3830
Szczegóły |
Tytuł |
3830 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3830 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3830 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3830 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkadij i Borys Strugaccy
�Daleka T�cza�
�Pr�ba ucieczki�
Dalekaja Raduga
Popytka k begstvu
Ros � 1963
Pol - 1988
Daleka T�cza
Rozdzia� l
D�o� Tani, ciep�a i nieco szorstka, le�a�a mu na oczach i nic poza tym go nie obchodzi�o. Czu� gorzko-s�ony zapach kurzu, kwili�y na wp� obudzone stepowe ptaki, a sucha trawa k�u�a i �askota�a go w kark. Le�e� by�o twardo i niewygodnie, szyja okropnie sw�dzia�a, ale nie rusza� si�, s�uchaj�c cichego, miarowego oddechu dziewczyny. U�miecha� si� i cieszy�a go ciemno��, bo ten u�miech musia� by� chyba nieprzyzwoicie g�upi i zadufany.
Potem, ca�kiem nie na miejscu i nie na czasie, w laboratorium na wie�y zajazgota� sygna� wywo�awczy. A niech tam! Nie po raz pierwszy. Tego wieczora wszelkie wezwania s� nie na miejscu i nie na czasie.
- Robiku - szepn�a Tania. - S�yszysz?
- Nie s�ysz� absolutnie niczego - wymrucza� Robert.
Zamruga�, �eby powiekami po�askota� d�o� Tani. Wszystko by�o odleg�e i ca�kiem niepotrzebne. Patryk, wiecznie ot�pia�y z niewyspania, by� daleko. Malajew ze swoimi manierami Sfinksa Lodowego by� jeszcze dalej. Ca�y ich �wiat bezustannego po�piechu, ustawicznych przeintelektualizowanych rozm�w, wiecznego niezadowolenia i zatroskania, ca�y ten wyzuty z wszelkich uczu� �wiat, gdzie gardzi si� przejrzysto�ci�, gdzie cieszy tylko niezrozumia�o��, gdzie ludzie zapomnieli, �e s� m�czyznami i kobietami - wszystko to znajdowa�o si� daleko, bardzo daleko... Tutaj by� tylko nocny step, pusty, rozci�gaj�cy si� na setki kilometr�w, kt�ry wch�on�� upalny dzie�, ciep�y step pe�en ciemnych, podniecaj�cych zapach�w.
Ponownie zajazgota� sygna�.
- Znowu - powiedzia�a Tania.
- Nie szkodzi. Mnie nie ma. Umar�em. Zjad�y mnie ryj�wki. Mnie i tak dobrze. Kocham ci�. Nigdzie nie chc� i��. Z jakiej racji? Ty by� posz�a?
- Nie wiem.
- To dlatego, �e niedostatecznie kochasz. Cz�owiek, kt�ry kocha dostatecznie mocno, nigdy i nigdzie si� nie szwenda.
- Teoretyk - stwierdzi�a Tania.
- Nie jestem teoretykiem. Jestem praktykiem. I jako praktyk pytam ci�: z jakiej racji nagle mia�bym gdzie� i��? Kocha� trzeba umie�. A wy nie potraficie. Jeste�cie tylko zdolne do rozprawiania o mi�o�ci. Nie pragniecie kocha�. Uwielbiacie tylko rozprawia� o kochaniu. Czy du�o paplam?
- Tak. Okropnie!
Zdj�� r�k� z jej oczu i po�o�y� sobie na ustach. Teraz widzia� niebo zasnute ob�okami i czerwone �wiate�ka rozpoznawcze na kratownicach wie�y, na wysoko�ci dwudziestu metr�w. Sygna� jazgota� bez przerwy i Robert wyobrazi� sobie zagniewanego Patryka naciskaj�cego klawisz wezwania i wydymaj�cego z uraz� swe dobre, pulchne wargi.
- Zaraz ci� wy��cz� - mrukn�� Robert niewyra�nie. - Taniku, je�li zechcesz, ucisz� go na zawsze. Niech ju� wszystko b�dzie na zawsze. Nasza mi�o�� b�dzie na zawsze i on te� zamilknie na zawsze.
W ciemno�ciach widzia� jej twarz - jasn�, z ogromnymi, b�yszcz�cymi oczami. Cofn�a r�k� i powiedzia�a:
- Lepiej ja z nim porozmawiam. Powiem, �e jestem halucynacj�. Noc� miewa si� halucynacje.
- On nigdy nie miewa halucynacji. Taki ju� z niego cz�owiek, Tanieczko. Nigdy nie ulega z�udzeniom.
- Chcesz, powiem ci, jaki on jest. Bardzo lubi� odgadywa� charaktery po dzwonkach wideofonicznych. To cz�owiek uparty, z�o�liwy i nietaktowny. I gdyby mu nawet obieca� gwiazdk� z nieba, nie siedzia�by tak z kobiet� po nocy w stepie. Oto jaki jest - widz� go jak na d�oni. A o nocy wie zaledwie tyle, �e w nocy jest ciemno.
- Nie - odpar� sprawiedliwy Robert. - Co prawda, to prawda: za gwiazdami rzeczywi�cie nie przepada. Ale za to jest poczciwy, �agodny i �lamazarny.
- Nie wierz� - obstawa�a przy swoim Tania. - Pos�uchaj go tylko. - Przez chwil� ws�uchiwali si� w jazgot sygna�u. - Czy� tak post�puje niedojda? To jest oczywisty tenacem propositi virum.* [*M�� uporczywy w swoich zamiarach (Horacy).]
- Czy�by? Powiem mu.
- Powiedz. Id� i powiedz.
- Zaraz?
- Natychmiast.
Robert wsta�, a ona dalej siedzia�a, oplataj�c r�koma kolana.
- Tylko poca�uj mnie najpierw - poprosi�a.
W kabinie windy przywar� czo�em do zimnej �ciany i przez pewien czas tak sta�, z zamkni�tymi oczami, �miej�c si� i oblizuj�c wargi. W g�owie nie pozosta�a ani jedna my�l, tylko jaki� triumfuj�cy g�os bez �adu i sk�adu wrzeszcza� jak op�tany: �Kocha!... Mnie!... Mnie kocha!... Ludzie, m�wi� wam!... Mnie!.. Potem zauwa�y�, �e kabina dawno si� zatrzyma�a i spr�bowa� otworzy� drzwi. Nie od razu je znalaz�, a w laboratorium znajdowa�o si� mn�stwo zbytecznych mebli: wywraca� krzes�a, wpada� na sto�y i zderza� si� z szafami, dop�ki nie u�wiadomi� sobie, �e zapomnia� zapali� �wiat�o. Zanosz�c si� �miechem namaca� kontakt, podni�s� przewr�cony fotel i usiad� przy wideofonie.
Kiedy na ekranie pojawi� si� zaspany Patryk, Robert przywita� go po przyjacielsku:
- Dobry wiecz�r, prosiaczku! I czemu ci� tak m�czy bezsenno��, sikoreczko ty moja, pliszeczko droga?
Patryk patrzy� na� ze zdumieniem, mrugaj�c bez ustanku zaczerwienionymi powiekami.
- Co tak patrzysz, piesku? Jazgota�e�, jazgota�e�, oderwa�e� mnie od wa�nych zaj��, a teraz milczysz?!
Patryk wreszcie otworzy� usta.
- Tobie... Ty... chyba masz... - Stukn�� si� palcem w czo�o, a jego twarz przybra�a pytaj�cy wyraz. - H�?...
- Jeszcze jak! - wrzasn�� Robert. - Samotno��! T�sknota! Przeczucia! I w dodatku halucynacje! O ma�o co o nich nie zapomnia�em!
- Nie �artujesz? - spyta� serio Patryk.
- Sk�d�e znowu! Na posterunku si� nie �artuje. Ale nie zwracaj na to uwagi i przyst�puj do rzeczy.
Patryk wci�� mruga� powiekami, ca�kiem zbity z tropu.
- Nie rozumiem - przyzna� si�.
- Nic dziwnego - rzuci� z�o�liwie Robert. - To emocje, Patryku! Jak by ci tu najpro�ciej, najprzyst�pniej... Powiedzmy, nie daj�ce si� ca�kowicie zalgorytmizowa� pobudzenia w uk�adach logicznych o wysokim stopniu z�o�ono�ci. Dotar�o?
- Aha! - powiedzia� Patryk. Potar� palcami podbr�dek, koncentruj�c si�. - Dlaczego do ciebie zadzwoni�em, Robiku? Ot� chodzi o to, �e znowu mamy gdzie� przebicie. Mo�e to nie jest przebicie, a mo�e i jest. Na wszelki wypadek sprawd� ulmotrony. Jaka� dziwna ta Fala dzisiaj...
Robert z zak�opotaniem popatrzy� przez otwarte na o�cie� okno. Ca�kiem zapomnia� o wybuchu. Okazuje si�, �e tkwi� tu ze wzgl�du na wybuchy. Nie dlatego, �e tutaj jest Tania, lecz z tego powodu, �e gdzie� tam pojawi�a si� Fala.
- Czemu milczysz? - cierpliwie spyta� Patryk.
- Patrz�, co z Fal� - odburkn�� gniewnie Robert.
Patryk wytrzeszczy� oczy.
- Widzisz Fal�?
- Ja? Co ci strzeli�o do g�owy?
- Przecie� sam powiedzia�e� przed chwil�, �e na ni� patrzysz?
- Owszem, patrz�!
- No i co?
- I tyle. Czego ty ode mnie chcesz?
Oczy Patryka zn�w zm�tnia�y.
- Nie zrozumia�em ci� - wyja�ni�. - O czym to w�a�nie m�wili�my? Aha! Ju� wiem. Koniecznie sprawd� ulmotrony.
- Rozumiesz, co m�wisz? Jak mog� sprawdzi� ulmotrony?
- No, jako� tam - odpowiedzia� Patryk. - Chocia� same pod��czenia... Co� tu nam si� zupe�nie popl�ta�o. Zaraz ci wyt�umacz�. Dzisiaj w instytucie wys�ali na Ziemi� mas�... Zreszt� to wszystko wiesz. - Patryk pomacha� przed swoj� twarz� rozczapierzonymi palcami. - Oczekiwali�my Fali o wielkiej mocy, a tymczasem rejestruje si� jak�� mizerniutk� fontann�. Rozumiesz, o co chodzi? Taka mizerniutka fontanna... Malusie�ka... - Przywar� do swego wideofonu tak, �e na ekranie pozosta�o tylko ogromne, zm�tnia�e od bezsenno�ci oko. Oko cz�sto mruga�o. - Zrozumia�e�? - og�uszaj�co zagrzmia�o w g�o�niku. - Nasza aparatura rejestruje quasi-zerowe pole. Licznik Younga daje minimum... Mo�na to zignorowa�. Pola ulmotron�w wyr�wnuj� si� w taki spos�b, �e rezonuj�ca powierzchnia le�y w ogniskowej hiperp�aszczyznie, wyobra�asz sobie? Quasi-zerowe pole jest dwunastowymiarowe, odbiornik sk�ada je wed�ug sze�ciu parzystych sk�adowych. Ognisko jest wi�c sze�ciowymiarowe.
Robert pomy�la� o Tani, jak cierpliwie siedzi na dole i czeka. Patryk bez przerwy brz�cza� nad uchem, przysuwaj�c si� i odsuwaj�c, jego g�os to dudni�, to stawa� si� ledwie s�yszalny i Robert, jak zawsze, bardzo szybko straci� w�tek rozwa�a�. Kiwa� g�ow�, malowniczo marszczy� czo�o, unosi� i opuszcza� brwi, ale absolutnie niczego nie rozumia� i z uczuciem niezno�nego wstydu my�la�, �e Tania siedzi tam, na dole, z podbr�dkiem przyci�ni�tym do kolan, i czeka, a� on zako�czy swoj� wa�n� i niedocieczon� dla niewtajemniczonych rozmow� z czo�owymi fizykami-zerowcami planety, a� wyja�ni czo�owym fizykom-zerowcom sw�j zupe�nie oryginalny punkt widzenia w sprawie, z powodu kt�rej niepokoj� go tak p�n� noc�, i a� czo�owi fizycy-zerowcy, dziwi�c si� i kr�c�c z niedowierzaniem g�owami, zapisz� ten punkt widzenia w swoich notesach.
Wtem Patryk zamilk� i popatrzy� na� z dziwnym wyrazem twarzy. Robert �wietnie zna� taki grymas, prze�ladowa� go bowiem przez ca�e �ycie. R�ni ludzie - i m�czy�ni, i kobiety - patrzyli na niego w ten spos�b. Z pocz�tku spogl�dali na� oboj�tnie lub �yczliwie, nast�pnie wyczekuj�co, potem z ciekawo�ci�, ale wcze�niej czy p�niej nadchodzi� moment, kiedy zaczynali patrzy� na niego w�a�nie tak. I za ka�dym razem nie mia� poj�cia co robi�, co m�wi� i jak si� zachowywa�. I jak dalej �y�.
Zaryzykowa�.
- Chyba masz racj� - o�wiadczy� zafrasowany. - Ale to trzeba dok�adnie przemy�le�.
Patryk spu�ci� oczy.
- Wi�c przemy�l - powiedzia� u�miechaj�c si� niezr�cznie. - I prosz�, nie zapomnij sprawdzi� ulmotron�w.
Ekran zgas� i zaleg�a cisza. Robert siedzia� zgarbiony, wczepiwszy si� obur�cz w zimne, chropowate por�cze. Kto� kiedy� powiedzia�, �e je�li dure� rozumie, �e jest durniem, tym samym przestaje nim by�. Mo�e kiedy� tak w�a�nie by�o. Ale wypowiedziana bzdura zawsze jest bzdur�, a ja w �aden spos�b nie potrafi� inaczej. Jestem bardzo ciekawym cz�owiekiem: wszystko, co m�wi�, okazuje si� truizmem, wszystko, o czym my�l� - bana�em, wszystko, co uda�o mi si� zrobi�, zosta�o zrobione przed wiekami. Jestem nie tylko zakut� pa��, ale wr�cz zakut� pa�� rzadkiej klasy, muzealnym eksponatem jak hetma�ska bu�awa. Przypomnia� sobie, jak stary Niczeporenko popatrzy� pewnego razu w zadumie w jego pe�ne oddania oczy i o�wiadczy�: �Drogi Sklarow, jest pan zbudowany jak antyczny b�g. I jak ka�dy b�g, prosz� mi wybaczy�, nie ma pan nic wsp�lnego z nauk�...�
Co� trzasn�o. Robert zaczerpn�� oddechu i ze zdumieniem wlepi� wzrok w �a�osne szcz�tki por�czy, �ci�ni�te w zbiela�ej pi�ci.
- Tak - powiedzia� na g�os. - To potrafi�. Patryk nie potrafi. Niczeporenko te� nie potrafi. Tylko ja jeden potrafi�.
Po�o�y� resztki por�czy na stole, wsta� i podszed� do okna. Za oknem by�o ciemno i gor�co. Mo�e powinienem odej�� sam, zanim mnie wyp�dz�? Tak, ale jak b�d� m�g� bez nich �y�? I bez tego zadziwiaj�cego uczucia pojawiaj�cego si� ka�dego rana, �e mo�e dzisiaj p�knie wreszcie niewidzialna i nieprzepuszczalna b�ona w m�zgu, kt�ra powoduje, �e nie jestem jak oni, i tak�e zaczn� rozumie� ich w p� s�owa, i nagle ujrz� w g�szczu symboli logiczno-matematycznych co� zupe�nie nowego, a Patryk poklepie mnie po ramieniu i powie rado�nie: �A to ci si� fajnie uda�o! To� ty taki?�, a Malajew wydusi z siebie od niechcenia: �Nie�le, nie�le... Cicha woda...� I od tej pory zaczn� siebie szanowa�.
- Monstrum - wymamrota�.
Trzeba sprawdzi� ulmotrony, a Tania niech posiedzi i popatrzy, jak si� to robi. Dobrze jeszcze, �e nie widzia�a mojej facjaty, kiedy zgas� ekran.
- Tanieczko - zawo�a� przez okno.
- Tak?
- Taniu, czy wiesz, �e w ubieg�ym roku pozowa�em Rogerowi do �M�odo�ci �wiata�?
Tania po chwili milczenia powiedzia�a cicho:
- Zaczekaj, wjad� tam do ciebie.
Robert wiedzia�, �e ulmotrony s� w porz�dku, czu� to. Mimo to postanowi� sprawdzi� wszystko, co mo�na by�o sprawdzi� w warunkach laboratoryjnych, po pierwsze, �eby odsapn�� po rozmowie z Patrykiem, a po drugie, �e umia� i lubi� pracowa� r�kami. Taka praca zawsze stanowi�a dla� rozrywk� i na jaki� czas dawa�a mu radosne poczucie w�asnej wa�no�ci i niezb�dno�ci, bez kt�rego niepodobna �y� w naszych czasach.
Tania - mi�a, delikatna os�bka - z pocz�tku w milczeniu siedzia�a nie opodal, a potem, w dalszym ci�gu milcz�c, zacz�a mu pomaga�. O trzeciej w nocy znowu zadzwoni� Patryk i Robert oznajmi�, �e �adnego przebicia nie ma. Patryk by� stropiony. Przez pewien czas sapa� przed ekranem, podliczaj�c co� na �wistku papieru, potem zwin�� papier w tr�bk� i zgodnie ze swoim zwyczajem zada� retoryczne pytanie: �I c� mamy o tym my�le�, Rob?�
Robert zerkn�� na Tanie, kt�ra dopiero co wysz�a spod prysznica i cichutko przysiad�a sobie poza zasi�giem kamery wideofonu, i ostro�nie odpowiedzia�, �e w og�le nie widzi w tym niczego szczeg�lnego. �Najzwyklejsza kolejna fontanna�, o�wiadczy�. �Taka by�a po wczorajszym transporcie zerowym. I w ubieg�ym tygodniu taka sama.� Potem pomy�la� i doda�, �e moc fontanny odpowiada oko�o stu gramom przetransportowanej masy. Patryk wci�� milcza� i Robertowi wyda�o si�, �e jego rozm�wca si� waha. �Chodzi tylko o mas�, rzek� Robert. Popatrzy� na licznik Younga i ca�kiem ju� pewnym g�osem powt�rzy�: �Tak, sto - sto pi��dziesi�t gram�w. Ile dzisiaj wyekspediowali?...� �Dwadzie�cia kilogram�w�, odpowiedzia� Patryk. �Ach, dwadzie�cia kilo... W takim razie nie zgadza si�.� I nagle Robert dozna� ol�nienia: �A wed�ug jakiego wzoru podliczali�cie moc?� zapyta�. �Wed�ug Drambata,� oboj�tnie odpar� Patryk. Robert tak w�a�nie my�la�: wz�r Drambata pozwala� obliczy� tylko w przybli�eniu warto�� mocy, a Robert ju� dawno przyszykowa� sobie sw�j w�asny, skrupulatnie sprawdzony i wykaligrafowany, a nawet obwiedziony kolorow� ramk� uniwersalny wz�r na oszacowanie mocy erupcji zwyrodnia�ej materii. I teraz nadszed� chyba najbardziej odpowiedni moment, aby zademonstrowa� Patrykowi wszystkie zalety wzoru.
Robert ju� chwyta� za o��wek, ale w�a�nie wtedy Patryk znikn�� z ekranu. Robert czeka�, przygryzaj�c warg�. Kto� zapyta�: �Zamierzasz wy��czy�?� Patryk si� nie odzywa�. Do ekranu podszed� Karl Hoffman, troch� z roztargnieniem, troch� z �yczliwo�ci� skin�� Robertowi g�ow� i zwr�ci� si� do kogo� stoj�cego z boku: �Patryku, b�dziesz jeszcze rozmawia�?� G�os Patryka zabrz�cza� z daleka: �Nic nie rozumiem. Trzeba b�dzie zaj�� si� tym solidnie.� �Pytam, czy b�dziesz jeszcze rozmawia�,� powt�rzy� Hoffman. �Ale� nie, nie...� z rozdra�nieniem odezwa� si� Patryk. W�wczas Hoffman, u�miechaj�c si� przepraszaj�co, powiedzia�: �Wybacz, Robiku, ale w�a�nie k�adziemy si� spa�. Wy��cz�, co?�
�cisn�wszy z�by z tak� si��, �e a� zatrzeszcza�o za uszami, Robert ostentacyjnie powolnym ruchem po�o�y� przed sob� kartk� papieru, kilka razy pod rz�d napisa� bezcenny wz�r, wzruszy� ramionami i powiedzia� z o�ywieniem:
- Tak w�a�nie my�la�em. Wszystko jasne. Teraz b�dziemy pi� kaw�.
Wydawa� si� samemu sobie wstr�tnym nie do zniesienia, wi�c siedzia� przed szafk� z naczyniami, dop�ki nie poczu�, �e odzyska� na nowo panowanie nad twarz�. Tania zadysponowa�a:
- Zaparzysz kaw�, dobrze?
- Dlaczego ja?
- Ty b�dziesz zaparza�, a ja sobie popatrz�.
- O co ci chodzi?
- Lubi� patrze�, jak pracujesz. Pracujesz w spos�b doskona�y. Nie robisz ani jednego zbytecznego ruchu.
- Jak cyber - powiedzia�, ale by�o mu przyjemnie.
- Nie. Nie jak cyber. Pracujesz w spos�b doskona�y. A wszelka doskona�o�� zawsze cieszy.
- �M�odo�� �wiata� - mrukn��. Poczerwienia� z zadowolenia.
Rozstawi� fili�anki i przysun�� stolik do okna. Usiedli, nala� kawy. Tania siedzia�a odwr�cona do niego bokiem, z nog� za�o�on� na nog�. By�a ol�niewaj�co pi�kna i znowu opanowa�y go wr�cz szczeni�cy zachwyt i konsternacja.
- Taniu - powiedzia�. - To nie mo�e by� prawda. Jeste� halucynacj�.
U�miechn�a si�.
- Mo�esz si� �mia� do woli. Ja i bez tego wiem, �e wygl�dam teraz �a�o�nie. Ale nic na to nie mog� poradzi�. Mam ochot� wsun�� ci g�ow� pod pach� i merda� ogonem. I �eby� poklepa�a mnie po grzbiecie i powiedzia�a: �A fe, g�uptasie, fe!...�
- A fe, g�uptasie, fe! - powt�rzy�a Tania.
- A po grzbiecie?
- Po grzbiecie potem. G�ow� pod pach� te� p�niej.
- Zgoda, p�niej. A teraz? Chcesz, zrobi� sobie obro��. Albo kaganiec...
- Nie trzeba kaga�ca - zaprotestowa�a Tania. - Na co mo�esz mi si� przyda� w kaga�cu?
- A na co mog� ci si� przyda� bez kaga�ca?
- Bez kaga�ca podobasz mi si�.
- Halucynacja s�uchowa - powiedzia� Robert. - Co ci si� we mnie mo�e podoba�?
- Masz �adne nogi.
Nogi by�y s�abym punktem Roberta: silne, ale zbyt grube. �M�odo�� �wiata� mia�a nogi Karla Hoffmana.
- Tak w�a�nie my�la�em - odpowiedzia� Robert. Jednym haustem wypi� wystyg�� kaw�. - Wi�c powiem, za co ci� kocham. Jestem egoist�. By� mo�e ostatnim egoist� na �wiecie. Kocham ci� za to, �e jeste� jedynym cz�owiekiem zdolnym wprowadzi� mnie w dobry nastr�j.
- To moja specjalno��! - powiedzia�a Tania.
- Wspania�a specjalno��! Szkoda tylko, �e wprowadzasz w dobry nastr�j i starych, i m�odych. Szczeg�lnie m�odych. Osoby ca�kowicie obce. Z normalnymi nogami.
- Dzi�kuj�, Robiku.
- Ostatnim razem w Dzieci�cej Wiosce zauwa�y�em jednego malca. Na imi� ma Wa�ek... czy Basik... Taki p�owow�osy, piegowaty, z zielonymi oczami.
- Ch�opiec Basik - wtr�ci�a Tania.
- Nie czepiaj si�. Oskar�am ja. Ten Basik, czy jak mu tam, �mia� swoimi zielonymi oczami patrze� na ciebie tak, �e a� mnie r�ce �wierzbi�y.
- Zazdro�� zapami�ta�ego egoisty.
- Jasne, �e zazdro��.
- A teraz wyobra� sobie, jak musi zazdro�ci�.
- Cooo?
- I wyobra� sobie, jakimi oczami on patrzy� na ciebie. Na dwumetrow� �M�odo�� �wiata�. Atleta, ch�opak jak malowanie, fizyk-zerowiec niesie wychowawczyni� na ramieniu, a wychowawczyni rozp�ywa si� z mi�o�ci...
Robert roze�mia� si� uszcz�liwiony.
- Tanieczko, jak�e to tak? Przecie� byli�my wtedy sami?
- To wy, m�czy�ni, mo�ecie by� sami. My w Dzieci�cej Wiosce nigdy same nie bywamy.
- Ta-ak... - przeci�gn�� Robert. Pami�tam te czasy, pami�tam. Przystojne wychowawczynie i my - pi�tnastoletni hultaje... Dosz�o do tego, �e rzuca�em kwiaty przez okno. S�uchaj, czy to zdarza si� cz�sto?
- Bardzo - odpowiedzia�a w zadumie. - Szczeg�lnie z dziewcz�tami. Wcze�niej si� rozwijaj�. A wiesz, jacy s� u nas wychowawcy. Astronauci, bohaterowie... To na razie �lepy zau�ek w naszej pracy.
�lepy zau�ek, pomy�la� Robert. I ona, oczywi�cie, bardzo si� cieszy z tego �lepego zau�ka. Oni wszyscy ciesz� si� z takich �lepych zau�k�w. Dla nich to wspania�y pretekst do burzenia mur�w. I tak przez ca�e �ycie burz� jeden mur po drugim.
- Taniu - powiedzia�. - Co to takiego dure�?
- Wyzwisko - odpowiedzia�a Tania.
- A poza tym?
- Chory, kt�remu nie pomagaj� �adne lekarstwa.
- To wcale nie dure� - zaoponowa� Robert. - To symulant.
- To nie ja. To japo�skie przys�owie: �nie ma takiego lekarstwa, kt�re uleczy durnia�.
- Aha! - powiedzia� Robert. - Czyli �e zakochany to tak�e dure�, m�wi si� bowiem: �zakochany jest chory i nie mo�na go wyleczy�. Pocieszy�a� mnie.
- Czy�by� by� zakochany?
- Nie mo�na mnie wyleczy�.
Chmury rozsnu�y si� i ods�oni�y gwia�dziste niebo. Zbli�a� si� poranek.
- Sp�jrz, tam jest S�o�ce - powiedzia�a Tania.
- Gdzie? - spyta� Robert bez szczeg�lnego entuzjazmu.
Tania wy��czy�a �wiat�o, usiad�a mu na kolanach i przycisn�wszy policzek do jego policzka, zacz�a pokazywa�.
- O, tam - te cztery jasne gwiazdy - widzisz? To Warkocz Pi�knej. Na lewo od najwy�szej �wieci taka s�abiu-u-tka gwiazdka. To nasze S�o�ce...
Robert wzi�� j� na r�ce, wsta�, ostro�nie omin�� stolik i dopiero wtedy w zielonkawym, mrocznym �wietle przyrz�d�w zobaczy� d�ug� ludzk� posta� w fotelu przed sto�em roboczym. Wzdrygn�� si� i zatrzyma�.
- My�l�, �e teraz mo�na zapali� �wiat�o - powiedzia� cz�owiek i Robert ju� wiedzia�, kto to jest.
- I zjawi� si� trzeci - zadeklamowa�a Tania. - Pu�� mnie, Robiku.
Uwolni�a si� z jego obj�� i schyli�a, szukaj�c pantofla.
- Wiesz co, Kamilu... - zacz�� Robert z rozdra�nieniem.
- Wiem - uci�� Kamil.
- Istny cud - przem�wi�a Tania zak�adaj�c pantofel. - Nigdy nie uwierz�, �e g�sto�� zaludnienia wynosi u nas jedn� osob� na milion kilometr�w kwadratowych. Mo�e kawy?
- Nie, dzi�kuj� - powiedzia� Kamil.
Robert zapali� �wiat�o. Kamil, jak zawsze, siedzia� w wyj�tkowo niewygodnej, zadziwiaj�co nieprzyjemnej dla oczu pozie. Jak zawsze mia� na g�owie bia�y plastykowy kask zakrywaj�cy czo�o i uszy, i jak zawsze jego twarz wyra�a�a pob�a�liwe znudzenie; nie mo�na by�o dostrzec ani zaciekawienia, ani zmieszania w jego okr�g�ych, nieruchomych oczach. Robert, mru��c oczy od �wiat�a, zapyta�:
- Mo�e chocia� jeste� tu od niedawna?
- Od niedawna. Ale nie patrzy�em na was i nie s�ucha�em, co m�wicie.
- Dzi�kuj� - weso�o powiedzia�a Tania. Akurat si� czesa�a. - Jeste� bardzo taktowny.
- Tylko pr�niacy s� nietaktowni - rzek� Kamil.
Robert rozz�o�ci� si�.
- A propos, czego tu szukasz? I c� to za dokuczliwa maniera pojawia� si� jak widmo.
- Odpowiadam w kolejno�ci zadanych mi pyta� - spokojnie wyg�osi� Kamil. To tak�e by�a jego maniera - udziela� odpowiedzi w kolejno�ci zadawanych pyta�. - Przyjecha�em, poniewa� zaczyna si� erupcja. Wiesz doskonale, Robi - nawet oczy zamkn�� z nud�w - �e przyje�d�am tutaj za ka�dym razem, kiedy przed frontem twojej plac�wki zaczyna si� erupcja. Ponadto... - Otworzy� oczy i przez pewien czas w milczeniu patrzy� na przyrz�dy. - Ponadto czuj� do ciebie sympati�.
Robert zerkn�� na Tanie. Tania s�ucha�a bardzo uwa�nie, zamar�szy z uniesionym do g�ry grzebieniem.
- Co si� za� tyczy moich manier - kontynuowa� Kamil monotonnie - s� dziwaczne. Maniery ka�dego cz�owieka s� dziwaczne. Naturalne wydaj� si� wy��cznie w�asne maniery.
- Kamilu - powiedzia�a Tania nieoczekiwanie. - Ile to b�dzie sze��set osiemdziesi�t pi�� razy trzy miliony osiemset tysi�cy pi��dziesi�t trzy?
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu Robert dostrzeg�, jak na twarzy Kamila pojawi�o si� co� na kszta�t u�miechu. Widowisko by�o niesamowite. Tak w�a�nie m�g�by si� u�miecha� licznik Younga.
- Du�o - odpowiedzia� Kamil. - Co� oko�o trzech miliard�w.
- Dziwne - westchn�a Tania.
- Co dziwne? - zapyta� Robert ma�o b�yskotliwie.
- Ma�a dok�adno�� - wyja�ni�a Tania. - Kamilu, powiedz, czemu nie mia�by� wypi� fili�anki kawy?
- Dzi�kuj�, nie lubi� kawy.
- Wobec tego do widzenia. Do Wioski mam ze cztery godziny lotu. Robiku, odprowadzisz mnie na d�?
Robert skin�� g�ow� i z irytacj� popatrzy� na Kamila. Kamil obserwowa� licznik Younga. Zupe�nie jakby przegl�da� si� w lustrze.
Jak zwykle na T�czy, s�o�ce wzesz�o na zupe�nie czystym niebie - malutkie, bia�e s�o�ce otoczone potr�jnym halo. Nocny wiatr ucich� i zrobi�o si� jeszcze duszniej. ��to-br�zowy step z �ysinami solnisk sprawia� wra�enie martwego.
Nad solniskami utworzy�y si� chybotliwe pag�rki z mg�y - opary lotnych soli.
Robert zanikn�� okno i w��czy� klimatyzacj�, nast�pnie bez po�piechu i z przyjemno�ci� zreperowa� por�cz. Kamil mi�kko i bezszelestnie przechadza� si� po laboratorium, spogl�daj�c od czasu do czasu przez okno wychodz�ce na p�noc. Widocznie wcale nie by�o mu gor�co. Robert za� poci� si� na sam widok grubej bia�ej kurtki, d�ugich bia�ych spodni, okr�g�ego, b�yszcz�cego kasku. Takie kaski zak�adali niekiedy podczas eksperyment�w fizycy-zerowcy: chroni�y przed promieniowaniem.
Czeka� go ca�odzienny dy�ur, dwana�cie godzin piek�cego s�o�ca nad dachem, dop�ki nie zostan� wessane erupcje i nie znikn� wszystkie skutki wczorajszego eksperymentu. Robert zrzuci� kurtk� i spodnie, pozosta� jedynie w spodenkach. Klimatyzacja pracowa�a na najwy�szych obrotach i nic wi�cej nie mo�na by�o zrobi�.
Gdyby tak chlusn�� na pod�og� troch� p�ynnego powietrza. P�ynne powietrze wprawdzie jest, ale nie ma go za wiele, a bez niego nie mo�e obej�� si� generator. Trzeba b�dzie pocierpie�, pomy�la� Robert pokornie. Znowu usiad� przed przyrz�dami. Fajnie, �e chocia� w fotelu jest ch�odniej i obicie wcale si� nie lepi do cia�a.
Koniec ko�c�w podobno najwa�niejsze to by� na swoim miejscu. Moje miejsce jest tutaj. I nie gorzej od innych spe�niani swoje ma�e obowi�zki. Ostatecznie nie moja wina, �e nie jestem zdolny do czego� wi�kszego. Nawiasem m�wi�c, nawet nie o to chodzi, czy jestem na miejscu, czy nie. Po prostu nie mog� st�d odej��, cho�bym nawet zechcia�. Po prostu jestem przykuty do tych ludzi, kt�rzy mnie dra�ni�, i do tego wspania�ego przedsi�wzi�cia, z kt�rego tak ma�o rozumiem.
Przypomnia� sobie, jak jeszcze w szkole zafascynowa� go ten problem: momentalne przerzucanie cia� materialnych przez otch�anie przestrzeni. Zadanie zosta�o postawione na przek�r wszystkiemu, na przek�r wszelkim tradycyjnym wyobra�eniom o przestrzeni absolutnej, o czasoprzestrzeni, o przestrzeni kappa... W�wczas nazywano to �przek�uciem fa�dy Riemanna�. Potem m�wi�o si� o �superprzenikaniu�, �sigmaprzenikaniu�, �zwijaniu zerowym�. I wreszcie pojawi�y si� terminy �transport zerowy� lub kr�cej �T-zero�, �urz�dzenie T-zero�, �problematyka T-zero�, �eksperymentator T-zero�, �zero-fizyk� wzgl�dnie �fizyk-zerowiec�. �Gdzie pan pracuje?� - �Jestem fizykiem-zerowcem�. Pe�ne podziwu i zachwytu spojrzenie. - �Niech no pan mi opowie z �aski swojej, c� to takiego fizyka zerowa. Zupe�nie nie potrafi� zrozumie�.� - �Ani ja!� No ta-ak...
Og�lnie rzecz bior�c, co� nieco� mo�na by by�o opowiedzie�. I o zdumiewaj�cej metamorfozie elementarnego prawa r�wnowa�no�ci materii i energii, kiedy to przerzut zerowy malutkiego platynowego sze�cianu na r�wniku T�czy wywo�ywa� na jej biegunach - z jakiego� powodu w�a�nie na biegunach! - gigantyczne fontanny zwyrodnia�ej materii, ogniste gejzery, od kt�rych traci si� wzrok, i straszn� czarn� Fal�, �miertelnie niebezpieczn� dla wszystkiego co �yje...
I o zaciek�ych, przera�aj�cych sw� bezwzgl�dno�ci� starciach w �rodowisku samych fizyk�w-zerowc�w, o tym niepoj�tym roz�amie w�r�d wspania�ych ludzi, kt�rzy, jak by si� wydawa�o, powinni pracowa� rami� w rami�, a jednak por�nili si� (chocia� wiedz� o tym nieliczni) i o ile Etienne Lamondois z uporem utrzymuje fizyk� zerow� w g��wnym nurcie tematyki transportu zerowego, o tyle szko�a m�odych uwa�a za rzecz najwa�niejsz� Fal�, b�d�c� niew�tpliwie nowym d�inem nauki, wyrywaj�cym si� z butelki.
I o tym, �e do tej pory z niejasnych powod�w w �aden spos�b nie daje si� urzeczywistni� transport zerowy �ywej materii i nieszcz�sne psy, wieczni m�czennicy, przybywaj� na miejsce przeznaczenia w postaci kawa�k�w organicznego �u�la... I o zero-oblatywaczach, �wyj�cej dziesi�tce� ze wspania�ym Gab� na czele, zdrowych, superwytrenowanych ch�opakach, kt�rzy ju� trzy lata wa��saj� si� po T�czy w ci�g�ej gotowo�ci wej�cia do kabiny startowej zamiast psa...
- Wkr�tce si� rozstaniemy, Robi - powiedzia� nagle Kamil. Robert, kt�ry akurat przysn��, drgn��. Kamil sta� przy p�nocnym oknie odwr�cony do niego plecami. Robert wyprostowa� si� i przesun�� r�k� po twarzy. D�o� od razu zrobi�a si� mokra.
- Dlaczego? - spyta�.
- Nauka. Jakie to beznadziejne, Robi!
- To wiem od dawna - burkn�� Robert.
- Dla was nauka to labirynt. �lepe uliczki, ciemne zau�ki, nag�e zakr�ty. Niczego nie widzicie opr�cz mur�w. I nic nie wiecie o ostatecznym celu. O�wiadczyli�cie, �e waszym celem jest doj�cie do ko�ca niesko�czono�ci, czyli po prostu o�wiadczyli�cie, �e cel nie istnieje. Miar� waszego sukcesu jest nie droga do mety, lecz droga do startu. Macie szcz�cie, �e nie jeste�cie zdolni do realizowania abstrakcji. Cel, wieczno��, niesko�czono�� - to dla was jedynie s�owa. Abstrakcyjne kategorie filozoficzne. W waszym powszednim �yciu nie oznaczaj� niczego. A gdyby�cie tak zobaczyli ca�y ten labirynt z g�ry...
Kamil zamilk�. Robert odczeka� chwil� i zapyta�:
- A ty widzia�e�?
Kamil nie odpowiedzia� i Robert postanowi� nie nalega�. Westchn�� tylko, opar� podbr�dek na pi�ciach i przymkn�� oczy. Cz�owiek m�wi i dzia�a, my�la�. I s� to wszystko zewn�trzne przejawy jakich� proces�w w g��bi jego istoty. Wi�kszo�� ludzi ma natur� dosy� p�ytk� i dlatego ka�dy jej ruch natychmiast przejawia si� zewn�trznie, z regu�y w postaci pustej paplaniny i bezmy�lnego wymachiwania r�kami. Natomiast u takich ludzi jak Kamil te procesy musz� by� niewiarygodnie spot�gowane, inaczej nie przebi�yby si� w og�le na powierzchni�. Zajrze� by mu do �rodka chocia� jednym okiem! Robert zobaczy� oczami duszy ziej�c� otch�a�, a w jej g��bi gwa�townie przesuwaj�ce si�, bezkszta�tne, fosforyzuj�ce cienie.
Nikt go nie lubi. Wszyscy go znaj� - nie ma na T�czy cz�owieka, kt�ry nie zna�by Kamila - ale nikt, absolutnie nikt go nie lubi. W takiej samotno�ci ja bym zwariowa�, a Kamila, zdaje si�, to zupe�nie nie interesuje. Zawsze jest sam. Nie wiadomo, gdzie mieszka. Pojawia si� niespodziewanie i niespodziewanie znika. Jego bia�y kask mo�na zobaczy� a to w Stolicy, a to na pe�nym morzu, przy czym s� ludzie zapewniaj�cy, �e nieraz widziano go jednocze�nie i tu, i tam. To ju� naturalnie lokalny folklor, ale cokolwiek by si� nie m�wi�o o Kamilu, pobrzmiewa dziwn� anegdot�. Ma dziwaczn� manier� przeciwstawiania siebie innym: �ja� i �wy�. Nikt nigdy nie widzia�, jak pracuje, ale od czasu do czasu pojawia si� w Radzie i m�wi tam niezrozumia�e rzeczy. Niekiedy udaje si� go zrozumie� i w takich wypadkach nikt nie jest w stanie zaoponowa�. Lamondois powiedzia� co� w tym rodzaju, �e przy Kamilu czuje si� g�upim wnukiem m�drego dziadka. W og�le odnosi si� wra�enie, �e wszyscy fizycy na planecie od Etienne'a Lamondois po Roberta Sklarowa s� na tym samym poziomie...
Robert poczu�, �e jeszcze troch� i ugotuje si� we w�asnym pocie. Wsta� i poszed� pod prysznic. Sta� pod lodowatymi strumieniami, dop�ki sk�ra nie pokry�a si� z zimna g�si� sk�rk� i nie znikn�o pragnienie, �eby wej�� do lod�wki i zasn��.
Kiedy wr�ci� do laboratorium, Kamil rozmawia� z Patrykiem. Patryk marszczy� czo�o, z konsternacj� porusza� wargami i patrzy� na Kamila �a�o�nie i zarazem przypochlebnie. Kamil cierpliwie i nudno t�umaczy�:
- Prosz� spr�bowa� uwzgl�dni� wszystkie trzy czynniki. Wszystkie trzy jednocze�nie. Tutaj nie potrzeba �adnej teorii, tylko nieco wyobra�ni przestrzennej. Czynnik zerowy w podprzestrzeni i w obu wsp�rz�dnych czasowych. Za trudne?
Patryk powoli pokr�ci� g�ow�. Budzi� lito��. Kamil odczeka� chwil�, po czym wzruszy� ramionami i wy��czy� wideofon. Robert, rozcieraj�c cia�o grubym r�cznikiem, powiedzia� zdecydowanie:
- Dlaczego jeste� taki nieuprzejmy. To obra�liwe.
Kamil znowu wzruszy� ramionami. Wygl�da�o to, jakby jego g�owa przyduszona kaskiem dawa�a nurka gdzie� w g��b piersi i znowu wynurza�a si� na wierzch.
- Obra�liwe? No i co z tego?
Nie warto by�o odpowiada�. Robert czu� instynktownie, �e dyskusja z Kamilem na tematy moralne nie ma sensu. Kamil po prostu nie zrozumie o czym mowa.
Powiesi� r�cznik i zacz�� przygotowywa� �niadanie. Zjedli w milczeniu. Kamil zadowoli� si� kawa�kiem chleba z d�emem i szklank� mleka. Zawsze bardzo ma�o jad�. Potem powiedzia�:
- Robi, nie wiesz przypadkiem, czy odes�ano �Strza��?
- Przedwczoraj - odpar� Robert.
- Przedwczoraj... To �le.
- A na co ci potrzebna �Strza�a�? Kamil odpowiedzia� oboj�tnie:
- Mnie �Strza�a� nie jest potrzebna.
Rozdzia� 2
Na peryferiach Stolicy Gorbowski poprosi�, aby si� zatrzyma�. Wysiad� z samochodu i powiedzia�:
- Strasznie mi si� chce przej��.
- Chod�my - rzek� Mark Walkenstein i r�wnie� wysiad�.
Na prostej, b�yszcz�cej szosie by�o pusto, dooko�a ��ci� si� i zieleni� step, a przed sob� mieli soczyst� g�stwin� ziemskiej ro�linno�ci, przez kt�r� prze�witywa�y r�nobarwnymi plamami �ciany miejskich budynk�w.
- Za du�y upa� - zaprotestowa� Percy Dickson. - Obci��enie dla serca.
Gorbowski zerwa� z pobocza i podni�s� do twarzy kwiatek.
- Przepadam za upa�em - powiedzia�. - Chod� z nami, Percy. Ca�kiem spuch�e�.
Percy zatrzasn�� drzwiczki.
- Jak chcecie. M�wi�c uczciwie, okropnie zm�czy�em si� wami obydwoma przez ostatnie dwadzie�cia lat. Jestem starym cz�owiekiem i chcia�bym nieco odpocz�� od waszych paradoks�w. I b�d�cie �askawi nie podchodzi� do mnie na pla�y.
- Percy - powiedzia� Gorbowski - jed� lepiej do Dzieci�cej Wioski. Co prawda nie mam poj�cia, gdzie to jest, ale tam s� z pewno�ci� dzieciaki, pe�no naiwnego �miechu, prostota obyczaj�w... �Wujku!� krzykn� zaraz. �Pobawmy si� w mamuta!�
- Tylko pilnuj brody - doda� Mark szczerz�c z�by w u�miechu. - Bo uwiesz� si� na niej.
Percy mrukn�� co� pod nosem i zmy� si�.
Mark i Gorbowski przeszli na �cie�k� i bez po�piechu ruszyli wzd�u� szosy.
- Starzeje si� brodacz - zauwa�y� Mark. - Ju� ma nas dosy�.
- Ale� sk�d - obruszy� si� Gorbowski. Wyci�gn�� z kieszeni odtwarzacz. - Wcale nie ma nas dosy�. Po prostu zm�czy� si�. No i jest rozczarowany. To nie bagatela - cz�owiek straci� przez nas dwadzie�cia lat: pragn�� si� dowiedzie�, jak wp�ywa na nas kosmos. A tymczasem on na nas jako� nie wp�ywa... Ja chc� Afryki. Gdzie jest moja Afryka? Dlaczego moje nagrania s� zawsze pomieszane?
W�drowa� �cie�k� w �lad za Markiem, z kwiatkiem w z�bach, nastrajaj�c odtwarzacz i potykaj�c si� co chwila. Potem znalaz� Afryk� i ��to-zielony step rozbrzmia� d�wi�kami tam-tamu.
Mark obejrza� si� przez rami�.
- Wyplu� to �wi�stwo - rzek� z obrzydzeniem.
- Dlaczego �wi�stwo? Kwiatek.
Tam-tam grzmia�.
- Przycisz chocia� - poprosi� Mark.
Gorbowski nieco �ciszy�.
- Jeszcze troch�.
Gorbowski uda�, �e �cisza.
- Dobrze? - spyta�.
- Nie rozumiem, dlaczego do tej pory go nie zepsu�em - powiedzia� Mark w przestrze�. Gorbowski pospiesznie �ciszy� do minimum i w�o�y� odtwarzacz do kieszonki na piersi.
Mijali weso�e, r�nokolorowe domki obsadzone bzem, z jednakowymi, a�urowymi sto�kami odbiornik�w energii na dachach. Przez �cie�k� przeszed� skradaj�c si� rudy kot. �Kici-kici!� rado�nie zawo�a� Gorbowski. Kot rzuci� si� biegiem w g�st� traw� i stamt�d b�ysn�� na nich dzikimi oczami. W upalnym powietrzu leniwie bucza�y pszczo�y. Sk�d� dobiega�o g��bokie, rycz�ce chrapanie.
- Ale wiocha! - powiedzia� Mark. - To ma by� stolica? �pi� do dziewi�tej...
- Marku, czemu ty tak? - zaprotestowa� Gorbowski. - Ja na przyk�ad stwierdzam, �e jest tu bardzo mi�o. Pszcz�ki... Kocina se przebieg�a... C� wi�cej trza? Chcesz, zrobi� g�o�niej?
- Nie chc� - burkn�� Mark. - Nie znosz� takich ospa�ych osiedli. W ospa�ych osiedlach mieszkaj� ospali ludzie.
- Znam ci�, znam - powiedzia� Gorbowski. - Tobie w g�owie tylko walka i �eby nikt si� z nikim nigdy nie zgadza�, �eby b�yszcza�y nowe pomys�y, nawet b�jka by nie zawadzi�a, ale to ju� idea�... Sta�! Sta�! Tutaj jest co� w rodzaju pokrzywy. �liczna i parzy jak diabli...
Przysiad� przed bujnym krzakiem z olbrzymimi li��mi w czarne paski. Mark powiedzia� ze z�o�ci�:
- C� si� tak rozsiad�e�, Leonidzie Andriejewiczu? Pokrzywy nie widzia�e�?
- Nigdy w �yciu nie widzia�em. Ale znam z ksi��ek. I wiesz co, Marku, mo�e by ci� tak zwolni� z mojego statku... Zepsu�e� si�, rozpu�ci�e�. Oduczy�e� si� cieszy� prostym �yciem.
- Nie wiem, co to proste �ycie - powiedzia� Mark - ale wszystkie te kwiatuszki-pokrzywki, wszystkie �cie�eczki-dr�eczki i r�ne tam steczki - to, moim zdaniem, Leonidzie Andriejewiczu, tylko demoralizuje. Na �wiecie jest jeszcze zbyt du�o nieporz�dk�w, �eby na widok takiej bukoliki wydawa� okrzyki zachwytu.
- Nieporz�dki, owszem, s� - zgodzi� si� Gorbowski. - Ale przecie� zawsze by�y i zawsze b�d�. Co to za �ycie bez nieporz�dku? A og�le jest �wietnie. O, s�yszysz? Kto� sobie �piewa. Nie bacz�c na �adne nieporz�dki.
Na szosie ukaza� si� jad�cy im naprzeciw gigantyczny ci�arowy atomow�z. W skrzyni siedzieli na pud�ach pot�ni, p�nadzy m�odzie�cy. Jeden z nich jak oszala�y uderza� w struny band�o i wszyscy zgodnie ryczeli:
Gdy wiosn� drozd swym trelem zn�w
Obwieszcza ptasi zjazd,
Brodzimy w sieci cudnych sn�w
Od rana a� do gwiazd...
Atomow�z przemkn�� obok nich i fala gor�cego powietrza na moment przygi�a traw�. Gorbowski powiedzia�:
- To ci si� powinno podoba�, Marku. O dziewi�tej ludzie s� ju� na nogach i pracuj�. A piosenka ci si� spodoba�a?
- To tak�e nie to - upiera� si� Mark.
�cie�ka skr�ci�a w bok, omijaj�c olbrzymi wybetonowany basen z ciemn� wod�. Poszli przez zaro�la wysokiej po piersi ��tawej trawy. Zrobi�o si� nieco ch�odniej - pogr��yli si� w cieniu ogromnych czarnych akacji.
- Marku - szepn�� nagle Gorbowski. - Dziewczyna idzie!
Mark stan�� jak wryty. Z trawy wynurzy�a si� wysoka pulchna brunetka w bia�ych szortach i kr�ciutkiej bia�ej kurteczce z poobrywanymi guzikami. Brunetka z widocznym wysi�kiem ci�gn�a za sob� ci�ki kabel.
- Dzie� dobry! - powiedzieli ch�rem Gorbowski i Mark. Brunetka drgn�a i zatrzyma�a si�. Na jej twarzy odmalowa� si� przestrach. Gorbowski i Mark spojrzeli po sobie.
- Dzie� dobry, panienko! - hukn�� Mark.
Brunetka wypu�ci�a kabel z r�k i zachmurzy�a si�.
- Dzie� dobry - wyszepta�a.
- Marku, mam dziwne wra�enie - powiedzia� Gorbowski - �e�my w czym� przeszkodzili.
- Mo�e pani pom�c? - zapyta� szarmancko Mark.
Dziewczyna patrza�a na niego spode �ba.
- �mije - powiedzia�a nagle.
- Gdzie? - wrzasn�� ze strachem Gorbowski i podni�s� do g�ry jedn� nog�.
- Tak w og�le - wyja�ni�a dziewczyna. Obejrza�a uwa�nie Gorbowskiego. - Widzia� pan dzisiaj wsch�d s�o�ca? - poinformowa�a si� przymilnie.
- Dzisiaj widzieli�my cztery wschody - rzuci� niedbale Mark.
Dziewczyna zmru�y�a oczy i dok�adnie obliczonym ruchem poprawi�a w�osy. Mark natychmiast przedstawi� si�:
- Walkenstein. Mark.
- D-astronauta - doda� Gorbowski.
- Ach, D-astronauta - rzek�a dziewczyna z dziwn� intonacj�. Podnios�a kabel, mrugn�a do Marka i skry�a si� w trawie. Kabel zaszele�ci� po �cie�ce. Gorbowski popatrzy� na Marka. Mark patrzy� za dziewczyn�.
- No id��e, Marku - powiedzia� Gorbowski. - To b�dzie w pe�ni logiczne. Kabel jest diabelnie ci�ki, dziewczyna s�aba i pi�kna, a z ciebie kawa� astronauty.
Mark w zadumie nadepn�� na kabel. Kabel szarpn�� i z trawy rozleg� si� g�os:
- Popuszczaj, Siemionie, popuszczaj!...
Mark pospiesznie cofn�� nog�. Po chwili ruszyli dalej.
- Dziwna dziewczyna - powiedzia� Gorbowski. - Ale sympatyczna! A propos, Marku, dlaczego si� nie o�eni�e�?
- Z kim? - spyta� Mark.
- Co� ty! Przecie� wszyscy wiedz�. Wspania�a i mi�a kobieta. Nadzwyczaj subtelna i delikatna. Zawsze uwa�a�em, �e jeste� dla niej zbyt nieokrzesany. Ale ona, zdaje si�, by�a innego zdania...
- Po prostu nie o�eni�em si� - odpowiedzia� Mark niech�tnie. - Nie wysz�o.
�cie�ka znowu wyprowadzi�a ich na szos�. Teraz po lewej stronie bieli�y si� jakie� d�ugie cysterny, a przed nimi l�ni�a w s�o�cu srebrzysta iglica nad budynkiem Rady. Wok� jak przedtem by�o pusto.
- Za bardzo kocha�a muzyk� - kontynuowa� Mark. - A przecie� niepodobna w ka�dy rejs bra� ze sob� choriol�. Wystarczy tw�j magnetofon. Percy nie znosi muzyki.
- W ka�dy rejs - powt�rzy� Gorbowski. - Problem w tym, Marku, �e jeste�my zbyt starzy. Dwadzie�cia lat temu nie przysz�oby nam do g�owy ocenia�, co jest wi�cej warte - mi�o�� czy przyja��. A teraz ju� za p�no. Teraz nasz los jest ju� przes�dzony. Zreszt� nie trzeba traci� nadziei, Marku. Mo�e jeszcze spotkamy kobiety, kt�re stan� si� dla nas dro�sze ponad wszystko.
- Tylko nie Percy - powiedzia� Mark. - On nawet z nikim pr�cz nas si� nie przyja�ni. A zakochany Percy...
Gorbowski wyobrazi� sobie zakochanego Percy Dicksona.
- Percy by�by wspania�ym ojcem - zaryzykowa�.
Mark skrzywi� si�.
- To by�oby nieuczciwe. A dziecku nie jest potrzebny dobry ojciec. Ono potrzebuje dobrego nauczyciela. A cz�owiek - wypr�bowanego przyjaciela. A kobieta - ukochanego cz�owieka. I w og�le pom�wmy lepiej o �cie�ynkach-dro�ynkach.
Plac przed budynkiem Rady by� pusty, jedynie przed wej�ciem sta� wielki, toporny aerobus.
- Mam ochot� zobaczy� si� z Matwiejem - powiedzia� Gorbowski. - Chod��e ze mn�, Marku.
- Kto to jest M�twiej?
- Zapoznam was ze sob�. Matwiej Wiazanicyn. Matwiej Siergiejewicz. Jest tutejszym dyrektorem. M�j stary przyjaciel, astronauta. Jeszcze z desantowc�w. Ale powiniene� go pami�ta�, Marku. Chocia� nie, to by�o wcze�niej...
- No c� - powiedzia� Mark. - Chod�my. Wizyta kurtuazyjna. Tylko wy��cz swoje brz�kade�ko. Mimo wszystko, przed Rad� nie wypada.
Dyrektor bardzo si� ucieszy� z ich wizyty.
- �wietnie - basowa� sadowi�c ich w fotelach. - To �wietnie, �e�cie przylecieli! Zuch z ciebie, Leonidzie! Ach, co za chwat z ciebie! Walkenstein? Mark? A jak�e, jak�e!... Ale dlaczego pan nie jest �ysy? Leonid wyra�nie mi m�wi�, �e pan jest �ysy... Ach tak, to o Dicksonie! Co prawda, Dickson s�ynie z brody, ale to nic nie znaczy - znam mn�stwo �ysych brodaczy! Zreszt� - niewa�ne! Ale� u nas upa�, zauwa�yli�cie? Leonidzie, kiepsko si� od�ywiasz, masz twarz cierpi�cego na dystrofi�! Obiad zjemy razem... A na razie pozw�lcie, �e zaproponuj� napoje. Sok pomara�czowy, sok pomidorowy, sok z granat�w... Nasze w�asne! Tak! Wino! W�asne wino na T�czy, wyobra�asz sobie, Leonidzie? No, jak? Dziwne, mnie smakuje... Marku, a pan? No, nigdy bym nie pomy�la�, �e pan nie pija wina! Aha, pan nie pija miejscowych win? Leonidzie, mam do ciebie tysi�c pyta�... Nie wiem, od czego zacz��, a za minut� nie b�d� ju� cz�owiekiem, tylko rozjuszonym administratorem. Nigdy nie widzieli�cie rozjuszonego administratora? Zaraz zobaczycie. B�d� os�dza�, kara�, rozdziela� dobra! B�d� dzieli� i rz�dzi�. Teraz wiem, jak �le �y�o si� kr�lom i wszelkim imperatorom-dyktatorom! S�uchajcie, przyjaciele, tylko prosz�, nie odchod�cie! B�d� spala� si� w pracy, a wy sied�cie i wsp�czujcie. Tu nikt mi nie wsp�czuje... Przecie� wam tu dobrze, prawda? Okno otworz�, �eby wietrzyk... Leonidzie, nie jeste� w stanie sobie wyobrazi�... Marku, mo�e pan �mia�o odsun�� si� w cie�. Rozumiesz, Leonidzie, co si� tu dzieje? T�cza oszala�a i ci�gnie si� to ju� drugi rok.
Run�� w poj�kuj�cy fotel przed pulpitem dyspozytorskim - ogromny, opalony na czarno, kud�aty, ze stercz�cymi jak u kota w�sami - rozpi�� do samego brzucha koszul� i z przyjemno�ci� popatrzy� przez rami� na astronaut�w ss�cych gorliwie przez s�omki lodowate soki. Jego w�sy drgn�y i ju� otworzy� usta, ale w tym momencie na jednym z sze�ciu ekran�w pojawi�a si� milutka, szczuplutka kobieta z obraz� w oczach.
- Panie dyrektorze - powiedzia�a bardzo powa�nie. - Nazywam si� Haggerton, pan mnie zapewne nie pami�ta. Ja w sprawie bariery promienistej na Alabastrowej G�rze. Fizycy nie zgadzaj� si� na zdj�cie bariery.
- Jak to nie zgadzaj� si�?
- Rozmawia�am z Rodriguezem - on, zdaje si�, jest tam g��wnym zerowcem. O�wiadczy�, �e pan nie ma prawa wtr�ca� si� do ich pracy.
- Ale�, Ellen, oni tylko pr�buj� zamydli� pani oczy! - wybuchn�� Matwiej. - Z Rodrigueza g��wny zerowiec jak ze mnie baletnica. To automatyk i na fizyce zerowej zna si� mniej od pani. Natychmiast si� nim zajm�.
- Bardzo prosz�, b�dziemy bardzo zobowi�zani...
Dyrektor, kr�c�c g�ow�, szcz�kn�� prze��cznikami.
- Alabastrowa! - rykn��. - Dajcie Pagaw�!
- S�ucham, Matwieju.
- Szota? Witaj, m�j drogi! Dlaczego nie zdejmujesz bariery?
- Barier� zdj��em. Dlaczego s�dzisz, �e nie zdejmuj�?
- Aha! W porz�dku. Przeka� Rodriguezowi, �eby przesta� mydli� ludziom oczy, bo inaczej wezw� go do siebie. Powiedz, �e go dobrze pami�tam. Jak wasza Fala?
- Widzisz... - Szota zamilk� na moment. - Jest interesuj�ca. D�ugo by opowiada�, p�niej ci wyja�ni�.
- No to �ycz� powodzenia! - Matwiej, przechyliwszy si� przez por�cz fotela, zwr�ci� si� do astronaut�w.
- A propos, Leonidzie! - krzykn��. - Ot� a propos! Co m�wi si� u was o Fali?
- Gdzie u nas? - spyta� Gorbowski z zimn� krwi� i poci�gn�� nap�j przez s�omk�. - Na �Tarielu�?
- No, co ty sam my�lisz o Fali?
Gorbowski zastanowi� si� przez chwil�.
- Nic nie my�l� - odpowiedzia�. - Mo�e Mark? - Niepewnie popatrzy� na nawigatora.
Mark siedzia� sztywno i oficjalnie, trzymaj�c w r�ku szklaneczk�.
- O ile si� nie myl� - zacz�� - Fala jest jakim� procesem zwi�zanym z transportem zerowym. Wiem o tym niewiele. Oczywi�cie, transport zerowy interesuje mnie jak i ka�dego astronaut� - tu z lekka pok�oni� si� dyrektorowi - ale na Ziemi fizyce zerowej nie po�wi�ca si� specjalnej uwagi. Wed�ug mnie dla ziemskich fizyk�w-dyskretnik�w to tylko szczeg�lny przypadek teorii, przypadek maj�cy znaczenie g��wnie u�ytkowe.
Dyrektor za�mia� si� zgry�liwie.
- Jak ci si� to podoba, Leonidzie? - powiedzia�. - Szczeg�lny przypadek! Tak, wida�, �e T�cza jest za daleko i wszystko, co si� u nas dzieje, wydaje si� wam zbyt nieistotne. Mi�y przyjacielu, w�a�nie ten szczeg�lny przypadek po brzegi wype�nia moje �ycie, a przecie� nawet nie jestem zerowcem! Zupe�nie ju� opadam z si�, moi drodzy! Przedwczoraj w tym gabinecie w�asnor�cznie rozdziela�em Lamondois i Arystotelesa i teraz patrz� na moje r�ce - wyci�gn�� przed siebie krzepkie, opalone d�onie - i, s�owo honoru, dziwi� si�, �e nie ma na nich uk�sze� i zadrapa�. A pod oknami rycza�y dwa t�umy i jeden hucza�: �Fala! Fala!�, a drugi wy�: �T-zero!� I my�licie, �e by�a to dyskusja naukowa? Nic podobnego! To by�a �redniowieczna domowa k��tnia z powodu energii elektrycznej ! Pami�tacie mo�e t� �mieszn�, cho� przyznam, nie w pe�ni zrozumia�� ksi��k�, w kt�rej cz�owieka obito za to, �e nie gasi� �wiat�a w ubikacji? �Z�oty kozio�� czy �Z�oty osio��?... Ot� Arystoteles i jego banda usi�owali obi� Lamondois i jego band� za to, �e zagarn�li w swoje �apy ca�� rezerw� energii... O, T�czo moja! Jeszcze rok temu Arystoteles i Lamondois skoczyliby jeden za drugim w ogie�! Zerowiec zerowcowi by� przyjacielem, towarzyszem i bratem i nikomu nawet przez my�l nie przesz�o, �e zafascynowanie Forstera. Fal� roz�upie planet� na p�! Na jakim ja �wiecie �yj�? Niczego nie starcza: energii nie starcza, aparatury nie starcza, o ka�dego ��todzioba-laboranta toczy si� boje! Ludzie Lamondois kradn� energi�, ludzie Arystotelesa �api� outsider�w i usi�uj� ich werbowa� - nieszcz�snych turyst�w, kt�rzy przylecieli tu na wczasy albo �eby napisa� o T�czy co� dobrego! Rada - Rada!!! - przekszta�ci�a si� w organ rozjemczy! Poprosi�em o przys�anie Prawa rzymskiego... Ostatnio czytuj� wy��cznie powie�ci historyczne. T�czo ty moja! Wkr�tce b�dzie potrzebna policja i s�d przysi�g�ych. Przyzwyczajam si� do nowej i dziwacznej terminologii. Przedwczoraj nazwa�em Lamondois pozwanym, a Arystotelesa powodem. Bez zaj�knienia wymawiam takie s�owa jak jurysprudencja i jurysdykcja!...
W��czy� si� jeden z ekran�w. Pojawi�y si� na nim dwie pyzate, mo�e dziesi�cioletnie dziewczynki. Jedna w r�owej sukieneczce, druga w niebieskiej.
- No, m�w! - powiedzia�a r�owa p�szeptem.
- Czemu ja, skoro um�wi�y�my si�, �e ty...
- A w�a�nie �e ty!
- Jeste� wstr�tna!... Dzie� dobry, Matwieju Siemionowiczu.
- Siergiejewiczu!...
- Matwieju Siergiejewiczu, dzie� dobry!
- Dzie� dobry, dzieci! - powiedzia� dyrektor. W jego twarzy mo�na by�o wyczyta� z �atwo�ci�, �e o czym� zapomnia� i teraz mu przypomniano. - Dzie� dobry, kurcz�tka! Jak si� macie, myszki!
Obie, r�owa i niebieska, zaczerwieni�y si�.
- Matwieju Siergiejewiczu, zapraszamy pana do Dzieci�cej Wioski na nasze letnie �wi�to.
- Dzisiaj, o dwunastej!...
- O jedenastej!...
- Nie, o dwunastej!...
- Przyjad�! - krzykn�� dyrektor z entuzjazmem. - Na pewno przyjad�! I o jedenastej b�d�, i o dwunastej!...
Gorbowski dopi� nap�j do ko�ca, nala� sobie jeszcze, potem po�o�y� si� w fotelu wyci�gaj�c nogi na �rodek pokoju, a szklaneczk� postawi� sobie na piersi. By�o mu dobrze i przytulnie.
- I ja te� pojad� do Dzieci�cej Wioski - o�wiadczy�. - Nie mam nic do roboty. A tam mo�e wyg�osz� jakie� przem�wienie. Nigdy w �yciu nie wyg�asza�em przem�wie� i strasznie chc� spr�bowa�.
- Dzieci�ca Wioska! - Dyrektor znowu przechyli� si� przez por�cz fotela. - Dzieci�ca Wioska to jedyne miejsce, gdzie u nas przestrzega si� porz�dku. Dzieci s� cudownymi lud�mi. Doskonale rozumiej�, co to znaczy �nie wolno�... O naszych zerowcach nie da si� tego powiedzie�, o nie! W ubieg�ym roku po�arli dwa miliony megawatogodzin! W tym ju� pi�tna�cie, a z�o�yli zam�wienia jeszcze na sze��dziesi�t. Ca�e nieszcz�cie polega na tym, �e absolutnie nie chc� przyj�� do wiadomo�ci, �e czego� �nie wolno�.
- My tak�e nie znali�my tego s�owa - wtr�ci�