12023
Szczegóły |
Tytuł |
12023 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12023 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12023 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12023 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Choiński Sebastian
Oko cyklonu
Is, swoje krótkie miecze przypięła po bokach w skórzanych pochwach (dość
kosztownych). Lubiła dobrą broń i była zadowolona, że wymieniła (z dopłatą rzecz
jasna) swój miecz z zamkowym zbrojmistrzem na te dwa krótkie. Biedny
zbrojmistrz,
nawet się nie domyślał kim ona jest i do czego ta broń mogła posłużyć. Gapił się
tylko w jej głęboki dekolt, bo Is, jeśli chciała, potrafiła użyć wszystkich
swych zalet,
by osiągnąć cel. Tępy szlachetka jąkał się tylko, ślinił i przestępował z nogi
na nogę, a
Is walczyła ze sobą, by nie dać mu nożem po gardle i popatrzeć jak wykrwawia się
u
jej stóp. Ale teraz miała te miecze i była piekielnie z tego zadowolona.
- Co ? - spytał Dan, podnosząc głowę.
- Plan, pytałem, czy mamy jakiś plan ?
- Tak, mamy - odpowiedział i szybkim ruchem schował miecz do pochwy.
***
Obóz klanu kształtem przypominał foremny sześciokąt, którego wierzchołki
stanowiły wieże strażnicze. Gosheth byli przyzwyczajeni do bezpieczeństwa. Któż
by ośmielił się niepokoić ponurych i tajemniczych czcicieli demonów ? Z tego
względu tylko dwie strażnice, to od strony rzeki i rzadkiego lasku miały załogi.
I tak
była to tylko formalność i sposób, by dać w kość nowicjuszom i kapłanom
najniższego stopnia.
Przez lata obóz był rozbudowywany, tak, że teraz wyglądał niemal jak mała
wioska.
Od wschodu przekopano rów tworząc sztuczną odnogę rzeki (obóz taki jak ten
potrzebował bliskiego źródła świeżej wody). Strumień biegł aż do południowej
strażnicy, gdzie zakręcał ku Moczarom. Był to przemyślany system, gdyż w ten
sposób nikt nie musiał martwić się o nieczystości, bo Moczary były tak rozległe,
że
niejedno mogło tam wsiąknąć, niezależnie od tego, czy były to fekalia, czy
ludzie.
Przy północnej wierzy były baraki, w których mieszkali nandowie - niezbyt
inteligentne, człekokształtne istoty, wykorzystywane do najcięższych robót w
obozie.
Każdego roku zaraz na początku Ranaya, wybierano jednego z nich i składano w
ofierze demonom.
Dwóch kapłanów prowadziło muskularnego nanda, miał zgolone włosy, dolną
szczękę wysuniętą do przodu bardziej niż u ludzi i przygarbioną sylwetkę. Istota
ciekawie rozglądała się wokół, nie zważając na metalową, ciężką obrożę, do
której
przymocowany był łańcuch trzymany przez kapłanów. Kierowali się do centrum
obozu, gdzie zgromadził się już prawie cały klan. Ludzie otaczali wielki cokół,
na
którym płonął ogień oraz kamienny ołtarz znajdujący się tuż przy cokole. Wszyscy
byli ubrani jednakowo - w granatowe habity, bez ozdób, na głowy mięli
naciągnięte
kaptury. Dwie osoby się wyróżniały. Jedną z nich był kapłan stojący tuż przy
ołtarzu.
Jego habit miał kolor krwi, a w ręku trzymał długi nóż z zakrzywionym ostrzem.
Druga z osób nie miała kaptura. Był to mężczyzna z grubą blizną na lewym
policzku,
jego oczy nie wyrażały absolutnie nic, to były zimne i okrutne oczy fanatyka.
Kapłan
w czerwieni skinął na dwóch pomocników prowadzących nanda.
- Dajcie go tu. Nand pojął wreszcie jaki los go czeka. Zawył z wściekłości i
przerażenia. Jego strażnicy szybko obalili go na ziemię. Skrzeczał przeraźliwie,
aż
piana pokryła mu usta i spływała po brodzie. Wierzgał kopał ile miał tylko sił,
walczył o życie próbując przegryźć łańcuch krępujący ruchy. Strażnicy stali nad
nim
i okładali go kijami. Umyślnie nie celowali w głowę, nand musi być przytomny,
gdy
najwyższy kapłan będzie wyrywał mu serce. W końcu poddał się, przytulił się do
ziemi popiskując cicho, Kapłani zdjęli mu obrożę, wzięli pod ramiona i powlekli
w
stronę ołtarza. Paniczny strach pomieszał mu zmysły, patrzył tępo przed siebie i
coś
mamrotał, od czasu do czasu jego usta wykrzywiały się w upiornym grymasie
przypominającym uśmiech. Podeszło jeszcze dwóch kapłanów, każdy chwycił za
inną kończynę nanda i rozciągnęli go na ołtarzu trzymając mocno. Każdy z
obecnych
począł mruczeć formułę w nieznanym nikomu obcemu języku. Każdy mruczał coś
innego, tak, że powstał trudny do wyobrażenia hałas stymulujący podświadomość;
ludzie zaczęli kołysać się na boki. Ten trzymający nóż, stanął przodem do ognia
i
ołtarza, uniósł ręce w górę i zaskrzeczał ochrypłym, starczym głosem :
- Beliar Niszczyciel, władca Matecznika, pan wszystkich demonów - żąda od nas
krwi ! Dlatego chcemy mu ofiarować ten dar - tu wskazał na ołtarz i na
rozciągniętego na nim nanda - prosząc przy tym, by w swej szczodrości nie
zapomniał o nas, gdy przyjdzie czas nagród. Chcąc zapewnić, że pod wodzą
wielkiego Akara, wypełniamy wszystkie jego rozkazy, które nam przekazuje ustami
potężnego Dagona, naszego opiekuna, spalimy teraz serce nanada w świętym ogniu
i nasycimy się widokiem jego krwi ! Kapłan chwycił nóż w obie ręce, skierował go
ostrzem w dół i zamachnął się mocno. Nagle, jeden ze stojących w rzędzie
naprzeciw
niego ludzi w granatowych habitach, wyciągnął rękę przed siebie i z czeluści
jego
szerokiego rękawa pomknął bełt, który w chwilę potem utkwił w oku czerwonego
kapłana. Ten zastygł w bezruchu, a następnie
- niczym ścięte drzewo - przewrócił się w tył. Czterej trzymający nanda puścili
go
natychmiast i nim zdążyli pomiarkować co się dzieje, kapłan stojący obok tego,
który
wypuścił bełt, zrzucił habit i pomknął szybko ku nim. Miał włosy do ramion i był
wyjątkowo szczupły jak na mężczyznę... Strażnicy zdziwili się, bo przyszło im na
myśl, że to może być kobieta. To zdziwienie kosztowało ich życie, bo zanim
ujrzeli jej
twarz, kobieta wpadła pomiędzy dwóch z nich i szybko skręciła się w biodrach.
Błysnęły krótkie miecze, strażnicy upadli z nienaturalnie odchylonymi głowami,
które trzymały się już tylko na skrawkach skóry. Następni dwaj cofnęli się w tył
gdzie dopadł ich (przybyły niewiadomo skąd) ryczący jak wściekły niedźwiedź
mężczyzna. Wielkim, katowskim mieczem poprzecinał ich niemal na połowy.
- To on ! - wskazał na oniemiałego człowieka z blizną na policzku - Zabić ! W
obozie
wybuchła panika, ludzie biegali we wszystkich kierunkach.
- Do broni ! - krzyczeli jedni.
- Uciekać ! - wrzeszczeli drudzy. Ale kapłani z tego klanu nie byli wojownikami.
Nikt nie potrafił przejąć dowództwa i opanować sytuacji. Jeden, który zdolny był
to
zrobić leżał na ziemi, tuż przy ołtarzu z bełtem w oku. Drugi odcinał się
zawzięcie
trzem napastnikom - dwóm mężczyznom i kobiecie. Walczył dwoma wąskimi
szpadami. I walczył dobrze. Był szybki. Niższy mężczyzna i kobieta atakowali
planowo : on wchodził w starcie, ona doskakiwała z boku, błyskawicznie tnąc
mieczami. Najwyższy z napastników pokładał nadzieję w sile, machał chaotycznie
wielkim mieczem i co najważniejsze nie był tak szybki jak tamta dwójka. Człowiek
z
blizną postanowił to wykorzystać. A był to nie byle kto, bo Akar - królewski syn
zza
Morza Północnego, ćwiczony w fechtunku od najmłodszych lat. Choć już tracił
siły,
chciał drogo sprzedać swe życie. Zobaczył jak wysoki bierze zamach od jego
prawej
(pozostała dwójka atakowała z lewej). Szybko odwrócił się do niego bokiem,
błyskawicznie odbił ciosy kobiety i niższego mężczyzny i gdy miecz wyższego był
o
palec od jego głowy, Akar przysiadł i wykonał szybki obrót w prawo. Szpady
świsnęły złowrogo. Wielki miecz wypadł z dłoni atakującego, a ten zgiął się w
pół
chwytając się za brzuch. Akar byłby skrócił go o głowę, gdyby jeden z mieczy
kobiety nie wyleciał szybko z jej dłoni i nie ugrzązł między jego żebrami.
Niższy
doskoczył do niego i ciął dwukrotnie rysując mu na korpusie wielkie X. Zanim
Akar
upadł na ziemię nie żył już.
- Soban ! - krzyknęła kobieta, podbiegając do ściskającego brzuch mężczyzny -
Żyjesz
? Żył. Cięcia nie były głębokie, tylko krwawiły paskudnie.
- Szybko ! Załóżcie to - Dan rzucił im habity - Musimy dostać się do rzeki zanim
ktoś
opanuje to zamieszanie.
- Dasz radę iść, Sobanie ?
- Chyba tak, poza tym, muszę się jeszcze ożenić.
***
- Popatrz, Dan - Is rozchyliła koszulę leżącego na wozie Sobana. Przez jego
brzuch
biegły cztery równoległe, poprzeczne cięcia. - To był prawdziwy mistrz,
szkoda...
- Mój pan, mój biedny pan - jęczał idący przy wozie błazen.
- Uspokój się. - wyszeptał cicho Soban - Jeszcze nie umieram...tylko to
cholernie
piecze. W jaki sposób przedostali się przez rzekę ? - o tym legenda nie
wspomina.
Fakt, że im się udało. Chciałoby się napisać, że Elda i Soban pobrali się i żyli
długo i
szczęśliwie, mądrze władając ziemiami grafa. Niestety, życie lubi płatać figle.
Soban
zmarł od odniesionych ran w kilka dni po powrocie do zamku. Ludzie mówili
potem, że dopadła go klątwa Dagona, ale ci, którzy walczyli z nim ramię w ramię
wiedzieli, jaka była prawda.
Księżniczka Elda była zacną osobą o miękkim sercu, obdarowała Is i Dan Yela
bardziej niż się tego spodziewali. Jechało wiec dwoje najemnych zabójców, wesoło
rozprawiając między sobą. Nie wiedzieli, że zaczęli coś, co długo jeszcze nie
miało
się zakończyć. Zapomnieli, że pomimo obietnicy Uzuana, nie mogą czuć się
całkowicie bezpieczni, bo Ranaya wciąż trwa...
Stefan Mocny
- Odniosłem w walce bardzo poważną kontuzję. - Nawet nie musiał kłamać, chociaż
to akurat nie był argument, który armia uznałaby za wystarczający do zwolnienia
go
ze swoich szeregów.
Pułkownik dokładnie obejrzał stojącego przed nim na baczność Flora i
nieprzyjemnie wycedził przez zęby:
- To armia zapłaciła za rekonstrukcję pańskich nóg.
- Z powodu armii je straciłem - odparł.
Chociaż w duchu przyznawał, że interes okazał się dobry: nowe, w stu procentach
sprawne nogi, wykonane z niezniszczalnej, wyhodowanej w wojskowych
laboratoriach, sztucznej ludzkiej skóry. Lepszych wymarzyć by sobie nie mógł.
Oficer, obszedłszy Flora dokoła, zagłębił się w wielkim skórzanym fotelu. Teraz
wydawał się małym, korpulentnym człowieczkiem, choć kiedy przed chwilą stał
obok niego, sprawiał wrażenie szczupłego i bardzo wysokiego.
Potrafi zmieniać posturę - przyznał w myśli Flor. Słyszał o takich zdolnościach,
których główną cechą było oddziaływanie na ludzką psychikę. Któż bowiem z
wrogów obawiałby się niskiego grubaska? Tyle że ten grubasek w ciągu ułamka
sekundy mógł zmienić się w wysportowanego, pałającego żądzą krwi, komandosa.
Ciekawe czy to element jego gry psychicznej w stosunku do mnie, czy też
bezwiedne działanie? - zastanowił się, wzmagając jednak, dla własnego
bezpieczeństwa, czujność.
- Jestem skłonny przychylić się do pańskiej prośby - stwierdził po długim
okresie
milczenia Pułkownik.
Oho! Ciekawe tylko jestem, pod jakim warunkiem?...
Flor nie zdążył dokończyć swej myśli, gdy oficer głośno, nienaturalnie głośno,
powiedział:
- Pod jednym wszakże warunkiem!
- Jakim?
- Wypełni pan jeszcze jedną misję.
A więc wpadłem. Jak śliwka w kompot - pomyślał Flor, zanim łamiącym się głosem
poprosił Pułkownika o szczegółowe przedstawienie swoich żądań.
3.
Statek międzyplanetarny typu wycieczkowego wolno podchodził do lądowania.
Wśród jego pasażerów próżno byłoby szukać obywatela Terry o niespotykanym w
XXV wieku imieniu Florian. Był za to, niezwykle doń podobny fizycznie,
dwudziestokilkuletni, świeżo mianowany urzędnik, działającego na planecie Kadar
(już od ponad trzydziestu lat) terrańskiego Instytut Badań nad Zjawiskami
Paranormalnymi, Janos Berger.
Janos! Berger! - natrętnie powtarzał w myśli, jak słowa modlitwy, Flor, gapiąc
się
przy okazji w lustro w toalecie.
Dziwna legenda! Ale to go nie obchodziło. Nad jej opracowaniem myśleli w końcu
ludzie znacznie odeń mądrzejsi. Jeśli zatem oni uznali, że na Kadarze
bezpieczniej
będzie występować w roli urzędnika, to - w zasadzie - czemu nie?
Jedyne pytanie, jakie pozwolił sobie zadać Pułkownikowi, już po wysłuchaniu
wyznaczonego mu zadania, brzmiało:
- Dlaczego mam grać Węgra?
- A dlaczego nie? - odparł oficer.
- Ponieważ nie znam węgierskiego. - Był to jedyny rozsądny argument, który
przyszedł mu w tej chwili do głowy.
- A pan myśli, że na Kadarze ktoś będzie chciał rozmawiać z panem po węgiersku?
Odpowiedzi na to pytanie nie znał, więc zbył je milczeniem. Dla świętego spokoju
zamówił jednak przez internet dwa słowniki (terrańsko-kadarski oraz kadarsko-
węgierski) i przyswoił sobie kilkanaście podstawowych zwrotów. Po tygodniu
potrafiłby już, gdyby tylko ktoś tego od niego wymagał, przedstawić się w paru
zdaniach - zarówno po węgiersku, jak i kadarsku - oraz zapytać przypadkowo
spotkanego na ulicy tubylca o drogę do najbliższego baru bądź postoju
aerotaksówek. Ta nowa umiejętność, czego sam wcześniej nie mógł się po sobie
spodziewać, napawała go dumą. Tym bardziej że w szkole nigdy nie miał głowy do
języków obcych.
Sama podróż również była dlań nie lada atrakcją. Tak się bowiem złożyło, że po
raz
pierwszy znalazł się na pokładzie statku wycieczkowego. Czuł się jak król, tym
bardziej że właściciele "Dedala" traktowali swoich pasażerów iście po królewsku,
co
rusz serwując im egzotyczne specjały. Po raz pierwszy w życiu dane mu więc było
skosztować marsjańskich sajgonków, spopularyzowanych w całej galaktyce przez
wietnamskich osadników na Marsie, oraz wenusjańskich latających żab, które -
nazwa w tym przypadku była bardzo myląca - okazały się potrawą... wegetariańską.
Skąd zatem pochodziła?
Goszczący na Wenus właściciel sieci restauracji, Austriak Helmut von
Hochenzollern, skosztował pewnego dnia nieznanej sobie potrawy przyrządzonej na
bazie wyhodowanych w sztucznych zbiornikach wodnych glonów. Glony
pochodziły wprawdzie z Terry, ale skrzyżowane przez wenusjańskich naukowców z
miejscową roślinnością dały niezwykle ciekawą - zwłaszcza z kulinarnego punktu
widzenia - mutację. Potomek słynnego europejskiego rodu, skosztowawszy tego, nie
cieszącego się zresztą wielką estymą na "rodzinnej" planecie, specjału, zapałał
doń
tak wielkim uczuciem, że postanowił rozpropagować go w sieci swoich restauracji.
Pierwotnie potrawę tę nazwał "zieloną pożywką a la Venus"; szybko jednak okazało
się, że Terranie dość już mają wszelkiej maści "pożywek", choćby pochodziły one
z
najbardziej egzotycznych miejsc; jej atrakcyjności nie podnosił także fakt, iż w
menu
znajdowała się wśród potraw bezmięsnych. Sprytny Austriak postanowił więc towar
przepakować i sprzedać jeszcze raz. Tym razem słowa nie wspomniał o jego
roślinnym pochodzeniu; co więcej: zmylił trop, przekonując bywalców swoich
restauracji, że są to... żabie udka. A że smakują inaczej?... Cóż, w końcu są to
żaby z
Wenus.
Tamtejsi naukowcy zaczęli głośno protestować, wysłali nawet pełne oburzenia na
praktyki restauratora pismo do terrańskiego Instytutu Żywienia (w którym
przekonywali, że na Wenus nie żyją żadne żaby, a tym bardziej... latające), ale
koła
raz puszczonego w ruch zatrzymać się już nie dało. W końcu, po kilku miesiącach
bezowocnych starań o sprostowanie ewidentnego kłamstwa, poddali się, zawarli
umowę handlową z von Hochenzollernem i zaczęli czerpać krociowe zyski z
eksportu glonów na Terrę. Wszyscy byli zadowoleni.
Flor - a raczej: Janos Berger - również, albowiem udka wenusjańskich latających
"żab" okazały się być rzeczywiście nie byle jakim delikatesem. Jadł je po raz
pierwszy
w życiu (w specoddziałach karmiono ich nader standardowo) i obiecał sobie
solennie, że na pewno nie po raz ostatni.
Kiedy już statek wylądował, po przejściu przez kontrolę celną natychmiast udał
się
do baru, gdzie - rozsiadłszy się wygodnie w fotelu - zamówił u automatycznego
kelnera podwójną porcję udek. Robot jednak prychnął tylko i, tłumiąc chichot,
odparł:
- Udek nie ma, ale polecam panu doskonałą terrańską zieloną pożywkę a la Venus.
4.
Na Kadarze nie było własności prywatnej. Wszystkie zakłady pracy i firmy
zarządzane były przez urzędników PAKORP-u, czyli Państwowej Korporacji
Przemysłowej. Blisko współpracowała ona z kręgami wojskowymi i policyjnymi,
dzięki czemu miała realny wpływ na władzę. Na czele rządu stał prezydent, który
-
dziwnym zbiegiem okoliczności - pełnił jednocześnie funkcję prezesa Korporacji;
naczelnym zwierzchnikiem sił zbrojnych mianował on swego przyrodniego brata,
stanowisko szefa policji piastował z kolei ich kuzyn. Każdy z nich nazywał się
inaczej, dlatego też zwykli mieszkańcy Kadaru nie mieli najmniejszego pojęcia o
ich
pokrewieństwie - stanowiącym zresztą państwową tajemnicę.
Jak każda tajemnica jednak, i ta pewnego dnia została zdradzona. Odsunięty za
przestępstwa gospodarcze od godności premiera Gezal Favori, salwował się
ucieczką
na Terrę, gdzie - poddany przesłuchaniom przez służby specjalne - nader ochoczo
wyjawił wszystkie zagadki związane z rządzącym na Kadarze triumwiratem.
Postanowiono je oczywiście utajnić, by wykorzystać w nadarzającym się momencie.
- Ten moment właśnie nadszedł - poinformował Flora Pułkownik podczas
pamiętnej rozmowy, jaką obaj panowie odbyli w Ministerstwie Spraw
Galaktycznych.
OKO CYKLONU
--------------------------------------------------------------------------------
Sebastian Chosiński
Kadar? Kadar? Gdzie to jest? - zastanawiał się dość długo Flor, nim wreszcie
została
mu udzielona odpowiedź.
- To niewielka planeta w Układzie Nabuchodonozora - wyjaśnili Florowi
specjaliści,
w ręce których oddany został celem przeszkolenia. - Terra nawiązała z nią
kontakty
dyplomatyczne zaledwie przed pięćdziesięcioma laty. Już wtedy prezydentem był
Anton Tetlav, dowódcą armii Barbar Gonadi, zaś szefem policji Cerebus Redern.
Choć galaktykę, jak sądził, znał nieźle, o Układzie Nabuchodonozora Flor
usłyszał
pierwszy raz.
- I nie masz się czego wstydzić - uspokoił go doktor Genke, ponoć jeden z
nielicznych Terrańczyków potrafiących porozumiewać się z Kadarami.
- Jak w takim razie ja się z nimi dogadam? - wystraszył się Flor.
- Będziesz używał elektronicznego tłumacza - odparł naukowiec, zastanawiając się
jednocześnie, skąd jego szefowie wytrzasnęli takiego "tłuka".
Nie mógł poczciwy doktor wiedzieć, że chociaż Flor przemierzył już w swoim
niezbyt długim życiu ogromne połacie galaktyki, na nic nie była mu, jak dotąd,
potrzebna znajomość języków miejscowych ludów. Nie wysyłano go tam przecież po
to, by z nimi konwersował.
5.
Od razu po opuszczeniu portu, upomniał się o Flora korporacyjny taksówkarz.
Terrańczyk nie pozwolił się długo namawiać; zajął miejsce na tylnym siedzeniu
niewielkiego pojazdu latającego i, włączywszy automatycznego tłumacza,
poinformował go władczym tonem - odgrywał przecież rolę bardzo ważnego
urzędnika - że powinien zostać jak najszybciej zawieziony do siedziby
terrańskiego
Instytutu Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi.
- Hok - padła odpowiedź, na którą tłumacz zareagował natychmiast, wypluwając
do umieszczonego w uchu Flora głośniczka całą kaskadę słów: "Oczywiście,
szanowny panie, zostanie pan dowieziony do miejsca przeznaczenia najszybciej,
jak
tylko będzie to możliwe".
Flor zdziwił się niepomiernie, że jedno krótkie słowo może aż tyle znaczyć. Nie
odważył się jednak prosić taksówkarza o wytłumaczenie tego fenomenu
lingwistycznego, obawiając się, że bardzo grzeczny i ułożony kierowca na pytanie
oficjalnego gościa odpowie... całym zdaniem.
Lecieli więc w milczeniu, dzięki czemu Flor mógł w miarę uważnie przyglądać się
dziewiczej przyrodzie Kadaru. Planeta robiła na nim pozytywne wrażenie.
Niewielkie miasteczka, sporo pól uprawnych i lasów. Oczywiście "pól" i "lasów" w
terrańskim rozumieniu tych słów, albowiem to, co rosło na polach, i to, co lasy
stanowiło, w niczym nie przypominało ziemskich płodów natury.
Po niespełna kwadransie lotu kierowca skontaktował się z kimś przez nadajnik, po
czym taksówka wylądowała na niedużym asfaltowym placu, stanowiącym centrum
niewielkiej, ale silnie zurbanizowanej, osady. Dokoła stało kilka wieżowców, za
którymi - takie przynajmniej odnosił wrażenie podczas lotu - całymi kilometrami
ciągnęły się pola i lasy. Zdziwił jednak Flora fakt, że na zewnątrz nie było
żadnych
oznak życia.
Dopiero gdy opuścił pojazd, którym przyleciał, z garażu jednego z wieżowców
wyłonił się bus i ruszył w jego kierunku. Za kierownicą siedział mężczyzna w
średnim, choć trudnym do określenia, wieku. Przedstawił się jako "radca prawny
terrańskiego Instytutu Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi na Kadarze Albrecht
Velli".
- Radca prawny? - zdziwił się Flor.
- To znaczy że pełnię tu funkcję kogoś w rodzaju ambasadora - wyjaśnił. -
Ambasady na Kadarze jeszcze się bowiem nie doczekaliśmy...
- Aha - odparł Flor, nie zapominając podać swego nazwiska (oczywiście
fałszywego) i stanowiska (jak wyżej). Po czym burknął coś niezrozumiałego nawet
dla siebie samego w kierunku właściciela taksówki. Ten jednak, wbrew pozorom,
okazał zadowolenie, sądząc zapewne, że Terranin nagrodził go jakimś wyjątkowo
zgrabnym komplementem.
A może na samopoczucie tubylca wpływ miała garść drobnych monet podanych
mu niechętnym gestem przez radcę prawnego Instytutu?...
- Zawiozę pana do dyrektora - zaproponował miejscowy urzędnik, czyniąc
zapraszający do samochodu ruch ręką.
- Domyślam się, że jestem przezeń oczekiwany - odparł Flor-Janos wykwintnym
językiem dyplomatów, którego nauka podczas przyspieszonego kursu przychodziła
mu najtrudniej.
- Oczekiwany? - zdziwił się Velli. - Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o pana
przylocie!
6.
Zaskoczenie odmalowujące się na twarzy dyrektora Instytutu nie mogło mieć
szczerszego odzwierciedlenia, a jego przenikliwy wzrok bazyliszka, jak
niewidzialne
rentgenowskie promienie, zabójczo przenikał Flora-Janosa.
- Zastanówmy się - rzekł posępnie i zamilkł na kilka chwil.
Flor w tym czasie rozglądał się z zainteresowaniem po gabinecie. Na ścianie za
plecami dyrektora - tabliczka stojąca na potężnym mahoniowym biurku
informowała, że posiadał tytuł doktorski i nazywał się Jonatan Capetown - wisiał
portret prezydenta Terry. Mężczyzna nie mniej srogim wzrokiem od właściciela
gabinetu spoglądał na dwójkę milczących mężczyzn.
- Zastanówmy się - powtórzył dyrektor, którego marsowe oblicze zdradzało rosnące
niezadowolenie. - Jaki cel miało nieinformowanie nas o pańskim przylocie? W
takim
przypadku i ja, i pan postawieni zostaliśmy w nader kłopotliwej sytuacji...
- A może ktoś po prostu zapomniał? - rzucił ni stąd, ni zowąd Flor, chociaż sam
nie
wierzył w taki obrót spraw.
Sam zresztą zastanawiał się, dlaczego nikt nie uprzedził przedstawicieli Terry
na
Kadarze o jego wizycie. Gdyby chciano ukryć ją w absolutnej tajemnicy, wysłano
by
go pod zupełnie innym pozorem, nie mieszając w to Instytutu.
Jeśli jednak już wmieszano, jest w tym jakiś cel - pomyślał.
Szkoda tylko, że nie mógł myślami tymi podzielić się z dyrektorem. Być może we
dwójkę doszliby do bardziej konstruktywnych wniosków.
- Kim pan jest? - zapytał nagle Capetown.
- Nazywam się...
Nie dane mu jednak było dokończyć, bowiem dyrektor poderwał się ze skórzanego
fotela i począł nerwowo wymachiwać rękoma, jakby przyplątała się doń odrobina
szaleństwa.
- Kim pan jest naprawdę?
- Urzędnikiem - odparł Flor. - Zwykłym urzędnikiem w podróży służbowej - dodał,
przywołując na twarz najbardziej niewinny ze swoich uśmiechów.
Dyrektor opadł z powrotem na fotel i przez interkom wezwał Velliego. Radca
prawny pojawił się niespełna pół minuty później. Trzymał w dłoni gęsto
zadrukowaną kartkę papieru.
- Czego pan się dowiedział? - spytał Capetown. Velli spojrzał najpierw, niezbyt
pewnie, na Flora, by następnie przenieść wzrok na swego przełożonego, po czym
wziął głęboki oddech i jednym tchem wyrecytował:
- W Ministerstwie Spraw Galaktycznych nie ma pracownika o nazwisku Janos
Berger. Tym bardziej więc Ministerstwo nie mogło takowego wysłać z oficjalną
wizytą na Kadar.
Ho-ho! - włączył się w umyśle Flora dzwonek alarmowy.
- Z kim pan rozmawiał? - spytał dyrektor.
- Z kierownikiem działu kadr Ministerstwa.
Zapadło nieznośne milczenie. Flor wbił swoje spojrzenie w podłogę, potem
ostrożnie przeniósł je na Velliego, który w międzyczasie stanął za plecami swego
szefa, w każdej chwili gotów rzucić się w jego obronie na intruza.
- A pan co na to powie?
- Muszę coś mówić? - odparł z głupia frant Flor, mając nadzieję, że zyska w ten
sposób na czasie, który był mu teraz potrzebny do wymyślenia w miarę wiarygodnej
historyjki, usprawiedliwiającej jego pojawienie się w tym miejscu bez
wcześniejszej
zapowiedzi.
- Jeżeli nie chce pan być traktowany przez nas jako persona non grata...
OKO CYKLONU
--------------------------------------------------------------------------------
Sebastian Chosiński
- Naprawdę jest pan pracownikiem Ministerstwa? - zapytał Velli, który opuścił
miejsce przeznaczone aniołowi stróżowi dyrektora, obszedł biurko i stanął obok,
chociaż w bezpiecznej dla siebie odległości, Flora-Janosa.
- Naprawdę - odpowiedział Flor, cedząc sylaby, jakby to miało mu pomóc w
bardziej przekonywującym wypowiedzeniu kłamstwa. Zresztą, wcale nie był
pewien, czy kłamie. Pieniądze, które znajdowały się w tej chwili na jego
prywatnym
koncie, zostały przecież przelane z konta Ministerstwa. Tak przynajmniej
zapewniał
go Pułkownik. Problem jednak w tym, czy mówił on prawdę?...
- Jest jedno wytłumaczenie zaistniałej sytuacji - przyszedł mu w sukurs Velli.
Spojrzał w stronę dyrektora i mrugnął doń porozumiewawczo okiem.
- Sądzi pan? - odparł Capetown. - To się już niekiedy zdarzało, ale do tej pory
żadna
z operacji nie została przygotowana tak partacko.
- Co panowie mają na myśli? - wtrącił się Flor. Dyskusja dotyczyła wszak jego
osoby, wolał więc orientować się w tym, co mówią jego potencjalni przeciwnicy,
bo
na przychylność radcy i dyrektora liczyć już raczej nie mógł.
- Chyba że to partactwo również jest zamierzone... - dokończył swoją
wcześniejszą
myśl dyrektor.
Flor zgłupiał kompletnie. Wiedział już, że - w jakimś sensie - został wystawiony
przez Pułkownika; teraz natomiast czuł się, jakby ta dwójka - traktując go jak
niepotrzebny nikomu, a już na pewno im samym, śmieć - zastanawiała się, w jaki
sposób spuścić go do kanału.
- Ostatnimi czasy stosunki pomiędzy rządem Kadaru a naszym Instytutem stały się
napięte - wyjaśnił spokojnym tonem Capetown. - Prezydent Tetlav podjął pewne
działania zmierzające nawet do wydania nam zakazu działalności. Jeżeli do tego
dojdzie, będziemy musieli wynieść się z Kadaru.
- Co wtedy? - zapytał Flor, nie bardzo orientując się w zawiłościach
galaktycznej
dyplomacji.
- Terra musiałaby wykreślić kolejną planetę ze swojej strefy wpływów -
poinformował smutnym głosem Velli.
- No i kij! - Flor wzruszył ramionami. - Na co komu taka planetka, gdzieś na
peryferiach galaktyki?...
- Życie nie znosi próżni - odparł na to Capetown, zaskoczony mało
parlamentarnymi zwrotami użytymi przez pracownika Ministerstwa, w którym i on
kiedyś zaczynał karierę dyplomatyczną. - Jeśli my odejdziemy z Kadaru, ktoś
zajmie
nasze miejsce. Władza prezydenta Tetlava i jego braci nie utrzyma się długo,
jeśli
zostanie on odcięty od finansowania przez któreś z galaktycznych mocarstw.
- Do tej pory finansowała go Terra - dopowiedział Velli.
- Co to oznacza, bo pracuję w Ministerstwie od niedawna i wciąż jeszcze się
gubię w
meandrach wielkiej polityki?... - stwierdził samokrytycznie Flor-Janos.
- Że, najprawdopodobniej, ktoś zaoferował Tetlavowi lepsze warunki - wyjaśnił
radca Instytutu.
- I co ja mogę mieć z tym wspólnego? - zastanowił się Flor.
- Pan? - Capetown zaczął nerwowo stukać palcami o blat biurka. - Pan może
odegrać rolę płachty.
- Płachty?
- Czerwonej płachty! Albo...
- Albo?
- Zapalnika.
- Byłoby dobrze, gdyby zdobył się pan w rozmowie z nami na szczerość -
powiedział Velli, pochylając się nad Florem i szepcząc mu słowa niemal do ucha.
- W
przeciwnym razie...
- Tak?
Dyrektor Capetown wystukał na klawiaturze wideofonu jakiś numer i chwilę
czekał na połączenie.
- Będziemy pana musieli oddać w ręce miejscowej policji - odpowiedział, z
uśmiechem niewiniątka na twarzy, Velli.
W międzyczasie połączenie zostało zrealizowane.
- Słucham! - głos zdradzał nieskrępowaną niczym władczość.
- Panie generale!
- A, to pan, Capetown. Czym mogę służyć?
- Generale Gonadi, mam dla pana bardzo ciekawą informację. Może spotkalibyśmy
się dzisiaj wieczorem?
- Sami? Czy w towarzystwie moich braci?
- Ależ, panie generale, nie śmiałbym zawracać głowy prezydentowi. Na to, jeśli
zaistnieje taka potrzeba, zawsze przyjdzie czas - odparł usłużnie dyrektor
Instytutu
Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi.
A Flor przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu, z coraz większym trudem
powstrzymując wściekłość. Na siebie, swego Trenera i - nade wszystko -
Pułkownika.
7.
Mijały kolejne minuty, które Flor spędzał bezczynnie, zamknięty na klucz w
jednym
z pomieszczeń mieszczących się w wieżowcu mieszkalnym Instytutu. Chociaż
Capetown nie określił tego w ten sposób - był to klasyczny przykład "aresztu
domowego".
- Do czasu wyjaśnienia sytuacji - poinformował go dyrektor Instytutu,
odprowadzając pod strażą do pokoju.
I Flor czekał na owe wyjaśnienie, które - choć minęła już godzina od czasu, gdy
przekręcono za nim klucz w zamku - nie nadchodziło. Z przyjemnością jednak
odpoczął, leżąc na wygodnej kanapie, przekonany, że siły nadwątlone długą
międzyplanetarną podróżą, przydadzą mu się jeszcze tej nocy.
Po kolejnym kwadransie postanowił przejść do działania. Nie bez powodu był
przecież ekskomandosem. Bez większego trudu uporał się z zamkiem w drzwiach,
które odgradzały go od wolności.
Wolności?! - powtórzył w myśli z ironią, wyszedłszy na pusty o tej porze
korytarz. -
Dopiero teraz mogę wdepnąć w bagno na dobre.
Rozejrzał się po korytarzu, szukając zamontowanych w ścianach bądź na suficie
kamer i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma żadnego śladu wskazującego na ich
istnienie. Co jednak wcale nie musiało równać się z ich nieobecnością.
Cóż, trzeba ryzykować!
Nie korzystając z windy, zbiegł po schodach awaryjnych kilkanaście pięter w dół
do
recepcji. Strażnik był na miejscu. Znudzony, oglądał telewizję. Nie zauważył
nadchodzącego na paluszkach Flora i zapewne nie zdał sobie nawet sprawy z
uderzenia w tył głowy, które pozbawiło go przytomności.
Flor zajął jego miejsce i zerknął na pulpit sterowniczy. A jednak - kamery były!
Na
jego szczęście strażnik wcale nie zerkał na nie tej nocy, znacznie bardziej
zainteresowany przebiegiem akcji jednego z sensacyjnych seriali. W komputerze
Flor
odszukał listę mieszkańców i, dowiedziawszy się, że radca prawny Velli mieszka w
apartamencie numer 1768 na osiemnastym piętrze, udał się doń, tym razem już
jednak korzystając z dobrodziejstw super szybkiej windy.
Zamek do mieszkania Velliego również nie stanowił dla Flora poważniejszej
przeszkody. Podobnie jak i sam radca, którego zastał śpiącego nago w wielkim
wodnym łożu. Z trudem dochodził do przytomności, co w dużej mierze
spowodowane zostało zapewne także zbyt dużą ilością wypitego alkoholu.
- Mogę wziąć łyka? - spytał Flora-Janosa, kiedy już, ubrany, usiadł na brzegu
łóżka.
Flor kiwnął przyzwalająco głowę, więc Velli sięgnął po stojącą na stoliczku
nocnym,
opróżnioną już do połowy, butelkę miejscowej wódki, i jednym haustem wlał do
gardła nieco więcej niż pięćdziesiątkę przezroczystego płynu.
Dopiero teraz zaczął odzyskiwać jasność umysłu.
- Gdzie jest dyrektor Capetown? - spytał Flor.
- Udał się na spotkanie z generałem Gonadim.
- Kiedy wróci?
- Nie sądzę, żeby stało się to dzisiaj w nocy. Generał Gonadi lubi uprzyjemniać
wieczory swoim gościom wizytami w podległych jego resortowi burdelach...
Mam zatem jeszcze kilka godzin, nim ktokolwiek dowie się o mojej ucieczce -
pomyślał Flor. - Biorąc oczywiście pod uwagę fakt, że cios, który zadałem
strażnikowi, był wystarczająco mocny.
- Zbieraj się! - rzucił do Velliego, a gdy ten ociągał się z wykonaniem
polecenia,
posłał mu potężnego szturchańca w bok
OKO CYKLONU
--------------------------------------------------------------------------------
Sebastian Chosiński
Radca prawny podniósł się niepewnie i chwiejnym krokiem pomaszerował do
drzwi. Flor ruszył za nim.
- Potrzebuję sprawnego i szybkiego środka lokomocji - powiedział, kiedy znaleźli
się na korytarzu. - Podejrzewam, że dysponujesz takim?... Velli przytaknął
ruchem
głowy.
- Stoi na placu.
- Więc prowadź!
Stateczek, jeśli można tak w ogóle określić pojazd przeznaczony do przewożenia
mniej więcej dziesięciu osób, sprawiał nader solidne wrażenie, jakby dopiero co
zjechał z linii produkcyjnej. Na bocznych drzwiach widniało logo Instytutu:
czarny
melonik z wystającymi zeń długimi zajęczymi uszami.
- Daleko stąd do centrum? - spytał Flor, kiedy już wpakował się do wnętrza
pojazdu.
- Dziesięć minut lotu.
- Paliwa starczy?
- Rano zatankowałem do pełna - odparł Velli, sadowiąc się wygodnie na fotelu
obok
Flora. - Musi pan przecież mieć pilota - dodał w odpowiedzi na zaskoczony wzrok
swego porywacza.
- Palace de Sport - przytoczył z pamięci Flor. - Zna pan to miejsce?
- Ministerstwo Spraw Socjalnych? - zdziwił się radca prawny.
Zaskoczenie Flora było nie mniejsze. Uspokoił się dopiero, gdy Velli dodał:
- Dzielnica nocnych lokali. Czyżby chciał się pan napić dobrego trunku?
Wystarczyło powiedzieć, mam w barku całą armadę. Moglibyśmy zatopić tę
cholerną planetę - zażartował niepisany ambasador Terry na Kadarze.
- Dlaczego ministerstwo umieszczono w takim miejscu?
- Ponieważ minister Gerald Jacobi, kuzyn jaśnie nam panującego prezydenta
Tetlava, jest - to oczywiście poufna informacja - nie tylko hulaką, ale i
nałogowym
graczem w pokera. A że lubi łączyć przyjemne z pożytecznym, często w godzinach
swej wytężonej pracy odwiedza położone w pobliżu ministerstwa kasyna... - Uhum!
- przypieczętował wypowiedź radcy Flor i ruszył busem w powietrze.
8.
Stolica Kadaru była miastem, jak na terrańską miarę, prowincjonalnym. Na
przedmieściach panowały nieomal egipskie ciemności. Tylko centrum metropolii
było jasno oświetlone i właśnie w tym kierunku radził Florowi lecieć Velli.
- Palace de Sport jest budynkiem wielkością prawie dorównującym pałacowi
prezydenckiemu - wyjaśnił radca Instytutu.
- Czy to świadczy o pozycji, jaką w rządzie Kadaru zajmuje Jacobi? -
zainteresował
się Flor-Janos.
- Przede wszystkim miejsce, w jakim budynek ten wzniesiono, świadczy o jego
zainteresowaniach - odparł Velli. - O pozycji zresztą chyba także, jest w końcu
krewnym prezydenta...
Kiedy osiągnęli centrum, Flor zniżył pułap lotu i zaczął rozglądać się za jakimś
lądowiskiem.
- Może pan zatrzymać się na głównym placu, ale...
- Oczywiście, że wolałbym nie rzucać się w oczy! - wytłumaczył Flor.
- Znam takie miejsce - zasugerował radca i pokierował Flora na zaplecze jednego
z
nocnych lokali.
Gdy tylko osiedli na twardym gruncie, przy pojeździe pojawił się umięśniony
osiłek
o twarzy aniołka. Zaciskał już pięści, nie spodziewając się jednak kompletnie,
że
znacznie odeń niższy i szczuplejszy Flor może zaatakować pierwszy. Zresztą, nie
musiał nawet specjalnie atakować - wystarczyło jedno mocne uderzenie w splot
słoneczny, by olbrzym zwalił się na ziemię, nie mogąc złapać tchu.
- Szkoda czasu na wyjaśnienia - szepnął Flor, zgrabnie przeskakując nad leżącym.
Za nim z pojazdu wyskoczył Velli. Przed dalszym marszem powstrzymał go jednak
nieubłagany wzrok Flora.
- Proszę mi jedynie wytłumaczyć, jak mam dotrzeć do "Czarnego Orfeusza" -
zwrócił się do radcy.
- Jest pan pewien, że nie będzie już potrzebował mojej pomocy?
- Nawet więcej - odparł Flor - jestem pewien, że mógłbyś mi tylko przeszkadzać.
- Jeśli pan tak uważa... - z jego głosu bez większych kłopotów można było
wyczytać
obrażoną dumę. Dopiero po chwili zastanowienia, z nie najlepiej udawaną
obojętnością, Velli dodał: - A kasyno?... Musi pan wyjść na główną ulicę i
skręcić w
prawo. Przejdzie pan około dwustu metrów i... zobaczy wielki neon.
- Dziękuję!
Cios, jaki posłał w kark radcy, nie pasował do podziękowań, jakie przed chwilą
złożył, ale zdecydowanie odsunął odeń na jakiś czas niebezpieczeństwo, które
mogło
mu zagrażać z jego strony. Cofnął się jeszcze na moment w stronę pojazdu, by
zablokować wymyślonym na poczekaniu hasłem pulpit sterowniczy i - niejako "po
drodze" - po raz drugi przywrócić do parteru, tym razem już na znacznie dłuższy
okres, próbującego podnieść się z klęczek goryla. Ochroniarz jęknął przeciągle i
udał
się na niezasłużony, ale zapewne bardzo mu w tej chwili potrzebny spoczynek.
Velli dokładnie określił drogę prowadzącą do "Czarnego Orfeusza" i dzięki temu
już pięć minut później pewnym siebie krokiem, typowym dla posiadaczy
sześciocyfrowych kont, Flor mógł przekroczyć próg kasyna. Zaskoczył go gwar
panujący wewnątrz. Nie spodziewał się, że w państwie, którego ustrój nie różnił
się
zbytnio od komunistycznych utopii, o których uczył się dawno, dawno temu w
szkole, było aż tylu obywateli mających środki i ochotę do uprawiania hazardu.
Majordomus przyjrzał mu się dokładnie, nawet nieco bezczelnie, ale zagadywać nie
próbował. Widocznie nie należało to do jego obowiązków. Od rozmów z gośćmi
musiał być ktoś inny.
Flor dystyngowanie przemierzył salę i udał się w kierunku, znajdującego się po
jej
drugiej stronie, baru. Zamówił whisky, dzięki czemu zasłużył sobie na pełne
aprobaty spojrzenie barmana. Nie był to zapewne trunek nazbyt często zamawiany
przez stałych bywalców "Orfeusza". Był bowiem wyjątkowo drogi; whisky nie
produkowano na Kadarze, trzeba ją było sprowadzać z Terry, co znacznie podnosiło
wartość i cenę tego złocistego płynu.
- Pan z Terry? - spytał barman, wrzucając do szklanki dwie kostki lodu.
- W podróży służbowej - odparł Flor.
- I przyszedł pan stracić u nas nieco gotówki?
Flor zaprzeczył ruchem głowy.
- Przyszedłem podreperować swoje konto.
- Życzę więc powodzenia!
Zabrał trunek z sobą i ruszył ku grupie mężczyzn grających w ruletkę. Jego
uwagę,
jak zresztą wszystkich pozostałych, zwrócił niski grubasek o lisiej twarzy;
cokolwiek
obstawił - wygrywał, doprowadzając tym samym do spazmów pozostałych graczy.
Gdy zgarnął żetony o wartości stu tysięcy kadaryjskich dolarów, pożegnał się
grzecznie, kiwając na prawo i lewo przepraszająco swoją okrągłą, tłustą głową,
co
jeszcze bardziej zdenerwowało jego niedawnych, teraz odczuwających jedynie złość
i
upokorzenie, przeciwników.
Poszedł do kasy, wymienić żetony na gotówkę. Flor z czystej ludzkiej ciekawości
obserwował go przez chwilę, ale szybko stracił nim zainteresowanie.
Ponownie zatrzymał się na dłużej przy stoliku, przy którym grano w bakarata.
Miał
nawet przez moment ochotę dołączyć do grających, ale dokładnie w tej samej
chwili
z drugiej strony podeszła do stolika uderzająco piękna kobieta w czerwonej
wieczorowej sukni. Wzrok wszystkich mężczyzn powędrował na nią.
Zdążyłbym teraz każdemu z nich opróżnić kieszenie marynarek i odejść
niezauważony - pomyślał Flor, instynktownie sprawdzając, czy jego portfel,
zawierający poza paroma drobnymi jedynie kilka kart kredytowych, wciąż znajduje
się na swoim miejscu.
Obszedł stolik dokoła i przystanął obok ciemnowłosej piękności. Pachniała tak,
jak
wyglądała - oszałamiająco! Zbyt dużo jednak oglądał w młodości filmów
szpiegowskich, by dać się nabrać na ten ograny do bólu trick. Pojawienie się
pięknej
kobiety w kasynie zawsze bowiem zapowiadało kłopoty. Nawet jeśli w tym
momencie nie chodziło o niego, szóstym zmysłem przeczuł, że zaraz coś się
wydarzy. Coś, co może go wplątać w jeszcze większą aferę.
Nie zastanawiając się dłużej, opuścił natychmiast salę. Dopił whisky,
pozostawiając
na dnie szklanki nierozpuszczone do końca kostki lodu. Szkło odstawił na ladę.
- I co, udało się? - usłyszał jeszcze za plecami głos barmana.
- Wrażenia były niezapomniane - odparł, nawet się doń nie odwracając.
Ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Gdy przechodził przez główny hol, usłyszał
odbijający się od marmurowych ścian odgłos dodatkowych kroków. Kątem oka
złowił kobietę w czerwonej sukni.
Przystanął na moment, udając, że musi zawiązać sznurowadła w butach. Kobieta
wyprzedziła go i poszła do toalety. Odetchnął z ulgą, ale kiedy się wyprostował,
poczuł jak coś ostrego wrzyna mu się w bok.
Psiakrew - zdążył zakląć w myśli. - Dałem się podejść jak dziecko!
- Cicho - usłyszał czyjś szept za plecami; głos na pewno nie był mu znajomy. -
Pan
prowadzi.
- Ale dokąd?
- Na razie na ulicę.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy zreflektował się, że próbę jego uprowadzenia
podjął tłusty grubas, ten sam, który zgarnął spory szmal w ruletce.
Musiał się mocno powstrzymywać, by nie wybuchnąć śmiechem. Grubas sprawiał
bowiem wrażenie kompletnego dyletanta, wystarczyłoby pewnie podnieść na niego
głos, by rzucił się do ucieczki.
Z tym jednak zawsze zdążę - pomyślał. - Bo jak na razie, to on ma w ręku
poważniejszy argument.
Gdy wyszli na ulicę, natychmiast pod drzwi kasyna podjechał samochód. Wsiedli
do środka, moszcząc się na tylnych siedzeniach, i wóz ruszył.
- Jestem porwany? - spytał Flor.
- Skądże - odparł grubas. - Co najwyżej zaproszony na rozmowę.
- Przez kogo?
- Mojego szefa!
O więcej nie pytał. I tak pewnie nie udzielono by mu odpowiedzi. Z sensacyjnych
filmów doskonale wiedział, że w takich sytuacjach nigdy ich nie udzielano.
9.
Miał wrażenie, że jeżdżą w kółko po mieście.
Pewnie po to, by mnie zmylić - doszedł do wniosku, co zdecydowanie podniosło go
na duchu. - Gdyby zakładali, że mnie zabiją, zawieźliby od razu na miejsce...
Nie awanturował się więc, o nic nie dopytywał - cierpliwie czekał, co będzie
dalej.
Tymczasem po półgodzinnym kluczeniu wjechali w jakąś boczną uliczkę i
samochód zatrzymał się.
- Pan wysiada - poinformował go grubas, wymachując mu przed nosem pistoletem.
- A pan nie będzie mi towarzyszył?
Na tłustej, świńskiej twarzy odmalował się uśmiech.
- Moja rola w tej grze dobiegła końca - odpowiedział i zamknął za Florem drzwi.
Gdy samochód zniknął za najbliższym zakrętem, Flor rozejrzał się po ulicy. Była
ciemna i, wydawało się, pusta. Instynkt go jednak nie zawodził, skoro pomyślał,
że
jedynie "wydawało się", ponieważ po upływie kilkunastu sekund parę metrów przed
nim zamajaczyła czyjaś postać.
- "Wolność musi przyjść..." - usłyszał Flor, na co odpowiedział:
- "...A my wyjdziemy z cienia."
Nieznajomy zapalił latarkę, jej światło skierował najpierw na Flora, a potem -
by ten
mógł mu się przyjrzeć - na siebie. Był to niewysoki, choć mimo wszystko znacznie
wyższy od grubasa, który go tu przywiózł, postawny mężczyzna w średnim wieku.
Miał na sobie przeciwdeszczowy płaszcz i kapelusz. Przypominał Bogarta, tyle że
jego twarz nie zdradzała jeszcze zmęczenia życiem.
- Chodźmy!
Chwycił Flora za łokieć i poprowadził w głąb ulicy.
- Przepraszam za tę całą maskaradę - powiedział nieznajomy. - Ale było to,
proszę
mi uwierzyć, konieczne z powodów bezpieczeństwa.
- Pułkownik... - zaczął Flor, ale mężczyzna natychmiast mu przerwał:
- Niech pan poczeka, aż znajdziemy się w bardziej stosownym do rozmów miejscu!
Zamilkł zatem i czekał, aż rozsiądą się wygodnie w dwupokojowym mieszkaniu na
poddaszu jednej ze starych kamienic.
- Pułkownik przesyła panu pozdrowienia - dokończył Flor.
- W naszej sytuacji pozdrowienia to trochę za mało - odparł mężczyzna,
zakładając
nogę na nogę. Czuł się swobodnie, w niczym nie przypominał spiskowca.
Czy to jednak ważne? - pomyślał Flor. - Nie każdy musi mieć od razu wypisane na
twarzy: "walczę z władzą!"
- Czekaliśmy na pana w kasynie od dwóch godzin. Dlaczego pan się spóźnił?
- Zaszły pewne nieoczekiwane okoliczności - odpowiedział i pokrótce przedstawił
nieznajomemu przebieg jego dotychczasowej wizyty na Kadarze.
- Te puzzle zaczynają powoli do siebie pasować - stwierdził mężczyzna, kiedy już
Flor doszedł do końca swojej opowieści.
- To znaczy?
- Rozumiem już, czemu Capetown udał się na rozmowę z Gonadim.
- A udał się? - spytał Flor, który ten jeden jedyny szczegół w relacji opuścił.
- Wpadł w panikę! - Mężczyzna z zadowolenia zatarł dłonie. Wstał i podszedł do
barku, z którego wyciągnął butelkę szampana.
Flor spojrzał na niego niepewnie.
- Uważa pan, że jest za co wznosić toast?
- Za spryt Pułkownika, chociażby... - odparł.
- Spryt? - powtórzył z niedowierzaniem Flor, który do tej pory miał na ten temat
zupełnie odmienne zdanie.
- Gdyby Capetown wiedział o pańskiej wizycie wcześniej, zdążyłby się do niej
przygotować. A tak... został kompletnie zaskoczony. To był sygnał!
- Ten, jak to pan nazwał, "sygnał" mógł mnie kosztować życie - stwierdził Flor.
- I kosztowałby, gdyby dyrektor był profesjonalistą.
- On być może wciąż jest przekonany, że siedzę w areszcie.
- To już nie ma najmniejszego znaczenia, skoro jest pan tutaj.
Korek wyskoczył z szampana i wzburzony płyn polał się po szyjce butelki na
dywan. Mężczyzna natychmiast rozlał go do wysokich kieliszków i jeden z nich
podał Florowi.
- Za co w końcu pijemy? - zapytał Terranin.
- Za udaną operację!
- To żart?
- Zdrajca w Instytucie został zdemaskowany - okazał się nim sam dyrektor
Capetown!
Mina Flora wyrażała teraz jednak uczucie całkowicie odmienne od zadowolenia;
powoli czerwieniał na twarzy i mogło się wydawać, że za chwilę wybuchnie jak
korek szampana.
- Chce mi pan powiedzieć, że tylko po to leciałem tutaj z Terry? - spytał,
starając się
nadać swemu głosowi ton jak najbardziej pokojowy.
- Capetown zostanie odwołany.
- Tego się nie robi w taki sposób! - wybuchł wreszcie Flor.
- Czego?
- Przecież władze Kadaru dowiedzą się o wszystkim.
- To również ostrzeżenie dla nich.
- Przed czym?
- Przed wpakowaniem się w awanturę skierowaną przeciwko Terze.
- I pan uważa, że to przekona Tetlava i Gonadiego?
- W rzeczywistości są to bardzo tchórzliwi ludzie.
- Może i tchórzliwi, nie znam ich, ale czy na pewno aż tak głupi?...
10.
W ciągu godziny, która minęła od chwili, kiedy wylądowali w centrum miasta,
Velli
nie zdołał dojść do siebie. Udało się to natomiast gorylowi, który od razu
gdzieś się
ulotnił. Nie zauważywszy jego ciała na placu, Flor wzmógł czujność, obawiając
się,
że olbrzym mógł się zaczaić w jakimś ciemnym zakątku i napaść nań, gdy będzie
się
zbliżał do pojazdu.
Widocznie jednak taka myśl nie zrodziła się nawet w umyśle osiłka, bowiem nie
spot