11864
Szczegóły |
Tytuł |
11864 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11864 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11864 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11864 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARTIN GREENBERG
BARBARZYŃCY
TOM II
TYTUŁ ORYGINAŁU: BARBARIANS
LIN CARTER
GROBOWIEC CISZY
I
ZIELONE OCZY
Od bram Grand Khev droga na wschód wiedzie przez rozległe, trawiaste doliny Sarkovy aż
ku górom. Potem zakręca i wije się piaszczystą serpentyną przez podgórze, wznosząc się
coraz wyżej i wyżej ku przełęczy Arul. To właśnie tutaj, na wysokości przełęczy, Carthalla
opadła z sił i osunęła się na kolana pomiędzy ostre kamienie.
Przez cały dzień biegła za kudłatymi, rogatymi kucami tych, którzy ją pojmali. Dopiero
zaczęło świtać, gdy oddział wojowników Thungody zaatakował zastęp dwunastu rycerzy
ojca, eskortujących ją podczas drogi. Szkaradni, niscy mężczyźni leżeli ukryci w wysokich
trawach. Nagle zerwali się, posyłając na zdumionych rycerzy deszcz ostrych strzał, rzucili się
z wyciem, ściągając ich kolejno na ziemię.
Tylko Carthallę ocalili. Powód był jasny: była kobietą, młodą, świeżą i piękną.
Skrępowali jej ręce skórzanym rzemieniem i pognali w stronę gór. Biegła za nimi w kurzu
wzbijanym przez końskie kopyta. Jeśli tylko upadła, a upadała wiele razy, musiała pozbierać
się i iść dalej albo dać się wlec bezwładnie aż do śmierci.
Życie córki książęcej jest wytworne i słodkie. Carthalla nie znała zmęczenia, pominąwszy
jedynie osłabienie po całonocnym balu. Nie wiedziała, co to ból, jeśli nie liczyć drobnych
dolegliwości czy chorób wieku dziecięcego, rychło wyleczonych przez nadwornego medyka.
Teraz poznała nadludzki ból i wyczerpanie, jakiego sobie nie wyobrażała.
W płucach czuła ogień. Każdy łyk powietrza, wciągany suchymi i drżącymi z cierpienia
ustami, był dla niej udręką. W rękach spętanych rzemieniem czuła ból aż do odrętwienia. Ale
torturą, torturą niewyobrażalną, były dla niej stopy i nogi. Jej wytworne buty do konnej jazdy
z ordowickiej skóry wpadły w oko niskiemu, krępemu hersztowi Thungodów, zdarł więc je,
pozostawiając ją boso. Droga była długa i ciernista, spieczona od żaru letniego słońca. Jej
szczupłe małe stopy były delikatne i wrażliwe, szybko pokryły się sińcami i ranami. Znaczyła
zakurzoną drogę wilgotnym, krwawym śladem.
Po dotarciu niemal do krańca przełęczy iść już nie mogła. Osunęła się na kolana, płacząc
przejmująco z bólu, jaki sprawiały rzemienie wpijające się okrutnie w opuchnięte dłonie.
Thungodowie nie przystanęli, wlekli ją po piachu, zaś ten, do którego konia ją przywiązali,
odwrócił się i wyszczerzył zęby. Suknię miała w nieładzie, porwaną przez plugawe ręce
Thungodów szukających klejnotów. Poprzez dziury w długiej szacie jaśniały bielą nagie nogi.
Ostre skały poraniły jej uda i kolana. Szorstki piach otarł do krwi jej delikatne ciało.
Ze zmęczenia, bólu i rozpaczy zaczęła głośno wzywać swojego boga. Był nim
Changlamar, pomniejszy bóg mórz, z rzadka czczony w owych mrocznych czasach. Imię to
towarzyszyło jej przy narodzinach, a książę, ojciec Carthalli, oddał ją pod jego opiekę.
Wzywała go teraz w głębokiej rozpaczy. Nie oczekiwała jednak niczego.
Wtem rogaty koń zatrzymał się. Skonana i cała we krwi leżała w piachu, z trudem
oddychała spękanymi ustami. Nie miała siły wstać — niech ją tu zabiją. Albo zgwałcą, albo
zrobią z nią to, co zwierzęcy ród Thungodów robił z pojmanymi kobietami z Sarkovy. Nikt
jednak jej nie podniósł. Zamiast tego usłyszała mamroczących między sobą wojowników.
Uniosła głowę znad piachu i spojrzała przed siebie.
Słońce prawie już zachodziło, a rozległy łuk nieba płonął bladym szkarłatem. Na tle
tajemniczego blasku, przed zgromadzonymi na krańcu przełęczy, stał wysoki mężczyzna.
Nie widziała go wyraźnie, światło było przyćmione, a oczy łzawiły od piachu. Ale nie był
jednym z rodu Thungodów: miał ponad sześć stóp wzrostu, był smukły i prosty jak strzała.
Muskularne ramiona wyłaniały się spod miękkiej skórzanej tuniki, przepasanej w talii pasem
z żelaznych łusek. Prawy nadgarstek i przedramię opinały ciężkie klamry. Nosił wysokie buty
bez ostróg. Olbrzymi czarny płaszcz z kołnierzem, niczym skrzydła nietoperza, powiewał
wokół jego postaci na wzbierającym wietrze.
Stał nieruchomo, groźnie mierząc ich wzrokiem. Dziewięciu jeźdźców Thungoda
spoglądało na niego wojowniczo, choć z niepokojem. Ich dłonie spoczywały na rękojeściach
mieczy. Obok bezradne dziewczę o ognistych włosach rozrzuconych na ziemi patrzyło nań
błagalnie. Przez chwilę nie ruszał się ani nie przemówił. Podparty na okutej lasce z czarnego
mocnego drewna, przypatrywał się im płonącymi oczami osadzonymi w ciemnej, kamiennej
twarzy.
Oczy. To pierwsza dziwna rzecz, jaką spostrzegła u niego Carthalla. W Sarkovy,
królestwie jej ojca, ludzie mieli oczy niebieskie lub szare. Jego natomiast były zielone —
zimne, płonące przedziwnym blaskiem. Jaśniały na tle śniadej i posępnej twarzy. Była
koścista, zbyt surowa i ponura, by nazwać ją piękną. Od linii włosów aż do czarnych,
gniewnych brwi ciągnęła się łukiem długa, cienka szrama. Dziewczyna zadrżała, gdy
spoczęło na niej spojrzenie płonących zielenią oczu. Po chwili dopiero mężczyzna skierował
wzrok w stronę porywaczy.
Potem zobaczyła jego prawą dłoń. Okrywała ją rękawica z owczej skóry, podczas gdy
lewa ręka, ta która ściskała czarną laskę, była naga.
Trzecią dziwną rzeczą, która zwróciła jej uwagę, było jego spojrzenie. Surowe i groźne,
godne wojownika. On jednak nie był wojownikiem, nie miał miecza przy sobie — nawet
pustej pochwy. Jego czarne gęste włosy — teraz dopiero to sobie uświadomiła — nie były
splecione w warkocz, jaki zwykli nosić wojownicy. Skręcone w loki, swobodnie opadały
wzdłuż szczupłej twarzy, poruszane podmuchami wiatru. Nagle zrobiło się chłodno.
Na tle ciemnego blasku nieba wydawał się być duchem. Samotny, nieuzbrojony
mężczyzna, w którym było coś, co nakazywało Thungodom trzymać się z dala. Szeptali
niespokojnie między sobą, ukradkiem rzucając w jego kierunku spojrzenia na pół przerażone,
na pół wyzywające. Dotąd każdego, kto stanął im na drodze, od razu tratowali — dodając
sobie odwagi okrzykami wymachiwali mieczami gdzie popadnie. Tego człowieka jednak …
woleliby nie spotkać. Wszystko to było bardzo dziwne.
A nawet nieco przerażające.
II
CZARNY WILK
Kugal, wódz oddziału Thungodów, wystawiał swoją reputację na szwank, stojąc
niezdecydowanie naprzeciw groźnego i tajemniczego mężczyzny, który zastawił im drogę.
Ściągnął cugle i ruszając z kopyta wydobył zakrzywiony miecz.
— Kim jesteś, człowieku? — zapytał szorstko, obnażając stal miecza.
— Nazywam się Kellory — odpowiedział przybysz niskim głosem i dodał: — Uwolnij
kobietę.
— Ha! — zakrzyknął Kugal, szczerząc zęby. — Samotny człowieku — bez miecza — ty
śmiesz rozkazywać Thungodom!
Zaśmiał się, odsłaniając zepsute zęby. W jednej chwili zmienił mu się nastrój. Splunął ze
złością, a z wąskich szpar jego oczu trysnął jad.
— Tym wypruję ci flaki — prychnął, jeszcze raz podnosząc swój miecz — a ty wpakujesz
je sobie z powrotem.
Kellory nie poruszył się. Powiódł lodowatym spojrzeniem, a gdy przemówił, głos jego
zabrzmiał nisko:
— Puść kobietę wolno i idź swoją drogą, Thungodzie. Albo nim upłynie godzina, padniesz
u stóp Pnomu w Królestwie Cieni.
To nie były przechwałki — nawet nie pogróżki. W jego głosie brzmiało zdecydowanie. To
była zwykła obietnica.
Kugal wykrzywił usta w grymasie, znowu splunął i nieznacznie cofnął swojego rumaka.
Najchętniej wydałby okrzyk wojenny i stratował tego olbrzymiego człowieka. Nie wiedzieć
jednak czemu, nie zrobił tego. Nawet nie próbował.
— Czy jesteś człowiekiem z Sarkovy? — zapytał. Kellory pokręcił głową, potrząsając przy
tym lokami.
— Jestem człowiekiem z północy — powiedział z kamienną twarzą.
— Barbarzyńca?
Oczy Kellory’ego rozbłysły na wspomnienie dawnych dziejów.
— Moi ludzie pochodzili z rodu Czarnego Wilka — rzekł łagodnie. — Dziesięć lat temu
horda Thungodów wymordowała ich do ostatniego niemowlęcia. Nigdy nie zapomniałem
wyrazu twarzy ich wodza, Mnara.
Kugal znowu odsłonił zęby.
— Książe Mnar? On rządzi całym narodem Thungodów. Wyciął Czarnych Wilków
Thedrica Żelaznego. Wkrótce wszyscy ludzie Sarkovy padną od miecza Thungodów, jak ta
kobieta. Miasto Khev utonie we krwi Sarkovian. Zabijemy wszystkich! Wszystkich!
Jego tłusta twarz poczerwieniała na myśl o krwi. Kugal nie czuł się już zastraszony
groźnym wyglądem i diabelsko płonącymi oczami wysokiego mężczyzny. W pewnej chwili
gwałtownie szarpnął rogatym koniem przed siebie i tuż przed twarzą Kellory’ego machnął
mieczem, którego blask zamigotał w świetle zachodzącego słońca.
Błysnął piorun!
Oślepiający biało–niebieski snop światła wzbił się z czarnej laski Kellory’ego. Jedna iskra
padła na miecz, w momencie gdy ten zawisł nad jego twarzą. Z sykiem topiącego się metalu,
miecz wypadł z rąk Kugala. Nim zdążył krzyknąć, padł martwy rażony piorunem wprost pod
kopyta swojego konia, który rzucał się i szarpał, spłoszony bliskością tajemniczego
człowieka. W końcu pognał w dół przełęczy ku pozostałym ośmiu wojownikom Thungody,
roztrącając ich, gdzie popadnie. Ci zaś, mocując się z cuglami, chwytali za miecze,
wrzeszczeli i pluli ze złości i przerażenia, w zamieszaniu rozpierzchli się po przełęczy. Blask
czarnej laski oświetlał mroczną drogę w chwili zwycięstwa Kellory’ego.
Skończyło się to równie szybko, jak się zaczęło. Dziewięć bezwładnych ciał rzuconych
zostało pomiędzy ostre skały.
Rześkie powietrze zbliżającej się nocy napełniło się swądem spalonych zwłok i unoszącym
się metalicznym zapachem ozonu.
Kellory skierował się do miejsca, gdzie leżała zdrętwiała Carthalla i przeciął jej pęta.
Uniosła zakurzoną, bladą z przestrachu twarz i spojrzała w jego stronę ogromnymi, pełnymi
trwogi oczyma.
— Kim jesteś, czarownikiem czy wojownikiem? — wyszeptała omdlałym głosem.
— Jednym i drugim — odparł, pomagając jej wstać.
Podał jej lewą dłoń, oparłszy czarną laskę o ścianę skalistej przełęczy. Prawa, okryta
rękawicą z czarnej skóry, była bezwładna i sztywna.
— Pójdziesz sama, czy mam cię może nieść? — spytał.
— Dokąd?
Skinieniem głowy wskazał drogę.
— Na górze, pod krawędzią urwiska, jest jaskinia. Tam rozpalę ognisko. Wkrótce nad
Wzgórzami Wampirów zapadnie noc. Chodź — pomogę ci.
Wtem zerwał się wiatr i rozgonił grubą warstwę chmur, ukazało się na horyzoncie
niesamowite palenisko jaśniejącego złotem zachodu słońca.
III
MOJE IMIĘ: ZEMSTA
Rankiem następnego dnia, po przebudzeniu, Carthalla stwierdziła, że jest w jaskini sama.
Ognisko wypaliło się przez noc, ale ona spała, ciepło otulona w futra. Z lekkim dreszczem
przypomniała sobie, w jak przedziwny sposób Kellory wzniecił ogień. Położył lewą dłoń na
stosie drewna — tę, na której środkowym palcu nosił małą, metalową obrączkę z
wygrawerowanym napisem, w języku, którego nie znała — i wypowiedział słowo. Wtedy
zapłonął ogień. To było niesamowite wrażenie. Daremnie zastanawiała się, przeciągając się i
ziewając pod ciepłymi futrami, dlaczego nie użył do tego swojej strasznej, czarnej laski —
swej „iskrzącej różdżki” — jak ją nazywał. Skoro mogła stopić miecz herszta Thungodów,
niczym piorun, z pewnością rozpaliłaby chrust. Być może owe pioruny były niebezpieczne, a
może nie miał nad nimi całkowitej władzy, i gdyby zbyt zuchwale posłużył się laską, skała
obróciłaby się w gruz. Zadrżała ponownie. Jakże dziwnym i groźnym był człowiekiem!
Wreszcie poruszyła się i wstała. Sarkovianie zwykle sypiali nago. Jednak Carthalla nie
chciała obnażać się przed Kellorym i pozostała w strzępach swojej sukni. Będąc w rękach
Thungodów nie wątpiła, że zostanie zgwałcona i zamordowana. Uszła jednak cało i nie
chciała kusić swą kobiecością obcego mężczyzny, który ją ocalił. Nie był jednym z
Sarkovian, nie był nawet wojownikiem, a przynajmniej nie miał warkocza, jaki zwykli nosić
wojownicy. Kobiety z rodu Sarkovy uczy się pogardy dla cudzoziemców — nawet te, które
jak ona, córka księcia — mają poślubić obcych. W każdym razie Kellory nie podobał się jej.
Przyzwyczajona była do młodych rycerzy i szlachty z Grand Khev, pięknych i wesołych, o
świeżej i jasnej cerze, błękitnych oczach i złotych włosach. Czarny Wilk — urodzony pod
szczęśliwą gwiazdą — był zbyt szorstki i groźny, zbyt śniady, chłodny i silny jak na jej gust.
Poczuła jednak miły dreszcz na wspomnienie jego mocnej i twardej dłoni na swoim ciele — i
tej prawej ręki, nieruchomej, w czarnej rękawicy.
Myślała o Kellorym i w pewnym momencie zastanowiała ją jego nieobecność. Nie było go
w małej jaskini, a czarna peleryna, na której przespał całą noc u jej boku, zniknęła. Była
pewna, że jej nie opuścił. Dzisiaj miał ją odwieźć na dwór ojca — przynajmniej tak jej się
wydawało.
Kellory siedział przy wejściu do jaskini, spoglądając na odległe doliny spowite poranną
mgłą. Laska leżała obok. Ręce położył na kolanach, oparł na nich zadumaną twarz wpatrzoną
w krainę Sarkovy wyłaniającą się w świetle poranka.
— Bałam się, że odszedłeś i zostawiłeś mnie — powiedziała, upewniwszy się, że dotąd jej
nie zauważył. Mruknął coś w odpowiedzi. Nie odwrócił się jednak na powitanie, nawet nie
wstał.
Po chwili, niepewnie, usiadła obok niego.
— Gdzie jest Khev? — spytała, raczej by zacząć rozmowę, niż z ciekawości.
Wskazał ręką odzianą w rękawicę.
— Tam — wymamrotał.
— Mój ojciec będzie zdumiony, gdy wrócę do domu — rzekła. — Myśli, że jestem teraz w
połowie drogi do Aijan.
— Dlaczego jechałaś do Aijan? — zapytał. — Ubiegłej nocy niewiele rozmawialiśmy,
byłaś bardzo zmęczona.
Nieco zakłopotana, zajęła się poprawianiem swoich jasnych włosów.
— Jestem przyrzeczona księciu Aijan — rzekła chłodno. — Wczoraj były moje
siedemnaste urodziny. Ponieważ jestem już dojrzała, ojciec, książę Valemyr, wyprawił mnie
do dworu mojego przyszłego męża, księcia Shio. Och, ojciec mój wpadnie w złość, gdy
dowie się o napadzie Thungodów na nasz orszak w niespełna godzinę po wyjeździe z bram
miasta. Nigdy bym nie przypuszczała, że Thungodowie ośmielą się zaatakować tak blisko. Są
coraz zuchwalsi. Pora, by rycerze Valemyra dali im nauczkę!
Kellory spojrzał w stronę krainy spowitej mgłą.
Skinął głową w kierunku doliny Sarkovy,
— Nie Valemyr, lecz Strach jest panem tej krainy — rzekł.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. Po chwili mówił dalej:
— Pora, by Valemyr i wszystkich siedmiu książąt Sarkovy uświadomiło sobie prawdę —
rzekł. — Od stu lat Thungodowie napływają tu z północy. Początkowo przybywali w małych
grupach wojowników, rzadko zapuszczali się na południe od rzeki Ulgoth — potem ich ilość
wzrosła. Zaczęli się osiedlać, budując drewniane mengli. Zamieszkali z dala od Siedmiu
Miast i nikomu to nie przeszkadzało — doliny Sarkovy są rozległe, starczy miejsca dla
wszystkich — myśleli książęta, głupcy! Na moment niebieskie oczy Carthalli błysnęły
gniewem. Przechyliła lekko głowę, a jej włosy zalśniły w słońcu.
— Dlaczego głupcy? — żachnęła się.
— Ponieważ nie rozróżniają tego, co jest prawdą, od tego, co chcieliby, aby nią było —
odparł szorstko. — Thungodowie tu już zostaną. Na razie są to tylko pierwsi osadnicy. Potem
nadejdą ich miliony. Zdobywać będą wielkie kamienne miasta, jedno po drugim. Dopóki,
któryś z książąt nie ruszy przeciwko nim.
Na jej policzkach zapłonęły ze złości czerwone rumieńce.
— Naturalnie ty jesteś mądrzejszy od wszystkich Panów Sarkovy! — zauważyła cierpko.
Zwrócił na nią swe zimne, zielone oczy. W jego głosie nie było złości, gdy przemówił:
— Słuchaj, kobieto, urodziłem się za tymi górami, które ciągną się niczym szkarłatna
ściana w kierunku północnym, w krainie zwanej przez twoich rodaków pogardliwie
„Barbarzynią”. Thungodowie pojawili się w mojej ojczyźnie sto lat temu, zanim jeszcze
pierwsze ich oddziały zaczęły przedzierać się przez góry do Sarkovy. Postępują zawsze w ten
sam sposób — najpierw pojawiają się pojedyncze oddziały, a potem całe plemiona.
Przybywają z dalekiej północy, z Krainy Odludnej. I tu pozostaną. Początkowo budowali
swoim zwyczajem obozy na palach, tak zwane mengli. Potem postanowili zająć nasze miasta.
— W Barbarzynii są miasta? — spytała sarkastycznie.
A ten obrzydliwy, zimny i twardy mężczyzna znowu nie dał się zbić z tropu.
— Na północy istniały już miasta, gdy Sarkovy była jeszcze szczerym polem — rzekł
srogo. — Zapewne słyszałaś o Illyrionie — Mieście Dostojnych Królów?
Dziewczyna opanowała się nieco.
— Tak … oczywiście! Zapomniałam, że opuszczony Illyrion był miastem północy … ale
na długo, zanim Barbarzynia została Barbarzynia!
Zignorował to.
— Zajęli miasto zwane Amyris — Białe Miasto. Słynęło ono z poetów i filozofów. W
ocienionej alei purpurowych arkad Amyrisu drzemały posągi wyrzeźbione w aksamitnej kości
słoniowej. Wspaniały Teatr, w którym wystawiano premiery sztuk Kesiriona i Scouphera,
mógł pomieścić dziesięć tysięcy widzów. Po rzezi Thungodów Białe Miasto spływało krwią
pomordowanych, posągi Królów porąbali na kawałki. Złoty Dom legł w gruzach, a wielka
scena Teatru posłużyła im za arenę, na której wystawiali do walki pojmanych żołnierzy
przeciwko mandragonom i teladrom schwytanym na czarnym wybrzeżu Morza
Kynellariańskiego. Po owej rzezi w Amyris nie ocalał żaden mężczyzna, kobieta ani dziecko.
W swoim czasie tak samo postąpią z Sarkovy.
Nie odpowiedziała. Zauważył, że jej twarz zbladła.
Mówił dalej.
— Walczyliśmy. Przez sześćdziesiąt lat z nimi walczyliśmy. Ale było już za późno. Trzeba
było walczyć, gdy było ich niewielu i byli rozproszeni. W swej zarozumiałości i głupocie
pozwoliliśmy, by dziewięćdziesiąt tysięcy wojowników Thungody wtargnęło do naszego
kraju. A oni zdusili nas — miasto za miastem, zamek po zamku, plemię za plemieniem. Gdy
się urodziłem, moi rodacy byli już plemieniem półnagich barbarzyńców, ale ojciec mojego
ojca był Dostojnym Królem Illyrionu. Być może słyszałaś o nim, jeśli pilnie słuchałaś swoich
nauczycieli: Niodronicus Siódmy.
— Niodronicus Wspaniały? — szepnęła cichym głosem. Przytaknął głową, jego oczy były
zimne i posępne.
— Obróceni w barbarzyńców, dalej nie mogliśmy żyć w kraju, który niegdyś należał do
nas, a teraz przeszedł w ich ręce — kontynuował. — Plemię za plemieniem spychali nas na
bagna. Rozmnażali się jak szczury, było ich już sto czterdzieści tysięcy. Moi ludzie, plemię
Czarnych uległo jako ostatnie. Ojciec poprowadził nas na szczyty gór. Trudno było nas
znaleźć, a jeszcze trudniej zwyciężyć. Ale nas zwyciężyli. Nie mają szacunku dla życia.
Gotowi byli poświęcić setki wojowników, by dopaść choćby jednego z naszych ludzi. W
końcu pokonali nas wszystkich. Moich braci wbili na pal, a tych, którzy byli za mali, żywcem
wrzucili w ogień. Na moich oczach ojca obdarli ze skóry, nim, jeszcze żyjącego, spalili.
Matkę…
Jego usta pobladły i mocno zacisnęły się przed wypowiedzeniem tych okropności. Nie
śmiała spojrzeć mu w oczy. Ich miażdżący blask był nieludzki. W duchu przeklinała swój
złośliwy język, który urągał mu i dręczył.
Mówił dalej zniżonym głosem:
— Tylko ja przeżyłem. Darowali mi życie. Był to kaprys ich przywódcy Mnara, obecnego
księcia. Pamiętam go siedzącego na czarnym ogierze — na gładkiej stali szyszaka migotał
blask ognia ze stosu palonych ciał, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu, patrząc na ostatniego
z linii starożytnych królów — nagiego, przerażonego dziesięciolatka. Spętanego i bezradnego.
— „Jeden niech żyje” — zaśmiał się. Do ostatniej godziny mojego życia będę słyszał ten
śmiech. — „Jeden niech żyje i pamięta naszą łaskawość.” Łaskawość! — Splunął, jak gdyby
chciał wyrzucić to słowo.
— Co wydarzyło się potem? — zapytała Carthalla ledwie słyszalnym szeptem.
— Puścili mnie — mruknął. — Lecz wpierw moją prawą dłoń — dłoń miecza — włożyli
do ognia i trzymali, nim zczerniała i obumarła. Zrobili tak, bym nigdy nie mógł podnieść na
nich broni. W tym samym ogniu dogorywał mój ojciec. Jeszcze żył. Spojrzał na mnie z
wysokości pala i wydyszał: „Żyj!” Mówił w starym języku, tak, aby to bydlę nie zrozumiało.
Ból w ręce był ogromny. Nigdy nie czułem podobnego. Pamiętam jednak wściekłość i gniew
w jego oczach, a zarazem smutek i dumę. Wyszeptałem jedno słowo, by usłyszał je, nim
umrze. Powiedziałem Kel–lor–ri. Co w Starym Języku znaczy: pomszczę.
— Na imię ci…
Pokręcił głową, a loki rozwiały się wokół jego szczupłej twarzy.
— Przedtem miałem jeszcze jedno imię. Stare i dumne. Niegdyś nosili je królowie. Teraz
moim imieniem jest Zemsta.
Skierował zimne i zamyślone spojrzenie na bladą i cichą dziewczynę, siedzącą u jego boku
na skalistej krawędzi wznoszącej się nad dolinami Sarkovy.
— Teraz już wiesz, dlaczego nie wolno mi tracić czasu, by odwieźć cię do Khev. Od świtu
siedzę tu i obserwuję. Pod nami, na drodze do miasta, zebrało się już trzystu wojowników
Hordy. Na razie moja moc nie jest na tyle potężna, abyśmy we dwoje mogli zwyciężyć ich
wszystkich. Lecz wkrótce będę tak potężny, o, tak potężny, że zdobędę Miasto Strachu i
zwlokę ciemnoskórego Mnara z jego tronu, a jego plugawą duszę poślę do piekła, tam, gdzie
jest jej miejsce, by skowyczała, smażąc się na rozżarzonych do czerwoności diabelskich
rusztach. Niedługo — już niedługo — stanę się największym czarownikiem, jakiego świat nie
oglądał od prześwietnych czasów starego…
— Co masz na myśli?
— Z niesprawną ręką nie mogłem zostać wojownikiem. Więc zostałem czarnoksiężnikiem
— wojownikiem i czarnoksiężnikiem w jednej osobie. Stary Phazdaliom, Stary Wielki
Czarodziej, był moim nauczycielem. Przyszedłem do niego jako nagi i kaleki barbarzyńca.
Nauczył mnie Dziewięciu Sztuk Tajemnych i tak wstąpiłem do Braterstwa Ciemności.
Carthalla słyszała niegdyś o Braterstwie Ciemności, starożytnej i sławnej wspólnocie
czarowników. Wielka była ich moc i władza nad Światem Niewidzialnym — istniejącym
poza światem istot żywych. Słyszała również, że nowicjusze przysięgają pod groźbą
strasznych klątw nigdy nie zmieniać biegu historii świata za pomocą swych potężnych mocy.
Powiedziała mu to, a Kellory potwierdził skinieniem głowy.
— To prawda. Ja jednak muszę. Stanę do walki z plugawością Thungodów i zmiażdżę ich.
Jeśli nie mogę uczynić tego mieczem, pokonam ich tą oto laską! Potem niech bogowie robią z
moją nieszczęsną duszą, co im się żywnie podoba.
Miał ochrypły głos, tak ostry i suchy jak pustynna skała, krusząca się od spiekoty słońca.
Nie po raz pierwszy tego dnia Carthalla zadrżała, przerażona srogim obliczem tego
mężczyzny.
IV
DROGA DO CZARNEJ RZEKI
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Kellory zjechał wreszcie na bok, by zjeść posiłek i
chwilę odpocząć. Jechali cały ranek, pędząc przez przełęcz na kudłatych i rogatych,
niewielkich koniach. Były to konie wojowników Thungody, z rąk których uwolnił Carthallę.
Thungodowie już ich nigdy nie dosiądą.
Gdy wyruszyli, objaśnił jej swoje posłannictwo. Onegdaj, przed setkami lat, żył potężny
czarodziej imieniem Yaochim, co w Starym Języku znaczyło „Władca Cieni”, jako że on
jeden posiadał wiedzę tajemną. Pewnego razu użył jej przeciwko Demonom Mórz, gdy
opanowały one wybrzeże rzeki Turisan, plądrując je i niszcząc, a na koniec podpalając.
Do Carthalli dotarła wieść o Demonach Mórz. Byli to bestialscy, barbarzyńscy i
krwiożerczy korsarze, którzy zdobyli Sto Wysp leżących wiele mil od wybrzeży Sarkovy, na
środku ogromnego zielonego morza. Nocą ich czarne galery sunęły po głębokich, wąskich
rzekach, by świtem stanąć u bram Gorovodu, głównego i najstarszego z Siedmiu Miast. Siłą
tysięcy bestialskich korsarzy wzięli miasto szturmem. Arnric, książę Gorovodu, zdołał
umknąć sekretną drogą wraz z niewielką świtą. Przez siedem dni i nocy pędził dolinami
Sarkovy, by ostrzec swych książęcych braci o inwazji Demonów Mórz, którzy poprzysięgli
zniszczyć Siedem Miast.
Z południowej strony Grand Khev, z najbardziej na południe wysuniętych gór spływa
powoli niczym jęzor smoły Czarna Rzeka. Gdzieś tam, za Czarną Rzeką, rezydował
Yaochim, Władca Cieni. Mistrz magii nie był przyjacielem żadnego z książąt Sarkovy,
wiedział jednak, że jeśli miasta padną, wszyscy mieszkańcy tych ziem znajdą się w
niebezpieczeństwie — nawet on sam.
Wraz z Amricem przybył więc do Gorovodu zawładniętego już przez najeźdźców. W
mieście, obwarowanym kamiennym murem, panoszyli się diabelscy piraci Stu Wysp.
Oszołomieni czerwonym winem, torturowali i gwałcili tubylców. Nie przeczuwali, że zbliża
się godzina sądu. Owej nocy, w trzecim nowiu księżyca, Yaochim obmyślał wielkie czary.
Nikt nie wiedział, co robił ani jakie były jego zaklęcia, ale o świcie oczom księcia Amrica i
jego ludzi ukazał się przerażający i makabryczny widok.
O zachodzie słońca w murach miasta piło i śpiewało sześć tysięcy korsarzy. O świcie w
splądrowanych domach skowytało i rechotało sześć tysięcy szaleńców.
Nie oczekując słów podzięki ni zapłaty Władca Cieni wrócił do swojej wieży za Czarną
Rzeką i z czasem wspomnienie o tym wydarzeniu zatarło się w pamięci ludzi.
Zapamiętał je tylko Kellory.
Zrozumiał, że czary zdolne pokonać siłę tysięcy dzikich piratów mogłyby równie dobrze
powalić niezliczoną ilość wojowników Thungody.
Z tego właśnie powodu wyruszył do wieży czarodzieja lub raczej do tego, co z niej zostało.
W ruinach wieży (jak mówił jego nauczyciel i mistrz) po dziś dzień leży Księga Czarów
Yaochima, zwana Grimoire, w której spoczywała tajemnica jego potęgi.
Kellory poprzysiągł odnaleźć ją albo zginąć.
Było coś rycerskiego i heroicznego w samotnej wędrówce człowieka ku tajemnicy, zdolnej
zniszczyć plugawe robactwo zagrażające światu. Carthalla zadrżała wzruszona: o tym
śpiewano pieśni. Nie było ważne, czy Czarnoksiężnik Kellory zwycięży, czy zginie. Któregoś
dnia i tak bardzi śpiewać będą o jego samotnych poszukiwaniach, których kres był już bliski.
… Pamiętajmy jednak, że gdyby Kellory zginął, Thungodowie nie oszczędzą ani barda, ani
sarkoviańskiego patrioty, słuchacza jego pieśni.
Zaniechała myśli o powrocie do ojca, by Kellory nie musiał odstąpić od swoich
poszukiwań. Gdy usłyszała po raz pierwszy, że musi jechać z nim albo zdać się na siebie,
długo złorzeczyła i pomstowała. Kellory pozostał jednak niewzruszony na jej łzy i groźby.
Było jasne, że nie sposób przedrzeć się przez oddziały wojowników, które opanowały drogę
od przełęczy do Grand Khev. Jedynym wyjściem było objechać drogę od południa. Tam
rozpościerała się kraina, z którą związana była jego misja, ważniejsza niż zwrócenie ojcu
utraconej córki, nawet jeśli była księżniczką.
Zatem, skoro i tak muszą jechać na południe, czemuż by nie dokończyć poszukiwań i nie
zdobyć wpierw Księgi Czarów, a potem dopiero zwrócić się ku bramom Khev. Plan był
doskonały.
W głębi duszy zamysł ten odpowiadał Carthalli. Jakże chwalebne byłoby wjechać do
Khev, niosąc zbawienie Światu. Jakże rad byłby jej ojciec — jakże z niej dumny. Dobrze go
znała — jest dobrym człowiekiem, ale niezbyt silnym. Jego ziemiom zagrażali Thungodowie
zalewający kraj coraz to większymi hordami. Wiedział o tym i dręczył się. Miasta Sarkovy
były jeszcze słabe. Ludzie niedawno osiedlili się w tych dolinach. Zaledwie pięć wieków
temu Roldomar Potężny poprowadził ich do Sarkovy z nieistniejącego już królestwa na
południu. Dawno temu było ono opanowane przez Legiony Duchów, które wycofały się
dopiero w ostatnim stuleciu i upadku po Wojnie Czarnoksiężników Złotego Miasta. Na razie
za mało było wojowników Sarkovy, aby mogli zmierzyć się w bitwie z Thungodami — choć
lepiej, gdyby Siedmiu Książąt nie musiało się o tym przekonać.
Tak oto, posilając się suszonym mięsem i czarnym winem z Cryphax, dziewczyna
pogrążała się coraz mocniej w wizji przyszłej chwały, jaka otoczy ją, gdy wraz z Kellorym i
Księgą przejedzie pod blankami murów obronnych Grand Khev, by poprowadzić rycerzy
Sarkovy do wspaniałego zwycięstwa nad okrutnymi bestiami z Hordy.
Dosiedli koni i wyruszyli w drogę.
Nim wzeszły gwiazdy na niebie, przeprawili się przez Czarną Rzekę prastarym brodem i
znaleźli się na skraju doliny Czarnoksiężnika, gdzie spędzili noc.
V
PEŁZAJĄCY SZLAM
Gdy świt wstawał na horyzoncie i rozlał się światłem bladego złota, Carthalla zeszła na
brzeg Czarnej Rzeki nie budząc Kellory’ego. Resztki jej odzienia pokrywał kurz, a ciało
cuchnęło potem. Musiała się wykąpać bez względu na to, czy woda jest czarna czy nie,
ważne, że można się było zanurzyć. Pod osłoną zwisających paproci zdjęła z siebie brudne
strzępy tego, co pozostało z jej szaty. Dotykała jej z żalem. Potem postara się ją oczyścić.
Najpierw kąpiel. Jednakże nie mogła się powstrzymać, by nie oderwać długich wstęg
zwisających od ud w dół, krępujących jej nogi. Po oddarciu zabrudzonej tkaniny, pozostał
nieco krótszy, ale wygodniejszy w podróży strój. Ze szczerym westchnieniem zadowolenia
brnęła przez sitowie, by wreszcie oddać się pieszczocie zimnej hebanowej wody.
Jakiś czas leniwie unosiła się na wodzie, rozkoszując się błogimi muśnięciami zimnych fal.
O rzece krążyły niesamowite opowieści. Zagadką były jej wody — czarne jak atrament.
Mówiono, że wypływa z końca świata, wprost z Królestwa Cieni. Miejsca, gdzie znajdują się
dusze zmarłych, których nie przyjął Rajski Świat bogów.
Wtem czarna dłoń ścisnęła ją za łokieć. Krzyknęła!
Druga ręka zacisnęła się wokół jej lewego nadgarstka, a długa gładka kończyna — jak wąż
— prześliznęła się wokół talii. Ze strachu niemal oszalała, krzycząc raz po raz. Zapamiętale
kopała i biła rękoma w wodę. Rozpaczliwie usiłowała uwolnić się z objęć nieznanego stwora
z głębin czarnej wody. Ten jednak przywarł do niej z niewiarygodną siłą, a gdy w szalonym
wysiłku wyciągnęła prawą rękę na powierzchnię, zrozumiała z przerażeniem, że była
opleciona poruszającym się szlamem.
Przypominał ohydną, siną i przezroczystą galaretę, przez którą miejscami przenikało
światło. Sam kontakt tego mulistego stworzenia z jej ciałem napawał ją wstrętem. Walczyła z
nim z całych swych sił.
Na szczęście nie wypłynęła daleko na głęboką wodę Czarnej Rzeki. Stopami dotykała
jeszcze dna i dzięki temu zdołała jakoś dobrnąć do brzegu, tak że tylko częściowo zanurzona
była w wodzie. Rozejrzała się wokół i zamarła ze strachu na widok stwora, który trzymał ją w
uścisku.
Zobaczyła gigantyczną masę trzęsącego się i bulgocącego szlamu. Nie miał kończyn,
głowy, ani oczu. W przedziwny sposób mógł zmieniać swoje kształty i rozmiary, a trzy
spośród mackowatych wypustek tej ciężkiej galarety oplątywały ją mocno. Pojawiły się też
jakieś wybrzuszenia na lśniącej i śliskiej powierzchni mulistego stwora. Wyglądały jak
brodawki — wkrótce zaczęły się powiększać na podobieństwo wijących się czułek.
Domyślała się, że przybiorą one formę kolejnych macek, które zaciągną ją na pewną śmierć w
mroczne odmęty Czarnej Rzeki.
Niespodziewanie pojawił się Kellory.
Obudził go jej krzyk. W nagłym pośpiechu nie pomyślał o zabraniu swojej świetlistej
różdżki. Gdy zobaczył galaretowatego stwora oplatającego nagą dziewczynę, zawładnęła nim
dzika pasja.
Wzniósł ręce w stronę porannego nieba i zakrzyknął potężnym głosem:
— Odejdź, shioggua! Odejdź! Jestem Czarnoksiężnikiem Tajemnego Płomienia, z
Dziewiątej Orbity, ze Sfery Mroków, moim bogiem jest Azzamungandyr Pan Tajemnic. Nie
— wol–no–ci–za–brać–ko–bie–ty!
Wydawało się, jakby drżąca masa szlamu usłyszała jego słowa. Zawahała się.
Wyczekiwała. W oczach Carthalli Kellory zdawał się rosnąć. Stał spowity aureolą Siły
Tajemnej niczym wielkim płaszczem.
Mulisty potwór jednak nie ustąpił. Widząc to, Kellory nabrał powietrza i z głębin swojego
jestestwa przywołał ukryte źródło siły. W jego wnętrzu, tak jak u każdego człowieka, ukryta
najgłębiej jak można, istniała Siła Tajemna, która łączy jednostkę ludzką z niewidzialnym
labiryntem sił i konfiguracji stanowiących Wszechświat — Kosmos, Czas i Przestrzeń,
Początek i Koniec. Kellory przywołał tę Moc — niewielu przed nim ośmieliło się to uczynić.
Carthalli zdawało się, że jego twarz i postać ciemnieją coraz bardziej, aż do absolutnej
czerni. Na tym tle tajemnicze zielone oczy Kellory’ego płonęły jak szmaragdowe słońca —
iskrząc się oślepiającym blaskiem. Choć był dzień, niebo pociemniało. A on zdawał się
rosnąć i rosnąć ponad ludzki wymiar. Wzniósł się ku niebu, niczym wieża bezkresnej czerni,
a jego oczy przypominały wspaniałe okna, w których odbijają się trzaskające płomienie
piekła.
— Odejdź, shioggua! Kobieta jest moja! Nie wolno ci zabrać jej dla twych plugawych
uciech. Czy mam przywołać Bogów Wieczności — Strażników Porządku. Wymawiam Imię
ASSATHYA — IOQQUNQUANDAR! ZAOTH! PHUOLLUMNIYUUR! Odejdź Nieczysty,
bym nie dotknął cię Tajemnym Płomieniem!
Piorun rozdarł smoliste niebo, a siarczyste płomienie lizały brzegi czarnych chmur.
Stwór nagle odszedł. Szlam zsunął się z powrotem w głębiny Czarnej Rzeki. Carthalla była
wolna.
Nagle poczuła na sobie wzrok Kellory’ego. Przedramieniem zasłoniła swoje młodzieńcze
piersi, a dłonią drugiej ręki przykryła łono, przyjmując odwieczną postawę zawstydzonej
kobiety.
Ale Kellory — już nie tak ogromny i straszny — wcale na nią nie patrzył. Jego śniada,
smukła twarz była blada, wycieńczona i pokryta kroplami potu. Widać było, że jest
wyczerpany do granic wytrzymałości. Zachwiał się i prawie że padł na kolana.
Zapomniawszy o wstydzie, Carthalla wyszła na brzeg i chwyciła go za rękę.
— Co się stało? Czy jesteś ranny? — krzyknęła. Usiłował przemówić, lecz na próżno.
Nagle osunął się i padł zemdlony. Czyżby to Magia wyssała z niego siły? Uginając się pod
ciężarem bezwładnego ciała, dziewczyna zawlokła Kellory’ego do obozu. Żałowała, że nie
znała ani magii ani czarowników.
Łyk wina wrócił mu siły, nadal pozostał jednak blady i wycieńczony. Gdy spojrzał na nią z
wdzięcznością, jego zielone oczy pozbawione były zwykłego blasku. Odpowiedziała mu
uśmiechem. Na jej twarzy malował się jednak niepokój. Owinęła się jego długim
czarnoksięskim płaszczem, nie zaprzątając sobie głowy szukaniem swej szaty.
— Już mi lepiej — powiedział ochryple.
— Co to było — ten stwór? — spytała Carthalla z wyrazem obrzydzenia.
— Shioggua — Demon Strażników, przywołany z Żywiołu Wody. Stary Yaochim przysłał
go … w obronie.
Zadrżała mimo woli, może z powodu chłodu porannego wiatru na nagim ciele, a może
przez wspomnienie straszliwego uścisku.
— To było … okropne!
Lekko skinął głową. Słaby cień uśmiechu przemknął przez jego silne usta.
— Teraz wiesz, że lepiej nie kąpać się w Czarnej Rzece —powiedział.
VI
DOLINA CISZY
Późnym rankiem dotarli do wieży czarodzieja. Chwila odpoczynku, trochę wina i jadła
wzmocniły Kellory’ego — lub przynajmniej zwróciły mu część sił. On jeden wiedział, jak
wiele Siły Tajemnej wykrzesał z siebie w walce z shioggua. Z lękiem myślał o kolejnych
przeciwnikach. Był pewny, że Władca Cieni musiał pozostawić ich więcej na straży swej
własności.
Ale — co dziwne — podczas dalszej wędrówki nie napotkali już żadnych nadludzkich
istot. Zaniepokoiło to Kellory’ego. Oczekiwał, że Żywioł Powietrza lub Demon Ziemi,
najstraszniejszy ze wszystkich, władający siłą minerałów — drzemiącą w jego ogromnych,
bezkształtnych objęciach — stać będą na straży skarbów Yaochima. Żadna jednak Istota nie
przeszkadzała im w dalszej podróży.
Pomimo blasku południowego słońca w dolinie panował tajemniczy spokój i półmrok.
Wysokie drzewa rzucały cień na drogę, ale żaden ptak nie śpiewał na gałęziach, a liście nie
szeleściły przy podmuchu wiatru. Kraina czarnoksiężnika, jakby pod wpływem zaklęcia,
pogrążona była w ciszy. Nie podobało się to Kellory’emu.
Być może przywołana przez niego Siła, której nigdy nie wzywa się bez potrzeby,
odstraszyła strażników tego miejsca.
Kellory zdawał sobie sprawę, że wiedza tajemna, jaką rozporządzał, była znikoma wobec
potęgi mieszkańców zaświatów. Wiedział też, że podobnie jak kamień rzucony do wody
tworzy koła rozchodzące się do najdalszych brzegów jeziora, tak uwolniona przez niego moc
naruszyła równowagę Drugiego Świata. Być może to była właśnie odpowiedź.
Być może …
Wtem wyrosła przed nimi wieża Yaochima, w świetle południowego słońca jawiła się
mroczna, wysoka i groźna.
Dziwne, że mimo upływu ponad trzystu lat od śmierci mistrza magii, wieża trwała nie
ruszona zębem czasu. Zawahał się i zatrzymał, stał przez chwilę, w zamyśleniu patrząc na
wieżę. Od siedmiu lat zdążał do tego miejsca. Chociaż mistrz jego, Phazdaliom, dobrze znał
historię Władcy Cieni, nie wiedział jednak, gdzie znajduje się twierdza czarodzieja. Długie
lata spędził Kellory na żmudnych poszukiwaniach, odkąd opuścił zamek Phazdalioma. Aż
wreszcie, zaledwie dwa miesiące temu, w ostatnich dniach wiosny, natrafił na mapę ziem
położonych na południe od Sarkovy. Znalazł ją w ruinach opuszczonego klasztoru wysoko w
górach, na północ od przełęczy Arul, wiele mil od miejsca, gdzie uratował księżniczkę
Carthallę z rąk porywaczy. Niegdyś, te rozpadające się ruiny zamieszkiwało stu mnichów
Bractwa Światłości, kapłańskiego odpowiednika jego czarnoksięskiego bractwa. Tak było,
zanim koczownicze bandy Thungodów nie dotarły do klasztoru. Wymordowano niewinnych
mnichów, poddając ich wpierw okrutnym torturom. Thungodowie znajdowali bowiem
szczególną przyjemność w katowaniu tych, którzy służyli bogom. Klasztor zbezcześcili, a
święte księgi i cenne manuskrypty umazali odchodami. Samą starożytną budowlę zostawili na
pastwę ognia. Tylko ta mapa nie spłonęła — ręka Opatrzności naszkicowała ją na arkuszu
giętkiej blachy, tak aby człowiek nie był zdolny jej zniszczyć. Języki ognia nie naruszyły
trwałej i sprężystej stali ani nie zamazały wiekowych ornamentów. Z niej Kellory dowiedział
się o siedzibie Yaochima.
Stał i patrzył na wieżę.
Była niezwykła, wzniesiona czarami, bo chyba ręka ludzka nie mogła przyczynić się do jej
powstania. Uformowana z jednej bryły, odlana jakby z grubego ciemnego szkła przypominała
olbrzymią roślinę. Zarys strzelistego pylonu był osobliwy — Kellory nigdy nie widział takiej
budowli na Ziemi. Przysadzista u podstawy, zwężała się spiralnie ku górze, kończąc się
wąską iglicą z jednym tylko, długim i strzelistym oknem. Wychodziło ono na odludną dolinę,
którą nadeszli. Okno było mroczne jak oczodół czaszki pokryty kurzem.
Kiedy tak patrzył, zdawało mu się, że coś poruszyło się w wysokim, spiczastym oknie.
Spojrzał ponownie, ale nic nie zauważył. Być może to tylko jego wyobraźnia, a może gra
światła. Pocieszał się tą myślą, ale nie próbował się oszukiwać. Jego oko naprawdę uchwyciło
ślad ruchu. Przez moment coś stało w oknie i przyglądało się im, a potem zniknęło. Przyszła
mu do głowy niepokojąca myśl — być może powinien zostawić dziewczynę i samemu wejść
do wieży nieżyjącego już maga. Jednak nie — jeśli jacyś strażnicy czają się tu, w tej
przeklętej siedzibie duchów i wśród złowróżbnej ciszy, to tylko ze strachu przed jego Siłą
trzymają się z dala od dziewczyny.
Kellory zacisnął szczęki. Znał dobrze dzikie żądze tajemniczych mieszkańców Zaświatów.
Zbyt dobrze wiedział, jakim odrażającym i haniebnym praktykom mogą poddać piękne ciało
młodej Carthalli — jej rozum i duszę. Nie! Pójdą razem naprzód — i razem wyjdą. I nie
cofnąłby się przed tym krokiem, nawet gdyby wiedział, że w tym strasznym miejscu czeka go
pewna i straszliwa śmierć.
Razem wkroczyli do wieży Yaochima.
VII
TAJEMNICZA TWIERDZA
Dostępu do wieży nie broniły żadne bramy ani drzwi. W środku panował mrok i głucha
cisza, o wiele głębsza niż na zewnątrz. Kellory szedł ostrożnie, w ręku trzymał swą
czarodziejską laskę. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony, przeszukując każdy kąt i
zakamarek. Wytężył słuch, tak aby żaden odgłos lub najmniejszy szept nie uszedł jego
uwadze. Nie słyszeli jednak nic prócz siebie. Wyczulił także inne zmysły, nieznane
dziewczynie. Jego duch przenikał Pajęczą Nić Zaświatów, wychwytywał delikatne fale, które
mogłyby naruszyć zagmatwaną równowagę sił składających się na Wszechświat. Nie wyczuł
nic prócz powiewu prastarej magii, ducha dawno minionej obecności i echa niegdyś
wypowiedzianych słów, których nie chciałby nigdy powtórzyć głośno, a już najmniej
przywołać.
Na dole było zupełnie pusto. Zwykła owalna komnata, bez okien. Niezabezpieczone
schody prowadziły w górę, wzdłuż ściany. Kellory i księżniczka wspięli się na drugą
kondygnację. Dziewczyna nie odzywała się, by nie zakłócać Kellory’emu rozmyślań, ale w
duchu podziwiała niesamowite, lśniące i szkliste ściany. Przypominały jej ceramikę —
widziała niegdyś ozdobne wazy z identycznym ornamentem w suszarniach dalekiego
Charabys … Z dreszczem wyobraziła sobie piekielny ogień, w jakim musiała stać ta wieża.
Żar piekła nie byłby wystarczająco duży…
Na piętrze nie znaleźli nic prócz szczątków spróchniałych mebli, niewielu skorup naczyń,
porozrzucanych strzępów zbutwiałego sukna i skrawka starego pergaminu, który przy dotyku
obracał się w popiół. Nic oprócz pajęczyny pokrytej kurzem kilku wieków.
Weszli wyżej. Księgozbiór czarnoksiężnika musiał być niegdyś imponujący. Połamane i
rozpadające się półki z nie znanego im drewna w kolorze purpury zwisały ze spiralnych ścian,
a kilka stosów rozsypujących się w proch śmieci leżało na podłodze. Wśród nich znaleźli
zaśniedziałe okucia i kawałki metalu o dziwnym kształcie, jakimi zwykło się okuwać księgi.
Księgi Czarów tutaj nie znaleźli. Podobnie na następnej kondygnacji, która była swoistym
laboratorium. Zachowały się tam jeszcze metalowe ławy i stoły oraz potłuczona porcelana,
odporne na korozję i działanie czasu. Okruchy szkła chrzęściły pod nogami Kellory’ego.
Gdy już przeszukali wieżę wzdłuż i wszerz, zniechęceni, zmęczeni i brudni skierowali się
do wyjścia.
— Księga rozpadła się chyba na proch — powiedziała Carthalla — jak te, które
znaleźliśmy na górze.
— Na pewno nie, kobieto — wymamrotał. Czuł wewnętrzny niepokój. Błądził oczami
wokół, przemierzając pomieszczenie od ściany do ściany, niczym zamknięty zwierz w
poszukiwaniu zdobyczy.
Rozdrażniona jego szorstkością księżniczka zapytała:
— Jesteś tego pewny?
— Cicho — nie rozpraszaj mnie — syknął. — Musiałem o czymś zapomnieć albo coś
musiało umknąć mojej uwadze, jedno albo drugie. Coś, powinienem pamiętać … Upłynęło
wiele lat, gdy ostatni raz byłem w twierdzy czarodzieja … Ale dobrze pamiętam zamek
mojego mistrza, Phazdalioma … Co mogłem przeoczyć?
W końcu westchnął ciężko i poddał się.
— Tu musi coś być. Wiem, że to tu jest. Ale na Dziewięć Twarzy i Twarz Tajemną, nie
przychodzi mi nic do głowy.
Przeklęty shioggua! Odpędzając go, nadużyłem swych Wewnętrznych Mocy. Brak mi
teraz bystrości umysłu, by odkryć drogę do tajemnicy!
Jeszcze trochę się wysilał, aż w końcu burknął, splunął i odwrócił się na pięcie.
— Chodź! Lepiej odejdźmy stąd przed zapadnięciem nocy. Nie potrafię myśleć o tym, co
wymyka mi się spod kontroli, przeklęte moje szczęście!
— Więc może teraz powiesz mi, dlaczego Księga Czarów nie mogła spleśnieć i rozpaść się
na proch jak pozostałe księgi — spytała cierpko.
Księżniczka nie zrozumiała, że Kellory ma jej za złe poranną nierozwagę. Przeklęty
shioggua — i przeklęta dziewczyna, która nie spytała go o pozwolenie na kąpiel!
— To cię trapi? — zaśmiał się szorstko. — Grimoire —księga czarnoksiężnika emanuje
jego nadludzką żywotnością. Każde włókno jej stronic, każdy ślad atramentu wypełnia
nieziemska energia. Tysiąc lat minie, wiatr i deszcz naruszą kamień, ale księga mistrza magii
przetrwa wieki.
— Dzięki ci za wyjaśnienie — odpowiedziała chłodno. — Jak skarbu strzec będę twych
złotych myśli wypowiedzianych w mojej obecności. A gdy stanę już przed tronem mego ojca,
opowiem mu o twej uprzejmości i — i …
Urwała, spoglądając na niego. Naraz uśmiech niedowierzania rozpromienił mu twarz. To
pierwszy szczery uśmiech, jaki widziała na jego twarzy. Zniknęła posępność i stał się ciepły,
bardziej ludzki. Nawet jego srogie, zimne oczy — migocące szmaragdowym płomieniem
przestały przypominać oczy nieprzejednanego demona zemsty.
— Niech żyje twoja złość, Carthallo! — zakrzyknął. Dziewczyna oblała się szkarłatem. Po
raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu tak ciepłym głosem.
— Co?
— Powiedziałaś — „tron”. Twój ojciec ma tron, tron władcy, jak przystało na potężnego
księcia. Ale mag jest także, w pewnym sensie księciem. Jak to ongiś powiedział mój mistrz?
„Czarnoksiężnik jest panem natury” — takie były jego słowa. Dobrze pamiętam, jak zasiadał
na swoim zielonym, kryształowym tronie na szczycie dziewięciu stopni. Zasiadając na Tronie
Władzy, mag rządzi siłami Zaświatów. Lecz gdzie tu, w tej wieży, jest Tron Yaochima?
VIII
SZEPCZĄCY DUCH
Prawie godzinę zajęło Kellory’emu szukanie tajemnego przejścia. Domyślił się, że sala
tronowa mistrza magii mogła się znajdować tylko pod wieżą. Tak też było w istocie. Żaden
zwykły śmiertelnik nie dostrzegłby niewidzialnego pęknięcia w gładkiej podłodze, ale
Kellory przenikał niewidoczną strukturę materii wewnętrznym okiem czarnoksiężnika i
znalazł to, co ukryto przed ludzkim wzrokiem. Dalej nietrudno było odkryć wejście —
wystarczyło wypowiedzieć niemożliwe do wymówienia przez zwykłego człowieka Zaklęcie.
Niezwykłe echo powtórzyło za nim dźwięk Zaklęcia, ogromny blok podłogi uniósł się
odsłaniając ziejącą mrokiem otchłań. Biło z niej pulsujące przyćmione światło. Poprzez
poświatę czarnoksiężnik i księżniczka ujrzeli szereg szklanych stopni, które prowadziły w
mroczną czeluść.
Zeszli schodami w dół, Kellory podążał pierwszy. W wyciągniętej ręce dzierżył swą
wspaniałą, czarną laskę Siły Tajemnej, by powstrzymać nieziemskich strażników pilnujących
skarbów nieżyjącego czarnoksiężnika. Nie napotkali jednak żadnych przeszkód i znaleźli się
w mrocznej podziemnej sali.
Pomieszczenie było ogromne i zatopione w ciemnościach. Na ścianach majaczyły ich
niewyraźne cienie. Kellory bał się, by wskutek nierozważnego stąpnięcia nie wpadli w
pułapkę. Wypowiedział Zaklęcie i z nicości wyłoniła się świetlana