, a patrzcie, ile chorych. No, ale nie ma rady. Trzeba je bra�. Musimy. Hitlerowcy gotowi je powystrzela�. Pok�adziemy je w szkole, po domach, no i gdzie si� da. - Kt�re mog� i��, niech id�. Chore pok�adziemy na wozy. No i s� dwie ci�ar�wki. Gdy rozsun�y si� zn�w drzwi, Zosia zobaczy�a grup� ludzi i kolejarzy. Opr�niali wagony pod nadzorem policjant�w. Zosi� po�o�ono na wy�cielonym s�om� wozie, na kt�rym by�o ju� z pi��dziesi�cioro dzieci. W�z trz�s� si� na wyrwach w bruku i Zosi zdawa�o si�, �e droga nie ma ko�ca. Z zimna skostnia�a, mr�z tego dnia si�ga� trzydziestu stopni. Mia�a gor�czk� i strasznie chcia�o si� jej pi�. Wreszcie w�z stan�� i kto� wni�s� Zosi� do pomieszczenia, w kt�rym pe�no ju� by�o dzieci, p�acz�cych i j�cz�cych albo le��cych cicho bez ruchu. Kto� po�o�y� Zosi� na brzegu siennika obok kilkorga innych. - Pi�! - j�kn�a Zosia. Kto� poda� jej kubek gorzkawego, lecz ciep�ego p�ynu. Kto� inny wsun�� w brudn� r�czk� skibk� chleba. Noc min�a Zosi pe�na niepokoju, majacze�, jakich� strasznych sn�w. Nast�pnego dnia zdj�y Zosi� z siennika jakie� ciep�e, troskliwe r�ce i zda�a sobie spraw�, �e to ramiona kobiece. W pewnej chwili pomy�la�a, �e to mo�e mamusia przysz�a po ni�, �eby zabara� do domu, a wszystko, co si� dzia�o dotychczas, by�o tylko z�ym snem. Ten kto� w�adowa� Zosi� i jeszcze ze trzydzie�cioro dzieci, w�r�d nich i p�toraroczne male�stwa do stoj�cej nie opodal ci�ar�wki i przykry� ciep�ym kocem. Zaci�gni�to plandek� i ci�ar�wka ruszy�a. Troch� trz�s�o, ale Zosia mia�a uczucie, �e ju� teraz nic z�ego si� nie dzieje. W ka�dym razie nie by�o zielonych mundur�w, nie by�o s�ycha� chrapliwych g�os�w, nie spada�a znienacka na rami� twarda kolba karabinu. Po pewnym czasie ci�ar�wka stan�a i rozsun�a si� plandeka. I zn�w dziewczynce wyda�o si�, �e to jaki� dziwny sen. Dooko�a by�o miasto, ulica, wysokie domy, a samoch�d otacza� t�um ludzi. Zosia nigdy jeszcze nie widzia�a ani takiego du�ego miasta, ani tak ubranych ludzi. W t�umie panowa�o zamieszanie, jedni p�akali, inni wrzucali do ci�ar�wki jedzenie i s�odycze. Ale os�abione r�czki przewa�nie chorych dzieci nie mia�y nawet si�y, �eby si�gn�� po te dary. Zosia siedzia�a przykucni�ta z samego brzegu ci�ar�wki. I nagle us�ysza�a tu� przy sobie cichy szept: - Psst... Ty, ma�a, chod� no tu... Popatrzy�a, kto to do niej si� odzywa, i napotka�a spojrzenie bystrych, br�zowych oczu ch�opca. M�g� mie� oko�o pi�tnastu lat. Na g�owie mia� zawadiacko zsuni�t� na bok cyklist�wk�, a pod pach� paczk� gfazet. - No, chod� do mnie... Zsun�a si� troch�, a on zr�cznie z�apa� j� w obj�cia i zacz�� szybko przeciska� si� przez t�um. Gdy zrozumia�, �e Zosia nie bardzo mo�e i��, najpierw wzi�� j� na barana, a potem gwizdn�� przeci�gle. Zatrzyma� si� ko�o nich przy chodniku �mieszny w�zek na trzech k�kach z siedzeniem z przodu. - Hej, Wacek, podwie� no mnie do domu z narzeczon� - zawo�a� weso�o ch�opiec z br�zowymi oczyma, w kt�rych pob�yskiwa�y weso�e iskierki. - Sie robi! - odpowiedzia� drugi chj�opak, troch� starszy, kr�c�cy zawadiacko peda�ami roweru, przymocowanego z ty�u do tego dziwnego wechiku�u. - Co to? - szepn�a troch� zal�kniona Zosia. - To riksza. Nie widzia�a� jeszcze takiego pojazdu? Japo�czycy to wymy�lili. Tym si� teraz je�dzi po Warszawie. Przecie� z osob�, co tak wygl�da, tramwajem nie pojad�. Zaraz by nas szkopy zgarn�y. - To ja jestem w Warszawie? - zdo�a�a jeszcze wyj�ka� Zosia i straci�a przytomno��. 3 J�drek i jego koledzy - Kurier Nooo... Nooowy Kurier Warszawski... Kurier! - wykrzykiwali gazeciarze, p�dz�c z Alej Jerozolimskich w kierunku Marsza�kowskiej. Wszyscy biegli jak najszybciej, �eby znale�� si� w najbardziej ruchliwym miejscu Warszawy. Sta� tam wtedy dworzec G��wny, a w�a�ciwie to, co z tej nie doko�czonej przed wojn� budowli zosta�o. Niemniej jednak dworzec by�, czynny, tu przyje�d�a�y i st�d odchodzi�y poci�gi z r�nych stron. A kto to byli gazeciarze? Nie by�o takich kiosk�w z pras�, jak dzi�, gdzie mo�na kupi� i gazety dla doros�ych, i pisemka dla dzieci. W Warszawie wychodzi�a zreszt� tylko jedna gazeta, "Nowy Kurier Warszawski", wydawana przez w�adze okupacyjne. I w�a�nie po ni� zg�aszali si� do hurtownik�w czyli "majdaniarzy" kilkunastoletni ch�opcy, brali plik gazet pod pach� i p�dzili na miasto, �eby je sprzeda� i w ten spos�b zarobi� na �ycie - swoje, a czasem i rodziny. By�a to zgrana paczka bystrych, dzielnych ch�opak�w. Na przystanku naprzeciwko Dworca G��wnego t�um ludzi zzi�bni�tych i zniecierpliwionych oczekiwa� na upragniony tramwaj. To by� przecie� jedyny pr�cz doro�ek i riksz �rodek komunikacji. Samochod�w Polakom nie wolno by�o mie�, autobusy nie kursowa�y. - Zobacz, widzia�e� kiedy tak� choink�? - tr�ci� J�drka jeden z koleg�w_gazeciarzy, wskazuj�c na tramwaj, kt�ry nadje�d�a�, dzwoni�c gw�atownie, oblepiony ze wszystkich stron pasa�erami. T�um rzuci� si� ku niemu i nie zwa�aj�c na p�dz�ce jezdni� niemieckie samochody, szturmowa� wszelkie mo�liwe do uczepienia si� pozycje. Czasem zwisa�o po kilka os�b, przyczepionych jedna do drugiej, a dobre by�y i bufory jako wygodne miejsce do siedzenia. Wi�c potocznie warszawiacy nazywali tramwaje "choinkami". Jednocze�nie przyskoczyli do tramwaju �andarmi, jakby spod ziemi wyro�li. Z krzykiem spychali ludzi kolbami ze stopni. - Ale si� dzi� rzucaj�! co ich zn�w ugryz�o? - mrukn�� Janek do przyjaciela. Mo�e to te nowe podarunki angielskich samolot�w dla kochanych berli�czyk�w... Tamci ich �upi�, a oni nam szko�� daj� - zakpi� J�drek. - Du�o ju� dzi� tego szmat�awca sprzeda�e�? - spyta� Janek, potrz�saj�c plikiem gazet. - E, sk�d... Bo to chce kto takie �wi�stwo kupowa�? My�lisz, ludzie nie wiedz�, �e to pan Hitler specjalnie dla nas tak� gazetk� po polsku wydaje, �eby nam w g�owach przewraca�? Ale Janek by� innego zdania. - Kupowa�, kupuj�. Tylko trzeba wszystko na odwr�t czyta�. Jak pisz�, �e aliant�w t�uk�, znaczy, �e sami zdrowo oberwali. No i po Moskwie ju� mieli spacerowa�, a tu guzik! - No, wojna wojn�, ale trzeba si� troch� ruszy�. W domu ani grosza, zimno jak w psiarni. Musz� drzewa kupi�. Matka zn�w kaszle, �e ju� s�ucha� nie mog�. - Wiesz co, J�drek, ja wczoraj na ulicy z fury troch� w�gla podkrad�em razem ze Sta�kiem, mog� ci da� z kube�ek. - Co mi tam b�dziesz dawa� - odburkn�� J�drek - sam nie masz za wiele, a Kry�ka i Ja�ka musz� mie� ciep�o. Takie chuchra... - Oj, co prawda, to prawda. K�opot mam z tymi ma�ymi, od kiedy matk� na Pawiak wzi�li. Za g�upi po�e� s�oniny! Teraz jak jedna idzie po chleb, to druga w domu siedzi, bo jedyna para but�w w cha�upie i to dziurawe. - S�uchaj, szczekaczka co� gada... Ch�opcy przy��czyli si� do ludzi, gromadz�cych si� w ponurym milczeniu dooko�a s�upa z g�o�nikiem radiokowym, kt�ry kilka razy dziennie chrapliwym g�osem podawa� wiadomo�ci, maj�ce przekona� ludno�� Warszawy o nieuchronnym zwyci�stwie Hitlera nad �wiatem. Uwagi, jakie po cichu, a czasem g�o�no i �mia�o pada�y z ust s�uchaczy, �wiadczy�y niezbyt pochlebnie o skuteczno�ci tej hitlerowskiej propagandy. Warszawiacy dobrze wiedzieli, co my�le� o tych wszystkich k�amliwych wiadomo�ciach. Tym jednak razem troska malowa�a si� na twarzach ludzi zgromadzonych pod g�o�nikiem zwanym "szczekaczk�". G�os z radia m�wi�: - W�adze hitlerowskie stanowczo zaprzeczaj� rozsiewanym nieprawdziwym pog�oskom o rzekomym transporcie dzieci polskich wywiezionych z Zamojszczyzny, kt�ry mia� jakoby przyby� do Warszawy. Pog�oska o wywo�eniu dzieci polskich jest k�amstwem. Kto b�dzie usi�owa� szerzy� nadal niepok�j w�r�d ludno�ci przez tego rodzaju opowiadania, zostanie poddany surowej karze wi�zienia wzgl�dnie w powa�nym wypadku - karze �mierci. - Hm, Janek, s�ysza�e� o tych dzieciach? - Tak. Wczoraj m�wi� mi Stasiek. To prawda. On o tym wie od swego stryja kolejarza - ponuro odpowiedzia� Janek. J�drek tylko zakl�� soczy�cie. Ca�a Warszawa �y�a w tych mro�nych dniach surowej zimy pod wra�eniem wie�ci o wywo�eniu dzieci z Zamojszczyzny i s�siednich wojew�dztw. Zdenerwowanie i podniecenie ludno�ci dosi�g�o niebywa�ej granicy. Okupanci to czuli. Szaleli te� coraz bardziej. Auta �andarmerii z og�uszaj�cym rykiem syren mkn�y cz�ciej ni� zazwyczaj ulicami miasta, siej�c postrach w�r�d przechodni�w. Wzmog�y si� aresztowania. Podziemne organizacje polskie wyda�y rozkaz jak najszybszego sprawdzenia tych ponurych wiadomo�ci. Meldunki potwierdzi�y gro�n� prawd�. Przez wiele ju� stacji przejecha�y pod siln� eskort� �andarm�w zaplombowane towarowe poci�gi, a z wagon�w dobiega�y p�acze i krzyki uwi�zionych dzieciak�w. Podpatrzyli to kolejarze i ludno�� mijanych miast i wsi. Lada dzie� transporty mia�y przeje�d�a� przez Warszaw�, udaj�c si� gdzie� na zach�d. Warszawiak�w ogarn�� sza�. Poczucie strasznej krzywdy zamieni�o si� w szerok� akcj� pomocy dla skrzywdzonych dzieci. Spr�bowano nawet wys�a� delegacj� do w�adz hitlerowskich, kt�re jednak wszystkiemu zaprzeczy�y. Mimo to rozpocz�to powszechn� zbi�rk� pieni�dzy, odzie�y i �ywno�ci. Tysi�ce rodzin zg�asza�o ch�� przyj�cia dzieci do domu i zaopiekowania si� nimi. W ko�cu ju� nawet nie kryto si� przed okupantem. W domach, w biurach, w fabrykach, na ulicach i w tramwajach nie m�wiono o niczym innym, jak o dzieciach. Mali gazeciarze r�wnie� zmobilizowali ca�� swoj� dzieln�, ruchliw� armi�. Postanowili wy�ledzi� tajemnicze transporty. Dni 7, 8 i 9 stycznia pe�ne by�y napi�cia. Kr��y�y r�ne wiadomo�ci, kt�re wkr�tce okazywa�y si� nieprawdziwe. Roznios�a si� wie��, �e transporty z dzie�mi znajduj� si� na kt�rym� z warszawskich dworc�w. Ludzie spieszyli tam t�umnie, mimo trzydziestostopniowego mrozu. Robotnicy wbrew zakazowi hitlerowskiemu, ci�ar�wkami przyje�d�ali na stacje, by zabra� dzieci. Ale transport�w nie by�o. - A wi�c to dzi�... - dr��c z przej�cia szeptali do siebie ch�opcy 8 stycznia, wracaj�c po sprzedaniu gazet. - Dzi�... Komend� obj�� najstarszy z nich, Stach, kt�rego stryj pracowa� na kolei. Podzieli� ch�opak�w na ma�e grupy. Kilka z nich ruszy�o w stron� Dworca Wschodniego, inne za� na wszelki wypadek mia�y obstawi� Dworzec Wile�ski. Mr�z �cina� oddech, gdy biegli mostem Poniatowskiego, a potem ciemn� Zielenieck� i Targow�, gdzie powoli zamiera� ju� ruch, cho� wiecz�r dopiero zapada�. Okna zgodnie z nakazem by�y zaciemnione i �aden promyk �wiat�a nie rozja�nia� drogi. Bliska godzina policyjna kaza�a przechodniom przyspiesza� kroku. Po tej godzinie, w zimie wcze�niejszej, przewa�nie ko�o si�dmej wieczorem, latem nieco p�niejszej, nikomu bez specjalnej przepustki nie wolno by�o porusza� si� po ulicach. Niby myszkuj�c od niechcenia, zagl�daj�c tu i �wdzie, ch�opcy kr�cili si� po stacji, niedbale trzymaj�c pod pach� ostatnie nie sprzedane gazety. - Czego tu! Rrrraus! wyno� si�! Pewnie chcesz co� ukra��! - warkn�� jeden ze stra�nik�w kolejowych, tak zwany bahnschutz. - Phiiii... Co te� tu mo�na gwizdn�� - mrukn�� pogardliwie J�drek, do kt�rego odnosi�a si� ta uwaga. - A mo�e pan gazetkie kupisz? - zaproponowa� �obuzersko. - Geh, geh, id� sobie! J�drek zakr�ci� si� na pi�cie i wysko