Kopaliński Władysław Drugi kot w worku czyli z dziejów pojęć i nazw Od Autora Poprzedni, pierwszy „Kot w worku" zajmował się głównie dziejami powiedzeń i nazw. Obecny, drugi „Kot" stanowi zbiór gawęd na tematy historyczne, językowe, przyrodnicze, artystyczne, cywilizacyjne, gdzie opowieść toczy się swobodnie, zajmując się tymi lub owymi przejawami spraw oglądanych z tych lub owych punktów widzenia, zależnie od tego, co się wydawało bardziej godne uwagi. Książeczka zawiera siedemdziesiąt trzy rozdziały nie łączące się z sobą tematycznie, choć z pewnością spowinowacone z sobą niejedną cechą autorskiego sposobu myślenia. Układ rozdziałów nie ma tu szczególnej doniosłości, poza chęcią umilenia lektury. Rzeczy, miejsca i osoby, do których chcielibyśmy po lekturze wrócić, znajdziemy łatwo w indeksie albo w spisie rzeczy. Podobnie jak we wstępie do pierwszego „Kota", tak i tu autor broni się przed występowaniem w roli wszechwiedzącego erudyty. Zawarte w książeczce wiadomości zaczerpnięto z przeróżnych źródeł, u pisarzy żyjących i dawno zmarłych, u zaprzyjaźnionych fachowców i speców. A zatem bez cudów! W.K. Kot i pies Są to w naszym miejskim, zatłoczonym, zmotoryzowanym, cywilizowanym świecie dwaj najbliżsi nam przyjaciele zwierzęcy, ale jakże różni od siebie! Choć wielu mamy wśród nas zwolenników dostojeństwa, rezerwy, wykwintu i suwerenności duchowej kota, powszechna opinia zarzuca mu obłudę i chłód uczuć, a w psie dopiero widzi prawdziwego, szczerego przyjaciela człowieka. Co prawda trudno orzec, co w naszych stosunkach z tymi zwierzętami przypisać należy cechom ich charakterów, a co cechom naszej natury. Często bowiem zapominamy, że jest to współżycie obustronne. Pies został przez nas oswojony prawdopodobnie już w późnym okresie kamienia łupanego, a kot — zapewne dopiero w starożytności. Istnieje pogląd, że wszystkie koty oswojone pochodzą od płowego kota nubijskiego, znanego nam z malowideł egipskich i z zachowanych mumii. Jest to więc znajomość dość krótka, dlatego może nie przerodziła się jeszcze w prawdziwą zażyłość. Ale prawdopodobniejsza jest, moim zdaniem, inna przyczyna. W kocie irytuje nas niewygasła w nim jeszcze iskra swobody, niezależności, jaką przechował w sobie z nie nazbyt jeszcze odległych czasów dzikiego bytowania; nasze dochodzące łatwo do histerii uwielbienie dla psa wynika pewno przede wszystkim z tego, że jest on chętnym, ba, entuzjastycznym niewolnikiem, nie wiedzącym, co bunt, czy 5 nawet uraza, przystosowującym się bez szmerania do naszych najabsurdalniejszych nawet (z jego punktu widzenia) pomysłów. Oczywiście żaden właściciel psa do tego się nie przyzna, nawet przed sobą samym. Oficjalnym powodem naszej pozytywnej oceny nie są hołdownicze ceremoniały powitalne, świadczące o nieutulonej tęsknocie za nami (któż jeszcze nas wita tak wylewnie?), ani czołganie się w prochu u naszych stóp dla przebłagania za przekroczenie któregoś z dowolnie przez nas wykoncypowanych zakazów lub nakazów (któż inny liczy się tak z naszą opinią?), ani ustawicznie okazywane pragnienie przebywania w naszym towarzystwie (któż inny itd.?), ale jego pieska inteligencja! „On wszystko rozumie, co się do niego mówi!" brzmi zwykła wymówka. „On wyczuwa, co się o nim myśli!" twierdzą bardziej me-tapsychologicznie nastawieni panowie (bądź nastawione panie), będący nimi w sensie feudalnym już tylko dla psa (bądź suczki). Trudno o większe zakłamanie! Wszakże już przed dwudziestu laty dowiedziono w sposób obiektywny, naukowy, a nie sentymentalny, że najinteligentniejszym zwierzęciem jest szympans. Ta cecha zwierząt nie musi się, jak widać, łączyć z przebywaniem w to- 6 warzystwie ludzi, wiernością, jedzeniem z ręki, pieszczotami i rozumieniem pewnych słów, choć wszystkie te właściwości może również mieć szympans obłaskawiony i żyjący w niewoli. Drugie miejsce zajęła płaksa kapucynka, trzecie goryl, czwarte dzielą: orangutan, gibbon i siamang. Dopiero na piątym znajdujemy psa, a na szóstym kota. Delfina brak w tej czołówce inteligentów, prawdopodobnie dlatego, że w czasie gdy. przeprowadzano te badania, nie było jeszcze mody na delfiny (w nauce też istnieją mody). Inteligencja inteligencją, ale dlaczego łatwiej się nam jest zaprzyjaźnić z psem czy kotem niż z innymi oswojonymi ssakami tych samych mniej więcej rozmiarów? Może dlatego, że psy i koty mają wrażliwość podobną do naszej, inaczej niż takie zwierzęta, jak konie, krowy, jelenie czy świnie, albo niż gryzonie, takie jak króliki czy szczury. W mózgu człowieka znajdują się ośrodki, odbierające wrażenia nie tylko od oczu, uszu itd., ale również od całej powierzchni skóry. Analogicznie wygląda to u małpy, psa i kota. Jednak u wielu innych stworzeń większa część skóry nie jest reprezentowana w korze mózgowej przez subtelne ośrodki czuciowe. U owcy np. tylko wargi i stopy mają taką reprezentację. Świnia ma obszerny ośrodek czuciowy wrażliwego ryja. W rezultacie owca czy świnia otrzymuje bardzo mało dokładnych informacji z większej części powierzchni swego ciała. Kot lubi, aby go głaskać, ale do połaskotania świni potrzebny jest twardy, drapiący patyk. Dlatego zapewne psy i koty mogą bawić się z nami, a my z nimi; mogą igrać z dziećmi jak równy z równym, delikatnie, nie czyniąc im najmniejszej krzywdy. Pewna puma w londyńskim ZOO oddawała się z niesłychaną satysfakcją pasji rozdzierania gazet, nie ugryzła wszakże nigdy ręki luJzkiej, włożonej jej do pyska. Była jednak dość inteligentna na to, aby wiedzieć, że spodnie są pozbawione czucia, poszarpała je więc kiedyś na pewnym dociekliwym profesorze zoologii, nie zadrasnąwszy nawet przy tym jego nóg. 7 Zimny nos Niejeden z mędrców zastanawiał się nad zagadnieniem: Dlaczego pies ma zimny nos? Próbę odpowiedzi na tę dręczącą kwestię daje apokryficzna anegdota oparta na biblijnej księdze Genesis: Otóż w dniach Potopu zdarzyło się, że w kadłubie arki powstał niewielki otwór, przez który zaczęła przeciekać woda. Zauważył to Noe i zmartwił się wielce, albowiem w tłoku i zamieszaniu, jakie towarzyszyło zaokrętowaniu zwierząt na arkę, zapomniał zabrać w rejs narzędzi ciesielskich. Stał tak długo nad cieknącą dziurą razem z wiernym psem, który mu wszędzie towarzyszył, aż wreszcie z determinacją chwycił psa i wetknął mu nos w otwór. Kadłub arki przestał wprawdzie przeciekać, ale Noe szybko zrozumiał, że trzymany w tej pozycji pies wkrótce się udusi. Na to nadeszła żona Noego. Noe wyciągnął więc psi nos ze szpary i zatkał ją żoninym łokciem. W ten sposób arka uniknęła niebezpieczeństwa, ale odtąd aż do końca swata nos psa i łokieć kobiety są i będą zawsze zimne. Wielożeńcy na tronie Każdy słyszał o licznych żonach króla angielskiego Henryka VIII, ale mało który Polak wie, że nasz rodzimy rekord królewski to cztery żony, a więc nie tak znów wiele. Rekordzistami są: Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Władysław Jagiełło. Kronikarze nie zanotowali imion dwóch pierwszych żpn Bolka. Z pierwszą, córką margrabiego Miśni, Rykdaga, rozszedł się po roku, z drugą, córką węgierskiego księcia, Gejzy, także się rozwiódł. Dopie- 8 ro trzecia, Emnilda, córka księcia Dobromira z Zachodniej Słowiańszczyzny (zapewne Lutyka lub Obo-tryty?), poślubiona mu około 988 ?., była według tradycji ukochaną żoną, a przy tym kobietą z charakterem i dobrym człowiekiem. Miała na Bolesława wpływ i umiała ten wpływ wykorzystywać w pięknych celach. Kiedy król w przystępie gniewu skazał kogo na śmierć, zamykała skazańca w sobie tylko wiadomej ciemnicy i czekała spokojnie — miesiąc lub nawet lata — a gdy Bolko żałował już swego czynu, dobywała nieszczęśnika z lochu, uzyskując ułaskawienie. Z nią król miał większość swych dzieci, m. in. późniejszego króla polskiego, Mieszka II. Zmarła w 1017. Owdowiawszy, król zawarł kolejne małżeństwo polityczne z Odą, córką innego margrabiego Miśni, Ekkerharda I, małżeństwo nieszczęśliwe, choć dzietne i trwające do śmierci Bolesława. (Nazywając tu Bolesława królem, popełniam pewien błąd, bo koronował się na króla Polski dopiero na kilka tygodni przed śmiercią). Kazimierz Wielki był to pan wielce romansowy; mówić o wszystkich jego damach byłoby za długo. Mamy zresztą trzymać się tylko żon legalnych (choć i to nie takie proste, jak zaraz zobaczymy!). Pierwszą o była Litwinka, Aldona Gedyminówna. Przy chrzcie dostała imię Anna, więc zwano ją Anną Aldoną. Była to dziewczyna wesoła, lubiąca się bawić. Zjechała do Krakowa poprzedzona orkiestrą, czym od razu zgorszyła poważnych panów krakowskich. Po jej śmierci alians polityczny narzucił Adelajdę, córkę Henryka, landgrafa heskiego. Małżeństwo okazało się dla króla dopustem boskim, który znosił, cierpiąc wielce, aż do czasu, kiedy udał się w podróż do Pragi Czeskiej. Tam zawarł niespodziewanie znajomość, którą dziś nazwalibyśmy turystyczną czy wagonową. Wpadła mu w oko Czeszka, niejaka Krystyna, wdówka po praskim rajcy miejskim, Mikołaju Rokiczańskim. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, istny grom z jasnego nieba. Król tak się do niej zapalił, że wziął z nią ślub, nie mając wcale rozwodu z nieszczęsną Adelajdą! Bigamista na tronie! Królom wprawdzie wolno było wiele... Ale i to tylko do czasu. Racja stanu zmusiła go do rozejścia z Czeszką. Dla uproszczenia sprawy Kazimierz wziął dwa rozwody jednocześnie: z Adelajdą i z Krystyną. To także niezgorszy rekord. Ostatnią żoną była Pia-stówna, Jadwiga, która przeżyła króla, jego daleka kuzynka, córka Henryka V, księcia żagańskiego. Pierwszą żoną Władysława Jagiełły była dobrze wszystkim znana, sławna Jadwiga, najmłodsza córka Ludwika Węgierskiego i Elżbiety Bośniaczki. Ale i tu bywają nieporozumienia, przed którymi należy ostrzec. Ta Jadwiga nie była święta. Świętą została natomiast inna Jadwiga, żona Henryka Brodatego, księcia śląskiego, córka Bertolda, księcia Meranu. Nasza żyła z Jagiełłą przez 14 lat i zmarła w roku 1399. Następny związek małżeński Jagiełły obmyślili panowie małopolscy, bo chcieli Litwina mocniej zalegalizować na polskim tronie przez związek z krwią Piastów. Więc znów mariaż polityczny! Wybrali w tym celu Annę, córkę Wilhelma, hrabiego cylejskiego i wnuczkę Kazimierza Wielkiego. Spotkanie zapoznawcze zaaranżowano pod Krakowem. Król zacho- 10 wał się po prostu okropnie. Podjechał, spojrzał na młodą damę, skrzywił się, od razu zawrócił konia i pokłusował z powrotem do Krakowa. Można sobie łatwo wyobrazić uczucia Anny. Ale panowie nie dali tak łatwo za wygraną, uspokoili dziewczynę i trzymali ją w Polsce przez cały rok. Przez ten czas poznała krajowe obyczaje i nauczyła się ładnie mówić po polsku. Wreszcie przyszło do małżeństwa. Anna zmarła w sześć lat po Grunwaldzie. Trzecia żona to była postać co się zowie barwna! Dość powiedzieć, że pani Elżbieta Pilecka, poddanka króla, córka magnata Ottona z Pilczy w Małopolsce, była wdową po trzech mężach, a więc rekord królewski został także przez nią pobity. Pierwszy jej mąż, Wisław Czambor, "rycerz morawski, porwał po prostu posażną jedynaczkę Ottonowi. Jednak po pewnym czasie inny rycerz morawski zapłonął do niej gorącą miłością. Był to Jenczyk Jenczykowic z rodu Odrowążów, który zresztą brał udział w bitwie pod Grunwaldem ze swoją chorągwią. Wreszcie nie mógł wytrzymać ogni, jakie go trawiły, i z kolei on również porwał ją Wisławowi. Gdy ten poskarżył się królowi na ów gwałt, Jenczyk zasadził się na Wisława z gołym mieczem i pozbawił go życia. A kiedy sam umarł, Elżbieta wyszła, tym razem spokojnie, za Wincentego z Granowa, kasztelana, magnata wielkopolskiego. Owdowiała w tymże roku, w którym owdowiał Jagiełło po Annie. Była już wtedy Elżbieta kobietą jak na owe czasy starą, bo czterdziestokilko- letnią, w dodatku gruźliczką, musiała więc (jak twierdzono) rzucać czary na chłopów, bo król rozkochał się w niej bez pamięci. Wyswatała ich księżna mazowiecka, siostra królewska. Małżeństwo trwało trzy lata. Jagiełło miał z tego powodu masę przykrości. Jego sekretarz, poeta, późniejszy biskup, Stanisław Ciołek, napisał pamflet, w którym porównał Elżbietę do maciory przy boku lwa. Król jednak na pamflety nie zwracał uwagi, a Ciołka kazał wypędzić z dworu. 11 Ale już po trzech latach małżeństwa Elżbieta zmarła. Ostatnią żoną Jagiełły była Sonka czyli Zofia, księżniczka holszańska, ruska Rurykowiczówna. Ta przeżyła króla prawie o 30 lat. Z nią miał synów Władysława i Kazimierza. Karol May Kiedy miałem lat 12 szczytem moich marzeń było mieć na półce pełne wydanie zbiorowe dzieł Maya (istniało wtedy takie, może nie całkiem pełne, ale za to na pewno zbyt drogie na moje możliwości), jednak już w 6 lat później, kiedy sięgnąłem przypadkiem po jakąś jego powieść, okazała się nie do wytrzymania nudna. Fakt, że jest to nieco dziwne zjawisko literackie. U krytyki maopinię na ogół fatalną, a mimo to, w 65 lat po jego śmierci, jest jednym z najbardziej czytywanych autorów świata. Jego książki tłumaczono na 25 języków (łącznie z pismem ?????'? dla niewidomych), z wyjątkiem angielskiego i rosyjskiego. Powiadają, że May nigdy nie widział na własne oczy Dzikiego Zachodu, o którym tyle pisał. To nieprawda. Odbył krótką podróż do Ameryki w roku 1908, mając 66 lat, w długi czas po napisaniu swoich indiańsko-traperskich książek. W krajach Bliskiego Wschodu nie był rzeczywiście nigdy. Urodził się w Saksonii, pod Chemnitz (obecnym Karl-Marx-Stadt w NRD). Jego ojciec, zubożały tkacz, nie mógł zapewnić mu wykształcenia. Mając lat 20 May popada w konflikty z prawem i przez następne 12 lat odsiaduje różne wyroki za kradzieże. Spędza w więzieniu łącznie prawie 8 lat, i tam, z nudów, pisze swoje pierwsze książki. Gdy wyszedł ostatecznie na wolność, był już tak zamożnym autorem, 12 że kupił sobie willę z dużym ogrodem w Radebeul na przedmieściu Drezna. Trudno niemal uwierzyć, że ten słynny autor-podróżnik czerpał natchnienie głównie ze spacerów po swoim ogrodzie. W domu tym spędzał większość swego życia i tam założył własne wydawnictwo, które istnieje do dziś, w Bamber-gu (Bawaria, RFN). W willi Maya, zwanej obecnie Villa Shatterhand, mieści się od pół wieku muzeum pełne skalpów, tomahawków, fajek pokoju i innych trofeów i pamiątek po fikcyjnych bohaterach jego powieści. Pisane były zawsze w pierwszej osobie. Autor występuje w mich jako Old Shatterhand, Old Surehand, Old Firehand czy Kara ben Nemzi, kładzie każdego wroga jednym uderzeniem pięści w skroń, trafia 'o 1500 metrów w bawole oko z rusznicy niedźwiedziówki lub sztucera Henry'ego; co 50 stron zręcznie unika pewnej śmierci z rąk Indian, których mowa przetykana jest co chwila monosylabowymi okrzykami w rodzaju: „Howgh!" bądź „Pshaw!". Autor często powołuje się na swoje wrodzone germańskie cnoty, a niektórzy z jego białych bohaterów bardzo przypominają Bismarcka albo cesarza Wilhelma II, będących niewątpliwie dla autora postaciami idealnymi. Chociaż podział na czarne i białe charaktery nie przebiega u bohaterów Maya według koloru skóry, jednak z kart jego książek przezierają zawoalowane, mistyczne teorie rasistowskie, zaprawione sentymentalno-chrześcijańskim misjo-narstwem. Literaturoznawcy do dziś nie wiedzą, jak się ustosunkować do tego zagadkowo popularnego pisarza. Zgadzają się z pewnymi oporami, że był może czymś więcej niż producentem szmiry. Jeden z nich określa go jako „okropną mieszaninę dziesięciu procent geniuszu i dziewięćdziesięciu procent ramoty", inny nazywa go „osobnikiem o rozdwojonej jaźni, mającym w swoich najlepszych momentach coś z Goethego, a w najgorszych coś z Goebbelsa". W każdym 13 razie jego obecni wydawcy drukują go w edycjach nie tylko bezlitośnie okrojonych, ale właściwie niemal na nowo napisanych, twierdząc, że nikt by obecnie nie wytrzymał jego dłużyzn, naiwności i, jak się można domyślać, niezbyt dziś przyjemnie brzmiących ustępów światopoglądowych. Pająki W czasie spacerów po łąkach i po lesie, albo gdy zaglądamy do opuszczonych szałasów czy szop, możemy łatwo się przekonać, że liczba pajęczyn i pająków zmniejsza się gwałtownie z każdym rokiem, zapewnie szybciej jeszcze niż liczba owadów. (Jak to — więc pająki nie są owadami? Oczywiście, że nie. Należą one do całkiem innej gromady stawonogów — do pajęczaków). Widocznie chemiczne sposoby walki ze szkodnikami plonów odbijają się ujemnie na warunkach życia pająków. A jeszcze przed paroma dziesiątkami lat, kiedy spotykaliśmy pająki w naszym życiu często, nietrudno było zauważyć, że w naszym stosunku do tego zwierzęcia (zaraz, zaraz, więc pająk to zwierzę? Rzecz jasna, że tak!) jest jakaś niełatwa do uchwycenia, tajemnicza dwoistość, mieszanina wstrętu i respektu, każąca to przyglądać się z podziwiem jego dziełu, to niszczyć je z satysfakcją, to zabijać, to znów oszczędzać pająka. Francuskie przysłowie mówi, że ujrzenie go rano przynosi zmartwienie, a wieczorem — nadzieję. Dwoistość uczuć całkiem wyraźna. Angielskie przysłowie powiada: „Jeśli chcesz sam żyć i mieć się dobrze, nie zabijaj pająka". Tutaj już szacunek górą, zapewne purytański szacunek dla pilnej pracy, bo pająk przędzie i nasze prababki przędły. Jakże go więc — 14 choćby przez pamięć na jego pracowity żywot — nie uszanować ? W starych legendach pająk występuje rzeczywiście jako bohater pozytywny. Kiedy Mahomet uciekał z Mekki przed wrogami (w roku 622; ta ucieczka to Hidżra, początek ery muzułmańskiej) do miasta, które się dziś nazywa Medyna, miał — według tradycji — schronić się przed pościgiem w pewnej grocie. Ledwo prorok w niej zniknął, pojawił się jakiś pająk, nasłany tam bez wątpienia przez Allaha, i w mgnieniu oka rozwiesił pajęczynę przed wejściem do pieczary. W chwilę później nadbiegli prześladowcy, ale widząc pajęczynę przesłaniającą otwór, nie zajrzeli do jaskini, tylko ruszyli dalej. Inna legenda głosi, że gdy król Szkocji, Robert Bruce, zaatakowany przez Anglików, musiał w 1305 r. zbiec i schronić się w Irlandii, w ukryciu swoim zauważył pewnego dnia, jak pająk po raz szósty z rzędu nadaremnie próbuje przyczepić swoją sieć do belki w pułapie. „Teraz" pomyślał Robert „pająk wskaże mi, co robić, bo i mnie nie powiodło się sześć razy." Niestrudzony pająk spróbował po raz siódmy, z pomyślnym wynikiem. Wtedy i Bruce 15 uczynił jeszcze jedną próbę, zgromadził trzynastu stronników i po dwóch latach walki odzyskał władzę. Opowiadają także o królu Prus, Fryderyku II Wielkim, że gdy przebywał pewnego razu w swoim poczdamskim pałacu Sanssouci i o zwykłej porze udał się do saloniku, aby napić się czekolady, zauważył, że pająk spadł z sufitu prosto do filiżanki. Fryderyk zawołał więc, aby mu przyniesiono inną czekoladę. W chwilę potem usłyszał odgłos strzału z pistoletu. Przekupiony kucharz, który wsypał truciznę do czekolady, odebrał sobie życie myśląc, że sprawa się wydała. Daremnie szukalibyśmy równie optymistycznych opowieści na temat skorpionów czy kleszczy, choć to także pajęczaki. Inaczej w mitologii greckiej. Bogini Atena, wynalazczym trąby, fletu, garnka, grabi, pługa, jarzma, uzdy, rydwanu i okrętu, nauczyła też kobiety gotować, prząść i tkać, nie znosiła jednak, gdy która z nich ośmieliła się przewyższyć ją w tych umiejętnościach (któż zdoła sobie wyobrazić sowiooką Pallas Atenę przy garnkach?). Zdarzyło się to jednak księżniczce Arachne z lidyjskiego Kolofonu (sławnego z purpurowych barwników). Gdy pewnego razu pokazano Atenie dzieło Arachne — olimpijskie sceny miłosne wyszyte na tkaninie — bogini, nie mogąc w nim znaleźć skazy, rozszarpała je z wściekłości na strzępy. Przerażona księżniczka powiesiła się na sosrębie. Atena zmieniła ją wtedy w pająka (nie cierpiała pająków!), a sznur w pajęczynę. Arachne znaczy po grecku właśnie pająk. Niektórzy uczeni sądzą, że bajka o Arachne jest śladem konkurencji w handlu morskim artykułami włókienniczymi między Atenami a lidyjsko-karyjskimi eksporterami farbowanej wełny, pieczętowanej rysunkiem pająka, jako znakiem fabrycznym przędzalni. Nie bez głębszej racji zatem Atena brzydziła się pająków! A chyba też i my nie bez jakichś atawistycznych racji powstrzymujemy się od ich zabijania (przynajmniej osobiście, a nie przez Wielką Chemię). 16 Czerwona płachta Powiada się, że coś działa na kogoś jak czerwona płachta na byka, to znaczy rozjusza, doprowadza do pasji, do białej gorączki. Skąd jednak na pewno to wiadomo, skoro żaden byk nie wypowiedział się jeszcze w tej kwestii? Można by o tej sprawie sądzić co najwyżej z jego zachowania się. Wiadomo, że byk (jeżeli nie nazywa się Fernando) to zwykle pasjonat, gotów wpaść w złość nie tylko dlatego, że ktoś macha mu czerwoną płachtą przed oczami, ale ze znacznie błahszych powodów. Można się domyślać, że jego reakcja na płachtę niebieską lub żółtą byłaby podobna. Przypuszczenie takie byłoby tym bardziej uzasadnione, że wiemy dziś, iż byki nie rozróżniają kolorów. I że wobec tego, stosunek byka do czerwieni opiera się na naszych przywidzeniach. Nie tylko zresztą bydło domowe, ale ogromna większość ssaków nie widzi świata w kolorach, ale jak na czarno-białym filmie. Również koty, psy, konie i myszy. Wyjątek stanowią ludzie i małpy. Poza ssakami natomiast wiele stworzeń widzi świat w kolorach, na przykład ptaki, jaszczurki, żółwie, owady. Pszczoły widzą kolory w nieco przesuniętym paśmie. Ich tęcza barw jest obcięta od strony fal długich, nie widzą więc czerwieni; od przeciwnej strony jest za to rozszerzona, dlatego widzą promienie ultrafioletowe, na które nasze oczy są ślepe. Bartnik może więc obserwować pszczoły po zapadnięciu zmroku przy świetle czerwonej żarówki, nie niepokojąc ich zupełnie. Hieroglify Kiedy się mówi o hieroglifach, ma się przeważnie na myśli pismo nieczytelne, gryzmoły, bazgraninę. Ale przecież hieroglify egipskie nie tylko zdołano rozszyfrować; dowiedziano się również, jakie dźwięki reprezentują. Była to istotnie zdumiewająca przygoda detektywno-naukowa. Napoleon Bonaparte, udając się w roku 1799 na wyprawę egipską, zabrał z sobą pewną liczbę uczonych francuskich dla dokonania pomiarów kraju. Jakiś oddział saperów, burząc mury starego fortu arabskiego pod miejscowością Rosetta w delcie Nilu, znalazł wbudowaną w mur tablicę kamienną nieregularnego kształtu, pokrytą mocno uszkodzonym napisem, złożonym z trzech części, z których, jak się zdawało, każda była w innym języku. Kamień ten przesłano do Kairu, gdzie zajęli się nim francuscy uczeni. Po zbadaniu okazało się, że tablica jest dwujęzyczna — grecko- egipska. Część egipska wyryta była dwoma rodzajami pisma: hieroglifami i ich uproszczoną, stenograficzną odmianą, pismem demo-tycznym. Bonaparte także zainteresował się znaleziskiem i kazał przesłać jego odręczne kopie wielu uczonym europejskim. Na mocy traktatu kapitulacyjnego z 1801 ?., wiele zabytków staroegipskich przypadło Anglikom w charakterze łupów wojennych. Kamień z Rosetty był jednym z nich. Jeszcze wcześniej jednak pewien generał francuski, niejaki Menou, zdążył go zabrać do domu i uważał go za swoją własność prywatną. Doszło do przykrej sceny, gdy angielski generał Taylor wraz z plutonem artylerzystów przybył do domu generała Menou i zabrał mu ten kamień, nie zwracając uwagi na szydercze docinki zgromadzonych tam oficerów francuskich. Kamień odesłano następnie do Muzeum Brytyjskiego w Londynie, gdzie znajduje się do dzisiaj. Z tekstu greckiego wynikało, że kamień zawiera treść dekretu, wydanego przez radę kapłanów egipskich, zgromadzonych w Memfisie na uroczystości ku czci Ptolemeusza V Epifanesa, króla Egiptu. Teraz nasuwał się problem odczytania obu tekstów egipskich. Jasne było, że tekst grecki jest ich przekładem. 18 Gdyby można było je odszyfrować, uczeni znaleźliby klucz do zrozumienia olbrzymiej liczby napisów staroegipskich, a zatem do tajemnic historii starożytnego Egiptu, znanej poza tym tylko ze skąpych przekazów historyków greckich i rzymskich, takich jak Herodot, Pliniusz czy Diodor Siculus. Zasługą rozwiązania zagadki kamienia Rosetty podzielili się dwaj ludzie: Anglik Robert Young i Francuz Jean Champollion. Young odkrył, że hieroglify te odpowiadają literom alfabetu i że gdziekolwiek obramowane zostały owalną linią (taką ozdobną ramkę nazywamy kartuszem), tam oznaczają zawsze imię królewskie. Ptolemeusz jest imieniem greckim o znanej wymowie. W odpowiednim więc miejscu tekstu egipskiego hieroglify zawarte w kartuszu oznaczać muszą głoski P, T, L, M. Porównano ten tekst z kartuszami na innych zabytkach, np. na pewnym obelisku na nilowej wyspie File koło Assuanu, gdzie imię Kleopatry po grecku sąsiadowało z hieroglificznym kartuszem królewskim. Imiona Kleopatra i Ptolemeusz mają trzy wspólne spółgłoski: P, L i T. Sprawdzono, że znajdują się one na właściwych miejscach. Wynikało z tego, że znak poprzedzający L musi ozna- 19 czać K. W ten sposób (znany dobrze amatorom rozwiązywania szyfrów) Young i jego następcy doszli wreszcie do odkrycia fonetycznych odpowiedników całego alfabetu hieroglifów. Uczeni umieli już czytać po staroegipsku. Cóż, kiedy nie .wiele rozumieli, nie znając gramatyki, ani słownika. Metodę rozwiązania zagadki znalazł dopiero Champollion. Studiował on bowiem język Koptów, dawnych chrześcijan egipskich, język martwy już od XVI wieku ne., będący jednak ostatnim potomkiem mowy starożytnych Egipcjan. Znajomość języka koptyj-skiego pozwoliła Champollionowi wyjaśnić znaczenie fonetyczne wielu charakterów sylabicznych kamienia z Rosetty, pomogła mu poprawnie odczytać wiele znaków obrazkowych, których sens tłumaczył mu przekład grecki. Z tych początków przez następne dziesięciolecia rozwinęła się filologia egipska, odrębna gałąź egiptologii, której wielu uczonych poświęciło całe swoje życie. Dzięki ich pracy sekret hieroglifów, zagubiony już w starożytności, został odkryty na nowo, otwierając uczonym drogę do badania dziejów jednej z najstarszych cywilizacji świata. Szybkobiegacze Uciekający zając biegnie mniej więcej z szybkością konia wyścigowego, to znaczy że robi około 70 kilometrów na godzinę, a chwilami jeszcze więcej. Posuwa się naprzód susami długości od trzech do czterech i pół metra; w bardzo gwałtownym skoku przebyć może nawet siedem i pół. Ogólnie jednak uważa się, że najszybszym zwierzęciem jest gepard, kot o nakrapianej sierści i wysokich nogach, żyjący na afrykańskich i południowoafrykańskich stepach, którego po oswojeniu używają do polowania na antylo- 20 py. Szybkość jego obliczano nie raz ze stoperem w ręku. Wynosi ona przeszło 110 km na godzinę. Wystraszony jeleń ucieka równie szybko jak zając. Gazele z łatwością wyciągają osiemdziesiątkę, niektóre gatunki gazeli i antylop biegną jeszcze szybciej. Biegną one oczywiście najprędzej na krótkich dystansach, ale wytrzymałość ich jest może jeszcze bardziej godna podziwu. Sprawdzono, również przy pomocy stopera, że antylopa potrafi utrzymać tempo 55 km/godz. na przestrzeni prawie pięćdziesięciu kilometrów! Czy lew może dogonić dobrego biegacza? Z łatwością. Wystarczy sobie uświadomić, że najlepszy sprinter nie przekracza w stumetrówce 40 km/godz., a atakujący lew robi osiemdziesiąt. Nawet grizzly, szary niedźwiedź Gór Skalistych, osiąga 55 km/godz. na niewielkich d>stansach. A słoń? Gdyby wystartował razem z obecnym mistrzem świata na sto metrów, dałby się prześcignąć co najwyżej o długość trąby. Warto tu może zwrócić uwagę na okoliczność, że w takim wyścigu człowiek, istota dwunożna, porusza się w sposób dość nieskomplikowany, stawiając na przemian lewą i prawą nogę. Bieg czworonoga jest już czynnością dość wymyślną. Ujmując sprawę z grubsza, można powiedzieć, że istnieją dwa zasadnicze systemy biegu czworonogów: system przekątniowy i rotacyjny. W rotacyjnym zwierzę stawia nogi w następującej kolejności: lewa przednia, lewa tylna, prawa tylna, prawa przednia. W przekątniowym: lewa przednia, prawa przednia, lewa tylna, prawa tylna. Zwierzę może oczywiście rozpocząć ten cykl od dowolnej nogi, następnie jednak trzyma się kolejności jednego z wymienionych systemów. Jelenie, sarny, antylopy, psy i lisy to biegacze rotacyjni. Konie, bydło rogate a także niedźwiedzie poruszają się metodą przekątniową. A co z owadami? One przecież muszą gospodarować aż sześcioma nogami. Poruszają nimi tak szybko 21 i zawile, że nie sposób gołym okiem zauważyć w tych ruchach żadnego porządku. A przecież porządek taki istnieje. Owad porusza jednocześnie dwiema lewymi nogami i jedną prawą, a potem na odwrót. Posuwa się, można by rzec, zawsze na trójnogu. Zawiłość tych ruchów wcale mu nie przeszkadza, bo na jego szczęście nie zdaje sobie z niej sprawy. Tu należałoby przytoczyć dawną indyjską bajkę o tysiąconogu, który władał wszystkimi zwierzętami i wybierał sobie spośród nich ofiary na pożarcie. Zapowiedział właśnie, że pożre wszystkie dzieci pewnej ubogiej myszy. Mysz daremnie wysilała cały swój spryt, aby uratować swe dzieci, aż nareszcie wpadła na cudowny pomysł. Zwróciła się mianowicie do ty-siąconoga z takim przemówieniem: „Królu, mój podziw dla ciebie nie ma granic! Nie mogę pojąć skąd wiesz, gdy chodzisz, w jakim momencie podnieść nogę nr 392, opuścić nr 738, zgiąć w kolanie nr 53, a wyprostować nr 264. Jak ty to robisz, o panie mój?" Tysiąconóg zamyślił się i... odtąd nie mógł się już ruszyć z miejsca. Głownia Jest to wyraz, jeśli pominąć jego znaczenie „płonące albo tlące się polano", dość tajemniczy. Każdy wie, że oznacza on jakąś część szabli. Ale jaką? Z dziesięciu zapytanych osób zapewne dziewięć przynajmniej da odpowiedź fałszywą. Odpowiedź prawidłową znajdziemy we wszystkich słownikach — u Lindego, w Wileńskim, Warszawskim, u Glogiera; stwierdzają one, że głownia to szabla nieoprawna, to znaczy nie osadzona jeszcze w trzonie rękojeści. Dopiero Słownik Doroszewskiego daje dwa sprzeczne 22 z sobą wyjaśnienia. Pierwsze, oznaczone jako „dawne": ostrze broni siecznej, drugie: jej rękojeść. Podanie tego drugiego znaczenia jest jak gdyby uświęceniem nieporozumienia, pomylenie głowni z głowicą (górną częścią rękojeści). Można by oczywiście powiedzieć, że ani nas to ziębi, ani grzeje, jak się nazywa albo nie nazywa jakaś część owej prymitywnej maszyny do zabijania, której przeciętny współczesny Polak przez całe życie nie weźmie do ręki, a co najwyżej zobaczy jako uczeń w nudnej gablocie jakiejś sali muzealnej. Ale nie byłoby to słuszne, bo szabla, podobnie jak koń, jest tak silnie związana z polską tradycją narodową, że po prostu nie uchodzi być w tej dziedzinie zupełnym ignorantem. Dlatego też dokonamy tutaj krótkiego przeglądu zasadniczych elementów szabli. A więc, jak się rzekło, część sieczną szabla nazywamy głownią dopóki nie została jeszcze osadzona wewnątrz trzonu rękojeści. Po zmontowaniu szabli część sieczną nazwiemy klingą lub brzeszczotem. Klinga ma z jednej strony ostrze, z drugiej grzbiet albo tylec, przeważnie gładki, czasem lekko wystający. Płaz klingi posiada zwykle wgłębienie zwane zbroczem, strudziną lub bruzdą. Zbroczą nie żłobiono w klindze, ale wklepywano je młotkiem, tak że stal w tym miejscu była spoistsza, tęższa, choć cieńsza. 23 Prócz strudźmy szerokiej znajdujemy jeszcze niekiedy wąską bruzdeczkę w przygrzbieciu klingi. Z uwagi na zastosowanie w walce, dzielimy brzeszczot z grubsza na 2 części: zastawę i sztych albo pióro; podział ten podkreślany bywa wcięciem zwanym młotkiem. Rękojeść czyli osada mogła być zamknięta lub otwarta. Wyobraźmy sobie, że trzymamy ją w dłoni. Dłoń zaciśnięta jest wtedy na trzonie i wsparta od strony kciuka jelcem czyli furdymentem, zwanym w otwartej rękojeści także krzyżykiem, a od strony małego palca — głowicą albo kapturkiem. Dla ochrony dłoni rękojeść zamykano kabłąkiem jelca czyli gardą. Garda złożona z kilku pałąków nazywała się pałąkiem koszowym. Z rękojeści zwisa temblak albo temlak, czyli porte-????; służył początkowo jako pętla na dłoń — ewolucja łańcuszka, używanego przy mieczu, aby zapobiec wypadnięciu broni z ręki. Wreszcie pochwa, do której szablę wsuwano przez okienko okute węższą lub szerszą szyjką. Pochwa zakończona była ozdobnym okuciem dolnym albo zwykłą stopką czyli trzewikiem o faliście wyciętym grzebieniu. Górną część pochwy ściskały 2 ryfki z wiszącymi na kabłączkach, jak kolczyk w uchu, okrągłymi, metalowymi kółkami — brajcarkami. Do nich przytroczone były rapcie, na których szabla wisiała u pasa. Podróż W latach sześćdziesiątych naszego stulecia najsłynniejszy obraz świata, Gioconda czyli Mona Lisa Leonarda da Vinci, opuściła na pewien czas paryski Luwr, aby dać Amerykanom możność popatrzenia na jej tajemniczy uśmiech w Waszyngtonie. Francuskie Giocondy 24 koła artystyczne protestowały, bo obraz mógł zostać uszkodzony, a laicy zastanawiali się z tej okazji, czy konserwatorzy, rozporządzający arsenałem współczesnej chemii, nie potrafią przywrócić każdego obrazu do stanu pierwotnego. Pierwsza sprawa jest stosunkowo prosta. Literackie czy muzyczne dzieło sztuki rozpowszechnione w druku, na płycie czy taśmie, jest praktycznie niezniszczalne, chyba że wszystkie egzemplarze zostałyby zniszczone jednocześnie. Ale nawet i wtedy, jeśli choćby tylko jeden człowiek je pamiętał, może zostać przekazane następnym pokoleniom, tak jak Iliadę i Odyseję przenosili śpiewacy greccy z ojca na syna, nim zostały utrwalone w piśmie. Obrazy natomiast są przedmiotami materialnymi — ich trwałość jest ograniczona. Nawet najtroskliwsza opieka nie zachowa ich po wieczne czasy (chyba w reprodukcjach, ale to nie to samo). Gioconda, wraz ze swym uśmiechem, to w gruncie rzeczy kilka topolowych deseczek pokrytych cienką warstwą farby olejnej. Również i zachowanie stałej optymalnej temperatury, wilgotności i jałowości otoczenia nie uchroni tych materiałów przed niszczącym działaniem czasu. Rzecz jasna, że wszelkie podróże, zwłaszcza morskie, stanowią dla obrazu pewne (choć przy nadzwyczajnych środkach ostrożności znikome) ryzyko. Innym zagadnieniem, niezwykle spornym i żywo dyskutowanym, jest kwestia konserwacji, odnawiania, czyszczenia obrazów starych, których barwy zmieniają się, ciemnieją, a ochronny werniks żółknie. Proces ten sprawia, że obrazy te odbiegają coraz bardziej od swego pierwotnego wyglądu, którego zresztą nikt z żyjących nie zna. Ową słynną „ciepłą złocistość tonu" wiele obrazów Tycjana czy Rembrandta zawdzięcza pożółkłemu werniksowi. Tonacja barw po oczyszczeniu staje się z reguły zimniejsza, co szokuje znawców, przywykłych do dotychczasowego 25 wyglądu. Stąd gorące spory, wynikłe z miłości do starego malarstwa. Konserwatorzy rozporządzają dziś rzeczywiście wspaniałymi środkami technicznymi. Toteż nikt już właściwie nie przeciwstawia się samej zasadzie czyszczenia; dyskusyjna jest tylko kwestia stopnia, ra-dykalności lub ostrożności działania. Bo wątpliwości bywa niemało. Żółty jest kolorem dopełniającym dla (a więc jakby przeciwieństwem) niebieskiego. Pożółkły werniks neutralizuje więc w pewnym stopniu farbę niebieską, którą pokrywa. Tycjan używał szczodrze błękitu ultramarynowego, koloru mającego naturalną tendencję do wzmacniania się z upływem lat. Oczyszczenie ujawniło więc (jak to określali krytycy) „brutalną ostrość" tej barwy. Jednocześnie okazało się, że zielenie 'tych obrazów zdążyły mocno zbiaknąć. A przecież malarzom, tak jak kompozytorom, zależy na harmonii wszystkich elementów kompozycji. Zmiana w jednym jej składniku zniweczyć może sens artystyczny dzieła. Stąd wniosek, że zmiany zachodzące pod wpływem czasu są nieuchronnym losem obrazu. Można tylko dokonać świadomego wyboru między dwoma. rodzajami zmian. Pierwszy — ogólne zacieranie się konturów i powolna modulacja barw całości obrazu nienaruszonego; drugi — usunięcie wszelkich zanieczyszczeń, dodatków, werniksu itp. i przedstawienie obrazu tak, jak się zachował, to znaczy godząc się ze zmianami poszczególnych wartości kolorystycznych, powstałych pod wpływem czasu. Obie strony zgadzają się, że w żadnym wypadku nie wolno obrazów „poprawiać" według własnego widzimisię. Tak więc, choć co roku setki obrazów w muzeach świata podlegają renowacji, spór trwa, gdyż dzieła starej sztuki są nie tylko naszą własnością, ale i przyszłych pokoleń, które na temat naszego gustu i osiągnięć współczesnej chemii mogą mieć opinię niezbyt pochlebną. 26 Pisać górnym sztyletem Wyrażenie to jest zapewne gwarowym żartem. Oznacza ono: „Pisać, używając wzniosłego, napuszonego stylu". Żart ten nie posuwa się zresztą zbyt daleko, bo „styl" i „sztylet" pochodzą z tego samego źródła — łacińskiego stilus, stylusa, szpikulca długości około 15—18 cm (z ozdobną zazwyczaj obsadką), służącego do pisania na drewnianych tabliczkach pokrytych woskiem. Pisanie na tych tabliczkach zwanych pugilares było właściwie tylko skrobaniem w wosku. Tego ostrego narzędzia używano widać nie tylko do pisania, ale i do zadawania niebezpiecznych ciosów w studenckich bójkach, gdyż pewnego dnia zabroniono używania stylusów metalowych. Odtąd w użyciu były tylko nieszkodliwe dla zdrowia stylusy z kości ptaków i innych drobnych zwierząt. W obu zastosowaniach stylus przeszedł do naszej mowy: przez francuszczyznę jako styl (pisarski), przez język włoski (stilo, zdobniałe stiletto) jako sztylet. Tabliczki stopniowo ustępowały miejsca papirusowi, na którym pisano zatemperowaną trzciną i inkaustem (po grecku enkauston), czyli atrament z galasówek albo z mątw. We wczesnym średniowieczu weszły w użycie pióra gęsie lub łabędzie. Mało kto dziś wie o tym, że pióra wyrywano żywym ptakom i że z każdego ptaka tylko sześć piór nadawało się do pisania. Inne pióra sprzedawało się co najwyżej jako tandetną taniochę. Ale takie pióro nie było jeszcze zdatne do Ttżycia. Trzeba je naprzód spiec w gorącym piasku lub wyprażyć w jakiś inny sposób, aby pokrywająca je błonka skurczyła się i dała się zdjąć, poczerń zanurza się pióro w roztworze ałunu lub kwasu. Wtedy staje się ono twarde jak rurka z plastyku. Stalówki metalowe nie są bynajmniej wynalaz- ?? kiem najświeższej daty. Były już znane, choć mało rozpowszechnione, w starożytności. Jedną z nich, zrobioną z brązu, znaleziono w ruinach Pompei. Mechaniczną produkcję stalówek na wielką skalę rozpoczęto w Anglii w pierwszej ćwierci XIX wieku. Tamże rozpoczęto produkcję piór wiecznych już w 1835 roku, ale uważano je wtedy za zbzikowaną nowinkę, słusznie zresztą, bo uporczywie ciekły. Pewien nowojorski agent ubezpieczeniowy kupił sobie wszakże jedno z tych wiecznych piór, bo prawo wymagało, aby podpis na polisie był złożony atramentem, a nie chciało mu się nosić z sobą kałamarza. Gdy jednak pewnego razu wręczył pióro jednemu LEVIS WatermaN ze swoich najważniejszych klientów, nastąpiła katastrofa — atrament zalał polisę, biurko i klienta, który obraził się na agenta i jego Towarzystwo ubezpieczeń. Nieszczęsny młodzieniec postanowił udoskonalić pióro. Udało mu się to tak dobrze, iż wynalazek swój opatentował. Stało się to w roku 1884. Za namową przyjaciół porzucił wkrótce swój dotychczasowy zawód i zajął się produkcją wiecznych piór. Młodzieniec ten nazywał się Lewis Waterman. 28 Pióro kulkowe czyli długopis opatentowano w Ameryce- Południowej i zaczęto produkować w USA w 1946 roku. Zyskało jednak popularność dopiero po wprowadzeniu dalszych udoskonaleń w 1949 roku. Najstarszym używanym dziś przyrządem do pisania jest jednak ołówek. Starożytni Egipcjanie używali już kawałków ołowiu do rysowania hieroglifów na papirusie. W XV wieku zaczęto używać do pisania laseczek z grafitu, naprzód owijanych sznurkiem, a od końca XVII wieku oprawionych w drewno. W 1795 roku paryżanin Jacąues Conti odkrył metodę mieszania i wypiekania grafitu z wilgotną gliną. Twardość ołówka zależy właśnie od ilości dodanej do grafitu gliny. Człowiek z Piltdown Niejaki Karol Dawson, z zawodu prawnik, z zamiłowania zbieracz, wędrując koło wsi Piltdown w hrabstwie Sussex w Anglii, znalazł w miejscu, gdzie kopano żwir do budowy drogi, części czaszki ludzkiej niezwykłej grubości. Pokazał te kości profesorowi Woodwardowi z Muzeum Brytyjskiego, który się nimi zainteresował. Obaj czynili systematyczne dalsze poszukiwania, aż w cztery lata później, w roku 1912, znaleźli w tymże miejscu, nieco głębiej, żuchwę i kieł ludzki, a prócz szczątków ludzkich — zęby plioceń-skiego słonia, mastodonta, hipopotama i pleistoceń-skiego bobra. Towarzystwo tych ssaków zdawało się świadczyć, że właścicielem czaszki był praczłowiek, żyjący w okresie od dwustu tysięcy do miliona lat temu. Wywołało to wielkie poruszenie w świecie naukowym, zwłaszcza że człowiek z Piltdown różnił się zasadniczo od uprzednio znalezionych szczątków form 29 kopalnych: praczłowieka jawajskiego i człowieka neandertalskiego. Na pierwszy rzut oka była to czaszka człowieka współczesnego z żuchwą małpy człekokształtnej. Dziwne połączenie. Jednak znaleziono je w tej samej żwirowni i miały ten sam brązowy kolor, co najniższa warstwa żwiru i inne kości z tegoż pokładu. Złożona z kawałków czaszka była mała, bardzo grubokoścista, a więc na pozór prymitywna, a dwa zęby trzonowe żuchwy starte na sposób ludzki, a nie małpi. Kłykieć żuchwy zaginął, nie było więc wiadomo, w jaki sposób żuchwa dopasowana była do czaszki. Mimo licznych wątpliwości, które wyrażało wielu antropologów, czaszkę z Piltdown uznano jednak ogólnie za niezmiernie ważne znalezisko. W pół wieku po Darwinie i wkrótce po odkryciach na Jawie i w Heidelbergu, muzea i uniwersytety czekały z gorącą nadzieją na dalsze odkrycia. Czas więc był po temu właściwy. Z biegiem lat nawet wątpiący zaczęli wątpić o swoich wątpliwościach. Z wyjątkiem antropologa Weidenreicha, który już w 1932 roku dowodził, że u wszystkich ludzi kopalnych żuchwa ma tendencję do zmniejszania się i upodobniania do żuchwy człowieka współczesnego w miarę rozwoju mózgu. Człowiek z Piltdown byłby jedynym wyjątkiem od tej reguły. Z czasem jednak, gdy wiedza bogaciła się o coraz nowe fakty, gdy odkryto szczątki neandertalczyka w Rodezji, praczłowieka chińskiego spod Pekinu, dalsze żuchwy jawajskie, a od 1947 liczne żuchwy australo-piteków w Południowej Afryce, okazało się, że wczesny człowiek nigdy nie miewał żuchwy jak szympans, że przeciwnie, miewał raczej, z grubsza biorąc, czaszkę małpy człekokształtnej, a żuchwę i zęby — ludzkie. Człowiek z Piltdown stawał się istotą całkiem niepojętą. Na koniec, w roku 1950, Oakley poddał czaszkę próbie fluorowej i powtórnym, dokładnym prześwietleniom rentgenowskim. Z prób tych wynikło ?? jawnie, że świat naukowy padł ofiarą sprytnego oszustwa. Czaszka pochodziła ze starego grobu, może nawet neolitycznego, i należała do osoby cierpiącej na chroniczną chorobę kości, powodującą m. m. zgrubienie sklepienia czaszki; żuchwa należała zaś do samicy orangutana. Szczątki zwierząt, jak wynikało ze stopnia ich radioaktywności, pochodziły z wykopalisk tunezyjskich. Oszust, znający się zresztą na antropologii, operował zręcznie roztworem nadman-ganianu i dwuchromianem potasu oraz pilnikiem, aby wprowadzić w błąd specjalistów. Człowiek z Piltdown był zapewne pomyślany zrazu jako kawał, do którego sprawca byłby się przyznał, gdyby skutki nie przerosły tak znacznie zamysłu dowcipnisia. Kto to zrobił? Nie wiadomo. Bohaterowie tego odkrycia nie żyli już, kiedy ogłoszono wiadomość o oszustwie. Wyszło ono zresztą nauce na korzyść, bo obudziło wielkie zainteresowanie człowiekiem kopalnym i związanymi z nim problemami. Ostateczny wynik był tylko potwierdzeniem rezultatów innych badań i słuszności ogólnych koncepcji antropologii. Tak więc czas zużyty na tropienie fałszywych ścieżek człowieka z Piltdown nie był dla nauki stracony. we kamienie Próbom wyjaśnienia osobliwości geografii fizycznej, zwłaszcza zaś niezwykłych kształtów skał i głazów, zawdzięczamy niezliczone legendy we wszystkich krajach. Jest to jeden z najbardziej rozpowszechnionych przeżytków wczesnej koncepcji wszechświata; mitologie i święte księgi różnych religii obfitują w bajeczne wyjaśnienia zadziwiających zjawisk natury trwale usytuowanych w krajobrazie. W Indiach oglądać można skałę, którą zła bogini Zy 31 Darwa, jeżdżąca na tygrysie, rzuciła na górską boginię Parwati, i głaz, który Dewadati cisnął na Buddę. W Atenach skała Likabettos upuszczona być miała przez Atenę zbyt daleko, aby posłużyć mogła jako fort obronny Akropolu; bogini wypuściła skałę z rąk na niespodziewaną wieść o cudownym narodzeniu się Erichtoniosa, przyniesioną jej przez kruka. W Skandynawii znaleźć można wiele skał, którymi, według tradycji — starzy bogowie rzucali na siebie wzajemnie lub na wczesne kościoły chrześcijańskie. W krajach celtyckich, jak w Bretanii lub Irlandii, według wierzeń ludowych głazy morenowe zrzucane były z powietrza przez diabły lub czarodziejki. Wiele legend tworzy się na temat domniemanych odcisków w kamieniu, jak ślady stóp Buddy w Syjamie i na Cejlonie; ślad ciała Mojżesza pokazywany jeszcze w połowie XVIII wieku w pobliżu góry Synaj; odcisk trójzęba Posejdona .na Akropolu ateńskim; rąk i stóp Chrystusa na skałach we Francji i Włoszech; stóp Abrahama w Jerozolimie, Mahometa na kamieniu w meczecie Chait Bej w Krirze; nóg diabła na skale w Bretanii, jego pazurów na głazach w Kolonii i Saint-de-Pol-Leon; stóp św. Othona na kamieniu przechowywanym niegdyś w katedrze szczecińskiej. 32 Inne bardzo podobne źródło „mitów wyjaśniających" znajdujemy w dawnych ośrodkach działania wulkanów, zwłaszcza zaś w starych kraterach i szczelinach wypełnionych wodą. W Chinach, wśród wielu innych przykładów, wymienić można jezioro Man, na którego miejscu wznosiło się kiedyś, według podania, kwitnące miasto Cziang Szui, zatopione później, gdy jego mieszkańcy zlekceważyli ostrzeżenie bogów. Podobny los spotkał miasta, które nie udzieliły schronienia Zeusowi i Hermesowi, wędrującym pod postacią podróżnych śmiertelników, i dlatego spoczęły na dnie jeziora Tyana we Frygii. Uratowana została jedna tylko gościnna para staruszków, zamieniona po śmierci w dąb i lipę splecione konarami. Podobne legendy wyjaśniały istnienie krateru w Si-pylos w Azji Mniejszej i jeziora Awernu w Italii. Avernus uważano za bramę do piekieł, do Hadesu, o czym mówi Wergiliusz w szóstej księdze Eneidy. Do tejże kategorii zaliczyć można legendy o przemianie żywych istot, przede wszystkim ludzi, w kamienie. W mitologii chińskiej takich przemian jest mnóstwo, począwszy od pierwszego radcy dynastii Han, a na pasterzach i owcach kończąc. Również starożytni Grecy zmieniali ludzi. Deukalion i Pyrra uratowani z potopu, zaludnili z powrotem ziemię, ciskając za siebie kamienie, które zmieniały się w mężczyzn i kobiety. Heraulos skamieniał, bo obraził Hermesa; Pyrrus — bo znieważył Rheę; Fineus i Po-lidektes wraz ze swymi gośćmi, bo ubliżali Perseu- szowi; pod wpływem zaś głowy Meduzy przemiany takie były, można by rzec, na porządku dziennym. To samo pragnienie wytłumaczenia sobie dziwnych zjawisk, połączone z koncepcją kary za popełnione winy, stworzyło również mit o Niobe, rażonej wraz z dziećmi strzałami z nieba i zamienionej na górze Sipylos w skałę niewyraźnie przypominającą kształt ludzki. Podobnie patrzyli ze strachem Żydzi, chrześcijanie, i muzułmanie na słup soli u brzegu Morza Martwego, w który przedzierzgnąć się kiedyś miała 3 — Drugi kot w worku 33 żona Lota. Jeszcze u przedmuzułmańskich Arabów anioł, który pilnować miał w Raju drzewa wiadomości i zaniedbał swego obowiązku, przeobrażony został za karę w słynny czarny kamień w Kaabie w Mekce. Z czasem zaczęto zestawiać z sobą legendy różnych ludów. I tak narodziła się mitologia porównawcza. Łaźnia Jest to wynalazek dość luksusowy, ale stary. Najwcześniejsze z dotychczasowych wykopalisk tego rodzaju to wspaniały pokój kąpielowy pałacu w Ty-rynsie w Argolidzie z 2. tysiąclecia przed naszą erą, z czasów rozkwitu kultury kreteńskiej. Po jej upadku, około r. 1000 pne., obyczaj kąpieli przejęli Grecy. Początki były stosunkowo skromne. Wchodzono nago do niezbyt dużej miednicy i myto się. W publicznych kąpielach stawiano rząd natrysków koło siebie. Myjące się w ten sposób kobiety przedstawiano chętnie na wazach greckich. Niedawno odkryto w Olimpii kilka łaźni publicznych, z których najstarsza, z V wieku pne., była jeszcze bardzo prymitywna. Z początku IV w. pne. pochodzi basen kąpielowy z jedenastu wannami i okrągłą łaźnią parową. Większe pomieszczenia z beczkowatym dachem i pierwszy znaleziony dotychczas hypokauston (puste przestrzenie pod podłogą i w ścianach, do których doprowadzano od pieca gorące powietrze ogrzewające łaźnie, a potem i mieszkania prywatne), świadczą o zmianach w obyczaju kąpielowym, jakie nastąpiły w ostatnim wieku przed naszą erą. Jednak kąpiele nie odgrywały u Greków "nigdy tak wielkiej roli jak u Rzymian. Ci przejęli je wprawdzie od Greków, ale rozwinęli je w prawdziwe orgie czystości. Ruiny termów Dioklecjana, a zwłaszcza ter- J4 mów Karakalli, sprawiają i dziś imponujące wrażenie. W takich termach, gdzie tysiące ludzi megło jednocześnie zażywać kąpieli, kosztowała ona tak mało, że dostępna była nawet najuboższym. Kąpano się kilka razy dziennie. Zwyczaj ten zrozumie i chętnie będzie naśladować każdy, kto latem w Rzymie dostanie w hotelu pokój z łazienką. W antycznych miasteczkach prowincjonalnych było również zdumiewająco wiele dużych, pięknych łaźni, także w tych miejscowościach, w których dzisiaj brak takich urządzeń. Baseny pływackie były natomiast z reguły małe i płytkie. Ważne były widocznie nie tyle ćwiczenia pływackie, ile masaże i spłukiwanie potu, tak jak dziś w łaźniach u Finów, Turków i Japończyków. Ogrzewano je hypokaustami. Łaźnie nie były tylko miejscem kąpieli, ale także spacerów, balów, odczytów i w ogóle życia towarzyskiego. Płcie używały kąpieli niekiedy razem, niekiedy osobno. W chrześcijaństwie wschodnim urosła z czasem gwałtowna nienawiść do kąpieli i mycia się, jako do grzechu. Nie utrzymała się jednak. Pęd do czystości osobistej zachował się nawet i po wędrówkach ludów. W średniowieczu kąpano się wiele i chętnie, również koedukacyjnie, czemu przeciwstawiał się Kościół. Kiedy około roku 1500 zaczęła się szerzyć kiła, łaźnie publiczne pozamykano. Czasy nowożytne znaczą się zdumiewającym wprost upadkiem kąpieli. Jeszcze około 1900 roku mieszkało w Europie środkowej wiele osób, które nie kąpały się nigdy w życiu. Do dziś jeszcze Europa nie doścignęła pod względem czystości poziomu antycznego. Natomiast na Wschodzie utrzymały się w wielu miejscach aż do chwili obecnej starożytne łaźnie ogrzewane hypokaustami. Angielski polityk Urąuhart poznał je w 1856 roku w Konstantynopolu i kazał zbudować podobną w irlandzkim mieście Cork. Stamtąd przejęła je Anglia w kilka lat później, a następnie inne kraje kontynentu europejskiego, wraz z nazwą „kąpiele rzymsko-irlandzkie" lub prościej „łaźnia rzymska". 35 Jeziora Jeziora naturalne powstają wtedy, kiedy jakieś czynniki naturalne wyżłobią, wymyją, wywieją, czy wreszcie ruchy tektoniczne utworzą — zagłębienie czyli misę, która się wypełni wodą gruntową, rzeczną czy deszczową, i kiedy między dalszym przybytkiem i ubytkiem wody wytwarza się równowaga. Jeszcze ciekawszą, być może, sprawą jest życie i śmierć jezior, które z punktu widzenia geologicznego są utworami nietrwałymi, efemerydami. Nowo utworzone jezioro zawiera zwykle wodę zimną, przezroczystą, niebieskawą lub zielonkawą, bogatą w tlen, niemal sterylną. Stopniowo strumienie jego zlewiska znoszą mu substancje odżywcze, jak fosfor i azot, którymi karmią się coraz liczniejsze organizmy, zarówno zwierzęce, jak roślinne. W miarę jak resztki tych organizmów gromadzą się na dnie jeziora, staje się ono mniejsze i płytsze, a wody jego — cieplejsze. Rośliny zapuszczają korzenie na dnie, stopniowo zajmując coraz więcej miejsca, a ich resztki przyspieszają wypełnienie misy jeziora. Wreszcie przekształca się ono w stawy, bagna, i torfowiska, wkracza na nde roślinność okoliczna i jezioro znika. 36 Gdy jezioro się starzeje, zmienia się jego życie zwierzęce i roślinne. Na miejsce ryb, które lubią wodę zimną i głęboką, zjawiają się inne, lubiące otoczenie płytsze i cieplejsze. Na przykład pstrąg ustępuje miejsca okoniowi, ten z czasem — żabom i piskorzom, świetnie prosperującym w błocie. Tempo tych procesów zależy od czynników fizycznych i geograficznych, takich jak początkowe rozmiary jeziora, zawartość mineralna jego basenu i klimat okolicy. Działalność człowieka może bardzo przyspieszyć starzenie się jeziora. Szczególnie dramatycznym przykładem jest Jezioro Zuryskie w Szwajcarii: jego basen niższy, otrzymujący duże ilości zanieczyszczeń ludzkich, przeszedł cały cykl od młodości ido starości w ciągu niecałego stulecia. Kiedy pierwsi Europejczycy dotarli do Wielkich Jezior Ameryki Płn., były one w stadium młodzieńczym: zimne, przejrzyste, głębokie i bardzo czyste. W sensie geologicznym są one istotnie młode, utworzone w ostatniej epoce lodowej. Przed plejstocenem rozciągały się tam tylko dohny rzeczne. Jezioro Górne, największy na świecie zbiornik wody słodkiej, uległo najmniejszym zmianom; jezioro Erie, najpłytsze z nich i najbardziej zanieczyszczone — bardzo poważnym. Sama rzeka Detroit wlewa do niego co dzień przeszło 6 miliardów litrów zanieczyszczeń z nadbrzeżnych miast i fabryk; podobny materiał wylewają do jeziora zakłady stalowe, chemiczne i rafineryjne położone nad samym jego brzegiern. Fenol i amoniak zatruwają ryby i inną faunę. Cząstki stałe odpadków osadzają się na dnie, niszcząc zamieszkałe tam organizmy. Część tych zanieczyszczeń ulega rozkładowi, pozbawiając wodę jednego z najważniejszych składników — tlenu. Nieczystości .miast zawierają materiały nawozowe — azot i fosfor — na których rozwijają się glony, a ioh z kolei rozkładające się, obumarłe masy, zużywając resztki tlenu, nadają wodzie jeziora Erie obrzydliwy smak i zapach, a także uniemożliwiają zakładom oczyszczania wody sku- 37 teczne jej filtrowanie. Podobnie dzieje się z południową częścią jeziora Michigan, Wielkie Jeziora istnieć będą oczywiście jeszcze przez długi czas, ale byłoby tragiczną ironią, gdyby cywilizacja nasza dopuściła do tego, abyśmy patrząc na ich rozległe obszary, musieli sobie powiedzieć, jak rozbitkowie na oceanie; że nie ma w nich ani kropli wody do picia. Tatuaż Tatuaż uważano przez długi czas za oznakę „prymitywizmu duchowego". Należał on do obrazu człowieka dzikiego o pralogicznym sposobie myślenia. W Europie dostrzegano tatuaż tylko w związku ze światem przestępstwa i prostytucji. Ale gdy zaczęto tę sprawę badać w sposób naukowy, poglądy takie okazały się błędne. Tatuaż europejski jest objawem chęci zyskania prestiżu lub stania się kim innym, czy wreszcie wynikiem poczucia mniejszej wartości, nie ma jednak nic wspólnego ze skłonnościami do przestępstwa. Świadczy zwykle o fantazji, choć raczej tnie o dobrym slmaku. W każdym razie założenia psychologiczne tatuażu europejskiego są całkowicie różne od afrykańskiego lub mieszkańców innych stron świata, gdzie tatuaż obowiązuje wszystkich członków społeczności w sposób ustalony przez tradycję. Samo słowo pochodzi od tahitańskiego tatau, czyli znak. Odkrycia na Morzach Południowych, gdzie tatuaż doprowadzono do perfekcji, przyniosły tę metodę do Europy w XVIII wieku. Było to jednak tylko odświeżenie zwyczaju sięgającego czasów przedhistorycznych. W Egipcie tatuowano się już około roku 1000 przed naszą erą, a Lukian w II wieku opowiada, że Asyryjczycy zdobili sobie szyje i dłonie tatuażem. 38 U starożytnych Żydów tatuaż miał związek z kultem zmarłych, podobnie jak i obecnie u wielu ludów. W biblijnej Księdze Kapłańskiej mówi Bóg: „Dla umarłego nie będziecie rzezać ciała waszego, ani znaków jakich, ani piętna sobie czynić". Mieszkańcy Wysp Brytyjskich w III wieku wykluwali sobie na skórze postacie zwierzęce, zapewne dla oznaczenia pochodzenia szlacheckiego. Krzyżowcy w XII wieku tatuowali sobie znak krzyża. W późnym średniowieczu teologowie potępili tatuaż jako dzieło diabła. Rozróżnia się dwie techniki tatuażu. Ludy o jasnej skórze wolą nakłuwać skórę igłą, cierniem, spiczastą kością lub drewnianym grzebieniem dla uzyskania pożądanego rysunku, który otrzymuje się przez wcieranie w nakłute miejsca farby ińdygowej, sadzy lub innych barwników. Badania medyczne wykazują, że farba taka przez naskórek przenika całą grubość skóry, niekiedy aż do tkanki podskórnej. Ludy ciemnoskóre, dla których tatuaż nakłuwany jest na ciemnym tle nie dość widoczny, stosują technikę cięcia skóry, i to głębokiego, często aż do kości. Ci, których zadowala delikatny, jedwabiście lśniący rysunek, stosują na nacięcia gorącą wodę i masło, co prowadzi do szybkiego zabliźniania się. Można jednak przez użycie pewnych soków roślinnych lufo gliny utrudnić gojenie się ran, aby osiągnąć szerokie i głębokie blizny, lub twarde guzy znane pod nazwą keloidów. Istnieje też możliwość łączenia obu technik dla uzyskania szczególnych efektów artystycznych. Gdy zadaje się człowiekowi plemienia afrykańskiego pytanie, dlaczego się tatuuje on i wszyscy jego współplemieńcy, odpowiedź brzmi: „Robimy to, bo tak jest ładnie". A więc górowałyby względy estetyczne. Na pewno należy się z nimi liczyć, choć kryteria tej estetyki są u różnych plemion całkowicie odmienne. Każde plemię wydrwiwa ideał urody innego, jako okaz odpychającej brzydoty, co jest jednym z powodów rzadkości małżeństw międzyplemien-nych. a. Geneza obyczaju tatuowania jest przedmiotem badań wielu antropologów, którym, rzecz prosta, owo wyjaśnienie, że tak jest ładnie, nie wystarcza. Większość plemion afrykańskich stosuje swoisty, oryginalny typ tatuażu, będący oznaką przynależności do plemienia, a zatem wiążący jednostkę w sposób nierozerwalny, na całe życie, ze swoją społecznością. Próby wyłamania się z niej, emigracji, szukania nowej ojczyzny, są nie do pomyślenia, bo tatuaż będzie zawsze sygnałem obcości w nowym otoczeniu. Także bractwa mężczyzn, związki siostrzane kobiet i tajne stowarzyszenia wycinają swym sprzysiężonym znaki na skórze, wiążące ich z sobą na zawsze. Tylko śmierć może być wystarczającym powodem wystąpienia ze związku. Wytatuowany1 symbol jest wyrazem wzajemnej zależności wszystkich uczestników. Dziewczynkom plemienia Bele z nadejściem dojrzałości, a więc w wieku lat mniej więcej trzynastu, tatuuje się wargi, zmieniając je w jątrzące się rany. Ale hańbą dla dziewczyny byłoby wydanie westchnienia, nie mówiąc już o łzach czy jęku. Operacja i okres rekonwalescencji odbywa się w ostrej klauzurze, w szałasie, dokąd wstęp mężczyznom jest surowo wzbroniony. Chłopcom plemienia Nu nad górnym Nilem, w wieku lat czternastu nacina się skórę na czole aż do kości. I znów rekonwalescencja, trwająca około dwóch miesięcy, odbywa się w ustronnym szałasie, dokąd wstęp mają tylko niektóre osoby stanu wolnego. Przykładów takiego bolesnego tatuażu, będącego częścią składową inicjacji, symbolicznego obrzędu przyjęcia do społeczności dorosłych, można by przytoczyć bez liku. Rytuał samej inicjacji, złożony niekiedy z wielotygodniowych czy wielomiesięcznych wyrzeczeń, ciężkich prac, umartwień, chłosty, a także wtajemniczenia w język sekretny, mity plemienne, wykłady obowiązków i savoir- vivre'u, oznacza w konsekwencji zniszczenie indywidualności odczuwanej jako zagrożenie społeczności. Jednostka staje się członkiem plemienia tak mocno z nim zwią- •W zanym, że próba wydarcia się byłaby równa samobójstwu. Dlatego całe plemię nosi ten sam tatuaż i nie może być mowy o zmianach mody. Wpływom Europy, a także późniejszym próbom tworzenia narodu przypisać należy zjawisko coraz częstszego odnoszenia się do tatuażu w Afryce jako do objawu zacofania. W niektórych krajach został on nawet zakazany. Wielu wstydzi się dziś nagle swych oznak plemiennych, które jeszcze przed niewielu laty przyjmowali z dumą, wśród cierpień. Niekiedy próbują pozbyć się tatuażu lub uczynić go mniej widocznym przy pomocy operacji kosmetycznej. Następne pokolenia będą już zapewne od niego wolne. Jednostka poczuje się wtedy swobodniej, zapłaci jednak za to utratą poczucia (bezpieczeństwa osobistego i materialnego, jakie dotychczas zapewniała jej społeczność plemienna. Święta krowa Popularny mit o świętej krowie brzmi z grubsza tak, że hinduskie tabu nie pozwala ani na ich ubój, ani na spożycie; wędrują więc gdzie im się podoba, przeszkadzając ruchowi kołowemu lub wchodząc w szkodę. Nawet, w niektórych okolicach Indii, stare zwierzęta umieszcza się w igosadanach, schroniskach dla zniedołężniałego bydła. Ten mit jest jedną z form powszechnych biadań nad marnotrawstwem w produkcji żywności ludów prymitywnych lub zacofanych. Słyszy się często, że irracjonalne ideologie i obyczaje nie pozwalają na właściwe użytkowanie rozporządzalnych środków żywności w krajach nie-rozwiniętych. Co gorsza, spośród 80.000.000 krów w Indiach w roku 1961, tylko 20.000.000 dawało mleko, a ich przeciętna mleczność nie sięgała dziesięciu procent mleczności krów krajów Europy. Bezustanny niedostatek żywności dla ludzi w Indiach zdaje się 41 podkreślać jeszcze, że utrzymywanie przy życiu zbędnych i jałowych .zwierząt dowodzi triumfu myślenia mistycznego nad praktycznym. Niektórzy twierdzą nawet, że indywidualny rolnik gotów byłby .poświęcić własne życie w obronie świętej krowy. Należałoby tu odpowiedzieć na dwa pytania: 1) Czy prawdą jest, że na skutek współzawodnictwa w zdobywaniu żywności między człowiekiem a bydłem zmniejszają się szanse przeżycia ludności? 2) Czy likwidacja hinduskiego tabu uboju bydła zmieniłaby w znacznym stopniu ekologię indyjskiej produkcji żywności? • Odpowiadając na pierwsze pytanie należy stwierdzić, że stosunek między człowiekiem i bydłem (wliczając tu i krowy, i woły) nie nosi cech współzawodnictwa, ale cechy współżycia korzystnego dla obu stron. Najoczywistszą częścią tej symbiozy jest rola spełniana przez woły przy uprawie ziemi. Rolnictwo indyjskie opiera się na uprawie pługiem, w której bydło uczestniczy w wysokości 46 % kosztów robocizny, nie licząc transportu i innych prac. Traktor nie jest tam jeszcze realistyczną .możliwością. Najmniejszą zaś jednostką operatywną przy uprawie jest para wołów, a przecież 60.000.000 gospodarstw rozporządza zaledwie osiemdziesięciu milionami wołów i bawołów, cierpi zatem na dotkliwy brak tych zwierząt. Na pomoc sąsiedzką w tej mierze trudno liczyć w klimacie, gdzie na orkę jest miało czasu, tylko w pierwszej fazie monsunu. No pięknie, ale co z krowami? Odpowiedź jest prosta: bez krów nie może być roboczych wołów. Następną, prócz mleka, ważną korzyścią, jakie przynoszą święte krowy, jest obornik, będący w Indiach głównym paliwem kuchennym. Bez gotowania zaś, czy pieczenia, zboża indyjskie byłyby, jako pokarm, bezużyteczne. A węgiel i nafta są zbyt kosztowne dla gospodarstwa chłopskiego. Tak więc tylko nawóz dostarczać może niezbędnej energii, a bydło produkuje go na wielką skalę, dając wsi równoważnik cieplny 48 35.000.000 ton węgla lub 68.000.000 ton drewna. Nawet stare, jałowe, nie dające mleka krowy nie przestają produkować obornika. Z tego choćby powodu należałoby nieufnie podchodzić do twierdzenia, że święte krowy są zbędnym luksusem. W 1962 roku Indie wyprodukowały 16.000:000 skór bydlęcych, z czego większość poszła na wyroby niezbędne tradycyjnej technice rolniczej. Poza tym, mimo zakazów hinduizmu, znaczną część wołowiny zjadają ludzie. Bo dotyczące jej tabu nie obowiązuje grup nie mających pod względem kastowym (choć kast oficjalnie nie ma) nic do stracenia. Do nich, z których wielu, przy nadarzającej się okazji, nie pogardzi wołowiną, dodać należy miliony muzułmanów, chrześcijan i pogan. Najczęstsze skargi na święte krowy głoszą, że chodzą one gdzie im się podoba, tarasując drogi, wprowadzając nieład ha bazarach czy stacjach kolejowych. Mało kto zastanawia się nad celem tych wędrówek z punktu widzenia krowy, która jako żywo nie jest poinformowana o swoich sakralnych przywilejach. Krowa wędruje, bo jest głodna i szuka pożywienia w rowach, pod słupami telegraficznymi, między podkładami kolejowymi, w każdym zakątku, w byle szczelinie, gdzie wyrosło coś jadalnego. Święta krowa jest wyzyskiwanym pracownikiem zakładu 13 oczyszczania miasta, chodzącym szkieletem przez większą część roku, gdyż nie ma dostępu do płodów rolnych człowieka. Ekologia indyjskiej hodowli bydła nie jest prostym odbiciem hinduskiego tabu uboju. Zniesienie tego tabu wpłynęłoby zalpewne tylko na chwilową zmianę ekosystemu. Na dłuższą metę tempo uboju bydła zależy od stopnia, w jakim chłopstwo może przejść na inne źródła siły pociągowej, opału i nawozów. Przed udostępnieniem tych źródeł, a zatem przed gruntownymi zmianami w technice i ekologii, wszelkie próby masowego uboju naraziłyby na niebezpieczeństwo życie dziesiątków milionów chłopów indyjskich. Cyrano de Bergerac Bohater tytułowy dramatu Edmunda Rostanda, napisanego w 1897 roku, to postać autentyczna, XVII--wieezny poeta francuski, rówieśnik Moliera. W sztuce jest on niezwykle mężny i romantyczny, ale bardziej jeszcze uczulony i zakompleksiony na punkcie swego pokaźnego nosa. Prawdziwy Cyrano nie był tak sfrustrowany, używał życia i jego radości bez ograniczeń. Zwykłą edukację dobrze urodzonego chłopca wzbogacał (wraz z Molierem) pilnym uczęszczaniem na wykłady Piotra Gassendiego, miłego księdza-astronoma, zwolennika materialisty Epikura i ateisty Lukreejusza. De Bergerac stał się libertynem w obu znaczeniach — jako wolnomyśliciel i rozpustnik. Przyłączył się do kompanii paryskich hulaków, zdobył sławę w pojedynkach, służył w wojsku, był na wojnie, długo lizał się z ciężkich ran, wreszcie zajął się filozofią. Napisał pierwszą francuską sztukę filozoficzną i otworzył drogę Swiftowi (jako przyszłemu autorowi Podróży Guliwera), kpiąc 44 z ludzkości przy pomocy opisów podróży do nie uczęszczanych okolic kosmosu. Wyśmiewał św. Augustyna, „tę wspaniałą osobistość, która zapewnia nas, choć umysł jej oświecał Duch Św., że w jego czasach Ziemia była płaska jak placek i pływała po powierzchni wody". Cyrano próbował pióra w różnych formach literackich, z rzadka tylko serio, ale zwykle z nerwem. Z jego komedii Pedant oszukany Molier wziął żywcem kilka scen. Jego tragedia Śmierć Agrypiny, zagrana jeden tylko raz, w 1640 ?., zabroniona przez władze, dostała się po raz drugi na deski sceniczne dopiero w 1960 r. Ale już w 1654 wydano ją drukiem. Wkrótce po tym spadająca belka uderzyła autora w głowę, od czego izmarł w 36 roku życia. Pozostawił manuskrypt, który opublikowano w dwóch częściach: Historia komiczna państw i imperiów Księżyca i Historia komiczna państw i imperiów Słońca. Był to rodzaj humorystycznej fantazji naukowej, opartej na kosmologii Kartezjańskiej. Popychany przez rakiety Cyrano opuszcza Ziemię i szybko osiąga Księżyc. Zauważa przy tym, że przez trzy czwarte drogi Ziemia ciągnie go ku sobie, a przez pozostałą ćwierć wyraźnie odczuwalne staje się przyciąganie Księżyca, co tłumaczy mniejszą masą satelity. Wylądowawszy, Cyrano znalazł się w rajskim o- grodzie, gdzie dyskutuje z prorokiem. Eliaszem na temat grzechu pierworodnego i zostaje wyrzucony z o-grodu na pustynię, gdzie spotyka gatunek zwierząt długich na 12 łolkoi, zbudowanych jak ludzie, ale chodzących na czworakach. Jeden z nich, władający greką, informuje autora, że chodzenie na czworakach jest rzeczą naturalną i zdrową. Owi księżycowi dżentelmeni rozporządzają stu zmysłami, a nie pięcioma czy sześcioma i dostrzegają bezlik zjawisk ukrytych przed oczami ludzkości. Pomysły te dadzą później materiał do igraszek myślowych Fonitenelle'a, Diderota i Waltera. Selenici odżywiają się tylko parami wyciśniętymi z pokarmów, oszczędzając sobie kłopotów i trudów trawienia. Prawa stanowią tam młodzi, szanowani 45 przez starych. Celibat i wstrzemięźliwość płciowa są karalne. Hipotezę istnienia Boga uznają oni ża zbędną, gdyż świat jest samoczynną i samoodradzającą się maszyną. Prawomyślność ratuje potężny Murzyn, który, chwyciwszy Cyrana w jedną rękę, a księżycowego filozofa w drugą, tego prowadzi do piekła, po drodze odstawiając autora do Włoch, gdzie wszystkie psy z sąsiedztwa witają go wyciem, ponieważ oczywiście pachnie jeszcze Księżycem. Powieść tę wydano po polsku w 1956 r. Metamorfozy Kiedy pisałem swego czasu o Metamorfozach, dziele wielkiego poety rzymskiego Owidiusza, pewien czytelnik zwrócił md uwagę, że powinienem był raczej użyć nazwy Przemiany, jak w przekładzie Brunona Kicińskiego, bo po cóż używać słów obcych, kiedy istnieją równie dobre swojskie. Otóż czy równie dobre! Wyraz Metamorfozy zdaje mi się trafniejszym tłumaczeniem tytułu poematu Owidiusza, jest bowiem powszechnie stosowany nie tylko w językach zachodnioeuropejskich, ale także w rosyjskim i ukraińskim. Kiedy, nie wymieniwszy autora, mówi się o Metamorfozach, każdy wie, o co idzie; kiedy o Przemianach — nie jest to już takie pewne, tym bardziej, że w polskich przekładach używano już tytułu Przeobrażenia i Przekształtowania, zawsze jednak, dla lepszego rozpoznania, poprzedzając tytuł polski wyrazem Metamorfozy. Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego ten obcy wyraz powinien być przekładem właściwszym; ten mianowicie, że i w łacińskim oryginale autor umyślnie użył obcego wyrazu — greckiego. Gdyby chciał, zatytułowałby swój poemat swojskim, czysto łaciń- ?to skim wyrazem Mutationes. Trudno by sobie dziś wyobrazić wielkiego poetę polskiego, który by jednemu ze swoich najważniejszych utworów dał tytuł na przykład francuski. Należy co prawda brać tutaj pod uwagę kulturalną zależność Rzymu od Grecji i całkiem szczególny stosunek Rzymian do Greków, jako do jedynego w świecie — prócz nich samych — narodu niebarbarzyńskiego, a więc stosunek nie do pomyślenia między dwoma narodami współczesnymi. Język Greków miał wielką liczbę wyrazów obcych, łacina jeszcze większą. Wiele słów, o których dawniej myślano jako o rodzimych w grece i łacinie, okazało się pożyczkami. Z tego powodu greka nie utraciła jednak nic ze swego piękna i bogactwa, ani łacina ze swego majestatu i monumentalności. Niekiedy używa się wyrazów obcych przez próżność, dla pochwalenia Się ich znajomością. W starożytności częściej czyniono tak zapewne dla wygody, gdy słowo obce było celniejsze. W ogromnej większości wypadków języki zapożyczają od innych języków nazwy przedmiotów, urządzeń, poglądów, idei sprowadzanych z obcych krajów. (Kolejne fale takich pożyczek szturmują także język polski od zarania naszych dziejów. W X i XI w. przyszły do nas z łaciny za pośrednictwem czeskim JiA Azk ??? i. 47 wyrazy sfery religii i Kościoła, następnie z niemieckiego — z dziedziny handlu i organizacji życia społecznego i państwowego, w XV i XVI w. pożyczaliśmy ,z czeskiego, w XVI i XVII w. — z włoskiego i łaciny, w XVIII i XIX w. z francuskiego, ostatnio z angielskiego. Nieraz odczuwamy nadużywanie wyrazów obcych jako zaśmiecanie własnej mowy, zwłaszcza wtedy, gdy zamiast ułatwiać, utrudniają porozumienie się albo stanowią wygodną przykrywkę pustki myślowej. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w zasadzie przypływ wyrazów obcych jest w języku zjawiskiem historycznie trwałym i że mowa nasza znosi je bez uszczerbku dla swych sił i urody. Archeologia napowietrzna Zdjęcia z samolotów i satelitów są dziś na ogół punktem wyjścia poszukiwań zabytków, zwłaszcza rozsianych w terenie otwartym, jak na przykład w dawnych nekropolach etruskich we Włoszech, gdzie na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów znajdują się tysiące grobów. W archeologii czas to pieniądz, bo poszukiwania są bardzo kosztowne. Dlatego też zaprzęga się do nich wszelkie rozporząldzalne techniki, poczynając od zdjęć lotniczych. Przy odpo'wiednim oświetleniu i zastosowaniu specjalnych filtrów, na zdjęciu odnaleźć można znaki, którymi gleba, roślinność albo układ cieni zdradza miejsce i rodzaj śladów, całkiem niedostrzegalnych dla badacza znajdującego się na ziemi. Brukowany chodnik np. zagęszcza i wysusza pokrywające go warstwy ziemi, nadając im odcień jaśniejszy i zubożając roślinność. Siady dawnych rowów, przeciwnie, 43 wzmagają wilgotność gruntu i zaznaczają się zabarwieniem ciemniejszym i bujniejszą wegetacją. Ale w ten sposób wyznaczyć można tylko ogólne zarysy pewnych stref archeologicznych; zlokalizować na ich podstawie w terenie same obiekty, zwłaszcza o niewielkiej średnicy, jak np. groby rozsiane na dużym obszarze, to co innego. Tu niezbędne są metody geofizyczne, jak elektrooporowa czy magnetyczna, albo też sejsmiczne. W miastach lub skomplikowanych i zachodzących na siebie budowlach podziemnych stosuje się metody stratygraficzne lub elektromagnetyczne, czy wreszcie geochemiczne. Krajem, który zapoczątkował i nadal rozwija te wielotorowe badania, są Włochy, w czym nie ma nic dziwnego. Półwysep Apeniński można by bowiem nazwać górą lodową Czasu: pięć czy sześć wieków na powierzchni, a dwa tysiące lat pod ziemią. W żadnym innym kraju nie znaleźlibyśmy tylu następujących kolejno po sobie formacja sztuki i kultury w tak szczupłych granicach geograficznych. Od Rzymu do ujścia Padu, od Arno do Pompei depcze się po Historii. Niekiedy wystarczy poskrobać, aby ją ujawnić. Dlatego też obowiązują liczne zarządzenia władz: tu nie wolno orać głębiej niż na 20 centymetrów, tam nie wolno kopać rowów, ówdzie strażnik pilnuje chłopa idącego za pługiem, tam znów ktoś czuwa na wzgórzu z lornetką przy oczach. Wszystko to na próżno, oczywiście. Od niepamiętnych czasów potajemni kopacze plądrują strefy archeologiczne, czyniąc niepowetowane szkody. Nie są to już wprawdzie czasy, kiedy kardynał Farnese kazał stopić sześć ton przedmiotów z brązu z grobów etruskich, aby udekorować fasadę kościoła św. Jana Laterańskiego. Ale trudno zamykać oczy na to, że największe muzea świata (nie mówiąc już o zbiorach prywatnych) nie mogłyby wzbogacać swych kolekcji, gdyby nie bezprawna działalność tombaroli czyli grobokradów. Szkody są wielkie, bo ten pospieszny szaber pozbawia uczonych mnóstwa informacji, jakie przynoszą Drugi kot w worku 19 wykopaliska prowadzone w sposób naukowy, informacji często znacznie cenniejszych od samych znalezisk. Jest to jednak mniejsze zło, ,bo przynajmniej same przedmioty zostają uratowane. Nowe, dramatyczne zjawisko to niszczenie hurtem, w tempie dotąd nieznanym, owego podziemnego dziedzictwa artystycznego. O ile dotąd można je było uważać za bezpieczne jeśli tylko uniknęło grabieży, o tyle dziś sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Ustawiczny rozwój miast i szos dokonuje corocznych wyrw w zabytkach zachowanych częstokroć od czasów przedhistorycznych. Spaliny silników i ścieki fabryczne dostają się do wód podziemnych. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół wielkich skupisk działanie korozyjne tych substancji niszczy metale, freski, ceramikę. Reforma rolna, obejmująca we Włoszech setki "tysięcy hektarów, sprawia, że po raz pierwszy całe rejony podlegają głębokiej orce, wzmagającej wsiąkanie wód. Jednocześnie program poprawy gruntów obciąża je produktami azotowymi, które przyspieszają zniszczenie. Nawożone korzenie roślin wdzierają się w mury komnat podziemnych, a freski pokrywają się saletrą. Przy tyoh zniszczeniach szkody czynione przez nielegalnych kopaczy stają się dziecinną zabawką. Od pięćdziesięciu lat nasilenie tych szkód nie wzrasta, podczas gdy szkody niesione przez cywilizację rosną w postępie geometrycznym, zagrażając całej włoskiej schedzie archeologicznej. Cywilizacja przemysłowa, sprawiając nieobliczalne szkody, przynosi jednak także środki ochrony przed nimi. Ostatnie 20 lat zniszczyło zapewne więcej niż całe poprzednie stulecie. Ale też w ciągu tychże dwudziestu lat zdołano, korzystając ze zdjęć lotniczych, satelitarnych, z badań elektromagnetycznych i innych, z sond głębinowych, odkryć i uratować więcej niż przez cały wiek. Szybkość z jaką możemy tymi metodami osiągać rezultaty, przyczynia się nie tylko do potanienia badań, ale i do ratowania zabytków, skazanych inaczej na zagładę. no Puścizna czy spuścizna Nieraz byłem świadkiem sporu, czy należy pisać puścizna, czy spuścizna. Spór to dość zabawny, bo przecież zależy to od uprzednio powziętej decyzji, którego z tych dwóch wyrazów ma się zamiar użyć! Jest zresztą obojętne w tym wypadku, czy idzie tu o pisanie, czy .mówienie. Mniej obojętne są wypadki, kiedy ludzie twierdzą (a czynił tak nawet sam wielki Osterwa): „Tak mówię, bo tak się pisze". Autorytet pisma, stanowiącego specjalny przedmiot nauki, jest tak wielki, że wiele osób utożsamia praktycznie pismo i język, nie pamiętając o tym, iż pismo (wraz z ortografią) jest późną i dość niezgrabną próbą notowania mowy. Każdy z nas w dzieciństwie, nie umiejąc jeszcze czytać ani pisać, swobodnie posługuje się językiem mówionym. Do dziś jeszcze spotykamy, zwłaszcza wśród ludzi starych na Wsi, analfabetów mówiących językiem pełnym piękna i dowcipu, posługujących się bogatym zasobem wyrazów i idiomów, stosujących prawidłowe formy gramatyki i składni, choć nie mają pojęcia o istnieniu takich dyscyplin językoznawstwa. Istnieją całe narody, plemiona i szczepy, których rozwinięte i Skomplikowane języki mają tylko formę ustną. Ale i narody posiadające nawet bardzo długą tradycję pisma zbudowały swą piśmienność na gotowym już gmachu rozwiniętego języka ustnego. W okresie przedpiśmiennym Grecji powstały i zdobyły nieśmiertelną sławę arcydzieła poezji, posługujące się najbardziej wyrafinowanymi i subtelnymi środkami literackimi, które świadczą o długim okresie poprzedzającego je rozwoju, mianowicie Iliada i Odyseja Homera. Tak więc zarówno doświadczenie społeczne, jak i doświadczenie każdego człowieka dowodzi pierwszeństwa 'mowy, 'dla której pismo jest tylko formą 51 ???? notacji (podobnie jak taśma magnetofonowa czy płyta gramofonowa), a także środkiem przekazu dla współczesnych i potomnych. Rzecz jasna, że spór o to, jak należy pisać jakiś wyraz, ma sens tylko wtedy, kiedy tą samą głoskę oddać można w piśmie różnymi literami. Ortografia nakazuje nam ze wszystkich możliwych sposobów oddania głosek w piśmie wybrać jedyny właściwy, poprawny, określając pozostałe sposoby jako nieprawidłowe, błędne. Kwestia homerowa Jest to zbiorcze określenie wszystkich pytań i wątpliwości, jakie budzą dzieła Homera, przede wszystkim Iliada i Odyseja. Około roku 500 przed naszą erą przypisywano Homerowi wszystkie greckie epopeje i hymny, co przywiodło jednak z czasem do zbyt wielu sprzeczności. Od Herodota zaczęto więc Homerowi zabierać jeden utwór po drugim. Najdalej po- szedł tu około 350 r. pne. sofista Zoil, zwany dlatego Homeromastiks czyli biczem na Homera. Podnoszono przy tym różne kwestie dotyczące treści poematów, ale czyniono to w sposób bardzo powierzchowny. Metodyczne badaraia dzieła Homera rozpoczęły się dopiero w okresie aleksandryjskim; wyniki tych studiów zachowały się częściowo i w skrótach w tzw. scholiach homerowych. Również ostateczna forma tekstów ustalona została przez uczonych Aleksandrii, którzy w pracy nad Homerem wykształcili wszystkie dziedziny naszego dzisiejszego literaturoznawstwa, jak biografia, interpretacja i ustalanie tekstu, oraz autentyczności utworów. Kwestię homerową podjęto na nowo dopiero w czasach nowożytnych. Obudził ją, po daremnych próbach francuskiego księdza d'Aubignaca, dopiero profesor z Halle, Fryderyk August Wolf wydaną w 1795 roku książką Prolegomena ad Homerum (Wprowadzenie do Homera). Próbował on w niej dowieść sprzeczności zauważonych już przez dawnych gramatyków, a także braków kompozycyjnych, stawiając tezę, że obie wielkie epopeje, Iliada i Odyseja, nie są dziełem jednego poety, ale wielu śpiewaków; że stare pieśni dopiero w kilka stuleci po ich utworzeniu, głównie za czasów Pizystrata, złożyli w całość kompilatorzy niewysokiego lotu. Teorię Wolfa rozszerzył i pogłębił Lachimann w 1832 r. w swych Rozważaniach o Homerze, z których, na podstawie licznych sprzeczności, wyodrębnił z Iliady samodzielne, starsze pieśni. Przeciw teorii Wolfa występowali tak zwani unita-ryści, ni. in. również Fryderyk Schiller i Voss, tłumacz Homera, ukazując potęgę artyzmu epopei i jedność kompozycji, świadczącą o geniuszu twórcy. Odrzucali też jako barbarzyńską myśl o Homerze łatanym z różnych ballad. Ten spór filologów, trwający już przeszło 180 lat, był o tyle pożyteczny, że zapłodnił również inne dziedziny wiedzy. Rozpoczęto badania pieśni i epopei ludowych innych narodów (por. 52 53 Kalewala), a także badania genezy i rozwoju podań. Niezmiernie szerokie są dziś studia kultury homerowej. Od czasu, kiedy Schliemann odkopał Troję i Mykeny, dowodząc, że Homer nie fantazjował, wykopaliska na Krecie i wielu innych miejscach wymienianych przez Homera przekonały uczonych, że świat Homera nie jest wprawdzie identyczny z tą wspaniałą kulturą, ale że w poematach jego odczytać przecież można dobrą znajomość tego okresu, który skończył się gwałtownie (trzęsieniem ziemi?) około r. 1250 pne. Językoznawcy zagłębiali się w analizie jońsko-eól-sikiego dialektu Homera. W tej dziedzinie studiów byliśmy niedawno świadkami sensacji, wynikającej z użycia komputera do badań nad kwestią homerową. Pastor Morton oświadczył na kongresie Międzynarodowej Federacji Przetwarzania Informacji w Edynburgu, że dokonana iprzez komputer analiza ćwierci miliona słów z Homera wykazała, że są one dziełem jednego autora. Morton pracował nad tą analizą przez rok w Cambridge z Johnem Chadwickiem. Wzięli oni pierwsze trzysta wyrazów 15 księgi Odysei, uchodzące za jak najaUtentyczniejsze homerow-skie i porównali je z wątpliwymi Ustępami innych ksiąg. Analizując długość zdań i ich budowę, komputer wykazał niezwykłą jednorodność całego dzieła Homera. Udział kilku autorów byłby tu statystycznie wykluczony. Badania wykazały, iż Homer, używając wiele -materiału tradycyjnego i mitologicznego, nigdy nie cytował go w stanie surowym, ale zawsze oddawał go własnymi słowami. Dla sprawdzenia, że ta spójność stylu nie była narzucona przez samą formę heksame-tru, porównano również próby dzieł Hezjoda i Arato-sa z Soloj. Komputer natychmiast wykazał odmienność ich budowy. Zdaje się jednak, że wyniki 'te należy jednak tymczasem przyjąć z odrobiną sceptycyzmu, przynajmniej do czasu, kiedy wypowiedzą się obszerniej na ten temat uczeni pluraliści, którzy zapewne nie poddadzą się tak łatwo. 34 Jedna jaskółka nie czyni wiosny Jest to przysłowie starożytne, które spotykamy na przykład w komediach Arystofanesa Rycerze i Ptaki, pochodzących z lat 424 i 414 przed naszą erą, albo w Etyce Nikomachejskiej Arystotelesa, powstałej przeszło sto lat później. Przysłowie to pochodzi, jak tyle innych, od jednej z bajek Ezopa, noszącej tytuł Roz-rzutnik i jaskółka. Kilka ładnych dni zimowych wywabiło jaskółkę z ukrycia. Młody utraejusz, widząc ją, pospiesznie sprzedaje swój płaszcz, a pieniądze za niego otrzymane trwoni na hulanki. Ale mrozy wracają, a on się przekonuje, ku swej zgryzocie, że jedna jaskółka nie czyni wiosny. Przysłowie to znajdujemy także w łacinie (una hirunda non facit ver) i we wszystkich niemal językach europejskich. Tak bardzo rozpowszechnione przysłowie musiało oczywiście obrosnąć różnymi, często facecyjnymi wariantami. Na przykład: „Jedna randka nie czyni małżeństwa". „Jeden kwiat nie czyni wieńca". „Jedna słonka nie czyni zimy". „Jeden język, nie stworzy pogłoski". „Jedna gęś nie czyni stada". Portugalczycy powiadają także: „Jedno ziarno nie zapełni worka". Włosi mówią: „Jeden diabeł nie czyni piekła". Chińczycy mają wiele odmian, zapewne całkiem niezależnych od Ezopa, jak: „Jeden aktor nie czyni sztuki", „Jeden bambus nie starczy na żywopłot" itd. Inna jeszcze bajka Ezopa, O ptakach i jaskółce, stanowi genezę innego znów przysłowia: „Będą z tego nici", co dziś znaczy: „Nic z 'tego nie będzie". Przełożył ją Biernat z Lublina. Mówi ona o chłopie, który „był lnu nasiał, iżby z niego przędziwo miał". Ptaki potraktowały to obojętnie, z wyjątkiem jaskółki, która w lot pojęła, że „z tegociem się nici rodzą", ale na jej ostrzeżenia machano tylko z lekceważeniem skrzy- 55 dłami. Wtedy jaskółka zawarła z człowiekiem sojusz i zbudowała gniazdo pod jego okapem. Inne ptaki, mądre po szkodzie „tedy się dopiero kajali, iże ja- skółczynej rady nie słuchali". Tu warto dodać, że kiedyś powszechnie sądzono, zarówno wśród ludu, jak i warstw wykształconych, że jaskółki nie odlatują na zimę do ciepłych krajów, ale zimują w wodzie i zanurzają się w jeziora albo bagna, lub sczepiWszy się nóżkami przebywają w rzekach i stawach, a na wiosnę znowu ożywają i wyfruwają na powietrze. Niektórzy tylko autorzy wyrażali wątpliwości, jako że nigdy nie widzieli jaskółek zimujących pod wodą, ale przeciw temu powoływano się na powszechne wierzenie, no i oczywiście na nielicznych świadków (czy kiedy na jakąś okoliczność zabrakło wiarygodnych świadków? Przecież tysiące przysięgają, że widziały latające talerze, a nawet rozmawiały z gośćmi z Kosmosu!). Gabriel Rzęczyński, jezuita-przyrodnik z XVII w., autor Historii naturalnej Królestwa Polskiego, przez długi czas jedynego naszego podręcznika przyrody, powołuje się m. in. na rybaka Mroza z Grudziądza, który wyłowił z wody łańcuch stu sześćdziesięciu sprzęgniętych z sobą jaskółek, i na innych, którzy widywali jaskółki pod lodem. Uważano też, że gniazdo jaskółcze przynosi szczęście domowi, ubezpiecza w pewnej mierze od pożaru i ułatwia córce gospodarzy znalezienie męża. 56 Kalewala Kalewala, fińska epopeja narodowa, wydana i u nas parę razy po wojnie, nie jest epopeją w normalnym znaczeniu tego słowa. Ułożył ją w połowie XIX wieku poeta i uczony fiński, Eliasz Lonnirot. Był to badacz folkloru, który zajął się zbieraniem starej poezji fińskiej, a zwłaszcza pieśni epickich. W podróżach swoich zebrał olbrzymią ilość materiału, zwłaszcza w Karelii. Były to jednak przeważnie krótkie pieśni, które wykonawcy ludowi pamiętali tylko fragmentarycznie. Zainteresowały one jednak Lon-nrota bardzo, dostrzegł on pewną więź treściową łączącą owe urywki, w których występowały te same postacie: synowie 'mitycznego Kalewy — pieśniarz i mag Wainaimoinen, kowal Ilmarinen, uwodziciel Lemminkainen i inni. Ldnnrot doszedł wreszcie do (Przekonania, że poematy, które notował, były w istocie szczątkami jednej wielkiej epopei. Przejąwszy się tą myślą, nie mógł się już jej więcej pozbyć i zapłonął chęcią zwrócenia swemu narodowi tego zagubionego eposu. W 1835 roku przedstawił publiczności fińskiej poemat złożony z 32 pieśni, obejmujący przeszło 12 000 wierszy. W czternaście lat później poemat rozrósł się niemal w dwójnasób, był zatem znacznie dłuższy od Iliady. Lonnrot był zbyt sumiennym uczonym na to, aby zacierać wiszelkie ślady swej własnej pracy. Podał nawet w suplementach przykłady zanotowanych tekstów, a także zebrał starannie cały materiał, znajdujący się obecnie w Archiwum Folkloru w Helsinkach. Można więc przyjrzeć się dokładnie metodzie jego pracy. Podstawą jej są duże fragmenty prawdziwej poezji ludowej. Próbował jednak łączyć oddzielne pieśni w konsekwentną całość, wypełniając luki innymi urywkami. Nieraz też musiał dodać i własny ustęp łączący. Jednak zażyłość Lonnrota z tymi 57 pieśniami stała się już tak intymna, że jego własne wtręty nie tracą przez porównanie z autentyczną resztą. Kalewala wzbudziła niesłychany entuzjazm. Trzeba bowiem brać także pod uwagę czas jej ukazania się. W 1809 roku Finlandię, należącą dotąd do korony szwedzkiej, odstąpiono na mocy traktatu w Fredriks-haimn Rosji. Udzieliwszy Finlandii z początku pewnych pozorów suwerenności, rząd carski przystąpił wkrótce do bezwzględnej rusyfikacji kraju. Kalewala wydała się wtedy światłem w ciemnościach, symbolem duchowej niezależności i geniuszu narodowego Finów. Prawdziwa stara literatura nie mogła się tam rozwinąć, bo wyższe warstwy społeczne mówiły, a z pewnością już pisały, po szwedzku. Byt literacki narodu rozpoczyna się jednak niekiedy od epopei heroicznej. I tu objawiła się ona jak zapowiedź lepszej przyszłości. W ten sposób dzieło Lonnrota stało się zjawiskiem o dalekosiężnym znaczeniu dla narodu fińskiego. Pozostało jednak ważne pytanie: czy pieśni Kaie-wali są naprawdę fragmentami jednej epopei? Postawiłoby to fińską tradycję literacką w rzędzie najczcigodniejszych, bo nawet Grecy nie stworzyli tak potężnego dzieła. A może plan kompozycyjny Kale wali był wynalazkiem Lonnrota? Dyskusje, jakie toczyły się na ten temat, spiętrzyły nową falę poszukiwań materiałów dowodowych. Może już było za późno i nic prócz skorup nie pozostało z dawno potłuczonej Wazy? Rezultatem tej pasji kolekcjonerskiej, tym razem zbiorowej, pozostał materiał arćhwialny folkloru o objętości, jaką żaden inny naród pochwalić się nie może. Publikacja zbioru, zakończona po wojnie, obejmuje trzydzieści trzy tomy in ąuarto: trzydzieści pięć tysięcy pieśni zawierających 'milion dwieście siedemdziesiąt tysięcy wierszy. 53 Klimat Kiedy się 'mówi o pogodzie, albo pisze się o niej w gazecie, przejdę wszystkim zwraca się uwagę na temperaturę: „jest gorąco albo zimno", następnie „jest wilgotno albo sucho", a wreszcie „jest wietrznie albo cicho". W zależności od części świata mówi się również o „piekielnym żarze słonecznym" albo „o pięknej słonecznej pogodzie". Składnikami pogody są więc: równowaga cieplna, temperatura powietrza, promieniowanie słoneczne, wilgotność i ruchy atmosfery. Najpospolitszym probierzem jest ??????? temperatury powietrza w cieniu; nie sposób jednak scharakteryzować klimatu za pomocą tego jednego kryterium. W wilgotnej Kalkucie może być znacznie trudniej wytrzymać niż w Kairze, choć w Kairze temperatura może być o wiele stopni wyższa. Klimat umiarkowany, stwarzający dobre samopoczucie, nie wymaga prawie definicji; jest to stan termicznie neutralny, na który nie ma powodu narzekać, którego się na ogół nie zauważa. Ale ludzie nie są jednakowi: kiedy jednemu jest w sam raz, drugiemu jest za chłodno, a trzeciemu za ciepło. Co gorsza, ten sam człowiek może czuć się jednego dnia lepiej, a drugiego gorzej w identycznych warunkach. Odgrywa tu rolę także wiek i płeć. Temperaturę odczuwamy głównie naskórkiem. Nie rozporządzamy jednak jakąś precyzyjną skalą wrażeń, nie mówimy na przykład: „temperatura mojej skóry wynosi 34°C", możemy co najwyżej określić, że nam jest zimno, chłodno, ciepło czy gorąco. Potrafimy jednak ze znaczną dokładnością rozróżnić dwie określone temperatury. Zanurzywszy kolejno dłoń w dwóch miskach z wodą, bez wahania powiemy, która z nich jest cieplejsza. Osąd nasz jest najdokładniejszy w okolicach 34°C, a w miarę, jak temperatura rośnie lub spada, zmniejsza się nasza wrażliwość. Skóra pal- 59 ców jest znacznie wrażliwsza niż skóra pleców. Wodę zbyt gorącą, aby zanurzyć w niej palce, możemy bez-* karnie pić. Wniosek stąd prosty, że wrażenia cieplne nie są absolutne, ale względne. Dłonie zanurzone jednocześnie w letnią wodę odczują jej temperaturę całkiem różnie, jeśli właśnie wracamy ze spaceru po mrozie, na który zabraliśmy tylko jedną rękawiczkę. Różne obszary ciała mają jednak bardzo różne przedstawicielstwa w mózgu. Ciepłota rąk i twarzy daje silniejsze efekty niż ciepłota korpusu. Nie znaczy to jednak, że czujemy się dobrze, gdy dłonie nas palą, a stopy marzną. Tak konfliktowe wrażenia sprawiają dotkliwą przykrość. Nie mamy specjalnego zmysłu, który by mierzył stopień wilgotności. W bardzo suchym powietrzu odczuwamy nieprzyjemne uczucia w ustach i w nosie, w miarę jak błona śluzowa staje się coraz mniej wilgotna. Nie odczuwamy też bezpośrednio wysokiego stopnia wilgotności powietrza, ale dokucza nam gromadzenie się potu na powierzchni skóry. Nie mamy też zakończeń nerwów czuciowych wrażliwych specjalnie na promieniowanie cieplne; wrażenie to powstaje dopiero gdy naskórek się nagrzewa. Nie mamy (również, ku naszej szkodzie, końcówek czułych na promienie nadfiołkowe wytwarzające w organizmie witaminę D, tworzące pigment, opaleniznę, a w nadmiarze — oparzenia i pęcherze. Brak urządzenia alarmowego sprawia, że 60 co lato tysiące ludzi cierpi od skutków nieumiarko-wanego wystawiania się na promienie słoneczne. Biorąc najogólniej, dobre samopoczucie odczuwa się przy temperaturze od 15 do 20 stopni przy ruchu powietrza o prędkości około 25 cm na sekundę, pnzy wilgotności względnej od 50 do 70 procent. Te liczby odnoszą się m. in. także do naszych przyzwyczajeń. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych .czują się na ogół lepiej w temperaturze nieco wyższej, w granicach od 18 do 23 stopni. Różnice te tłumaczą się zapewne stosowaniem w Ameryce lżejszych materiałów odzieżowych i przyzwyczajeniem do wyższej niż w Europie temperatury mieszkań. Kiedy przybysz z klimatu umiarkowanego rozpoczyna po raz pierwszy pracę w tropikach, upał wpływa fatalnie na jego samopoczucie, na jakość i efektywność pracy. Sypia źle, jego skóra pokrywa się czerwonymi plamami. Ale już po kilku tygodniach przykrości te zmniejszają się lub mijają. Następuje aklimatyzacja. Proces ten ma w pewnej części charakter psychologiczny i obyczajowy: człowiek musi się nauczyć właściwych sposobów ubierania się, odżywiania i zachowania w poszczególnych porach dnia i roku. Badania przeprowadzone z tysiącami ludzi dowiodły, że mogą się oni przystosować do gorącego klimatu, choćby żyli od wielu pokoleń za kołem biegunowym. Jest niezmiernie trudno znaleźć jakieś różnice w możliwościach adaptowania się do gorąca między ludźmi z różnych krańców świata. Włochy Po łacinie, po włosku, po rosyjsku —- Italia, po niemiecku — Italien, po angielsku — Italy, po francusku — Italie, a po polsku — Włochy! Skąd Włochy? Dlaczego Włochy? ei Włochami, Wołochami, włoszczyzną i Wołoszczyzną oznaczali Słowianie ludzi, ziemie i przedmioty ludów romańskich, a więc zarówno italskich, jak rumuńskich. Jest to nazwa wzięta z dawnego niemieckiego Wdlh, oznaczającego Francuza, Włocha, Hiszpana, Portugalczyka lub Rumuna. W dzisiejszej niemczyź-nie istnieje pochodna tego wyrazu, mianowicie przymiotnik welsch, tzn. „romański, francuski lub włoski". Nazwa ta pochodzi ostatecznie od łacińskiego miana celtyckiego plemienia Volcae, którą germańscy sąsiedzi ochrzcili wszystkich Celtów, a z czasem i późniejszych mieszkańców Galii. Opera Miejsce — Włochy. Okres — koniec XVI wieku. Były to czasy we Włoszech bardzo muzykalne, we, wszystkich warstwach społeczeństwa śpiewano i grano na instrumentach. Każdy dwór książęcy szczycił się własnym chórem, którym dyrygował maestro di cappella. W Ferrarze słynny damski kwartet wyciskał z Torkwata Tassa łzy i rymy. Madrygały miłosne splatały i rozplatały swoje polifoniczne skargi, czyniąc z adoracji niezamężnych jeszcze niewiast sprawę niemal religijną. Msze, nieszpory, motety i hymny płynęły z tysięcy organów; chóry wykastrowanych chłopców zaczęły około roku 1600 budzić dreszcz podziwu nabożnych słuchaczy. Mniszki i zakonnicy doskonalili się w śpiewach chóralnych, mogących nawet z piersi człowieka dzikiego wykrzesać iskrę zapału religijnego. Kolejno Andrea Gabrieli, Claudio Merulo i Giovanni Gabrieli ściągali tysiące słuchaczy do bazyliki św. Marka w Wenecji na popisy organów, orkiestr i chórów. Kiedy Girola- mo Frescobaldi grał na organach u św. Piotra w Rzymie, ponad trzydzieści tysięcy tłoczyło się w katedrze i na placu. Jego różnorodne kompozycje, pełne śmia- 62 łych eksperymentów, wpłynęły na Scarlattiego i przygotowywały polifonię instrumentalną Bacha. Instrumenty muzyczne były niemal tak różnorodne jak dziś. W połowie XVI wieku skrzypce, wynik ewolucji lutni, zaczęły zastępować violę. Pierwsi wielcy lutniści, Gasparo de Salo i jego uczeń Giovan-ni Maggini pracowali już w Brescii; od nich nauczył się budowania skrzypiec Andrea Amati, który przeniósł się do Kremony, gdzie synowie jego przekazali kunszt lutniczy takim późniejszym mistrzom, jak Guarneri i Stradivari. Innowacja ta natrafiła na sprzeciw zwolenników miększych i delikatniejszych tonów violi; przez całe stulecie, viole, lutnie i skrzypce rywalizowały z sobą. Ale kiedy Amati znalazł sposób złagodzenia ostrości dźwięku skrzypiec, nowy instrument zyskał pierwszeństwo, do czego przyczyniła się także rosnąca popularność głosów sopranowych w wokalistyce. Utwory muzyczne pisano ciągle jeszcze głównie na głos ludzki, mniej na instrumenty. W lutym 1600 Emilio de'Cavalieri przedstawił w oratorium (tj. prywatnej kaplicy) u św. Filipa Neri w Rzymie, półdra-matyczną alegorię z symboliczną tylko akcją, ale z orkiestrą, tańcami, chórem i solistami. Tak powstało ~T0 I 63 pierwsze oratorium. Również wiele innych dróg rozwoju muzycznego prowadziło ku powstaniu opery. Niektóre średniowieczne widowiska święte, sacre representazioni, wzbogacały akcję muzyką i pieśnią. Na późnośredniowiecznych dworach słyszano już recytatywa z towarzyszeniem muzyki. Na dworze mantuańskim w 1472 roku Angelo Poliziano złączył muzykę z dramatem w swojej krótkiej Bajce o Orfeuszu (Favola di Orfeo). Popularne na dworach XVI wieku pantomimy stały również u kolebki opery. Prawdopodobnie balet, wystawne dekoracje i wymyślne kostiumy współczesnej opery pochodzą w prostej linii od tańców i wspaniałych strojów górujących nad akcją w renesansowej pantomimie. Pod koniec XVI wieku grupa entuzjastów muzycznych i literackich, zbierających się w domu Giovan-niego Bardi we Florencji, dyskutowała o potrzebie odrodzenia greckiego dramatu muzycznego (uczeni Renesansu wskazywali bowiem, że pewne części tragedii greckich musiały być śpiewane albo recytowane z akompaniamentem muzycznym) przez oswobodzenie śpiewu od ciężaru wielogłosowości i staroświeckiego języka madrygałów, i przywrócenie tego, co uważano za monodyczny styl tragedii antycznej. Jeden z tej grupy, Vincenzo Galilei, ojciec astronoma, skomponował jednogłosową muzykę do fragmentów Piekła Dantego. Dwaj inni, poeta Ottavio Ri-nuccini i śpiewak Jacopo Peri, napisali muzykę i libretto utworu pod tytułem Dafne, który można by nazwać pierwszą operą. Wykonano go w domu Jacopo Corsiego w 1597 roku. Spektakl był tak gorąco przyjęty, że Rinuccini otrzymał zamówienie na tekst, a Peri i Giulio Caccini na muzykę do znacznie większego utworu na cześć zaślubin Henryka IV i Marii Medycejskiej we Florencji 6 października 1600. Owa Eurydyka, którą wtedy wykonano, jest najstarszą zachowaną operą. Peri usprawiedliwiał się z braków tej pospiesznej pracy, wyrażając jednocześnie nadzieję, „że otworzy ona drogę innym talentom, aby 64 poszły moimi śladami ku chwale, jakiej mnie nie dane było osiągnąć". Osiągnął tę chwałę jeden z najznakomitszych twórców w historii muzyki, Claudio Monteverdi z Kremony. W 1589, mając dwadzieścia dwa lata, był już nadwornym skrzypkiem księcia Mantui, a w trzynaście lat później został maestro di cappella. Jego pięć zbiorów madrygałów krytycy zgodnie oskarżyli o dysonanse, wyuzdane modulacje, nielegalne sekwencje harmoniczne i łamanie zasad kontrapunktu. Pisano o Monteverdim, że „ogromną uciechę sprawia mu jak największe zakłócanie dźwięków przez zestawianie obcych sobie pierwiastków i przez tworzenie kakofonii". Zwracając się ku nowej formie, jaką posłyszał we Florencji, Monteverdi wystawia w Mantui swoją pierwszą operę Orfeusz, powiększając orkiestrę do 36 instrumentów. Jego druga opera, Arianna, z 1608, jest znacznie bardziej dramatyczna. Całe Włochy zaczęły śpiewać arię porzuconej Arian-ny Lasciate mi morire (Dajcie mi umrzeć). Rozszerzeniem i reorganizacją orkiestry, sygnalizacją każdej postaci specjalnym Iejtmotywem muzycznym, uwerturami poprzedzającymi jego opery, udoskonaleniem recitativów i arii, ścisłym łączeniem muzyki z dramatem Monteverdi pchnął operę na drogę dalszego rozwoju w stopniu podobnym, w jaki współczesny mu Szekspir uczynił to z teatrem. W 1637 Wenecja otworzyła podwoje pierwszego na świecie publicznego budynku operowego, Teatro di San Cassiano. Śpiew słowika Była to od wieków dziedzina poetów. Na mój gust najpiękniej tłumaczyła w poezji polskiej śpiew słowika Maria Jasnorzewska-Pawlikowśka, ukazując w * — Dr ligi kot w worku ?5 wierszu Śpiew słowika tę tak dla niego charakterystyczną kolejność kompletnie różnych od siebie fraz. Pisze ona: ? • „Słowik skryty w drzew obłokach, wykwita pytaniem. I pyta się srebrno-szklanie, nutą słodką, śmigłą, Co łagodnie w niebo wnika kryształową igłą... I jeszcze się pyta szklanie, cicho i nieśmiało, A dźwięk spada srebrną, słabo wypuszczoną strzałą... I znowu się pyta .jasno, a ostatnie słowo Zatrzymuje się na niebie świecąc diamentowo... I znów się raz jeszcze pyta, a wyniosłość dźwięku Jest jak sztylet samobójczy, podniesiony w ręku... I znów pyta się upancie, wstrzymuje łzy ptasie, Kryje oczy migłą zasnute w siwych piór atłasie..." Julian Tuwim zadowalał się tylko naśladowaniem słowika, pisząc: „W białodrzewiu ćwirnie i srebliście słodzik słowi słowińsieńkie ciewy". Wracając do zwykłej prozy, stwierdzić trzeba, że dopiero Howard, badacz obyczajów zwierząt, wraz ze swymi współpracownikami zbadał, co oznacza śpiew słowika. Człowiek jest miarą wszechrzeczy. Jest to prawda, ale tylko dla ludzi. Dla słowików natomiast miarą słowiczego świata są słowiki, tak jak dla tygrysów — tygrysy. To, że etolodzy umieli do tej prawdy dotrzeć, jest jednym z ważnych triumfów metody naukowej. Gdy więc samczyk słowika śpiewa, nie czyni tego ani w przystępie smutku, ani namiętności, ani ekstazy, ale najzwyczajniej po to, aby obwieścić innym samczykom, że wytyczył sobie teren działalności i gotów jest bronić go przed każdym słowiczym ??-? truzem. Ale kiedy pisklęta się wylęgną, a lokalny patriotyzm gniazdowy utraci swój sens, czyli właśnie mniej więcej na Św. Wit, w gruczołach słowika zachodzą odpowiednie zmiany kładące kres działalności wokalnej. Odwieczny ból i namiętność, kryształowe tony i ekstatyczne zachwyty, wszystko to pokrywa się milczeniem, przerywanym niekiedy tylko przez ochrypłe kraknięcie. 66 Poliańcy i giaurzy Przez pięć wieków, od roku 700 do 1200, islam przewodził światu pod względem potęgi, ładu i zakresu rządów, wytworności obyczaju, poziomu życia, humanitarnego prawodawstwa i tolerancji religijnej, w literaturze, naukach ścisłych, medycynie i filozofii. W architekturze dopiero XII wiek oddać musiał palmę pierwszeństwa katedrom Europy. Sztuka muzułmańska wyczerpywała się w dekoracyjności, cierpiąc na skutek wąskiej skali tematu i monotonii stylu. Ale w narzuconych sobie granicach sztuka islamu była nieprześcigniona. Kultura i sztuka docierały tam szerzej niż w chrześcijaństwie: królowie byli kaligrafami, a kupcy, jak i lekarze, mogli być filozofami. W ciągu tego okresu chrześcijaństwo przewyższało, być może, islam pod względem moralności seksualnej. Monogamia chrześcijan, choć łamana w praktyce, ograniczała jednak możliwości, podnosząc przy tym z wolna pozycję kobiety, podczas gdy islam zakrył jej oblicze zasłoną i woalem. Muzułmanie byli chyba lepszymi dżentelmenami od chrześcijan: częściej dotrzymywali słowa, okazywali więcej miłosierdzia zwyciężonym. Gdy prawo chrześcijańskie stosowało jeszcze ordalia czyli sądy boże, rozstrzygające sprawy przez próby wody, ognia lub pojedynki sądowe, prawo islamu rozwijało już orzecznictwo sądowe i oświecony wymiar sprawiedliwości. Religia islamu, choć mniej oryginalna od hebrajskiej, mniej rozległa w eklektyzmie niż chrześcijaństwo, była w swej wierze i rytuale prostsza i czystsza, nie tak dramatyczna i barwna jak chrześcijaństwo, a także czyniąca mniej ustępstw naturalnemu panteizmowi człowieka. Przypominała raczej protestantyzm w swej wzgardzie dla pomocy, jakich śródziemnomorska religia udziela wyobraźni i zmysłom; ugięła się jednak przed popularnym sensualizmem w obrazie 67 raju wiernych. Uchroniwszy się niemal w zupełności przed klerykalizmem, islam popadł jednak w wąską i otępiającą ortodoksję wtedy właśnie, kiedy chrześcijaństwo wchodziło w najbogatszy okres filozofii katolickiej. Wpływ chrześcijaństwa na islam ograniczył się niemal wyłącznie do religii i wojny. Skutkiem tego oddziaływania był prawdopodobnie zarówno mistycyzm, jak i kult świętych, a także klasztory islamu. Natomiast wpływ islamu na chrześcijaństwo był ogromny i urozmaicony. Od muzułmanów Europa otrzymywała pokarmy, napoje, leki, narkotyki, zbroje, broń, heraldykę, motywy i gusta artystyczne, artykuły i technikę przemysłu i haadlu, sygnalizację morską i obyczaje żeglarskie, a często i. słowa na oznaczenie tych rzeczy i spraw, takie jak: syrop, szerbet, eliksir, arabeski, materac, sofa, muślin, satyna, bazar, karawana, czek, taryfa, magazyn, admirał. Gra w szachy przyszła z Indii do Europy za pośrednictwem islamu, przejmując po drodze perskie wyrazy szach i mat. Poezja i muzyka trubadurów przywędrowała z mauretańskiej Hiszpanii do Prowansji i z muzułmańskiej Sycylii do Włoch. Arabskie opisy nieba i piekła przyczyniły się prawdopodobnie do powstania Boskiej Komedii Dantego. Hinduskie bajki i cyfry przyszły do Europy w arabskim kształcie lub przebraniu. Wiedza islamu przechowała i rozwinęła grecką matematykę, chemię, astronomię i medycynę, a potem przekazała Europie dziedzictwo antycznej Grecji, znacznie wzbogacone. Arabskie terminy naukowe, takie jak algebra, zero, cyfra, azymut, alem-bik, zenit, tkwią ciągle w naszej mowie. Medycyna muzułmańska przewodziła światu przez dobre pół tysiąca lat. Sklepienie żebrowe jest starsze w architekturze islamu niż Europy, choć nie umiemy wskazać drogi, jaką dostało się do sztuki gotyckiej. Wenecjanie pracujący w szkle i żelazie, włoscy introligatorzy, hisz- ?? pańscy płatnerze uczyli się swych kunsztów u muzułmańskich rzemieślników, a niemal wszędzie w Europie tkacze sięgali do krajów islamu po wzory. Nawet na ogrodach znać wpływy perskie. Wpływy te szły różnymi drogami. Przez handel i przez wyprawy krzyżowe; przez tysiące przekładów z arabskiego na łacinę; przez odwiedziny w mauretańskiej Hiszpanii takich uczonych, jak matematyk M A ^W^ 7^//r^w// Gerbert (późniejszy papież Sylwester II), uczony Michał Skot, filozof i podróżnik Adelard z Bath; także przez wysyłanie młodzieży chrześcijańskiej z Hiszpanii na dwory muzułmańskie dla otrzymania rycerskiej edukacji; przez codzienne kontakty chrześcijan i muzułmanów w Syrii, Egipcie, Hiszpanii i na Sycylii. Każde posunięcie się naprzód chrześcijaństwa w Hiszpanii przynosiło mu nową falę literatury, nauki, filozofii i sztuki islamu. I tak na przykład zdobycie Toleda w 1085 niezmiernie rozszerzyło horyzonty europejskiej astronomii i ożywiło doktrynę o sferycznym kształcie Ziemi. Za tymi wszystkimi kontaktami tliła się nienawiść religijna. A w owych czasach nic, prócz chleba, nie było ludziom tak niezbędne jak religia. Podważenie jej odbierało człowiekowi ostatnią nadzieję. Przez trzy wieki chrześcijaństwo obserwowało, jak islam pochłania jeden chrześcijański kraj za drugim. Wreszcie doszło do konfliktu, obie cywilizacje starły 6,9 się w krucjatach, w których najlepsi po obu stronach stracili życie. Zachód wyszedł z krucjat zwyciężony, ale cenę za to późne zwycięstwo zapłacił wykrwawiony islam. Niszczony przez Mongołów popadł w biedę i obskurantyzm. Pobity Zachód, ucząc się chciwie od nieprzyjaciela, wypływać zaczął na szerokie morza wiedzy, przedsiębiorczości, nowych technik, rozwoju sztuki i literatury, druku, papieru, broni palnej i żeglarstwa, sterując ku epoce Odrodzenia. Wielbłąd Korzyści, jakie daje człowiekowi wielbłąd są wielkie i różnorodne, zwłaszcza na pustyni. Samica dwu-garbnego wielbłąda (baktriana), zamieszkującego pustynie Azji Środkowej i Kazachstanu, daje dziennie pięć do ośmiu litrów mleka, a jednogarbna wielbłądzica, mieszkanka pustyń Afryki i Azji południowej i środkowej, daje po dwanaście, a nawet piętnaście litrów dziennie w ciągu półtora roku bez przerwy. Dorosły baktrian dostarcza rocznie do 12 kg cieniutkiej, długiej i puszystej wełny, z której wyrabia się doskonałe tkaniny. Kiedy człowiek ma wielbłądy, może w każdej chwili porzucić zużyte pastwiska i przenieść się z całym dobytkiem choćby na odległość tysiąca kilometrów. Zapas tłuszczu pozwala wielbłądowi znieść nawet dłuższy brak pokarmu. Niegroźne są dla niego trzy- albo czterodniowe marsze bez wody. W okolicach, gdzie można znaleźć tylko słoną wodę, wielbłąd czuje się doskonale, a mleko wielbłądzie, dodane do słonej wody, czyni ją całkiem zdatną do picia. Jako wytrzymałe zwierzę juczne może on na swym grzbiecie dostarczyć słodkiej wody lub opału do aułu pozbawionego tych dobrodziejstw. 70 Gdy wielbłąd się zestarzeje, idzie na rzeź. Hodowca uzyskuje wtedy do ćwierci tony mięsa i do 120 kg tłuszczu. Ze skóry wielbłąda wyrabia się trwałe obuwie. Tak więc zwierzę to karmi, poi, ubiera człowieka, przewozi jego samego i cały jego dobytek przez wszelkie bezdroża. Wadą wielbłądów jest zbyt powolne rozmnażanie się. Żyją one trzydzieści, rzadko czterdzieści lat. Pierwsze potomstwo wydają w szóstym roku życia, a dopiero w ósmym nadają się do noszenia ciężarów. Europejczykom, którzy sami z dobrodziejstw wielbłądzich nie korzystali, wydawał się on już od starożytności zwierzęciem niezgrabnym i brzydkim, przeciwnie niż mieszkańcom pustyń. Już u Ezopa, a więc w połowie VI wieku przed ne., znajdujemy bajki, podkreślające tę jego cechę. Bajka pt. WieU błąd opowiada o wielbłądzie, który prosił Zeusa o rogi, bo tak wiele ładnych zwierząt je posiada; bóg wszakże nie tylko odmówił mu rogów, ale jeszcze obciął mu uszy, aby go ukarać. Morał jest taki, że kto żąda za dużo, może utracić jeszcze tę odrobinę, jaką ma. Inna bajka Ezopa, Wielbłąd i małpa, opowiada, jak na wielkim zgromadzeniu zwierząt wielbłąd, ujrzawszy jak małpa tańczy, sam puścił się w tany, a czynił to tak niezdarnie, że wyrzucono go z zebrania. Niemiecki dramatopisarz Lessing, a za nim nasz wielki poeta Ignacy Krasicki, napisali bajkę o koniu, który zuchwale skarżył się przed Jowiszem na swoje upośledzenie. „W czymże to — spytał Jowisz — mów, na czym ci zbywa?" „Oto kark niezbyt wzniosły, a zbyt gęsta grzywa. Nogi nie dość wysokie, piersi nie dość szerokie, każesz nosić człowieka, a siodła nie dałeś". Rozgniewany Jowisz postawił przed nim wielbłąda, straszydło odznaczające się pożądanymi Przez konia cechami, z garbami zamiast siodła, wzniosłym karkiem itd. Od tego czasu, gdy ujrzy wielbłąda, każdy koń drży ze strachu, przynajmniej w świecie bajki. Tl Anatema Jest to wyraz starogrecki oznaczający dar, zwłaszcza zaś ofiarę składaną bóstwu, przedmiot ofiarowany na skutek przyrzeczenia albo ślubowania; podobne znaczenie mają ofiary wotywne w kościele katolickim. Tu jednak wyraz anatema nabrał całkiem innego znaczenia: jest to mianowicie wyrok, odłączający od kościoła osobę, na którą został wydany. W wiekach średnich słowo to przejmowało grozą. Rzucano klątwy na osoby, na miasta, a nawet całe kraje i nieraz nie tyle z powodów religijnych, ile politycznych. Jakkolwiek klątwę mieli prawo rzucać tylko papieże, synod i biskupi w obrębie swoich diecezji, zdarzało się nierzadko, że i proboszcz rzucał ją na parafian w razie niezłożenia mu dziesięciny. Anatema znaczyła więcej niż ekskomunika, która była tylko chwilowym odłączeniem od społeczności wiernych. Anatemę wygłaszano zwykle przeciw heretykom, atakującym dogmaty i powagę kościoła. Akta soborów zwoływanych w kwestiach wiary kończyły się zawsze anatemą przeciw każdemu, kto by nie uznawał postanowionych artykułów albo pod- 72 trzymywał potępione opinie. Ostateczne przepisy dotyczące stosowania anatemy ułożono w 1031 roku. Klątwy rzucano nie tylko na ludzi, ale nawet na zwierzęta, ba, na owady przynoszące szkodę. W 1320 w południowej Francji zjawiło się na polach mnóstwo chrząszczy majowych. Sprawić musiały niemałe szkody, bo ludność udała się o pomoc do biskupa i legata papieskiego. Ci nie odmówili pomocy i wezwali szkodniki przed sąd biskupi w Awinionie. Proces odbył się z całym aparatem formalnym i bezstronnością. Sąd wyznaczył oskarżonym obrońcę z urzędu, mającego przestrzegać praw przysługujących klientom. Obaj arcykapłani z całą wystawnoś- cią owych czasów udali się na zniszczoną przestrzeń gruntu i w imieniu sądu duchownego wezwali chrząszcze do stawienia się przed biskupem. W razie niestawiennictwa zagrozili klątwą. Ponieważ w wyznaczonym dla rozprawy terminie, mimo rozwieszenia odpowiednich obwieszczeń, chrząszcze się nie stawiły, obrońca wystąpił, powołując się na prawo poszukiwania pokarmu, przysługujące chrząszczom tak jak wszystkim stworom boskim, a niestawiennictwo usprawiedliwiał tym, że nie dano im glejtu bezpieczeństwa na drogę do sądu i powrót do domu. Wyrok brzmiał: wszystkie chrząszcze powinny się w ciągu trzech dni przesiedlić na wskazane pole oznaczone tablicami, gdzie znajdą pod dostatkiem pożywienia; te, które tego nie zrobią, ulegną anatemie. W Polsce potęga klątwy była (bardzo wielka. Drżeli przed nią wszyscy. W XII wieku, kiedy wyklęty wchodził do miasta, uderzano w dzwony, dzwoniąc na jeden bok tylko. W wiekach XV i XVI duchowieństwo polskie szafowało klątwami hojnie, a wykląć mógł już nie tylko proboszcz, ale i klecha. Rzucano zaś anatemę nawet za niewielki brak w dziesięcinie, za lada obrazę osobistą. Dlatego powaga klątwy osłabła i zdarzało się nawet, że kmiecie, złapawszy klechę, odbijali mu klątwę kijami na grzbiecie. Przy rzucaniu klątwy ksiądz w żałobnej szacie, z 73 zapaloną świecą, wygłaszał ze stopni ołtarza formułę anatemy: „Aby w domu, na ulicy, na roli, jedząc, siedząc, robiąc i chodząc, był przeklęty; aby zdrowego członka nie miał od wierzchu głowy aż do stopy nożnej, aby wnętrzności jego wypłynęły i robactwo ciało jego toczyło; aby dom jego był spustoszony, a sam wymazany został z księgi żywota i z diabłem jeno mieszkał". Adamowie Niejeden był praojciec Adam, a w innych niż biblijna kosmogoniach rodowód człowieka nie zawsze jest podobny do opowieści z Genesis. Stworzenie człowieka, ważny epizod wielu, choć bynajmniej nic-wszystkich kosmogonii, odgrywa na przykład w mitologii greckiej rolę całkiem podrzędną. We wczesnych mitach greckich człowiek jest albo rówieśnikiem bogów, albo został zrodzony z jakichś przedmiotów lub z Gai czyli Ziemi. Biblijne sprawozdanie ze stworzenia człowieka przedstawia w zasadzie dwie różne historie. W jednej, prawdopodobnie późniejszej wersji, utworzenie "człowieka z chaosu jest szczytowym punktem procesu stworzenia wszechświata. W innej- Bóg stworzył Adama z gliny i tchnął w twarz jego oddech życia; tutaj moment ten nie stanowi żad-dnej kulminacji, przeciwnie, odbywa się jeszcze przed stworzeniem świata zwierząt. Relacja ta nie idzie za babilońską historią stworzenia, w której człowiek powstaje z krwi Kingu, drugiego męża bogini Tiamat, ale za wcześniejszą od niej historią sumeryjską, w której Ninmah lepi człowieka z gliny wyjętej z przepaści. W tymże micie sumeryj-skim bóg wód Enki także próbuje stworzyć człowieka, ale ten prototyp ma poważne mankamenty: nie potrafi siedzieć, ani stać, ani zgiąć kolan, nie umie odpowiedzieć na pytania Ninmah, ani też sięgać po chleb. Podobnie w świętej księdze Popol Vuh gwate- 74 malskich Indian Kicze pierwsi ludzie, ulepieni z mułu rzecznego, nie potrafią utrzymać się na nogach i są słabi na umyśle. Zostają więc zniszczeni. Następną z kolei rasę ludzi zrobiono z drzewa. Ci znów nie chcieli czcić bogów i myśleli tylko o sobie. Świat zbuntował się przeciw nim, uśmierciły ich zwierzęta domowe i narzędzia, takie jak garnki, kamienie młyńskie, motyki itp. Dopiero trzecia próba udała się całkowicie. Rośliny, kamienie, części Stwórcy, ślina, robaki, muszle, drewniane rzeźby, figury rysowane na piasku, pot, popiół — każdy z tych materiałów w pewnych mitologiach uważano za surowiec, z którego zrobiony został człowiek. Różne plemiona Indian Czako w Ameryce Południowej uważają, że ludzi wykopały z ziemi psy, wy-czuwszy węchem ich obecność, albo że ludzie wyszli z wielkiego drzewa, które się rozpękło, albo, że pierwszego człowieka wysiedział olbrzymi ptak w jaskini na szczycie góry. Według opowieści słowiańskiej na ziarnko piasku, które przylgnęło do paznokcia Boga w chwili, gdy pracował, spadła kropla boskiego potu. Ziarnko stało się człowiekiem,-który musi pracować na chleb w pocie czoła. Aby wyjaśnić naturę lub pozycję społeczną kobiety, powstały mity, w których rodzi się ona z żebra mężczyzny albo, według równie rozpowszechnionych wierzeń, z psiego ogona albo z diabła. Pewne plemiona na Borneo uważają, że mężczyzna powstał z rękojeści miecza, a kobieta z kądzieli, zupełnie niezależnie od naszego dawnego określenia linii męskiej i żeńskiej rodu jako miecza i kądzieli. Natomiast w legendzie muzułmańskiej można by się dopatrzeć przeczucia teorii ewolucji, gdyż Allah zsyła w niej deszcz na ziemię dla przygotowania szlamu, z którego ma stworzyć Adama. Ciało jego leży wyciągnięte na ziemi przez 150 lat, nim wreszcie obdarzone zostaje tchnieniem życia. Kiedy Allah wdmuchnął mu je w nozdrza, Adam kichnął i powiedział: „Chwała Allahowi!". 73 Samurajowie j Trzeba w istocie wielkiego wysiłku wyobraźni, aby przedstawić sobie, że jeszcze w połowie XIX w. dziJ siejsza nowoczesna, zindustrializowana, zurbanizowana Japonia była ubogim krajem, zażywającym długiego okresu pokoju pod rządami dyktatury wojskowej, w niezmąconej izolacji od świata zewnętrznego, uprawiającym wyrafinowaną literaturę i sztukę. Teoretycznie głową narodu był boski cesarz, naprawdę jednak już od XII w. rządzili siogu-nowie, dyktatorzy wojskowi, a od początku XVII w., nieprzerwanie, siogunowie dynastii Tokugawów. Cesarz wraz ze swym dworem otrzymywał od siogunów pewną dotację roczną dla kontynuowania imponującej i pożytecznej fikcji nieprzerwanej, legalnej władzy. Wielu dworzan utrzymywało się z: chałupnictwa: niektórzy robili parasole, inni pałeczki do jedzenia lub wykałaczki, albo karty do gry. Toku-gawowie z zasady nie pozwalali cesarzom na sprawowanie jakiejkolwiek bądź formy władzy, odcinali ich od narodu, otaczali kobietami. Rodzina cesarska zadowalała się dyktowaniem mody ubiorów arystokracji. Tymczasem siogun delektował się wzrastającym powoli bogactwem kraju. Gdy pojawiał się na ulicy w palankinie albo w wozie zaprzężonym w woły, policja zajmowała wszystkie domy na jego drodze. Żaluzje okien na piętrze trzeba było zasłonić, wszelki ogień zagasić, psy i koty pozamykać, a ludzie musieli klękać przy drodze z głowami wspartymi o spoczywające na ziemi dłonie. Siogun miał liczny dwór łącznie z czterema błaznami i ośmioma wytwornymi damami do wszelkich rozrywek. Na wzór chiński Rada Cenzorów kontrolowała całą administrację państwa i nie traciła z oczu działań panów feudalnych zwanych dajmio. Poniżej dajmio była tylko szlachta 7G rodowa, a jeszcze niżej szlachta zagrodowa. A na służbie dajmiów — milion lub więcej samurajów, zbrojnej w miecze gwardii. W feudalnej Japonii każdy szlachcic był żołnierzem, a żołnierz — szlachcicem (lub, jeśli kto woli, dżentelmenem), odwrotnie niż w pacyfistycznych Chinach, gdzie każdy dżentelmen powinien był być raczej uczonym niż wojakiem. Choć samurajowie uwielbiali takie wojownicze powieści jak chiński Romans o trzech królestwach, a nawet do pewnego stopnia wychowali się na nich, jednak gardzili wykształceniem, a człowieka uczonego w piśmie nazy- wali opojem książkowym. Mieli oni liczne przywileje: byli zwolnieni od podatków, otrzymywali regularne przydziały ryżu od barona, któremu służyli, nie obowiązywała ich także żadna praca, z wyjątkiem, w razie potrzeby, ofiary życia za ojczyznę. Gardzili miłością jako błahą zabawą i przedkładali nad nią grecką przyjaźń, a także hazard i burdy pijackie. Zaprawiali zaś rękę do miecza płacąc katowi za wyręczenie go, gdy trzeba było ściąć głowę skazanemu. Miecz samuraja był jego duszą, zgodnie ze słynnym powiedzeniem Ijejasu, założyciela dynastii Tokugawów, a dusza ta, mimo trwałego pokoju, uzewnętrzniała się nad podziw często. Samuraj miał prawo uśmiercić każdego członka klas niższych, który 77 mu uchybił. Próba nowego miecza mogła się odbyci równie łatwo na żebraku jak na psie. Lonfcard opisu-e je, że gdy jaki słynny szermierz otrzymywał nowyj miecz, stawał koło Nihon Basi, centralnego mostu w I Jedo, i czekał na sposobność wypróbowania hartuj stali. Wreszcie, -po dłuższym lub krótszym oczekiwa-1 niu, pojawiał się przed zaczajonym zuchem jakiś gruby wieśniak, wesoło podpity. Wtedy szermierz jednym ciosem zwanym nasi-uari czyli przecięcie perły, rozcinał kmiecia od czubka głowy po pachwiJ nę. Chłop szedł dalej, nie wiedząc, że cokolwiek mu f się przytrafiło, póki nie wpadł na jakiego kulisa i niel rozpadł się na dwie gładko rozdzielone połówki. Samurajów obowiązywał surowy kodeks honoru — busido, czyli droga rycerza — określający cnotę jako „umiejętność powzięcia określonego sposobu postępowania w zgodzie z rozumem, bez wahania:! umierać, gdy słusznie jest umierać, uderzyć, gdy słu- I sznie jest uderzyć". Pogardzali oni wszelkim handlem, zyskiem, pożyczaniem czy nawet liczeniem pieniędzy. Niemal zawsze dotrzymywali danego sło-j wa, chętnie ryzykowali życie dla każdego, kto prosił ich o pomoc w słusznej sprawie. Z zasady żyli w as-| cetycznej wstrzemięźliwości; ograniczali się do spo-j żywania jednego posiłku dziennie, przyzwyczajali się! do przyjmowania każdego jadła, na jakie trafili. Ból znosili w milczeniu, nie zdradzali się z jakimikolwiek 1 uczuciami czy wzruszeniami. Żony ich były przyu- ? czone do dawania wyrazu radości na wieść o śmierci! męża na polu bitwy. Nie uznawali żadnych zobowią-j zań z wyjątkiem lojalności w stosunku do zwierzch- 'j ników; ona była, według ich kodeksu, prawem wyż-j szym od miłości synowskiej czy ojcowskiej. Dla samuraja było rzeczą normalną popełnić harakir w dniu śmierci swego pana, aby mu służyć i opiekować się nim również na tamtym świecie. Kiedy siogun Ijemitsu umierał w 1651 roku, przy* pomniał swemu premierowi Hotto o obowiązku dziun-si, t'j. „towarzyszenia w śmierci". Hotto zabił się bez 78 słowa, wraz z kilku współpracownikami. Kiedy cesarz Mutsuhito zmarł w 1912 ?.,- generał Maresuke Nogi, zdobywca Port-Arturu i zwycięzca spod Muk-denu, popełnił samobójstwo wraz z żoną, dając w ten sposób wyraz swej wierności dla mikada. Harakiri czyli seppuku, samobójstwo przez rozcięcie brzucha, było prawem kodeksu busido. Sztuka seppuku i jej precyzyjny rytuał były jednym z pierwszych przedmiotów nauki młodzieży samurajskiej. Ostatnią przysługą oddaną serdecznemu przyjacielowi mogło być ścięcie głowy w chwilę po popełnieniu przez niego seppuku. Morderstwu, podobnie jak samobójstwu, pozwalano niekiedy zastępować prawo. Feudalna Japonia oszczędzała na policji nie tylko dlatego, że posiadała niezliczonych bonzów; pozwalała ona synom i braciom zamordowanego brać prawo w swoje ręce. I to uznanie prawa do pomsty, choć było tematem połowy powieści i sztuk literatury japońskiej, zapobiegało prawdopodobnie wielu zbrodniom. Jednak samuraj, po dokonaniu takiego ataku zemsty osobistej, poczuwał się zwykle do obowiązku popełnienia harakiri. Najwybitniejsi z tych mścicieli-samobójców są do dziś, w pojęciu ludu, bohaterami i świętymi. I za naszych dni pobożne ręce porządkują ich groby, nad którymi ani przez chwilę nie przestaje się unosić dym kadzidlany. Fałszywe dzieło sztuki Przede wszystkim warto wyjaśnić pewne nieporozumienie. Obraz czy rzeźba mogą być fałszerstwem, to znaczy umyślnie wykonane tak, aby udawały dzieło jakiegoś mistrza lub jakiejś dawnej epoki, a mimo to stanowić dzieło sztuki. Jako przykład może tu po- 79 służyć sprawa konia greckiego (nie mieszać z koniem trojańskim, który był właściwie także greckim!) w Metropolitalnym Muzeum Sztuki w Nowym Jorku. Wicedyrektor tego muzeum, Joseph Noble, miał od lat zwyczaj odbywania codziennego spaceru po galerii brązów greckich. Jednym z eksponatów, przy którym się często zatrzymywał, był mały koń grecki, pochodzący z 480—470 przed ne. Nic dziwnego, że ta przepiękna rzeźba zwracała na siebie uwagę Noble'a, gdyż od czasu, kiedy ją muzeum zakupiło, to jest od 1923 roku, konik był ulubieńcem milionów zwiedzających. Jego reprodukcje sprzedawano w całych Stanach, a wiele uczonych książek przedstawiało go jako produkt szczytowego okresu sztuki starogreckiej. Chociaż pan Noble jest specjalistą w dziedzinie stylów i historii brązów greckich, przyglądał się koniowi w podobny sposób jak miliony mniej wykształconych miłośników sztuki, raczej z zadowoleniem estetycznym niż z fachowym krytycyzmem. Wszakże pewnego dnia, latem 1961 roku, jego zmysł krytyczny wziął górę nad poczuciem piękna, kiedy spostrzegł w tym brązie pewien szczegół, który dotychczas uchodził jego uwagi. Konika natychmiast zabrano z galerii, a w sześć lat później, 7 grudnia 1967, New York Times ogłosił na pierwszej kolumnie artykuł pod nagłówkiem: „Grecki konik z Muzeum fałszerstwem". To, co się zdarzyło między spacerem Noble'a a artykułem w Timesie jest dobrą ilustracją sposobów, jakich się używa przy badaniu dzieł sztuki wątpliwej autentyczności, badaniu, w którym nauka gra coraz donioślejszą rolę. Pierwsze podejrzenie było natury stylistycznej: Noble zauważył pewien szczegół — linię biegnącą od nozdrzy przez grzywę, grzbiet i brzuch konia, a dalej z powrotem przez przednią nogę do głowy. Noble zrozumiał, że linia wskazuje miejsca zetknięcia się dwóch części odlewu, gdzie wysączył się płynny brąz, tworząc żeberko wypełnione następnie metalem; stąd ślad w kształcie linii. Gdyby koń był autentyczny, 80 byłby wprawdzie także wykonany jako odlew, ale inną metodą, mianowicie metodą traconego wosku. W starożytnej Grecji odlewano posąg tej wielkości przygotowując naprzód model woskowy konia i pokrywając go następnie gliną, a w jakimś mało widocznym miejscu pozostawiano otwór. Następnie ogrzewano glinę, powodując wycieknięcie wosku przez tę dziurę (stąd nazwa metody). Tę samą drogą wlewano następnie płynny brąz, a kiedy metal ostygł, tłuczono glinianą skorupę, odsłaniając gotowy już odlew z brązu. Niestety, naszego pięknego -konika wykonano z formy piaskowej, a więc metodą wynalezioną dopiero w XIV wieku naszej ery. Dalsze badania odkryły małe zatyczki z brązu. Noble przypuszczał, że maskują one otwory, którymi wsuwano druty żelazne do środka posągu, aby uzbroić piaskowo- gliniasty rdzeń w miejscach najbardziej narażonych na pękanie pod wpływem naprężeń powstających w odlewie podczas chłodzenia. Przypuszczenie to stało się jeszcze wiarygodniejsze, kiedy zastosowano bardzo prosty sprawdzian. Zaczęto przesuwać magnes tuż przy powierzchni posągu; miejsca, gdzie znajdowały się zatyczki, przyciągały magnes do siebie. Kiedy konia włożono do wody, prawo wyporu hydrostatycznego przemówiło na jego niekorzyść. Wreszcie sprowadzono nieszczęsnego konika na dziedziniec Muzeum i tam poddano go decydującej próbie cieniografu promieni gamma, za pomocą urządzenia zawierającego izotop promieniotwórczy, iryd 192. Kiedy wywołano kliszę, można było na zdjęciu rozpoznać wnętrze konia, rdzeń piaskowy, druty żelazne i punkty, w których były umocowane do zatyczek. Świadczyło to nieodparcie o fałszerstwie, a uszkodzone nogi i ogon wykazywały dobitnie, że nie było to nawet dzieło sztuki w stylu neoklasycznym, ale owoc świadomego wysiłku, aby podrobić autentyk. Dokładniejsze badania wykazały, że konika wykonano mniej więcej około roku 1915. Ale przecież było to dzieło znakomitego artysty! • — Drugi kot w worku 81 Mimetyzm j Maskowanie się lub upodobnianie do podłoża albo do innych zwierząt jest zjawiskiem niezmiernie w przyrodzie rozpowszechnionym. Zwierząt, które łatwo dostrzec, jest bez porównania mniej niż takich, które odkryć można tylko przypadkiem albo mając dobrze wyszkolone oko. Zwierzęta drapieżne maskują się niemal równie często jak te, które są celem ich polowania. W okolicach, gdzie zima jest śnieżna, zarówno zając, jak i lis, mają białe futerko zimowe. Mówiąc o tych zjawiskach warto pamiętać, że mamy na myśli wrażenia odbierane ludzkimi oczami i oceniane przez ludzki mózg. Jak ukazują się one oczom zwierząt, nie wiemy, choć im bliższe są nam te zwierzęta pod względem ogólnej budowy ciała, tym większe jest prawdopodobieństwo, że odbieramy wrażenia w sposób podobny. Można twierdzić z pewnością, że pewne zwierzęta rozpoznają osobniki własnego gatunku albo ludzi, albo swych nieprzyjaciół przy pomocy zmysłu wzroku. Na tym fakcie oparł człowiek jeden ze swych najdawniejszych sposobów kamuflażu, mianowicie pułapki na niedźwiedzie, doły pokryte z wierzchu gałęziami. Sztuka trapera polegała na precyzyjnym ułożeniu materiału maskującego pułapkę, którą myśliwy usiłował uczynić niewidzialną dla niedźwiedziego oka, stapiając kolory i kształty przykrycia z otoczeniem i świadomie osiągając podobny wynik, jaki przyroda osiąga mimo-wiednie. Przebranie jest także wczesną formą kamuflażu. W Jaskini Trzech Braci we Francji, na ściennym malowidle artysta epoki paleolitu przedstawił łowcę przebranego za rena. Zbliżając się do stada bizonów, które nie czuło na prerii strachu nawet przed samotnym wilkiem, północnoamerykański Indianin ubierał się w wilczą skórę i poruszał się jak wilk. Buszmeni no- 82 sili na ramionach łeb i skćrę antylopy polując na słonie, strusie podchodzili zaś ukryci w strusich piórach, nosząc łeb ptaka w górze na długim giętkim kiju, poruszanym we właściwy strusiom sposób. W mimetyzmie zwierzęcym sam wygląd jest tylko jednym z czynników gry. Pomagają mu postawa, gesty, ruchy, a nawet dźwięki, przyczyniając się do pogłębienia ułudy. Z pomiędzy wielu gatunków owadów udających liście, liściowaty gatunek modliszki chyboce się w nieregularnych odstępach czasu jak prawdziwy liść poruszany przypadkowym powiewem. Pewien pająk, który naśladuje wyglądem mrówkę, aby ją tym łatwiej ułowić, porusza się zygzakowatym, mrówczym kłusem, trzymając drugą parę nóg nad głową i drgając nimi jak mrówka czułka-nii. Kiedy indziej zaś właściwym zachowaniem się będzie idealny bezruch, jak w wypadkach owadów upodobnionych do patyków czy kamieni. Genealogia imion Temat to obszerny i zużyty jak zeszłoroczny kalendarz, ale zawsze coś niecoś ciekawego się w nim kryje. Wiele popularnych imion pochodzi z hebraj- 83 skiego. Rozpowszechniły się one za pośrednictwem Biblii. I tak: Anna czy Hanna znaczy łaska, Jan znaczy łaskaw, czy też Bóg łaskaw, Józef znaczy doda czyli doda potomków, rozmnoży się. Michał to prawdopodobnie boski, Szymon — posłuszny, a Tomasz — bliźniak. Grek miewał tylko jedno imię z dodawanym dla rozróżnienia imieniem patronimicznym, odojcow-skim. Imion greckich istniały tysiące. Mówiły one o walce, zwycięstwie, sławie, dumie, pobożności. W gruncie rzeczy jednak Grecy, nadając dzieciom imiona, często nie pamiętali już o ich znaczeniu, tak jak i my nie myślimy o władzy, miotaniu i sławie naszych Władysławów i Mieczysławów. Często zresztą tłumaczenie greckich imion, choćby jak najprawi-dłowsze, nie daje zbyt sensownych rezultatów, np. w przypadku takich imion, jak Lysippos (wyprzęgający konie) czy Zeuksippos (zaprzęgający albo wiążący konie). Wyjaśnia się istnienie takich imion zwyczajem łączenia połówek imion dwóch przodków albo krewnych wstępnych dziecka. Na przykład z imienia Lysanias (rozpraszający troski) i Philippos (przyjaciel koni), po naszemu Filip, tworzono nowe imię Lysippos, wprawdzie nie mające wielkiego sensu (jak to stwierdziliśmy powyżej), ale za to będące pamiątką po dwóch imionach, powiedzmy stryja i dziadka. Wielu imion greckich używa się do dziś w Polsce. Agata — dobra, Aleksander — odpierający wroga, Anatol — wschód słońca, Andrzej — męski, Kalikst — piękny, Eugeniusz — szlachetnie urodzony, Eufemia — mająca dobrą sławę, Jerzy — rolnik czy oracz, Grzegorz — czujny, Hilary — wesół, Katarzyna — czysta, Małgorzata — perła, Sebastian — wspaniały, czczony, Teodor — Bożydar, znaczący zresztą to samo, co Dorota, wreszcie Barbara — barbarzyn-ka, cudzoziemka. Rzymianin w najdawniejszych czasach nosił także tylko jedno imię, np. Romulus, a Rzymiankom do familijnego imienia dodawano żeńską końcówkę. Także 84 i później córka pewnego słynnego adwokata nazwiskiem Marcus Tullius Cicero nazywała się tylko Tul-lia. W czasach klasycznych obowiązywało już imię wraz z nazwiskiem i przydomkiem. Imion było tylko osiemnaście, z tych część bardzo rzadko używana. Niektóre są tylko liczbami, bo Rzymianin był tak prozaiczny, że potrafił nazwać swego syna Piątym, Szóstym czy Dziesiątym (Quintus, Sextus, Decimus). W pisaniu skracano zwykle imiona do jednej litery, do samego inicjału, co przy tak małej liczbie imion nie mogło wywołać nieporozumień. My (mam tu na myśli nie tylko Europę, ale i obie Ameryki) naśladujemy, a raczej małpujemy te skróty całkiem bezmyślnie, bo ze skrótu J. Nowak nikt przecież nie zgadnie imienia. Następny człon, nazwisko, odnosił się często do jakiegoś zawodu rolniczego, jak np. Ovidius (owczarz, pasterz). Przydomek wreszcie napomykał, niekiedy dość brutalnie, o jakiejś wadzie fizycznej czy umysłowej. Np. Horatius Flaccus —? kłapouchy, Ovidius Naso — nochal, Titus Maccius Plautus — z platfusem, Brutus — głupek. Zwyczaj oznaczania wszystkich członków rodziny tym samym nazwiskiem jest właściwie wynalazkiem rzymskim, przyjmowanym w Europie stopniowo, od XII do XV wieku, w Holandii w XIX wieku, w Turcji dopiero od 1934, w Islandii jeszcze do dziś dnia się nie przyjął. Imion wziętych z łaciny mamy zatrzęsienie. Oto niektóre z nich. August — czcigodny, wspaniały, Kamil — pomocnik kapłana, Klara — czysta, Konstanty — stały, Cecylia — niewidoma, Celestyna — niebiańska, Klaudiusz — kulawy, Klemens — miłosierny, Feliks — szczęśliwy, Leon — lew, Marcin — marsowy, wojowniczy, Maurycy -— ciemny jak Maur, Maksymilian — największy, Paweł — mały, Piotr — skała. Renata — odrodzona, Sylwester i Sylwia — leśnik d leśna, Urszula — niedźwiedziczka, Wiktor i Wincenty — zwycięzca. Niemało też znajdujemy wśród nas nosicieli imion germańskich. Złożone bywają zazwyczaj z dwu czło- 85 nów, których połączenie daje niemal zawsze jakiś niezmiernie wojowniczy wynik: siła, broń i walka, zwycięstwo i sława to zwykłe tematy. Również imiona kobiet należą do tego samego zakresu pojęć, bo kobieta była pomocnicą i współtowarzyszką broni. I tak np. Zygmunt to zwycięzca, Robert — błyszczący sławą, Ryszard — mocny i potężny, albo śmiały wojownik, Matylda — dzielna w boju, Ludwik — sławny wojak, Henryk — potężny władca, Konrad — śmiała rada, Artur — orzeł (boga) Tora, Arnold — orla potęga, Alicja — szlachetna, Adela — szlachetne dziewczę. Imiona słowiańskie składają się zazwyczaj także z dwóch członów, wyrażających życzenia pomyślności lub bogactw, dumy i nadziei. Przewijają się w nich takie tematy jak lud, mił, mir, sław, mysł. Rzecz osobliwa, że w ostatnich dziesiątkach lat straciły wzię-tość najpopularniejsze dawniej imiona jak Stanisław, czy Kazimierz, nie mówiąc już o zamierzchłych Mścigniewach i Lubomysłach. Ich znaczenie daje się zresztą dość łatwo odczytać. Wiele imion cudzoziemskich Polacy naginali do brzmień języka ojczystego lub wprost tłumaczyli na imiona narodowe. I tak Ignacego mianowano Żegotą, Floriana — Tworzyja-nem, Horacego — Jaraczem, Laurencjusza — Wawrzyńcem, Alberta — Olbrachtem, Andrzeja — Jędrzejem, Sylwestra — Lasotą, Feliksa — Szczęsnym, a Hieronima — Jaroszem. dzikus W końcu XV wieku stosunek do nowo poznanych Indian był, przynajmniej w pewnym sensie, przepojony szacunkiem i podziwem. Na sześciu Indian, których Kolumb przywiózł królowej Izabelli do Hiszpa- Szlachetny 86 • nii; patrzono powszechnie jak na dziw natury. Także kiedy Walter Raleigh przywiózł Indian do elżbietań-skiej Anglii, stali się oni ośrodkiem zainteresowania. Szekspir skarży się w Burzy (akt 2, scena 2), że „ci, którzy by nie dali szeląga na wspomożenie kulawego żebraka, dadzą chętnie dziesięć, aby zobaczyć martwego Indianina". Filozof Michel Montaigne rozmawiał z Indianami sprowadzonymi na dwór francuski i doszedł do wniosku, że trafił wreszcie na Szlachetnych Dzikusów, bo Indianie: „nie znają handlu, sztuki czytania i rachowania, sędziów, polityków, służby, bogactwa ani nędzy... Nie znane są wśród nich nawet wyrazy oznaczające kłamstwo, fałsz, zdradę, zawiść, zazdrość i zniewagę". Szlachetny Dzikus stał się modny wśród intelektualistów Europy, ale koloniści mieli inne zdanie o współżyciu z czerwonoskórymi. Nowoangielscy pu-rytanie stanęli od razu przed problemem indiańskim, bo choroby sprowadzone z Europy, zwłaszcza ospa, dziesiątkowały tubylców. Ale i z pozostałymi przy życiu purytanie obchodzili się w sposób pożałowania godny. Żądali od nich gorliwej pobożności, do której Indianie byli niezdolni z natury. Kiedy zaś plemię Pekotów nie przystało na osiedlenie się białych w dolinie Connecticut, oddział purytanów otoczył w 1637 ich wieś i podpalił ją wraz z mieszkańcami. Około pięciuset Indian spalono żywcem lub zabito przy próbie ucieczki. Pozostałych sprzedano w niewolę. Wkrótce zaczęto traktować Indianina jak uparte zwierzę, które nie chce uznać oczywistych zalet cywilizacji białych. Nawet tak oświecony moralista jak Benjamin Franklin, był zdania, że rum należy uważać za zrządzenie Opatrzności, mające na celu wytępienie dzikusów dla uczynienia miejsca rolnikom. Po wojnie 1812 młoda republika nie potrzebowała już wojowników indiańskich jako sprzymierzeńców przeciw Anglikom. Odtąd dola Indian pogarszała się szybko. Wzmogła się presja, aby ich całkiem usunąć z ziem nabytych od nich przez białych, a w 1830 87 Kongres uchwalił Akt Deportacji, dający prezydentowi prawo usunięcia wszystkich Indian, którym udało się jeszcze dotąd pozostać na wschód od Missi-ssippi. W ciągu lat dziesięciu stało się to faktem dokonanym przy pomocy namowy, przyrzeczeń, gróźb i przekupywania wodzów indiańskich. Niektóre plemiona, jak Czikasawa, Czoktaw, Czirokezi, uległy z rezygnacją swemu losowi. Seminole oparli mu się i wycofawszy się na bagna Florydy, stawiali czoła wojsku amerykańskiemu przez siedem lat, zabijając 1.500 żołnierzy. Życie Indian na zachód od Mississippi było tylko smutnym, monotonnym powtórzeniem tego, co ich spotkało na wschodzie — wojna, pogwałcone traktaty, wywłaszczanie przemocą, bunty i na koniec klęska. Ledwo Indianie ze wschodu zdążyli się tam osiedlić, odkryto nowe bogactwa naturalne na zachodzie, co pociągnęło za sobą świeże fale górników i osiedleńców. Pociągi z imigrantami szły na zachód; i znów celem ludzi z pogranicza było pozbycie się Indian. Ostateczną ich klęskę przyspieszyły epidemie szalejące wśród nich na zachodzie, które podkopały ich wolę oporu. Z 1.600 Mandanów tylko stu przeżyło epidemię ospy (dziś wymarli już całkiem); ta sama infekcja zmniejszyła liczbę Indian Czarnonogich o połowę. Większość Kiowów i Komanczów padła 88 ofiarą cholery (westerny nie wspominają o tej stronie zagadnienia). Indianie zostaliby i tak zgnieceni przez białych, ale epidemie ułatwiły to zadanie. Przed 1868 rokiem rząd Stanów podpisał prawie czterysta traktatów z różnymi grupami Indian, a trudno by znaleźć choć jeden, którego by nie pogwałcono. Indianom obiecywano nowe ziemie, po czym przenoszono ich na inne miejsce, i tak często po pięć czy sześć razy. Dopiero w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku zrozumieli oni dobrze, co ich czeka z rąk białych ludzi. Jedno plemię po drugim podnosiło się do nierównej walki, kończącej się nieuchronną klęską. W 1877 Kongres uchwalił Akt przydziału ziemi dla Indian. Ale i z tego skąpego przydziału zaczęto odbierać im najlepsze ziemie przy pomocy kruczków prawnych i legalnego oszustwa. Do 1934 pozostała im tylko trzecia część tych ziem, a są to w całości grunta zniszczone erozją. Zwycięstwo nad Szlachetnym Dzikusem, zdziesiątkowanym, pozbawionym ojcowizny, złamanym na duchu, izolowanym na jałowych rezerwacjach, było więc całkowite. Czekała go jednak jeszcze jedna, tym razem ostatnia zniewaga, mianowicie amerykanizacja, odebranie nawet wspomnienia dawnych tradycji, zniszczenie kultury indiańskiej. Pozostały z niej tylko resztki, ale i one raziły pewnych gorliwców. Skoncentrowali oni uwagę na dzieciach indiańskich, które zaczęto porywać rodzicom i wysyłać do internatów daleko od domu. Przebywały tam zwykle pięć do ośmiu lat, a przez cały czas nie pozwalano im się widywać z rodziną lub przyjaciółmi. Wszystko, co indiańskie — ubiór, język, praktyki religijne, nawet poglądy na życie — było surowo tępione. Absolwenci przykładnie wyedukowani, mówiący po angielsku, w modnych fryzurach i ubraniach prosto ze sklepu, szli szukać swego miejsca w świecie białych, który ich nie pragnął, albo wracali do rezerwatów jako całkiem obcy. Krótko mówiąc, Indian nie udało się przetopić w amerykańskim tyglu. 89 Po drugiej wojnie światowej sytuacja Indian ulega niewielkiej, ale ciągłej poprawie, a od około pół wieku liczba ich przestała spadać, a zaczęła rosnąć. W 1950 było ich w USA 357.000, a w 1960 — 523.000. Niektóre plemiona zdołały zachować dawne tradycje, folklor (często w formie sztucznej, karykaturalnej, w wersji dla turystów), elementy kultury; nieliczni wzbogacili się na nafcie wytrysłej na ich gruntach, coraz liczniejsi zdobywają wykształcenie na wyższych uczelniach; dawne ograniczenia, niechęci, przesądy ustępują pod wpływem zmieniających się stosunków społecznych. Ale przyszłość jedynych prawdziwych gospodarzy tego kontynentu jest jeszcze ciągle wieka niewiadomą. Budowniczowie katedr » Katedry średniowieczne to jedno z najciekawszych i najpotężniejszych zjawisk w historii architektury. Na przykład we Francji, w ciągu trzech stuleci, od 1050 do 1350 roku, wydobyto wiele milionów ton kamienia dla wzniesienia osiemdziesięciu katedr, pięciuset wielkich kościołów i kilku dziesiątków tysięcy kościołów parafialnych. W tym okresie Francja dobyła z kamieniołomów więcej materiałów niż Egipt starożytny w jakimkolwiek okresie swej historii, choć przecież sama tylko piramida Cheopsa liczyła 2.500.000 metrów sześciennych objętości. Fundamenty wielkich katedr sięgają dziesięciu metrów w głąb ziemi — do przeciętnego poziomu stacji metra paryskiego — i tworzą w pewnych wypadkach masę kamienną nie mniejszą niż część naziem- 90 na budowli. Powierzchnia katedry w Amiens — 7.700 m! — mogła pomieścić wszystkich mieszkańców miasta, 10.000 osób jednocześnie. W chórze katedry w Beauvais można by postawić 14-piętrowy gmach, nie sięgnąwszy jeszcze sklepienia. Ten rozwój architektury i wynalazczości konstrukcyjnej uległ zahamowaniu w końcu XIII wieku. Nastąpił zastój entuzjazmu budowlanego i myśli technicznej, związany z innymi zjawiskami dziejów średniowiecza: religijnymi, ekonomicznymi, socjalnymi i psychologicznymi. Wojna stuletnia, rozpoczęta około 1337, opustoszyła place budowy, rozproszyła wykwalifikowanych pracowników. Mimo wysiłków podejmowanych w XV i XVI wieku, żadna z katedr francuskich, której budowę przerwano, nie została wybudowana do końca. Dość rozpowszechnione jeszcze przekonanie o anonimowości architektów katedr średniowiecznych jest nieporozumieniem. Dzięki licznym archiwom i napisom wyrytym w kamieniu, znamy imiona i dzieła większości wielkich budowniczych katedr. Studia ostatnich dziesięcioleci wydobyły na światło dzienne rachunki i dzienniki budowy, wymieniające osoby zatrudnione przy niej. Na płytach posadzki katedr w Chartres i Guingamp zachowały się tak zwane labirynty, na których widnieją portrety i nazwiska architektów. Znamy treść podobnych napisów w Amiens i Reims. W wielu innych wypadkach odczytać możemy z ich kamieni nagrobnych nazwiska architektów pochowanych w świątyniach które zbudowali. Najbardziej jednak zdumiewający ze znanych nam napisów ma długość 8 metrów i wyryty jest na podmurowaniu południowej nawy poprzecznej Notre Damę w Paryżu, głosi on imię budowniczego tej nawy: „Mistrz Jan de Chelles rozpoczął pracę drugiego dnia Idów lutego 1258 roku". Któryż z architektów XIX czy XX stulecia mógłby nawet marzyć o uwiecznieniu jego nazwiska w sposób tak majestatyczny na wzniesionym przez siebie budynku? Zau- 91 ważyć warto, że wszystkie te napisy pochodzą z okresu nie wcześniejszego niż 30. lata XIII wieku. Dopiero wtedy architekt stał się w pełni świadom swej wartości: nie uczestniczy już własnoręcznie w budowie, oddala się od robotnika. Wyrażenia określające po łacinie w dokumentach średniowiecznych robotników pracujących w kamieniu nie pozwalają na ogół odróżnić zwykłych kamieniarzy od mistrzów, którzy ciosali ostrołukowe sklepienia, rzeźbili rozety i monumentalne figury portali. Rzeźbiarze wtopieni byli w zwykłą brać kamieniarską. To wydaje się nam dość dziwne, gdyż w naszym pojęciu istnieje olbrzymia różnica między wykonawcami prac mechanicznych, jak obróbka płyt kamiennych, a twórcami wspaniałych rzeźb. Jednak dla większości ludzi średniowiecza różnica między dziełem a arcydziełem była tylko różnicą stopnia, a nie jakości. Idea nieprzekraczalnego przedziału między robotnikiem i artystą (w naszym obecnym sensie) powstała praktycznie dopiero w epoce Odrodzenia. To właśnie pisarze Renesansu po raz pierwszy w ? dziejach wynosić zaczęli zasługi osobiste rzeźbiarzy i malarzy. Odrodzenie stworzyło też samo pojęcie artysty. Intelektualista średniowieczny nigdy niemal nie rozpatruje w swoich dziełach spraw czysto estetycznych. Jeśli mówi o tym, co my nazywamy sztuką, czyni to z punktu widzenia teologicznego lub filozoficznego. Pisarze średniowieczni nie wspominają nigdy, o ile nam wiadomo, o rzeźbach, które tak podziwiamy, ani o ich twórcach, którzy wszakże nie Jbyli w tym stopniu anonimowi, jak się to nieraz twierdzi. Z drugiej strony jednak więcej mówią nam o plastykach średniowiecza niż ich imiona czy dane o zużytych materiałach i otrzymanym wynagrodzeniu, które czerpiemy z dokumentów budowy. Nie umniejsza też wielkości budowniczych katedr okoliczność, że nie dawano im nazwy artystów, nazwy, którą w znaczeniu współczesnym znaleźć może- 92 my dopiero w Słowniku Akademii Francuskiej, wydanym w roku 1762. Natomiast pod hasłem „Artysta" w Słowniku Języka Polskiego Samuela Bogumiła Lindego czytamy m. in. „Człowiek kunszt jakowy czyli sztukę posiadający, umiejący, np. malarz, snycerz, aktor teatralny, kunsztownik, kunstmistrz. Choć wyraz ten dotychczas nie dosyć utarty, nie mamy jednak innego, który by dobitnie całą szlachetność jego zawierał. Wcale zaś żadnego nie mamy na wyrażenie kobiety (nie żony, ale) w rzeczy samej trudniącej się kunsztem jakowym, jak. np. malarki, aktorki, chyba Artystka". Katar Pod koniec jesieni znaczna większość ludzi mieszkających w klimacie umiarkowanym staje się ofiarą kataru. Nie wiadomo, czy jest to wina niedostatków medycyny czy nosa. Dylemat nie tak humorystyczny, jakby się na pozór zdawało, bo obie ewentualności bynajmniej się wzajemnie nie wykluczają. Brak jest dotąd środka leczącego szybko i skutecznie katar nosa, zwany również ostrym albo zwykłym nieżytem. Przypuszczać należy, że medycyna, prędzej czy później, znajdzie taki środek. Są jednak uczeni, którzy sądzą, że taka ostra infekcja, zdarzająca się przeciętnie iraz czy dwa razy do roku, świadczy również o pewnych wadach budowy naszego organu powonienia, bo przecież inne organy naszego ciała nie sprawiają nam kłopotów w sposób tak częsty i dokuczliwy. Częściową odpowiedź można by tu znaleźć w historii ewolucji organizmu ludzkiego. Jeślibyśmy porównali nos człowieka z nosami innych ssaków, takich jak koń, pies czy królik, okazałoby się, że u tych 93 zwierząt powietrze wchodzi do płuc i wychodzi z nich niemal prostą drogą. Ewentualne łukowate zagięcie znajdziemy tam dość głęboko, w miejscu, gdzie głowa łączy się z szyją. Gdy pies kicha, powietrze wydobywa się po linii prostej, oczyszczając zarazem nos. U człowieka nie może się ono wydostać tak łatwo przez ciasne i pokrętne przewody nosowe, co zmusza nas do otwierania ust przy kichaniu; istnieje pogląd, że to wykrzywienie przewodów jest skutkiem ogromnego rozrostu mózgu, który nadał organom głowy kształty odmienne niż u innych ssaków. Mówiąc ściślej, zachowaliśmy pewne cechy budowy charakterystyczne dla głów embrionów ssaków, cechy, które u innych zanikają na długo przed urodzeniem się. Mamy także pewną liczbę jam przynosowych czyli zatok, wypełnionych powietrzem i łączących się z nosem. Łatwo ulegają one zakażeniu, a wskutek tego i zapaleniom mogącym powodować przewlekłe i bolesne powikłania. Innym naszym słabym punktem jest jama ustna. Istnieje pogląd, że nadmierna liczba nazbyt ściśniętych zębów jest jedną z przyczyn ich przedwczesnego psucia się. Można by sądzić, że jesteśmy świadkami ewolucji w kierunku zmniejszania się ich liczby, bo u wielu osób zęby mądrości pojawiają się późno lub nie wyrzynają się wcale. Dalszą serię kłopotów zawdzięczamy podobno okoliczności, że przodkowie nasi zaczęli chodzić na tylnych łapach... przepraszam, nogach i przyjęli pozycję wyprostowaną (nie bardzo wiadomo dlaczego; niektórzy uważają, że trawy sawanny rosły zbyt wysoko, aby można było na czworakach dostrzec grożącego drapieżcę lub uciekające zwierzę łowne) względnie niedawno, milion czy półtora miliona lat temu (liczby te będą już na pewno nieaktualne gdy czytelnik dostanie niniejszą książeczkę do rąk, bo dzieje człowieka wydłużają się ostatnio co dekadę o dobre tysiąc stuleci lub więcej, a procesy edytorsko-poligraficzne wydłużają się również, choć co prawda nie w tym stopniu). Dlatego 94 stopy nasze częściej chorują niż dłonie. Ich pielęgnacja jest nieraz koniecznością, podczas gdy manicure określić by można jako luksus. Poważniejsze jednak skutki postawy wyprostnej zaznaczają się gdzie indziej. Wewnętrzne organy psa zamocowane są u góry, a zatem od strony grzbietowej. Ten sposób zawieszenia uległ u człowieka częściowej tylko modyfikacji. Organy te cechuje więc u nas skłonność do zsuwania się w kierunku, który zgodnie z ciążeniem wiedzie w dół, a u psa wiódłby, niezgodnie z ciążeniem, ku tyłowi. Z tej tendencji wynikają różne dolegliwości trawienne i przepukliny. Ścieśnianie się kości miednicy, przeciwdziałające tej tendencji, utrudnia jednak wydawanie na świat potomstwa. Serce znajduje się u człowieka znacznie wyżej nad ziemią niż u czworonoga mającego takie same jak człowiek rozmiary ciała. Dlatego, aby krew mogła do serca powrócić, ciśnienie w naczyniach żylnych nóg musi być odpowiednio wyższe. Gdy nie wytrzymują one tego ciśnienia, powstają żylaki. Na szczęście nie jesteśmy skazani na bierne czekanie przez dalsze miliony lat, aż zmiany ewolucyjne 95 naprawią te niedostatki rozwojowe. Nie pójdziemy też za głosem niektórych eugenistów, którzy pragnęli przy pomocy hodowli selekcyjnej stworzyć rasę ludzką będącą w idealnej harmonii z otoczeniem. Zwierzęta doskonale przystosowane do pewnego szczególnego otoczenia, do tych a nie innych warunków, znajdują się w ślepej uliczce ewolucji. Każda poważna zmiana klimatu lub wegetacji zmiata je z powierzchni ziemi, a miejsce ich zajmują inne, mniej wyspecjalizowane zwierzęta. Człowiek jest najplastyczniejszym zwierzęciem przede wszystkim dzięki możliwościom swego mózgu. One pozwalają mu dawać sobie radę z niedostatkami swego rozwoju fizycznego nie w drodze kosmicznie powolnej ewolucji, ale przez czynną zmianę otoczenia. Człowiek przystosował się do życia w zimnych krajach dzięki wynalazkowi ognia, odzieży, domów, a nie dzięki futru wyrosłemu na skórze jak u niedźwiedzia polarnego. Dzieci stają się istotami społecznymi przez wychowanie, a nie przez hodowlę selekcyjną. W miarę rozwoju naszej wiedzy o fizjologii organizmu będziemy mogli coraz skuteczniej korygować jego defekty anatomiczne, bez uciekania się do interwencji chirurgicznych. Wszystko to powinno wzbudzić w nas nadzieję, że medycyna da jednak sobie kiedyś radę z katarem. Podróż dyliżansem W tym samym roku 1831, kiedy Słowacki odbywał ośmiodniową podróż pocztą z Drezna do Londynu, ukazała się w Mediolanie książeczka zawierająca zwięzłe wskazówki dla podróżnych i turystów. Oto kilka z nich. Oddadzą one najlepiej smak i atmosferę jazdy dyliżansem. 96 Wielkie podróże, pisze autor, są pod wieloma względami korzystne dla zdrowia, choć zawsze uciążliwe. Nie można bowiem na dłuższą metę uniknąć jazdy złymi drogami, trafiania na najpodlejsze oberże i (co najgorsze) na najobrzydliwsze brudy. Dlatego radzimy zabierać z sobą puzdro średniej wielkości, aby je można było w powozie trzymać pod stopami, posiadające przegródki na dokumenty, pieniądze i kosztowności, nad nimi zaś drugą warstwę przegródek. Tu umieścimy - wielką butlę z winem hiszpańskim i drugą z wodą maltańską z kwiatu pomarańczowego oraz cukier. Obok mały moździerzyk marmurowy i dwie średnie butelki, jedna z octem czterech złodziei (od morowego powietrza; był to ocet winny, w którym moczono piołun, rozmaryn, szałwię, rutę itp.), drugą z wódką portugalską; dwie fla-szeczki, jedna z eterem, druga z solą trzeźwiącą; dwie puszki po herbacie, jedna z rumiankiem druga z melisą. Kilka pakiecików z mielonym rabarbarem, kilka z sodą, zapasik gumy draganckiej sproszkowanej, sitko na mleczko migdałowe, garnek dobrego miodu, nieco siemienia lnianego, szafranu, bandaży ze starego, dobrego płótna, nie zapominając rzecz prosta o migdałach, butelce wódki francuskiej i flaszce jałowcówki, a także o szprycy i paczce jagód jałowca. Żadnej z tych rzeczy nie można kupić ani we wsiach, ani w małych miasteczkach, gdzie łatwo popaść w tarapaty i być pozbawionym wszelkiej pomocy. Koniecznie także mieć trzeba prześcieradło i koc, albo, jeśli nas na to stać, specjalnie na ten użytek przygotowaną skórę reniferową, którą kładzie się na materac hotelowy, pod prześcieradło. Niezbędna jest także kwadratowa poduszka, mocno wypchana wełną i końskim włosiem, na której siedzi się w powozie, co zwłaszcza jest wygodne w twardych niemieckich dyliżansach. Prócz tego, gdy powóz grozi wywróceniem się, można poduszkę wyciągnąć spod siebie dla ochrony głowy. 7 — Drugi kot w worku 97 Kiedy się jedzie z dziećmi, pisze autor dalej, które j nie przechodziły jeszcze ospy wietrznej ani odry, trzeba uważać, aby w czasie przejazdu przez wsie nie zbliżały się do nich żebrzące dzieci wiejskie, całe pokryte wysypką. Jeśli musimy się tam jednak zatrzymać, każemy dzieciom trzymać pod nosem cytrynę nabitą goździkami (mowa o przyprawie korzennej) albo chusteczkę zmoczoną octem. Również w zajazdach wybierać należy, przy jednakowym stopniu czystości, pokoje o ścianach malowanych lub pokrytych papierową tapetą. Wszelka bowiem wełna czy nawet jedwab zatrzymuje złe powietrze przez czas dłuższy, od czego można dostać choroby zakaźnej. Jedną z największych plag złych hoteli są pluskwy. Oto recepta jedna z tysiąca, która przed nimi zabezpiecza: cztery kawałki kamfory wielkości orzecha położyć pod prześcieradło, dwa w głowach i dwa w nogach łóżka, uważając, aby łóżko nie przytykało do ściany. Ten z lekka usypiający środek mógłby na dłuższą metę źle podziałać na system nerwowy, ale stosowany rzadko szkody nie przyniesie. Siedzenie w dyliżansie nie powinno być miękkie, bowiem wstrząsy pojazdu, byle nie przesadnie silne, wpływają dobrze na blednicę, na obstrukcję i na wiele innych chorób. Na początku podróży należy poczty lionowi ostro zapowiedzieć, aby: 1) nie prowadził wozu skrajem stromych urwisk (co jest namiętnością pocztylionów wszystkich krajów), 2) aby jechał wolno na zakrętach i nie galopował przez wsie i miasta oraz 3) aby nigdy nie zjeżdżał z głównego traktu, ani dla skrócenia drogi, ani pod żadnym innym pretekstem. Tym żądaniom towarzyszyć musi obietnica sutego napiwku na końcu podróży, inaczej nie wywrą one jakiegokolwiek skutku. Napadów rabunkowych ustrzec się imożna dość łatwo, jeśli poczcie towarzyszą dwaj choćby forysie uzbrojeni w pistolety. W Anglii, gdzie napady są częstsze, jeździ się zawsze z trzema lub czterema fo-rysiami. Zapewniano mnie tam, że angielscy rabusie »8 nigdy nie napadają Francuzów, bo wiedzą, że ci strzelają do złodziei, czego Anglicy raczej nic czynią, nie chcąc pozbawić życia nawet najgorszego człowieka dla uratowania paru sztuk złota. Rabusie grasują najczęściej w górach, lasach i w pobliżu granic. Dobrą ochroną jest własny pistolet, choćby się nawet nie miało zamiaru z niego korzystać. Należy go jednak ładować w zajazdach i to tak, aby pocztyłion to widział. Prosta ostrożność wymaga, aby przynajmniej jeden z pasażerów czuwał, gdy inni śpią, obserwował drogę, stan powozu, sprawdzał czy się osie nie palą, czy łańcuch nie hamuje kół bez potrzeby. W żadnym względzie, ostrzega na koniec autor, i w żadnej sprawie nie można polegać na pocz-tylionach! Byłoby, jak stąd widać, pewnym grzechem wyobraźni wyodrębnianie warunków ówczesnej jazdy z ogólnych warunków kultury i ekonomii, bez uwzględnienia stanu nauki, stopy życiowej i panujących zwyczajów. Leciwe drzewa Różne podręczniki botaniczne podają bardzo odmienne od siebie dane na temat wieku, jakiego dożywają różne gatunki drzew, w czym nie ma zresztą nic dziwnego, bo drzewa są roślinami długo żyjącymi, zwłaszcza w sprzyjających warunkach, jeśli nie zniszczą ich szkodniki, nie trafi piorun, nie uszkodzi człowiek. A im dłużej drzewo żyje, tym większe jest prawdopodobieństwo, że przytrafi mu się któreś z wymienionych tu nieszczęść. Samo określenie wieku starego drzewa, którego początków nikt nie pamięta, jest trudne i niepewne. U niektórych gatunków pnie bywają wzmocnione korzeniami powietrz- no nymi; zrastają się one z pniem właściwym mniej więcej w jedną całość, jak to na przykład bywa z drzewem figowym. Kiedy się zdarzy, że dwa nasiona wykiełkują tuż przy sobie, może wyrosnąć pień podwójny, a zatem dwa razy młodszy, niżby to wynikało z obliczenia grubości drzewa. Dokładniejsze dane o wieku drzewa otrzymujemy na podstawie liczby słojów, czyli pierścieni przyrostów rocznych, które możemy policzyć na przekroju powalonego pnia, jeżeli oczywiście jego twardziel, czyli część środkowa nie spróchniała i nie zgniła. Jarzębina żyje co najwyżej lat 80, a więc niemal tyle co człowiek. Magnolia, bez i olsza szara — do stu lat. Olsza czarna, brzoza i ostrokrzew do 120 lat; grab, topola-osika i wierzba biała do 150 lat; jabłoń do dwustu, topola czarna, jesion i grusza do trzystu; orzech włoski i wiśnia do czterystu; jawor, wiąz, sosna i topola biała do pięciuset; klon, sosna czarna, lipa drobnolistna i modrzew do sześciuset; dąb bezszypuł-kowy, kasztan jadalny, oliwka i limba do siedmiuset; jodła do ośmiuset; buk czerwony, lipa szerokolistna i świerk do tysiąca lat; dąb szypułkowy, cedr libański i platan do 1300 lat. Inne gatunki osiągają jeszcze sędziwsze lata. Znane są też pojedyncze egzemplarze drzewnych Matuzalów, które trafiły na szczególnie 100 dobre warunki glebowe i klimatyczne, a także uniknęły szkodników, piorunów i huraganów. Istnieje platan na wyspie Kos liczący sobie 2000 lat i kasztan na zboczu Etny na Sycylii, równie stary. W chwili śmierci Wergiliusza były to zatem całkiem wyrośnięte drzewa. Cis pospolity w hrabstwie Kent w Anglii ma 3000 lat, istniał więc w czasach, kiedy Fenicjanie zakładali pierwsze kolonie w Afryce. Niektóre welingtonie kalifornijskie i baobaby w Tanzanii liczą sobie w przybliżeniu 5000 lat, żyły więc za panowania Menesa, pierwszego historycznego króla starożytnego Egiptu. Sztuka niszczejąca Nawet najtrwalsze dzieła sztuki ulegają zniszczeniu. Przetrwać mogą tylko takie, których tworzywo i kształt tak podobne są do naturalnych produktów przyrody, że uchodzą chciwości lub głupocie człowieka. Tak na przykład oko nasze nie dostrzega siekiery wyłupanej przed tysiącami lat z krzemienia, nie odróżniając jej od innych kamieni przydrożnych. Przedmiot ten przetrwa zatem, być może, aż do kresu dziejów. Im niezwyklejsze w formie, w im kosztowniejszym materiale wykonane, tym kruchsze i bardziej śmiertelne staje się dzieło rąk ludzkich. Stłuc, zniszczyć — to naturalny odruch człowieka» Co więcej, sam surowiec, z którego wykonuje się pewne przedmioty sztuki, skazuje je na krótki żywot. I tak, niewiele tylko przetrwało przedmiotów z wosku, choć od dawna sławni artyści i niezliczeni rzemieślnicy używali tego materiału z uwagi na jego przejrzystość i ciepły koloryt, dla rzeźbienia wyobrażeń osób i przedmiotów. Niezbyt trwałe jest także dzieło malarza. Jeśli nie liczyć malowanych waz i fresków w grobowcach, nic niemal nie pozostało z tak wychwalanych malowideł greckich. Nie ma również śladu po rzeźbach w drze- 101 wie, ani po pięknych świątyniach budowanych z gałęzi wawrzynu, zdobionych piórami, zlepianych woskiem, o belkowaniu związanym lianami. Został po nich tylko opis PauzaniaszafPiękno waz z kryształu-górskiego i wytworność ich konstrukcji nie potrafią ich uratować, jeśli pewnego dnia same kryształy lub złoto oprawy obudzą czyjąś chciwość. Słynna złota solniczka Benvenuta Celliniego, własność króla Karola IX, przypadkiem tylko nie została stopiona. Przedstawiono ją, wraz z kilkuset innymi przedmiotami, królowi do wybrakowania, gdyż zawierała pół kilograma złota. To zdecydowało o umieszczeniu jej na liście „starych pierścieni, klejnotów, wyrobów złotniczych" nadających się do stopienia. Cudowny zbieg okoliczności sprawił, że na królewskim stole akurat zabrakło solniczki. Tak uniknął zagłady jeden z najcenniejszych przedmiotów świata, dzieło genialnego złotnika, za które dziś Muzeum Wiedeńskie, gdyby znalazło się w potrzebie, otrzymałoby bez trudu kilka milionów dolarów. Co roku giną arcydzieła, ofiary katastrof, obłędu lub mody. Także ofiarami nietolerancji religijnej bywają nie tylko ludzie. Walka z „bezbożną sztuką" trwała od początku istnienia wojującego Kościoła. Cesarz bizantyjski Leon III, wydawszy rozkaz bezlitosnego wymordowania artystów naśladujących sztukę pogańską, kazał następnie spalić bibliotekę konstantynopolitańską, zamknąwszy w niej uprzednio wszystkich kustoszów i skrybów, aby po tej obmierzłej, niemiłej Bogu kulturze ślad nawet nie pozostał. W XV wieku oszczędność papieża Mikołaja V spowodowała dewastację Koloseum rzymskiego. Potraktowawszy Amfiteatr Flawiuszów jak zwykły kamieniołom, wydobył z niego 2.000 wozów napełnionych marmurami, posągami, cokołami, reliefami, z których następnie kazał wyprażać w piecach wapno. Nikt przeciw temu nie zaprotestował, bo w owym czasie, prócz niewielu ekscentrycznych erudytów, mało kto się interesował zabytkami antyku. 102 W sto lat później zaczęły już krążyć po Rzymie paszkwile kalwińskie, oskarżające papieży i kardynałów, że przekładają poszukiwanie zabytków pogańskich, greckich i rzymskich nad prosty kult Boga; miało to być dowodem papieskiego bałwochwalstwa. We Florencji Savonarola budzi takie przerażenie, że malarz Lorenzo di Credi postanawia zniszczyć wszystkie swoje dzieła, które po dojrzałym namyśle ocenił samokrytycznie jako szatańskie i splamione erotyzmem. W sześć lat po śmierci Michała Anioła papież Adrian VI postanawia zetrzeć freski Syksty-ny. Wydały mu się do tego stopnia niemoralne, że aż odbiło się to na jego zdrowiu: zaczęły go noc w noc trapić koszmary senne, >w których prześladowany był przez kąpiących się golasów. Pan jednak powołał swego sługę wcześniej nim ten zdążył swe zamierzenie urzeczywistnić. Zadziwiająca przygoda spotkała wydobytą z ruin Troi przez Schliemanna ceramikę grecką, która do 1939 spokojnie spoczywała w muzeach berlińskich. Gdy wybuchła wojna i dzieła sztuki wysyłano na głęboką prowincję dla ochrony przed bombardowaniem, ceramikę tę przechowano w pewnym miasteczku w Szwabii. Kiedy jednak chciano ją stamtąd z powrotem zabrać w 1947, okazało się, że zniknęła bez śladu. Mieszkańcy, nie znając wartości tych glinianych skorup, posłużyli się nimi przy tradycyjnym obrządku szwabskim, polegającym na tłuczeniu naczyń przed oknami nowo zaślubionych. Dnia 23.VII.1645 wydano w Anglii dekret, mocą którego „wszystkie obrazy przedstawiające drugą Osobę Trójcy Świętej powinny ulec spaleniu, jak również obrazy wyobrażające Matkę Boską". Można sobie wyobrazić, ile płócien padło ofiarą tej protestanckiej ortodoksji! A ile obrazów El Greca, Tycjana, Bouchera okaleczono ze względu na ich nieprzyzwoi-tość! ?? dzieł sztuki zeszpecono, kierując się pychą lub zawiścią! W starożytności wiele posągów rzeźbiono w marmurze i zdobiono kosztownymi materiała- 103 mi. Do marmurowych torsów rzeźbiarze przytwierdzali głowy z brązu, kości słoniowej lub złota, osadzane na czopach, co pozwalało przy każdym przewrocie politycznym zastępować głowę strąconego władcy głową przywódcy spisku. Bardzo często dla oszczędności zadowalano się samym tylko retuszem rysów twarzy. Misternie obrobione cokoły pewnych posągów i torsy szczególnie schlebiające anatomii męskiej służyły kolejno Cezarowi, Augustowi, Neronowi i ich następcom. W XVII wieku równano z ziemią lub przerabiano w nowoczesnym stylu katedry gotyckie, uważając je za okropieństwa, urągające dobremu smakowi. Wiek XIX i XX były za to świadkami narodzin bez liku fałszywych zabytków. Ale to już inna historia. Harun ar~Raszid Jest to nie tylko postać z bajki, jak wielu do dziś mniema, ale najsłynniejszy kalif z arabskiej dynastii Abbasydów, których królestwo muzułmańskie ze stolicą w Bagdadzie rozciągało się na olbrzymiej przestrzeni od północnych Indii do Maroka. Harun Ar--Raszid czyli Aaron Sprawiedliwy wstąpił na tron w 786 r. Legendy, a przede wszystkim Baśnie z 1001 Nocy, ukazują Haruna jako wesołego i kulturalnego monarchę, niekiedy despotę i gwałtownika, często szczodrego i ludzkiego, a tak zamiłowanego w słuchaniu opowieści, że kazał je zapisywać w archiwach państwowych, a dobrze opowiadające damy nagradzał czasami miejscem w łożu u swego boku. Wszystkie te cnoty potwierdza historia, z wyjątkiem wesołości, która pewno gorszyła dostojnych kronikarzy. Oni przedstawiają go przede wszystkim jako pobożnego i prawowiernego muzułmanina, surowo 104 ograniczającego swobody innowierców, pielgrzymującego co drugi rok do Mekki. Lubił dobrze wypić, ale tylko w gronie wybranych przyjaciół. Miał siedem żon i wiele konkubin, jedenastu synów i czternaście córek zrodzonych przez niewolnice z wyjątkiem el-Emina, syna księżniczki Zobeidy. Kochał się tak bardzo w poezji, że zasypywał niekiedy poetów ekstrawaganckimi podarunkami. Poecie Merwanowi za jedną krótką ale pochwalną odę dał 5000 sztuk złota, honorową szatę, dziesięć niewolnic greckich i ulubionego rumaka. Jednym z jego ochoczych kompanów był poeta Abu Nuwas, libertyn, który nie raz wprawiał w gniew kalifa zuchwalstwem lub jawną niemoralnością, nieodmiennie jednak odzyskiwał jego łatekę pięknym utworem. Harun zgromadził wokół siebie w Bagdadzie niezrównaną plejadę poetów, prawników, lekarzy, gramatyków, retorów, muzyków, tancerzy, artystów i ludzi dowcipnych. Oceniał ich pracę niezawodnym smakiem, nagradzał szczodrze, nagradzany wzamian tysiącem wierszowanych panegiryków. Sam był poetą, uczonym i porywającym, elokwentnym mówcą. Współczesny cesarzowej bizantyjskiej Ireny, cesarza Karola Wielkiego i nieco tylko późniejszy od cesarza Tsuan-Tsunga w Czan-ganie, Harun przewyższał ich wszystkich bogactwem, 105 potęgą, splendorem i poziomietn intelektualnym i kulturalnym. Nie był jednak dyletantem. Brał udział w zarządzaniu państwem, cieszył się opinią sprawiedliwego sędziego, pozostawił po sobie pełny skarb. Osobiście prowadził wojska w bój, nie pozwolił naruszyć granic swoich włości. Jednak główny ciężar rządów i polityki złożył w ręce mądrego Jahii z rodu Barmakidów, dając mu swój pierścień na znak nieograniczonego pełnomocnictwa. Był to akt kompletnego zaufania, ale Harun, wówczas jeszcze młodzieniec dwudziestoletni, uważał się za nieprzygotowanego do władania tak olbrzymim królestwem. Był to także akt wdzięczności dla nauczyciela, którego zwykł nazywać ojcem. Jahia okazał się jednym z najbardziej utalentowanych rządców w dziejach; utwierdził porządek, bezpieczeństwo i sprawiedliwość, budował drogi, mosty, kanały i zajazdy. Prowincje kwitły, napełniając zarazem skarbiec władcy i wezyra. Jego synowie, Al-Fadl i Dżafar otrzymali od niego wysokie urzędy i sprawowali je znakomicie. Stali się milionerami, pobudowali sobie pałace, utrzymywali w nich własne dwory, pełne poetów, filozofów i błaznów. Harun kochał Dżafara Barmakidę tak mocno, że kazał uszyć podwójny płaszcz, w którym mogliby chodzić razem. W tym właśnie stroju syjamskich braci poznawali, być może incognito, nocne życie w Bagdadzie. Nie znamy dokładnie przyczyny upadku rodu Barmakidów. Może Harun w wieku dojrzałym doszedł do przekonania, że nie wystarczają mu już rozkosze zmysłowe i dyskusje filozoficzne, i pozazdrościł młodemu wezyrowi udzielonej mu po ojcu wszechwładzy. Dżafar pozwolił raz uciec buntownikowi, którego Harun kazał stracić. Władca nie darował mu tego nigdy. Gdy siostra Haruna, Abbasa, zakochała się w Dżafarze, Harun zgodził się na małżeństwo pod warunkiem, że małżonkowie spotykać się będą tylko w jego obecności; ślubował bowiem nie skazić obcą 106 domieszką książęcej krwi arabskiej swoich sióstr. Dżafar zaś był Barmakidą, a więc Persem. Młodzi złamali tę umowę. Abbasa potajemnie urodziła Dża-farowi dwóch synów, których ukryła i wychowała w Medynie. Zobaida, żona Haruna, odkryła mu tę tajemnicę. Kalif posłał po kata, kazał mu zabić Abbasę i pogrzebać ją na dziedzińcu pałacowym; sam dopilnował spełnienia tych rozkazów. Kazał następnie ściąć Dżafara i przynieść sobie jego głowę, co też uczyniono. Dalej posłał do Medyny po dzieci, długo rozmawiał z ładnymi chłopczykami, poczem polecił ich stracić. Jahia i Al-Fadl zmarli w więzieniu, a cały kolosalny majątek Barmakidów uległ konfiskacie. Sam Harun ar-Raszid zmarł w niewiele lat później, w 809 roku. Kondotierzy Byli fascynującym zjawiskiem w dziejach. Pojawili się w XIV wieku, a samo słowo użyte było po raz pierwszy przez Giovanniego Villani około 1340 r. Byli to dowódcy oddziałów najemnych na służbie miast albo dworów książęcych. Gdy załamało się średniowieczne cesarstwo zachodnie, małe republiki miejskie pozbawione zostały opieki wojsk cesarskich. Sytuacja geograficzna, a także charakter produkcji przemysłowej sprawiały, że pewne miasta najmowały kondotierów, a inne nie mogły, czy nie chciały tego czynić. Florencja na przykład wykazała wielką przezorność obierając sobie za przedmiot eksportu tkaniny wełniane o niezniszczalnych kolorach. Ale tkacze nie byli dobrymi wojownikami. Ani farbiarze, ani krawcy, kowale, piekarze, szewcy, dachówkarze, garbarze, bednarze czy ślusarze. Trudno było w potrzebie, po miesiącu musztry, przerobić Florentyńczyków na żołnierzy. Ale pieniądze nagromadzone w handlu 107 produktami tych zacnych rzemiosł pozwalały na najęcie dla obrony miasta takiego kondotiera, jaki wydawał się najgodniejszy zaufania. Inaczej Mediolan, specjalizujący się w produkcji i broni i pancerzy. Mediolańczycy, o typie fizycznym przypominającym bardziej swych germańskich niż j latyńskich przodków, byli budowy krzepkiej i, jak świadczą badania grobów, o dobrą głowę roślejsi od i Florentyńczyków. Nawet i dziś są od nich wyżsi i silniejsi. Stawiali oni opór Barbarossie dłużej niż jakiekolwiek inne miasto średniowieczne. Nawet gdy ich pokonał, feudałowie jego nie chcieli rezygnować z mocniejszych hełmów mediolańskich, dalej niosą- ' cych kusz, ostrzejszych mieczów, tęższych toporów bojowych. Dlatego Mediolan odrodził się wkrótce jak feniks z cesarskiego pożaru, a jego doborowi kuszni-"cy zaczęli zagrażać słabszym sąsiadom — Perugii, Lecce i Florencji. Miały te miasta jednak inną broń — swoje mennice, florena (zawsze mocniejszego od waluty mediolańskiej) i międzynarodowy kredyt bankowy, a zatem i usługi kondotierów. Również Wenecja uważała stałą armię za zbędne obciążenie i polegała na rezerwie złotych dukatów, pozwalających na wybór capi-tani di guerra czyli kondotierów. Kandydatów do tej roli było wielu. Każdy komendant odległej forteczki chętnie powiększyłby swój garnizon o pół tysiąca ochotniczych włóczni i pociągnął na jakąś daleką wyprawę. Jej przyczyną dla handlowych republik jak Wenecja czy Florencja było zwykle złamanie paktu gwarantującego wolny przewóz towarów rzeką czy przez przełęcz Apeninów. Kondotier powinien był działać szybko i bez nadmiernych wydatków, ograniczając się do ściśle określonej operacji wojskowej. Musiał trzymać ludzi w ryzach, nie dopuścić do grabieży, mordów, uprowadzeń, co zmuszałoby do płacenia odszkodowań albo ściągnęłoby odwet. Idealny kondotier przypominać 108 miał chirurga, który usuwa wrzód nie uszkadzając organizmu.. Tak godnych zaufania dowódców było oczywiście niewielu. Najlepszych państewka miejskie ceniły na wagę złota (mimo że użycie kondotierów było ostatecznością, gdy zawiodły wszystkie środki dyplomacji), ubiegały się o nich, a wreszcie stawiały im pomniki, z których dwa stanowią słynne dzieła sztuki. Pomnik konny kondotiera Erasma da Narni (ok. 1370—1443) zwanego Gattamelata (Słodka kotka), dowódcy wojsk weneckich walczących z Mediolanem w 1434—41, dłuta Donatella, odsłonięty w 1453, jest jednym ze szczytowych osiągnięć plastyki Renesansu; stoi u boku ogromnego eliptycznego Piazza del Santo przed słynną bazyliką Św. Antoniego w Padwie: nawiązująca w pewnej mierze do pomnika Marka Aureliusza na Kapitolu, pierwsza od czasów starożytnych realistyczna rzeźba świecka, świetnie wkomponowana w architekturę otoczenia. Na dziedzińcu Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie stoi odlew wspaniałego pomnika konnego (1479—88) dłuta Andrea del Verrocehio. Oryginał jest posągiem z brązu na wysokim marmurowym cokole przed kościołem św. św. Jana i Pawła (Santi Giovanni e Paolo) w Wenecji, również jeden z najsławniejszych pomników Renesansu. Wenecja wystawiła go słynnemu kondotierowi Bartolomeo Col-leoniemu (1400—75); po świetnej karierze wojskowej w służbie Wenecji i Mediolanu spędzał czas przyjemnie jako władca Bergamo, otoczony dworem uczonych i artystów (większość kondotierów czekał całkiem inny los — ginęli śmiercią gwałtowną). Sprawił sobie też grobowiec za życia, obok grobu swej córki Medei, w kaplicy zbudowanej na miejscu zakrystii romańskiej bazyliki Santa Maria Maggiore (1137, ukończonej w XVIII w.) w Bergamo. Kaplicę, jedno z arcydzieł renesansowej rzeźby lombardzkiej, wykonał w 1476 G. A. Amadeo, a ozdobił freskami Giovanni Tiepolo. 109 Batuta Dyrygentura jest prawdopodobnie instytucją równie starą jak zespołowe wykonawstwo muzyczne, jednak nasze wiadomości na ten temat nie sięgają dalej niż na dwa tysiące lat. Starożytni Grecy znali przewodnika chóru, który wybijał takt stopą na metalowej podeszwie. Znali również inną metodę, zwaną chironomią, polegającą na wyrażaniu wartości dynamicznych i frazowania za pomocą ruchów ręki, dłoni i palców. W Indiach przy wykonywaniu hymnów Wedy dyrygent prowadził święte melodie ruchami napięstka prawej ręki i wybijaniem na nim taktu palcem wskazującym lewej. Obie metody — wybijanie rytmu i chironomią towarzyszą sobie już od początku dyrygentury. Należy jednak pamiętać, że w kulturach starożytnych muzyka nie miała, jak dziś, pozycji samodzielnej i niezależnej w sztuce, ale związana była nierozdzielnie z tańcem, dramatem i poezją. Czynnik rytmu był zasadą wiążącą te sztuki. Przewodnik chóru prowadził jego taniec, muzykę i pieśń. Wielkie festiwale i procesje kultur antycznych nie były rodzajem koncertów, ale rytmiczną prezentacją kultu, tańca i śpiewu z towarzyszeniem muzyki instrumentalnej. W czasach rzymskich dyrygował zwykle flecista, a dźwięk strzelania palcami wypierać zaczął piekielne łomoty żelaznego buta. We wczesnych śpiewach kościelnych rytm wskazywano za pomocą wznoszenia i opuszczania ręki. Przy śpiewach gregoriańskich preceptor podawał ton, sam śpiewał i pomagał chórowi ręką i głosem w sposób bardziej już zróżnicowany i wyrazisty. Jan Sebastian Bach kierował zespołem wykonawczym siedząc przy organach lub klawicymbale. Tak samo czynili Haendel i Gluck. Haydn w Londynie w latach 1791 i 1794 dyrygował przy fortepianie wraz ze swoim impresariem, skrzypkiem Salomonem. Łączne kierownictwo klawesynisty i pierwszego skrzypka było, jak się zdaje, zjawiskiem powszechnym w całym XVIII wieku. Często jeden kierował chórem, a drugi — orkiestrą. Orkiestry francuskie i włoskie posługiwały się innym systemem. Tutaj wybijacz tempa, batteur de mesure, utrzymywał ostrą dyscyplinę i wystukiwał rytm bardzo głośno. Jean Jacąues Rousseau w swoim Słowniku muzycznym (z 1767 r.) skarży się, że nieznośny hałas kija zagłusza całą symfonię. Dyrygentów tych, walących głośno długą laską w podłogę, przezywano wówczas drwalami. Jeszcze na 80 lat przed ową skargą Rousseau, słynny kompozytor francuski, Jean Bapti-ste Lully, dyrygując Te Deum z okazji wyzdrowienia Ludwika XIV, wybijał takt tak mocno swym wysokim i ciężkim kijem, że gdy raz trafił omyłkowo we własną stopę, uległ zakażeniu, którego skutkiem była przedwczesna śmierć kompozytora. Jeszcze pod koniec XVIII wieku Gluck dyrygował przy pianinie, a dwunastoletni Beethoven kierował orkiestrą operową przy klawikordzie. Kiedy Ludwik Spohr przybył do Londynu w 1820 ?., spodziewano się, że będzie grał na skrzypcach i wybijał takt smyczkiem. Kiedy wyjął z kieszeni batutę i zaczął dyrygować z pulpitu, spowodował niemałą sensację. Orkiestra przyjęła nieprzychylnie dyrygenta nie grającego na żadnym instrumencie. I dziś jeszcze wielu nienawykłym słuchaczom dyrygent wydaje się postacią niezrozumiałą, czyniącą dziwaczne gesty rękami i korpusem, rodzajem akrobaty, tancerza, aktora czy mima, paradoksalną figurą muzyka nie tworzącego dźwięku, maga, który celebruje utwór z powagą kapłana odprawiającego mszę. Ilustracją tej niechętnej postawy jest anegdota o pewnym skrzypku z orkiestry symfonicznej, który zapytany, co wykona dyrygent przybyły na gościnny występ, odpowiedział: !>Nie wiem, co on będzie dyrygował, ale my zagramy pierwszą symfonię Brahmsa". 110 Ul Użycie batuty rozpowszechniło się szybko. Używał jej już Weber w Dreźnie w 1817, Mendelssohn w 1835, i Schumann, który lubił przywiązywać pałeczkę do napięstka za pomocą specjalnego urządzenia. Jesteśmy już na progu współczesności, epoki wielkich mistrzów pałeczki, Bulowa, Mahlera, Nikischa, Toscaniniego. Sama batuta jest stosunkowo świeżym nabytkiem. Dawniej ręce i nogi były jedynym i najlepszym instrumentem wskazywania tempa i rytmu. Dla zwrócenia uwagi śpiewaków wczesnych chórów kościelnych, dyrygenci posługiwali się różnymi przedmiotami, od pastorału do rulonów pergaminowych lub chustek, niekiedy przywiązywanych do laski. Niektórzy organiści wybijali takt uderzając swój instrument kluczami. Aż do XV wieku rulony były bardzo popularne. Dyrygent Anselm używał skórzanego zwoju wypchanego cielęcą sierścią, Gasparo Spontini — laski hebanowej. Batuta również ulegała licznym zmianom. Od długości metra skróciła się do 45 cm lub jeszcze mniej. Zamiast złota czy kości słoniowej z hebanową intarsją używa się dziś lekkich tworzyw sztucznych. Zmienił się również jej charakter, choć do dziś dnia utrzymują się jeszcze przesądy o jej magicznych własnościach. Kiedy Richard Strauss pewnego razu, na gościnnym występie w Operze wiedeńskiej, zapomniał swojej pałeczki i wziął tę, jaka znajdowała się na pulpicie, pierwszy skrzypek tuż przed rozpoczęciem opery podszedł do niego i, wręczając mu inną batutę, powiedział: „Proszę, maestro, niech pan weźmie tę. Tamta nie ma rytmu". I Strauss oczywiście natychmiast posłuchał rady. Kiedy Berlioz i Mendelssohn spotkali się razem w Lipsku w 1841, wymienili się batutami, a Berlioz do swojej dołączył list w stylu Fenimore Coopera, zwracając się do przyjaciela jako do „Wielkiego Wodza". Chociaż niektórzy dyrygenci, jak Stokowski, Mitropulos czy Bernstein, prowadzą orkiestrę bez batuty, mała ta pałeczka pozostaje nie 112 tylko instrumentem interpretatorów wielkiej muzyki, ale także ich znakiem heraldycznym. Nazwy Stanów Jeśli byłaby mowa o grupach społeczeństwa feudalnego, to sprawa przedstawia się prosto: feuda-łowie świeccy (panowie i szlachta), duchowieństwo i tak zwany stan trzeci, czyli mieszczaństwo. Rzecz skomplikuje się znacznie, jeżeli się okaże, iż mamy na myśli całkiem inne Stany, mianowicie USA. Jest to jedyny w swoim rodzaju zbiór nazw geograficznych nadanych w czasach nowożytnych. Dlatego właśnie pochodzenie ich jest dobrze znane geografom, choć dla ogółu przeważnie jest mniej lub bardziej zagadką. Bieda w tym, że stanów tych jest aż pięćdziesiąt! Na szczęście prawie połowa tej liczby ?— bo aż 24 stany — ma nazwy pochodzenia indiańskiego, aczkolwiek niektóre z nich weszły do angielszczyzny za pośrednictwem języka hiszpańskiego (jak Arizona) lub francuskiego (jak Illinois). Plemiona indiańskie, choć wykazują duże między sobą pokrewieństwo i pochodzą prawdopodobnie od jakichś wspólnych mongoloidalnych, azjatyckich przodków (uczeni sądzą, że przybywali oni w różnych okresach kolejnymi falami z Azji przez cieśninę Beringa), odznaczają się niezmiernym bogactwem językowym. Oblicza się, u Indian zamieszkałych na północ od Meksyku, co najmniej 55 grup językowych, tak różnych od siebie, jak język polski od węgierskiego. Analiza nazw pochodzących z tak zawiłej mozaiki językowej nie byłaby więc, jak sądzę, zbyt interesująca. Następną grupę stanowią nazwy pochodzące od postaci historycznych. Jest ich dziewięć: Delaware — 8 — Drugi kot w woarku 113 od Tomasza Westa, lorda De La Warr, pierwszego' gubernatora Kompanii Wirginijskiej; nazwę tę nadano naprzód rzece, a później także plemieniu Delawarów. Georgia — od króla angielskiego Jerzego (George) II. Luizjana — nazwana na cześć Ludwika (Louis) XIV przez Francuzów, którzy władali tym krajem do 1803 ?.; Maryland — „Ziemia (królowej angielskiej Henrietty) Marii", żony Karola I. Nowy Jork — od księcia Jorku, późniejszego króla Jakuba II. Karolina — od króla angielskiego Karola I. U ? w*r*M- sr*tt I I ltuLe?ĆE'ST7WJrPAT7ł Pennsylwania — z połączenia nazwiska Wiliama Pen-na, kwakra, właściciela tego kraju, z proponowaną przez niego w 1681 nazwą Sylwania czyli Kraina lasów. Virginia — czyli „dziewicza" (po łacinie), ku czci dziewiczej królowej angielskiej Elżbiety I. Washington — na cześć pierwszego prezydenta Stanów. (Do tejże serii należy District of Columbia, który jednak nie jest stanem, ale wydzielonym terytorium stołecznym nazwanym dla uczczenia Krzysztofa Kolumba.) Cztery nazwy są opisem krajobrazu. Colorado to po hiszpańsku „barwny albo szkarłatny" — od koloru ścian kanionu rzeki. Nevada — to hiszpańskie „śnieżysta". Montana znaczy po łacinie „górzysta", Vermont — to francuskie Vert Mont, a więc jakby nasza Zielona Góra. Do tej czwórki można by dodać 114 nazwę stanu Rhode Island, co miało jakoby znaczyć „Czerwona Wyspa"; inni uważają jednak, że miała to być „Wyspa Rodos". Trzy nazwy pochodzą od okolic starego kraju iim~ grantów. Maine — od nazwy dawnej prowincji francuskiej. New Hampshire — od angielskiego hrabstwa Hampshire. New Jersey — od największej z wysp normandzkich, Jersey. New ?????? był dawną pi*0-wincją Meksyku wydartą mu w 1850 r. przez silniejszego sąsiada. Stan Hawaje pochodzi zapewne od hawajskiego słowa znaczącego „ojczyzna". Alaska —. jest rosyjską wersją wyrazu eskimoskiego na oznaczenie Półwysp11 Alaska. Kalifornii nadali konkwistadorzy hiszpańscy nazwę fantastycznej wyspy bliskiej ziemskiego Baju, zaczerpniętej z romancy rycerskiej pt. Spfatvy Esplandiana, imitacji słynnego Amadisa z Galii Gar-cii de Montahro. Żeglarz hiszpański Ponce de Leon, wylądowawszy na półwyspie (o którym sądził, że jest wyspą) w niedzielę wielkanocną 1513 roku, dał mu nazwę tego dnia, Pascua florida (Pascha kwitnąca), z czego z czasem pozostała tylko sama Floryda. Wreszcie Indiana znaczy „ziemia Indian". Aby się rachunek zgadzał, należy dołożyć jeszcze trzy stany, których nazwy są powtórzeniem innych, z dodatkiem strony świata: Południowa Dakota, Północna albo Południowa Karolina, Zachodnia Wirgi-nia. Nazwisko panieńskie Zosi Niestety, nie znamy go, bo Mickiewicz nie zechciał nas o nim poinformować. Przy okazji warto sobie też uświadomić, że nie znamy także nazwiska ????????, Hrabiego, Asesora i Podkomorzego. Nie wiedzielibyśmy 115 zapewne również jak brzmi nazwisko Bejenta, gdyby nie jego. namiętna,- gestykulacja i nieodparcie nasuwający się rym w dwuwierszu: „Był dawniej adwokatem pan rejent Bolesta, zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gęsta". Jak czytamy u Konrada Górskiego, sam bohater tytułowy utworu, pan Tadeusz, miał się początkowo nazywać panem Żegotą. Jest to spolonizowana forma imienia Ignacy. Z imienia tego poeta jednak szybko zrezygnował. Z kolei Mickiewicz wybrał dla niego autentyczne nazwisko nowogródzkie — Saplica. Wiadomo, że w latach 1799— 1806 rodzina poety nie mało wycierpiała od niejakiego Jana Saplicy, groźnego /awanturnika, który ciężko pobił i spowodował tym śmierć Bazylego Mickiewicza (stryja Mikołaja, ojca poety), a potem przez wiele lat niepokoił rodzinę Mickiewiczów i odgrażał się jej. Jednak w ciągu pisania autor zmienił Saplicę na Raplicę, a majątek nazwał Raplicowem. W końcu jednak namyślił się raz jeszcze i wybrał nazwisko Soplica, rozstając się w ten sposób z autentyzmem regionalnym, choć z sobie tylko znanych powodów nie rezygnując z bliskiego podobieństwa do nazwiska śmiertelnego wroga własnej rodziny. Podobnie stało się z nazwiskiem stolnika. Początkowo miało ono autentyczną postać Orzeszko, później jednak poeta nadał mu brzmienie bardziej białoruskie — Horeszko. Również Wojski nie od razu otrzymał tę właśnie godność. Poeta uczynił go naprzód Strukczaszym, potem Rotmistrzem, a na koniec dopiero Wojskim Hreczechą. Wreszcie jedna z centralnych postaci poematu, Sędzia, nie został przez poetę obdarzony żadnym imieniem, co mu jednak nie wadzi, bo przez całych ksiąg dwanaście nikt nie ośmiela się mówić mu po imieniu. 116 Irrealizm języka w filmie Istnieje widoczna rozbieżność między szczegółowym realizmem strojów, broni i architektury w filmach historycznych i kompletnym brakiem realizmu języka, kiedy (jak np. w „Krzyżakach" i „Faraonie") Polacy XV wieku i starożytni Egipcjanie mówią współczesną polszczyzną. Autorzy powieści historycznych poświęcają wiele czasu badaniom materiałów i źródeł, aby się upewnić co do autentyczności przedstawianych w książce faktów. Producenci filmów historycznych wydają niekiedy wiele pieniędzy, aby stwierdzić, jakie obuwie noszono w Wenecji w czasach Casanovy, jak mógł wyglądać hełm Cyda, jak przedstawiała się toaleta Kleopatry, ulica w Krakowie za panowania Zygmunta Augusta czy lampa w pokoju Norwida. Ale jak reaguje powieściopisarz, dramaturg, scenarzysta na sprawy języka, które są rzeczywistym problemem w prawdziwym życiu? Tworzeniem iluzji, która by mogła zadowolić czytelników i widzów. Stuprocentowy realizm, osiągalny w architekturze, kostiumach czy obyczajach, tu by się nie przydał na nic. Kiedy akcja odbiega od zakresu współczesnej polszczyzny i dzieje się na przykład w Polsce Bolesława Kędzierzawego lub w dzisiejszej Australii, nie może już być mowy o realizmie języka, jeśli nasze audytorium ma coś z tej akcji zrozumieć. Mówiąc nawiasem, autentyczność szczegółu, którą reżyser stara się osiągnąć w filmie historycznym albo sztuce, aby się nie narazić na zarzuty krytyki, że to czy inne krzesło lub siodło jest anachronizmem, bo pojawiło się dopiero w dwieście lat później, nie zawsze jest brana pod uwagę w scenach dziejących się współcześnie. Któż w rzeczywistości potrafi ogolić się w 10 sekund kilkoma ruchami brzytwy, jak to 117 czyni wielu bohaterów filmu czy TV? Czy widział kto naprawdę człowieka wygłodniałego, który by siadł przy stole, zjadł trzy kęsy i, najwidoczniej nasycony, przechodził do całkiem innych zajęć? Taki brak realizmu jest konwencją nieszkodliwą. Szkodliwsze są prawdopodobnie bezlitosne razy, jakie zadają sobie bohaterowie takich serii jak Święty czy Baron, bez widocznych skutków fizycznych. Aktor rąbnięty przed chwilą żelazną sztabą po głowie nie zostaje odwieziony na cmentarz lub chociażby do szpitala, ale wstaje po chwili i, potarłszy sobie głowę dłonią, biegnie ochoczo na spotkanie dalszych przygód. Sceny takie mają zapewne niezbyt szczęśliwe skutki wychowawcze. Ale język? Tu iluzja jest nie tylko usprawiedliwiona, ale i konieczna, kiedy np. osoby dramatu mówią innym językiem niż słuchacz, albo kiedy różne osoby mówią różnymi językami, każda w swoim środowisku lub między sobą, albo kiedy różnojęzyczni ludzie nie mogą się porozumieć. Problem realizmu językowego powstał naprzód w literaturze pięknej. U Homera występują Grecy i Trojanie. Ci mówili zapewne jakimś językiem frygijskim, całkiem odmiennym od greckiego. Mimo to w Iliadzie herosowie porozumiewają się ze sobą bez trudności, a autor nie napomyka nawet o jakichkolwiek kłopotach językowych. Ta sytuacja powtarza się w Eneidzie Wergiliusza z jeszcze większą beztroską, gdyż Eneasz bez jakichkolwiek kłopotów opowiada dokładnie swe nieszczęścia królowej Dydonie, która posługiwała się niechybnie językiem punickim, a więc semickim, nie mającym z greką już nic wspólnego. Nie ma także mowy o nieporozumieniach ani o tłumaczach w Pieśni o Rolandzie z XI wieku, gdzie Maurowie rozmawiają z Frankami bez trudu. Ale literatura nie jest naśladownictwem rzeczywistości. Autor może czytelnikowi przedstawić dowolną scenę przez wtrącenie kilku zręcznie użytych słów. Wystarczy takie zdanie jak: „Henryk mówił z wy- 118 raźnym niemieckim akcentem" albo „Anna z ledwością mogła zrozumieć, co żołnierz mówił do niej po francusku" czy też „kiedy brakło im słów, pomagali sobie gestami". Na scenie i ekranie jest inaczej. Akcja toczy się przed naszymi oczami tak, jakby się działa naprawdę. Co robić wtedy? Najprościej zignorować całe zagadnienie. Hamlet u Szekspira nie udaje, że mówi po duńsku, tak jak Maria Stuart Słowackiego nie pozoruje angielszczyzny- Słuchacze zgadzają się milcząco na tę konwencję. Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy postacie sceniczne należą do różnych grup etnicznych, jak to się często zdarza we współczesnych filmach lub serialach telewizyjnych. Reżyserowie chwytają się tu różnych sposobów. Od całkiem naturalistycznych, kiedy każdy mówi po swojemu, a treść tłumaczą napisy, do rozwiązań połowicznych, kiedy postacie mniej ważne szwargocą do siebie coś, co i tak nie ma znaczenia dla akcji, po prostu dla stworzenia kolorytu lokalnego, a zasadni- cze kwestie, np. między Hiszpanami, wypowiadane są po polsku. Niekiedy reżyser w ogóle nie przejmuje się tą sprawą, jak w komedii filmowej Marysieńka i Napoleon, gdzie wszyscy — Francuzi, Polacy, cesarz i lokaje — mówią sobie spokojnie po polsku. Reżyser kręcący poważny film historyczny uzależni zapewne swój sposób postępowania od okresu, 119 w którym rozgrywa się akcja filmu. Jeżeli jest to wiek XIX lub epoka Oświecenia, autentyczny język epoki doda tylko filmowi smaku. Ale już film o Reju z Nagłowic zmusi do kompromisów lingwistycznych, do pozornej tylko archaizacji, inaczej bowiem treść dzieła byłaby zrozumiała wyłącznie dla językoznawców, którzy, jak wiadomo, w przeciętnej sali kinowej stanowią znikomą mniejszość. W stosunku do obcych filmów i dubbing, i napisy mają swoje zalety i wady. Napisy dają z konieczności tylko część dialogu, a przy tym odrywają co chwila oczy widza od twarzy aktorów. Pozostawiają im jednak własny głos, a zatem jeden z podstawowych elementów aktorstwa. Pozwalają przy tym ludziom uczącym się języków na idealne wprost ćwiczenie w rozumieniu obcej mowy. Dubbing zaś, okaleczając aktorów i irytując widzów nieuchronną niezgodnością słów z ruchami warg, pozwala jednak odbierać pełny dialog bez wysiłku. W niektórych krajach, np. we Włoszech, wszystkie obce filmy są dubbingowane. Oba systemy mają zawziętych zwolenników i wrogów. Na szczęście jednak przeciętny bywalec kin nie trapi się zbytnio kwestią realizmu czy irre-alizmu językowego w sztuce. Sztuczne zęby j Ból zębów jest starszy niż pisana historia ludzkości. Na 32 neolityczne czaszki siedem nosiło wyraźne ślady próchnicy zębów. Jej przykre skutki pojawiają się już w najwcześniejszych kronikach: brzydki wygląd, źle: woniejący oddech, trudności w jedzeniu, mówieniu i uśmiechaniu się, a poza tym ból. Ból cza-.sem chwytał i puszczał na przemian, jak np. u angielskiej królowej Elżbiety I, a czasem był chroniczny, jak u^Jęrzego Waszyngtona i jego żony, Marty. 42.0 Próby interwencji dentystycznych także mają tradycję starożytną. Etruskowie czynili cuda przy pomocy kawałków blachy i drutu. Cel był głównie kosmetyczny, jednak nie służył naśladowaniu natury. W toskańskich ustach błyszczało złoto, dodając nosicielowi poważania u ludzi. Dentystyka od samych początków rozwija się dziwnymi skokami, po których następują długie okresy odrętwienia. Przez całe stulecia działalność stomatologiczna ograniczała się do wyrywania zębów, a narzędzia tego przerażającego rzemiosła odznaczały się masywnością i srogim wyglądem. Normalnie sadzało się pacjenta na podłodze, aby móc mu ścisnąć głowę kolanami. Rzeczą zwykłą było przy tym wyrwanie kilku zdrowych zębów przez omyłkę albo złamanie żuchwy. Taki operator jeździł od miasta do miasta, starając się jednak nie wracać zbyt szybko do miejsc swojej działalności. Pomocnik jego czynił w czasie operacji na placu targowym wesoły hałas na bębnie, rzekomo dla reklamy, ale naprawdę dla zagłuszenia wrzasków pacjenta. Sztuczne zęby rozpowszechniły się dość szybko w XVIII wieku. Wykonane z drzewa były mało przydatne. Zrobione z kości słoniowej prędko gniły i wydawały nieznośną woń. Zęby ludzkie były kosztowne, jeżeli nie pochodziły od niewolników. Dyskretny, sceptyczny uśmiech mędrców Oświecenia świadczy o chwiejnej sytuacji protezy w ustach, zawsze zresztą wyjmowanej przy posiłkach. Chłód tego złotego wieku odnieść więc można, przynajmniej w znacznej mierze, do niedostatków dentystyki. Za to wiktoriańska technika protetyczna umożliwiła ujawnienie się dziewiętnastowiecznego entuzjazmu dla postępu. Cztery wielkie wynalazki pchnęły dentystykę naprzód. Pierwszym był rozwój zębów porcelanowych — twardych, białych, dających się łatwo kształtować, idealnie do potrzeb pacjenta. Drugim był środek znieczulający, który zresztą objawił się przypad- kiem. Pewien młody dentysta amerykański poszedł na pokaz gazu rozweselającego („dystyngowane! rozrywki", jak twierdziła reklama), na którym to pokazie zapraszane na podium osoby z sali, pod wpływem paru dmuchnięć gazu zachowywały się z komicznym brakiem powściągliwości. Dentysta wypróbował skutki tego gazu na sobie i w tejże chwili zrodziła się dentystyka bezbolesna. Później oczywiście znaleziono lepsze środki znieczulające. Trzecim był wynalazek Karola Goodyeara — wulkanizacja — dzięki której można było rozwiązać problem płyty podstawowej. Czwartym wreszcie było zastosowanie ciśnienia powietrza czyli efektu przyssania się protezy do miejsca. Dzięki niemu przeżyły się dawne konstrukcje z resorowymi sprężynami przyciskającymi płyty do dziąseł, a wymagające mocnych szczęk nawet do spożycia kremu śmietankowego. Dyletant Znaczy to tyle, co miłośnik, amator, głównie jakiejś dziedziny sztuki lub nauki, a włoskie dilettare to czynić co z miłości. I bardzo niesłusznie robią ci specjalistyczni perfekcjoniści, którzy to, co się robi eon amore, chcieliby wzgardliwym słowem ośmieszyć, zlekceważyć czy poniżyć. Sztuka i nauka, dawna i nowa, zawdzięczają dyletantom bardzo wiele. Zapewne, z amatorstwa rzadko tylko powstają niezwykłe dzieła albo odkrycia, choć i one się zdarzają. Wielki biolog Lamarck przez długi czas uważany był za amatora-dyletanta, którego trudno brać na serio; również Goethego traktowało wielu jako przyrodniczego profana. Jean Henri Fabre uchodził w oczach profesorów zoologii za prowincjonalnego niedouczka. Dopiero laicy, zwłaszcza poeci, poznali się na nim 122 jako na entomologu. Amatorzy i dyletanci tworzą klimat niezbędny dla twórców w dziedzinie nauki i sztuki, łagodzący atmosferę niezrozumienia i osamotnienia, w jakiej najczęściej działać muszą prawdziwie wielcy. Najwięcej jednak korzyści przynosi dyletant sobie samemu, mogąc w czasie wolnym od pracy zawodowej wyżyć się w sposób dający autentyczne satysfakcje, a krańcowo odmienny od biernego trawienia cudzych produkcji kulturalnych, zwłaszcza przekazywanych przez takie media, jakich odbiór nie wymaga żadnego wysiłku. Wtedy nawet osiągnięcie granicy wieku zawodowego przestaje w człowieku budzić uczucie strachu lub przygnębienia. Wyrzekając się pracy zawodowej, a wraz z nią znacznej części swego dotychczasowego istnienia, człowiek może nadal prowadzić życie owocne i twórcze. Dzięki pomyśl-niejszej prognozie długości życia w naszych czasach, mogą rencistę oczekiwać długie i interesujące lata. Człowieka nie należy wychowywać tylko do zawodu, ale także do twórczego wypoczynku. Jest to bowiem jedyna forma wykorzystywania wolnego czasu, jaka człowieka odbudowuje wewnętrznie i czyni z niego istotę usatysfakcjonowaną i zdrową. Człowiekopotwór Kiedy Karol Linneusz w XVIII wieku opracowywał podział świata organizmów na klasy, rzędy, rodzaje i gatunki, włączył do tej klasyfikacji także gatunek homo monstrosus czyli człowieka dziwacznego lub potwornego. Linneusz uważał ten gatunek za spokrewniony z nami, ale różniący się znacznie cechami fizycznymi. Wierzył on mianowicie, tak jak wielu jego współczesnych, że w dalekich i mało znanych okolicach świata żyją istoty dziwaczne, ale podobne do człowieka. 123 Ta wiara w istnienie potwornych ras trwała w Europie co najmniej przez dwa tysiące lat. Przez ten czas badacze i podróżnicy opisali niezliczone rodzaje i odmiany takich półludzkich stworzeń, a sprawozdania te opierały się prawdopodobnie na błędnych informacjach albo były wytworem fantazji mającej zapewnić podróżnikom sławę w ich ojczyźnie. W tej j kolekcji pomysłów nie pozostawiono w spokoju żadnej niemal części ciała ludzkiego; każdą przekształcano na różne wymyślne sposoby. Były więc ludy o malutkich albo gigantycznych, bądź spiczastych głowach, bez głów, z głowami do zdejmowania, z psią albo końską głową, ze świńskim ryjem lub ptasim dziobem. Mając mgliste tylko i bałamutne wiadomości o egzotycznych krajach, a jeszcze skąp-sze o granicach zmienności cech fizycznych człowieka, ludzie zaludniali krańce świata tworami swojej wyobraźni. Łatwowierność publiczności, wierzącej święcie, że ów homo monstrosus w licznych swoich odmianach rzeczywiście istnieje, nie różni się zresztą zbytnio od bezzasadnych uprzedzeń, jakie i dziś wiele grup ludzkich, zwłaszcza sąsiadujących z sobą na tym samym terytorium, żywi wzajemnie do siebie. Herodot w V wieku pne. wiele podróżował po 124 znanym sobie świecie. Relacje jego .o Egipcjanach i Persach są dość bezstronne; z pewnością tez nie wierzył we wszystko, co mu opowiadano. Jednak w krajach odleglejszych od ziemi ojczystej ludzie i ich obyczaje często wydają się osobliwe. Jak pisze Herodot: „Na krańcach świata powstają rzeczy najprze- dziwniejsze". Opowiada on więc, że w Etiopii, w pobliżu granicy egipskiej, plemię zwane troglodytami żyje pod ziemią, żywi się wężami i jaszczurkami, a mowa ich przypomina pisk nietoperzy. Natomiast w pobliżu gór Atlasu żyją Atlanci, którzy podobno nie jedzą nic żyjącego i nie mają sennych widzeń. W Indiach znów Padajowie zjadają swoich bliźnich, gdy ci ulegną najbłahszemu choćby schorzeniu; libijscy Adyrmachidowie za to, gdy złapią na sobie pchłę, odpłacają jej zaraz wet za wet ukąszeniem za ukąszenie, a potem puszczają wolno. Argipajowie zadoń- scy zasię są wszyscy, co do jednego, łysi; w górach tychże okolic mieszkać mają ludzie o kozich nogach i inni, którzy sypiają snem zimowym przez pół roku. „Ja w to wszystko nie wierzę", dodaje Herodot, a mimo to relacjonuje dalej. Więc Arimaspowie mają tylko po jednym oku w pośrodku czoła, a gryfony — półlwy i półorły —? pilnują skarbów. Powołując się na świadectwo Libijeżyków Herodot wspomina też o ludziach bez głów, z oczami na piersi, o ludziach o psich mordach i o Wielu innych. O analogicznych potworach ludzkich napomyka także poeta grecki Hezjod na kilka stuleci przed He-rodotem. Homer opisuje jednookich Kiklopów, olbrzymów i pigmejów. Herodot więc nie wymyślił tych dziwacznych postaci, ale był pierwszym, który umiejscowił je w konkretnych warunkach geograficznych. Pod koniec V wieku pne. Ktezjasz, który był kiedyś lekarzem na dworze perskim, a potem autorem pierwszego dzieła o Indiach, pisze w nim o różnych przedziwnych mieszkańcach tego kraju, jako to o Scyjapodach, mających tylko jedną, ale za to olbrzymią nogę, na której skaczą szybciej niż ludzie 125 dwunożni biegają. Używają również tej kończyny jako rodzaju-parasola, trzymając ją nad; głową dla ochrony przed deszczem lub promieniami słonecznymi. Wkroczenie wojsk Aleksandra Wielkiego do Indii w 326 roku pne. dało początek nowej serii podobnych opowieści. Armii Aleksandra towarzyszyli uczeni, których obowiązkiem było sporządzać do-1 kładne opisy mijanych krajów. Większość tych prac zaginęła jednak. Niektórzy uczeni greccy kwestionowali prawdziwość opowieści o potworach. Geograf Strabon, żyjący na początku naszej ery, nie zawahał się nazwać ich stekiem bredni. Mimo to tradycja pozostała, nie tracąc ani trochę żywotności. Rzymski przyrodnik Pliniusz Starszy z I wieku ne. w swojej encyklopedycznej Historii naturalnej powtórzył i usystematyzował to wszystko, co wiedziano dotąd o potworach, dodając jeszcze coś niecoś od siebie. Te rasy monstrów stanowiły niełatwy problem dla wczesnych ojców Kościoła. Trudno było zaprzeczyć istnieniu tych stworzeń, nie tylko z powodu raportów misjonarzy, ale także przez Biblię. W Księdze Rodzaju mówi się o rasie olbrzymów. Ustęp Izajasza powiada: „A włochaci będą tam tańczyć". Własny komentarz tłumacza na łacinę, św. Hieronima, wyjaśnia, że włochaci mogą oznaczać dzikich ludzi. W swoim Państwie bożym św. Augustyn sądzi, że monstra istnieją i są potomkami Adama. Inni komentatorzy woleli przypuszczać, że owe dziwotwo-ry spłodził diabeł, aby Bogu pomieszać szyki. W średniowieczu lubiano powoływać się na monstra w celach pedagogicznych. Stosownie do pewnego źródła z XIII wieku, pigmeje oznaczają pokorę, giganci — dumę, a psiogłowcy — przykry charakter. Po wyprawie Kolumba papież Paweł II uważał za konieczne oświadczyć dobitnie w swej bulli z 1537, że Indianie amerykańscy są ludźmi i mają nieśmiertelną duszę. Postać Kalibana w Burzy Szekspira niewątpliwie odzwierciedla stosunek do Indian w cza- 126 sach elżbietańskich, równoległy zresztą zapewne do innego poglądu, czyniąc z nich Szlachetnych Dzikusów, o których była mowa poprzednio. Mnóstwo informacji na temat człekoupiorów zawiera książka księdza Benedykta Chmielowskiego Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scjencji pełna z 1745—6 roku. Rzecz zabawna, że ów homo monstrosus nie umarł jeszcze ze szczętem. Doniesienia o yetim, żyjącym w niedostępnych jaskiniach Himalajów, interesują dziś nawet naukowców. Spekulacje na temat życia na planetach odległych gwiazd i kolosalna literatura fikcji naukowej stworzyła nowe monstra, a wśród nich dobrze znanych zielonych człowieczków o spiczastych główkach zakończonych antenami telewizyjnymi. Te fantazyjne istotki tworzy się przeważnie dla dowcipów rysunkowych, ale morał pozostaje ciągle ten sam. Kiedy człowiek rozmyśla o jakichś niezmiernie odległych miejscach, gdzie mógłby sobie wyobrazić istnienie stworzeń rozumnych, a może nawet podobnych do ludzi, imaginacja jego zaczyna pracować, tworząc obrazy niby to poczwar i straszydeł, a w gruncie rzeczy tylko warianty i kombinacje elementów organizmów i mechanizmów dobrze mu znanych ze Starej Ziemi. Sati Był to obyczaj importowany do Indii. Herodot opisuje palenie wdów na stosach pogrzebowych ich mężów u Scytów i Traków. Jeśli można mu wierzyć (a coraz częściej okazuje się, że można, z pewnymi zastrzeżeniami), wdowy tamtejsze walczyły o to, aby je zabijano na grobach swych małżonków, jak o należny przywilej. Rytuał ten pochodzi prawdopodob- 127 ' nie od rozpowszechnionego niegdyś na całym.niemal świecie zabijania żony lub żon, albo konkubin, księcia lub bogacza, wraz z niewolnikami i niewolnicami, aby troszczyły się o niego na tamtym świecie. Święte księgi hinduskie, Wedy, pochodzące z II tysiąclecia przed ne., mówią o tym ceremoniale jako o dawnym obyczaju, a jedna z nich, Rigweda, wskazuje, że w1 okresie wedyjskim rytuał ten złagodzono w ten sposób, że wdowa kładła się tylko na chwilę na stosie, tuż przed spaleniem męża. Ale już księgi Mahabha-raty, współczesne mniej więcej czasom Tyberiusza, mówią o przywróceniu tej instytucji w całej rozciągłości i twierdzą, że uczciwa żona nie zechce przeżyć swojego męża, ale wejdzie w ogień jego stosu. Nazwa tego zwyczaju, sati, oznacza właśnie kochającą żonę. Spełniano tę ofiarę spalając zwłoki zabitej żony w wykopanym dole, albo — jak u Telugów na południu — dając jej spłonąć żywcem. Starożytny geograf grecki Strabon donosi, że rytuał sati rozpowszechniony był w Indiach za czasów Aleksandra Wielkiego i że pendżabskie plemię Katejów uczyniło sati prawem obowiązującym, aby żonom nie opłacało się truć swych mężów. Zwyczaj ten rozszerzył się także wśród Mogołów, mimo że muzułmanie czuli do niego odrazę; nawet wielki i mądry władca Indii, Akbar, nie mógł sobie z nim poradzić. Pewnego razu Akbar usiłował osobiście odwieść jakąś dziewczynę hinduską od pójścia na stos swego zmarłego narzeczonego. Ale choć bramini dołączyli się do próśb króla, nie można jej było wyperswadować tego zamiaru. Gdy już ją ogarniały płomienie, a Akbar i królewicz Danijal ponawiali jeszcze swe prośby, dziewczyna krzyknęła: „Przestańcie mnie dręczyć!". Wenecki podróżnik Conti, z XV wieku, donosi, że radża albo król spomiędzy 12.000 swoich żon wybierał 3.000 faworyt pod warunkiem, że po jego zgonie spłoną razem z nim, co miało być dla nich wielkim honorem. Mam wrażenie, że ktoś tu przesadził — albo radża, albo Conti. 123 Sati traciło na popularności w miarę rozwoju kontaktów Indii z Europą. Ale nadal wdowom hinduskim odmawiano wielu praw. Małżeństwo wiązało żonę z mężem na zawsze. Dlatego jej powtórne zamążpójś-cie byłoby śmiertelnym grzechem, wprowadzającym potworny nieład do przyszłych wcieleń prawowitego małżonka. Prawo nakazywało więc wdowie życie w celibacie, golenie głowy i poświęcanie reszty żywota (jeśli już uparła się, aby przy nim pozostać) dobroczynności i trosce o dzieci. Nie była jednak bez środków do życia, bo prawo czyniło ją pierwszym spadkobiercą. Prawidła te dotyczyły pobożnych kobiet średnich i wyższych klas, to jest mniej więcej trzydziestu procent ludności. Niższe kasty ignorowały je, podobnie jak muzułmanie i Sikhowie. Władze brytyjskie wydały w 1829 prawo znoszące ten zwyczaj. Chorzy umysłowo a my Normalny, rzeczowy stosunek do chorego umysłowo, identyczny ze stosunkiem do każdej innej osoby cierpiącej, jest obecnie jedną z oznak kultury kraju, wynikiem długotrwałej walki między dwiema potężnymi siłami. Pierwsza z nich to przeżytki różnych przesądów, metafizycznych wniosków różnych filozofii, dogmatyzmu różnych teologii, dosłownej wykładni różnych świętych ksiąg, zwłaszcza Biblii, składających się na domniemanie, że choroby umysłowe są w głównej mierze skutkiem opętania przez demony. Druga siła — to nauka, stopniowo zbierająca dowody na to, że choroby te to zaburzenia czynności ośrodkowego układu nerwowego. 9 — Drugi kot w worku 129 Nic prostszego i naturalniejszego — we wczesnych stadiach cywilizacji — niż wiara w tajemnicze, świadome siły zła. Na człowieka spadały przeróżne troski i nieszczęścia. Nieznajomość praw fizycznych skłaniała go często do przypisywania tych nieszczęść gniewowi bogów albo, jeszcze częściej, złośliwości demonów. Zwłaszcza w wypadku chorób. Prawdziwe ich przyczyny są zwykle tak skomplikowane, że można je było poznać dopiero po setkach lat badań naukowych; dlatego przede wszystkim choroby tłumaczono działaniem złych duchów. A tym bardziej choroby psychiczne! Większość ludzkości mogła pojąć ich istnienie tylko jako skutek interwencji szatańskiej. A jednalk już bardzo wcześnie, w Grecji i Rzymie, doszła do głosu nauka. W V wieku pne. Hipokrates ustalił wielką prawdę, że wszelki obłęd jest tylko chorobą mózgu. Otworzył w ten sposób okres humanitarnego stosunku do chorych psychicznie, który miał przetrwać bez mała tysiąc lat. Myśl Hipokratesa rozwijał dalej Areteusz w I wieku me., Soranus na początku i Galen pod koniec następnego stulecia. W III wieku Celdusz Aurelianus dowodził, że do chorych umysłowo należy się odnosić dobrotliwie i życzliwie. Gdyby itezy tej nie potępili później teologowie cytujący teksty biblijne, zaoszczędziłaby ona chorym piętnastu wieków okrucieństw. Tein szereg uczonych zamyka Paweł z Eginy działający pod opieką kalifa Omara. Dobroczynne apostolstwo nauki zniszczyła jednak teologia, rozpoczynając okres, który przyniósł niewypowiedziane tortury, psychiczne i cielesne, setkom tysięcy niewinnych ludzi. Pod wpływem różnych religii Bliskiego Wschodu, zwłaszcza jednak pod wpływem Biblii i nauk Platona, wiara, że szatan jest sprawcą chorób psychicznych, przeniknęła do wczesnego Kościoła i utwierdziła się w najznakomitszych nawet umysłach. Typowym przykładem jest tu papież Grzegorz Wielki, człowiek o niezwykle rozległych, jak na swoje czasy, horyzontach, słusznie chyba naz- 130 wany jednym z czterech doktorów Zachodniego Kościoła. A przecież powiada on z całą powagą, że pewna zakonnica, zjadłszy parę listków sałaty bez przeżegnania się, połknęła diabła. Najgorsze traktowanie obłąkanych rozpoczęło się jednak w teologicznej atmosferze Wieków Średnich. Ateizmeim było nie tylko przeczyć istnieniu szatana, ale też dopuszczać istnienie jakichś granic diabelskiej potęgi. Wszyscy wielcy doktorzy średniowiecznego Kościoła, wraz ze św. Anzelmem, Abelardem, św. Tomaszem z Akwinu i Wincentym z Beauvais, utrzymywali zgodnie, że choroba umysłowa jest w głównej mierze opętaniem przez demony. Powoływano się na cytat z 22 rozdziału Księgi Wyjścia: „Czarownikom żyć nie dopuścisz". Z pięknej karty opieki nad chorymi i cierpiącymi, zapisanej przez klasztory średniowieczne, psychicznie chorzy zostali bezwzględnie wykreśleni. Główną bronią przeciw mieszkającemu w chorych szatanowi był egzorcyzni. Proceder ten uważano za jedną z przyczyn chwały Kościoła. Pewien ibiskup z Beauvais wygonił z chorego pięciu diabłów i nawet spisał z nimi umowę, że opętanego zostawią odtąd w spokoju. W 1583 roku jezuici wiedeńscy szczycili się wypędzeniem 12.652 diabłów przy pomocy egzorcyz-mów. Prócz nich stosowano biczowanie, torturowanie, wreszcie palenie na stosie chorego wraz z za- 131 mieszkałymi w nim diabłami. W wielu miastach Europy środkowej stoją do dziś „wieże czarownic", gdzie torturowano czarownice i opętanych, i „wieże głupców", gdzie więziono lżej chorych psychicznie. Katedry Europy pełne są rzeźb i portretów szatana i pomniejszych czarów. Tę samą doktrynę opętania przejęły bez zastrzeżeń kościoły protestanckie, Luter i Kalwin. W pierwszej połowie XVII wieku, kiedy dawały się już niekiedy słyszeć głosy protestu przeciw tej doktrynie, wynikające z niej okrucieństwa dosięgały szczytów. Ocknienie nastąpiło najpierw we Francji, między innymi pod wpływem pism Montaigne'a. Już Colbert, minister Ludwika XIV, wydał edykt zabraniający procesów przeciw czarownikom. Decydujący był wpływ filozofów francuskich z Monteskiuszem i Walterem na czele. Wreszcie w 1768 parlament Paryża ogłosił deklarację, że osoby opętane mają być traktowane po prostu jak chore. Walka, w .zasadzie wygrana przez Oświecenie XVIII wieku, toczyła się jeszcze gdzieniegdzie aż do połowy XIX stulecia. Kilkanaście wieków nieprzerwanej władzy zabobonu pozostawiło jednak ślady na umysłach. Ludzie skłonni do grubiańskiego traktowania psychicznie chorych, uważający ich za właściwy przedmiot prostackich żartów, nie całkiem jeszcze wyemancypowali się z pożałowania godnej ciemnoty i przesądu. Wenus z Milo W kwietniu 1820 roku pewien wieśniak grecki, niejaki Bottoni, orał wraz ze swym synem pole na zboczu wzgórza na wyspie Melos, będącej wówczas pod panowaniem tureckim. Nagle grunt się zapadł, ujawniając jaskinię. Zawierała ona posąg leżący wśród od- 132 łamków marmuru. Bottoni przywlókł parę kawałków do domu, a następnie pokazał je konsulowi francuskiemu. Konsul zainteresował się znaleziskiem i postanowił wyszabrować je dla Francji. Wkrótce potem przysłał „specjalistę" (w istocie rzeczy zwykłego podporucznika marynarki z francuskiego statku). Podporucznik obejrzał jaskinię*! zar aportował, co następuje: „Znalezisko mieści się w czymś w rodzaju pawilonu, wokół którego biegnie napis dedykujący go Hermesowi i Heraklesowi. Posąg przedstawia nagą kobietę trzymającą jabłko w lewej ręce, a podtrzymującą przyodziewek prawą. Obie ręce są uszkodzone i obecnie oddzielone od korpusu". Rzekomy rzeczoznawca przyrzekł Bottoniemu, że ambasador francuski z Turcji załatwi zakup posągu, po czym sam pożeglował do Konstantynopola. Ledwo statek zniknął za horyzontem, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pewien pop- kolaiborant oświadczył Bottoniemu, że statua należy się 'prawnie sułtanowi, który się okropnie rozgniewa, kiedy się dowie, że ją wywieziono. Bottoni się przestraszył. Wkrótce potem w porcie zjawiła się turecka łódź, a rzeźbę przeniesiono na nabrzeże i ułożono, gotową do załadowania. Nim jednatk zdołano się do tego zabrać, do portu zawinął statek, z którego wysiadł francuski dyplomata z dokumentem, upoważniającym go do zakupu posągu. Nie wiadomo, czy 'transakcji dokonano w drodze rokowań, ozy przy użyciu siły, dość, że marmurową damę zawieziono do Paryża, a biedny Bottoni został z 500 frankami w kieszeni. Wkrótce potem zjechał na miejsce sam ambasador francuski ze Stambułu, zwiedził jaskinię w towarzystwie ceremonialnej asysty, po czym udało mu się zabrać jeszcze kilka fragmentów, wraz z częścią podstawy. Posąg powitano w Paryżu z wielkim szumem. Rzeczoznawcy Luwru, panowie Percier i Fontaine oświadczyli, że jest to niewątpliwie dzieło najsłyn- 133 niejszego rzeźbiarza greckiego, Praksytelesa. Wenus zamknięto w -bezpiecznym miejscu, przygotowując dla niej jednocześnie godną jej salę w muzeum. I teraz znowu zdarzyło się coś niezwykłego. Sławny malarz francuski Louis David, liczący sobie wówczas 72 lata i mieszkający na wygnaniu w, Brukseli, zainteresowany tfta. nabytkiem, poprosił jednego ze swych dawnych uczniów w Paryżu o przysłanie mu rysunku posągu. Jakież było jego zdziwienie, gdy rysunek wreszcie do niego dotarł! Na fragmencie podstawy odkrytej przez ambasadora, złączonej już wówczas z posągiem, widniał wyraźny napis: „Agesandros, syn Menidesa z Antiochii, wyrzeźbił to". Cóż więc znaczyć miało całe gadanie o Praksytelesie i epoce klasycznej? Z inskrypcji wynikało, że było to dzieło późne, mniej więcej z roku 200 przed naszą erą i na dobitkę pr owdncj analne. Można sobie wyobrazić, jak ta rewelacja podziałała na Ferciara i Fonitadine'a. Posąg zatrzymano pod kluczem przez przeszło sześćdziesiąt lat, a gdy wreszcie, w 1884, ukazano go publiczności, fragment podstawy z napisem Ibył już usunięty, jalko rzekomo nie należący do rzeźby, i nikt go odtąd nie widział. Czy w ogóle kiedykolwiek Istniał? A jeśli tak, to czy był naprawdę częścią posągu? A co się stało z napisem o Hermesie i Heraklesie? Gdzie się podziały ręce? Czy podporucznik widział je rzeczywiście, a jeśli tak, to czy mogłyby one zidentyfikować bóstwo wyobrażone w marmurze? Współcześni znawcy zgadzają się na ogół co do tego, że jest to dzieło późne i prowincjonalne, i że fragment lewej ręki trzymającej jabłko należy zapewne do posągu. Grecka nazwa wyspy, Melos, i grecka nazwa jabłka, melon, mogą nasuwać przypuszczenie, że nie jest to żadna Afrodyta-Wenus, ale po prostu jakaś lokalna, wyspiarska .bogini. 134 Dr Guillotin Często spotkać się można z twierdzeniem, że dr Guillotin, wynalazca gilotyny, był jej pierwszą ofiarą. To nieprawda. Guillotin nie był ani wynalazcą, ani ofiarą gilotyny. Joseph lgnące Guillotin, urodzony w 1738 r. był profesorem anatomii, patologii i fizjologii na Sorbonie w Paryżu. Często zwracano się do niego o radę w ważnych sprawach, jako do dobrego obywatela i uczonego o umyśle bystrym i przenikliwym. Był jednym z członków komisji mającej ocenić pod wzglęjdem naukowym istotę czarów i skuteczność działania lasek czarnoksięskich, aby wykazać szerokim sferom ludności, zwłaszcza na wisi, absurdalność .podobnych praktyk. Był także współredaktorem, wraz z Beniaminem Franklinem, Antoine Lavoisierem i Jean Sylvain Baillym sławnego referatu Francuskiej Akademii Nauk z 1784, który sprowadzał głośne podówczas cuda nauk Mesmera o rzekomym fluidzie, zwanym „magnetyzmem zwierzęcym", do ich właściwych wymiarów. Za Burbonów, we Francji przedrewolucyjnej, jednym z przywilejów arystokracji było, w wypadku skazania na śmierć, wykonanie wyroku przez ścięcie, co uważano za karę szlachetniejszą niż szubienica, przeznaczona dla skazańców pochodzenia plebejskie-go. Nadawała ona egzekucji charakter hańbiący nie tylko w stosunku do delikwenta, ale także do całej jego rodzimy. Otóż 1 grudnia 1789 Guillotin, członek Konstytuanty, przekłada Izbie wniosek proponujący: 1) ustanowienie jednolitego sposobu wykonywania kary śmierci dla wszystkich skazanych, bez względu na pochodzenie i 2) skrócenie cierpień delikwentów. Pierwszą część wniosku uchwalono jednogłośnie, ale decyzję co do drugiej odłożono na później. Jednak w czasie dyskusji nad tą drugą częścią nasz czcigodny doktor przekonywał Zgromadzenie, że róż- 135 ne przyrządy do mechanicznego ścinania głów, stosowane współcześnie w Anglii lub dawniej w różnych prowincjach Francji, Niemiec czy Włoch, są znacznie humanitarniejsze od miecza lub topora, a dałyby się jeszcze znacznie udoskonalić. Odpowiadając na czyjś zarzut w czasie debaty, Guillotin wykrzyknął pod adresem oponenta: „Moją maszyną mógłbym panu ściąć głowę w oka mgnieniu, nie sprawiając najmniejszego bólu!" Był to entuzjazm dość nierozważny, powitany zresztą wybuchem homerycznego śmiechu. Wesołość ta może się dziś wydać tragiczna, kiedy się pomyśli, jak wielu z tych, co się tak wówczas śmiali, miało w okresie terroru ponieść śmierć przy pomocy tej maszyny, nie mającej jeszcze wtedy ani kształtu, ani imienia. Mówiąc „moja maszyna" Guillotin chciał po prostu powiedzieć „maszyna, jaką byśmy przyjęli", sam bowiem nie przedstawił żadnego konkretnego projektu maszyny; opowiadał się tylko za jakimś urządzeniem mechanicznym. We Francji jednak, gdzie wszystko może się stać 'przedmiotem drwiny, okrzyk jego był tematem nie kończących się żartów. Bawiono się pomysłem pozbawienia kogoś głowy w mgnieniu oka dla okazania mu współczucia. Przyrząd ten ochrzczono wreszcie, na długo przed jego skonstruowaniem, i to niestety nazwiskiem biednego profesora. Na ten 136 temat powstały liczne kuplety i piosenki. Łatwo sobie wyobrazić uczucia nieszczęsnego humanitarysty. Dla opracowania jednolitego sposobu egzekucji dla wszystkich stanów, Zgromadzenie wyznaczyło komisję. Sposobem używanym dotychczas było ścinanie przy pomocy miecza lub topora. Okropnej tej operacji dokonywano, jak wiadomo, na pniaku. Niezręczność lub zdenerwowanie kata uczynić mogły z egzekucji istne jatki. Komisja poradziła się więc słynnego chirurga Louisa. Dziwna zaiste misja dla przedstawiciela zawodu, zajmującego się raczej ratowaniem pacjentów niż ich zabijaniem! Ale szło o oszczędzenie ludziom cierpień. Dr Louis przedstawił swój pogląd Konstytuancie 20 marca 1792, opowiadając się za maszyną stosowaną podówczas w Anglii, a będącą właściwie prymitywną wersją gilotyny, i wskazał na pewne ulepszenia, których należałoby dokonać. Pod jego osobistym kierownictwem mechanik niemiecki Schmidt zbudował maszynę, którą po pewnych dalszych udoskonaleniach zatwierdzono do użytku. Dr Louis nie był świadkiem ani jednej egzekucji na tym instrumencie, bo zmarł w dwa miesięce po wystąpieniu przed Izbą. Dr Guillotin .przeżył Rewolucję i umarł w 1814, na dwa tygodnie przed pierwszą abdykacją Napoleona. Ryż i risotto Nie jest to jedyny wypadek zaczerpnięcia dwukrotnie u jednego źródła językowego. Tak jak zboże zwane ryżem nie jest produktem swojskim tylko importowanym, tak i sam wyraz „ryż" pochodzi od włoskego riso, od którego znów risotto jest włoskim zdrobnieniem, jak kaszka (na talerzu) od kaszy (w workach), oznaczającym również typowo włoską potrawę. Do innej znów, łacińskiej rodziny wyrazów 137 sięgnęliśmy nawet trzykrotnie. Od czasownika repri-mere wzięliśmy reprymendę, czyli naganę, burę. Utworzony od tego czasownika późnołaciński rzeczownik repressio dał nam represję czyli karę, środek odwetu. Z tegoż źródła biorący się rzeczownik łaciny średniowiecznej represalia przejęliśmy bez zmiany, również w znaczeniu środków odwetowych, stosując go jednak raczej w polityce międzynarodowej. Jak widzimy, sens tych trzech wyrazów jest sobie bliski, jednak każdy z nich nadaje się do użycia w nieco innych okolicznościach, wzbogacając nasz język i dodając mu precyzji. Najbardziej znanym przykładem takiej dwukrotnej pożyczki z obcego języka są wyrazy barwa i farba. Niemieckie Farbę dało nam oba wyrazy, ale pierwszy przyszedł do nas za pośrednictwem czeskim i całkiem się spolszczył, podczas gdy drugi otrzymaliśmy bezpośrednio z niemieckiego dopiero w XV wieku. Jak zwykle w takich wypadkach, każda z tych pożyczek spełnia inną funkcję w języku: barwa oznacza dziś kolor, a farba materiał, którym się maluje. Niemieckie Scheibe przejmowaliśmy aż czterokrotnie. Raz ze staroniemieckiej jeszcze formy jako skibę, drugi raz jako szybę, trzeci — jako szyb (np. górniczy), czwarty — w gwarze rzemieślniczej — jako szajbę. Łacińskiego magistra przyjęliśmy aż pięciokrotnie: magister oznaczający stopień naukowy, przyszedł wprost z łaciny, mistrz — za pośrednictwem czeskim, majster przez niemczyznę, metr — czyli nauczyciel tańca — przez francuszczyznę i wreszcie maestro — tytuł wybitnego muzyka, wirtuoza — za pośrednictwem włoskim. I tu, jak poprzednio, każdy z potomków owego łacińskiego wyrazu zajął właściwy sobie odcinek znaczeniowy. Podobną parą wyrazów jest stadion i stadium. Stadion jest wyrazem starogreckim, oznaczającym po grecku albo miarę długości, albo — tak jak po polsku — teren z urządzeniami sportowymi i trybunami dla widzów. Ten sam wyraz w formie łacińskiej, 138 stadium, znaczy już co innego, mianowicie etap, fazę, stopień rozwoju, okres przebiegu zjawiska. Łacińskie castellum zostało przejęte raz za pośrednictwem czeskiego jako kościół, a drugi raz, bezpośrednio z łaciny, jako kasztel czyli gród, zamek warowny kasztelana. Łacińskie capra, koza, kozie podskoki, otrzymaliśmy raz przez francuszczyznę jako kaprys, drugi raz przez język włoski, jako kabriolet. Łacińskie spiritus, tchnienie, otrzymaliśmy raz jako spirytus, alkohol, drugi raz jako spirytyzm, wiarę w komunikowanie się na seansach z duchami zmarłych. Wreszcie łacińskie composiia dostało się do nas różnymi drogami jako kompozycja, kompot, kompost i kapusta, a carrus, wóz, dał nam za pośrednictwem włoskim karetę, karocę, karioikę i karierę, a przez francuski jeszcze karuzelę, karoserię, a nawet, co wydaje się na pierwszy rzut Oka nie do wiary, szarżę, zarówno ułańską, jak i aktorską. Mleko Warto naprzód zwrócić uwagę na ciekawy fakt, że mleko jest jedyną substancją naturalną na Ziemi, będącą przede wszystkim pożywieniem. Wydzielają je samice ssaków zaraz po urodzeniu młodych. Mleko ludzkie uzupełniane bywało mlekiem innych gatunków. Hodowla zwierząt zapewniających regularną dostawę mleka ograniczyła i uszczupliła produkcję mleka kobiecego. Wiele jest gatunków zwierząt oswojonych, których mleko człowiek nauczył się pić, częstokroć nie bez oporów i początkowego obrzydzenia. Są to głównie zwierzęta kopytne: bydło domowe, koza, owca, klacz, bawolica, renifer, wielbłądzica, jak, karibu i oślica. Na półkuli zachodniej nie znano dojenia przed wy- 139 MUCZN/ BRACIĄ prawą Kolumba. Pewne plemiona czy narody są zależne od mleka i jego produktów jako od swego podstawowego pożywienia, jak na przykład Hotentoca afrykańscy, Lapończycy w Europie, Todowie w górach Nilagiri w prowincji Madras w Indiach i liczne plemiona pasterskie Azji Środkowej. W większej części kontynentu europejskiego i na wielkich połaciach Afryki i Azji mleczarstwo było integralnym składnikiem rolnictwa. Ale trzeba już pewnego wysiłku wyobraźni, aby sobie przedstawić, że mleko nie istniało wcale w jadłospisie Chińczyków, Japończyków czy wyspiarzy Polinezji i Melanezji. Mowa tu oczywiście ciągle o mleku zwierzęcym, bo przecież mlekiem matki karmiono niemowlęta wszystkich krajów Ziemi. Ale ido uzupełnienia diety mlekiem zwierząt można żywić mieszane uczucia przez całe stulecia, a nawet jeszcze dłużej. We Włoszech można się często spotkać z mniemaniem, że niemowlę przejmuje pewne cechy od samicy, której mlekiem się karmi. Dlatego niańki powinny mieć rekomendacje potwierdzające ich nieposzlakowany charakter, a mleko krowie daje się dzieciom dość późno, kiedy już stają na własnych nóżkach. W Polsce jeszcze w XIX wieku chłop nie pozwalał karmić dziecka piersią dłużej niż przez dwie kolejne noce świętojańskie. A kiedy dziecko raz odstawione 140 zaczęto karmić na nowo, powiadano, że wyrośnie z niego jąkała. W naszej własnej kulturze mleko, zwłaszcza płynne, zimne mleko krowie zajmuje jak gdyby pozycję pośrednią (jako pokarm dorosłych) między postawami krańcowymi — Mdii i Afryki, gdzie się je traktuje z największym szacunkiem i ceremoniami, i Chin, gdzie do niedawna brzydzono się nim tak jak innymi wydzielinami zwierząt. Powiadamy, że jest ono zdrowe, pożywne, zwłaszcza dla dzieci, rekonwalescentów, kobiet karmiących czy kobiet w ciąży, ale normalni ludzie dorośli mają w stosunku do mleka liczne zastrzeżenia i uprzedzenia. Wystarczy pomyśleć chwilę, aby sobie uświadomić, jak wielu naszych dorosłych anajomych mówi o mleku płynnym z wyraźną niechęcią. Innym jest oczywiście stosunek do kefiru, śmietany, serów, ale to już zagadnienie odrębne. U Todów, o których wspomnieliśmy .powyżej, całe życie toczy się wokół bawołu, a mleczarnia służy jako świątynia. Wszystkie czynności związane z mlekiem wykonywać mogą wyłącznie mężczyźni. Umierającemu daje się mleko do picia, a zmarłego umieszcza się przed pogrzebem w oborze. Kobietom wolno wprawdzie pić mleko, ale wszelki inny z nim kontakt byłby naruszeniem groźnego tabu. Wahirnowie z Ugandy i Masajowie z Kenii i Tanganiki wierzą, że zagotowanie mleka przyczynić się może do pomoru bydła lub do spadku mleczności krów. U Zulusów mężczyźnie zranionemu nie wolno doić krowy, zanim nie podda się rytuałowi oczyszczenia. Mleko i krew uważane być mogą za ciecze przeciwstawne sobie, jak na przykład u Tongów, gdzie kobiecie miesiączkuj ącej nie wolno się zbliżać do zagrody dla bydła, ani nawet spojrzeć na nie. Przeciwstawne mogą być także mleko i mięso, których nie jada się razem, jak u Żydów. Bagando-wie z Ugandy nie tkną mięsa gotowanego w mleku, Masajowie, po zjedzeniu mięsa, nim sięgną po mle- 141 ko, używają środka wymiotnego. Uważają także, iż mycie wodą naczyń do mleka daje mleku przykry zapach; dlatego myją te naczynia w krowim moczu. Niekiedy antytezą mleka jest życie seksualne ludzi. Plemiona Ahamba i Akikuju powstrzymują się od stosunków płciowych kiedy bydło się pasie. Ale również w Europie i Ameryce panuje wiele przesądów dotyczących strawności mleka spożywanego z innymi pokarmami, zwłaszcsza kwaśnymi, jak pomidory, ogórki kwaszone, cytryny, albo ze skorupiakami. Lodowato zimne mleko pijane do schabów i befsztyków w Skandynawii i w Stanach Zjednoczonych, budzi grozę w Polsce czy we Francji. Przesądy te jednak nie dotyczą wyrobów z mleka, ani wypadków, kiedy te przeciwstawne składniki przyrządza się razem, w jednym garnku. W wielu okolicach Europy .pozostawiano niedawno jeszcze mleko w podstawce dla domowego duszka opiekuńczego. Samuel Pepys pisze w swych Pamiętnikach, że w dniu 1 maja, w ludowy obchód powitania wiosny, mleczarki według dawnego zwyczaju przystrajały swe wiadra w girlandy i puszczały się w tany. Chłopi niemieccy niekiedy jeszcze przystrajają gaikami każdą krowę i konia, a także drzwi stajni i obór, co niegdyś chronić miało nie tylko bydełko, ale i kobiety, przed knowaniami czarownic w wilię 1 maja zwaną Nocą Walpurgii, kiedy według legend średniowiecznych odbywały się sabaty czarownic na górze Brocken. Homer w Iliadzie mówi o ulewaniu mleka dla zmarłych w Hadesie; miód i mleko są łącznym symbolem obfitości i bogactwa w Biblii. Natomiast jedną z najstarszych kpin z ludzi nie umiejących się obchodzić z mlekiem jest przysłowie: Jeden doi barana, a drugi sito podstawia. 142 Sen ryby Czy można spać nie mając powiek? A oczy ryby są rzeczywiście stale otwarte na jej rybi świat. Na wrażenia zmysłowe jakiegokolwiek rodzaju składać się jednak muszą dwa podstawowe czynniki. Pierwszym jest odbiór bodźca przez narząd czucia zmysłowego, a więc powstanie obrazu w układzie optycznym oka czy drgań akustycznych błony bębenkowej ucha, czy też pobudzenie receptorów dotykowych powierzchni skóry. Drugim jest wywołanie wrażenia — uwarunkowane uwagą naszej świadomości. Nie widzimy przecież wszystkiego, co znajduje się przed naszymi oczami. Mówiąc skrótowo, widzimy tylko to, co zauważamy. Nie odczuwamy wszystkich woni, jakie nasze nosy potrafią zarejestrować. Słyszymy w istocie tylko to, czemu się przysłuchujemy. Potrafimy, mając oczy szeroko otwarte, odwrócić naszą świadomość od tego, co do nich dociera, znaleźć się myślą w całkiem innym krajobrazie niż ten, który się przed nami roztacza. Stajemy się w takich chwilach ślepcami z wyboru. Przez całą dobę ciało nasze jest czułe na wszelkie bodźce zewnętrzne. Ale ponieważ umiemy znieczulić naszą świadomość, nip. na wrażenia dotykowe, możemy nie zdawać sobie sprawy z ucisku wywieranego na nasze .podeszwy przez powierzchnię Ziemi, z owiewających nas prądów powietrznych, z tysiąca dotknięć otaczających nas przedmiotów. Zmęczona ryba odpoczywa zapadając w sen, tak jak my. Jej pozbawione powiek oczy utkwione są wprawdzie w chwiejne kształty głębiny wodnej, ale świadomość zwierzęcia, rybia anima, udała się na spoczynek. Powątpiewanie nasze o możliwości snu z otwartymi oczyma ciekawe jest także z psychologicznego punktu widzenia, świadczy ono bowiem o tym, jak bardzo jesteśmy skłonni brać siebie za 143 obowiązującą miarę wszechrzeczy, nie zwracając uwagi na prostą okoliczność, że anatomia i fizjologia człowieka stanowi tylko jedno z niezliczonych możliwych rozwiązań konstrukcji i funkcji istoty żywej. Ze wszystkich naszych narządów zmysłowych jedynie oko jest -zaopatrzone w aparat ochronny, którego głównym elementem są powieki, dodatkowymi zaś — brwi, rzęsy, błona spojówkowa i narząd łzowy. Ale przecież i powieki, z uwagi na swoją przejrzystość, nie są wystarczającą ochroną oka człowieka śpiącego. Zasypiamy przeto najłatwiej w ciemnościach, a kiedy chcemy się udać na spoczynek przy świetle dziennym lub sztucznym, zazwyczaj zasłaniamy oczy dodatkowo czym się tylko da — ręką, gazetą czy rąbkiem koca. Natura nie wyposażyła nas jednak w podobną, połowiczną choćby, ochronę innych narządów zmysłowych. Toteż nie wpada nam na myśl wątpienie o tym, że ryba może zasnąć, kiedy jej narządy dotyku, smaku, ciepła, zimna, powonienia i słuchu narażone są na ustawiczne działanie bodźców zewnętrznych. Nie dziwi nas to, bo samiśmy do tego przywykli. Miara czasu Pomysł mierzenia czasu, a więc czegoś nie dającego się ani zobaczyć, ani dotknąć, jest jednym z najdowcipniejszyeh, na jakie człowiek wpadł. Zegarów słonecznych używano zapewne wcześniej w mocno nasłonecznionym Egipcie niż w krajach bardziej pochmurnych, przy czym długość cienia mierzono stopami i mówiono zamiast „siódma godzina" — „siedem stóp". Obeliski były prawdopodobnie zegarami publicznymi. Aż wreszcie wynaleziono prawdziwy zegar słoneczny z gnomonem, o kształcie znanym nam do dzisiaj. Wynaleźć go 144 miał Anaksymandros z Miletu w VI wieku pne., nawiązując do pomysłu babilońskiego. Zegar taki był wtedy najpopularniejszą formą czasomierza, a nie reliktem przeszłości bez praktycznego użytku, jak obecnie; był więc dokładniejszy. Istniały także zegary słoneczne przenośne, używane nawet w czasie podróży. W starożytności grecko-rzymskiej godzina nie była, jak dziś, zawsze jednakowej długości 1/24 częścią doby. Dzień od wschodu do zachodu słońca dzielił się na 12 godzin, tak samo jak noc. Godzina dzienna była przeto latem dłuższa, zimą krótsza. Godzina nocna — odwrotnie. Godziny zaczynano liczyć od wschodu słońca. Szósta godzina dnia, po łacinie sexta, była godziną odpoczynku, stąd włoska sjesta. Ten sposób liczenia godzin zachował się we Włoszech jeszcze w czasach włoskiej podróży Goethego, a w Rzymie mniej więcej do 1850; w Turcji nawet jeszcze w XX wieku. Zegar w papieskim pałacu w Castel Gandolfo pod Rzymem do dziś jeszcze w południe wskazuje szóstą! Bywały też wówczas, prócz słonecznych, zegary wodne czyli klepsydry, mierzące czas według ilości wody wpływającej do naczynia. Istniały dwa rodzaje zegarów- wodnych: pierwszy służył do mierzenia określonego przeciągu czasu; tu woda z górnego naczynia spływała kroplami do dolnego. Używano go na przykład w sądach, gdzie czas udzielany mówcom był ograniczany. Drugi typ zużywał całą dobę na przepływ wody do dolnego zbiornika, na którym skala z podziałką pozwalała odczytywać godziny. Przy ówczesnym ruchomym wymiarze godzin, zmieniającym się właściwie co dzień, sporządzenie takiego zegara było dość trudne. Problem ten rozwiązał Ktesibios z Aleksandrii w sposób niezwykle prosty: przy jednostajnym przepływie wody wystarczało przykładać do zegara co dzień inną podziałkę. Wskazówka nie obracała się przecież, tylko wznosiła wraz z wodą, spoczywając na korkowym pływaku. Lekarz 10 — Drugi kot w worku 145 grecki Herofilos, praktykujący w Rzymie, zabierał z sobą do pacjentów kieszonkowy zegar wodny; w ich mieszkaniach podłączał go do kranu wodociągowego, po czym mierzył pacjentom tętno. Starożytni, rozporządzając prymitywnymi i niedokładnymi metodami pomiaru, zadowalać się musieli bardzo pobieżną orientacją w czasie. Dobrze charakteryzował tę sytuację Rzymianin Seneka, mówiąc: „Filozofowie łatwiej godzą się z sobą niż zegary". Jeszcze w V wieku pne. tak wykształcony człowiek jak Herodot nie wiedział, co to jest godzina i nie znał słowa na jej określenie. (Ba, jeszcze w roku 1907 żołnierze tureccy nie znali tego pojęcia. Zapytywani na pustyni syryjskiej, ile jest godzin drogi do najbliższej oazy, umieli odpowiedzieć tylko, że już niedaleko, daleko albo bardzo daleko). Punktualność w starożytności była więc całkiem niemożliwa. Żaden z licznych pracowników zatrudnionych przy budowie Partenonu nie mógł więc przychodzić do pracy o siódmej rano, a tym mniej o 6.45 czy 7.15. Cezar nie dawał rozkazu wymarszu o czwartej rano, ale „w czasie czwartej warty nocnej". Tacyt opowiada, że Germanowie zbierający się na naradę „nie naraz się gromadzą, ale na skutek zwłoki schodzących się, nierzadko dwa i trzy dni na to tracą". Wykorzystanie czasu w naszym dzisiejszym sensie było więc w starożytności niemożliwe. Te obyczaje trwają jeszcze gdzieniegdzie na Wschodzie, gdzie dzieci nie przychodzą do szkoły punktualnie, ale schodzą się stopniowo i po trochu. Również rachuba dni w miesiącu mogła odbywać się w sposób, na nasz gust, co najmniej dziwaczny. Rzymianie np. rachowali je nie od pierwszego do 30. czy 31., ale na odwyrtkę, od tak zwanych Kalend, to jest od pierwszego dnia następnego miesiąca. Tak więc 25 listopada nazywał się u nich: „siódmy dzień przed Kalendami grudnia". Nie ciągnęli jednak tej rachuby w tył aż do początku, ale tylko do określonych dni miesiąca — idów i non; od nich zaczynali 146 na nowo liczyć do tyłu. Ale to jeszcze nie wszystko. Idy i nony przypadały w czterech miesiącach na inne dni niż w pozostałych ośmiu. Mianowicie w marcu, maju, lipcu i październiku idy były piętnastego, a nony siódmego; w pozostałych miesiącach — idy trzynastego, a nony piątego. Idy marcowe, dzień, w którym zamordowano Juliusza Cezara w senacie, był to 15 marca 44 pne. Nie wiadomo w jaki sposób aż do obrzydliwości praktyczni Rzymianie wpadli na pomysł tej zawiłej i cudacznej rachuby dni, nie wiemy również komu zawdzięczamy dzisiejszy sposób liczenia od pierwszego do ostatniego dnia miesiąca. Prócz tego rok rzymski był rokiem księżycowym. Reformę tego kalendarza (który w I. w. pne. nie zgadzał się już w sposób oczywisty z porami roku) powierzył tenże Juliusz Cezar astronomom (m. in. Sosigenesowi), a gdy mu ją przygotowali, wydał w 47 roku pne. dekret wprowadzający rok słoneczny, używany w Egipcie od piątego tysiąclecia przed ne., przy czym rok 46 został przedłużony o 67 dni, aby wyrównać powstałą różnicę między czasem księżycowym a słonecznym (był to tzw. annus confusionis, rok zamieszania). Odtąd zamiast dodatkowego miesiąca, wprowadzono w latach przestępnych tylko nadliczbowy dzień w lutym. Nie był to jednak, jak dziś, 29 lutego, ale 24 lutego, który trwał przez dwie doby. Kalendarz juliański przewyższał wszystkie greckie i poprzedni rzymski tak dalece, że zdobył świat i, z niewielką zmianą wprowadzoną przez papieża Grzegorza XIII, obowiązuje do dziś. W październiku 1582 wyrówano błąd Sosigenesa, wynoszący rocznie 11 minut i 10 sekund, błąd, który od czasów Cezara urósł do dwunastu dni. Reforma ta przyjęła się od razu w krajach katolickich. Protestanci przyjęli ją niechętnie, około 1700, a kościół wschodni ociągał się aż do XX wieku. W Rosji wprowadziła ją Rewolucja Październikowa. Na jednym z posiedzeń ONZ przedstawiono pro- 147 jekt nowego zreformowanego Kalendarza Światowego, podzielonego na równe cztery kwartały po 91 dni. Pierwszy miesiąc kwartału ma 31 dni, oba następne po 30; pierwszy miesiąc zaczyna się zawsze w niedzielę, drugi w środę, trzeci w piątek. A więc każdy kwartał zaczyna się w niedzielę, a kończy w sobotę. Jednak ONZ żadnej decyzji w sprawie tego uproszczonego kalendarza jeszcze nie powzięła. W większości języków europejskich miesiące od września do grudnia noszą nazwy łacińskie, oznaczające kolejno: siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty. Bierze się to stąd, że pierwotnie rok w Italii rozpoczynał się 1. marca, wraz z początkiem wiosny; tegoż dnia obejmowali swój urząd nowi konsulowie rzymscy. Pod koniec roku 154 pne. wybuchło powstanie w Hiszpanii, którego sprawcy nie przypuszczali z pewnością, że wpłyną trwale na kalendarz europejski. Nie chciano powierzać funkcji stłumienia tego buntu urzędującym konsulom roku 154 i 1. marca zmieniać dowództwa; dlatego skrócono rok 154 o dwa miesiące i rozpoczęto 153 rok 1 stycznia. I tak pozostało aż do naszych czasów! Swoje chwalicie... ... słusznie, ale pod warunkiem, że i cudze znacie i doceniacie. Chociaż każda kultura ma swoich wynalazców d odkrywców, będących źródłem innowacji, żadna grupa nie może się jednak rozwijać szybko, gdy czerpie tylko z własnych rezerw. Gdyby się tak właśnie działo, nie wyszlibyśmy jeszcze z epoki kamiennej. Możliwości rozwojowe społeczności ludzkiej zależne są od umiejętności czerpania wzorów narzędzi, technik i idei innych grup, jeżeli istnieje przy tym gotowość dostrzegania korzyśoi w cudzych 148 sposobach postępowania i chęć korzystania z tego, co u innych jest wartościowe. Złożoność naszej współczesnej cywilizacji wynika stąd, że przodkowie nasi przez niezliczone pokolenia umieli sobie przyswajać wynalazki i obyczaje innych ludów, kiedy uważali to za korzystne dla siebie. W związku z tym warto sparafrazować klasyczny już ustęp z Lintona: Z rana Polak budzi się w łóżku zbudowanym według wzoru pochodzącego z Bliskiego Wschodu, ale zmodyfikowanego w Europie północnej. Zrzuca z siebie kołdrę zrobioną z bawełny, którą zaczęto hodować w Indiach, albo z płótna wynalezionego na Bliskim Wschodzie, albo z wełny owiec udomowionych także na Bliskim Wschodzie, czy z jedwabiu, z którego użytek zrobiono po raz pierwszy w Chinach. Wszystkie te materiały nauczono się prząść i tkać również na Bliskim Wschodzie. Następnie wkłada mokasyny wynalezione przez Indian Prerii i idzie do łazienki, której urządzenia są mieszaniną wynalazków europejskich i amerykańskich, dość świeżej daty. Zdejmuje piżamę, ubiór obmyślony w Indiach, i sięga po mydło wynalezione przez starożytnych Gallów. Potem bierze się do golenia, masochistycznego rytuału pochodzącego z Sumerii albo starożytnego Egiptu. Wróciwszy do sypialni zdejmuje ubranie z krzesła typu południowoeuropejskiego i zaczyna się przy-odziewać. Wkłada ubranie, którego pierwotnym 149 wzorem był skórzany strój koczowników stepów azjatyckich i przywdziewa buty ze skóry garbowanej J sposób wykoncypowany w starym Egipcie, skrojone i uszyte według wzorów wymyślonych przez antyczne cywilizacje wybrzeży Morza Śródziemnego. Wokół szyi zawiązuje wąski pasek barwnego materiału, który jest szczątkową pamiątką po szalach noszonych przez Chorwatów (czyli Kroatów, stąd nazwa krawatów) w XVII wieku. Przed pójściem na śniadanie spogląda na ulicę przez okno, którego szybę wykonano ze szkła wynalezionego w Egipcie. Okazuje się, że pada deszcz. Wkłada więc kalosze zrobione z kauczuku odkrytego przez Indian środkowoamerykańskich i bierze parasol wynaleziony w Azji południowo-wschodniej. Na głowę kładzie kapelusz z filcu, materiału wynalezionego na stepach azjatyckich. W drodze na śniadanie kupuje w kiosku gazetę, płacąc pieniędzmi, a więc wynalazkiem starożytnej Lidii. Jego talerz w jadłodajni wykonano z porcelany, która jest wynalazkiem chińskim, nóż — ze stali, a przeto stopu wykonanego po raz pierwszy w południowych Indiach. Widelec jego jest średniowiecznym wynalazkiem włoskim, a łyżeczka — dokładną kopią wzorów starorzymskich. Na śniadanie pije kawę, z nasion rośliny etiopskiej, ze śmietanką i cukrem. Zarówno udomowienie bydła, jak i koncept dojenia krów powstały na Bliskim Wschodzie. Cukier wyprodukowano po raz pierwszy w Indiach. Bułkę upieczono mu z pszenicy wyhodowanej po raz pierwszy w Azji Mniejszej. Prócz tego bohater nasz zjada jajko pewnego gatunku ptaka udomowionego na Półwyspie Indochińskim albo parę cienkich skrawków mięsa zwierzęcia udomowionego we Wschodniej Azji, solonych i wędzonych metodami rozwiniętymi w północnej Europie. Gdy przyjaciel nasz się najadł, zabiera się do palenia, które jest zwyczajem Indian amerykańskich, spalając przy tym liście rośliny wyhodowanej 150 w Brazylii, w fajce pochodzącej od Indian wirgindj-skich, albo w papierosie pochodzącym z Meksyku. Jest także pewna znikoma szansa na to, że zapali cygaro, które dotarło do niego z Wysp Karaibskich przez Hiszpanię. Paląc, czyta ostatnie depesze drukowane literami wymyślonymi przez starożytnych Se-mitów, na materiale wynalezionym w Chinach, techniką stworzoną w Niemczech w pierwszej połowie XV wieku. Tak to najpowszedniejsze czynności przypominają nam ustawicznie olbrzymi dług, jaki zaciągnęliśmy i zaciągamy nieustannie u innych kultur świata. Handel ni ewolnikami Historia uczy, że zespół pewnych warunków, bodźców i nawyków myślowych sprawia niekiedy, że nawet rozsądny człowiek wierzyć może z przekonaniem w absurdy i z czystym sumieniem postępować w sposób nieludzki. Doprowadzić do tego mogą: stopniowe przyzwyczajenie, przytępienie wrażliwości, interes własny, dostosowanie się do panujących poglądów, autorytet znakomitych jednostek. Wiek Bacona i Kartezjusza mógł wierzyć w czarownice, wiek Newtona i Leibniza — zezwalać na barbarzyństwo handlu ludźmi. Zbrodnia rośnie stopniowo. Pierwsze kroki wydawały się dość niewinne. Roztrząsano z powagą kwestię, czy niewolnictwo w Nowym Świecie jest rzeczą dopuszczalną. Uczeni kazuiści radzili się więc Biblii i Arystotelesa. Oba autorytety udzielały odpowiedzi pozytywnej. Apostoł Indian, Bartolomeo de las Casas, proponował zatrudnianie Murzynów w Ameryce, aby uratować Indian, od których bardziej nadawali się do pracy fizycznej. W Portugalii 151 używano ich już od dawna. W ich afrykańskiej ojczyźnie niewola była zjawiskiem zwykłym, niemal naturalnym. Nie było potrzeby stosowania przemocy: zachodnioafrykańscy kacykowie chętnie sprzedawali jeńców lub przestępców europejskim klientom. Był to dla nich sposób uzyskiwania dewiz. A europejscy nabywcy, jeśli mieli jakieś wątpliwości, szybko się ich wyzbywali. Król Portugalii nigdy ich nie żywił. Król Hiszpanii, widząc swój pustoszejący skarbiec, przestał się nad nimi głowić. Gdy królowa angielska Elżbieta I usłyszała o pierwszym transporcie niewolników sławnego kapitana Hawkin-sa, orzekła, że to jest „ohyda, która na sprawcę ściągnie pomstę Niebios". Ujrzawszy jednak sprawozdanie z osiągniętych zysków, spuściła z tonu i sama stała się udziałowcem jego następnej wyprawy. Karol II i Jakub II również inwestowali swe kapitały w ten handel. Odtąd na skórze niewolników Królewskiej Kompanii Afrykańskiej wypalano honorowe inicjały DY, oznaczające księcia Jorku. Królikowie wybrzeża gwinejskiego szybko się dostosowali do rosnącego zapotrzebowania. Zrazu sprzedawali tylko jeńców wojennych zdobytych w sąsiednich królestwach, ale wkrótce zaczęli się rozglądać za nowymi źródłami. Król Kajoru sprzedawał nawet własnych poddanych, wieś za wsią. Inni, nie posuwając się tak daleko, zmienili jednak j charakter prowadzonych wojen. Jeńcy przestali być produktem ubocznym, stali się celem. W XVIII wieku społeczne, polityczne i ekonomiczne życie Afryki Zachodniej, uległo reorganizacji dla osiągnięcia jednego tylko celu — stałego dopływu niewolników na statki zakotwiczone u wybrzeży. W tym stuleciu osadnicy amerykańscy otrzymywali w rezultacie 27.500 niewolników rocznie, w porównaniu z 9.000 w XVII stuleciu. Podstawową przyczyną rozkwitu tego handlu był w owym czasie cukier. Żaden inny towar, ani śledzie, ani korzenie, ani ziemniaki, nie wywołały takich za- 152 burzeń w historii ludzkości, jak cukier, który wznosił miasta, bogacił imperia, zaludniaf i wyludniał kontynenty. Historia cukru i historia niewolnictwa zazębiły się z sobą mocno już w średniowieczu, na wyspach Morza Śródziemnego, i towarzyszyły sobie dalej w podróży przez Atlantyk. Cukier brazylijski, podstawa bytu Portugalii, zależał całkowicie od czarnych niewolników z Angoli. Bez Angoli nie byłoby Brazylii, a bez Brazylii — Portugalii. Ten sam proces powtórzył się po "wprowadzeniu uprawy cukru do angielskich Indii Zachodnich. Ekonomika plantacji wymagała przewagi ludności murzyńskiej. Politycznie przynosiło to ustawiczną groźbę rewolucji. Przesłanka stwarzała olbrzymie zyski osiemnastowiecznego handlu niewolnikami, konkluzja — potworną tyranię plantatorów, którzy na wyspach produkowali cukier, ? ?? kontynencie, prócz niego, tytoń, ryż, ? później bawełnę. Cóż mogło zatrzymać tak wielką machinę raz puszczoną w, ruch? Gdyby zniesiono niewolnictwo, ani Zachodnia Afryka, ani Indie Zachodnie na znalazłyby gospodarki zastępczej. Całe społeczeństwa były zaangażowane w niewolnictwo, nie tylko plantatorzy i królowie. Cóż stąd, że we Francji i Anglii XVIII wieku podnosił się głos Oświecenia przeciw temu haniebnemu procederowi? Fakty ekonomiczne wołały donośniej. Około roku 1700 zalegalizowano dziedziczne niewolnictwo Murzynów w koloniach angielskich w Ameryce. W 1733, gdy generał Oglethorpe, słynny filantrop, założył nową kolonię, Georgię, zabronił w niej niewolnictwa. Ale jego veto działało tylko przez siedemnaście lat. Georgia była kolonią ryżową, a potem bawełnianą. Jej właśnie protest nie dopuścił do umieszczenia w Deklaracji Niepodległości Stanów klauzuli potępiającej „obrzydliwy handel" niewolnikami. Na nim opierał się rozkwit i dobrobyt wielu znacznych miast. W Anglii Liverpool wkrótce zdystanso- 153 wał wszystkich rywali i z dumą dekorował swój ratusz kłami słoni i kamiennymi Murzynami. W ten sposób wzbogacił się też Lancaster. Po drugiej stronie Atlantyku Newport w Rhode Island był „odpowiedzią Ameryki na Liverpool". Całe miasta, jak powiedział jeden z jego pastorów, „zbudowano z krwi biednych Afrykanów". Nowa Anglia destylowała rum z zachodnioindyjskiej melasy i wysyłała go do Afryki, aby w zamian kupować niewolników na rynki Indii Zachodnich. Liverpool wysyłał towary z Manchesteru do Afryki, kupował za nie Murzynów do Indii Zachodnich i sprowadzał za to cukier i kawę do Anglii. Zarówno handel niewolnikami, jak i protesty przeciw niemu osiągnęły szczyt pod koniec XVIII wieku. W końcu protesty przeważyły. W okresie między brytyjską prawną abolicją handlu i amerykańską Wojną Secesyjną proceder ten przeżył rodzaj końcowego, jesiennego rozkwitu. W połowie XIX wieku Afryka traci stopniowo niepodległość, państwa kolonialne dzielą się Czarnym Kontynentem i same zaczynają eksploatować jego bogactwa. Zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą na miejscu ostatecznie podcina korzenie resztek ekspedycji niewolniczych za Ocean. Rozpoczęła się nowa epoka wyzysku, która trwać miała przez całe stulecie, aż do przebudzenia się Afryki, którego świadkiem jest nasze pokolenie. Mnemotechnika Właściwie nie ma człowieka, który by świadomie czy nieświadomie, nie używał jakichś sztuczek mnemotechnicznych, to znaczy sposobów zapamiętywania różnych wiadomości i nazw drogą kojarzenia ich z rzeczami łatwiejszymi do przypomnienia sobie. Słynną ilustracją takiego sposobu jest nowela Cze- 154 chowa Końskie nazwisko. Tę samą zasadę stosować można także i do liczb. Kiedy filozof i matematyk angielski Bernard Russell odwiedził Nowy Jork w 1951 roku, powiedział pewnemu dziennikarzowi, że nie sprawia mu trudności zapamiętanie numeru pokoju w którym mieszka w hotelu „Waldorf-Astoria" —1415, bo 0,1415 to pierwiastek kwadratowy z dwóch. Najpowszechniejszym sposobem zapamiętania szeregu cyfr jest zdanie albo wierszyk, w którym liczba liter każdego wyrazu zgadza się, we właściwym porządku, z liczbą, której znakiem jest kolejna cyfra. Wymyślono wiele takich podpórek pamięciowych w różnych językach dla zapamiętania dalszych miejsc dziesiętnych ??, która jako wielkość niewymierna, ciągnie się w nieskończoność. Utworek taki popełnił nawet pisarz Emil Zegadłowicz. Zaczyna się to tak: „Źle w mgle i snach bolejącym Do wiedzy progu iść..." Mamy tu kolejno: 3, 1, 4, 1, 5, 9, 2, 6, 5 i 3 litery, a więc wartość n aż do dziewiątego miejsca po przecinku. Czy istnieje jednak system, który, raz opanowany, pozwalałby na szybkie zapamiętanie jakiegokolwiek szeregu cyfr? Istnieje. Współcześni mnemotechnicy, spece od zapamiętywania, wydoskonalili go w wysokim stopniu. Systemu tego użyć można nie tylko dla popisów towarzyskich, ale i dla zapamiętywania ważnych stałych matematycznych i fizycznych, dat historycznych, numerów telefonów itd. Chociaż mnemonika jest umiejętnością antyczną (nazwa jej pochodzi od Mneniozyny, greckiej boginii pamięci — mneme), to dopiero w 1634 roku Francuz Pierre Herigone opublikował praktyczny system zapamiętywania liczb w dziele pt. Kurs matematyki. Polegał on na podstawianiu spółgłosek na miejsce cyfr i dodawaniu następnie w miarę potrzeby samogłosek dla formowania wyrazów, które już łatwo było zapamiętać za pomocą innych metod. Oryginalny alfabet numerowy Hśrigone'a zaadoptowali wkrótce mnemonicy wielu krajów. Wielki fi- 155 lozof i matematyk niemiecki Leibniz zainteresował się nim do tego stopnia, że włączył go do swego schematu języka uniwersalnego. Sprawa jest w zasadzie prosta. Każdą z dziesięciu cyfr od 0 do 9, reprezentować będą w tym alfabecie dwie lub trzy spółgłoski. Wyszukujemy je sobie tak, aby je móc łatwo kojarzyć, łączyć w myśli z odpowiednimi cyframi. Szczęśliwym dla nas zbiegiem okoliczności, w języku polskim wszystkie nazwy cyfr (z wyjątkiem ósemki) zaczynają się od spółgłosek: zero od z, jeden od j, dwa od d, trzy od t itd., z których w dodatku każda jest inna! Drugą serię spółgłosek wybieramy sobie również tak, żeby móc ją, według własnej fantazji, skojarzyć z cyframi. A wiięc na przykład małe n ma dwie pionowe (kreski, a takież «i — trzy kreski; niech zatem N reprezentuje 2, a M — 3. Duże L to rzymska pięćdziesiątka, możemy więc ją postawić przy piątce itd. Ułożywszy ten szyfr z dziesięciu cyfr i dwudziestu odpowiadających im spółgłosek, wykuwamy go na blachę i na mur-beton. Przypuśćmy teraz, że chcemy użyć alfabetu Herigo-ne'a dla zapamiętania liczb atomowych pierwiastków. A więc np. srebro — 47, WS, bierzemy wyraz „włos" od srebrnego włosa. Złoto — 79, S Dz, niech będzie „sędzia", którego sobie wyobrazimy ze złotymi zęba- 1?8 mi. Holm — 67, Sz S, szosa, przedstawimy sobie Sher-locka Holmesa jadącego szosą. Im dziwaczniejszy i mniej sensowny obraz, tym łatwiej się nam upamiętni. Wydaje się to na pierwszy rzut oka drogą bardzo okólną, ale nie odkryto jeszcze lepszego sztucznego systemu mnemotechnicznego. Jest rzeczą zdumiewającą, jak mocno ogniwa takiego łańcucha skojarzeń utwierdzają się w pamięci. Większe liczby łatwiej zapamiętać układając je parami i trójkami, wymyślając odpowiednie słowo dla każdej grupy i łącząc je z sobą w łańcuch fantazyjnych obrazów myślowych. Numery telefonów utrwalamy w pamięci szeregiem obrazów dostosowanych do charakterystyki ich posiadaczy. Takim właśnie alfabetem Herigone'a posługują się zawodowi specjaliści pamięciowi, umiejący powtarzać długie spisy przypadkowych cyfr. Te niesamowite z pozoru wyczyny są dostępne każdemu, komu się zechce poświęcić parę tygodni na codzienne ćwiczenia w opanowaniu alfabetu liczbowego. Wybierając wyrazy należy dawać pierwszeństwo rzeczownikom przedstawiającym konkretne obrazy, choć i przymiotniki łatwo dają się kojarzyć z następującym po nich rzeczownikiem. Najlepsze są słowa, które pierwsze przychodzą na myśl. Po krótkim czasie zapamiętanie nawet pięćdziesięciu dowolnych cyfr nie sprawi szczególnej trudności. W każdym zas razie utrzymanie w pamięci liczb potrzebnych w swojej dziedzinie nauki będzie fraszką nawet dla osób, których pamięć nie może sobie normalnie dać z nimi rady. Poczucie czasu Często spotkać się można z wątpliwościami co do jego istnienia, z traktowaniem go jako złudzenie. Ale ono istnieje naprawdę. Jest przejawem jednego z naj- bardziej zdumiewających i .powszechnych mechanizmów życia — zegara biologicznego. Nie ma sprężyny, kółek zębatych, drgającego kryształu górskiego, a mimo to działa i reguluje funkcje wszelkich istot żywych. Kiedy odbywamy podróż odrzutowcem np. z Warszawy do Nowego Jorku, uświadamiamy sohie działanie tego wewnętrznego zegara w sposób nie najprzyjemniejszy. Spoglądając na wieżowce zdajemy sobie sprawę z 'tego, gdzie się obecnie znajdujemy. Jednak nasz przyrodzony czasomierz nie pozwoli się tak łatwo przekonać. Przez pierwsze kilkadziesiąt godzin będzie nadal uparcie regulował czynności naszego ciała według czasu warszawskiego, myląc wieczór z rankiem, nakłaniając nas do snu w południe i nie pozwalając zasnąć o północy. Człowiek nie ma monopolu na takie urządzenie. Zaobserwowano czaple australijskie mieszkające o 50 kilometrów od wybrzeża, które przybywają co dzień na brzeg morza dla zjedzenia obiadu z ryb punktualnie w czasie odpływu, mimo że odpływ następuje tam co dzień o 50 minut później. Pszczoła, wybierając się w podróż po nektar, trafia na swojej drodze bezbłędnie na porę otwierania się określonych kwiatów, przy czym parodniowa przerwa w tych wyprawach z powodu złej pogody nie wpływa ujemnie na dalszy rozkład jej zajęć. Wiele takich regularnych cyklów przyrody żywej odbywa się w rytmie znacznie powolniejszym, rozciągającym się na miesiące lub lata. Wszyscy znamy doroczny rytm wzrostu i rozmnażania się roślin i zwierząt albo wiosenne i jesienne migracje ptaków wędrownych. Mniej znane są zmiany temperatury człowieka w ciągu doby, comiesięczne wędrówki milionów drobnych organizmów z głębin morskich na powierzchnię oceanu późną wiosną w czasie pełni księżyca, albo otwieranie się muszel ostryg na ławicach w czasie przesuwania się każdego pływu morza. Te rytmy, obserwowane w istotach żywych, zbiegają się z regularnymi ruchami globu ziemskiego, dobo- 158 wym następstwem światła i ciemności, z przypływami i odpływami oceanów, z kolejnością pór roku. Skąd zatem można wiedzieć, czy owe przyrodzone zegary istot żywych nie są po prostu reakcją na regularne zmiany światła, pływów czy innych zjawisk przyrody nieożywionej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, uczeni pozbawiają te organizmy ich naturalnego otoczenia i umieszczają je w laboratorium, izolując je w warunkach stałych. Jeżeli zaobserwowany rytm utrzymuje się w tych warunkach, można przypuszczać, że wynika z działania jakiegoś mechanizmu wewnętrznego. Już w 1729 roku astronom francuski de Mairan wykazał istnienie takiego mechanizmu umieszczając rośliny w laboratorium w całkowitej ciemności i stosunkowo stałej temperaturze. W tych szczególnych warunkach liście grochu, fasoli czy koniczyny zwijały się, gdy na zewnątrz zapadała noc, a prostowały się ze wschodem słońca, talk jak to czyniły w ogródku. Pewien współczesny uczony przeprowadził podobne doświadczenia z krabem-mrugaczem o wielkich szczypcach, który zwykle uwija się żwawo na plażach morskich w czasie odpływu, odpoczywa zaś w czasie przypływu; ponadto o wschodzie słońca zmienia ubarwienie, chroniąc się przed promieniami słonecznymi i przed wrogami. Umieszczony w stałych warunkach laboratoryjnych w dalszym ciągu zmienia regularnie barwę na dzień i na noc, a także wykazuje zwykłą aktywność w czasie odpływu. Od czasów de Mairana, a zwłaszcza w ciągu ostatnich lat czterdziestu, podobne zegary biologiczne znaleziono u niezliczonych stworzeń, począwszy od organizmów żyjących w ikropli wody, a kończąc na człowieku. Zjawisko to uważa się obecnie za powszechne w całej przyrodzie. Niemal wszyscy uczeni zgodni są co do tego, że te rytmy biologiczne są właściwością wrodzoną. Zwierzęta przebywające od urodzenia w sztucznych warunkach niezmiennych wykazują ten sam. rytm, co 159 ich odpowiedniki żyjące w otoczeniu naturalnym. Muchówka drozofila zwana muszką owocową (klasyczny materiał doświadczalny ze względu na szybkie rozmnażanie się i łatwość hodowli) utrzymuje swój niezmienny rytm w stałych warunkach laboratoryjnych nawet w piętnastym pokoleniu. Jednak pewna grupa biologów amerykańskich uważa, że zegary biologiczne poruszane są niezbadanymi jeszcze rytmicznymi siłami działającymi z zewnątrz, w podobny sposób jak zegar elektryczny napędzany jest prądem. Kwestionują oni powszechnie przyjęty pogląd, że stałe warunki laboratorium mogą naprawdę izolować organizmy od wszystkich zmian otoczenia, na jakie są czułe. Na poparcie tej tezy przqprowadzo-no liczne doświadczenia na krabach, wodorostach, marchwi, myszach i robakach. Wszystkie wykazywały reakcje związane z zewnętrzną temperaturą, ciśnieniem atmosferycznym, a nawet [promieniowaniem kosmicznym i magnetyzmem ziemskim. Ostatnie dwa-czynniki są specjalnie ważne, ulegają bowiem wahaniom o skali kosmicznej. Możliwe, że zegarem-matką czyli praprzyczyną ruchu zegarów biologicznych są ruchy Słońca, Księżyca i Ziemi. Dalecy jednak jesteśmy od poznania całego mechanizmu tych niezmiernie skomplikowanych zjawisk. Zycie w średniowieczu Dom średniowieczny nie odznaczał się komfortem. Okien było mało, a w nich z rzadka tylko pojawiały się szyby. Przed mrozem lub upałem chroniły je zwykłe drewniane żaluzje. Ciepło dawały drwa na kominku, a zewsząd wdzierały się przeciągi. Stąd powodzenie foteli z wysokimi oparciami. Rzeczą zwykłą było chodzenie po domu zimą w futrach i ciepłych 160 czapkach. Stołków było mało, siedzenia przygotowywano często na występach muru albo na skrzyniach w alkowie. Dywany były rzadkością przed XIII Wieśkiem poza Włochami i Hiszpanią. Podłogi wykładano zazwyczaj matami z sitowia lub słomy. Na ścianach zawieszano tkaniny dla ozdoby, ale także dla tłumienia przeciągów, albo by przedzielić większe sale na mniejsze pomieszczenia. Domy we Włoszech i w Prowansji, pamiętające jeszcze rzymskie luiksusy, były wygodniejsze i higieniczniejsze niż w krajach północy. Niemieccy mieszczanie w XIII wieku mieli już kuchnie zaopatrywane rurami w wodę studzienną. Czystość nie była naczelną zaletą Wieków Średnich. Wczesne chrześcijaństwo potępiało rzymskie kąpiele publiczne jako siedlisko rozpusty, a ogólna wzgarda dla ciała nie budziła entuzjazmu do higieny. Nie znano jeszcze chusteczki do nosa. Czystość była funkcją zamożności: panowie feudalni i majętni mieszczanie kąpali się dość często w dużych drewnianych wannach. W XII wieku ogólny wzrost zamożności podniósł poziom czystości osobistej. W ??? wieku wiele miast miało łaźnie publiczne, a krzyżowcy wprowadzili łaźnie parowe w stylu muzułmańskim. Niektórzy sądzą nawet, że paryżanie kąpali się częściej w końcu XIII wieku niż na początku XX wieku. Klasztory, zamki feudalne i domy bogaczy miały klozety połączone z szambem, ale większość domów zadowalała się sławojkami. W XIII wieku w Paryżu opróżniano beztrosko nocniki z okien na ulicę z ostrzegawczym okrzykiem: „Gar' 1'eau!". Szalety publiczne były rzadkością. W Toskanii San Gimignano miało kilka szaletów w 1255, ale Florencja nie miała wtedy jeszcze ani jednego. Ludzie załatwiali się na dziedzińcach, schodach, balkonach, nawet w pałacu królewskim w Luwrze. Wyższe i średnie klasy myły ręce przed jedzeniem i po nim, bo jedzono przeważnie palcami. Spożywano zazwyczaj dwa posiłki dziennie, o dziesiątej i o czwartej, ale mogły się one ciągnąć przez kilka go- 11 — Drugi kot w worku 161 dżin. Wokoło stołu stawiano ławy, po włosku banco, stąd bankiet. Towarzystwo siedziało parami płci odmiennej.-Zwykle każda para jadła z jednego talerza i piła z jednego kielicha. Każdy otrzymywał łyżkę, ale nóż winien był przynieść z sobą; o widelcach jeszcze nie było słychać. Talerzem bywała zazwyczaj wielka, gruba przylepka chleba, na którą jedzący kładł mięso nabierane palcami z roznoszonych przez służbę półmisków. Po skończonym posiłku zjadano ten chlebowy talerz lub kruszono go dla psów i kotów, których kręciło się pod nogami bez liku, albo posyłano biednym sąsiadom. Jadło było obfite i dobrze przygotowane z wyjątkiem mięs, które z braku chłodni bywało aż nazbyt skruszałe. Dlatego wysoką cenę miały korzenie, aromatem swym maskujące podejrzane zapachy mięsiwa. Niektóre korzenie sprowadzano ze Wschodu, były one jednak bardzo kosztowne. Inne więc hodowano w domowych ogródkach: pietruszkę, gorczycę, szałwię, cząber, anyżek, czosnek czy koper. Książek kucharskich było wiele, a dobrzy kucharze — zbrojni w miedziane kotły, rondle i patelnie — byli w wysokiej cenie. Mięso, drób i jaja były tanie, choć jeszcze dość drogie, aby z biedaków czynić przymusowych jaroszów. Nie było oczywiście ziemniaków, kawy ani herbaty. Za czasów Karola Wielkiego aklimatyzacja azjatyckich owoców i orzechów była już faktem, ale pomarańcze rzadko się pojawiały na północ od Alp i Pirenejów. Najpospolitszym mięsem była wieprzowina. Świnie żarły nieczystości ulicy, a ludzie jedli świnie. Bogaci gospodarze kładli na stół wieprza lub dzika w całości i rozkrawali go przy gościach. Jedzono też wiele ryb. Śledzie były potrawą żołnierzy, żeglarzy i biedoty. Przetworów mlecznych jadano mniej niż dziś, ale sery Brie były już wtedy sławne. Sałat nie znano, cukierki były rzadkim specjałem, bo cukier importowano, a słodzono wciąż jeszcze (rzymską metodą) miodem. Po obiedzie pito — tytoniu nie znano. 162 Woda nie przegotowana groziła zarazą, więc piło się powszechnie wina i piwo. Chłopi pędzili jabłecznik i wino gruszkowe. Pijaństwo było pospolite we wszystkich warstwach społecznych. Piwo kosztowało taniio w licznych szynkach i oberżach. Klasztory i szpitale na północ od Alp przydzielały normalnie po garncu piwa dziennie na głowę. Wiele klasztorów, zamków i bogatych domów miało własne browary, bo w krajach północnych piwo uważano za artykuł pierwszej potrzeby. W krajach romańskich większe powodzenie miało wino. We Francja opiewano jego chwałę setkami popularnych pieśni. Gra w karty była jeszcze nieznana. Prawa francuskie z 1256 i 1291 zabraniały gry w kości, jednak bezskutecznie. Moraliści owego czasu opowiadają o straconych fortunach i duszach zaprzedanych diabłu przy grze w kości. Szachy potępił synod paryski w 1213 i edykt Ludwika IX w 1254; nikt jednak nie zważał na te zakazy. Kaznodzieje potępiali też taniec, co nie przeszkadzało w tańcu nikomu prócz duchowieństwa; św. Tomasz z Akwinu z właściwym sobie umiarkowaniem dopuszczał tańce na weselach, z okazji przyjazdu przyjaciela z zagranicy, a także dla uczczenia zwycięstw. Zwłaszcza Francuzi i Niemcy oddawali się tańcom z zapałem graniczącym niekiedy z epidemią: w 1237 gromada dzieci niemieckich przetańczyła całą drogę z Erfurtu do Arnstadtu. Wiele z nich umarło w drodze, inne rozchorowały się nerwowo. Tańczono zazwyczaj za dnia i pod gołym niebem. Oświetlenie w domach było przecież marne: stojące lub wiszące lampy oliwne, albo świece z baraniego łoju z knotem z sitowia. Tłuszcz i oliwa były jednak drogie, to też niewiele pracowano czy czytano w domu po zapadnięciu mroku. Kiedy się ściemniało, goście wychodzili, a gospodarze szli spać. Biedni sypiali na barłogach ze słomy lub siana, bogaci na perfumowanych poduszkach i pierzynach. Baldachimowe łoża wielkich panów osłaniano siatką od much. Wiele 163 osób różnej płci i wieku sypiało w tym samym pokoju. W Anglii i we Francji wszystkie warstwy społeczne sypiały nago. Homo fumosus Znaczy to (niejako w przeciwieństwie do homo sapiens) człowiek dymiący, nakadzony, okopciały, wędzony, okurzony. Papieros tkwiący w ustach i kłęby dymu wydostające się z nosa i ust — to obraz stosunkowo niedawny. Warto to podkreślić, ponieważ najtrudniejszą do przekroczenia palisadą myślową otaczającą zwyczaj palenia bywa przekonanie, że palenie jest funkcją równie naturalną jak jedzenie czy picie oraz że wszyscy myślący inaczej są ekscentry-kami albo ludźmi nienormalnymi. Określenie „niepalący" nabrało ostatnio sensu z lekka wzgardliwego. Dobrze więc byłoby się nad tą reakcją chwilę zastanowić. To prawda, że fajka ma w wielu społeczeństwach od bardzo dawna znaczenie rytualne. Na przykład symbolika zawarta w pojęciu fajki pokoju jest głęboko osadzona w naszej psychice. Człowiek jest zresztą jedynym stworzeniem wciągającym z premedytacją dym do swego ciała. Czynił to przez liczne wieki paląc kadzidło w świętych miejscach, wdychając dym przez tubki z papieru lub z liści, przez fajki drewniane lub gliniane, jeszcze na długo przed pojawieniem się tytoniu w Europie. Trzciny, fajki, rurki wszelkiego rodzaju znajdujemy w wykopaliskach antycznych, a wielki Hipokrates przepisywał przeciw astmie i niektórym innym chorobom wdychanie dymu z nawozu krowiego albo z ziół, jak na przykład z podbiału. Tytoń, jaki dziś znamy, ofiarowano pierwszemu Europejczykowi, Kolumbowi, w 1492 na wyspach Bahama. Kolumb pi- 164 sze w swoim dzienniku: „Spotkaliśmy człowieka płynącego samotnie łodzią. Miał z sobą nieco suszonych liści, które są na pewno bardzo cenione przez krajowców, bo już uprzednio ofiarowali mi pewną ich ilość w San Salvador". Oto zapewne początek do dziś istniejącego zwyczaju częstowania gości papierosem. Amerigo Vespucci w 1499 na wybrzeżu Wenezueli zauważył, że krajowcy mają policzki wypchane ziołami, które ustawicznie pogryzają jak zwierzęta przeżuwające, tak że z trudem mogą mówić. Byli oni zapewne prekursorami tych palaczy, którzy rozmawiają nie wyjmując fajki z zębów i dziwią się, że nie można ich zrozumieć. Ramon Pane, którego Kolumb posłał na Haiti, doniósł mu o tamtejszym zwyczaju wdychania tytoniu, który był prawdopodobnie odpowiednikiem, zażywania tabaki. Wyraz „tabaka" pojawia się po raz pierwszy w raporcie o Indianach wdychających dym z fajki w kształcie litery Y, której widełki wsadzali sobie w nozdrza. Taką fajkę nazywali oni właśnie „tabako". Te opisy zwyczajów dzikich ludzi nie pozwalały jeszcze przypuszczać, że w paręset lat później staną się one symbolem wyszukanej nowoczesności cywilizacyjnej. Jak na ironię, pierwszym człowiekiem, który sprowadził tę roślinę do Europy, był lekarz, Francisco Hernandez, którego król hiszpański Filip II wyprawił w podróż badawczą do Meksyku. Francuski ambasador w Portugalii, Jean Nicot, posłał nasiona tytoniu królowej matce, Katarzynie Medycejskiej. Z jego też nazwiska wzięła początek naukowa nazwa tytoniu „Nicotiana" i jej pochodnych, jak nikotyna. Słynny korsarz i admirał angielski Francis Drakę posłał w 1586 trochę liści tytoniu Walterowi Raleigh, sławnemu pisarzowi, poecie i politykowi, dzięki któremu obyczaj palenia fajki wszedł w modę na dworze królowej Elżbiety I. W ciągu XVII wieku obyczaj palenia tytoniu szerzył się w Europie błyskawicznie, między innymi na 165 skutek rzekomych właściwości leczniczych tej rośliny. Lekarze byli właśnie głównymi jej-propagandys-tami. Tytoń stał się usankcjonowanym składnikiem farmakopei. Moda, mimo charakteryzującej ją niekonsekwencji, stanowiła ważny czynnik decydujący o konsumpcji tytoniu. Król angielski Jakub I był jego wrogiem, prześladował palaczy podatkami i niełaską królewską, ale z niewielkim skutkiem. W Rosji w 1634 zabroniono palenia całkowicie, pod karą batogów i przecinania nozdrzy. W tymże okresie usiłowano zabronić palenia w wielu krajach — Danii, Szwecji, Holandii, na Sycylii, w Austrii i na Węgrzech — ale bez powodzenia. Palenie było już tak powszechne, zwłaszcza w Hiszpanii, że papież Urban VIII uważał za konieczne ogłosić bullę grożącą ekskomuniką palącym tytoń lub zażywającym tabaki w kościele. Wszystko to rzuca światło na nasz obecny dylemat tytoniowy. Zwyczaj palenia oparł się bowiem majestatowi cara, papieża i króla. Ludzie ryzykowali duszę d ciało dla swej nikotynowej niewoli. Same ustawy są bezsilne, jeśli ze strony ludności nie ma zgody lub zrozumienia ich sensu. Zagrody prawne przeciw paleniu wszędzie musiały stopniowo ustępować przed jego nad wyraz korzystną ekonomiką. 106 Szwajcaria opierała się najdłużej. Tam traktowano palenie na równi ze zdradą małżeńską/Aż do:połowy XVIII wieku karano oba przestępstwa tak samo: grzywną, pręgierzem i więzieniem. W Rosji car Piotr I unieważnił wszelkie restrykcje, uznawszy palenie za jedną z cech nowoczesnej cywilizacji zachodniej! i W czasie kampanii pirenejskiej przeciw Napoleonowi wojska angielskie odkryły cygara, przedtem w Anglii mało znane. Szybko weszły tam w modę. Paliły je również kobiety. Ostatnią groźbą dla tytoniu była królowa Wiktoria, przeciwniczka palenia. Ale i jej autorytet mógł je tylko chwilowo ograniczyć. I znów wojna przyczyniła się do zmiany w obyczajach tytoniowych. W czasie wojny krymskiej 1854—56 Anglicy zobaczyli, że ich tureccy i francuscy sprzymierzeńcy kręcą sobie papierosy. Jako, że fajki tłuką się łatwo na polu bitwy, a cygara były drogie i niedostępne, żołnierz brytyjska przejął ten wynalazek. Wkrótce potem Anglia, największe wówczas państwo przemysłowe, rozpoczęła fabryczną produkcję papierosów. Decydujący wpływ na rozpowszechnienie się nawyku palenia we wszystkich warstwach ludności miały obie wojny światowe. Od ostatniej zwłaszcza konsumpcja tytoniu rośnie nieustannie, osiągając liczby astronomiczne. Ale dopiero w roku 1963 dowiedziono ponad wszelką wątpliwość, że palenie papierosów przez czas dłuższy, na przykład 20 lat, wielokrotnie wzmaga prawdopodobieństwo przedwczesnego zejścia ze świata, jeszcze w pełni sił fizycznych i duchowych, z powodu raka, rozedmy płuc i wielu innych chorób, których tu nie warto wyliczać. Rzecz szczególna i dla psychologii społecznej ciekawa, że palacze nie rezygnują ze swego nałogu, nawet ci, którzy znają wyniki badań i niezaprzeczalną wiarygodność tych wyników, nawet tacy, dla których nękający ich przewlekły nieżyt oskrzeli winien być niedwuznacznym dzwonkiem alarmowym. Jedynie wśród lekarzy, któ- ? rzy się mogą naocznie przekonać o skutkach palenia u innych, obserwujemy wyraźny spadek liczby palaczy, choć i tak mniejszy niżby się można było spodziewać. Sodoma, Gomora i St. Pierre Jeżeli idzie o sam fakt katastrofy, to legenda biblijna o Sodomie i Gomorze jest zapewne odbiciem jakiegoś autentycznego wydarzenia, trzęsienia ziemi wybuchu wulkanu lub obu na raz. Co się zaś tyczy winy mieszkańców... hm, któż z nas jest bez winy? Starożytność przed Hipokratesem uważała nie tylko klęski żywiołowe, ale nawet chorobę lub nieszczęśliwy wypadek za dopust czy karę bogów. Nic więc dziwnego, że wiadomość o zniszczeniu dwóch miast ogniem niebieskim otworzyć musiała natychmiast kwestię winy. Obrazowi katastrofy powinien był towarzyszyć obraz równie straszliwych grzechów osób tą klęską dotkniętych, gdyż inaczej świat wydawać by się musiał zupełnie pozbawiony sensu. r W czasach nowożytnych jednak wiara w bezpośrednie interwencje boskie w sprawy ludzkie nie płonie już z dawną mocą, a wiedza o zjawiskach przyrody rozszerzyła się o tyle, że na przykład na temat trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755 wybuchł potężny spór: czy uważać je za wykonanie wyroku sądu doraźnego w niebiesiech, czy za katastrofę pozbawioną wyraźnego oblicza moralnego. Rzecz szczególna jednak, że wraz z dalszym rozwojem nauki sprawa ewentualnej winy mieszkańców za klęski spotykające ich miasto nabiera nowej aktualności. Oto na przykład w maju 1902 miasto St. Pierre na 163 Martynice (wyspie na Morzu Karaibskim), wraz ze wszystkimi niemal trzydziestoma tysiącami mieszkańców, zniszczył wybuch wulkanu. Była to prawdopodobnie największa katastrofa żywiołowa w dziejach, bo liczba ofiar w Pompei i Herculanum nie sprawia wrażenia szczególnie wysokiej; większość mieszkańców ewakuowała te miasta jeszcze przed wybuchem Wezuwiusza. Trzeba było dopiero geniuszu człowieka cywilizowanego, aby przewyższyć he-katombę St. Pierre bombardowaniem Drezna lub wybuchami atomowymi w Hirosimie i Nagasaki. Wybuch wulkanu określony jest w umowach ubezpieczeniowych jako siła wyższa. Ale śmiertelne żniwo wybuchu wulkanu Mont Pelee, w którego cieniu wznosiło się miasto St. Pierre przypisać można całkowicie winie człowieka. Jego bieżące interesy sprawiły, że zlekceważył ostrzeżenie natury. W St. Pierre miały się odbyć wybory, w których władze miasta, kontrolowane dotychczas przez partię zwaną niezbyt właściwie Postępową, poczuły się po raz pierwszy zagrożone przez partię kolorowych, tzw. Radykalną. Gubernator Louis Moutet, przysłany na wyspę dopiero przed siedmiu miesiącami, popierał partię białych. Przywódcą radykałów był Murzyn, kuipiec Amedee Knight, którego hasłem wyborczym było niebezpieczeństwo wulkanu; partia Postępowa starała się je zlekceważyć. Jednak tylko kilku senatorów rozumiało sytuację i wzywało do natychmiastowej ewakuacji miasta. Ale siły przeciwne były zbyt potężne. Jedyne w mieście pismo wylewało co dzień potok łgarstw na ten temat. Władze lokalne, policja, wojsko i tak zwani eksperci naukowi robili wszystko by podnieść na duchu mieszkańców i zapobiec szerzeniu się paniki i przygnębienia. A przecież była to tylko burza w łyżce wody. Wystarczyłoby dla uratowania mieszkańców miasta, aby gubernator przełożył wybory na inny termin. Jednak wybuch Mont Pelee sprawił także uczonym niespodziankę. Chociaż wulkan był 169 już aktywny od trzech tygodni, groźbę upatrywano" tylko w ewentualnym spłynięciu potoków lawy, a ukształtowanie terenu chroniło miasto od tego niebezpieczeństwa. Tymczasem jednak wulkan postąpił inaczej, wyrzucił mianowicie wierzchołek góry w powietrze, w sposób nigdy dotąd nie obserwowany. Łatwo być mądrym po szkodzie, ale śmierć mieszkańców St. Pierre była bezpośrednim skutkiem strachu białych władców, że rządy wymkną się im z rąk na rzecz kolorowych. Nde brakło tam oczywiście dziwnych wydarzeń, które wydadzą się znajome czytelnikom obytym z bombardowaniami wojennymi. W więzieniu w St. Pierre siedział wówczas August Ciparis, młody Murzyn skazany na śmierć za zabicie białego robotnika. Widział on przez kraty, jak wznoszą szubienicę, na której miał zawisnąć. Modlił się więc, aby go ułaskawiono i aby trzęsienie ziemi wywróciło szubienicę. Istotnie gubernator go ułaskawił, uważając to zo dobre posunięcie przedwyborcze. Ale w czasie wybuchu Ciparis był jeszcze zamknięty. I to mu uratowało życie: po trzech dniach wydobyto go spod hałdy popiołu wulkanicznego. Żył jeszcze przez 27 lat, które spędził w amerykańskim cyrku Barnu-ma, pokazując się tam w dokładnej kopii swojej celi śmierci. Natomiast pewien szewc, znany jako przyjaciel zwierząt, ledwo uszedł z życiem przed napadem rozszalałych szczurów, które chciały go, jak myszy Popiela, pożreć żywcem. W końcu jednak udało mu się przeżyć katastrofę w piwnicy swego domu. Natomiast znajdująca się na parterze kobieta, której udzielił gościny tylko dlatego, że miała z sobą kanarka w klatce, upiekła się w popiele razem ze swoim ptakiem. W najtragiczniejszych okolicznościach przypadek nie przestaje uprawiać swych makabrycznych figlów. 170 Dziewczyna czy tygrys Jest to zagadka będąca tematem głośnej niegdyś, a dziś całkiem zapomnianej opowieści The Lady or the Tiger amerykańskiego humorysty i powieściopisarza Franka Stocktona, wydanej w 1884. W pewnym mieście panujący władca wpadł na pomysł oryginalnej kary dla przestępców. Umieszczał skazanych na arenie przylegającej do ściany z dwojgiem drzwi. Za jednymi drzwiami czekał zgłodniały tygrys, za drugimi — śliczna dziewczyna. Nieszczęsny skazaniec musiał wybierać i, zależnie od tego, jak udało mu się trafić, kończył w żołądku tygrysa lub na ślubnym kobiercu. Pewnego razu król przyłapał jakiegoś młodzieńca na zalotach do swej córki, pięknej księżniczki, i skazał go na zwykłą próbę. Księżniczka zdołała się wywiedzieć za którymi drzwiami umieszczono tym razem tygrysa, za którymi zaś — dziewczynę. "W duszy jej walczyły jednak sprzeczne emocje: współczucie dla młodzieńca i zazdrość o dziewczynę, którą miałby poślubić. W ostatnim momencie więzień zerknął na I 171 nią i zauważył nieznaczny ruch głową, którym wskazywała mu te, a nie inne drzwi. Otwiera je więc bez wahania. I tu opowieść kończy się pytaniem: „Co ukazało się w otwartych drzwiach — dziewczyna czy tygrys?". Pytanie to odbiło się głośnym echem w całej Ameryce. Użyto niezliczonych podstępów, aby skłonić Stocktoma do wypowiedzenia się na temat zakończenia książki, ale autor twardo odmawiał odpowiedzi na to pytanie, które z czasem weszło do mowy potocznej jako wyrażenie przysłowiowe. Uczeni i świat Już w roku 1818 pisał Tomasz Jefferson: „Cudowne postępy nauki i techniki zdołały podporządkować celom ludzkim nawet żywioły, zaprząc je w jarzmo pracy dla człowieka, ujmując mu trudu, spełniając dzieła przekraczające jego słabe siły, uprzystępniając liczne wygody tym, którzy dotąd pędzili życie w znoju i mozole". Od owego czasu każde następne pokolenie daje wyraz podobnemu optymizmowi w sprawie niebywałych sukcesów nauki. Warto jednak zauważyć, że przez cały wiek dziewiętnasty zasługi z tych osiągnięć przypisywano nie uczonym, ale wynalazcom. Zwłaszcza w Ameryce i Wielkiej Brytanii. Cesarskie Niemcy były bodaj jedynym krajem, gdzie fizycy cieszyli się szacunkiem. W wieku tym sądzono powszechnie, że uczony zajmuje się odkrywaniem praw natury, a wynalazca korzysta z tych odkryć do celów praktycznych. Opinia taka utrzymywała się nie tylko wśród szerokiej publiczności, dla której uczony był roztargnionym dziwakiem i oryginałem odległym od świata i jego spraw. Zdanie to podzielały także rządy wielkich mocarstw, ba, wpływało ono również na poglądy sa- 172 mych uczonych i wynalazców. Clerk-Maxwell, twórca elektromagnetycznej teorii światła, odnosił się do Grahama Bella, wynalazcy telefonu, z protekcjonalną łaskawością. Określał go jako „pedagoga, który dla celów osobistych został elektrykiem". Kiedy premier brytyjski Gladstone wyraził się z lekceważącym sceptycyzmem o prymitywnym silniku elektrycznym (druciku wirującym dokoła magnesu), Michał Faraday, w niezwykłym u niego przystępie pasji, zawołał: „Kiedyś będzie pan mógł z tego ciągnąć podatki!". W czasie pierwszej wojny światowej amerykański prezydent Woodrow Wilson utworzył Radę Konsultacyjną floty wojennej. Przewodniczącym został Tomasz Edison. Prasa przyjęła tę nominację z entuzjazmem: „Najlepsze mózgi zajmują się teraz zastosowa-niem^iauki do zagadnień morskich!". Wśród członków Rady znalazł się również jeden fizyk. Zawdzięczał swoją nominację temu, że Edison, omawiając z prezydentem kandydatury, powiedział: „Moglibyśmy ewentualnie wziąć jakiegoś matematyka na wypadek, jeśli trzeba będzie coś obliczyć". W 1916 roku, tuż przed przystąpieniem USA do wojny, przedstawiciel Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego odwiedził ministra wojny, Newtona Bakera, aby zaofiarować usługi chemików. Minister podziękował i polecił mu się zgłosić nazajutrz. Następnego dnia dygnitarz oświadczył, że chociaż ministerstwo wysoko ceni ofertę chemików, okazała się już niepotrzebna, bo jak sprawdzono, w ministerstwie pracuje już jeden chemik. Właściwie dopiero w latach międzywojennych stosunek do uczonych zmienił się zasadniczo. O tym, że uczony stał się obecnie wynalazcą, pierwsi przekonali się przemysłowcy. Radykalny zwrot w opinii publicznej nastąpił jednak dopiero po skonstruowaniu bomby jądrowej. Przestano patrzeć na uczonego jak na człowieka zamkniętego w wieży z kości słoniowej, odkrywającego tajemnice przyrody dla swej własnej 173 satys-fakcji duchowej. Zobaczono w nim cudotwórcę, który, jak niegdyś Watt czy Edison, potrafi dokonać olbrzymich zmian w stosunku człowieka do jego otoczenia. Zaledwie jednak władcy tego świata zrozumieli potęgę utajoną w ołówku i ćwiartce papieru w ręku uczonego i stali się pilnymi uczniami czarnoksiężnika, dalszy ciąg historii stwarzać zaczął okoliczności aż nazbyt przypominające tę właśnie bajkę, w której usłużne miotły, niosące wodę ze studni, aby zaoszczędzić pracy gospodarzowi domu, gotowe były z rozpędu zatopić cały dom wraz z gospodarzem. Cnoty rycerskie \ Szlachcic średniowieczny, któremu pochodzenie i zasoby pozwalały ubiegać się o tytuł rycerza, przygotowywał się do tego już w wieku lat siedmiu czy ośmiu w twardej dyscyplinie, naprzód jako paź, potem giermek, aby u końca tej trudnej drogi zostać rycerzem w niezwykle uroczystej ceremonii pasowania. Miał też teraz prawo ryzykowania życia w turniejach, które ćwiczyły go nadal w zręczności, wytrwałości i odwadze. Teoretycznie rzecz biorąc, wymagało się od rycerza, aby był bohaterem, dżentelmenem i świętym. Śluby zobowiązywały go do mówienia prawdy, obrony Kościoła i ubogich, zachowywania pokoju w swojej prowincji i tępienia niewiernych. Z jego seniorem łączyły go więzy silniejszej lojalności niż z rodzonym ojcem. Miał być obrońcą zdrowia i cnoty wszystkich niewiast. Dla innych rycerzy winien był być bratem. Rycerza pojmanego w czasie wojennym w niewolę traktować miał jak gościa. W ten sposób virtus, cnota męskości, odrodziła się w swym rzymskim sensie po tysiącu lat hołdowa- 174 nia przez chrześcijaństwo cnotom kobiecym. Rycerskość, mimo swej aury religijnej, oznaczała zwycięstwo koncepcji germańskich, pogańskich i arabskich nad chrześcijaństwem. W praktyce niewielu tylko rycerzy osiągało ten ideał. Bohater, który dziś walczył dzielnie w bitwie lub na turnieju, jutro okazać się mógł wiarołomnym mordercą. Nosząc swój honor równie dumnie jak swój pióropusz, nieraz niszczył cudzołóstwem (jak Lancelot czy Tristan) kochające się małżeństwa. Nazywając się obrońcą uciśnionych, zabijał mieczem bezbronnego chłopa. Żywił pogardę do pracy poddanych, będącej głównym źródłem jego zamożności. Często obchodził się brutalnie z żoną, którą zaprzysiągł szanować i bronić. Z rana mógł słuchać mszy, po południu ograbiać kościół, a wieczorem spić się do nieprzytomności. Tak opisuje ich historyk Gildas, żyjący wśród rycerzy brytyjskich VI wieku, w którym poeci umieszczają zwykle króla Artura i wielki zakon Okrągłego Stołu. Gdy niemieccy poeci opiewali ich rycerskość, niemieccy rycerze grabili niewinnych podróżnych. Brutalność i okrucieństwo krzyżowców zdumiewały Saracenów. Nawet sławny Bohemund I, książę Antiochii, aby okazać swą pogardę cesarzowi bizantyńskiemu Aleksjuszowi, przesłał mu statkiem ładunek obciętych nosów i kciuków. Dwa czynniki łagodziły to rycerskie barbarzyństwo: kobiety i Kościół. Kościołowi udało się częściowo obrócić wojowniczość feudalną w kierunku krucjat. Przede wszystkim jednak przeobrażenie wojownika w dżentelmena było zasługą kobiet. Kościół wielokrotnie zabraniał organizowania turniejów. Rycerze lekceważyli sobie te zakazy. Panie były obecne na turniejach. Ich rycerze nie lekceważyli. Kościół patrzał niechętnie na rolę kobiety w turniejach i poezji. Rodził się więc konflikt między obyczajami szlachetnych dam a etyką Kościoła. W świecie feudalnym zwycięstwo przypadło damom i poetom. Miłość romantyczna, czyli idealizująca przedmiot 175 uczuć, zdarzała się zapewne w każdej epoce, ale aż do naszego wieku rzadko kończyła się małżeństwem. W rozkwicie rycerstwa widzimy ją całkiem niezależną od małżeństwa. W przeszłości, zwłaszcza w okresie feudalizmu, kobiety wychodziły za mąż dla majątku, a uwielbiały innych dla ich uroków. Ubodzy poeci żenili się z kobietami prostego stanu, a najpiękniejsze pieśni kierowali ku niedostępnym damom. Dystans między kochankiem i ukochaną był zwykle tak ogromny, że najbardziej namiętne strofy przyjmowano jako miły komplement, a dobrze wychowany arystokrata nagradzał poetę za miłosny poemat adresowany do swojej żony. Trubadurzy dowodzili, że małżeństwo, łącząc maksimum sposobności z minimum pokusy, wykluczało romantyczną miłość. Dantemu nie przyszłoby na myśl dedykowanie „wierszy miłosnych swojej małżonce i nie widział nic zdrożnego w układaniu ich dla innych niewiast, wolnych czy zamężnych. Już od XII wieku wiele dam uważa za zgodne z dobrym obyczajem posiadanie, prócz męża, także kochanka w sensie mniej czy bardziej platonicznym. Jeśli mamy wierzyć romansom średniowiecznym, rycerz obowiązany był do służby damie, której kolor nosił. Mogła żądać od niego prób, bohaterskich czy- 176 nów, nagradzanych uściskiem lub innym jakim faworem. Jej poświęcał wszystkie czyny wojenne, jej imienia wzywał w walce i w chwili śmierci. I tu także feudalizm stawał się rywalem i przeciwieństwem chrześcijaństwa. Kobiety, tak ograniczane w miłości przez teologię, zdobywały tu wolność działania i kształtowały własny kodeks moralny. Miłość okazywała się niezależną zasadą wartości, dając własny ideał służby, własne normy postępowania, skandalicznie ignorując religię, choć zapożyczając od niej określeń i form. Rycerskość owa, począwszy się w X wieku, osiągając rozkwit w XIII, ucierpiała od brutalności Wojny Stuletniej, niszczała w ogniu bezlitosnej nienawiści rozdzierającej arystokrację angielską w wojnach Dwóch Róż, aby wreszcie zginąć w furii teologicznej wojen religijnych XVI wieku. Zostawiła jednak niezatarty ślad na społeczeństwach, wychowaniu, obyczajach, literaturze, sztuce i słowniku średniowiecznej i współczesnej Europy. Rycerz, nauczywszy się obyczajów i wykwintności na dworze magnata czy króla, przekazywał pewne elementy courtoisie — dworności — tym, którzy znajdowali się niżej od niego na drabinie społecznej. Nowoczesna grzeczność jest roztworem, być może dość cienkim, średniowiecznej rycerskości. Literatura europejska — od Pieśni Rolanda do Don Kichota — pełna była postaci i tematów rycerskich. Odkrycie na nowo tego wątku było jednym z interesujących elementów romantyzmu XVIII i XIX wieku. Mimo jej ekscesów i absurdów w literaturze, mimo że w rzeczywistości daleka była od swoich własnych ideałów, rycerskość ta pozostała niezaprzeczalnym osiągnięciem kultury, rodzajem sztuki życia, równie doniosłej jak każda inna sztuka. 12 — Drugi kot w worku Medycyna ludów a Można by powiedzieć, że na każdą chorobę istnieje jakieś ziele, trzeba je tylko umieć znaleźć. Ta właśnie wiara nakłaniała łudzi do poszukiwań medycznych od czasów najdawniejszych aż do obecnych prób znalezienia środka na chorobę Heinego-Medina i na raka. Zielarki wiejskie stosowały antybiotyki od wieków, przykładając chleb i grzyby pędzlaki do zakażonych ran, z pełnym powodzeniem. Gotowane ropuchy przeciw puchlinie wodnej — to brzmi jak czarna magia, a przecież dziś wiadomo, że ich skórki zawierają dwa alkaloidy o wyraźnych właściwościach moczopędnych. Niektóre ludy prymitywne usiłują przerazić pacjenta, aby w ten sposób wygnać demona choroby z jego ciała. Ajmarowie południowoamerykańscy leczą tym sposobem febrę tercjanę. A przecież na całym świecie cywilizowanym stosuje się go przeciw czkawce. Porządna porcja oleju rycynowego przynosi zawsze ten sam skutek bez względu na kolor skóry czy religię pacjenta, okres historyczny czy ceremonię towarzyszącą przyjęciu lekarstwa. Tradycyjnym lekiem ludowym przeciw astmie jest połknięcie pajęczyny zwiniętej w kulkę. Nie jest to takie głupie, jakby się mogło wydawać: w 1882 roku wyodrębniono z pajęczyn substancję nazwaną arachnidyną, która okazała się środkiem przeciwgo-rączkowym. Historia medycyny ludowej, podobnie zresztą jak historia medycyny, to nieustanny dramat prób, doświadczeń i ofiarności bez końca i miary, przy akompaniamencie hipotez, z których najstarsze często współżyją z najnowszymi. Szkoła astrologiczna, mówiąca o wpływie planet, domów astrologicznych, znaków Zodiaku na rozpowszechnianie się i zjadliwość poszczególnych chorób i na skuteczność ziół, klejnotów i innych substancji jako leków, trwała od swoich chaldejskich początków przez tysiące lat. 178 Bardziej jeszcze na praktykę medyczną wpłynęła doktryna znaków, utrzymująca, że każdy przedmiot naturalny, jak roślina, zwierzę czy jego organ, kamienie itd., nosi znak, który jasno wskazuje potrzebę ludzką, jaką może zaspokoić. Doktryna ta powstała w Egipcie lub w Mezopotamii, a cieszyła się szacunkiem jeszcze w XVII stuleciu. Uważano więc, że mak leczy obłęd, bo główka maku przypomina głowę człowieka. Czerwone róże stosowano w chorobach krwi. Starożytni Asyryjczy-cy stosowali nasiona hebanu na ból zębów, bo torebka nasienna ma kształt żuchwy. Nakrapiane rośliny stosowano przeciw plamom na skórze; roślin wydzielających żywicę używano na ropiejące rany; rośliny bezkwiatowe, jak paproć, jałowiec niebieski czy sałata, stosowano jako środki antykoncepcyjne, a wie-lonasienne — przeciw bezpłodności. Szafran leczył żółtaczkę. Zielarstwo rozwijało się od leków prostych, z jednej tylko rośliny, do fantastycznych mieszanin i odtrutek zawierających wielką liczbę ziół, części zwierzęcych, krwi, mielonych lub struganych kamieni szlachetnych itd. Jedna z odtrutek, jakie Androma-chus przygotował Neronowi zrobiona była na podstawie najdłuższej i najbardziej skomplikowanej recepty w dziejach farmacji. Jeżeli pasterz starożytny robił wywary z ziół rosnących na łące, aby zwalczać nimi najróżniejsze choroby, to mieszkaniec wybrzeża wierzył raczej w skuteczną moc zwierząt morskich. Zdawało mu się przy tym, że najsilniejsze działanie wywołać muszą leki z najbardziej groteskowych form fauny mórz i oceanów. Wchodziły tu w rachubę np. takie zwierzęta jak ryby-kufry i diabły morskie oraz piła ryby--piły, które zawieszano pod sklepieniem apteki jako insygnia leczniczej kuchni czarnoksięskiej. Nie powinno nas dziwić, że większa część tych leków nie dawała żadnych efektów, bo często przecież zdarza się to również z setkami tysięcy współczesnych specyfi- ków. Gdyby wszystkie one skutkowały, ludzie chorzy staliby się szybko rzadkimi eksponatami muzealnymi. Nieraz mamy sposobność podziwiać u naszych przodków umiejętność obserwacji. Żeglarze od dawien dawna wierzyli w skuteczność działania tranu wątłusza; potwierdziła to nasza współczesna wiedza o witaminach. Istniało wiele środków przeciw wolu. Jednym z nich, bardzo starym, była opalona gąbka; spożywanie jej było, jak się okazuje właściwą drogą pokrycia niedoboru jodu. Indianie używali morszczynów Morza Sargasowego przeciw wolu, a Portugalczycy — przeciw szkorbutowi. Okazało się, że zawierają one zarówno jod, jak i witaminę ? Jeżeli śmieszy nas, że dawne driakwie zalecano na wszelkie możliwe choroby, powstrzymujemy śmiech czytając owe drobniutko zadrukowane karteczki dołączane do współczesnych specyfików, na których niekiedy spis chorób sięga pięćdziesięciu pozycji. Tak daleko w dawnych czasach nigdy się nie posuwano, choć w ówczesnych receptach panuje groteskowe pomieszanie rzeczy możliwych z niedorzecznymi. Sproszkowany czerwony koral dawano dziecku, aby dobrze ząbkowało. Często jednak matki obierały prostszą drogę, zawieszając dziecku sznurek korali na szyi. Kto wie jednak, czy w pierwszej z tych form nie kryje się jakaś próba terapii wapiennej. W Chinach stosowano wywar z szylkretu przeciw kaszlowi i uremii. Rzymianie wykładali szylkretem wózki dziecięce dla ochrony przed chorobami. W Egipcie i dawnej Japonii jedzono żółwie, zwłaszcza zaś ich ogony w oliwie, przy zapaleniu płuc. Raki były środkiem uniwersalnym, pobieranym doustnie albo wcieranym w skórę. Rywalizować z nimi mógł chyba tylko otolit, kamyk słuchowy ryb, który stosowano nawet przy apopleksji. Zjedzenie konika morskiego miało łysym przywracać czuprynę; całe zwierzątko zawieszone na szyi dziewicy strzegło przed utratą wianka. Czarny koral chronił przed złym spojrzeniem, czerwony ostrzegał przed nim, 180 blednąc. Tracił jednak tę właściwość dotknięty żelaznym narzędziem. . ,-„ Medycyna ludowa, jak każda działalność ludzka miała swoje dobre i złe strony. Odchodzi juz jednak w przeszłość, nie mogąc, mimo wszystko, współzawodniczyć z metodami i środkami nauki współczesnej. Western Westerny pojawiły się wkrótce po amerykańskiej Wojnie Secesyjnej wraz z masowymi nakładami i masową dystrybucją książek. Zachód Stanów Zjednoczonych, otwarty dla osadników, z ziemią praktycznie wolną od obciążeń, pobudzał wyobraźnię. Ojcowie osadników musieli być ludźmi odważnymi, jeśli decydowali się na opuszczenie cywilizacji i rozpoczęcie nowego życia w warunkach prymitywnych, niemal dzikich. Przepisy prawa na terenach zachodnich nie miały wielkiej wagi, często nie miały w ogóle jakiegokolwiek znaczenia. Tam udawali się więc także bandyci i mordercy. Pojechał do Teksasu — mówiło się eufemistycznie o zbiegu. Niektórzy z nich prowadzili dalej życie przestępcze, inni wstępowali do wojsk pogranicznych, aby się tam ukryć, lub po prostu stawali się kaubojami, górnikami czy handlowcami. Konie i bydło przywiezione przez konkwistadorów rozmnożyło się, rozprzestrzeniło na wielkich równinach, zdziczało i mogło należeć do każdego, kto potrafił je chwytać, napiętnować i oswoić dla swego użytku lub na sprzedaż. Zubożali konfederaci dla zdobycia gotówki robili obławy na długorogie stada i pędzili je do końcowych punktów kolejowych w Kansas albo do portów Zatoki Meksykańskiej. 181 Kauboj szybko stał się postacią urzekającą. Chłopcy uciekali z domów i pojawiali się na ranczach, aby wieść tak pozornie fascynujące życie. Były również kopalnie złota w Kalifornii i gdzie indziej. Stada bizonów przedstawiały wielką wartość. Z ich skór robiono pokrycie na wozy, szyto z nich ciepłe płaszcze. Od bizonów zależało życie Indian Prerii, Czejenów, Komanczów i Sioux (czytaj: su). Indianie żywili się ich mięsem i suszyli je, czyniąc z nich zapasy. Skórami pokrywali siebie i swoje namioty, z gruczołów robili leki, ze ścięgien — liny. Nie marnowali nic, zabijając tylko w razie potrzeby. Ale w ciągu niewielu lat biali myśliwi wytępili bizony, co skazało Indian na życie w rezerwacjach, gdzie byli na łasce sprzedajnych agentów rządowych. Indianie bronili się, ale nie mieli żadnych szans. Ich organizacja wojskowa była bezładna: walczył kto i kiedy chciał, a dawne waśnie plemienne skłaniały niektórych do pomagania białym. To bogactwo materiału z tłem gór i kanionów, pustyń i prerii, ranczów i kopalń, zaludnionych przez barwne typy awanturników wszelkiego autoramentu, nie mogło ujść uwadze pisarza. Tacy autorzy jak Ned Buntline i Alfred Henry Lewis żyli sami na Pograniczu. Upiększali to, co widzieli, i często wierzyli we wszystko, co im opowiadano. Western był już pod koniec XIX wieku formą okrzepłą. Wirginijczyk Owena Wistera ukazał się po raz pierwszy w 1902. Według opinii autora był to western, który miał ostatecznie wyczerpać ten gatunek literacki. Wister użył tam wszystkich chwytów tego typu powieści. Trudno o western, który by nie zapożyczył choćby jednego elementu z tej książki. Ale Wirginijczyk nie zlikwidował westernów. Tysiące autorów z kolejnych pokoleń żyło i żyje z tkania tychże wątków. Wiele westernów ukazywało się w formie literatury straganowej, broszur na ohydnym drzewnym papierze, często nie dozwolonych dla młodzieży, która czytała je za stodołą lub pod kołdrą. Na początku 182 , REWAR&X & 2.5*00 0 f TOM O'0AV ????)' ? cooo $ PBIUYTHE KWJ wieku i w latach dwudziestych magazyny westernowe liczyły się na tuziny, o nakładach idących w setki tysięcy. I w Polsce ukazywały się wtedy straganowe serie: Jack Texas czy Sitting Buli. Początkujący literaci ostrzyli sobie na westernach ipióra, a w obliczu olbrzymiego zainteresowania wydaiWca nie wybre-dzał. Zakończyła ten proceder ostatecznie 2 wojna światowa. Jego zgon przypieczętowały westerny taniej książki kieszonkowej i telewizji. Rozwój amerykańskich kieszonkowców westernowych trwa nadal, choć w warunkach ostrej konkurencji. Podstawowy nakład wynosi około 150.000 egzemplarzy. Klasyczny western to rozrywka o dosyć sztywnej konstrukcji. Odchylenia od niej kończą się zwykle katastrofą dla pisarza, choć nie zawsze. Western to walka jednostki z miażdżąco przeważającymi siłami przeciwnika, w niekorzystnych dla niej okolicznościach. Rządzi tu zasada oko za oko, kula za kulę. Czarny charakter musi zostać zabity, ale nie wcześniej, nim on sam będzie tylko o włos od zabicia bohatera. Bohater musi być osobiście zaangażowany w sprawę. Pomaga on innym pozytywnym, choć nie tak kompetentnym przeciwnikom łajdaka. Obowiązuje tylko jeden punkt widzenia, choć dopuszczalne są także migawkowe ujęcia ze strony przeciwnej dla 183 spotęgowania obrazu gróźb wiszących nad bohaterem. Dla urealnienia takiego śmiertelnego pojedynku istnieć musi jakiś przedmiot sporu: człowiek, zwierzę, minerał, ziemia lub władza. Akcja i zapowiedź przyszłej katastrofy powinny przykuwać czytelnika od początku. Kobieta może być tylko ubocznym przedmiotem zainteresowania; znawcy wolą, aby bohater całował swego konia niż marnował stronice na zaloty do dziewczyny. Panorama Zachodu daje pisarzowi olbrzymi materiał, skąd czerpać może barwy, charaktery i pomysły. Po scenie tej kroczą osiłki i zawadiaki, myśliwi, policjanci i bandyci, królowie bydła i kauboje, wodzowie Indian, hazardziści, górnicy, wywiadowcy, żołnierze, pastuchy i osadnicy, kobiety uczciwe i sprzedajne. Istnieją też westerny opisujące fakty w formie powieściowej, z rozbudowanymi rysunkami postaci w miejsce ciasnej formuły czarno-białych marionetek — bohatera i złoczyńcy. To już 'wymaga dobrego pióra. Są też liczne biografie, opisy przygód. Pewien ich odsetek to dzieła wartościowe, oparte na rozległych badaniach historycznych. Wraz ze wzrostem liczby wydawanych westernów mnożą się i takie prace. Miliony ludzi czytają westerny, miliony oglądają je w telewizji i w kinie. Western filmowy dla przyciągnięcia bardziej wymagającej publiczności nieraz przybiera formę antywesternu, łamiąc po kolei wszystkie najbardziej uświęcone kanony tego gatunku, albo tworząc jego parodie. Tak czy owak, jest to, jak się zdaje, rodzaj rozrywki równie trudny do uśmiercenia, jak jego bohaterowie. Pierścień Różnie różni powiadają o pochodzeniu tych małych kółek metalowych, noszonych na palcach. Jedni sądź^ że pierwotnie był to znak niewolnictwa nosicie- 184 la, przynależności lub choćby zależności od kogoś, a dopiero później więzów łączących z kimś, jak w wypadku narzeczeństwa i małżeństwa. Według legendy Zeus nakazał Prometeuszowi nosić na palcu metalowy pierścień, który by mu stale przypominał o tym, że był kiedyś przykuty do skały w górach Kaukazu. Inni mówią, że pierścionek pojawił się w epoce, kiedy ludzie nauczyli się właśnie wydobywać i obrabiać metale. Ozdoby takie napawać by ich mogły zrozumiałą dumą z nowo nabytej potęgi. Najdawniejsze z istniejących pierścieni znaleziono w grobach Egiptu. Mają one zwykle imię i tytui właściciela wygrawerowane głęboko hieroglificznyrru charakterami na prostokątnej tarczy, są z czystego złota, proste w kształtach, bardzo ciężkie i masywne. W Grecji i Rzymie pierścieni używano od zamierzch-łej starożytności. Grecy nazywali je dakti/lioi od dofc-tylos, palec. Podobnie po polsku pierścionek i naparstek pochodzą od dawnego porst, pirst tj. palec rzymianie nazywali zwykły pierścionek dnulus, a sygnet — dnulus sigillarius, czyli pierścień z pieczęcią, ??-żyły one do pieczętowania listów, kontraktów, wszystkich przedmiotów, które powinny być szczelnie zamknięte, takich jak kufry, butelki, sakiewki, a nawet drzwi wejściowe domów czy pokojów komet. W czasach republiki większość obywateli rzymskich mogła nosić tylko pierścionki żelazne, a i one były wzbronione niewolnikom. Pierwszymi, którzy otrzymali ius anulus durei, prawo noszenia złotego pierścienia, i to tylko w czasie pełnienia obowiązków publicznych, byli legaci tj. ambasadorzy. Pozme] przywilej ten stopniowo rozszerzono na senatorom, ekwitów i wszystkich dygnitarzy państwowych Za panowania Augusta powstało wiele wartościowych zbiorów starych pierścieni; kolekcje te °b«o*^a-no często różnym świątyniom Rzymu. Tybenusz przyznawał prawo noszenia pierścieni ludziom pochodzenia niewolnego tylko w wypadku P°*iadan * wielkich dóbr ziemskich; Septymiusz Sewer udzielił 185 go wszystkim żołnierzom, a później wszystkim wolnym obywatelom rzymskim. . Pierścionek zaręczynowy to stary obyczaj rzymski, oznaczający zapewne tylko gwarancję dopełnienia kontraktu. Za czasów Pliniusza obyczaj wymagał jeszcze użycia w tym celu prostego, żelaznego pierścionka, ale już od drugiego wieku stosowano złote. To użycie pierścionka w sensie całkowicie prywatnym i świeckim otrzymało sankcję kościelną, a formuły błogosławieństwa pierścionka istnieją od XI wieku. W najwcześniejszych wzmiankach o pierścieniach noszonych przez biskupów nie ma nic, co by odróżniało je od zwykłych sygnetów. Dopiero w 610 r. znajdujemy pierwszą wzmiankę o pierścieniu biskupim jako o powszechnie zrozumiałym symbolu tej godności. Papieski „pierścień rybaka" ma na tarczy wyobrażenie św. Piotra w łodzi, wyciągającego sieć z wody. Pierwszą wiadomość o nim, jeszcze jako o o-sobistym sygnecie papieża, znajdujemy w liście Klemensa IV z roku 1265. Używano go w ten sposób aż do połowy XV wieku. Po śmierci papieża pierścień jego ulega złamaniu. Nowy, z gładką jeszcze tarczą, przynosi się na konklawe i umieszcza na palcu świeżo obranego papieża, który wtedy ogłasza imię, jakie przybierze i zwraca pierścień, aby je na nim wygrawerowano. W XV i XVI wieku sygnety kupieckie z wyrytym symbolem lub znakiem firmowym były w szerokim użyciu. Używano ich nie tylko do pieczętowania. Często kupiec powierzał pierścień zaufanemu przedstawicielowi jako dowód autentyczności zamówienia. W starożytności znane były pierścienie z wydrążoną tarczą, zawierającą truciznę, jak na przykład te, przy których pomocy popełnili samobójstwo Hannibal czy Demostenes. Piliniusz opowiada, że gdy Krassus u-kradł skaati złota spod tronu Jowisza Kapitolińskiego, strażnik relikwiarza, aby uniknąć tortur, rozgryzł kamień swego pierścienia i natychmiast zmarł. Platon w Republice opowiada pouczającą legendę 186 o pierścieniu Gygesa, króla Lidii, którego zresztą nie należy mieszać z historycznym królem Lidii, Gyge-sem, z VII wieku pne. Gyges Platona był pasterzem na służbie królewskiej. Pewnego dnia, w czasie gwałtownej burzy, której towarzyszyły wstrząsy podziemne, utworzyła się głęboka szczelina w ziemi w pobliżu miejsca, gdzie Gyges pasał swe stado. Zdumiony tym widokiem, zsunął się w głąb rozpadliny i znalazł tam wydrążonego konia z brązu. Zajrzawszy do środka przez małe drzwiczki, zobaczył zwłoki człowieka wielkości nadnaturalnej, mającego na palcu złoty pier- , ścień. Gyges zabrał ten pierścień i wrócił na pastwisko. Znalazłszy się jednak na comiesięcznej naradzie produkcyjnej pasterzy, zaczął z nudów kręcić pierścionkiem na palcu. Kiedy obrócił go tarczą w dół, stał się natychmiast niewidzialnym dla sąsiadów, którzy mówili o nim jak o nieobecnym. Wystarczyło jednak obrócić pierścień kamieniem ku górze, aby się stać na powrót widzianym. Zdawszy sobie z tego sprawę, Gyges ponawiał ten eksperyment wielokrotnie. Za każdym razem ten sam cud się powtarzał. Postarał się więc, aby go zaliczono do delegacji pasterzy udającej się w podróż sprawozdawczą do administracji pałacowej, a gdy raz znalazł się w pałacu, dostał się bez trudu do sypialni królowej, uwiódł ją, zabił króla z jej pomocą i przejął władzę. Otóż, powiada Platon, gdyby istniały dwa pierścienie tego rodzaju, i gdyby jeden z nich otrzymał człowiek uczciwy, a drugi człowiek nieuczciwy, to pierwszy nie miałby zapewne dość mocnego charakteru, aby trwać w uczciwości i mieć odwagę nietykania cudzego dobra w okolicznościach, kiedy mógłby bezkarnie brać co chce na rynku, wchodzić do cudzych domów, zabijać jednych, oswobadzać innych i, czyniąc co mu się tylko spodoba, stać się równy jakiemuś bogowi między ludźmi. W postępkach swoich _iie różniłby się zatem od człowieka złego: obaj zmierzaliby do tegoż celu. Można by to cytować jako walny 18-! dowód na to, że nikt nie jest uczciwym z własnej chęci, ale przez okoliczności, i że sprawiedliwość nie jest dobrem indywidualnym, bo ten kto uważa, że może popełnić nadużycie (bezkarnie, zwykle je popełnia. Tyle o pesymistycznym poglądzie greckiego filozofa na naturę ludzką. Piraci Piratami nazywano, zarówno w starożytności, jak i później, rozbójników morskich łupiących co popadnie na otwartym morzu, na wodach terytorialnych, na pobrzeżu, bez różnicy, na własny rachunek; inaczej niż kaprzy, czyli korsarze łupiący obce statki z upoważnienia panujących lub miast. Nie będzie tu mowy o piratach antycznych, ani o średniowiecznych Saracenadh, Berberach i Wikingach, ale o nowożytnych, w ostatnich stuleciach ich istnienia na morzach. Inwestycją niezbędną dla pirata był statek. Niekiedy kapitan postanawiał zająć się piractwem, ale częściej zbuntowana część załogi dokonywała zagarnięcia statku w tym celu. Uzbrojona szybka fregata o wyporności od dwudziestu do pięćdziesięciu ton była najwyżej ceniona. Wprowadzano pewne zmiany w ta-kielunku, zwiększano nieco powierzchnię żagli, wszystko po to, aby móc dogonić nawet najszybsze rejowce. Unikano jednak przedwczesnego płoszenia nieufnych kandydatów na ofiary, stosując różne fortele, jak podróż z ożaglowaniem zredukowanym albo jak holowanie pni drzew dla zmniejszenia szybkości. Nocą odczepiano holowany balast i podnoszono wszystkie żagle, aby znienacka dognać ofiarę. A trzeba było podpłynąć całkiem blisko, bo działa nie niosły dalej niż na dwieście metrów. Wtedy piralt odsłaniał przyłbicę. Wywieszoną ban- 188 derę jakiegokolwiek państwa oipuszczano, a na jej miejsce wznosiła się w górę groźna czarna flaga. Był to często słynny Jolly Roger ozdobiony trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, na innych widniał cały szkielet z kosą; niekiedy była to bandera czerwona z równie przerażającymi symbolami. Piraci, dotąd ukrywający się, pojawiali się gremialnie na pokładzie uzbrojeni po zęby; również więźniów wyprowadzano na pokład. Bandera, tłum ludzi i broń winny były obudzić trwogę. Po ostrzegawczym sygnale działowym ścigany statek poddawał się zazwyczaj, bo uzbrojenie statków handlowych bywało słabe: dwa do czterech dział obsługiwanych przez jednego kano-niera. Przy utracie ładunku można było przynajmniej rachować na ocalenie życia. Kiedy lepiej uzbrojony ścigany statek przyjmował Walkę, szykowano się do abordażu czyli do sczepie-nia się z nim dla zdobycia go w walce wręcz. Zazwyczaj pirat przecinał drogę swojej ofierze, bombardując jego pokład ogniem działowym i dezorganizując w ten sposób jego obronę, a po sczepieniu się napastnicy skakali na cudzy pokład, uzbrojeni w szable, pistolety i kordelasy. Strzelcy wyborowi pozostawali na wantach, aby stamtąd razić najniebezpieczniej- 189 szych nieprzyjaciół. Krew płynęła obficie. Najczęściej jednak zwyciężali piraci, lepiej ?uzbrojeni i wyćwiczeni, a ponadto, nie mający nic do stracenia, bo po przegranej mogli się spodziewać tylko stryczka. Jeńców umieszczano pod pokładem, a kapitana i znaczniejszych podróżnych przepytywano bez wszelakich względów o ukryte pieniądze. Zatrzymywano tych, którzy mieli ochotę przystać do piratów, wszystkich pozostałych wysadzano na bezludne wybrzeża lub puszczano na fale w łodziach z niewielkim zapasem żywności. Jeśli były na statku kobiety, ulegały temuż losowi; w zasadzie nie czyniono im gwałtu, gdyż byłoby to źródłem sporów. Powierzano je zwykłe aż do chwili zejścia z okrętu opiece jakiegoś pirata, który wszakże czasem inie spełniał pokładanych w nim nadziei. Tymczasem zajmowano się jednak sprawami poważniejszymi. Piraci przeszukiwali statek i składali łupy na zakrwawiony jeszcze pokład, u stóp głównego masztu. O żadnych oszustwach nie mogło być mowy: wyrok śmierci na złodzieju wykonano by natychmiast. Zaraz też, na miejscu, dokonywano podziału pieniędzy, klejnotów, ubiorów i 'tkanin. W razie potrzeby ciągnięto losy. Inne towary sprzedawano na lądzie i dzielono się uzyskanymi kwotami, po potrąceniu niezbędnych sum na inwestycje, jak liny, żagle, bloki, zapasy żywności i napojów. Wielkie były atuty piractwa w epoce, kiedy okrętów wojennych było niewiele. Absorbowały je zresztą ustawiczne działania wojskowe. Koszt ubezpieczenia statku handlowego pozostawał więc niezmiernie wysoki. Ryzykiem piratów była śmierć w walce lub przez powieszenie; spodziewali się tego losu stale. Rany zaś stanowiły normalny element zawodu; wielu naszych bohaterów miało tylko jedno oko, jedną rękę, drewniany kikut zamiast nogi, a wszyscy pokryci byli najokropniejszymi szramami. Uważano to za rzecz powszednią, o której nie warto wspominać. Ale trzeba było ciągle myśleć o rekrutacji. Oczywiście większość piratów składała się z marynarzy. Życie na morzu w czasach żagla było z samej swej natury twarde; ale stosunki w marynarce owej epoki były koszmarne, a marynarzy traktowano niemal jak galerników. Płace nędzne; żywności nigdy nie starczało, a przy nieco tylko dłuższym rejsie psuła się i stawała niejadalna. Wygód żadnych, sen przerywany nieustannie. Ale przede wszystkim okrutna dyscyplina, złe traktowanie, bicie, batożenie, upokorzenia, karne roboty. Tak rozumiano wtedy podnoszenie wydajności pracy na morzu. Niektórzy kapitanowie posuwali się do ostateczności, aby sprowokować załogę do dezercji po przybyciu do portu i nie płacić wynagrodzenia za czas postoju. W tych warunkach zrozumiała jest znaczna częstotliwość buntów i tęsknota za piracką wolnością. Przystawali do piratów również złodzieje i bandyci, którym ziemia paliła się pod nogami, a także ludzie różnych zawodów, nawet mieszczanie, szlachta, nawet duchowni. Aliaż nieczysty, ale stopiony idealnie. Społeczność bezstanowa w epoce, kiedy stan znaczył wszystko. Wojny XVII wieku, faworyzujące kaprów i korsarzy, nie pozwalały na wytępienie piractwa morskiego. Ale od roku 1713 nastał okres względnego pokoju, kiedy flota wojenna mogła się na serio zająć tą sprawą. W 1730 r. era klasycznego piractwa praktycznie się skończyła. Indeks zawierający wybór imion własnych, ułatwia znalezienie poszukiwanego miejsca w książce. SKRÓTY: ang. — angielski, fr. — francuski, gr. — grecki, hiszp. — hiszpański, hol. — holenderski, mit. — mitologia, ne. — naszej ery, nm. — niemiecki, ok. — około, pne. — przed naszą erą, poł. — połowa, rz. — rzymski, staroż. — starożytny, śrdw. — średniowieczny, w. — wiek, wg — według, wł. — włoski. Akbar (Dżelal ed-Din Muhammad) 1542-1605, władca Indii z dynasti Wielkiego Mogoła; sati, 128 Akropol, 32 Aleksandria miasto w Egipcie; uczeni, 53 Amati rodzina słynnych lutników w Kremonie (XVI—XVK w), 63 Arachne, 16 Arystofanes komediopisarz gr., ok. 446 — ok. 386 pne.; Rycerze, Ptaki, 55 Arystoteles 384—322 pne., filozof i uczony gr., Etyka Niko-machejska, 55 Atena i Arachne, 16 św. Augustyn (Aurelius Augustinus) 354—430, filozof i teolog, ojciec Kościoła, 45 Avernus, 33 Barbarossa (wł. „Rudobrody") Fryderyk I, ok. 1123—90, cesarz rz.-nm. z dynastii Hohenstaufów, 108 Barmakidzi, 106 Bell, Alexander Graham, 1847—1922, fizyk amer., 173 Biernat z Lublina, ok. 1465 — po 1529, poeta, bajkopisarz. 'tłumacz, 55 von Bismarck, Otto, książę, 1815—98, kanclerz Rzeszy Nm., 13 Bolesław Chrobry, żony, 8 Boucher, Francois, 1703—70, rotókowy malarz fr., 103 Cellini, Benvenuto, 1500—71, renesansowy złotnik i rzeźbiarz wł.; solniozka, 102 Champollion, Jean Francois, 1790—1832, egiptolog fr., 19—20 199 Colleoni, Bartolommeo, 109 Dante Alighieri, 1265—1321, największy poeta wł.; Piekło, 64; Bosko komedia, 68 David, Jacques-Louis, 1748—1825, Wenus z Milo, 134 Deukalion i Pyrra, 33 Diderot, Denis, 1713—84, pisarz i filozof fr.; 45 Donatello, 1386—1466, rzeźbiarz wł. wczesnego Renesansu; Gatitamelata, 109 Edison, Thomas Alva, 1847—1931, fizyk i wynalazca amer.; 173 Eliasz, 1. poł. IX w. pne., prorok izraelski; 45 „Eneida" Wergiliusza, rz. epopeja narodowa; Avernus, 33; Eneasz i Dydona, 118 Erichtonios mit. gr. władca ateński, syn Hefajstosa, pół człowiek, pół wąż, 32 „Eurydyka", 64 Ezop (Aisopos) na pół legendarny gr. bajkopisarz z Frygii (VI w. pne.); Rozrzutnik i jaskółka, O ptakach i jaskółce, 55; Wielbłąd, Wielbłąd i małpa, 71 Faraday, Michael, 1791—1867, fizyk i chemik ang.; Glad- stone, 173 Franklin, Benjamin, 1706—90, amer. polityk, fizyk, publicysta, mąż stanu, 87 Fryderyk II Wielki, 1712—86, "król Prus; pająk, 16 Gattamelata, 109 „Genesis" Księga Rodzaju, pierwsza księga biblijnego Pżęcioksięgu, 74 Gloger, Zygmunt, 1845—1910, etnograf i historyk kultury; Encyklopedia staropolska, 22 Goebbels, Joseph, 1897—1945, hitlerowski minister propa- gany, 13 Goethe, Johann Wolfgang, 1749-^1832, wielki poeta nm, uczony i humanista, 13 El Greco (hiszp. „Grek"), właśc. Domenico TheotocopuU, 1541—1614, malarz gr. działający w Hiszpanii, 103 Guarneri rodzina słynnych lutników wł. w Kremonie (XVII—XVIII w.), 63 Gyges, pierścień, 187 Hades, 33 Hermes mit. gr. posłaniec bogów, 33 Herodot ok. 485 — ok. 425 pne., historyk gr., 52; potwory, 124—5; saiti, 127; godzina, 146 Hezjod z Askry, VII—VI w. pne., poeta gr., 125 Hipokrates, 460—377 pne., Grek, największy lekarz starożytności, obłęd, 130; kara bogów, 168 Homer, VIII w. pne. poeta gr.; Iliada i Odyseja, 25, 51, 52; Iliada, 118, 142 13 — Drugi kot w worku '"* „Iliada" epopeja Homera; śpiewacy, 25, 51; kwestia homerowa, 53; języki, 118, mleko, 142 Jasnorzewska-Fawlikowska, Maria, 1895—1945, poetka, Śpiew słowika, 65—6 Jefferson, Thomas, 1743—1826, amer. mąż stanu, prezydent USA, 172 Jowisz (Iuppiter) mit. rz. bóg nieba i piorunów; koń, 71 Kaaba budowla w Mekce, największa świętość muzułmanów, 34 „Kalewala", 57—8 Kazimierz Wielki; żony, 9 Kolumb, Krzysztof (Colomfobi, Cristoforo), 1451—1506, żeglarz wł., odkrywca Ameryiki; tytoń, 164—5 Krasicki, Ignacy, 1735—1801, biskup; Koń i wielbłąd. 71 Ktezjasz (Ktesias), V—IV w. pne., historyk gr. z Knidos, 125 Leonardo da Vinci, 1452—1519, malarz-, architekt, technik i filozof wł.; Gioconda, 24 Lessing, Gotthold Ephraim, 1729—81; bajta, 71 Linde, Samuel Bogumił, 1771—1847, leksykograf polski, 22; artysto, 93 Linneusz, Karol (Carl von Linne, Carolus Limnaeus), 1707— —78, przyrodnik szwedzki, 123 Ldnnrot, Elias, 1802—84; Kalewala, 57 Lot wg Biblii, uratowany od zagłady mieszkaniec Sodomy; żona, 34. Lukian z Samosat, ok, 120 — po 180, satyryk gr., 38 Lully, Jean Baptiste, 1632—87; kij, 111 Luwr (Louvre) muzeum w Paryżu, 24 Mahomet (Muhammad ibn'Abd Allah), ok. 570—632, twórca islamu; pająk, 15; ślad stóp, 32 Matuzalem biblijny patriarcha żyd., który miał dożyć 969 lat; 100 Meduza mit. gr. jedna z Gorgona jej spojrzenie zamieniało ludzi w kamień, 33 Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku; konik gr. 80. Mojżesz prawodawca i wódz narodu izraelskiego (wg Biblii), 32. Molier (Moliere), właśc. Jean Baptiste Poąuelin, 1622—73, komediopisarz fr., 44— 5 „Mona Lisa" (Gioconda), 24 Montaigne, Michel Eyqucm, 1533—92, pisarz i filozof fr., 87 Monteverdi, Claudio, 1567—1013, kompozytor wł., 65 Napoleon I Bonaparte, 1769—1821, cesarz Fracuzów, 18 Nicot, Jean, ok. 1530—1600, nicotiana, 165 Niobe mit. gr., córka Tantala, żona Amfiona, króla Teb, 33 194 Noe patri&reha biblijny ocalały z potopu, 8 „Odyseja" epopeja Homera, śpiewacy, 25, 51; kwestia homerowa, 53, 54 Osterwa, Juliusz, wlaśc. Juliusz Maluszek, 1885-1947, aktor i reżyser polski, 51 Owidiusz (Publius Ovidius Naso), 43 pne. — 17 (18) ?.?., poeta rz.; Metamorfozy, 46 Pauzaniasz, ok. 115 — ok. 180, geograf gr., 102 Perseusz (Perseus) mit. gr. syn Zeusa i Danae, bohater, zabójca Meduzy, wytewiciel Andromedy, 33 Pilecka- Granowska Elżbieta, żona Jagiełły, 11 Pizystrat (Peisistratos), ok. 605—527, tyran Aten, 53 Platon, ok. 427—347 pne., filtoEof gr.; Gyges> 186—7 Pompeje, Pompeja (Pompei) staroż. miasto w Kampanii (Italia), zburzone i zasypane popiołem w czasie wybuchu Wezuwiusza w 79 ne.; stciówka, 28; ofiary, 169 Ponce de Leon, 1460—1521; Floryda, 115 Posejdon mit. gr. bóg morza; trójząb, 32 Prometeusz mit. gr. tytan; pierścień, 185 Ptolemeusz V Epifanes, król staroż. Egiptu od 204 do 181 (?) pne.; kamień z Rosetty, 18 Raleigh, Walter, Sir, ok. 1552—1618, żeglarz, korsarz, historyk, poeta ang.; Indianie, 87; tytoń, 165 Rembrandt właśc. Rembrandt Harmenszoon van Rijn, 1606—69, malarz i grafik hol., 25 Rhea, Rea (Reia), mit. gr. tytanida, córka Uranosa i Gai żona Kronosa, 33 Robert I Bruce, 1274—1329, król Szkocji od 1306; pająk, 15 Rosetta, 18 Rostand, Edmond, 1868—1918, poeta i dramaturg fr.; Cyrana de Bergerac, 44 Rousseau, Jean Jacąues, 1712—78, pisarz i filozof, myśliciel Oświecenia fr., 111 Rusell, Bertrand, 1872—1970, logik, matematyk i filozof ang., 155 Rzęczyński, Gabriel, 56 Sanssouci, 16 Savonarola, Girolamo, 1452—98, wł. dominikanin, kaznodzieja, reformator relig.- polit., 103 Schiller, Friedrich, 1759—1805, poeta, dramaturg i estetyk nim., 53 Schliemann, Heinrich, 1822—90, nm. ercheolog-amatcr, samouk, entuzjasta antyku; Troja i Mykeny, 54; ceramika gr., 103 Spohr, Ludwig, 1784—1859, kompozytor, skrzypek i dyrygent nm., 111 195 Stradivari, Antonio, ok. 1643—1737, z Kremony, najsłynniejszy kutnik wł., 63 Strauss, Richard, 1864—1949, kompozytor i dyrygent nm., 112 Swift, Jonathan, 1667—1745; Guliwer, 44 Sykstyna, Systyna, Kaplica Sykstyńska, papieska, w Watykanie, wzniesiona 1473—81 z fundacji papieża Sykstusa IV; freski Michała Anioła, 103 Tasso, Torquato, 1544—95, poeta wł., autor Jerozolimy wyzwolonej, 62 Termy, 34—5. Tiepolo, Giovanni Battista, 1696—1770, malarz wł., 109 Tuwim, Julian, 1894—1953, poeta polski; Słowisień. 66 Tycjan (Tiziano Vecellio), 1488—1576, malarz wł.; werniks, 25; nieprzyzwoiitość, 103 1 Verrocchio, Andrea del, ok. 1435—88, rzeźbiarz, złotnik i malarz wł.; Colteoni, 109 Voss, Johann Heinrich, 1751—1826, poeta, nm., tłumacz Homera, 53 , Waterman, Lewis, 28 Wergiliusz (Publius Vergilius Maro), 70—19 pne., poeta rz.; Eneida, 33, 118 Wilhelm II Hohenzollern, 1859—1941, król Prus i cesarz nm. 1888—1918; Karol May, 13 Władysław Jagiełło, żony, 10 Włochy, góra lodowa Czasu, 49; nazwa, 61 Wolf, Friedrich August, 53 Wolter