1910
Szczegóły |
Tytuł |
1910 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1910 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1910 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1910 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Barbara Gordon
Rozbite gniazdo
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawniactw i Nagra�
Warszawa 1990
.pa
T�oczono w nak�adzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych w
Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. Iii_B�1
Przedruk z Wydawnictwa
Ministerstwa Obrony
Narodowej,
Warszawa 1988
Pisa�a Krystyna Pabian
Korekty dokona�y
Janina Andrzejewska
K. Kopi�ska
.st
Cz�� pierwsza
1
Tajemnica le�nej polany
Zosia chucha�a w zmarzni�te r�czki
i przytupyw�a dla rozgrzewki. Pierwsza
po�owa grudnia 1942 roku by�a bardzo
zimna. Las, przypr�szony ju� �niegiem,
sta� zupe�nie cichy i niemy. Na pr�no
Zosia szuka�a �lad�w st�p zaj�czk�w na
�niegu, nie dostrzeg�a ani jednej
wiewi�rki w koronach sosen. Widocznie
pochowa�y si� w swych ciepych norach i
dziuplach.
- Mamo, chod�my ju� do domu -
zacz�a p�aczliwie prosi� Bartosow�.
- Zaraz, dziecino, zaraz. Zbior�
jeszcze troch� ga��zi i p�jdziemy. -
Wprawnymi r�koma matka Zosi wi�za�a
chrust kawa�kami szmat. - Trzeba
zebra� dzi� wi�cej opa�u, m�wi�, �e
mr�z jeszcze st�eje. Wola�abym jutro
nie wychodzi� do lasu.
M�wi�c to Bartosowa od czasu do
czasu unosi�a g�ow� i nas�uchiwa�a z
niepokojem.
- Co to, mamo? - Zosia podbieg�a do
matki, zapadaj�c si� w stertach
opad�ego listowia i �niegu.
- NIc, c�rciu, nic. Chyba dzi�cio�
kuje.
Zosi wyda�o si�, �e matka z ulg�
odetchn�a. Dziewczynka mia�a dopiero
osiem lat, ale pomaga�a matce w miar�
swych si� w d�wiganiu ci�aru.
Podnosi�a mniejsze ga��zki, pomaga�a
zarzuca� wi�zk� na plecy i zbiera�a do
worka szyszki. Pobiega�a troch� w
k�ko, �eby si� rozgrza�. Od krzaczka
do krzaczka. Ich ga��zki, pokryte
szronem, wygl�da�y, jak gdyby by�y
ulepione z cukru. Dalej zaro�la
zbija�y si� w g�szcz. Latem chodzi si�
tam zawsze na jagody, a jesieni� - na
grzyby. Ale tego roku nikt ze wsi nie
zapuszcza� si� tak daleko. Gdy Zosia
upiera�a si�, �eby i�� dalej, starsi
ch�opcy patrzyli na siebie
porozumiewawczo i jako� tajemniczo, a
matka strofowa�a:
- Daj spok�j, Zosie�ko. Tam teraz
nie mo�na chodzi�. Mo�e kiedy�
p�jdziemy, ale nie w tym roku. Kiedy
wojna si� sko�czy...
Zosia cz�sto s�ysza�a s�owo
"wojna". Gdy si� zacz�a, mia�a pi��
lat i mgli�cie zapami�ta�a grzmot
dzia�, wybuchy bomb i wystrza�y
karabinowe, nie zachowa�a wyra�nie w
pami�ci czo�g�w i motocykli, kt�re z
piekielnym ha�asem gna�y po wiejskich
drogach. Matka zreszt� chowa�a si�
wtedy z Zosi� w piwniczce ich chaty.
Ale "wojna" ju� teraz, na co dzie�, to
by�o du�o bardzo z�ych spraw. To by�o
znikni�cie ukochanej Krasuli, w
zwi�zku z czym Zosia ju� tylko z
rzadka dostawa�a odrobin� mleka, nie
wiadomo w jaki spos�b zdobywanego
przez Bartosow�. To by�y coraz
mniejsze kromeczki gliniastego
razowego chleba i liczone na sztuki
ziemniaki. To by� wi�c po prostu g��d.
I to by�y jeszcze zap�akane,
rozpaczaj�ce s�siadki, gdy starszych
nieco ch�opc�w i dziewcz�ta �adowano
do ci�ar�wek.
- A dok�d oni jad�, mamo? - pyta�a
natarczywie Zosia.
- Daleko, kochanie. Na roboty do
Niemiec - odpowiada�a matka i my�la�a:
jak to dobrze, �e Zosi nic nie grozi.
Taka ma�a. Jak podro�nie, b�dzie ju�
po wojnie.
Niemcy... To ci w jasnozielonych
albo w czarnych mundurach, m�wi�cy
niezrozumia�ym j�zykiem. Zosia
widywa�a ich od czasu do czasu. Raz
wpadli ca�� gromad� na podw�rko i
zacz�li �apa� kury, kt�rych niewielkie
stadko uda�o si� jeszcze hodowa�
Bartosowej. By�y chocia� z tego jajka
na kluski i na sprzeda�. Du�a, bia�a
kokoszka uciekaj�c przed pogromem
wpad�a Zosi prosto w ramiona.
Przycupn�a z ni� za w�g�em chaty. I
nagle jakby spod ziemi wyr�s�
wielkolud w zielonym mudurze z
przewieszonym przez rami� karabinem i
wyci�gn�� r�k� po �up. Dziewczynka
krzykn�a przera�liwie.
- Nie! Nie dam! - wo�a�a wpatruj�c
si� w napastnika z gniewem i
przera�eniem swoimi wielkimi,
niebieskimi oczami. Blond warkoczyki
stercza�y jej wojowniczo po obu
stronach g�owy. Nie wiadomo jak
zako�czy�oby si� ca�e owo zaj�cie,
gdyby na pomoc nie pospieszy�a
Bartosowa, nie dbaj�c ju�, co si�
stanie z jej dobytkiem. Z�apa�a c�rk�
na r�ce i wbieg�a z ni� do izby. Ma�a
nadal kurczowo tuli�a w ramionach
przera�on� bia�� kokoszk�. Zza drzwi
dobieg� do nich rechotliwy �miech
�o�nierza. Co� wykrzykiwa�. Gdyby
rozumia�y po niemiecku, dowiedzia�yby
si�, �e nast�pnym razem on �ebki
ukr�ci: i kurze, i tej bezczelnej
smarkatej.
Ale nie z powodu okupant�w unikano
zag��biania si� w lasy Zamojszczyzny.
Zosia cz�sto chodzi�a z matk� po
drzewo, lecz nigdy ani jednego
"zielonego" tam nie spotka�a. Niemcy
bali si� tych obszar�w, niejeden ich
patrol przepad� tam bez wie�ci. Kt�
zatem kry� si� w owych g�stwinach?
Pewnego dnia Zosia z matk� posz�y
troch� dlaej i dotar�y a� do rozleg�ej
polany, obrze�onej zagajnikami.
Dooko�a z�oci�y si� ostatnie li�cie na
brzozach i olszynach, ostry zapach
jesieni unosi� si� w wilgotnym
powietrzu. Do uszu dziewczynki
dolecia� jakby daleki �piew.
- Mamo, mamo - szarpa�a Bartosow�
za sp�dnic� - kto to �piewa?
- Nie wiem, dziecino...
- Mamo, tam! Popatrz!
Odleg�ym brzegiem polany, skrajem
zagajnika przemyka�a si� spora gromada
m�czyzn. Jedni byli w ciemnozielonych
mundurach, inni w zwyk�ych kurtkach,
niekt�rzy mieli bro� i lufy karabin�w
po�yskiwa�y w jesiennym s�o�cu. Chyba
to oni nucili... Do Zosi dociera�y
pojedyncze s�owa:
...Nie p�acz, dziwczyno ma,@ bo w
partyzantce nie jest �le...@
- Co to "partyzantka", mamo?
Ale Bartosowa nie odpowiedzia�a.
Szybkim ruchem poci�gn�a Zosi� za
r�k� i obie zawr�ci�y na �cie�k�,
prowadz�c� do wsi.
- Zosiu, nic nie widzia�a� i nie
s�ysza�a�. Co� ci si� przywidzia�o! -
G�os matki by� stanowczy i surowy jak
nigdy.
Zosia spojrza�a zdumiona.
- Ale ...
- Powtarzam, nic nie widzia�a� i
nikomu o tym ani s�owa!
To przekre�la�o wszelki sprzeciw.
Zosia nie by�aby jednak ma��
ciekawsk�, gdyby nie usi�owa�a
dowiedzie� si�, o co tu chodzi.
Najpierw pods�uchiwa�a prowadzone
szeptem roznmowy starszych ch�opc�w, a
potem wtajemniczy�a j� c�rka s�siad�w,
Jad�ka Michalak�wna.
- Wiesz, niekt�rzy �o�nierze z
dawnego naszego wojska, no i takie
m�ode ch�opaki, co to im grozi�o
wywiezienie na roboty albo tacy, co
musieli ukry� si�, bo hitlerowcy
wsadziliby ich do wi�zienia czy obozu,
poukrywali si� w lasach. No i walcz� z
Niemcami. Gdzie mog�, tam im szkody
robi�. Jako� nas broni�... Ale o tym -
sza... Nie wolno nikomu nic m�wi�.
Zosia po�a�owa�a w tym momencie, i�
nie zjawi� si� "partyzant", kiedy
broni�a swojej bia�ej kokoszki. Ju� on
by temu "zielonemu" pokaza�...
I teraz pomagaj�c matce zbiera�
chrust, rozmy�la�a wci�� tylko o tym,
jak przyjemnie by�oby us�ysze� jeszcze
raz w tym g�uchym lesie s�owa, kt�re
zapad�y jej g��boko w pami��: "Nie
p�acz, dziewczyno ma..."
Nagle matka wyprostowa�a si� i
znieruchomia�a nas�uchuj�c. Po chwili
us�ysza�a tak�e Zosia. W�r�d ciszy, w
kt�rej s�ycha� by�o ka�de skrzypni�cie
�niegu i szelest li�ci pod nogami,
rozleg� si� daleki t�tent.
Kto� szybko galopowa� po
stwardnia�ej, le�nej drodze. S�ycha�
by�o coraz wyra�niejszy stukot
ko�skich kopyt.
Bartosowa cofn�a si� z drogi w
zaro�la, lecz wysun�a si� zn�w, gdy
posta� je�d�ca by�a ju� mo�liwa do
rozpoznania.
- Maciek! Maciek! - zawo�a�a weso�o
Zosia, machaj�c r�k� do syna s�siad�w,
brata przyjaci�ki, Jad�ki
Michalak�wny. Nie widzia�a go ju� od
paru miesi�cy. M�wili, �e pojecha� do
pracy do Zamo�cia.
- Mamo, sk�d Maciek si� tu wzi��?
Ale matka nie odpowiada�a. Jak
gdyby zesztywnia�a w oczekiwaniu na
wiadomo�ci od przybysza.
- Morduj� w Skierbieszowie! Lipsko
wysiedlili! Wszystkich wyp�dzaj�!
Setki Niemc�w w okolicy! Gestapo,
�andarmi, wojsko! - Maciek wyrzuca�
wie�ci jednym tchem, bez powitania.
Bartosowa zblad�a.
- A ty dok�d lecisz? Przecie� i
ciebie z�api�...
- Musz� uprzedzi� inne wsie.
B�d�cie w pogotowiu. Najlepiej
uciekajcie do lasu, w stron� Wojdy,
tam znajdziecie naszych...
�cisn�� boki konia, smagn�� go
witk� i pomkn��, znikaj�c w srebrnym
pyle �niegu, sypi�cego si� spod kopyt
gniadego. Odg�os galopu coraz cichszym
echem odbija� si� po lesie, za chwil�
nie by�o go ju� w og�le s�ycha�.
- Mamo, co on m�wi�? Kto wyp�dza?
Gdzie �andarmy? - Zosia z p�aczem
szarpa�a r�k� matki.
Ale Bartosowa nie znajdowa�a ju�
s��w. Co taka dziewczynka mo�e
zrozumie� z grozy i niebezpiecze�stwa,
kt�re nad nimi zawis�o? Zarzuci�a
tob� z chrustem na plecy i szybko
ruszy�a w stron� domu. Drepta�a za ni�
zaniepokojona Zosia, zapomniawszy w
roztargnieniu zabra� sw�j w�ze�ek z
nazbieranymi szyszkami. Nie mog�a si�
uspokoi�.
- Niemcy... Gestapo... - mrucza�a
cicho do siebie. - To pewno tacy, jak
ci, co nam kury pozabierali... -
Wzdrygn�a si�. - Nie lubi� ich! -
Powiedzia�a g�o�no do matki.
- Lito�ci nie maj�, ani sumienia...
- szepn�a Bartosowa i w my�lach
zacz�a sobie powtarza� jak magiczne
zakl�cie: A mo�e nie przyjd�? Mo�e i
tym razem nas omin�?
2
A jednak przyszli...
Ju� od kilku tygodni kr��y�y po
ca�ej Zamojszczy�nie i s�siednich
terenach wie�ci, mro��ce krew w �y�ach
i sp�dzaj�ce sen z powiek mieszka�c�w
wsi i miasteczek. Opowiadano o
planach, jakie knuj� hitlerowcy. Maj�
podobno zamiar wywie�� ca�� polsk�
ludno�� z tych ziem i osiedli� na nich
Niemc�w z r�nych stron: z Wo�ynia,
Ukrainy, Rumunii, kraj�w
nadba�tyckich. Ju� w listopadzie 1941
roku utworzono w �odzi z oddzia�em w
Zamo�ciu specjalny urz�d
przesiedle�czy i w sze�ciu czy
siedmiu wsiach pod Zamo�ciem, z
kt�rych wysiedlono wszystkich
mieszka�c�w, zagospodarowali si�
Niemcy. To by�a pr�ba. Generalne
natarcie rozpocz�o si� teraz, w
ko�cu listopada 1942 roku.
Nie by�y to wi�c plotki ani ch��
zastraszenia Polak�w, jak my�lano na
pocz�tku. Rzeczywisto�� okaza�a si� o
wiele gorsza. Og�em w dwu okresach:
od listopada 1942 do marca 1943 roku i
od 23 czerwca do 15 lipca 1943 roku
opr�niono z Polak�w prawie 300 wsi,
wyp�dzaj�c ponad 100 tysi�cy os�b w
tym oko�o 30 tysi�cy dzieci. Jak to
robiono i jaki by� los tych
nieszcz�liwych wygna�c�w? Nie by�o to
bowiem tak, �e po prostu wyp�dzona ze
swej chaty rodzina mog�a i�� sobie,
dok�d chcia�a.
Znienacka, w nocy lub o �wicie
gestapowcy i wojsko otaczali wie�,
wyp�dzali z chat ca�� ludno��, nie
pozwalaj�c nic ze sob� zabiera�, a
opieraj�cych si� zabijali na miejscu.
M�czyzn i starsz� m�odzie�, zdoln� do
pracy, wywo�ono w g��b Rzeszy, a
kobiety z dzie�mi i starych ludzi
umieszczano w wi�zieniach i obozach.
Tam odbierano matkom dzieci, nawet
ca�kiem malutkie. Matki wywo�ono do
oboz�w lub na roboty. Te dzieci, kt�re
Niemcom si� podoba�y i odpowiada�y ich
rasowym wymaganiom, a by�o ich wiele
tysi�cy - wywo�ono do Niemiec i
oddawano na wychowanie niemieckim
rodzinom. Inne �adowano do towarowych
zaplombowanych wagon�w i wywo�ono -
albo do oboz�w, albo na poniewierk� do
ma�ych osiedli i miasteczek w r�nych
cz�ciach kraju.
O tym wszystkim jeszcze nie
wiedzia�a ludno�� wsi, w kt�rej
mieszka�a Zosia z rodzicami. Ale ju�
na sam� wie�� o pogromie w s�siedniej
osadzie ludzie wpadli w pop�och.
Kobiety biega�y od chaty do chaty z
lamentem, nie wiedz�c, co robi�:
ucieka�, czy pozosta� i czeka� - a
mo�e nie przyjd�... Tu i �wdzie
pakowano tobo�ki, niekt�rzy
wyprowadzali pozosta�e jeszcze byd�o
do lasu, przestraszone dzieci p�aka�y
po k�tach lub biega�y po wsi,
czepiaj�c si� matczynych sp�dnic.
W domu Zosi by�o stosunkowo
spokojnie. Zosia siedzia�a cichutko w
k�ciku kuchni, wodz�c oczyma za matk�,
kt�ra szykowa�a kolacj�. Bartosowa
stara�a si� panowa� nad sob�, ale i
jej lecia�o wszystko z r�k.
Za oknami zapada� ju� zmrok, ale
cisza zimowego, pogodnego wieczoru
pe�na by�a niepokoju.
- Zostaw, zostaw, chod� poka�� ci
co�! - wo�a�a Jad�ka Michalak�wna,
wpadaj�c do kuchni. Poci�gn�a za sob�
Zosi� na dw�r.
- Patrz, tam! - wskaza�a r�k� w
kierunku, gdzie wzg�rza, na kt�rych
rozpo�ciera�a si� wioska, przeci�te
kotlink� ma�ej rzeczki, otwiera�y
widok na dalsze, ni�ej po�o�one
okolice. Ciemne, granatowe niebo w tej
stronie pulsowa�o jasnor�owym
blaskiem. A� gwiazd nie by�o wida�.
- Jakby nad lasem wschodzi� �wit.
Tam si� pali - szepn�a Jadzia.
Zosia, spojrzawszy na horyzont, nie
zatrzyma�a jednak na nim wzroku.
Wlepi�a niebieskie oczy w pobliski
las, jakby oczekuj�c, �e co� wy�oni
si� z ciemnej, tajemniczej g�stwiny.
Ale w lesie panowa�a cisza.
- Zosia, do domu! Na kolacj�. Gdzie
tam zn�w biegasz po mrozie? - rozleg�o
si� nawo�ywanie Bartosowej.
Do sto�u siad�y same.
- A tato? - zapyta�a Zosia.
- Przyjdzie troch� p�niej, teraz
jest zaj�ty - odpowiedzia�a matka,
zerkaj�c w stron� drzwi, prowadz�cych
do s�siedniej izdebki. Tam zebrali si�
s�siedzi Bartosa i naradzali si�, co
robi�.
Izdebka by�a w�a�ciwie ma�ym
kantorkiem. Tu Micha� Bartos za�atwia�
sprawy sp�dzielni, kt�rej by�
kierownikiem. Szanowano go i lubiano.
Tu wi�c te� przychodzili do niego
nawet starsi gospodarze, �eby
zasi�gn�� rady albo porozmawia� o
og�lnych sprawach. Nic te� dziwnego,
�e w�a�nie u Bartosa zgromadzili si� w
momencie trwogi.
- A ja tam mojej ziemi i cha�upy
nie zostawi�! - zaklina� si� stary
J�drzej Duda.
- Mo�e jednak by�oby lepiej
wyprowadzi� si� cho�by na kilka dni do
lasu z kobietami i dzieciakami -
radzi� jaki� przezorny gospodarz.
- Co, ucieka� przed szwabami? -
krzykn�� inny zawzi�cie. - Za nic na
�wiecie. A niech mnie ubij�!
- Jak wyjdziemy, a oni przyjd�, to
zajm� wie�. Dla nas powrotu ju� i tak
nie b�dzie...
- A jak tu z dzieciskami w zim� po
lasach si� tu�a�? Inne wsie mo�e by
pomog�y, ale i u nich to samo, co u
nas.
- Kto chce - radzi� Bartos - niech
idzie do lasu, mo�e tam nasze ch�opaki
jako� pomog�, ukryj�. A kto chce i ma
odwag�, niech zostaje. Jakby co,
b�dziemy si� broni�.
- Ba, broni� si�, ale czym? Jak?
Paru gospodarzy spojrza�o po sobie
porozumiewawczo. Wiadomo, co tam za
workami z towarem, pod pod�og� le�a�o
w sk�adziku kierownika Bartosa.
- C�, trza i�� do domu, zobaczy�,
co tam si� dzieje. Baby ca�kiem g�owy
potraci�y... - Westchn�wszy ci�ko
paru gospodarzy podnios�o si� z �awek
i ruszy�o ku wyj�ciu.
- Dobrej nocy!
- Dobrej nocy, ale jaka tam ona
b�dzie, kto j� wie...
Kilku s�siad�w zosta�o z Bartosem.
Gdy zamkn�y si� drzwi za
odchodz�cymi, gospodarz podszed� do
�ciany, co� tam pomajstrowa� i wyj��
ze schowka kilka p�askich paczek.
- Wiecie, co z tym robi�.
Oczy obecnych b�ysn�y gro�nie. Z
namys�em i ostro�nie rozpakowywali
bro�, przeliczali naboje.
Wtem do uszu obecnych w izbie
dolecia� okrzyk, g�o�niejszy ni� gwar
niespokojnych kobiecych g�os�w.
Jak huragan polecia�a wie��:
- �andarmi we wsi!
- A jednak przyszlli - sykn�� z
w�ciek�o�ci� Bartos.
- A jednak przyszli - powt�rzy�y te
same s�owa zbiela�e usta Bartosowej.
Sta�a jak sparali�owana.
- �apcie, co macie pod r�k�, i w
las! - Bartos wypad� z kantorku do
kuchni.
- Za p�no - odpowiedzia�a
Bartosowa. - Zostan� z tob� do
ostatka.
Na skraju wsi s�ycha� by�o coraz
g�o�niejsze krzyki i lamenty. Tupot
podkutych but�w grzmia� po
stwardnia�ej drodze. �andarmi, wojsko
i gestapowcy okr��yli dooko�a wie�
niespodziewanie. Pe�no ich by�o po
op�otkach i na drodze. Gdzie� pad�
strza�. W odpowiedzi zaterkota�
karabin maszynowy. G�o�ne echo odbi�o
si� po lesie. Gdzie� zarycza�a krowa,
gdaka�y kury, psy wy�y wniebog�osy.
- Nie p�acz, ma�a, trzymaj si�,
b�d� zuchem! - rzuci� Bartos do c�rki
na po�egnanie i wyskoczy� przed dom, a
za nim pozostali gospodarze.
- Nie strzela�, dop�ki nas nie
zaatakuj�. Spr�bujemy przebi� si� do
lasu, do naszych ch�opak�w do
"Visa"... T�dy. - Wskaza� r�k� g�szcz
malin, rosn�cych za chat�.
"Vis" albo "Filip", czyli Jerzy
Meyer, przewodzi� grupie partyzant�w z
Batalion�w Ch�opskich i wiadomo by�o,
�e kr��y� w lasach maj�tk�w
Zamoyskich, planuj�c odwet na
hitlerowcach za wysiedlanie wsi.
Dom Bartos�w sta� nieco na uboczu,
na wzg�rzu. Wida� st�d by�o doskonale,
co si� dzieje w ca�ej wiosce.
Wyp�dzano z dom�w wszystkich ludzi.
- NIc nie bra�! Liegen lassen! -
wrzeszczeli p� po polsku, p� po
niemiecku na kobiety, kt�re chwyta�y
tobo�y. Pozwalali wzi�� tylko ma�e
t�umoczki. Na placyku przed domem
so�tysa sta� st�oczony t�um. Wida� go
by�o w �wietle bij�cym z otwartych
drzwi dom�w i w b�yskach reflektor�w,
kt�rymi �andarmi o�wietlali wie�. W
t�umie nikt ju� nie p�aka�. Ludzie,
do��czani do grupy, przestawali
rozpacza�. M�czy�ni z r�koma
za�o�onymi za g�ow�, stali bez s�owa,
stwardniali i zaci�ci, kobiety tuli�y
przestraszone dzieci. �andarmi
uganiali si� po stodo�ach, piwnicach i
op�otkach w poszukiwaniu uciekinier�w.
Paru ch�opc�w, usi�uj�cych przedosta�
si� do lasu, z�apano i zawleczono do
gromady.
Dotarli te� wreszcie do domu
Bartos�w. Otoczy�a go ca�a grupa
esesowc�w z naje�onymi karabinami.
- Micha�... Micha�... - szepta�a w
k�ko matka Zosi, stoj�c nieruchomo
jak skamienia�a.
- Mamo, mamo, chc� do taty! -
zawodzi�a Zosia.
Kolba trzasn�a w p�przymkni�te
drzwi, kt�re otwar�y si� szeroko.
- Mamo, to on! - krzykn�a
Zosia dzikim, nieprzytomnym
g�osem i z ca�ej si�y przywar�a
do matki.
Zdawa�o jej si�, �e to ten sam
wysoki drab, kt�ry chcia� jej
wydrze� kokoszk�. Ale tym razem
si�ga� po Zosi�. Za nim
majaczy�y olbrzymie, gro�ne
sylwetki innych. W �wietle
dopalaj�cej si� naftowej lampy
b�ysn�a z�owieszczo stal
bagnet�w, ponuro l�ni�y he�my,
pod kt�rych cieniem niemal �e
nie by�o wiea� twarzy. Wdarli
si� do wn�trza domu i
przebiegali go z k�ta w k�t,
przewracaj�c sprz�ty i w�amuj�c
si� do szaf.
- Gdzie m��? - wrzasn��
kt�ry�, widocznie t�umacz albo
folksdojcz.
- Nie wiem, nie ma... -
wyj�ka�a Bartosowa.
- Du, komm! Chod�! - jeden z
�andarm�w szarpn�� Zosi�.
- Nie! Nie! Nie chc�! -
Dziewczynka zapar�a si� n�kami.
Drugi chwyci� za rami� matk�
Zosi. Ale Bartosowa silnym,
energicznym ruchem strz�sn�a i
odepchn�a jego d�o�, za jedn�
r�k� wzi�a Zosi�, w drug� uj�a
ma�y tobo�ek z bochenkiem chleba
i skrawkiem s�oniny i
wyprowstowana, przest�pi�a pr�g
chaty. Gdy schodzi�y �cie�k� ku
g�pwnej drodze, rozleg� si� za
nimi strza�. Jeden, drugi, potem
ca�a seria. Rozprysn�� si� z
og�uszaj�cym hukiem granat.
Zosia obejrza�a si�. Ca�y dom
wida� by�o w rozb�yskach
wystrza��w. Niemcy przykl�kli za
w�g�em i strzelali w sad za
domem. W malinowe zaro�la, gdzie
Zosia tak lubi�a buszowa� latem.
Gdy do��czono matk� z Zosi� do
t�umu s�siad�w, przywita�y je
przera�one spojrzenia.
- Ruhe! Spok�j! - krzykn��
gestapowiec, gdy jedna z kobiet
chcia�a zbli�y� si� do
Bartosowej i o co� zapyta�.
T�um zako�ysa� si�. Ob�awa
wraca�a z chat, zion�cych
otwartymi drzwiami. Prowadzono
jeszcze pojedyncze osoby,
ok�adaj�c je kolbami. Rozkazy
wydawa� m�ody oficer o
zawzi�tej, z�ej twarzy i
zimnych, jakby nie widz�cych
nikogo oczach. Zacz�to dzieli�
gromad�. Na jedn� stron�
odsuni�to m�czyzn i za�adowano
ich do ci�ar�wek. Osobno
ustawiono kobiety, dzieci i
starych ludzi. Kilku gospodarzy
brakowa�o, mi�dzy innymi
J�drzeja Dudy, kt�ry przysi�ga�,
�e nie pozwoli si� wyp�dzi� ze
swojej ziemi. Czy pozostali ju�
na zawsze w swoich chatach,
broni�c ich do ostatka, czy
uda�o si� im przedrze� do lasu?
Kobiety z dzie�mi i starych
ludzi ustawiono w szeregu w
otoczeniu �andarm�w i poch�d
ruszy�. Niekt�rzy konwojenci
prowadzili psy na smyczy i gdy
tylko kto� zbacza� z drogi, psy
rzuca�y si� na niego z
ujadaniem, szczerz�c ostre,
bia�e k�y. Niesamowity by� to
poch�d. Dooko�a ciemna noc,
przenikaj�cy do ko�ci wiatr, pod
nogami miejscami l�d, a
miejscami rozdeptane przez wiele
st�p grz�skie b�oto. Zosia z
pocz�tku drepta�a dzielnie ko�o
matki, ale po pewnym czasie
zacz�o jej ju� brakowa� si�.
Potyka�a si�, raz nawet upad�a.
Konwojent szturchn�� j� kolb�, a
nad sob� dziewczynka dojrza�a
rozwart�, gro�n� paszcz�
wielkiego psa. Zerwa�a si� na
r�wne nogi z krzykiem. Musi by�
"zuchem", jak powiedzia� na
po�egnanie ojciec.
- A dok�d oni nas prowadz�,
mamo? - spyta�a cichutko.
- Nie wiem, c�reczko...
Kto� w gromadzie mrukn��:
- A do Zamo�cia podobno.
Zosia by�a kiedy� z ojcem w
Zamo�ciu. Jechali wtedy wozem
chyba godzin� i dziewczynka
pomy�la�a, �e to nie tak daleko.
Ale co innego jecha� w dzie�
wozem, zaprz�onym w dobrego
konia, a co innego wlec si�
zimow� noc�. Kto� upad�, kto�
zas�ab�, kilka nieruchomych
postaci pozosta�o w przydro�nym
rowie.
- Mamo, to babcia W�jcikowa.
Czy ona odpoczywa? Mo�e
przysiad�yby�my w rowie.
- Ona ju� nie �yje, Zosiu.
S�ysza�a�, �o�nierz do niej
strzeli�.
- Nie �yje... - ze zdumieniem
i przestrachem powt�rzy�a cicho
Zosia. Taka �mier� by�a dla niej
jeszcze niezrozumia�a.
- A dlaczego on to zrobi�?
- Bo ona nie mog�a i�� dalej!
- odpowiedzia�a twardo
Bartosowa.
Przez ca�� drog� do Zamo�cia
pozwolono im raz tylko przysi���
dla odpoczynku. Dopiero w
po�udnie nast�pnego dnia
zamajaczy�y przed nimi zarysy
miasta. Ludzie na ulicach
przygl�dali si� stopnia�ej ju�
gromadzie ze �zami w oczach, ale
nikomu nie pozwolono podchodzi�
do prowadzonych, ani poda� im
kubka wody czy kawa�ka chleba.
Gdy zatrzasn�a si� za nimi z
ponurym hukiem brama
przej�ciowego obozu
przesiedle�czego, Bartosowa i
Zosia znalaz�y si� w zbitym
t�umie takich samych jak one
wysiedle�c�w. Zmarzni�ci i ledwo
trzymaj�cy si� na nogach, twarze
mieli zap�akane, przera�one,
albo ca�kowicie ot�pia�e, nagle
jakby postarza�e.
Wepchni�to ca�� gromad� do
baraku, na kt�rym widnia�a
wielka cyfra 2. Nie by�o tam
wcale cieplej ni� na dworze. Ani
prycz, ani siennik�w. Wszyscy
porozk�adali si� na brudnej
pod�odze w niesamowitej
ciasnocie. Bartosowa i Zosia
przytuli�y si� do siebie w
jakim� k�ciku obok rodziny
Michalak�w.
- Mamo, je�� mi si� chce...
Bardzo - szepn�a cichutko
Zosia. Prawie ju� zapomnia�y, �e
od wielu godzin nie mia�y nic w
ustach.
Matka oderwa�a kawa�ek chleba
z bochenka, kt�ry zabra�a z domu
w t�umoczku, i podsun�a Zosi
kawa�eczek s�oniny.
- Masz, musisz odgry��, bo
no�a nie mamy.
Sama zadowoli�a si� kromk�
chleba i �ykiem wody z kubka,
kt�r� gdzie� zdoby�a Jadzia
Michalak�wna.
Tak min�o kilka dni w
ciasnocie i niesamowitym zaduchu
bez jedzenia i jakiejkolwiek
pomocy lekarskiej. Starzy ludzie
umierali, dzieci chorowa�y.
Zosia zacz�a si� drapa� a� do
krwi. To by�y wszy. Z
rozdrapanych ran porobi�y si�
wrzody. Chleb i s�onina, zabrane
z domu, zosta�y ju� zjedzone -
Bartosowa nie mia�a sumienia, by
odm�wi� cho� okruszyny s�siadom,
kt�rzy w pop�ochu nic nie
zabrali.
Po paru dniach kilku
gestapowc�w wcisn�o si� do
baraku i zacz�o po nim kr��y�,
nie robi�c sobie nic z tego, �e
depc� po lludziach. Chodzi�o im
o dzieci. Wybierali te
silniejsze i zdrowsze i
wyprowadzali, mimo krzyku dzieci
i p�aczu matek. Zosi� te�
oderwali od Bartosowej.
Dziewczynka mia�a ju� wtedy
gor�czk� i nie bardzo wiedzia�a,
co si� z ni� dzieje. W osobnym
baraku grupa hitlerowc�w
przygl�da�a si� jej uwa�nie,
wa�y�a, mierzy�a, opisywa�a,
zadawa�a jej jakie� pytania, na
kt�re Zosia nie umia�a
odpowieduie�. W ko�cu jeden z
Niemc�w przez t�umacza
o�wiadczy� jej, �e pojedzie do
Niemiec i �e to dla niej wielki
zaszczyt. To jeszcze dotar�o do
�wiadomo�ci p�przytomnej
dziewczynki. Zacz�a krzycze�:
- Nie! Ja chc� do mamusi, do
taty, do domu!
Ludzie w czarnych mundurach
wybuchn�li �miechem.
Takich dzieci jak Zosia by�y
dziesi�tki, potem setki, a
wreszcie tysi�ce.
Gdy Zosia znalaz�a si� z
powrotem w "swoim" baraku, nie
zasta�a ju� tam matki. Nie by�o
te� Michalakowej. Obie uznano
razem z wieloma innymi kobietami
za zdolne do pracy i do��czono
do transportu, kt�ry mia� by�
skierowany do Rzeszy niemieckiej
na roboty w fabrykach
zbrojeniowych i gospodarstwach
rolnych.
Zosi zosta�a ju� tylko Jadzia
Michalak�wna. Obie dziewczynki
przytuli�y si� do siebie i
gorzko zap�aka�y. W�r�d tysi�cy
ludzi, po stracie swych matek,
poczu�y si�, jak gdyby by�y
zupe�nie same na �wiecie.
Zdarza si� i szcz�cie w
nieszcz�ciu. Choroba, kt�rej
pocz�tki odczuwa�a ju� Zosia
podczas bada� komisji,
uznaj�cej, czy dziecko nadaje
si� do zniemczenia, zaatakow�a
j� teraz w tempie piorunuj�cym.
Gdyby by� na miejscu jaki�
lekarz, mo�e rozpozna�by, �e to
ci�ki przypadek odry. Ale
�adnego lekarza nie by�o,
s�siadki odsuwa�y si�, o ile to
by�o w tej ciasnocie mo�liwe,
chocia� ich dzieci te�
chorowa�y, i na dyfteryt, i na
tyfus. Jadzia mog�a Zosi
przynie�� tylko od czasu do
czasu kubek lury, kt�r� z kot�a
dawano co kilka dni. Jedzenia
ju� �adnego nie mia�y.
Ale ta choroba uratowa�a
Zosi�. Gdy przyszli po ni�, �eby
zabara� do transportu na
wywiezienie do Niemiec,
gestapowiec na widok
zapadni�tej, rozpalonej
twarzyczki, nieprzytomnych oczu
i pokrytego strupami cia�a,
machn�� tylko r�k� i poszed�
sobie. Ta to ju� d�ugo nie
po�yje...
Teraz spor� grup� dzieci, tych
najbardziej chorych i s�abych,
przeniesiono do tak zwanych
"ko�skich" barak�w. Po prostu
by�y tu dawniej stajnie. Dzieci
le�a�y w b�ocie i gnoju, bo nie
by�o nawet pod��g ani gar�ci
s�omy. Robi�o si� coraz zimniej.
Min�o zn�w kilka dni i dzieci
z "ko�skich" barak�w, a w�r�d
nich Zosi� i Jadzi� za�adowano
do poci�gu. By�y to towarowe,
bydl�ce wagony. W tym
transporcie by�o oko�o tysi�ca
dzieci od malutkich,
paroletniech do
kilkunastoletnich. By�o te�
kilkana�cie starych kobiet,
kt�re ju� zupe�nie opad�y z si�.
Zasuni�to z ha�asem wielkie jak
wrota drzwi, stukn�y sztaby i
poci�g ruszy�.
Niekt�re dzieci, st�oczone
jedno na drugim, krzycza�y i
p�aka�y. Wi�kszo�� mia�a
gor�czk� i chci�o im si� pi�.
Inne zn�w tak os�ab�y z g�odu,
�e ju� w og�le si� nie odzywa�y
i nie wiadomo by�o, czy jeszcze
�yj�. Poci�g toczy� si� wolno,
ca�ymi godzinami. Czasami
przystawa� gdzie� w polu. Wtedy
s�ycha� by�o stuk podkutych
but�w na zewn�trz, na
zamarzni�tej ziemi i szcz�ka�a
sztaba, rozchyla�y si� zasuwane
drzwi. Do wn�trza wagonu
przenika�o troch� �wie�ego
powietrza, ale i zarazem mr�z,
kt�ry si�ga� ju� do 20 stopni.
Konwojenci obrzucali baczynm
spojrzeniem gromad� ma�ych
wi�ni�w i nieomylnie si�gali po
te ofiary, kt�re ju� rozsta�y
si� z �yciem. Pewnego dnia
zabrano Zosi Jadzi�. Trzyma�a
si� jej kurczowo, nie chcia�a
wierzy�, �e jej przyjaci�ka ju�
nie �yje. Dygota�a ze strachu,
gdy w szczelinie drzwi pojawia�y
si� postacie w zielonych
mundurach i rozlega�y si� ich
chrapliwe g�osy. A� kt�rego�
dnia poci�g stan�� na d�u�ej.
Zestaw bydl�cych wagon�w,
za�adowanych prawie tysi�cem
dzieci, zatrzyma� si� na ma�ej
stacyjce Stoczek.
Do p�przytomnej Zosi zacz�y
dobiega� jakie� dziwne odg�osy.
Tupotanie n�g, niepodobne do
przera�aj�cego stukotu but�w
�andarmskich, jakie� rozmowy,
prowadzone cicho po polsku,
manipulowanie przy sztabie, na
kt�r� zamkni�te by�y
zaplombowane drzwi wagon�w.
Wreszcie drzwi rozsun�y si�. Na
dworze by�o bardzo zimno.
Zamajaczy�y mundury kolejarskie.
Kolejarze zacz�li wyjmowa� z
wagonu dzieci, kt�re by�y
najbli�ej. Kto� powiedzia�:
- Na razie wi�cej nie damy
rady wzi��...
To kolejarze wykradali dzieci
z transportu.
Odeszli i drzwi si� zasun�y,
ale zn�w przez szpar� zacz�y
dobiega� urywki rozm�w:
- Komendant kaza� do rana
opr�ni� wagony.
- No tak, zestaw potrzebny im
dla nast�pnego transportu.
- Ale gdzie my te wszystkie
dzieciaki umie�cimy?
- Podobno jest ich
dziewi��set.
- To prawie tyle, co
mieszka�c�w w Stoczku...
- Ani tu co je�� nie ma, ani
lekarza, a patrzcie, ile
chorych. No, ale nie ma rady.
Trzeba je bra�. Musimy.
Hitlerowcy gotowi je
powystrzela�. Pok�adziemy je w
szkole, po domach, no i gdzie
si� da.
- Kt�re mog� i��, niech id�.
Chore pok�adziemy na wozy. No i
s� dwie ci�ar�wki.
Gdy rozsun�y si� zn�w drzwi,
Zosia zobaczy�a grup� ludzi i
kolejarzy. Opr�niali wagony pod
nadzorem policjant�w. Zosi�
po�o�ono na wy�cielonym s�om�
wozie, na kt�rym by�o ju� z
pi��dziesi�cioro dzieci. W�z
trz�s� si� na wyrwach w bruku i
Zosi zdawa�o si�, �e droga nie
ma ko�ca. Z zimna skostnia�a,
mr�z tego dnia si�ga�
trzydziestu stopni. Mia�a
gor�czk� i strasznie chcia�o si�
jej pi�. Wreszcie w�z stan�� i
kto� wni�s� Zosi� do
pomieszczenia, w kt�rym pe�no
ju� by�o dzieci, p�acz�cych i
j�cz�cych albo le��cych cicho
bez ruchu. Kto� po�o�y� Zosi� na
brzegu siennika obok kilkorga
innych.
- Pi�! - j�kn�a Zosia.
Kto� poda� jej kubek
gorzkawego, lecz ciep�ego p�ynu.
Kto� inny wsun�� w brudn� r�czk�
skibk� chleba. Noc min�a Zosi
pe�na niepokoju, majacze�,
jakich� strasznych sn�w.
Nast�pnego dnia zdj�y Zosi� z
siennika jakie� ciep�e,
troskliwe r�ce i zda�a sobie
spraw�, �e to ramiona kobiece. W
pewnej chwili pomy�la�a, �e to
mo�e mamusia przysz�a po ni�,
�eby zabara� do domu, a
wszystko, co si� dzia�o
dotychczas, by�o tylko z�ym
snem. Ten kto� w�adowa� Zosi� i
jeszcze ze trzydzie�cioro
dzieci, w�r�d nich i
p�toraroczne male�stwa do
stoj�cej nie opodal ci�ar�wki i
przykry� ciep�ym kocem.
Zaci�gni�to plandek� i
ci�ar�wka ruszy�a. Troch�
trz�s�o, ale Zosia mia�a
uczucie, �e ju� teraz nic z�ego
si� nie dzieje. W ka�dym razie
nie by�o zielonych mundur�w, nie
by�o s�ycha� chrapliwych g�os�w,
nie spada�a znienacka na rami�
twarda kolba karabinu.
Po pewnym czasie ci�ar�wka
stan�a i rozsun�a si�
plandeka. I zn�w dziewczynce
wyda�o si�, �e to jaki� dziwny
sen. Dooko�a by�o miasto, ulica,
wysokie domy, a samoch�d otacza�
t�um ludzi. Zosia nigdy jeszcze
nie widzia�a ani takiego du�ego
miasta, ani tak ubranych ludzi.
W t�umie panowa�o zamieszanie,
jedni p�akali, inni wrzucali do
ci�ar�wki jedzenie i s�odycze.
Ale os�abione r�czki przewa�nie
chorych dzieci nie mia�y nawet
si�y, �eby si�gn�� po te dary.
Zosia siedzia�a przykucni�ta z
samego brzegu ci�ar�wki. I
nagle us�ysza�a tu� przy sobie
cichy szept:
- Psst... Ty, ma�a, chod� no
tu...
Popatrzy�a, kto to do niej si�
odzywa, i napotka�a spojrzenie
bystrych, br�zowych oczu
ch�opca. M�g� mie� oko�o
pi�tnastu lat. Na g�owie mia�
zawadiacko zsuni�t� na bok
cyklist�wk�, a pod pach� paczk�
gfazet.
- No, chod� do mnie...
Zsun�a si� troch�, a on
zr�cznie z�apa� j� w obj�cia i
zacz�� szybko przeciska� si�
przez t�um. Gdy zrozumia�, �e
Zosia nie bardzo mo�e i��,
najpierw wzi�� j� na barana, a
potem gwizdn�� przeci�gle.
Zatrzyma� si� ko�o nich przy
chodniku �mieszny w�zek na
trzech k�kach z siedzeniem z
przodu.
- Hej, Wacek, podwie� no mnie
do domu z narzeczon� - zawo�a�
weso�o ch�opiec z br�zowymi
oczyma, w kt�rych pob�yskiwa�y
weso�e iskierki.
- Sie robi! - odpowiedzia�
drugi chj�opak, troch� starszy,
kr�c�cy zawadiacko peda�ami
roweru, przymocowanego z ty�u do
tego dziwnego wechiku�u.
- Co to? - szepn�a troch�
zal�kniona Zosia.
- To riksza. Nie widzia�a�
jeszcze takiego pojazdu?
Japo�czycy to wymy�lili. Tym si�
teraz je�dzi po Warszawie.
Przecie� z osob�, co tak
wygl�da, tramwajem nie pojad�.
Zaraz by nas szkopy zgarn�y.
- To ja jestem w Warszawie? -
zdo�a�a jeszcze wyj�ka� Zosia i
straci�a przytomno��.
3
J�drek i jego koledzy
- Kurier Nooo... Nooowy Kurier
Warszawski... Kurier! -
wykrzykiwali gazeciarze, p�dz�c
z Alej Jerozolimskich w kierunku
Marsza�kowskiej.
Wszyscy biegli jak
najszybciej, �eby znale�� si� w
najbardziej ruchliwym miejscu
Warszawy. Sta� tam wtedy dworzec
G��wny, a w�a�ciwie to, co z tej
nie doko�czonej przed wojn�
budowli zosta�o. Niemniej jednak
dworzec by�, czynny, tu
przyje�d�a�y i st�d odchodzi�y
poci�gi z r�nych stron.
A kto to byli gazeciarze? Nie
by�o takich kiosk�w z pras�, jak
dzi�, gdzie mo�na kupi� i gazety
dla doros�ych, i pisemka dla
dzieci. W Warszawie wychodzi�a
zreszt� tylko jedna gazeta,
"Nowy Kurier Warszawski",
wydawana przez w�adze
okupacyjne. I w�a�nie po ni�
zg�aszali si� do hurtownik�w
czyli "majdaniarzy"
kilkunastoletni ch�opcy, brali
plik gazet pod pach� i p�dzili
na miasto, �eby je sprzeda� i w
ten spos�b zarobi� na �ycie -
swoje, a czasem i rodziny. By�a
to zgrana paczka bystrych,
dzielnych ch�opak�w.
Na przystanku naprzeciwko
Dworca G��wnego t�um ludzi
zzi�bni�tych i
zniecierpliwionych oczekiwa� na
upragniony tramwaj. To by�
przecie� jedyny pr�cz doro�ek i
riksz �rodek komunikacji.
Samochod�w Polakom nie wolno
by�o mie�, autobusy nie
kursowa�y.
- Zobacz, widzia�e� kiedy tak�
choink�? - tr�ci� J�drka jeden z
koleg�w_gazeciarzy, wskazuj�c na
tramwaj, kt�ry nadje�d�a�,
dzwoni�c gw�atownie, oblepiony
ze wszystkich stron pasa�erami.
T�um rzuci� si� ku niemu i nie
zwa�aj�c na p�dz�ce jezdni�
niemieckie samochody, szturmowa�
wszelkie mo�liwe do uczepienia
si� pozycje. Czasem zwisa�o po
kilka os�b, przyczepionych jedna
do drugiej, a dobre by�y i
bufory jako wygodne miejsce do
siedzenia. Wi�c potocznie
warszawiacy nazywali tramwaje
"choinkami".
Jednocze�nie przyskoczyli do
tramwaju �andarmi, jakby spod
ziemi wyro�li. Z krzykiem
spychali ludzi kolbami ze
stopni.
- Ale si� dzi� rzucaj�! co ich
zn�w ugryz�o? - mrukn�� Janek do
przyjaciela.
Mo�e to te nowe podarunki
angielskich samolot�w dla
kochanych berli�czyk�w... Tamci
ich �upi�, a oni nam szko�� daj�
- zakpi� J�drek.
- Du�o ju� dzi� tego
szmat�awca sprzeda�e�? - spyta�
Janek, potrz�saj�c plikiem
gazet.
- E, sk�d... Bo to chce kto
takie �wi�stwo kupowa�? My�lisz,
ludzie nie wiedz�, �e to pan
Hitler specjalnie dla nas tak�
gazetk� po polsku wydaje, �eby
nam w g�owach przewraca�?
Ale Janek by� innego zdania.
- Kupowa�, kupuj�. Tylko
trzeba wszystko na odwr�t
czyta�. Jak pisz�, �e aliant�w
t�uk�, znaczy, �e sami zdrowo
oberwali. No i po Moskwie ju�
mieli spacerowa�, a tu guzik!
- No, wojna wojn�, ale trzeba
si� troch� ruszy�. W domu ani
grosza, zimno jak w psiarni.
Musz� drzewa kupi�. Matka zn�w
kaszle, �e ju� s�ucha� nie mog�.
- Wiesz co, J�drek, ja wczoraj
na ulicy z fury troch� w�gla
podkrad�em razem ze Sta�kiem,
mog� ci da� z kube�ek.
- Co mi tam b�dziesz dawa� -
odburkn�� J�drek - sam nie masz
za wiele, a Kry�ka i Ja�ka musz�
mie� ciep�o. Takie chuchra...
- Oj, co prawda, to prawda.
K�opot mam z tymi ma�ymi, od
kiedy matk� na Pawiak wzi�li. Za
g�upi po�e� s�oniny! Teraz jak
jedna idzie po chleb, to druga w
domu siedzi, bo jedyna para
but�w w cha�upie i to dziurawe.
- S�uchaj, szczekaczka co�
gada...
Ch�opcy przy��czyli si� do
ludzi, gromadz�cych si� w
ponurym milczeniu dooko�a s�upa
z g�o�nikiem radiokowym, kt�ry
kilka razy dziennie chrapliwym
g�osem podawa� wiadomo�ci,
maj�ce przekona� ludno��
Warszawy o nieuchronnym
zwyci�stwie Hitlera nad �wiatem.
Uwagi, jakie po cichu, a czasem
g�o�no i �mia�o pada�y z ust
s�uchaczy, �wiadczy�y niezbyt
pochlebnie o skuteczno�ci tej
hitlerowskiej propagandy.
Warszawiacy dobrze wiedzieli, co
my�le� o tych wszystkich
k�amliwych wiadomo�ciach.
Tym jednak razem troska
malowa�a si� na twarzach ludzi
zgromadzonych pod g�o�nikiem
zwanym "szczekaczk�".
G�os z radia m�wi�:
- W�adze hitlerowskie
stanowczo zaprzeczaj�
rozsiewanym nieprawdziwym
pog�oskom o rzekomym transporcie
dzieci polskich wywiezionych z
Zamojszczyzny, kt�ry mia� jakoby
przyby� do Warszawy. Pog�oska o
wywo�eniu dzieci polskich jest
k�amstwem. Kto b�dzie usi�owa�
szerzy� nadal niepok�j w�r�d
ludno�ci przez tego rodzaju
opowiadania, zostanie poddany
surowej karze wi�zienia
wzgl�dnie w powa�nym wypadku -
karze �mierci.
- Hm, Janek, s�ysza�e� o tych
dzieciach?
- Tak. Wczoraj m�wi� mi
Stasiek. To prawda. On o tym wie
od swego stryja kolejarza -
ponuro odpowiedzia� Janek.
J�drek tylko zakl�� soczy�cie.
Ca�a Warszawa �y�a w tych
mro�nych dniach surowej zimy pod
wra�eniem wie�ci o wywo�eniu
dzieci z Zamojszczyzny i
s�siednich wojew�dztw.
Zdenerwowanie i podniecenie
ludno�ci dosi�g�o niebywa�ej
granicy. Okupanci to czuli.
Szaleli te� coraz bardziej. Auta
�andarmerii z og�uszaj�cym
rykiem syren mkn�y cz�ciej ni�
zazwyczaj ulicami miasta, siej�c
postrach w�r�d przechodni�w.
Wzmog�y si� aresztowania.
Podziemne organizacje polskie
wyda�y rozkaz jak najszybszego
sprawdzenia tych ponurych
wiadomo�ci.
Meldunki potwierdzi�y gro�n�
prawd�. Przez wiele ju� stacji
przejecha�y pod siln� eskort�
�andarm�w zaplombowane towarowe
poci�gi, a z wagon�w dobiega�y
p�acze i krzyki uwi�zionych
dzieciak�w. Podpatrzyli to
kolejarze i ludno�� mijanych
miast i wsi. Lada dzie�
transporty mia�y przeje�d�a�
przez Warszaw�, udaj�c si�
gdzie� na zach�d.
Warszawiak�w ogarn�� sza�.
Poczucie strasznej krzywdy
zamieni�o si� w szerok� akcj�
pomocy dla skrzywdzonych dzieci.
Spr�bowano nawet wys�a�
delegacj� do w�adz
hitlerowskich, kt�re jednak
wszystkiemu zaprzeczy�y. Mimo to
rozpocz�to powszechn� zbi�rk�
pieni�dzy, odzie�y i �ywno�ci.
Tysi�ce rodzin zg�asza�o ch��
przyj�cia dzieci do domu i
zaopiekowania si� nimi. W ko�cu
ju� nawet nie kryto si� przed
okupantem. W domach, w biurach,
w fabrykach, na ulicach i w
tramwajach nie m�wiono o niczym
innym, jak o dzieciach.
Mali gazeciarze r�wnie�
zmobilizowali ca�� swoj�
dzieln�, ruchliw� armi�.
Postanowili wy�ledzi� tajemnicze
transporty.
Dni 7, 8 i 9 stycznia pe�ne
by�y napi�cia. Kr��y�y r�ne
wiadomo�ci, kt�re wkr�tce
okazywa�y si� nieprawdziwe.
Roznios�a si� wie��, �e
transporty z dzie�mi znajduj�
si� na kt�rym� z warszawskich
dworc�w. Ludzie spieszyli tam
t�umnie, mimo
trzydziestostopniowego mrozu.
Robotnicy wbrew zakazowi
hitlerowskiemu, ci�ar�wkami
przyje�d�ali na stacje, by
zabra� dzieci. Ale transport�w
nie by�o.
- A wi�c to dzi�... - dr��c z
przej�cia szeptali do siebie
ch�opcy 8 stycznia, wracaj�c po
sprzedaniu gazet.
- Dzi�...
Komend� obj�� najstarszy z
nich, Stach, kt�rego stryj
pracowa� na kolei. Podzieli�
ch�opak�w na ma�e grupy. Kilka z
nich ruszy�o w stron� Dworca
Wschodniego, inne za� na wszelki
wypadek mia�y obstawi� Dworzec
Wile�ski.
Mr�z �cina� oddech, gdy biegli
mostem Poniatowskiego, a potem
ciemn� Zielenieck� i Targow�,
gdzie powoli zamiera� ju� ruch,
cho� wiecz�r dopiero zapada�.
Okna zgodnie z nakazem by�y
zaciemnione i �aden promyk
�wiat�a nie rozja�nia� drogi.
Bliska godzina policyjna kaza�a
przechodniom przyspiesza� kroku.
Po tej godzinie, w zimie
wcze�niejszej, przewa�nie ko�o
si�dmej wieczorem, latem nieco
p�niejszej, nikomu bez
specjalnej przepustki nie wolno
by�o porusza� si� po ulicach.
Niby myszkuj�c od niechcenia,
zagl�daj�c tu i �wdzie, ch�opcy
kr�cili si� po stacji, niedbale
trzymaj�c pod pach� ostatnie nie
sprzedane gazety.
- Czego tu! Rrrraus! wyno�
si�! Pewnie chcesz co� ukra��! -
warkn�� jeden ze stra�nik�w
kolejowych, tak zwany
bahnschutz.
- Phiiii... Co te� tu mo�na
gwizdn�� - mrukn�� pogardliwie
J�drek, do kt�rego odnosi�a si�
ta uwaga. - A mo�e pan gazetkie
kupisz? - zaproponowa�
�obuzersko.
- Geh, geh, id� sobie!
J�drek zakr�ci� si� na pi�cie
i wysko