Choiński Sebastian Oko cyklonu Is, swoje krótkie miecze przypięła po bokach w skórzanych pochwach (dość kosztownych). Lubiła dobrą broń i była zadowolona, że wymieniła (z dopłatą rzecz jasna) swój miecz z zamkowym zbrojmistrzem na te dwa krótkie. Biedny zbrojmistrz, nawet się nie domyślał kim ona jest i do czego ta broń mogła posłużyć. Gapił się tylko w jej głęboki dekolt, bo Is, jeśli chciała, potrafiła użyć wszystkich swych zalet, by osiągnąć cel. Tępy szlachetka jąkał się tylko, ślinił i przestępował z nogi na nogę, a Is walczyła ze sobą, by nie dać mu nożem po gardle i popatrzeć jak wykrwawia się u jej stóp. Ale teraz miała te miecze i była piekielnie z tego zadowolona. - Co ? - spytał Dan, podnosząc głowę. - Plan, pytałem, czy mamy jakiś plan ? - Tak, mamy - odpowiedział i szybkim ruchem schował miecz do pochwy. *** Obóz klanu kształtem przypominał foremny sześciokąt, którego wierzchołki stanowiły wieże strażnicze. Gosheth byli przyzwyczajeni do bezpieczeństwa. Któż by ośmielił się niepokoić ponurych i tajemniczych czcicieli demonów ? Z tego względu tylko dwie strażnice, to od strony rzeki i rzadkiego lasku miały załogi. I tak była to tylko formalność i sposób, by dać w kość nowicjuszom i kapłanom najniższego stopnia. Przez lata obóz był rozbudowywany, tak, że teraz wyglądał niemal jak mała wioska. Od wschodu przekopano rów tworząc sztuczną odnogę rzeki (obóz taki jak ten potrzebował bliskiego źródła świeżej wody). Strumień biegł aż do południowej strażnicy, gdzie zakręcał ku Moczarom. Był to przemyślany system, gdyż w ten sposób nikt nie musiał martwić się o nieczystości, bo Moczary były tak rozległe, że niejedno mogło tam wsiąknąć, niezależnie od tego, czy były to fekalia, czy ludzie. Przy północnej wierzy były baraki, w których mieszkali nandowie - niezbyt inteligentne, człekokształtne istoty, wykorzystywane do najcięższych robót w obozie. Każdego roku zaraz na początku Ranaya, wybierano jednego z nich i składano w ofierze demonom. Dwóch kapłanów prowadziło muskularnego nanda, miał zgolone włosy, dolną szczękę wysuniętą do przodu bardziej niż u ludzi i przygarbioną sylwetkę. Istota ciekawie rozglądała się wokół, nie zważając na metalową, ciężką obrożę, do której przymocowany był łańcuch trzymany przez kapłanów. Kierowali się do centrum obozu, gdzie zgromadził się już prawie cały klan. Ludzie otaczali wielki cokół, na którym płonął ogień oraz kamienny ołtarz znajdujący się tuż przy cokole. Wszyscy byli ubrani jednakowo - w granatowe habity, bez ozdób, na głowy mięli naciągnięte kaptury. Dwie osoby się wyróżniały. Jedną z nich był kapłan stojący tuż przy ołtarzu. Jego habit miał kolor krwi, a w ręku trzymał długi nóż z zakrzywionym ostrzem. Druga z osób nie miała kaptura. Był to mężczyzna z grubą blizną na lewym policzku, jego oczy nie wyrażały absolutnie nic, to były zimne i okrutne oczy fanatyka. Kapłan w czerwieni skinął na dwóch pomocników prowadzących nanda. - Dajcie go tu. Nand pojął wreszcie jaki los go czeka. Zawył z wściekłości i przerażenia. Jego strażnicy szybko obalili go na ziemię. Skrzeczał przeraźliwie, aż piana pokryła mu usta i spływała po brodzie. Wierzgał kopał ile miał tylko sił, walczył o życie próbując przegryźć łańcuch krępujący ruchy. Strażnicy stali nad nim i okładali go kijami. Umyślnie nie celowali w głowę, nand musi być przytomny, gdy najwyższy kapłan będzie wyrywał mu serce. W końcu poddał się, przytulił się do ziemi popiskując cicho, Kapłani zdjęli mu obrożę, wzięli pod ramiona i powlekli w stronę ołtarza. Paniczny strach pomieszał mu zmysły, patrzył tępo przed siebie i coś mamrotał, od czasu do czasu jego usta wykrzywiały się w upiornym grymasie przypominającym uśmiech. Podeszło jeszcze dwóch kapłanów, każdy chwycił za inną kończynę nanda i rozciągnęli go na ołtarzu trzymając mocno. Każdy z obecnych począł mruczeć formułę w nieznanym nikomu obcemu języku. Każdy mruczał coś innego, tak, że powstał trudny do wyobrażenia hałas stymulujący podświadomość; ludzie zaczęli kołysać się na boki. Ten trzymający nóż, stanął przodem do ognia i ołtarza, uniósł ręce w górę i zaskrzeczał ochrypłym, starczym głosem : - Beliar Niszczyciel, władca Matecznika, pan wszystkich demonów - żąda od nas krwi ! Dlatego chcemy mu ofiarować ten dar - tu wskazał na ołtarz i na rozciągniętego na nim nanda - prosząc przy tym, by w swej szczodrości nie zapomniał o nas, gdy przyjdzie czas nagród. Chcąc zapewnić, że pod wodzą wielkiego Akara, wypełniamy wszystkie jego rozkazy, które nam przekazuje ustami potężnego Dagona, naszego opiekuna, spalimy teraz serce nanada w świętym ogniu i nasycimy się widokiem jego krwi ! Kapłan chwycił nóż w obie ręce, skierował go ostrzem w dół i zamachnął się mocno. Nagle, jeden ze stojących w rzędzie naprzeciw niego ludzi w granatowych habitach, wyciągnął rękę przed siebie i z czeluści jego szerokiego rękawa pomknął bełt, który w chwilę potem utkwił w oku czerwonego kapłana. Ten zastygł w bezruchu, a następnie - niczym ścięte drzewo - przewrócił się w tył. Czterej trzymający nanda puścili go natychmiast i nim zdążyli pomiarkować co się dzieje, kapłan stojący obok tego, który wypuścił bełt, zrzucił habit i pomknął szybko ku nim. Miał włosy do ramion i był wyjątkowo szczupły jak na mężczyznę... Strażnicy zdziwili się, bo przyszło im na myśl, że to może być kobieta. To zdziwienie kosztowało ich życie, bo zanim ujrzeli jej twarz, kobieta wpadła pomiędzy dwóch z nich i szybko skręciła się w biodrach. Błysnęły krótkie miecze, strażnicy upadli z nienaturalnie odchylonymi głowami, które trzymały się już tylko na skrawkach skóry. Następni dwaj cofnęli się w tył gdzie dopadł ich (przybyły niewiadomo skąd) ryczący jak wściekły niedźwiedź mężczyzna. Wielkim, katowskim mieczem poprzecinał ich niemal na połowy. - To on ! - wskazał na oniemiałego człowieka z blizną na policzku - Zabić ! W obozie wybuchła panika, ludzie biegali we wszystkich kierunkach. - Do broni ! - krzyczeli jedni. - Uciekać ! - wrzeszczeli drudzy. Ale kapłani z tego klanu nie byli wojownikami. Nikt nie potrafił przejąć dowództwa i opanować sytuacji. Jeden, który zdolny był to zrobić leżał na ziemi, tuż przy ołtarzu z bełtem w oku. Drugi odcinał się zawzięcie trzem napastnikom - dwóm mężczyznom i kobiecie. Walczył dwoma wąskimi szpadami. I walczył dobrze. Był szybki. Niższy mężczyzna i kobieta atakowali planowo : on wchodził w starcie, ona doskakiwała z boku, błyskawicznie tnąc mieczami. Najwyższy z napastników pokładał nadzieję w sile, machał chaotycznie wielkim mieczem i co najważniejsze nie był tak szybki jak tamta dwójka. Człowiek z blizną postanowił to wykorzystać. A był to nie byle kto, bo Akar - królewski syn zza Morza Północnego, ćwiczony w fechtunku od najmłodszych lat. Choć już tracił siły, chciał drogo sprzedać swe życie. Zobaczył jak wysoki bierze zamach od jego prawej (pozostała dwójka atakowała z lewej). Szybko odwrócił się do niego bokiem, błyskawicznie odbił ciosy kobiety i niższego mężczyzny i gdy miecz wyższego był o palec od jego głowy, Akar przysiadł i wykonał szybki obrót w prawo. Szpady świsnęły złowrogo. Wielki miecz wypadł z dłoni atakującego, a ten zgiął się w pół chwytając się za brzuch. Akar byłby skrócił go o głowę, gdyby jeden z mieczy kobiety nie wyleciał szybko z jej dłoni i nie ugrzązł między jego żebrami. Niższy doskoczył do niego i ciął dwukrotnie rysując mu na korpusie wielkie X. Zanim Akar upadł na ziemię nie żył już. - Soban ! - krzyknęła kobieta, podbiegając do ściskającego brzuch mężczyzny - Żyjesz ? Żył. Cięcia nie były głębokie, tylko krwawiły paskudnie. - Szybko ! Załóżcie to - Dan rzucił im habity - Musimy dostać się do rzeki zanim ktoś opanuje to zamieszanie. - Dasz radę iść, Sobanie ? - Chyba tak, poza tym, muszę się jeszcze ożenić. *** - Popatrz, Dan - Is rozchyliła koszulę leżącego na wozie Sobana. Przez jego brzuch biegły cztery równoległe, poprzeczne cięcia. - To był prawdziwy mistrz, szkoda... - Mój pan, mój biedny pan - jęczał idący przy wozie błazen. - Uspokój się. - wyszeptał cicho Soban - Jeszcze nie umieram...tylko to cholernie piecze. W jaki sposób przedostali się przez rzekę ? - o tym legenda nie wspomina. Fakt, że im się udało. Chciałoby się napisać, że Elda i Soban pobrali się i żyli długo i szczęśliwie, mądrze władając ziemiami grafa. Niestety, życie lubi płatać figle. Soban zmarł od odniesionych ran w kilka dni po powrocie do zamku. Ludzie mówili potem, że dopadła go klątwa Dagona, ale ci, którzy walczyli z nim ramię w ramię wiedzieli, jaka była prawda. Księżniczka Elda była zacną osobą o miękkim sercu, obdarowała Is i Dan Yela bardziej niż się tego spodziewali. Jechało wiec dwoje najemnych zabójców, wesoło rozprawiając między sobą. Nie wiedzieli, że zaczęli coś, co długo jeszcze nie miało się zakończyć. Zapomnieli, że pomimo obietnicy Uzuana, nie mogą czuć się całkowicie bezpieczni, bo Ranaya wciąż trwa... Stefan Mocny - Odniosłem w walce bardzo poważną kontuzję. - Nawet nie musiał kłamać, chociaż to akurat nie był argument, który armia uznałaby za wystarczający do zwolnienia go ze swoich szeregów. Pułkownik dokładnie obejrzał stojącego przed nim na baczność Flora i nieprzyjemnie wycedził przez zęby: - To armia zapłaciła za rekonstrukcję pańskich nóg. - Z powodu armii je straciłem - odparł. Chociaż w duchu przyznawał, że interes okazał się dobry: nowe, w stu procentach sprawne nogi, wykonane z niezniszczalnej, wyhodowanej w wojskowych laboratoriach, sztucznej ludzkiej skóry. Lepszych wymarzyć by sobie nie mógł. Oficer, obszedłszy Flora dokoła, zagłębił się w wielkim skórzanym fotelu. Teraz wydawał się małym, korpulentnym człowieczkiem, choć kiedy przed chwilą stał obok niego, sprawiał wrażenie szczupłego i bardzo wysokiego. Potrafi zmieniać posturę - przyznał w myśli Flor. Słyszał o takich zdolnościach, których główną cechą było oddziaływanie na ludzką psychikę. Któż bowiem z wrogów obawiałby się niskiego grubaska? Tyle że ten grubasek w ciągu ułamka sekundy mógł zmienić się w wysportowanego, pałającego żądzą krwi, komandosa. Ciekawe czy to element jego gry psychicznej w stosunku do mnie, czy też bezwiedne działanie? - zastanowił się, wzmagając jednak, dla własnego bezpieczeństwa, czujność. - Jestem skłonny przychylić się do pańskiej prośby - stwierdził po długim okresie milczenia Pułkownik. Oho! Ciekawe tylko jestem, pod jakim warunkiem?... Flor nie zdążył dokończyć swej myśli, gdy oficer głośno, nienaturalnie głośno, powiedział: - Pod jednym wszakże warunkiem! - Jakim? - Wypełni pan jeszcze jedną misję. A więc wpadłem. Jak śliwka w kompot - pomyślał Flor, zanim łamiącym się głosem poprosił Pułkownika o szczegółowe przedstawienie swoich żądań. 3. Statek międzyplanetarny typu wycieczkowego wolno podchodził do lądowania. Wśród jego pasażerów próżno byłoby szukać obywatela Terry o niespotykanym w XXV wieku imieniu Florian. Był za to, niezwykle doń podobny fizycznie, dwudziestokilkuletni, świeżo mianowany urzędnik, działającego na planecie Kadar (już od ponad trzydziestu lat) terrańskiego Instytut Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi, Janos Berger. Janos! Berger! - natrętnie powtarzał w myśli, jak słowa modlitwy, Flor, gapiąc się przy okazji w lustro w toalecie. Dziwna legenda! Ale to go nie obchodziło. Nad jej opracowaniem myśleli w końcu ludzie znacznie odeń mądrzejsi. Jeśli zatem oni uznali, że na Kadarze bezpieczniej będzie występować w roli urzędnika, to - w zasadzie - czemu nie? Jedyne pytanie, jakie pozwolił sobie zadać Pułkownikowi, już po wysłuchaniu wyznaczonego mu zadania, brzmiało: - Dlaczego mam grać Węgra? - A dlaczego nie? - odparł oficer. - Ponieważ nie znam węgierskiego. - Był to jedyny rozsądny argument, który przyszedł mu w tej chwili do głowy. - A pan myśli, że na Kadarze ktoś będzie chciał rozmawiać z panem po węgiersku? Odpowiedzi na to pytanie nie znał, więc zbył je milczeniem. Dla świętego spokoju zamówił jednak przez internet dwa słowniki (terrańsko-kadarski oraz kadarsko- węgierski) i przyswoił sobie kilkanaście podstawowych zwrotów. Po tygodniu potrafiłby już, gdyby tylko ktoś tego od niego wymagał, przedstawić się w paru zdaniach - zarówno po węgiersku, jak i kadarsku - oraz zapytać przypadkowo spotkanego na ulicy tubylca o drogę do najbliższego baru bądź postoju aerotaksówek. Ta nowa umiejętność, czego sam wcześniej nie mógł się po sobie spodziewać, napawała go dumą. Tym bardziej że w szkole nigdy nie miał głowy do języków obcych. Sama podróż również była dlań nie lada atrakcją. Tak się bowiem złożyło, że po raz pierwszy znalazł się na pokładzie statku wycieczkowego. Czuł się jak król, tym bardziej że właściciele "Dedala" traktowali swoich pasażerów iście po królewsku, co rusz serwując im egzotyczne specjały. Po raz pierwszy w życiu dane mu więc było skosztować marsjańskich sajgonków, spopularyzowanych w całej galaktyce przez wietnamskich osadników na Marsie, oraz wenusjańskich latających żab, które - nazwa w tym przypadku była bardzo myląca - okazały się potrawą... wegetariańską. Skąd zatem pochodziła? Goszczący na Wenus właściciel sieci restauracji, Austriak Helmut von Hochenzollern, skosztował pewnego dnia nieznanej sobie potrawy przyrządzonej na bazie wyhodowanych w sztucznych zbiornikach wodnych glonów. Glony pochodziły wprawdzie z Terry, ale skrzyżowane przez wenusjańskich naukowców z miejscową roślinnością dały niezwykle ciekawą - zwłaszcza z kulinarnego punktu widzenia - mutację. Potomek słynnego europejskiego rodu, skosztowawszy tego, nie cieszącego się zresztą wielką estymą na "rodzinnej" planecie, specjału, zapałał doń tak wielkim uczuciem, że postanowił rozpropagować go w sieci swoich restauracji. Pierwotnie potrawę tę nazwał "zieloną pożywką a la Venus"; szybko jednak okazało się, że Terranie dość już mają wszelkiej maści "pożywek", choćby pochodziły one z najbardziej egzotycznych miejsc; jej atrakcyjności nie podnosił także fakt, iż w menu znajdowała się wśród potraw bezmięsnych. Sprytny Austriak postanowił więc towar przepakować i sprzedać jeszcze raz. Tym razem słowa nie wspomniał o jego roślinnym pochodzeniu; co więcej: zmylił trop, przekonując bywalców swoich restauracji, że są to... żabie udka. A że smakują inaczej?... Cóż, w końcu są to żaby z Wenus. Tamtejsi naukowcy zaczęli głośno protestować, wysłali nawet pełne oburzenia na praktyki restauratora pismo do terrańskiego Instytutu Żywienia (w którym przekonywali, że na Wenus nie żyją żadne żaby, a tym bardziej... latające), ale koła raz puszczonego w ruch zatrzymać się już nie dało. W końcu, po kilku miesiącach bezowocnych starań o sprostowanie ewidentnego kłamstwa, poddali się, zawarli umowę handlową z von Hochenzollernem i zaczęli czerpać krociowe zyski z eksportu glonów na Terrę. Wszyscy byli zadowoleni. Flor - a raczej: Janos Berger - również, albowiem udka wenusjańskich latających "żab" okazały się być rzeczywiście nie byle jakim delikatesem. Jadł je po raz pierwszy w życiu (w specoddziałach karmiono ich nader standardowo) i obiecał sobie solennie, że na pewno nie po raz ostatni. Kiedy już statek wylądował, po przejściu przez kontrolę celną natychmiast udał się do baru, gdzie - rozsiadłszy się wygodnie w fotelu - zamówił u automatycznego kelnera podwójną porcję udek. Robot jednak prychnął tylko i, tłumiąc chichot, odparł: - Udek nie ma, ale polecam panu doskonałą terrańską zieloną pożywkę a la Venus. 4. Na Kadarze nie było własności prywatnej. Wszystkie zakłady pracy i firmy zarządzane były przez urzędników PAKORP-u, czyli Państwowej Korporacji Przemysłowej. Blisko współpracowała ona z kręgami wojskowymi i policyjnymi, dzięki czemu miała realny wpływ na władzę. Na czele rządu stał prezydent, który - dziwnym zbiegiem okoliczności - pełnił jednocześnie funkcję prezesa Korporacji; naczelnym zwierzchnikiem sił zbrojnych mianował on swego przyrodniego brata, stanowisko szefa policji piastował z kolei ich kuzyn. Każdy z nich nazywał się inaczej, dlatego też zwykli mieszkańcy Kadaru nie mieli najmniejszego pojęcia o ich pokrewieństwie - stanowiącym zresztą państwową tajemnicę. Jak każda tajemnica jednak, i ta pewnego dnia została zdradzona. Odsunięty za przestępstwa gospodarcze od godności premiera Gezal Favori, salwował się ucieczką na Terrę, gdzie - poddany przesłuchaniom przez służby specjalne - nader ochoczo wyjawił wszystkie zagadki związane z rządzącym na Kadarze triumwiratem. Postanowiono je oczywiście utajnić, by wykorzystać w nadarzającym się momencie. - Ten moment właśnie nadszedł - poinformował Flora Pułkownik podczas pamiętnej rozmowy, jaką obaj panowie odbyli w Ministerstwie Spraw Galaktycznych. OKO CYKLONU -------------------------------------------------------------------------------- Sebastian Chosiński Kadar? Kadar? Gdzie to jest? - zastanawiał się dość długo Flor, nim wreszcie została mu udzielona odpowiedź. - To niewielka planeta w Układzie Nabuchodonozora - wyjaśnili Florowi specjaliści, w ręce których oddany został celem przeszkolenia. - Terra nawiązała z nią kontakty dyplomatyczne zaledwie przed pięćdziesięcioma laty. Już wtedy prezydentem był Anton Tetlav, dowódcą armii Barbar Gonadi, zaś szefem policji Cerebus Redern. Choć galaktykę, jak sądził, znał nieźle, o Układzie Nabuchodonozora Flor usłyszał pierwszy raz. - I nie masz się czego wstydzić - uspokoił go doktor Genke, ponoć jeden z nielicznych Terrańczyków potrafiących porozumiewać się z Kadarami. - Jak w takim razie ja się z nimi dogadam? - wystraszył się Flor. - Będziesz używał elektronicznego tłumacza - odparł naukowiec, zastanawiając się jednocześnie, skąd jego szefowie wytrzasnęli takiego "tłuka". Nie mógł poczciwy doktor wiedzieć, że chociaż Flor przemierzył już w swoim niezbyt długim życiu ogromne połacie galaktyki, na nic nie była mu, jak dotąd, potrzebna znajomość języków miejscowych ludów. Nie wysyłano go tam przecież po to, by z nimi konwersował. 5. Od razu po opuszczeniu portu, upomniał się o Flora korporacyjny taksówkarz. Terrańczyk nie pozwolił się długo namawiać; zajął miejsce na tylnym siedzeniu niewielkiego pojazdu latającego i, włączywszy automatycznego tłumacza, poinformował go władczym tonem - odgrywał przecież rolę bardzo ważnego urzędnika - że powinien zostać jak najszybciej zawieziony do siedziby terrańskiego Instytutu Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi. - Hok - padła odpowiedź, na którą tłumacz zareagował natychmiast, wypluwając do umieszczonego w uchu Flora głośniczka całą kaskadę słów: "Oczywiście, szanowny panie, zostanie pan dowieziony do miejsca przeznaczenia najszybciej, jak tylko będzie to możliwe". Flor zdziwił się niepomiernie, że jedno krótkie słowo może aż tyle znaczyć. Nie odważył się jednak prosić taksówkarza o wytłumaczenie tego fenomenu lingwistycznego, obawiając się, że bardzo grzeczny i ułożony kierowca na pytanie oficjalnego gościa odpowie... całym zdaniem. Lecieli więc w milczeniu, dzięki czemu Flor mógł w miarę uważnie przyglądać się dziewiczej przyrodzie Kadaru. Planeta robiła na nim pozytywne wrażenie. Niewielkie miasteczka, sporo pól uprawnych i lasów. Oczywiście "pól" i "lasów" w terrańskim rozumieniu tych słów, albowiem to, co rosło na polach, i to, co lasy stanowiło, w niczym nie przypominało ziemskich płodów natury. Po niespełna kwadransie lotu kierowca skontaktował się z kimś przez nadajnik, po czym taksówka wylądowała na niedużym asfaltowym placu, stanowiącym centrum niewielkiej, ale silnie zurbanizowanej, osady. Dokoła stało kilka wieżowców, za którymi - takie przynajmniej odnosił wrażenie podczas lotu - całymi kilometrami ciągnęły się pola i lasy. Zdziwił jednak Flora fakt, że na zewnątrz nie było żadnych oznak życia. Dopiero gdy opuścił pojazd, którym przyleciał, z garażu jednego z wieżowców wyłonił się bus i ruszył w jego kierunku. Za kierownicą siedział mężczyzna w średnim, choć trudnym do określenia, wieku. Przedstawił się jako "radca prawny terrańskiego Instytutu Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi na Kadarze Albrecht Velli". - Radca prawny? - zdziwił się Flor. - To znaczy że pełnię tu funkcję kogoś w rodzaju ambasadora - wyjaśnił. - Ambasady na Kadarze jeszcze się bowiem nie doczekaliśmy... - Aha - odparł Flor, nie zapominając podać swego nazwiska (oczywiście fałszywego) i stanowiska (jak wyżej). Po czym burknął coś niezrozumiałego nawet dla siebie samego w kierunku właściciela taksówki. Ten jednak, wbrew pozorom, okazał zadowolenie, sądząc zapewne, że Terranin nagrodził go jakimś wyjątkowo zgrabnym komplementem. A może na samopoczucie tubylca wpływ miała garść drobnych monet podanych mu niechętnym gestem przez radcę prawnego Instytutu?... - Zawiozę pana do dyrektora - zaproponował miejscowy urzędnik, czyniąc zapraszający do samochodu ruch ręką. - Domyślam się, że jestem przezeń oczekiwany - odparł Flor-Janos wykwintnym językiem dyplomatów, którego nauka podczas przyspieszonego kursu przychodziła mu najtrudniej. - Oczekiwany? - zdziwił się Velli. - Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o pana przylocie! 6. Zaskoczenie odmalowujące się na twarzy dyrektora Instytutu nie mogło mieć szczerszego odzwierciedlenia, a jego przenikliwy wzrok bazyliszka, jak niewidzialne rentgenowskie promienie, zabójczo przenikał Flora-Janosa. - Zastanówmy się - rzekł posępnie i zamilkł na kilka chwil. Flor w tym czasie rozglądał się z zainteresowaniem po gabinecie. Na ścianie za plecami dyrektora - tabliczka stojąca na potężnym mahoniowym biurku informowała, że posiadał tytuł doktorski i nazywał się Jonatan Capetown - wisiał portret prezydenta Terry. Mężczyzna nie mniej srogim wzrokiem od właściciela gabinetu spoglądał na dwójkę milczących mężczyzn. - Zastanówmy się - powtórzył dyrektor, którego marsowe oblicze zdradzało rosnące niezadowolenie. - Jaki cel miało nieinformowanie nas o pańskim przylocie? W takim przypadku i ja, i pan postawieni zostaliśmy w nader kłopotliwej sytuacji... - A może ktoś po prostu zapomniał? - rzucił ni stąd, ni zowąd Flor, chociaż sam nie wierzył w taki obrót spraw. Sam zresztą zastanawiał się, dlaczego nikt nie uprzedził przedstawicieli Terry na Kadarze o jego wizycie. Gdyby chciano ukryć ją w absolutnej tajemnicy, wysłano by go pod zupełnie innym pozorem, nie mieszając w to Instytutu. Jeśli jednak już wmieszano, jest w tym jakiś cel - pomyślał. Szkoda tylko, że nie mógł myślami tymi podzielić się z dyrektorem. Być może we dwójkę doszliby do bardziej konstruktywnych wniosków. - Kim pan jest? - zapytał nagle Capetown. - Nazywam się... Nie dane mu jednak było dokończyć, bowiem dyrektor poderwał się ze skórzanego fotela i począł nerwowo wymachiwać rękoma, jakby przyplątała się doń odrobina szaleństwa. - Kim pan jest naprawdę? - Urzędnikiem - odparł Flor. - Zwykłym urzędnikiem w podróży służbowej - dodał, przywołując na twarz najbardziej niewinny ze swoich uśmiechów. Dyrektor opadł z powrotem na fotel i przez interkom wezwał Velliego. Radca prawny pojawił się niespełna pół minuty później. Trzymał w dłoni gęsto zadrukowaną kartkę papieru. - Czego pan się dowiedział? - spytał Capetown. Velli spojrzał najpierw, niezbyt pewnie, na Flora, by następnie przenieść wzrok na swego przełożonego, po czym wziął głęboki oddech i jednym tchem wyrecytował: - W Ministerstwie Spraw Galaktycznych nie ma pracownika o nazwisku Janos Berger. Tym bardziej więc Ministerstwo nie mogło takowego wysłać z oficjalną wizytą na Kadar. Ho-ho! - włączył się w umyśle Flora dzwonek alarmowy. - Z kim pan rozmawiał? - spytał dyrektor. - Z kierownikiem działu kadr Ministerstwa. Zapadło nieznośne milczenie. Flor wbił swoje spojrzenie w podłogę, potem ostrożnie przeniósł je na Velliego, który w międzyczasie stanął za plecami swego szefa, w każdej chwili gotów rzucić się w jego obronie na intruza. - A pan co na to powie? - Muszę coś mówić? - odparł z głupia frant Flor, mając nadzieję, że zyska w ten sposób na czasie, który był mu teraz potrzebny do wymyślenia w miarę wiarygodnej historyjki, usprawiedliwiającej jego pojawienie się w tym miejscu bez wcześniejszej zapowiedzi. - Jeżeli nie chce pan być traktowany przez nas jako persona non grata... OKO CYKLONU -------------------------------------------------------------------------------- Sebastian Chosiński - Naprawdę jest pan pracownikiem Ministerstwa? - zapytał Velli, który opuścił miejsce przeznaczone aniołowi stróżowi dyrektora, obszedł biurko i stanął obok, chociaż w bezpiecznej dla siebie odległości, Flora-Janosa. - Naprawdę - odpowiedział Flor, cedząc sylaby, jakby to miało mu pomóc w bardziej przekonywującym wypowiedzeniu kłamstwa. Zresztą, wcale nie był pewien, czy kłamie. Pieniądze, które znajdowały się w tej chwili na jego prywatnym koncie, zostały przecież przelane z konta Ministerstwa. Tak przynajmniej zapewniał go Pułkownik. Problem jednak w tym, czy mówił on prawdę?... - Jest jedno wytłumaczenie zaistniałej sytuacji - przyszedł mu w sukurs Velli. Spojrzał w stronę dyrektora i mrugnął doń porozumiewawczo okiem. - Sądzi pan? - odparł Capetown. - To się już niekiedy zdarzało, ale do tej pory żadna z operacji nie została przygotowana tak partacko. - Co panowie mają na myśli? - wtrącił się Flor. Dyskusja dotyczyła wszak jego osoby, wolał więc orientować się w tym, co mówią jego potencjalni przeciwnicy, bo na przychylność radcy i dyrektora liczyć już raczej nie mógł. - Chyba że to partactwo również jest zamierzone... - dokończył swoją wcześniejszą myśl dyrektor. Flor zgłupiał kompletnie. Wiedział już, że - w jakimś sensie - został wystawiony przez Pułkownika; teraz natomiast czuł się, jakby ta dwójka - traktując go jak niepotrzebny nikomu, a już na pewno im samym, śmieć - zastanawiała się, w jaki sposób spuścić go do kanału. - Ostatnimi czasy stosunki pomiędzy rządem Kadaru a naszym Instytutem stały się napięte - wyjaśnił spokojnym tonem Capetown. - Prezydent Tetlav podjął pewne działania zmierzające nawet do wydania nam zakazu działalności. Jeżeli do tego dojdzie, będziemy musieli wynieść się z Kadaru. - Co wtedy? - zapytał Flor, nie bardzo orientując się w zawiłościach galaktycznej dyplomacji. - Terra musiałaby wykreślić kolejną planetę ze swojej strefy wpływów - poinformował smutnym głosem Velli. - No i kij! - Flor wzruszył ramionami. - Na co komu taka planetka, gdzieś na peryferiach galaktyki?... - Życie nie znosi próżni - odparł na to Capetown, zaskoczony mało parlamentarnymi zwrotami użytymi przez pracownika Ministerstwa, w którym i on kiedyś zaczynał karierę dyplomatyczną. - Jeśli my odejdziemy z Kadaru, ktoś zajmie nasze miejsce. Władza prezydenta Tetlava i jego braci nie utrzyma się długo, jeśli zostanie on odcięty od finansowania przez któreś z galaktycznych mocarstw. - Do tej pory finansowała go Terra - dopowiedział Velli. - Co to oznacza, bo pracuję w Ministerstwie od niedawna i wciąż jeszcze się gubię w meandrach wielkiej polityki?... - stwierdził samokrytycznie Flor-Janos. - Że, najprawdopodobniej, ktoś zaoferował Tetlavowi lepsze warunki - wyjaśnił radca Instytutu. - I co ja mogę mieć z tym wspólnego? - zastanowił się Flor. - Pan? - Capetown zaczął nerwowo stukać palcami o blat biurka. - Pan może odegrać rolę płachty. - Płachty? - Czerwonej płachty! Albo... - Albo? - Zapalnika. - Byłoby dobrze, gdyby zdobył się pan w rozmowie z nami na szczerość - powiedział Velli, pochylając się nad Florem i szepcząc mu słowa niemal do ucha. - W przeciwnym razie... - Tak? Dyrektor Capetown wystukał na klawiaturze wideofonu jakiś numer i chwilę czekał na połączenie. - Będziemy pana musieli oddać w ręce miejscowej policji - odpowiedział, z uśmiechem niewiniątka na twarzy, Velli. W międzyczasie połączenie zostało zrealizowane. - Słucham! - głos zdradzał nieskrępowaną niczym władczość. - Panie generale! - A, to pan, Capetown. Czym mogę służyć? - Generale Gonadi, mam dla pana bardzo ciekawą informację. Może spotkalibyśmy się dzisiaj wieczorem? - Sami? Czy w towarzystwie moich braci? - Ależ, panie generale, nie śmiałbym zawracać głowy prezydentowi. Na to, jeśli zaistnieje taka potrzeba, zawsze przyjdzie czas - odparł usłużnie dyrektor Instytutu Badań nad Zjawiskami Paranormalnymi. A Flor przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu, z coraz większym trudem powstrzymując wściekłość. Na siebie, swego Trenera i - nade wszystko - Pułkownika. 7. Mijały kolejne minuty, które Flor spędzał bezczynnie, zamknięty na klucz w jednym z pomieszczeń mieszczących się w wieżowcu mieszkalnym Instytutu. Chociaż Capetown nie określił tego w ten sposób - był to klasyczny przykład "aresztu domowego". - Do czasu wyjaśnienia sytuacji - poinformował go dyrektor Instytutu, odprowadzając pod strażą do pokoju. I Flor czekał na owe wyjaśnienie, które - choć minęła już godzina od czasu, gdy przekręcono za nim klucz w zamku - nie nadchodziło. Z przyjemnością jednak odpoczął, leżąc na wygodnej kanapie, przekonany, że siły nadwątlone długą międzyplanetarną podróżą, przydadzą mu się jeszcze tej nocy. Po kolejnym kwadransie postanowił przejść do działania. Nie bez powodu był przecież ekskomandosem. Bez większego trudu uporał się z zamkiem w drzwiach, które odgradzały go od wolności. Wolności?! - powtórzył w myśli z ironią, wyszedłszy na pusty o tej porze korytarz. - Dopiero teraz mogę wdepnąć w bagno na dobre. Rozejrzał się po korytarzu, szukając zamontowanych w ścianach bądź na suficie kamer i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma żadnego śladu wskazującego na ich istnienie. Co jednak wcale nie musiało równać się z ich nieobecnością. Cóż, trzeba ryzykować! Nie korzystając z windy, zbiegł po schodach awaryjnych kilkanaście pięter w dół do recepcji. Strażnik był na miejscu. Znudzony, oglądał telewizję. Nie zauważył nadchodzącego na paluszkach Flora i zapewne nie zdał sobie nawet sprawy z uderzenia w tył głowy, które pozbawiło go przytomności. Flor zajął jego miejsce i zerknął na pulpit sterowniczy. A jednak - kamery były! Na jego szczęście strażnik wcale nie zerkał na nie tej nocy, znacznie bardziej zainteresowany przebiegiem akcji jednego z sensacyjnych seriali. W komputerze Flor odszukał listę mieszkańców i, dowiedziawszy się, że radca prawny Velli mieszka w apartamencie numer 1768 na osiemnastym piętrze, udał się doń, tym razem już jednak korzystając z dobrodziejstw super szybkiej windy. Zamek do mieszkania Velliego również nie stanowił dla Flora poważniejszej przeszkody. Podobnie jak i sam radca, którego zastał śpiącego nago w wielkim wodnym łożu. Z trudem dochodził do przytomności, co w dużej mierze spowodowane zostało zapewne także zbyt dużą ilością wypitego alkoholu. - Mogę wziąć łyka? - spytał Flora-Janosa, kiedy już, ubrany, usiadł na brzegu łóżka. Flor kiwnął przyzwalająco głowę, więc Velli sięgnął po stojącą na stoliczku nocnym, opróżnioną już do połowy, butelkę miejscowej wódki, i jednym haustem wlał do gardła nieco więcej niż pięćdziesiątkę przezroczystego płynu. Dopiero teraz zaczął odzyskiwać jasność umysłu. - Gdzie jest dyrektor Capetown? - spytał Flor. - Udał się na spotkanie z generałem Gonadim. - Kiedy wróci? - Nie sądzę, żeby stało się to dzisiaj w nocy. Generał Gonadi lubi uprzyjemniać wieczory swoim gościom wizytami w podległych jego resortowi burdelach... Mam zatem jeszcze kilka godzin, nim ktokolwiek dowie się o mojej ucieczce - pomyślał Flor. - Biorąc oczywiście pod uwagę fakt, że cios, który zadałem strażnikowi, był wystarczająco mocny. - Zbieraj się! - rzucił do Velliego, a gdy ten ociągał się z wykonaniem polecenia, posłał mu potężnego szturchańca w bok OKO CYKLONU -------------------------------------------------------------------------------- Sebastian Chosiński Radca prawny podniósł się niepewnie i chwiejnym krokiem pomaszerował do drzwi. Flor ruszył za nim. - Potrzebuję sprawnego i szybkiego środka lokomocji - powiedział, kiedy znaleźli się na korytarzu. - Podejrzewam, że dysponujesz takim?... Velli przytaknął ruchem głowy. - Stoi na placu. - Więc prowadź! Stateczek, jeśli można tak w ogóle określić pojazd przeznaczony do przewożenia mniej więcej dziesięciu osób, sprawiał nader solidne wrażenie, jakby dopiero co zjechał z linii produkcyjnej. Na bocznych drzwiach widniało logo Instytutu: czarny melonik z wystającymi zeń długimi zajęczymi uszami. - Daleko stąd do centrum? - spytał Flor, kiedy już wpakował się do wnętrza pojazdu. - Dziesięć minut lotu. - Paliwa starczy? - Rano zatankowałem do pełna - odparł Velli, sadowiąc się wygodnie na fotelu obok Flora. - Musi pan przecież mieć pilota - dodał w odpowiedzi na zaskoczony wzrok swego porywacza. - Palace de Sport - przytoczył z pamięci Flor. - Zna pan to miejsce? - Ministerstwo Spraw Socjalnych? - zdziwił się radca prawny. Zaskoczenie Flora było nie mniejsze. Uspokoił się dopiero, gdy Velli dodał: - Dzielnica nocnych lokali. Czyżby chciał się pan napić dobrego trunku? Wystarczyło powiedzieć, mam w barku całą armadę. Moglibyśmy zatopić tę cholerną planetę - zażartował niepisany ambasador Terry na Kadarze. - Dlaczego ministerstwo umieszczono w takim miejscu? - Ponieważ minister Gerald Jacobi, kuzyn jaśnie nam panującego prezydenta Tetlava, jest - to oczywiście poufna informacja - nie tylko hulaką, ale i nałogowym graczem w pokera. A że lubi łączyć przyjemne z pożytecznym, często w godzinach swej wytężonej pracy odwiedza położone w pobliżu ministerstwa kasyna... - Uhum! - przypieczętował wypowiedź radcy Flor i ruszył busem w powietrze. 8. Stolica Kadaru była miastem, jak na terrańską miarę, prowincjonalnym. Na przedmieściach panowały nieomal egipskie ciemności. Tylko centrum metropolii było jasno oświetlone i właśnie w tym kierunku radził Florowi lecieć Velli. - Palace de Sport jest budynkiem wielkością prawie dorównującym pałacowi prezydenckiemu - wyjaśnił radca Instytutu. - Czy to świadczy o pozycji, jaką w rządzie Kadaru zajmuje Jacobi? - zainteresował się Flor-Janos. - Przede wszystkim miejsce, w jakim budynek ten wzniesiono, świadczy o jego zainteresowaniach - odparł Velli. - O pozycji zresztą chyba także, jest w końcu krewnym prezydenta... Kiedy osiągnęli centrum, Flor zniżył pułap lotu i zaczął rozglądać się za jakimś lądowiskiem. - Może pan zatrzymać się na głównym placu, ale... - Oczywiście, że wolałbym nie rzucać się w oczy! - wytłumaczył Flor. - Znam takie miejsce - zasugerował radca i pokierował Flora na zaplecze jednego z nocnych lokali. Gdy tylko osiedli na twardym gruncie, przy pojeździe pojawił się umięśniony osiłek o twarzy aniołka. Zaciskał już pięści, nie spodziewając się jednak kompletnie, że znacznie odeń niższy i szczuplejszy Flor może zaatakować pierwszy. Zresztą, nie musiał nawet specjalnie atakować - wystarczyło jedno mocne uderzenie w splot słoneczny, by olbrzym zwalił się na ziemię, nie mogąc złapać tchu. - Szkoda czasu na wyjaśnienia - szepnął Flor, zgrabnie przeskakując nad leżącym. Za nim z pojazdu wyskoczył Velli. Przed dalszym marszem powstrzymał go jednak nieubłagany wzrok Flora. - Proszę mi jedynie wytłumaczyć, jak mam dotrzeć do "Czarnego Orfeusza" - zwrócił się do radcy. - Jest pan pewien, że nie będzie już potrzebował mojej pomocy? - Nawet więcej - odparł Flor - jestem pewien, że mógłbyś mi tylko przeszkadzać. - Jeśli pan tak uważa... - z jego głosu bez większych kłopotów można było wyczytać obrażoną dumę. Dopiero po chwili zastanowienia, z nie najlepiej udawaną obojętnością, Velli dodał: - A kasyno?... Musi pan wyjść na główną ulicę i skręcić w prawo. Przejdzie pan około dwustu metrów i... zobaczy wielki neon. - Dziękuję! Cios, jaki posłał w kark radcy, nie pasował do podziękowań, jakie przed chwilą złożył, ale zdecydowanie odsunął odeń na jakiś czas niebezpieczeństwo, które mogło mu zagrażać z jego strony. Cofnął się jeszcze na moment w stronę pojazdu, by zablokować wymyślonym na poczekaniu hasłem pulpit sterowniczy i - niejako "po drodze" - po raz drugi przywrócić do parteru, tym razem już na znacznie dłuższy okres, próbującego podnieść się z klęczek goryla. Ochroniarz jęknął przeciągle i udał się na niezasłużony, ale zapewne bardzo mu w tej chwili potrzebny spoczynek. Velli dokładnie określił drogę prowadzącą do "Czarnego Orfeusza" i dzięki temu już pięć minut później pewnym siebie krokiem, typowym dla posiadaczy sześciocyfrowych kont, Flor mógł przekroczyć próg kasyna. Zaskoczył go gwar panujący wewnątrz. Nie spodziewał się, że w państwie, którego ustrój nie różnił się zbytnio od komunistycznych utopii, o których uczył się dawno, dawno temu w szkole, było aż tylu obywateli mających środki i ochotę do uprawiania hazardu. Majordomus przyjrzał mu się dokładnie, nawet nieco bezczelnie, ale zagadywać nie próbował. Widocznie nie należało to do jego obowiązków. Od rozmów z gośćmi musiał być ktoś inny. Flor dystyngowanie przemierzył salę i udał się w kierunku, znajdującego się po jej drugiej stronie, baru. Zamówił whisky, dzięki czemu zasłużył sobie na pełne aprobaty spojrzenie barmana. Nie był to zapewne trunek nazbyt często zamawiany przez stałych bywalców "Orfeusza". Był bowiem wyjątkowo drogi; whisky nie produkowano na Kadarze, trzeba ją było sprowadzać z Terry, co znacznie podnosiło wartość i cenę tego złocistego płynu. - Pan z Terry? - spytał barman, wrzucając do szklanki dwie kostki lodu. - W podróży służbowej - odparł Flor. - I przyszedł pan stracić u nas nieco gotówki? Flor zaprzeczył ruchem głowy. - Przyszedłem podreperować swoje konto. - Życzę więc powodzenia! Zabrał trunek z sobą i ruszył ku grupie mężczyzn grających w ruletkę. Jego uwagę, jak zresztą wszystkich pozostałych, zwrócił niski grubasek o lisiej twarzy; cokolwiek obstawił - wygrywał, doprowadzając tym samym do spazmów pozostałych graczy. Gdy zgarnął żetony o wartości stu tysięcy kadaryjskich dolarów, pożegnał się grzecznie, kiwając na prawo i lewo przepraszająco swoją okrągłą, tłustą głową, co jeszcze bardziej zdenerwowało jego niedawnych, teraz odczuwających jedynie złość i upokorzenie, przeciwników. Poszedł do kasy, wymienić żetony na gotówkę. Flor z czystej ludzkiej ciekawości obserwował go przez chwilę, ale szybko stracił nim zainteresowanie. Ponownie zatrzymał się na dłużej przy stoliku, przy którym grano w bakarata. Miał nawet przez moment ochotę dołączyć do grających, ale dokładnie w tej samej chwili z drugiej strony podeszła do stolika uderzająco piękna kobieta w czerwonej wieczorowej sukni. Wzrok wszystkich mężczyzn powędrował na nią. Zdążyłbym teraz każdemu z nich opróżnić kieszenie marynarek i odejść niezauważony - pomyślał Flor, instynktownie sprawdzając, czy jego portfel, zawierający poza paroma drobnymi jedynie kilka kart kredytowych, wciąż znajduje się na swoim miejscu. Obszedł stolik dokoła i przystanął obok ciemnowłosej piękności. Pachniała tak, jak wyglądała - oszałamiająco! Zbyt dużo jednak oglądał w młodości filmów szpiegowskich, by dać się nabrać na ten ograny do bólu trick. Pojawienie się pięknej kobiety w kasynie zawsze bowiem zapowiadało kłopoty. Nawet jeśli w tym momencie nie chodziło o niego, szóstym zmysłem przeczuł, że zaraz coś się wydarzy. Coś, co może go wplątać w jeszcze większą aferę. Nie zastanawiając się dłużej, opuścił natychmiast salę. Dopił whisky, pozostawiając na dnie szklanki nierozpuszczone do końca kostki lodu. Szkło odstawił na ladę. - I co, udało się? - usłyszał jeszcze za plecami głos barmana. - Wrażenia były niezapomniane - odparł, nawet się doń nie odwracając. Ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Gdy przechodził przez główny hol, usłyszał odbijający się od marmurowych ścian odgłos dodatkowych kroków. Kątem oka złowił kobietę w czerwonej sukni. Przystanął na moment, udając, że musi zawiązać sznurowadła w butach. Kobieta wyprzedziła go i poszła do toalety. Odetchnął z ulgą, ale kiedy się wyprostował, poczuł jak coś ostrego wrzyna mu się w bok. Psiakrew - zdążył zakląć w myśli. - Dałem się podejść jak dziecko! - Cicho - usłyszał czyjś szept za plecami; głos na pewno nie był mu znajomy. - Pan prowadzi. - Ale dokąd? - Na razie na ulicę. Jakież było jego zdziwienie, kiedy zreflektował się, że próbę jego uprowadzenia podjął tłusty grubas, ten sam, który zgarnął spory szmal w ruletce. Musiał się mocno powstrzymywać, by nie wybuchnąć śmiechem. Grubas sprawiał bowiem wrażenie kompletnego dyletanta, wystarczyłoby pewnie podnieść na niego głos, by rzucił się do ucieczki. Z tym jednak zawsze zdążę - pomyślał. - Bo jak na razie, to on ma w ręku poważniejszy argument. Gdy wyszli na ulicę, natychmiast pod drzwi kasyna podjechał samochód. Wsiedli do środka, moszcząc się na tylnych siedzeniach, i wóz ruszył. - Jestem porwany? - spytał Flor. - Skądże - odparł grubas. - Co najwyżej zaproszony na rozmowę. - Przez kogo? - Mojego szefa! O więcej nie pytał. I tak pewnie nie udzielono by mu odpowiedzi. Z sensacyjnych filmów doskonale wiedział, że w takich sytuacjach nigdy ich nie udzielano. 9. Miał wrażenie, że jeżdżą w kółko po mieście. Pewnie po to, by mnie zmylić - doszedł do wniosku, co zdecydowanie podniosło go na duchu. - Gdyby zakładali, że mnie zabiją, zawieźliby od razu na miejsce... Nie awanturował się więc, o nic nie dopytywał - cierpliwie czekał, co będzie dalej. Tymczasem po półgodzinnym kluczeniu wjechali w jakąś boczną uliczkę i samochód zatrzymał się. - Pan wysiada - poinformował go grubas, wymachując mu przed nosem pistoletem. - A pan nie będzie mi towarzyszył? Na tłustej, świńskiej twarzy odmalował się uśmiech. - Moja rola w tej grze dobiegła końca - odpowiedział i zamknął za Florem drzwi. Gdy samochód zniknął za najbliższym zakrętem, Flor rozejrzał się po ulicy. Była ciemna i, wydawało się, pusta. Instynkt go jednak nie zawodził, skoro pomyślał, że jedynie "wydawało się", ponieważ po upływie kilkunastu sekund parę metrów przed nim zamajaczyła czyjaś postać. - "Wolność musi przyjść..." - usłyszał Flor, na co odpowiedział: - "...A my wyjdziemy z cienia." Nieznajomy zapalił latarkę, jej światło skierował najpierw na Flora, a potem - by ten mógł mu się przyjrzeć - na siebie. Był to niewysoki, choć mimo wszystko znacznie wyższy od grubasa, który go tu przywiózł, postawny mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie przeciwdeszczowy płaszcz i kapelusz. Przypominał Bogarta, tyle że jego twarz nie zdradzała jeszcze zmęczenia życiem. - Chodźmy! Chwycił Flora za łokieć i poprowadził w głąb ulicy. - Przepraszam za tę całą maskaradę - powiedział nieznajomy. - Ale było to, proszę mi uwierzyć, konieczne z powodów bezpieczeństwa. - Pułkownik... - zaczął Flor, ale mężczyzna natychmiast mu przerwał: - Niech pan poczeka, aż znajdziemy się w bardziej stosownym do rozmów miejscu! Zamilkł zatem i czekał, aż rozsiądą się wygodnie w dwupokojowym mieszkaniu na poddaszu jednej ze starych kamienic. - Pułkownik przesyła panu pozdrowienia - dokończył Flor. - W naszej sytuacji pozdrowienia to trochę za mało - odparł mężczyzna, zakładając nogę na nogę. Czuł się swobodnie, w niczym nie przypominał spiskowca. Czy to jednak ważne? - pomyślał Flor. - Nie każdy musi mieć od razu wypisane na twarzy: "walczę z władzą!" - Czekaliśmy na pana w kasynie od dwóch godzin. Dlaczego pan się spóźnił? - Zaszły pewne nieoczekiwane okoliczności - odpowiedział i pokrótce przedstawił nieznajomemu przebieg jego dotychczasowej wizyty na Kadarze. - Te puzzle zaczynają powoli do siebie pasować - stwierdził mężczyzna, kiedy już Flor doszedł do końca swojej opowieści. - To znaczy? - Rozumiem już, czemu Capetown udał się na rozmowę z Gonadim. - A udał się? - spytał Flor, który ten jeden jedyny szczegół w relacji opuścił. - Wpadł w panikę! - Mężczyzna z zadowolenia zatarł dłonie. Wstał i podszedł do barku, z którego wyciągnął butelkę szampana. Flor spojrzał na niego niepewnie. - Uważa pan, że jest za co wznosić toast? - Za spryt Pułkownika, chociażby... - odparł. - Spryt? - powtórzył z niedowierzaniem Flor, który do tej pory miał na ten temat zupełnie odmienne zdanie. - Gdyby Capetown wiedział o pańskiej wizycie wcześniej, zdążyłby się do niej przygotować. A tak... został kompletnie zaskoczony. To był sygnał! - Ten, jak to pan nazwał, "sygnał" mógł mnie kosztować życie - stwierdził Flor. - I kosztowałby, gdyby dyrektor był profesjonalistą. - On być może wciąż jest przekonany, że siedzę w areszcie. - To już nie ma najmniejszego znaczenia, skoro jest pan tutaj. Korek wyskoczył z szampana i wzburzony płyn polał się po szyjce butelki na dywan. Mężczyzna natychmiast rozlał go do wysokich kieliszków i jeden z nich podał Florowi. - Za co w końcu pijemy? - zapytał Terranin. - Za udaną operację! - To żart? - Zdrajca w Instytucie został zdemaskowany - okazał się nim sam dyrektor Capetown! Mina Flora wyrażała teraz jednak uczucie całkowicie odmienne od zadowolenia; powoli czerwieniał na twarzy i mogło się wydawać, że za chwilę wybuchnie jak korek szampana. - Chce mi pan powiedzieć, że tylko po to leciałem tutaj z Terry? - spytał, starając się nadać swemu głosowi ton jak najbardziej pokojowy. - Capetown zostanie odwołany. - Tego się nie robi w taki sposób! - wybuchł wreszcie Flor. - Czego? - Przecież władze Kadaru dowiedzą się o wszystkim. - To również ostrzeżenie dla nich. - Przed czym? - Przed wpakowaniem się w awanturę skierowaną przeciwko Terze. - I pan uważa, że to przekona Tetlava i Gonadiego? - W rzeczywistości są to bardzo tchórzliwi ludzie. - Może i tchórzliwi, nie znam ich, ale czy na pewno aż tak głupi?... 10. W ciągu godziny, która minęła od chwili, kiedy wylądowali w centrum miasta, Velli nie zdołał dojść do siebie. Udało się to natomiast gorylowi, który od razu gdzieś się ulotnił. Nie zauważywszy jego ciała na placu, Flor wzmógł czujność, obawiając się, że olbrzym mógł się zaczaić w jakimś ciemnym zakątku i napaść nań, gdy będzie się zbliżał do pojazdu. Widocznie jednak taka myśl nie zrodziła się nawet w umyśle osiłka, bowiem nie spotkała Flora żadna niemiła niespodzianka. W środku stateczku radca siedział za pulpitem sterowniczym, klnąc na czym świat stoi pokładowy komputer, który nie pozwalał mu wystartować. - Jakie wpisał pan hasło? - spytał, cedząc słowa przez zęby, Flora. Ten zajął jego miejsce, wypychając go na fotel obok, i wystukał na klawiaturze: VELLI. Radca zawył z bezsilnej wściekłości. Pojazd drgnął i wolno uniósł się na wysokość kilkunastu metrów. Zawiśli nad placem i wtedy - wtedy rozległ się odgłos wybuchu. Spojrzeli na siebie zarazem zdziwieni i wystraszeni. Velli automatycznie włączył radio. Nie minęła minuta, gdy spiker doniósł o zamachu bombowym w centrum stolicy Kadaru. - Wybuch ładunku fotonowego spowodował liczne ofiary wśród stałych bywalców kasyna "Czarny Orfeusz"! Flor poczuł się, jakby dostał obuchem w łeb. Na twarzy radcy odmalowało się przerażenie. W oddali słychać było sygnały karetek pogotowia pędzących na pomoc poszkodowanym. - To pana sprawka? - spytał oskarżycielskim tonem Velli. - Po to pan tu przyjechał? Flor nie wiedział, co odpowiedzieć. Był przekonany, że cokolwiek powie, radca Instytutu i tak mu nie uwierzy. Nie mógłby mieć o to nawet do niego żalu; na miejscu Velliego też by sobie nie wierzył. - Wiem, że pana nie przekonam - powiedział jedynie - ale nie miałem z tym nic wspólnego. Owszem, byłem tam, ale wyszedłem po piętnastu minutach, nie zostawiając żadnej bomby. Velli odwrócił twarz w drugą stronę. Spoglądał teraz wysoko w niebo, na gwiazdy. Lecieli donikąd, w absolutnym milczeniu. Jedynym dźwiękiem, jaki do nich docierał, był szum silnika. - Kto to mógł zrobić? - spytał, przerywając wreszcie nieznośną ciszę, Flor. Radca wzruszył tylko ramionami. - Niech pan mi pomoże! - Pomóc panu? - Boję się, że cała wina zostanie zrzucona na mnie - powiedział to trochę na "rybkę", ale natychmiast zdał sobie sprawę, że tak się może stać w rzeczywistości. Jakie przyniesie to konsekwencje - wolał nawet nie myśleć. Oddalali się od miasta. Ktokolwiek śledził trasę ich lotu, mógłby odnieść wrażenie, że uciekali z miejsca wypadku, ścigani - jak przez wyrzut sumienia - przez rozwrzeszczane do granic ludzkiej wytrzymałości syreny alarmowe. - To może oznaczać wojnę - powiedział Velli. - Z kim? - Z Kadarem! - Terra miałaby zaatakować tę planetkę? - zdziwił się Flor. - Po co? Przecież Tetlav i tak jest uzależniony od nas. - Nie! - zaoponował radca. - Nie Terra. Hradczanie! - A co oni mają tu do roboty? - Przyjdą w sukurs bratniemu narodowi kadarskiemu. - I prezydent się na to zgodzi? - On ich o tę pomoc poprosi. - Dlaczego? - Agenci Hradu od dawna infiltrują rząd Kadaru. Przedsiębiorcy inwestują w budowę kopalni... - Kopalni? Jakich kopalni?... Flor oświetlił reflektorem okolicę i dostrzegł niewielką polankę w lesie. Wylądował, przede wszystkim po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza i nieco dojść do siebie. - Tetlav starał się ukryć to przed nami, ale kiedyś przypadkiem podczas wizyty w burdelu Gonadi wygadał się po pijanemu przed dyrektorem - mówiąc o dyrektorze Velli miał na myśli Capetowna - że ich naukowcy odkryli na biegunie północnym Kadaru niewielkie złoża nikomu nie znanego minerału. Rozpoczęli nawet wstępną eksploatację... - Co to za minerał? - zainteresował się Flor. - Nie mam pojęcia. - A Capetown? Jaka jest jego rola w tym wszystkim? - Dlaczego pan zakłada, że wszyscy mają jakąś rolę do odegrania? - odpowiedział pytaniem na pytanie radca. - To pana wprowadzono do gry, pan ma tu rolę do odegrania. My po prostu reprezentujemy na Kadarze interesy Terry. - Interesy, które są zagrożone - uzupełnił Flor. Obszedł trzykrotnie statek dokoła, ale wcale się nie uspokoił. Velli patrzył na niego z podejrzliwością i niepokojem zarazem. - Gonadi mógł specjalnie puścić parę z ust przed Capetownem? - spytał Flor, zatrzymując się przy radcy. - Był wprawdzie pijany. Lecz to u niego normalny stan. - A może to prowokacja? - Tylko co miałaby na celu? - Sprawdzić, jak zareaguje Terra! Velli wbił wzrok we Flora, po czym spytał: - I jak zareagowała? - Nerwowo! Flor wsiadł do pojazdu i pociągnął za sobą radcę. - Zastanawiam się jeszcze, po co był ten zamach? - To sygnał - odparł Velli. - Pytanie: dla kogo? - Odpowiedź: dla Hradu. - Czegóż więc możemy się spodziewać w najbliższych godzinach? - Nie uprzedzajmy wydarzeń. Flor skierował pojazd do miasta, na co radca zareagował niemałym zaskoczeniem. - Ma pan jakiś plan? - Żadnego - odparł komandos. - Ale gdy nadciąga cyklon, przetrwać mogą jedynie ci, którzy znajdą się w jego oku! 11. Im bliżej była stolica, tym bardziej puls Flora przyspieszał. Komandos z trudem przełykał ślinę, bo choć wcześniej niejeden już raz znajdował się w poważnych tarapatach i nawet ryzykował życie, nigdy nie chodził po wrogim terytorium z zawiązanymi oczyma, nie mając najmniejszego pojęcia, kto jest dlań wrogiem, a kto przyjacielem. - Gdzie chce się pan zatrzymać? - spytał Velli. - Tam gdzie na pewno nie będą mnie szukali. - A więc Instytut odpada... - Myślałem o "Czarnym Orfeuszu", jeśli cokolwiek z niego pozostało - odparł Flor, na co radca zareagował przeciągłym gwizdem, który oznaczać mógł tylko jedno: aprobatę dla jego odwagi albo... skrajnej głupoty. Chociaż od zamachu w kasynie minęło już sporo czasu, sygnały karetek pogotowia wciąż nadawały rytm nocnemu życiu miasta. Napięcie udzielało się nie tylko Florowi, ale i jego towarzyszowi, który niespodziewanie dla niego samego stał się jego jedynym kompanem. Ciszę przerwał szum wideofonu. Ekran zabłysł błękitną poświatą, z której po chwili wyłoniła się wściekła twarz dyrektora Capetowna. Na szczęście Flor zauważył go pierwszy i natychmiast rzucił się na fotel, jednocześnie szepcząc do Velliego: - Mnie tu nie ma. Dla zwiększenia efektu swoich słów, z kieszeni spodni wyciągnął mały laserowy pistolecik. Radcy nie musiał jednak przekonywać; on i tak nie przepadał za swoim szefem. - Gdzie pan jest, do cholery, Velli?! - wściekał się Capetown. - Wybrałem się na przejażdżkę - odparł spokojnie, jakby nic ważnego się nie wydarzyło, radca. - Na przejażdżkę?! W takiej chwili!... - Dobra jak każda inna. - Pan nie wie, co się dzieje? - Właśnie przed chwilą usłyszałem i postanowiłem natychmiast wrócić do Instytutu. - Nie musi pan lecieć do Instytutu. Mnie tam nie ma... - A gdzie pan jest? - spytał od niechcenia Velli. Capetown zwlekał chwilę z odpowiedzią; wreszcie wyjaśnił: - Ma pan rację! Spotkajmy się w Instytucie za kwadrans. I rozłączył się. Flor, który zdążył już ścierpnąć klęcząc na podłodze, z ulgą wrócił do pozycji pionowej. Spojrzał na radcę prosząco i spytał: - Nie będzie miał pan chyba nic przeciwko temu, że najpierw wysiądę w mieście? - To nie jest, przynajmniej moim zdaniem, najlepszy pomysł, ale lepszego nawet ja nie wymyślę! Flor wysiadł na tym samym placu, na którym zatrzymali się poprzednio, i przeszedł tę samą drogę prowadzącą do "Czarnego Orfeusza". Tyle że tym razem kasyna już nie zastał. Pozostała niemała kupa gruzu i mnóstwo walających się po okolicy szczątków ludzkich. Gdyby nie był żołnierzem, wpadłby teraz w panikę i wymiotował z nadmiaru wrażeń. Gdyby nie był żołnierzem, wpadłby w panikę, nie mając pojęcia, co robić dalej. Ale on był żołnierzem z prawdziwego zdarzenia i - mimo to - nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Najlepiej byłoby uciec z Kadaru - doszedł do wniosku. Ale jak? - Jeśli wystawił mnie Pułkownik, będą znać moje prawdziwe nazwisko, a innych papierów, poza fałszywym dowodem wystawionym na Janosa Bergera, nie mam. Jedyne, na co mógł liczyć, to szmugler, który przemyciłby go na inną planetę. Problem w tym, że nie zrobi on tego za darmo; Flor z kolei nie liczył zbytnio na to, że Pułkownik nie zablokuje jego kart kredytowych, wydanych na nazwisko Bergera. Innych natomiast przy sobie nie posiadał. Pokręciwszy się przez kilka minut dokoła miejsca zamachu, postanowił wpaść na chwilę do jednego z licznych w tej okolicy barów. Nie tylko odczuwał ogromne pragnienie, ale przede wszystkim głód, dopiero teraz bowiem zdał sobie sprawę, że od chwili lądowania na Kadarze - co nastąpiło dobrych kilka godzin temu - nie miał nic w ustach. Wstąpił więc do pierwszego otwartego o tej porze baru i zamówił specjalność zakładu, nie bardzo nawet wiedząc, co to będzie. Nie zdziwił się jednak, gdy przyniesiono mu coś przypominającego terrańskie knedle. Potrawa parowała jeszcze na talerzu, musiał więc odczekać kilka minut, aż przestygnie. Czas umilał sobie dyskretnym obserwowaniem pozostałych klientów lokalu. Bez dwóch zdań, były to osoby majętne, o czym przekonywały nocne stroje i sposób bycia. Wyglądali na szczęśliwych, ale czy byli takimi w rzeczywistości? Kiedy uporał się z knedlami, zażądał whisky. Barman chyba nie dosłyszał, bo przyniósł setkę miejscowej wódki. Flor nie zwrócił mu jednak uwagi, przechylił kieliszek, zapłacił za wszystko i ruszył w stronę wyjścia. I wyszedłby, gdyby nagle, w odległym kącie sali nie mignęła mu znajoma postać. Był to grubasek, który pod groźbą pistoletu dostarczył go na miejsce spotkania z tutejszym agentem. W jeszcze większe zdumienie wprawił go jednak widok towarzyszącej tłuściochowi osoby - niezwykle pięknej kobiety. Chociaż nie miała już na sobie długiej do kostek wieczorowej sukni w kolorze czerwonym, a jedynie dżinsowe spodnie i obszerny wełniany sweter - jej twarz poznałby wszędzie, w każdym miejscu i o każdej porze! Skręcił więc w ostatniej chwili i wszedł do toalety. Po umyciu rąk wrócił do sali i zamówił jeszcze jedną whisky. Ponownie podano mu wódkę i ponownie wypił ją bez słowa sprzeciwu, choć kelnera zaczął już podejrzewać o świadomą złośliwość. Kątem oka spoglądał na niecodzienną parę: grubasa i ciemnowłosą piękność. Tłuścioch sprawiał wrażenie odrobinę zdenerwowanego, kobieta zachowywała się znacznie swobodniej, szczebiotała mu coś do ucha, od czasu do czasu głaszcząc czule, a może z politowaniem, po spoconej łysinie. Ta para powinna mnie do kogoś doprowadzić - stwierdził i, gdy tamci opuścili lokal, poszedł za nimi. Na ulicy nie było już słychać karetek, widocznie wszystkich poszkodowanych w zamachu odwieziono już do szpitali, a zmarłymi zajęli się właściciele zakładów pogrzebowych. Grubas podszedł do samochodu - tego samego, którym nie tak dawno wiózł Flora - i otworzył drzwi, by wpuścić doń kobietę. Flor był jednak szybszy: wepchnął ciemnowłosą piękność do środka, samemu sadowiąc się na tylnym siedzeniu obok niej. Gdy grubas przez otwarte drzwi wsunął swą łysą głowę, by zaprotestować przeciwko tak chamskiemu zachowaniu, ujrzał wymierzoną prosto w swoje czoło lufę pistoletu. Bardziej jednak niż widok pistoletu zaskoczyła go obecność Flora. - To pan? - zdziwił się, z trudem zdoławszy wypowiedzieć dwa krótkie słowa. Teraz także kobieta przyjrzała się Florowi dokładniej, na co ten odpowiedział najbardziej szarmanckim uśmiechem, na jaki mógł się w tej sytuacji zdobyć. - Wsiadaj! - Flor krzyknął do grubasa, ponaglając go ruchem dłoni uzbrojonej w miotacz promieni laserowych. Grubas wcale nie miał zamiaru stawiać oporu ani wzywać kogokolwiek na pomoc. Widocznie i dla niego byłoby nie wskazane wzbudzać zainteresowanie policji. - Dokąd jedziemy? - zapytał, kiedy już zajął miejsce za kierownicą. - Tam, dokąd wiózł mnie pan wcześniej! Samochód ruszył. Flor, teraz już najedzony i lekko podchmielony, zaczął odczuwać senność; oszołomienie potęgował mocny zapach perfum używanych przez kobietę. Jej bliskość działała nań kojąco, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że takie uczucie, połączone z nieuwagą, mogło kosztować go życie. - Po co chce pan tam jechać? - spytał grubas, zerkając w lusterko, by zobaczyć swego niecodziennego pasażera. - Szukam tropu. - A konkretnie, kogo? - wtrąciła się kobieta. Po raz pierwszy usłyszał jej głos; miała lekką chrypkę, ale to czyniło ją jeszcze atrakcyjniejszą. - Ten pan - odparł Flor, wskazując kierowcę - wie. - Nie wiem, jak Kadar kocham - odkrzyknął grubas. - Wiózł mnie pan już do niego! - Flor podniósł głos, by nie stracić rezonu, ale, po prawdzie, to stracił go już dość dawno. - Zawiozłem pana w konkretne miejsce, a nie do konkretnej osoby - bronił się grubas. - Więc pan nie wie?... Kierowca nacisnął pedał hamulca i samochód zatrzymał się na środku jezdni. Grubas spojrzał porozumiewawczo na kobietę; jego oczy zdradzały niepewność, ale nie strach - tego Flor był pewien. Nikt nie musiał go w tej chwili przekonywać, że przebieg wydarzeń wymknął mu się spod kontroli. Na nic nie miał wpływu, wydany na łaskę i niełaskę całkowicie obcych mu osób. - Co z nim zrobimy? - spytał grubas, a słowa te skierowane były do siedzącej obok Flora piękności. - Wlazł w szkodę i wierzga - stwierdziła z niechęcią kobieta. - Może naprawdę o niczym nie wiedział? - Stuknąć go też nie sztuka. - Niby jest po naszej stronie. Ta dziwna dyskusja zaczęła go z lekka denerwować. Wreszcie nie wytrzymał i zaklął głośno pod nosem, po czym swój krótki komentarz uzupełnił pytaniem: - Przepraszam, to o mnie mowa? - A jest tu ktoś czwarty? - odparła kobieta. Gdy przez kolejne dwie minuty spierali się o to, co z nim zrobić, Flor nie wytrzymał. - Odwieźcie mnie do Instytutu - zaproponował błagalnie. - Do Instytutu? - powtórzyła kobieta. Grubas spojrzał pełnym politowania wzrokiem najpierw na kobietę, później na Flora, by ostatecznie ponownie wbić swoje spojrzenie w brunetkę, po czym stwierdził: - Zwariował! - Albo nic nie rozumie - dodała kobieta. Chcąc, nie chcąc, Flor musiał przyznać jej rację; wolał jednak nie robić tego na głos. OKO CYKLONU -------------------------------------------------------------------------------- Sebastian Chosiński - Na Kadarze nie ma terrańskiej ambasady. Jedyną osobą, do której oficjalnie mógłbym się zwrócić o pomoc, jest dyrektor Capetown - blefował i wszyscy o tym doskonale wiedzieli. - Capetown siedzi w kieszeni u Gonadiego i wszyscy o tym doskonale wiedzą - odpowiedział grubas. - Jest podwójnym agentem! - Co to za agent, skoro wszyscy wiedzą, czym się zajmuje? - spytał Flor. - Jeśli jest pan zdesperowany, to pójdzie do łóżka nawet z kurwą, o której będzie wiedział, że ma syfilis - wyjaśniła kobieta. Flor miał już na końcu języka pytanie, czy wiedzę tę nabyła w drodze osobistych doświadczeń, ale nie chciał robić sobie wrogów z ostatnich być może osób, które mogły go wywieźć z kadarskiego domu niewoli. 12. Nie dość, że był ślepy - a raczej: został oślepiony - to na dodatek od momentu, gdy postawił swą stopę na Kadarze, błądził we mgle. Poruszał się z gracją słonia w składzie porcelany. Najpierw na śmierć przestraszył Capetowna, który natychmiast go uwięził i udał się do swego protektora z prośbą o radę, co robić dalej; następnie uprowadził radcę Instytutu i wybrał się na spotkanie z agentem miejscowej opozycji, po drodze zaliczając wizytę w nocnym lokalu, który w kilka minut po jego wyjściu wyleciał w powietrze; na koniec natomiast próbował porwać dwóch nieznanych sobie ludzi, nie mając żadnego pomysłu na to, dokąd mógłby się z nimi udać. Wyszło na to, że wpakowałem się do ich samochodu, mając nadzieję, że to oni porwą mnie - rozmyślał, gdy wóz zagłębiał się w coraz bardziej podejrzane dzielnice śródmieścia. - Czego pan od nas oczekuje? - zapytała kobieta, kiedy już zostali sami (grubas gdzieś zniknął i, prawdę mówiąc, nie miał żadnej pewności, czy przypadkiem nie pojechał wezwać policję) w niewielkim, choć przytulnie urządzonym, pokoiku w suterenie. - Chcę zniknąć! - odparł krótko. - Teraz, gdy jest pan wrogiem publicznym numer jeden naszej ojczyzny? - zapytała z ironią. - Sama więc pani widzi, że mam istotny powód. - Mimo wszystko nie podzielał jej skłonności do żartów, choć imponowała mu spokojem i, tak, tak, to również, specyficzną wyrozumiałością. - Musi pani znać kogoś, kto będzie w stanie mi pomóc - błagał. - Jak? - Kto mnie stąd wywiezie. Gdziekolwiek. Potem jakoś już sobie poradzę. - Ma pan czym zapłacić? Pomyślał o kilku kartach kredytowych wciąż tkwiących w jego portfelu; kartach, które mógłby teraz bez większego żalu oddać na makulaturę. - Nie! Kobieta uśmiechnęła się doń i dostrzegł w jej uśmiechu pewną troskę. Usiadła na taborecie, zakładając nogę na nogę. Flor żałował, że nie jest w tej chwili w czerwonej sukni, która ukazałaby jego oczom widok niezwykły: niezwykle długą i zgrabną nogę. Na brak wyobraźni nigdy wprawdzie nie narzekał, ale teraz wolał nie tracić czasu na wyobrażanie sobie takich rzeczy. - Primo: będą pana szukać władze, chcąc oskarżyć o przeprowadzenie zamachu w "Czarnym Orfeuszu" - zaczęła wyliczać jego, rzeczywiste czy też jedynie wyimaginowane, przewinienia. - Secundo: będą szukać, na polecenie Capetowna, ochroniarze Instytutu, by z jednej strony złożyć pana w ofierze Tetlavowi, a z drugiej przygotować sobie alibi wobec Terry. Tertio: zapolują na pana również terrańscy agenci, chcąc zatrzeć ślady tajnej operacji, która nie powinna mieć miejsca w stosunku do wciąż przecież lojalnego sojusznika. - Zawiesiła głos i dopiero po dłuższej przerwie spytała: - Jak pan ocenia swoje szanse? Jezu! - jęknął w duchu. Biorąc pod uwagę, że - jak do tej pory - jedyne przestępstwo, jakie popełnił, to pobicie dwóch obywateli Kadaru (recepcjonisty w Instytucie i goryla na placu należącym do nocnego lokalu, na którym wylądował stateczkiem Velliego bez zezwolenia), grożą mu za to bardzo poważne konsekwencje. - Co by pani zrobiła na moim miejscu? - zapytał, zdobywając się na nietypową dla siebie szczerość. - Pan, profesjonalista, nie ma żadnego planu awaryjnego? - tym jednym pytaniem obnażyła całe partactwo, jakiego nie ustrzegł się podczas przygotowywania ostatniej w swej karierze agenta, a najprawdopodobniej także ostatniej w swoim życiu, tajnej misji. Nie odpowiedział. Co zresztą miał odpowiedzieć? Każde słowo pogrążyłoby go jeszcze bardziej. - Niech pan się odda w ręce władz! - zaproponowała kobieta. Nawet go ta rada nie wyprowadziła z równowagi. Doświadczenie podpowiadało mu, że niekiedy najbardziej absurdalne pomysły mogą przynieść pożądany skutek, zaś te, które niejako z założenia powinny gwarantować sukces, prowadzą na manowce. - W ten sposób wytrąci pan oręż z rąk swoich wrogów. Miał ochotę podejść do niej i pocałować ją w usta. Bał się jednak, że gdy to zrobi, wówczas na jednym razie nie poprzestanie. Podszedł do stolika, przykrytego starą, poplamioną ceratą i po chwili wahania położył nań swój pistolet. - Nie będzie mi już potrzebny - powiedział i z bólem serca wyszedł na korytarz. Jeśli miał jeszcze nadzieję, że nieznajoma piękność zawoła go z powrotem, powie: "Ja tylko żartowałam, znam sto razy pewniejszy sposób wyciągnięcia pana z tego bagna" - zawiódł się na całej linii. 13. Nim trafił przed oblicze generała Gonadiego, przesłuchiwało go kolejno czterech oficerów niższego stopnia. Za każdym razem jednak piął się w górę i wreszcie dotarł na szczyty władzy. Gonadi nie wyglądał na krwiożerczego stróża prawa, wspierającego reżim krwawego dyktatora. Był mężczyzną po pięćdziesiątce; delikatny czarny wąsik czynił go wprawdzie postacią nieco karykaturalną, ale jednak sympatyczną. Generał uważnie przeczytał cztery wcześniejsze wersje zeznań Flora, po czym spytał krótko: - Ma pan coś jeszcze do dodania? - Nic - odpowiedział Flor. - Twierdzi pan zatem - Gonadi przemaszerował się po gabinecie, na ścianie którego na najbardziej eksponowanym miejscu na ścianie wisiał portret jego brata, prezydenta Tetlava - że miał nic wspólnego z zamachem, do którego doszło dzisiaj w nocy w "Czarnym Orfeuszu"? - Napisałem, że chociaż byłem tam kilkanaście minut przed dokonaniem zamachu, nie ja jestem temu winien. - Taak - Gonadi przeciągnął słowo; na moment zatrzymał się, zawiesił wzrok na portrecie brata, po czym ruszył w dalszy obchód. - Przyznaje się pan jednak do tego, że został przysłany na Kadar w celach agenturalnych. - Miałem odbyć tylko jedno spotkanie i przez nikogo nie niepokojony wrócić na Terrę... - Nie wydało się to panu podejrzane - przerwał mu chytrze Gonadi. - Co? - zdziwił się Flor. - Że w zamian za zwolnienie ze służby na własną prośbę, żądają od pana tak niewiele? - Sądziłem, że gdy znajdę się na miejscu, otrzymam dalsze instrukcje. - I może pan otrzymał? - zastanowił się generał. - Nie rozumiem. - Może kazano się panu tutaj zgłosić? Wielki kowalski młot uderzył w głowę Flora. Kretyn! Debil! Imbecyl! Półgłówek! Wariat! Idiota! - wszystkie te określenia przebiegły mu przez głowę w ułamku sekundy. Nawet jeśli nie chciał dać tego po sobie poznać, generał Gonadi odczytał to z jego wyrazu twarzy w tej samej chwili, w której Flor zdążył pomyśleć. - Głupotę niekiedy można pomylić z geniuszem - stwierdził szef policji na Kadarze. - I na odwrót - uzupełnił Flor. Gdy szedł korytarzem, prowadzony do tymczasowego aresztu, mieszczącego się w budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w obstawie dwóch rosłych policjantów, trafił na Capetowna. Dyrektor Instytutu przyglądał mu się z niedowierzaniem. - Złapali pana - stwierdził, a w jego głosie Flor usłyszał nieszczery, udawany żal. - Nie złapali - zaprzeczył. - Sam się oddałem w ich ręce. - Pan się poddał? - Dyrektorowi trudno było uwierzyć w to, co usłyszał. A jego mina, nagle bardzo niepewna i przestraszona, sprawiła Florowi ogromną satysfakcję. - Nie ma wprawdzie na Kadarze ambasady Terry, ale przekażę pańską sprawę radcy Velliemu. Zrobimy, co w naszej mocy - wyjaśnił Capetown, po czym ruszył dalej, prawdopodobnie do oczekującego go generała Gonadiego. Już ty coś zrobisz! - myślał Flor. - Palcem nawet nie kiwniesz, a może będziesz się nawet domagał od tego żałosnego wąsacza, by mnie jak najszybciej zlikwidowali, obciążając winą za zamach w "Czarnym Orfeuszu". Zjechali windą na parter budynku, ale - co zaskoczyło Flora - nie sprowadzili go, wbrew zapewnieniom generała, do aresztu w piwnicy, lecz wyprowadzili na wewnętrzny plac ministerstwa. Tam czekał już na nich niewielki stateczek bez policyjnych oznaczeń. Flor wolał nie pytać, dokąd go zabierają, wychodząc ze słusznego założenia, że prędzej czy później sam się dowie. Jakież było jego zdziwienie, kiedy wewnątrz pojazdu czekał nań stary znajomy. - Pewnie już we mnie zwątpiłeś? - usłyszał znajomy głos. Przez kilka sekund nie mógł odszukać języka w krtani, a gdy w końcu mu się to udało, zaniemówił z powodu szybkości, jaką statek osiągnął w powietrzu. - Po co to wszystko? - spytał, kiedy już mógł mówić. - Po co ta cała maskarada? - Wojna nigdy nie jest maskaradą? - zaprzeczył jego rozmówca. - Wojna? Nie będzie żadnej wojny. Zamach był prowokacją, ale nie naszą - tłumaczył. - Właśnie, tylko... kto o tym wie? Kto powie to głośno? - Ja! Wzlecieli ponad pułap rzadkich w tym miejscu chmur. W dole widać było kwadraty pól uprawnych i lasy. Kadar bardzo przypominał Terrę. Flor pomyślał nawet przez chwilę, że gdyby miał się kiedyś osiedlić poza rodzinną planetą, to może właśnie tutaj. Nagle w oddali dostrzegli czarną, burzową chmurę, zwiastującą burzę. Dopiero gdy podlecieli bliżej, mogli się przekonać, że nie była to chmura, ale armada statków. - Zobacz do czego doprowadziłeś! - Mężczyzna szturchnął Flora w bok. - To jakaś figura retoryczna, prawda - odparł były komandos. - Gwarantuję ci jednak, że ofiary będą prawdziwe - zadeklarował rozmówca. Po chwili wlecieli w sam środek floty. Mijali statki bojowe, gotowe w każdej chwili do ataku. Flor nie widział jeszcze tak potężnej siły zgromadzonej w jednym miejscu. To nie może być flota Kadaru - zdecydował. - Terry także nie - stwierdził. - Czyja więc? Z usłużną odpowiedzią pospieszył jego niezawodny towarzysz. - To statki Hradu! - Zaatakują? - spytał Flor. - Skądże! Przyjdą z pomocą. Czekają tylko na expose prezydenta. Uliczka, w którą wlecieli, okazała się być ślepą. Ostatecznie stateczek zacumował na jednostce znacznie większej, ze specjalnie przygotowanym na prawej rufie małym lądowiskiem. - To oznacza wojnę - zawyrokował agent. Mężczyzna zaprzeczył: - Nie wojnę, a jedynie zmianę układu sił na Kadarze. - Musiał pan słyszeć o kopalniach - wtrącił znienacka Flor i, okazało się, trafił w dziesiątkę. Pułkownik nie potrafił ukryć zaskoczenia. Był jednak profesjonalistą w każdym calu; nie rozpoczął inwigilacji, po prostu przeszedł nad tym pytaniem do porządku dziennego, jakby nie dotyczyło najściślej strzeżonej tajemnicy wywiadu, a miało jedynie na celu prognozę pogody na dzień następny. - Capetown ma zdecydowanie za długi język - skomentował. Flor nic na to nie odpowiedział. Nie chciał zdradzać Velliego. Choć tak naprawdę - zastanowił się - w tej grze wszyscy zdradzili już wszystkich i to po wielekroć! 14. Dowódca międzyplanetarnego lotniskowca, wyprężony jak struna, zasalutował przed Pułkownikiem, po czym zatrzymał się przed Florem. Oficer miał wyjątkowo nieświeży oddech, wyraźnie świadczący o tym, że dopiero niedawno przebudził się po, trwającej zapewne przez całą noc, libacji alkoholowej, podczas której wraz z innymi dowódcami floty opijał wielki sukces militarny - sukces, który dopiero miał nastąpić. - Kto to? - zwrócił się do Pułkownika. - Sprawca całego zamieszania. - Jest nam jeszcze potrzebny? Pułkownik zaprzeczył ruchem głowy. - Niech więc zajmą się nim moi chłopcy. Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy dwóch strażników znalazło się przy Florze; jeden z nich wbił mu między żebra lufę karabinu całkiem sporego kalibru. Flor zdążył posłać jeszcze błagalne spojrzenie w kierunku Pułkownika, lecz ten momentalnie odwrócił głowę w drugą stronę. Niełatwo bierze się na własne barki śmierć rodaka. Nim jednak strażnicy wyprowadzili Flora, ten usłyszał za plecami głos niedawnego jeszcze sprzymierzeńca: - A może dać mu jeszcze jedną szansę? - Po co? - odparł dowódca floty. - Będzie się pan śmiał, ale... dla spokoju mojego sumienia. - Jak pan chce - stwierdził obojętnie Hradczanin. - Jest pański. Pomimo wszystko Flor nie miał ochoty składać Pułkownikowi podziękowań. Przecież gdyby nie on, nie wdepnąłby w to całe gówno. Nie odzywali się do siebie przez dobrą godzinę. Flor krążył po pokoju, spoglądając przez okno na rozciągającą się na przestrzeni kilkunastu kilometrów wrogą flotę. Pierwszy nie wytrzymał Flor. - A kiedy już telewizja wyemituje expose Tetlava? - spytał. - Radagast wyśle dwa albo trzy statki do stolicy - odpowiedział Pułkownik. - Dwa albo trzy statki - powtórzył ze zdziwieniem Flor. - Przecież i tak nie będą miały z kim walczyć - wyjaśnił oficer. - Chodzi o manifestację. - Po co więc pozostałe? - Flor powiódł dłonią po pokoju, jakby mieściła się w nim cała flota Hradu. - Tetlav o tym nie wie, ty tym bardziej, ale na Scarborough - Pułkownik miał na myśli sztucznego satelitę położonego zaledwie sto lat świetlnych od Kadaru - znajduje się niewielka baza wojskowa Terry. Kilka stateczków - prychnął - ale na zaprowadzenie porządku na Kadarze starczyłoby. Flor spojrzał na Pułkownika z obrzydzeniem. I tacy ludzie wydawali nam rozkazy - pomyślał. - W imieniu takich ludzi napadaliśmy, grabiliśmy i mordowaliśmy, wierząc, że wszystko to robimy dla dobra Terry. - Lepiej, by mnie pan zabił - stwierdził i, zupełnie bezsilny, opadł na kanapę. Niech się już to wszystko zacznie - ponaglał w myśli prezydenta Tetlava. - Niech już będzie po wszystkim! Cztery statki, jakby tylko czekały na wysłany przezeń telepatyczny sygnał, oderwały się od równego czworoboku i majestatycznie podążyły w kierunku stolicy Kadaru. Flor żegnał je bez szczególnego żalu. - Co pan ma zamiar ze mną zrobić? - zapytał, odwróciwszy się do dłubiącego przez cały czas w nosie Pułkownika. - Obiecałem ci wolność i otrzymasz ją - odparł Terranin. Flor nie uwierzył jednak w ani jedno jego słowo. Pułkownik dostrzegł jego niepokój i wyjaśnił: - Gdybym chciał, żebyś nie żył, albo zostawiłbym cię w rękach Gonadiego, albo oddał siepaczom Radagasta. To cię nie przekonuje? - Jakoś panu nie ufam - odpowiedział Flor. - Zboczenie zawodowe, czy jak? - Uśmiechnął się, ale jakoś niechętnie; ironia, która była niegdyś jego bardzo silną bronią, zwłaszcza w potyczkach z kobietami, ostatnimi czasy zdecydowanie straciła na ostrości. 15. Zgodnie z przewidywaniami Pułkownika, flota Terry, stacjonująca na Scarborough, zaatakowała Kadar w kilka godzin po oficjalnym wtargnięciu na teren planety wojsk Hradu. Zgodnie z przewidywaniami tej samej osoby, niewiele miała do powiedzenia w starciu ze znacznie przeważającymi siłami wroga. Klęskę swoich rodaków Flor mógł obserwować na monitorach umieszczonych w pokoju Pułkownika. Wściekły, zaciskał zęby, przygryzając sobie wargi do krwi. Pułkownik, o dziwo, zachowywał daleko posuniętą powściągliwość. Nie prowokował Flora, ale też nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia; przynajmniej nie dawał żadnych tego oznak. Po zniszczeniu ostatniego statku bojowego Terry, dowódca floty Hradu na Kadarze Radagast wydał rozkaz rozmieszczenia statków we wszystkich miastach planety. Następnego dnia rano Pułkownik wraz z Florem, zamusztrowani na pokład "Orła XLIV", mieli się udać do miasteczka Stardust. Po drodze jednak oficer przesiadł się na swój stateczek, zabierając ze sobą niedawnego podwładnego. Wylądowali na zaoranym polu, graniczącym z rozległą, tak przynajmniej wyglądało to z powietrza, puszczą. - Obiecałem ci wolność, więc masz ją - powiedział Pułkownik, otwierając luk wyjściowy. Flor, choć przychodziło mu na myśl tysiące przekleństw, nie powiedział ani słowa. Pokornie opuścił pojazd. - Masz! - krzyknął oficer, rzucając na ziemię, pod nogi agenta manierkę. Żeby choć w środku była whisky - pomyślał Flor, głośno zaś zapytał: - Broni mi pan nie zostawi? - Abyś strzelił mi w plecy?... - Musiałbym mieć pana mentalność! Flor sięgnął manierkę, odkręcił i powąchał. Nie była to whisky, ale na pewno jakiś alkohol. - Może mi pan odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie? - zawołał do Pułkownika, nim ten zamknął luk. Oficer przytaknął ruchem głowy. - Dlaczego? Pułkownik uśmiechnął się tajemniczo, po czym odparł: - Kopalnie na Kadarze. Taka mała prowincjonalna planeta i tak ogromne bogactwo. To pobudza wyobraźnie. Obyś sczezł! - zaklął Flor, rzucając Pułkownikowi ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie. Gdy statek podniósł się do lotu, rzucił się na kolana, by wygrzebywać z ziemi kamienie, którymi następnie rzucał w powietrze. Dwa dosięgły celu, ale krzywdy żadnej zrobić nie mogły; odbiły się od kuloodpornych szyb i spadły z powrotem na ziemię, tuż obok stóp Flora. Choć znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, starał się pocieszać faktem, że mimo wszystko - przeżył. Tylko jak długo? - pytał w chwili zwątpienia. W las się nie zagłębiał, nie bardzo wiedząc, czego może w nim oczekiwać. Szedł więc wzdłuż puszczy, mając nadzieję, że w końcu dotrze do jakiejś zamieszkałej przez ludzi osady. Noc była chłodna, ale wytrzymał; nie w takich warunkach spędzał znacznie przecież chłodniejsze noce. Zasnął na puszystym mchu, jakby to był prawdziwy perski kobierzec. Śniła mu się Terra: wakacje w Egipcie nad Morzem Śródziemnym; plaża, piękne kobiety, wystawiające swoje nagie ciała na żer słonecznych promieni. Sfinks, piramidy, wielbłądy i błękitny jak bezchmurne letnie niebo Nil. Sen jednak nagle i boleśnie się urwał. Świtało, a nad Florem majaczyła w mroku grupka uzbrojonych w karabiny laserowe postaci. Ktoś kopnął go w podeszwę buta, inny w bok. - Wstawaj! Na co czekasz?! Nie czekał. Wstał. Wyglądali licho, ale byli groźni, bo mieli broń. - Skąd się tu wziąłeś? - spytał najwyższy z nich, ubrany w starą, przetartą na łokciach marynarkę. Co ja mam im powiedzieć? Że spowodowałem wybuch wojny pomiędzy Terrą a Hradem? A może, że to mnie podejrzewa się o wysadzenie w powietrze "Czarnego Orfeusza"? Jego milczenie odebrane zostało jako akt wrogości i po chwili posypały się na Flora pełne wściekłości ciosy zadawane lufami karabinów. - Przestańcie - poprosił, a gdy to nie odniosło skutku, rzucił się na pierwszego z brzegu. Powalił go jednym uderzeniem w podbródek i natychmiast rzucił się na kolejnego, gdy nagle poczuł, jak wiązka promieni spala mu skórę na nodze, kość i przechodzi na wylot. Padł na kolana i twarzą zarył w pachnący świeżością mech. - I po co ci to było? - spytał dowódca oddziału, przykładając lufę karabinu do drugiej, jeszcze sprawnej, nogi. - Tylko nie w nogi, nie w nogi, proszę - wyjęczał. - Nie mam już pieniędzy na ich rekonstrukcję - dodał. Mężczyzna jednak albo nie zrozumiał, albo nie chciał przyjąć do wiadomości błagań Flora: nacisnął spust i promienie przeszyły prawą łydkę agenta. - Teraz przynajmniej nigdzie nie ucieknie - stwierdził ktoś skrywający się za plecami dowódcy. Głos bezsprzecznie należał do młodzieńca. - Wrócimy po ciebie - mruknął, pochylając się nad Florem, jeden z tych, których agent zdążył unieszkodliwić. W jego oczach świeciły błyskawice; policzek ociekał krwią. - Proszę, nie odchodź! - dodał i roześmiał się tak głośno, że echo poniosło jego śmiech daleko w głąb lasu. Nie mam zamiaru - pomyślał Flor i stracił przytomność. październik 2002 Sebastian Chosiński