16338

Szczegóły
Tytuł 16338
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16338 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16338 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16338 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kopaliński Władysław Drugi kot w worku czyli z dziejów pojęć i nazw Od Autora Poprzedni, pierwszy „Kot w worku" zajmował się głównie dziejami powiedzeń i nazw. Obecny, drugi „Kot" stanowi zbiór gawęd na tematy historyczne, językowe, przyrodnicze, artystyczne, cywilizacyjne, gdzie opowieść toczy się swobodnie, zajmując się tymi lub owymi przejawami spraw oglądanych z tych lub owych punktów widzenia, zależnie od tego, co się wydawało bardziej godne uwagi. Książeczka zawiera siedemdziesiąt trzy rozdziały nie łączące się z sobą tematycznie, choć z pewnością spowinowacone z sobą niejedną cechą autorskiego sposobu myślenia. Układ rozdziałów nie ma tu szczególnej doniosłości, poza chęcią umilenia lektury. Rzeczy, miejsca i osoby, do których chcielibyśmy po lekturze wrócić, znajdziemy łatwo w indeksie albo w spisie rzeczy. Podobnie jak we wstępie do pierwszego „Kota", tak i tu autor broni się przed występowaniem w roli wszechwiedzącego erudyty. Zawarte w książeczce wiadomości zaczerpnięto z przeróżnych źródeł, u pisarzy żyjących i dawno zmarłych, u zaprzyjaźnionych fachowców i speców. A zatem bez cudów! W.K. Kot i pies Są to w naszym miejskim, zatłoczonym, zmotoryzowanym, cywilizowanym świecie dwaj najbliżsi nam przyjaciele zwierzęcy, ale jakże różni od siebie! Choć wielu mamy wśród nas zwolenników dostojeństwa, rezerwy, wykwintu i suwerenności duchowej kota, powszechna opinia zarzuca mu obłudę i chłód uczuć, a w psie dopiero widzi prawdziwego, szczerego przyjaciela człowieka. Co prawda trudno orzec, co w naszych stosunkach z tymi zwierzętami przypisać należy cechom ich charakterów, a co cechom naszej natury. Często bowiem zapominamy, że jest to współżycie obustronne. Pies został przez nas oswojony prawdopodobnie już w późnym okresie kamienia łupanego, a kot — zapewne dopiero w starożytności. Istnieje pogląd, że wszystkie koty oswojone pochodzą od płowego kota nubijskiego, znanego nam z malowideł egipskich i z zachowanych mumii. Jest to więc znajomość dość krótka, dlatego może nie przerodziła się jeszcze w prawdziwą zażyłość. Ale prawdopodobniejsza jest, moim zdaniem, inna przyczyna. W kocie irytuje nas niewygasła w nim jeszcze iskra swobody, niezależności, jaką przechował w sobie z nie nazbyt jeszcze odległych czasów dzikiego bytowania; nasze dochodzące łatwo do histerii uwielbienie dla psa wynika pewno przede wszystkim z tego, że jest on chętnym, ba, entuzjastycznym niewolnikiem, nie wiedzącym, co bunt, czy 5 nawet uraza, przystosowującym się bez szmerania do naszych najabsurdalniejszych nawet (z jego punktu widzenia) pomysłów. Oczywiście żaden właściciel psa do tego się nie przyzna, nawet przed sobą samym. Oficjalnym powodem naszej pozytywnej oceny nie są hołdownicze ceremoniały powitalne, świadczące o nieutulonej tęsknocie za nami (któż jeszcze nas wita tak wylewnie?), ani czołganie się w prochu u naszych stóp dla przebłagania za przekroczenie któregoś z dowolnie przez nas wykoncypowanych zakazów lub nakazów (któż inny liczy się tak z naszą opinią?), ani ustawicznie okazywane pragnienie przebywania w naszym towarzystwie (któż inny itd.?), ale jego pieska inteligencja! „On wszystko rozumie, co się do niego mówi!" brzmi zwykła wymówka. „On wyczuwa, co się o nim myśli!" twierdzą bardziej me-tapsychologicznie nastawieni panowie (bądź nastawione panie), będący nimi w sensie feudalnym już tylko dla psa (bądź suczki). Trudno o większe zakłamanie! Wszakże już przed dwudziestu laty dowiedziono w sposób obiektywny, naukowy, a nie sentymentalny, że najinteligentniejszym zwierzęciem jest szympans. Ta cecha zwierząt nie musi się, jak widać, łączyć z przebywaniem w to- 6 warzystwie ludzi, wiernością, jedzeniem z ręki, pieszczotami i rozumieniem pewnych słów, choć wszystkie te właściwości może również mieć szympans obłaskawiony i żyjący w niewoli. Drugie miejsce zajęła płaksa kapucynka, trzecie goryl, czwarte dzielą: orangutan, gibbon i siamang. Dopiero na piątym znajdujemy psa, a na szóstym kota. Delfina brak w tej czołówce inteligentów, prawdopodobnie dlatego, że w czasie gdy. przeprowadzano te badania, nie było jeszcze mody na delfiny (w nauce też istnieją mody). Inteligencja inteligencją, ale dlaczego łatwiej się nam jest zaprzyjaźnić z psem czy kotem niż z innymi oswojonymi ssakami tych samych mniej więcej rozmiarów? Może dlatego, że psy i koty mają wrażliwość podobną do naszej, inaczej niż takie zwierzęta, jak konie, krowy, jelenie czy świnie, albo niż gryzonie, takie jak króliki czy szczury. W mózgu człowieka znajdują się ośrodki, odbierające wrażenia nie tylko od oczu, uszu itd., ale również od całej powierzchni skóry. Analogicznie wygląda to u małpy, psa i kota. Jednak u wielu innych stworzeń większa część skóry nie jest reprezentowana w korze mózgowej przez subtelne ośrodki czuciowe. U owcy np. tylko wargi i stopy mają taką reprezentację. Świnia ma obszerny ośrodek czuciowy wrażliwego ryja. W rezultacie owca czy świnia otrzymuje bardzo mało dokładnych informacji z większej części powierzchni swego ciała. Kot lubi, aby go głaskać, ale do połaskotania świni potrzebny jest twardy, drapiący patyk. Dlatego zapewne psy i koty mogą bawić się z nami, a my z nimi; mogą igrać z dziećmi jak równy z równym, delikatnie, nie czyniąc im najmniejszej krzywdy. Pewna puma w londyńskim ZOO oddawała się z niesłychaną satysfakcją pasji rozdzierania gazet, nie ugryzła wszakże nigdy ręki luJzkiej, włożonej jej do pyska. Była jednak dość inteligentna na to, aby wiedzieć, że spodnie są pozbawione czucia, poszarpała je więc kiedyś na pewnym dociekliwym profesorze zoologii, nie zadrasnąwszy nawet przy tym jego nóg. 7 Zimny nos Niejeden z mędrców zastanawiał się nad zagadnieniem: Dlaczego pies ma zimny nos? Próbę odpowiedzi na tę dręczącą kwestię daje apokryficzna anegdota oparta na biblijnej księdze Genesis: Otóż w dniach Potopu zdarzyło się, że w kadłubie arki powstał niewielki otwór, przez który zaczęła przeciekać woda. Zauważył to Noe i zmartwił się wielce, albowiem w tłoku i zamieszaniu, jakie towarzyszyło zaokrętowaniu zwierząt na arkę, zapomniał zabrać w rejs narzędzi ciesielskich. Stał tak długo nad cieknącą dziurą razem z wiernym psem, który mu wszędzie towarzyszył, aż wreszcie z determinacją chwycił psa i wetknął mu nos w otwór. Kadłub arki przestał wprawdzie przeciekać, ale Noe szybko zrozumiał, że trzymany w tej pozycji pies wkrótce się udusi. Na to nadeszła żona Noego. Noe wyciągnął więc psi nos ze szpary i zatkał ją żoninym łokciem. W ten sposób arka uniknęła niebezpieczeństwa, ale odtąd aż do końca swata nos psa i łokieć kobiety są i będą zawsze zimne. Wielożeńcy na tronie Każdy słyszał o licznych żonach króla angielskiego Henryka VIII, ale mało który Polak wie, że nasz rodzimy rekord królewski to cztery żony, a więc nie tak znów wiele. Rekordzistami są: Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Władysław Jagiełło. Kronikarze nie zanotowali imion dwóch pierwszych żpn Bolka. Z pierwszą, córką margrabiego Miśni, Rykdaga, rozszedł się po roku, z drugą, córką węgierskiego księcia, Gejzy, także się rozwiódł. Dopie- 8 ro trzecia, Emnilda, córka księcia Dobromira z Zachodniej Słowiańszczyzny (zapewne Lutyka lub Obo-tryty?), poślubiona mu około 988 ?., była według tradycji ukochaną żoną, a przy tym kobietą z charakterem i dobrym człowiekiem. Miała na Bolesława wpływ i umiała ten wpływ wykorzystywać w pięknych celach. Kiedy król w przystępie gniewu skazał kogo na śmierć, zamykała skazańca w sobie tylko wiadomej ciemnicy i czekała spokojnie — miesiąc lub nawet lata — a gdy Bolko żałował już swego czynu, dobywała nieszczęśnika z lochu, uzyskując ułaskawienie. Z nią król miał większość swych dzieci, m. in. późniejszego króla polskiego, Mieszka II. Zmarła w 1017. Owdowiawszy, król zawarł kolejne małżeństwo polityczne z Odą, córką innego margrabiego Miśni, Ekkerharda I, małżeństwo nieszczęśliwe, choć dzietne i trwające do śmierci Bolesława. (Nazywając tu Bolesława królem, popełniam pewien błąd, bo koronował się na króla Polski dopiero na kilka tygodni przed śmiercią). Kazimierz Wielki był to pan wielce romansowy; mówić o wszystkich jego damach byłoby za długo. Mamy zresztą trzymać się tylko żon legalnych (choć i to nie takie proste, jak zaraz zobaczymy!). Pierwszą o była Litwinka, Aldona Gedyminówna. Przy chrzcie dostała imię Anna, więc zwano ją Anną Aldoną. Była to dziewczyna wesoła, lubiąca się bawić. Zjechała do Krakowa poprzedzona orkiestrą, czym od razu zgorszyła poważnych panów krakowskich. Po jej śmierci alians polityczny narzucił Adelajdę, córkę Henryka, landgrafa heskiego. Małżeństwo okazało się dla króla dopustem boskim, który znosił, cierpiąc wielce, aż do czasu, kiedy udał się w podróż do Pragi Czeskiej. Tam zawarł niespodziewanie znajomość, którą dziś nazwalibyśmy turystyczną czy wagonową. Wpadła mu w oko Czeszka, niejaka Krystyna, wdówka po praskim rajcy miejskim, Mikołaju Rokiczańskim. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, istny grom z jasnego nieba. Król tak się do niej zapalił, że wziął z nią ślub, nie mając wcale rozwodu z nieszczęsną Adelajdą! Bigamista na tronie! Królom wprawdzie wolno było wiele... Ale i to tylko do czasu. Racja stanu zmusiła go do rozejścia z Czeszką. Dla uproszczenia sprawy Kazimierz wziął dwa rozwody jednocześnie: z Adelajdą i z Krystyną. To także niezgorszy rekord. Ostatnią żoną była Pia-stówna, Jadwiga, która przeżyła króla, jego daleka kuzynka, córka Henryka V, księcia żagańskiego. Pierwszą żoną Władysława Jagiełły była dobrze wszystkim znana, sławna Jadwiga, najmłodsza córka Ludwika Węgierskiego i Elżbiety Bośniaczki. Ale i tu bywają nieporozumienia, przed którymi należy ostrzec. Ta Jadwiga nie była święta. Świętą została natomiast inna Jadwiga, żona Henryka Brodatego, księcia śląskiego, córka Bertolda, księcia Meranu. Nasza żyła z Jagiełłą przez 14 lat i zmarła w roku 1399. Następny związek małżeński Jagiełły obmyślili panowie małopolscy, bo chcieli Litwina mocniej zalegalizować na polskim tronie przez związek z krwią Piastów. Więc znów mariaż polityczny! Wybrali w tym celu Annę, córkę Wilhelma, hrabiego cylejskiego i wnuczkę Kazimierza Wielkiego. Spotkanie zapoznawcze zaaranżowano pod Krakowem. Król zacho- 10 wał się po prostu okropnie. Podjechał, spojrzał na młodą damę, skrzywił się, od razu zawrócił konia i pokłusował z powrotem do Krakowa. Można sobie łatwo wyobrazić uczucia Anny. Ale panowie nie dali tak łatwo za wygraną, uspokoili dziewczynę i trzymali ją w Polsce przez cały rok. Przez ten czas poznała krajowe obyczaje i nauczyła się ładnie mówić po polsku. Wreszcie przyszło do małżeństwa. Anna zmarła w sześć lat po Grunwaldzie. Trzecia żona to była postać co się zowie barwna! Dość powiedzieć, że pani Elżbieta Pilecka, poddanka króla, córka magnata Ottona z Pilczy w Małopolsce, była wdową po trzech mężach, a więc rekord królewski został także przez nią pobity. Pierwszy jej mąż, Wisław Czambor, "rycerz morawski, porwał po prostu posażną jedynaczkę Ottonowi. Jednak po pewnym czasie inny rycerz morawski zapłonął do niej gorącą miłością. Był to Jenczyk Jenczykowic z rodu Odrowążów, który zresztą brał udział w bitwie pod Grunwaldem ze swoją chorągwią. Wreszcie nie mógł wytrzymać ogni, jakie go trawiły, i z kolei on również porwał ją Wisławowi. Gdy ten poskarżył się królowi na ów gwałt, Jenczyk zasadził się na Wisława z gołym mieczem i pozbawił go życia. A kiedy sam umarł, Elżbieta wyszła, tym razem spokojnie, za Wincentego z Granowa, kasztelana, magnata wielkopolskiego. Owdowiała w tymże roku, w którym owdowiał Jagiełło po Annie. Była już wtedy Elżbieta kobietą jak na owe czasy starą, bo czterdziestokilko- letnią, w dodatku gruźliczką, musiała więc (jak twierdzono) rzucać czary na chłopów, bo król rozkochał się w niej bez pamięci. Wyswatała ich księżna mazowiecka, siostra królewska. Małżeństwo trwało trzy lata. Jagiełło miał z tego powodu masę przykrości. Jego sekretarz, poeta, późniejszy biskup, Stanisław Ciołek, napisał pamflet, w którym porównał Elżbietę do maciory przy boku lwa. Król jednak na pamflety nie zwracał uwagi, a Ciołka kazał wypędzić z dworu. 11 Ale już po trzech latach małżeństwa Elżbieta zmarła. Ostatnią żoną Jagiełły była Sonka czyli Zofia, księżniczka holszańska, ruska Rurykowiczówna. Ta przeżyła króla prawie o 30 lat. Z nią miał synów Władysława i Kazimierza. Karol May Kiedy miałem lat 12 szczytem moich marzeń było mieć na półce pełne wydanie zbiorowe dzieł Maya (istniało wtedy takie, może nie całkiem pełne, ale za to na pewno zbyt drogie na moje możliwości), jednak już w 6 lat później, kiedy sięgnąłem przypadkiem po jakąś jego powieść, okazała się nie do wytrzymania nudna. Fakt, że jest to nieco dziwne zjawisko literackie. U krytyki maopinię na ogół fatalną, a mimo to, w 65 lat po jego śmierci, jest jednym z najbardziej czytywanych autorów świata. Jego książki tłumaczono na 25 języków (łącznie z pismem ?????'? dla niewidomych), z wyjątkiem angielskiego i rosyjskiego. Powiadają, że May nigdy nie widział na własne oczy Dzikiego Zachodu, o którym tyle pisał. To nieprawda. Odbył krótką podróż do Ameryki w roku 1908, mając 66 lat, w długi czas po napisaniu swoich indiańsko-traperskich książek. W krajach Bliskiego Wschodu nie był rzeczywiście nigdy. Urodził się w Saksonii, pod Chemnitz (obecnym Karl-Marx-Stadt w NRD). Jego ojciec, zubożały tkacz, nie mógł zapewnić mu wykształcenia. Mając lat 20 May popada w konflikty z prawem i przez następne 12 lat odsiaduje różne wyroki za kradzieże. Spędza w więzieniu łącznie prawie 8 lat, i tam, z nudów, pisze swoje pierwsze książki. Gdy wyszedł ostatecznie na wolność, był już tak zamożnym autorem, 12 że kupił sobie willę z dużym ogrodem w Radebeul na przedmieściu Drezna. Trudno niemal uwierzyć, że ten słynny autor-podróżnik czerpał natchnienie głównie ze spacerów po swoim ogrodzie. W domu tym spędzał większość swego życia i tam założył własne wydawnictwo, które istnieje do dziś, w Bamber-gu (Bawaria, RFN). W willi Maya, zwanej obecnie Villa Shatterhand, mieści się od pół wieku muzeum pełne skalpów, tomahawków, fajek pokoju i innych trofeów i pamiątek po fikcyjnych bohaterach jego powieści. Pisane były zawsze w pierwszej osobie. Autor występuje w mich jako Old Shatterhand, Old Surehand, Old Firehand czy Kara ben Nemzi, kładzie każdego wroga jednym uderzeniem pięści w skroń, trafia 'o 1500 metrów w bawole oko z rusznicy niedźwiedziówki lub sztucera Henry'ego; co 50 stron zręcznie unika pewnej śmierci z rąk Indian, których mowa przetykana jest co chwila monosylabowymi okrzykami w rodzaju: „Howgh!" bądź „Pshaw!". Autor często powołuje się na swoje wrodzone germańskie cnoty, a niektórzy z jego białych bohaterów bardzo przypominają Bismarcka albo cesarza Wilhelma II, będących niewątpliwie dla autora postaciami idealnymi. Chociaż podział na czarne i białe charaktery nie przebiega u bohaterów Maya według koloru skóry, jednak z kart jego książek przezierają zawoalowane, mistyczne teorie rasistowskie, zaprawione sentymentalno-chrześcijańskim misjo-narstwem. Literaturoznawcy do dziś nie wiedzą, jak się ustosunkować do tego zagadkowo popularnego pisarza. Zgadzają się z pewnymi oporami, że był może czymś więcej niż producentem szmiry. Jeden z nich określa go jako „okropną mieszaninę dziesięciu procent geniuszu i dziewięćdziesięciu procent ramoty", inny nazywa go „osobnikiem o rozdwojonej jaźni, mającym w swoich najlepszych momentach coś z Goethego, a w najgorszych coś z Goebbelsa". W każdym 13 razie jego obecni wydawcy drukują go w edycjach nie tylko bezlitośnie okrojonych, ale właściwie niemal na nowo napisanych, twierdząc, że nikt by obecnie nie wytrzymał jego dłużyzn, naiwności i, jak się można domyślać, niezbyt dziś przyjemnie brzmiących ustępów światopoglądowych. Pająki W czasie spacerów po łąkach i po lesie, albo gdy zaglądamy do opuszczonych szałasów czy szop, możemy łatwo się przekonać, że liczba pajęczyn i pająków zmniejsza się gwałtownie z każdym rokiem, zapewnie szybciej jeszcze niż liczba owadów. (Jak to — więc pająki nie są owadami? Oczywiście, że nie. Należą one do całkiem innej gromady stawonogów — do pajęczaków). Widocznie chemiczne sposoby walki ze szkodnikami plonów odbijają się ujemnie na warunkach życia pająków. A jeszcze przed paroma dziesiątkami lat, kiedy spotykaliśmy pająki w naszym życiu często, nietrudno było zauważyć, że w naszym stosunku do tego zwierzęcia (zaraz, zaraz, więc pająk to zwierzę? Rzecz jasna, że tak!) jest jakaś niełatwa do uchwycenia, tajemnicza dwoistość, mieszanina wstrętu i respektu, każąca to przyglądać się z podziwiem jego dziełu, to niszczyć je z satysfakcją, to zabijać, to znów oszczędzać pająka. Francuskie przysłowie mówi, że ujrzenie go rano przynosi zmartwienie, a wieczorem — nadzieję. Dwoistość uczuć całkiem wyraźna. Angielskie przysłowie powiada: „Jeśli chcesz sam żyć i mieć się dobrze, nie zabijaj pająka". Tutaj już szacunek górą, zapewne purytański szacunek dla pilnej pracy, bo pająk przędzie i nasze prababki przędły. Jakże go więc — 14 choćby przez pamięć na jego pracowity żywot — nie uszanować ? W starych legendach pająk występuje rzeczywiście jako bohater pozytywny. Kiedy Mahomet uciekał z Mekki przed wrogami (w roku 622; ta ucieczka to Hidżra, początek ery muzułmańskiej) do miasta, które się dziś nazywa Medyna, miał — według tradycji — schronić się przed pościgiem w pewnej grocie. Ledwo prorok w niej zniknął, pojawił się jakiś pająk, nasłany tam bez wątpienia przez Allaha, i w mgnieniu oka rozwiesił pajęczynę przed wejściem do pieczary. W chwilę później nadbiegli prześladowcy, ale widząc pajęczynę przesłaniającą otwór, nie zajrzeli do jaskini, tylko ruszyli dalej. Inna legenda głosi, że gdy król Szkocji, Robert Bruce, zaatakowany przez Anglików, musiał w 1305 r. zbiec i schronić się w Irlandii, w ukryciu swoim zauważył pewnego dnia, jak pająk po raz szósty z rzędu nadaremnie próbuje przyczepić swoją sieć do belki w pułapie. „Teraz" pomyślał Robert „pająk wskaże mi, co robić, bo i mnie nie powiodło się sześć razy." Niestrudzony pająk spróbował po raz siódmy, z pomyślnym wynikiem. Wtedy i Bruce 15 uczynił jeszcze jedną próbę, zgromadził trzynastu stronników i po dwóch latach walki odzyskał władzę. Opowiadają także o królu Prus, Fryderyku II Wielkim, że gdy przebywał pewnego razu w swoim poczdamskim pałacu Sanssouci i o zwykłej porze udał się do saloniku, aby napić się czekolady, zauważył, że pająk spadł z sufitu prosto do filiżanki. Fryderyk zawołał więc, aby mu przyniesiono inną czekoladę. W chwilę potem usłyszał odgłos strzału z pistoletu. Przekupiony kucharz, który wsypał truciznę do czekolady, odebrał sobie życie myśląc, że sprawa się wydała. Daremnie szukalibyśmy równie optymistycznych opowieści na temat skorpionów czy kleszczy, choć to także pajęczaki. Inaczej w mitologii greckiej. Bogini Atena, wynalazczym trąby, fletu, garnka, grabi, pługa, jarzma, uzdy, rydwanu i okrętu, nauczyła też kobiety gotować, prząść i tkać, nie znosiła jednak, gdy która z nich ośmieliła się przewyższyć ją w tych umiejętnościach (któż zdoła sobie wyobrazić sowiooką Pallas Atenę przy garnkach?). Zdarzyło się to jednak księżniczce Arachne z lidyjskiego Kolofonu (sławnego z purpurowych barwników). Gdy pewnego razu pokazano Atenie dzieło Arachne — olimpijskie sceny miłosne wyszyte na tkaninie — bogini, nie mogąc w nim znaleźć skazy, rozszarpała je z wściekłości na strzępy. Przerażona księżniczka powiesiła się na sosrębie. Atena zmieniła ją wtedy w pająka (nie cierpiała pająków!), a sznur w pajęczynę. Arachne znaczy po grecku właśnie pająk. Niektórzy uczeni sądzą, że bajka o Arachne jest śladem konkurencji w handlu morskim artykułami włókienniczymi między Atenami a lidyjsko-karyjskimi eksporterami farbowanej wełny, pieczętowanej rysunkiem pająka, jako znakiem fabrycznym przędzalni. Nie bez głębszej racji zatem Atena brzydziła się pająków! A chyba też i my nie bez jakichś atawistycznych racji powstrzymujemy się od ich zabijania (przynajmniej osobiście, a nie przez Wielką Chemię). 16 Czerwona płachta Powiada się, że coś działa na kogoś jak czerwona płachta na byka, to znaczy rozjusza, doprowadza do pasji, do białej gorączki. Skąd jednak na pewno to wiadomo, skoro żaden byk nie wypowiedział się jeszcze w tej kwestii? Można by o tej sprawie sądzić co najwyżej z jego zachowania się. Wiadomo, że byk (jeżeli nie nazywa się Fernando) to zwykle pasjonat, gotów wpaść w złość nie tylko dlatego, że ktoś macha mu czerwoną płachtą przed oczami, ale ze znacznie błahszych powodów. Można się domyślać, że jego reakcja na płachtę niebieską lub żółtą byłaby podobna. Przypuszczenie takie byłoby tym bardziej uzasadnione, że wiemy dziś, iż byki nie rozróżniają kolorów. I że wobec tego, stosunek byka do czerwieni opiera się na naszych przywidzeniach. Nie tylko zresztą bydło domowe, ale ogromna większość ssaków nie widzi świata w kolorach, ale jak na czarno-białym filmie. Również koty, psy, konie i myszy. Wyjątek stanowią ludzie i małpy. Poza ssakami natomiast wiele stworzeń widzi świat w kolorach, na przykład ptaki, jaszczurki, żółwie, owady. Pszczoły widzą kolory w nieco przesuniętym paśmie. Ich tęcza barw jest obcięta od strony fal długich, nie widzą więc czerwieni; od przeciwnej strony jest za to rozszerzona, dlatego widzą promienie ultrafioletowe, na które nasze oczy są ślepe. Bartnik może więc obserwować pszczoły po zapadnięciu zmroku przy świetle czerwonej żarówki, nie niepokojąc ich zupełnie. Hieroglify Kiedy się mówi o hieroglifach, ma się przeważnie na myśli pismo nieczytelne, gryzmoły, bazgraninę. Ale przecież hieroglify egipskie nie tylko zdołano rozszyfrować; dowiedziano się również, jakie dźwięki reprezentują. Była to istotnie zdumiewająca przygoda detektywno-naukowa. Napoleon Bonaparte, udając się w roku 1799 na wyprawę egipską, zabrał z sobą pewną liczbę uczonych francuskich dla dokonania pomiarów kraju. Jakiś oddział saperów, burząc mury starego fortu arabskiego pod miejscowością Rosetta w delcie Nilu, znalazł wbudowaną w mur tablicę kamienną nieregularnego kształtu, pokrytą mocno uszkodzonym napisem, złożonym z trzech części, z których, jak się zdawało, każda była w innym języku. Kamień ten przesłano do Kairu, gdzie zajęli się nim francuscy uczeni. Po zbadaniu okazało się, że tablica jest dwujęzyczna — grecko- egipska. Część egipska wyryta była dwoma rodzajami pisma: hieroglifami i ich uproszczoną, stenograficzną odmianą, pismem demo-tycznym. Bonaparte także zainteresował się znaleziskiem i kazał przesłać jego odręczne kopie wielu uczonym europejskim. Na mocy traktatu kapitulacyjnego z 1801 ?., wiele zabytków staroegipskich przypadło Anglikom w charakterze łupów wojennych. Kamień z Rosetty był jednym z nich. Jeszcze wcześniej jednak pewien generał francuski, niejaki Menou, zdążył go zabrać do domu i uważał go za swoją własność prywatną. Doszło do przykrej sceny, gdy angielski generał Taylor wraz z plutonem artylerzystów przybył do domu generała Menou i zabrał mu ten kamień, nie zwracając uwagi na szydercze docinki zgromadzonych tam oficerów francuskich. Kamień odesłano następnie do Muzeum Brytyjskiego w Londynie, gdzie znajduje się do dzisiaj. Z tekstu greckiego wynikało, że kamień zawiera treść dekretu, wydanego przez radę kapłanów egipskich, zgromadzonych w Memfisie na uroczystości ku czci Ptolemeusza V Epifanesa, króla Egiptu. Teraz nasuwał się problem odczytania obu tekstów egipskich. Jasne było, że tekst grecki jest ich przekładem. 18 Gdyby można było je odszyfrować, uczeni znaleźliby klucz do zrozumienia olbrzymiej liczby napisów staroegipskich, a zatem do tajemnic historii starożytnego Egiptu, znanej poza tym tylko ze skąpych przekazów historyków greckich i rzymskich, takich jak Herodot, Pliniusz czy Diodor Siculus. Zasługą rozwiązania zagadki kamienia Rosetty podzielili się dwaj ludzie: Anglik Robert Young i Francuz Jean Champollion. Young odkrył, że hieroglify te odpowiadają literom alfabetu i że gdziekolwiek obramowane zostały owalną linią (taką ozdobną ramkę nazywamy kartuszem), tam oznaczają zawsze imię królewskie. Ptolemeusz jest imieniem greckim o znanej wymowie. W odpowiednim więc miejscu tekstu egipskiego hieroglify zawarte w kartuszu oznaczać muszą głoski P, T, L, M. Porównano ten tekst z kartuszami na innych zabytkach, np. na pewnym obelisku na nilowej wyspie File koło Assuanu, gdzie imię Kleopatry po grecku sąsiadowało z hieroglificznym kartuszem królewskim. Imiona Kleopatra i Ptolemeusz mają trzy wspólne spółgłoski: P, L i T. Sprawdzono, że znajdują się one na właściwych miejscach. Wynikało z tego, że znak poprzedzający L musi ozna- 19 czać K. W ten sposób (znany dobrze amatorom rozwiązywania szyfrów) Young i jego następcy doszli wreszcie do odkrycia fonetycznych odpowiedników całego alfabetu hieroglifów. Uczeni umieli już czytać po staroegipsku. Cóż, kiedy nie .wiele rozumieli, nie znając gramatyki, ani słownika. Metodę rozwiązania zagadki znalazł dopiero Champollion. Studiował on bowiem język Koptów, dawnych chrześcijan egipskich, język martwy już od XVI wieku ne., będący jednak ostatnim potomkiem mowy starożytnych Egipcjan. Znajomość języka koptyj-skiego pozwoliła Champollionowi wyjaśnić znaczenie fonetyczne wielu charakterów sylabicznych kamienia z Rosetty, pomogła mu poprawnie odczytać wiele znaków obrazkowych, których sens tłumaczył mu przekład grecki. Z tych początków przez następne dziesięciolecia rozwinęła się filologia egipska, odrębna gałąź egiptologii, której wielu uczonych poświęciło całe swoje życie. Dzięki ich pracy sekret hieroglifów, zagubiony już w starożytności, został odkryty na nowo, otwierając uczonym drogę do badania dziejów jednej z najstarszych cywilizacji świata. Szybkobiegacze Uciekający zając biegnie mniej więcej z szybkością konia wyścigowego, to znaczy że robi około 70 kilometrów na godzinę, a chwilami jeszcze więcej. Posuwa się naprzód susami długości od trzech do czterech i pół metra; w bardzo gwałtownym skoku przebyć może nawet siedem i pół. Ogólnie jednak uważa się, że najszybszym zwierzęciem jest gepard, kot o nakrapianej sierści i wysokich nogach, żyjący na afrykańskich i południowoafrykańskich stepach, którego po oswojeniu używają do polowania na antylo- 20 py. Szybkość jego obliczano nie raz ze stoperem w ręku. Wynosi ona przeszło 110 km na godzinę. Wystraszony jeleń ucieka równie szybko jak zając. Gazele z łatwością wyciągają osiemdziesiątkę, niektóre gatunki gazeli i antylop biegną jeszcze szybciej. Biegną one oczywiście najprędzej na krótkich dystansach, ale wytrzymałość ich jest może jeszcze bardziej godna podziwu. Sprawdzono, również przy pomocy stopera, że antylopa potrafi utrzymać tempo 55 km/godz. na przestrzeni prawie pięćdziesięciu kilometrów! Czy lew może dogonić dobrego biegacza? Z łatwością. Wystarczy sobie uświadomić, że najlepszy sprinter nie przekracza w stumetrówce 40 km/godz., a atakujący lew robi osiemdziesiąt. Nawet grizzly, szary niedźwiedź Gór Skalistych, osiąga 55 km/godz. na niewielkich d>stansach. A słoń? Gdyby wystartował razem z obecnym mistrzem świata na sto metrów, dałby się prześcignąć co najwyżej o długość trąby. Warto tu może zwrócić uwagę na okoliczność, że w takim wyścigu człowiek, istota dwunożna, porusza się w sposób dość nieskomplikowany, stawiając na przemian lewą i prawą nogę. Bieg czworonoga jest już czynnością dość wymyślną. Ujmując sprawę z grubsza, można powiedzieć, że istnieją dwa zasadnicze systemy biegu czworonogów: system przekątniowy i rotacyjny. W rotacyjnym zwierzę stawia nogi w następującej kolejności: lewa przednia, lewa tylna, prawa tylna, prawa przednia. W przekątniowym: lewa przednia, prawa przednia, lewa tylna, prawa tylna. Zwierzę może oczywiście rozpocząć ten cykl od dowolnej nogi, następnie jednak trzyma się kolejności jednego z wymienionych systemów. Jelenie, sarny, antylopy, psy i lisy to biegacze rotacyjni. Konie, bydło rogate a także niedźwiedzie poruszają się metodą przekątniową. A co z owadami? One przecież muszą gospodarować aż sześcioma nogami. Poruszają nimi tak szybko 21 i zawile, że nie sposób gołym okiem zauważyć w tych ruchach żadnego porządku. A przecież porządek taki istnieje. Owad porusza jednocześnie dwiema lewymi nogami i jedną prawą, a potem na odwrót. Posuwa się, można by rzec, zawsze na trójnogu. Zawiłość tych ruchów wcale mu nie przeszkadza, bo na jego szczęście nie zdaje sobie z niej sprawy. Tu należałoby przytoczyć dawną indyjską bajkę o tysiąconogu, który władał wszystkimi zwierzętami i wybierał sobie spośród nich ofiary na pożarcie. Zapowiedział właśnie, że pożre wszystkie dzieci pewnej ubogiej myszy. Mysz daremnie wysilała cały swój spryt, aby uratować swe dzieci, aż nareszcie wpadła na cudowny pomysł. Zwróciła się mianowicie do ty-siąconoga z takim przemówieniem: „Królu, mój podziw dla ciebie nie ma granic! Nie mogę pojąć skąd wiesz, gdy chodzisz, w jakim momencie podnieść nogę nr 392, opuścić nr 738, zgiąć w kolanie nr 53, a wyprostować nr 264. Jak ty to robisz, o panie mój?" Tysiąconóg zamyślił się i... odtąd nie mógł się już ruszyć z miejsca. Głownia Jest to wyraz, jeśli pominąć jego znaczenie „płonące albo tlące się polano", dość tajemniczy. Każdy wie, że oznacza on jakąś część szabli. Ale jaką? Z dziesięciu zapytanych osób zapewne dziewięć przynajmniej da odpowiedź fałszywą. Odpowiedź prawidłową znajdziemy we wszystkich słownikach — u Lindego, w Wileńskim, Warszawskim, u Glogiera; stwierdzają one, że głownia to szabla nieoprawna, to znaczy nie osadzona jeszcze w trzonie rękojeści. Dopiero Słownik Doroszewskiego daje dwa sprzeczne 22 z sobą wyjaśnienia. Pierwsze, oznaczone jako „dawne": ostrze broni siecznej, drugie: jej rękojeść. Podanie tego drugiego znaczenia jest jak gdyby uświęceniem nieporozumienia, pomylenie głowni z głowicą (górną częścią rękojeści). Można by oczywiście powiedzieć, że ani nas to ziębi, ani grzeje, jak się nazywa albo nie nazywa jakaś część owej prymitywnej maszyny do zabijania, której przeciętny współczesny Polak przez całe życie nie weźmie do ręki, a co najwyżej zobaczy jako uczeń w nudnej gablocie jakiejś sali muzealnej. Ale nie byłoby to słuszne, bo szabla, podobnie jak koń, jest tak silnie związana z polską tradycją narodową, że po prostu nie uchodzi być w tej dziedzinie zupełnym ignorantem. Dlatego też dokonamy tutaj krótkiego przeglądu zasadniczych elementów szabli. A więc, jak się rzekło, część sieczną szabla nazywamy głownią dopóki nie została jeszcze osadzona wewnątrz trzonu rękojeści. Po zmontowaniu szabli część sieczną nazwiemy klingą lub brzeszczotem. Klinga ma z jednej strony ostrze, z drugiej grzbiet albo tylec, przeważnie gładki, czasem lekko wystający. Płaz klingi posiada zwykle wgłębienie zwane zbroczem, strudziną lub bruzdą. Zbroczą nie żłobiono w klindze, ale wklepywano je młotkiem, tak że stal w tym miejscu była spoistsza, tęższa, choć cieńsza. 23 Prócz strudźmy szerokiej znajdujemy jeszcze niekiedy wąską bruzdeczkę w przygrzbieciu klingi. Z uwagi na zastosowanie w walce, dzielimy brzeszczot z grubsza na 2 części: zastawę i sztych albo pióro; podział ten podkreślany bywa wcięciem zwanym młotkiem. Rękojeść czyli osada mogła być zamknięta lub otwarta. Wyobraźmy sobie, że trzymamy ją w dłoni. Dłoń zaciśnięta jest wtedy na trzonie i wsparta od strony kciuka jelcem czyli furdymentem, zwanym w otwartej rękojeści także krzyżykiem, a od strony małego palca — głowicą albo kapturkiem. Dla ochrony dłoni rękojeść zamykano kabłąkiem jelca czyli gardą. Garda złożona z kilku pałąków nazywała się pałąkiem koszowym. Z rękojeści zwisa temblak albo temlak, czyli porte-????; służył początkowo jako pętla na dłoń — ewolucja łańcuszka, używanego przy mieczu, aby zapobiec wypadnięciu broni z ręki. Wreszcie pochwa, do której szablę wsuwano przez okienko okute węższą lub szerszą szyjką. Pochwa zakończona była ozdobnym okuciem dolnym albo zwykłą stopką czyli trzewikiem o faliście wyciętym grzebieniu. Górną część pochwy ściskały 2 ryfki z wiszącymi na kabłączkach, jak kolczyk w uchu, okrągłymi, metalowymi kółkami — brajcarkami. Do nich przytroczone były rapcie, na których szabla wisiała u pasa. Podróż W latach sześćdziesiątych naszego stulecia najsłynniejszy obraz świata, Gioconda czyli Mona Lisa Leonarda da Vinci, opuściła na pewien czas paryski Luwr, aby dać Amerykanom możność popatrzenia na jej tajemniczy uśmiech w Waszyngtonie. Francuskie Giocondy 24 koła artystyczne protestowały, bo obraz mógł zostać uszkodzony, a laicy zastanawiali się z tej okazji, czy konserwatorzy, rozporządzający arsenałem współczesnej chemii, nie potrafią przywrócić każdego obrazu do stanu pierwotnego. Pierwsza sprawa jest stosunkowo prosta. Literackie czy muzyczne dzieło sztuki rozpowszechnione w druku, na płycie czy taśmie, jest praktycznie niezniszczalne, chyba że wszystkie egzemplarze zostałyby zniszczone jednocześnie. Ale nawet i wtedy, jeśli choćby tylko jeden człowiek je pamiętał, może zostać przekazane następnym pokoleniom, tak jak Iliadę i Odyseję przenosili śpiewacy greccy z ojca na syna, nim zostały utrwalone w piśmie. Obrazy natomiast są przedmiotami materialnymi — ich trwałość jest ograniczona. Nawet najtroskliwsza opieka nie zachowa ich po wieczne czasy (chyba w reprodukcjach, ale to nie to samo). Gioconda, wraz ze swym uśmiechem, to w gruncie rzeczy kilka topolowych deseczek pokrytych cienką warstwą farby olejnej. Również i zachowanie stałej optymalnej temperatury, wilgotności i jałowości otoczenia nie uchroni tych materiałów przed niszczącym działaniem czasu. Rzecz jasna, że wszelkie podróże, zwłaszcza morskie, stanowią dla obrazu pewne (choć przy nadzwyczajnych środkach ostrożności znikome) ryzyko. Innym zagadnieniem, niezwykle spornym i żywo dyskutowanym, jest kwestia konserwacji, odnawiania, czyszczenia obrazów starych, których barwy zmieniają się, ciemnieją, a ochronny werniks żółknie. Proces ten sprawia, że obrazy te odbiegają coraz bardziej od swego pierwotnego wyglądu, którego zresztą nikt z żyjących nie zna. Ową słynną „ciepłą złocistość tonu" wiele obrazów Tycjana czy Rembrandta zawdzięcza pożółkłemu werniksowi. Tonacja barw po oczyszczeniu staje się z reguły zimniejsza, co szokuje znawców, przywykłych do dotychczasowego 25 wyglądu. Stąd gorące spory, wynikłe z miłości do starego malarstwa. Konserwatorzy rozporządzają dziś rzeczywiście wspaniałymi środkami technicznymi. Toteż nikt już właściwie nie przeciwstawia się samej zasadzie czyszczenia; dyskusyjna jest tylko kwestia stopnia, ra-dykalności lub ostrożności działania. Bo wątpliwości bywa niemało. Żółty jest kolorem dopełniającym dla (a więc jakby przeciwieństwem) niebieskiego. Pożółkły werniks neutralizuje więc w pewnym stopniu farbę niebieską, którą pokrywa. Tycjan używał szczodrze błękitu ultramarynowego, koloru mającego naturalną tendencję do wzmacniania się z upływem lat. Oczyszczenie ujawniło więc (jak to określali krytycy) „brutalną ostrość" tej barwy. Jednocześnie okazało się, że zielenie 'tych obrazów zdążyły mocno zbiaknąć. A przecież malarzom, tak jak kompozytorom, zależy na harmonii wszystkich elementów kompozycji. Zmiana w jednym jej składniku zniweczyć może sens artystyczny dzieła. Stąd wniosek, że zmiany zachodzące pod wpływem czasu są nieuchronnym losem obrazu. Można tylko dokonać świadomego wyboru między dwoma. rodzajami zmian. Pierwszy — ogólne zacieranie się konturów i powolna modulacja barw całości obrazu nienaruszonego; drugi — usunięcie wszelkich zanieczyszczeń, dodatków, werniksu itp. i przedstawienie obrazu tak, jak się zachował, to znaczy godząc się ze zmianami poszczególnych wartości kolorystycznych, powstałych pod wpływem czasu. Obie strony zgadzają się, że w żadnym wypadku nie wolno obrazów „poprawiać" według własnego widzimisię. Tak więc, choć co roku setki obrazów w muzeach świata podlegają renowacji, spór trwa, gdyż dzieła starej sztuki są nie tylko naszą własnością, ale i przyszłych pokoleń, które na temat naszego gustu i osiągnięć współczesnej chemii mogą mieć opinię niezbyt pochlebną. 26 Pisać górnym sztyletem Wyrażenie to jest zapewne gwarowym żartem. Oznacza ono: „Pisać, używając wzniosłego, napuszonego stylu". Żart ten nie posuwa się zresztą zbyt daleko, bo „styl" i „sztylet" pochodzą z tego samego źródła — łacińskiego stilus, stylusa, szpikulca długości około 15—18 cm (z ozdobną zazwyczaj obsadką), służącego do pisania na drewnianych tabliczkach pokrytych woskiem. Pisanie na tych tabliczkach zwanych pugilares było właściwie tylko skrobaniem w wosku. Tego ostrego narzędzia używano widać nie tylko do pisania, ale i do zadawania niebezpiecznych ciosów w studenckich bójkach, gdyż pewnego dnia zabroniono używania stylusów metalowych. Odtąd w użyciu były tylko nieszkodliwe dla zdrowia stylusy z kości ptaków i innych drobnych zwierząt. W obu zastosowaniach stylus przeszedł do naszej mowy: przez francuszczyznę jako styl (pisarski), przez język włoski (stilo, zdobniałe stiletto) jako sztylet. Tabliczki stopniowo ustępowały miejsca papirusowi, na którym pisano zatemperowaną trzciną i inkaustem (po grecku enkauston), czyli atrament z galasówek albo z mątw. We wczesnym średniowieczu weszły w użycie pióra gęsie lub łabędzie. Mało kto dziś wie o tym, że pióra wyrywano żywym ptakom i że z każdego ptaka tylko sześć piór nadawało się do pisania. Inne pióra sprzedawało się co najwyżej jako tandetną taniochę. Ale takie pióro nie było jeszcze zdatne do Ttżycia. Trzeba je naprzód spiec w gorącym piasku lub wyprażyć w jakiś inny sposób, aby pokrywająca je błonka skurczyła się i dała się zdjąć, poczerń zanurza się pióro w roztworze ałunu lub kwasu. Wtedy staje się ono twarde jak rurka z plastyku. Stalówki metalowe nie są bynajmniej wynalaz- ?? kiem najświeższej daty. Były już znane, choć mało rozpowszechnione, w starożytności. Jedną z nich, zrobioną z brązu, znaleziono w ruinach Pompei. Mechaniczną produkcję stalówek na wielką skalę rozpoczęto w Anglii w pierwszej ćwierci XIX wieku. Tamże rozpoczęto produkcję piór wiecznych już w 1835 roku, ale uważano je wtedy za zbzikowaną nowinkę, słusznie zresztą, bo uporczywie ciekły. Pewien nowojorski agent ubezpieczeniowy kupił sobie wszakże jedno z tych wiecznych piór, bo prawo wymagało, aby podpis na polisie był złożony atramentem, a nie chciało mu się nosić z sobą kałamarza. Gdy jednak pewnego razu wręczył pióro jednemu LEVIS WatermaN ze swoich najważniejszych klientów, nastąpiła katastrofa — atrament zalał polisę, biurko i klienta, który obraził się na agenta i jego Towarzystwo ubezpieczeń. Nieszczęsny młodzieniec postanowił udoskonalić pióro. Udało mu się to tak dobrze, iż wynalazek swój opatentował. Stało się to w roku 1884. Za namową przyjaciół porzucił wkrótce swój dotychczasowy zawód i zajął się produkcją wiecznych piór. Młodzieniec ten nazywał się Lewis Waterman. 28 Pióro kulkowe czyli długopis opatentowano w Ameryce- Południowej i zaczęto produkować w USA w 1946 roku. Zyskało jednak popularność dopiero po wprowadzeniu dalszych udoskonaleń w 1949 roku. Najstarszym używanym dziś przyrządem do pisania jest jednak ołówek. Starożytni Egipcjanie używali już kawałków ołowiu do rysowania hieroglifów na papirusie. W XV wieku zaczęto używać do pisania laseczek z grafitu, naprzód owijanych sznurkiem, a od końca XVII wieku oprawionych w drewno. W 1795 roku paryżanin Jacąues Conti odkrył metodę mieszania i wypiekania grafitu z wilgotną gliną. Twardość ołówka zależy właśnie od ilości dodanej do grafitu gliny. Człowiek z Piltdown Niejaki Karol Dawson, z zawodu prawnik, z zamiłowania zbieracz, wędrując koło wsi Piltdown w hrabstwie Sussex w Anglii, znalazł w miejscu, gdzie kopano żwir do budowy drogi, części czaszki ludzkiej niezwykłej grubości. Pokazał te kości profesorowi Woodwardowi z Muzeum Brytyjskiego, który się nimi zainteresował. Obaj czynili systematyczne dalsze poszukiwania, aż w cztery lata później, w roku 1912, znaleźli w tymże miejscu, nieco głębiej, żuchwę i kieł ludzki, a prócz szczątków ludzkich — zęby plioceń-skiego słonia, mastodonta, hipopotama i pleistoceń-skiego bobra. Towarzystwo tych ssaków zdawało się świadczyć, że właścicielem czaszki był praczłowiek, żyjący w okresie od dwustu tysięcy do miliona lat temu. Wywołało to wielkie poruszenie w świecie naukowym, zwłaszcza że człowiek z Piltdown różnił się zasadniczo od uprzednio znalezionych szczątków form 29 kopalnych: praczłowieka jawajskiego i człowieka neandertalskiego. Na pierwszy rzut oka była to czaszka człowieka współczesnego z żuchwą małpy człekokształtnej. Dziwne połączenie. Jednak znaleziono je w tej samej żwirowni i miały ten sam brązowy kolor, co najniższa warstwa żwiru i inne kości z tegoż pokładu. Złożona z kawałków czaszka była mała, bardzo grubokoścista, a więc na pozór prymitywna, a dwa zęby trzonowe żuchwy starte na sposób ludzki, a nie małpi. Kłykieć żuchwy zaginął, nie było więc wiadomo, w jaki sposób żuchwa dopasowana była do czaszki. Mimo licznych wątpliwości, które wyrażało wielu antropologów, czaszkę z Piltdown uznano jednak ogólnie za niezmiernie ważne znalezisko. W pół wieku po Darwinie i wkrótce po odkryciach na Jawie i w Heidelbergu, muzea i uniwersytety czekały z gorącą nadzieją na dalsze odkrycia. Czas więc był po temu właściwy. Z biegiem lat nawet wątpiący zaczęli wątpić o swoich wątpliwościach. Z wyjątkiem antropologa Weidenreicha, który już w 1932 roku dowodził, że u wszystkich ludzi kopalnych żuchwa ma tendencję do zmniejszania się i upodobniania do żuchwy człowieka współczesnego w miarę rozwoju mózgu. Człowiek z Piltdown byłby jedynym wyjątkiem od tej reguły. Z czasem jednak, gdy wiedza bogaciła się o coraz nowe fakty, gdy odkryto szczątki neandertalczyka w Rodezji, praczłowieka chińskiego spod Pekinu, dalsze żuchwy jawajskie, a od 1947 liczne żuchwy australo-piteków w Południowej Afryce, okazało się, że wczesny człowiek nigdy nie miewał żuchwy jak szympans, że przeciwnie, miewał raczej, z grubsza biorąc, czaszkę małpy człekokształtnej, a żuchwę i zęby — ludzkie. Człowiek z Piltdown stawał się istotą całkiem niepojętą. Na koniec, w roku 1950, Oakley poddał czaszkę próbie fluorowej i powtórnym, dokładnym prześwietleniom rentgenowskim. Z prób tych wynikło ?? jawnie, że świat naukowy padł ofiarą sprytnego oszustwa. Czaszka pochodziła ze starego grobu, może nawet neolitycznego, i należała do osoby cierpiącej na chroniczną chorobę kości, powodującą m. m. zgrubienie sklepienia czaszki; żuchwa należała zaś do samicy orangutana. Szczątki zwierząt, jak wynikało ze stopnia ich radioaktywności, pochodziły z wykopalisk tunezyjskich. Oszust, znający się zresztą na antropologii, operował zręcznie roztworem nadman-ganianu i dwuchromianem potasu oraz pilnikiem, aby wprowadzić w błąd specjalistów. Człowiek z Piltdown był zapewne pomyślany zrazu jako kawał, do którego sprawca byłby się przyznał, gdyby skutki nie przerosły tak znacznie zamysłu dowcipnisia. Kto to zrobił? Nie wiadomo. Bohaterowie tego odkrycia nie żyli już, kiedy ogłoszono wiadomość o oszustwie. Wyszło ono zresztą nauce na korzyść, bo obudziło wielkie zainteresowanie człowiekiem kopalnym i związanymi z nim problemami. Ostateczny wynik był tylko potwierdzeniem rezultatów innych badań i słuszności ogólnych koncepcji antropologii. Tak więc czas zużyty na tropienie fałszywych ścieżek człowieka z Piltdown nie był dla nauki stracony. we kamienie Próbom wyjaśnienia osobliwości geografii fizycznej, zwłaszcza zaś niezwykłych kształtów skał i głazów, zawdzięczamy niezliczone legendy we wszystkich krajach. Jest to jeden z najbardziej rozpowszechnionych przeżytków wczesnej koncepcji wszechświata; mitologie i święte księgi różnych religii obfitują w bajeczne wyjaśnienia zadziwiających zjawisk natury trwale usytuowanych w krajobrazie. W Indiach oglądać można skałę, którą zła bogini Zy 31 Darwa, jeżdżąca na tygrysie, rzuciła na górską boginię Parwati, i głaz, który Dewadati cisnął na Buddę. W Atenach skała Likabettos upuszczona być miała przez Atenę zbyt daleko, aby posłużyć mogła jako fort obronny Akropolu; bogini wypuściła skałę z rąk na niespodziewaną wieść o cudownym narodzeniu się Erichtoniosa, przyniesioną jej przez kruka. W Skandynawii znaleźć można wiele skał, którymi, według tradycji — starzy bogowie rzucali na siebie wzajemnie lub na wczesne kościoły chrześcijańskie. W krajach celtyckich, jak w Bretanii lub Irlandii, według wierzeń ludowych głazy morenowe zrzucane były z powietrza przez diabły lub czarodziejki. Wiele legend tworzy się na temat domniemanych odcisków w kamieniu, jak ślady stóp Buddy w Syjamie i na Cejlonie; ślad ciała Mojżesza pokazywany jeszcze w połowie XVIII wieku w pobliżu góry Synaj; odcisk trójzęba Posejdona .na Akropolu ateńskim; rąk i stóp Chrystusa na skałach we Francji i Włoszech; stóp Abrahama w Jerozolimie, Mahometa na kamieniu w meczecie Chait Bej w Krirze; nóg diabła na skale w Bretanii, jego pazurów na głazach w Kolonii i Saint-de-Pol-Leon; stóp św. Othona na kamieniu przechowywanym niegdyś w katedrze szczecińskiej. 32 Inne bardzo podobne źródło „mitów wyjaśniających" znajdujemy w dawnych ośrodkach działania wulkanów, zwłaszcza zaś w starych kraterach i szczelinach wypełnionych wodą. W Chinach, wśród wielu innych przykładów, wymienić można jezioro Man, na którego miejscu wznosiło się kiedyś, według podania, kwitnące miasto Cziang Szui, zatopione później, gdy jego mieszkańcy zlekceważyli ostrzeżenie bogów. Podobny los spotkał miasta, które nie udzieliły schronienia Zeusowi i Hermesowi, wędrującym pod postacią podróżnych śmiertelników, i dlatego spoczęły na dnie jeziora Tyana we Frygii. Uratowana została jedna tylko gościnna para staruszków, zamieniona po śmierci w dąb i lipę splecione konarami. Podobne legendy wyjaśniały istnienie krateru w Si-pylos w Azji Mniejszej i jeziora Awernu w Italii. Avernus uważano za bramę do piekieł, do Hadesu, o czym mówi Wergiliusz w szóstej księdze Eneidy. Do tejże kategorii zaliczyć można legendy o przemianie żywych istot, przede wszystkim ludzi, w kamienie. W mitologii chińskiej takich