MARTIN GREENBERG BARBARZYŃCY TOM II TYTUŁ ORYGINAŁU: BARBARIANS LIN CARTER GROBOWIEC CISZY I ZIELONE OCZY Od bram Grand Khev droga na wschód wiedzie przez rozległe, trawiaste doliny Sarkovy aż ku górom. Potem zakręca i wije się piaszczystą serpentyną przez podgórze, wznosząc się coraz wyżej i wyżej ku przełęczy Arul. To właśnie tutaj, na wysokości przełęczy, Carthalla opadła z sił i osunęła się na kolana pomiędzy ostre kamienie. Przez cały dzień biegła za kudłatymi, rogatymi kucami tych, którzy ją pojmali. Dopiero zaczęło świtać, gdy oddział wojowników Thungody zaatakował zastęp dwunastu rycerzy ojca, eskortujących ją podczas drogi. Szkaradni, niscy mężczyźni leżeli ukryci w wysokich trawach. Nagle zerwali się, posyłając na zdumionych rycerzy deszcz ostrych strzał, rzucili się z wyciem, ściągając ich kolejno na ziemię. Tylko Carthallę ocalili. Powód był jasny: była kobietą, młodą, świeżą i piękną. Skrępowali jej ręce skórzanym rzemieniem i pognali w stronę gór. Biegła za nimi w kurzu wzbijanym przez końskie kopyta. Jeśli tylko upadła, a upadała wiele razy, musiała pozbierać się i iść dalej albo dać się wlec bezwładnie aż do śmierci. Życie córki książęcej jest wytworne i słodkie. Carthalla nie znała zmęczenia, pominąwszy jedynie osłabienie po całonocnym balu. Nie wiedziała, co to ból, jeśli nie liczyć drobnych dolegliwości czy chorób wieku dziecięcego, rychło wyleczonych przez nadwornego medyka. Teraz poznała nadludzki ból i wyczerpanie, jakiego sobie nie wyobrażała. W płucach czuła ogień. Każdy łyk powietrza, wciągany suchymi i drżącymi z cierpienia ustami, był dla niej udręką. W rękach spętanych rzemieniem czuła ból aż do odrętwienia. Ale torturą, torturą niewyobrażalną, były dla niej stopy i nogi. Jej wytworne buty do konnej jazdy z ordowickiej skóry wpadły w oko niskiemu, krępemu hersztowi Thungodów, zdarł więc je, pozostawiając ją boso. Droga była długa i ciernista, spieczona od żaru letniego słońca. Jej szczupłe małe stopy były delikatne i wrażliwe, szybko pokryły się sińcami i ranami. Znaczyła zakurzoną drogę wilgotnym, krwawym śladem. Po dotarciu niemal do krańca przełęczy iść już nie mogła. Osunęła się na kolana, płacząc przejmująco z bólu, jaki sprawiały rzemienie wpijające się okrutnie w opuchnięte dłonie. Thungodowie nie przystanęli, wlekli ją po piachu, zaś ten, do którego konia ją przywiązali, odwrócił się i wyszczerzył zęby. Suknię miała w nieładzie, porwaną przez plugawe ręce Thungodów szukających klejnotów. Poprzez dziury w długiej szacie jaśniały bielą nagie nogi. Ostre skały poraniły jej uda i kolana. Szorstki piach otarł do krwi jej delikatne ciało. Ze zmęczenia, bólu i rozpaczy zaczęła głośno wzywać swojego boga. Był nim Changlamar, pomniejszy bóg mórz, z rzadka czczony w owych mrocznych czasach. Imię to towarzyszyło jej przy narodzinach, a książę, ojciec Carthalli, oddał ją pod jego opiekę. Wzywała go teraz w głębokiej rozpaczy. Nie oczekiwała jednak niczego. Wtem rogaty koń zatrzymał się. Skonana i cała we krwi leżała w piachu, z trudem oddychała spękanymi ustami. Nie miała siły wstać — niech ją tu zabiją. Albo zgwałcą, albo zrobią z nią to, co zwierzęcy ród Thungodów robił z pojmanymi kobietami z Sarkovy. Nikt jednak jej nie podniósł. Zamiast tego usłyszała mamroczących między sobą wojowników. Uniosła głowę znad piachu i spojrzała przed siebie. Słońce prawie już zachodziło, a rozległy łuk nieba płonął bladym szkarłatem. Na tle tajemniczego blasku, przed zgromadzonymi na krańcu przełęczy, stał wysoki mężczyzna. Nie widziała go wyraźnie, światło było przyćmione, a oczy łzawiły od piachu. Ale nie był jednym z rodu Thungodów: miał ponad sześć stóp wzrostu, był smukły i prosty jak strzała. Muskularne ramiona wyłaniały się spod miękkiej skórzanej tuniki, przepasanej w talii pasem z żelaznych łusek. Prawy nadgarstek i przedramię opinały ciężkie klamry. Nosił wysokie buty bez ostróg. Olbrzymi czarny płaszcz z kołnierzem, niczym skrzydła nietoperza, powiewał wokół jego postaci na wzbierającym wietrze. Stał nieruchomo, groźnie mierząc ich wzrokiem. Dziewięciu jeźdźców Thungoda spoglądało na niego wojowniczo, choć z niepokojem. Ich dłonie spoczywały na rękojeściach mieczy. Obok bezradne dziewczę o ognistych włosach rozrzuconych na ziemi patrzyło nań błagalnie. Przez chwilę nie ruszał się ani nie przemówił. Podparty na okutej lasce z czarnego mocnego drewna, przypatrywał się im płonącymi oczami osadzonymi w ciemnej, kamiennej twarzy. Oczy. To pierwsza dziwna rzecz, jaką spostrzegła u niego Carthalla. W Sarkovy, królestwie jej ojca, ludzie mieli oczy niebieskie lub szare. Jego natomiast były zielone — zimne, płonące przedziwnym blaskiem. Jaśniały na tle śniadej i posępnej twarzy. Była koścista, zbyt surowa i ponura, by nazwać ją piękną. Od linii włosów aż do czarnych, gniewnych brwi ciągnęła się łukiem długa, cienka szrama. Dziewczyna zadrżała, gdy spoczęło na niej spojrzenie płonących zielenią oczu. Po chwili dopiero mężczyzna skierował wzrok w stronę porywaczy. Potem zobaczyła jego prawą dłoń. Okrywała ją rękawica z owczej skóry, podczas gdy lewa ręka, ta która ściskała czarną laskę, była naga. Trzecią dziwną rzeczą, która zwróciła jej uwagę, było jego spojrzenie. Surowe i groźne, godne wojownika. On jednak nie był wojownikiem, nie miał miecza przy sobie — nawet pustej pochwy. Jego czarne gęste włosy — teraz dopiero to sobie uświadomiła — nie były splecione w warkocz, jaki zwykli nosić wojownicy. Skręcone w loki, swobodnie opadały wzdłuż szczupłej twarzy, poruszane podmuchami wiatru. Nagle zrobiło się chłodno. Na tle ciemnego blasku nieba wydawał się być duchem. Samotny, nieuzbrojony mężczyzna, w którym było coś, co nakazywało Thungodom trzymać się z dala. Szeptali niespokojnie między sobą, ukradkiem rzucając w jego kierunku spojrzenia na pół przerażone, na pół wyzywające. Dotąd każdego, kto stanął im na drodze, od razu tratowali — dodając sobie odwagi okrzykami wymachiwali mieczami gdzie popadnie. Tego człowieka jednak … woleliby nie spotkać. Wszystko to było bardzo dziwne. A nawet nieco przerażające. II CZARNY WILK Kugal, wódz oddziału Thungodów, wystawiał swoją reputację na szwank, stojąc niezdecydowanie naprzeciw groźnego i tajemniczego mężczyzny, który zastawił im drogę. Ściągnął cugle i ruszając z kopyta wydobył zakrzywiony miecz. — Kim jesteś, człowieku? — zapytał szorstko, obnażając stal miecza. — Nazywam się Kellory — odpowiedział przybysz niskim głosem i dodał: — Uwolnij kobietę. — Ha! — zakrzyknął Kugal, szczerząc zęby. — Samotny człowieku — bez miecza — ty śmiesz rozkazywać Thungodom! Zaśmiał się, odsłaniając zepsute zęby. W jednej chwili zmienił mu się nastrój. Splunął ze złością, a z wąskich szpar jego oczu trysnął jad. — Tym wypruję ci flaki — prychnął, jeszcze raz podnosząc swój miecz — a ty wpakujesz je sobie z powrotem. Kellory nie poruszył się. Powiódł lodowatym spojrzeniem, a gdy przemówił, głos jego zabrzmiał nisko: — Puść kobietę wolno i idź swoją drogą, Thungodzie. Albo nim upłynie godzina, padniesz u stóp Pnomu w Królestwie Cieni. To nie były przechwałki — nawet nie pogróżki. W jego głosie brzmiało zdecydowanie. To była zwykła obietnica. Kugal wykrzywił usta w grymasie, znowu splunął i nieznacznie cofnął swojego rumaka. Najchętniej wydałby okrzyk wojenny i stratował tego olbrzymiego człowieka. Nie wiedzieć jednak czemu, nie zrobił tego. Nawet nie próbował. — Czy jesteś człowiekiem z Sarkovy? — zapytał. Kellory pokręcił głową, potrząsając przy tym lokami. — Jestem człowiekiem z północy — powiedział z kamienną twarzą. — Barbarzyńca? Oczy Kellory’ego rozbłysły na wspomnienie dawnych dziejów. — Moi ludzie pochodzili z rodu Czarnego Wilka — rzekł łagodnie. — Dziesięć lat temu horda Thungodów wymordowała ich do ostatniego niemowlęcia. Nigdy nie zapomniałem wyrazu twarzy ich wodza, Mnara. Kugal znowu odsłonił zęby. — Książe Mnar? On rządzi całym narodem Thungodów. Wyciął Czarnych Wilków Thedrica Żelaznego. Wkrótce wszyscy ludzie Sarkovy padną od miecza Thungodów, jak ta kobieta. Miasto Khev utonie we krwi Sarkovian. Zabijemy wszystkich! Wszystkich! Jego tłusta twarz poczerwieniała na myśl o krwi. Kugal nie czuł się już zastraszony groźnym wyglądem i diabelsko płonącymi oczami wysokiego mężczyzny. W pewnej chwili gwałtownie szarpnął rogatym koniem przed siebie i tuż przed twarzą Kellory’ego machnął mieczem, którego blask zamigotał w świetle zachodzącego słońca. Błysnął piorun! Oślepiający biało–niebieski snop światła wzbił się z czarnej laski Kellory’ego. Jedna iskra padła na miecz, w momencie gdy ten zawisł nad jego twarzą. Z sykiem topiącego się metalu, miecz wypadł z rąk Kugala. Nim zdążył krzyknąć, padł martwy rażony piorunem wprost pod kopyta swojego konia, który rzucał się i szarpał, spłoszony bliskością tajemniczego człowieka. W końcu pognał w dół przełęczy ku pozostałym ośmiu wojownikom Thungody, roztrącając ich, gdzie popadnie. Ci zaś, mocując się z cuglami, chwytali za miecze, wrzeszczeli i pluli ze złości i przerażenia, w zamieszaniu rozpierzchli się po przełęczy. Blask czarnej laski oświetlał mroczną drogę w chwili zwycięstwa Kellory’ego. Skończyło się to równie szybko, jak się zaczęło. Dziewięć bezwładnych ciał rzuconych zostało pomiędzy ostre skały. Rześkie powietrze zbliżającej się nocy napełniło się swądem spalonych zwłok i unoszącym się metalicznym zapachem ozonu. Kellory skierował się do miejsca, gdzie leżała zdrętwiała Carthalla i przeciął jej pęta. Uniosła zakurzoną, bladą z przestrachu twarz i spojrzała w jego stronę ogromnymi, pełnymi trwogi oczyma. — Kim jesteś, czarownikiem czy wojownikiem? — wyszeptała omdlałym głosem. — Jednym i drugim — odparł, pomagając jej wstać. Podał jej lewą dłoń, oparłszy czarną laskę o ścianę skalistej przełęczy. Prawa, okryta rękawicą z czarnej skóry, była bezwładna i sztywna. — Pójdziesz sama, czy mam cię może nieść? — spytał. — Dokąd? Skinieniem głowy wskazał drogę. — Na górze, pod krawędzią urwiska, jest jaskinia. Tam rozpalę ognisko. Wkrótce nad Wzgórzami Wampirów zapadnie noc. Chodź — pomogę ci. Wtem zerwał się wiatr i rozgonił grubą warstwę chmur, ukazało się na horyzoncie niesamowite palenisko jaśniejącego złotem zachodu słońca. III MOJE IMIĘ: ZEMSTA Rankiem następnego dnia, po przebudzeniu, Carthalla stwierdziła, że jest w jaskini sama. Ognisko wypaliło się przez noc, ale ona spała, ciepło otulona w futra. Z lekkim dreszczem przypomniała sobie, w jak przedziwny sposób Kellory wzniecił ogień. Położył lewą dłoń na stosie drewna — tę, na której środkowym palcu nosił małą, metalową obrączkę z wygrawerowanym napisem, w języku, którego nie znała — i wypowiedział słowo. Wtedy zapłonął ogień. To było niesamowite wrażenie. Daremnie zastanawiała się, przeciągając się i ziewając pod ciepłymi futrami, dlaczego nie użył do tego swojej strasznej, czarnej laski — swej „iskrzącej różdżki” — jak ją nazywał. Skoro mogła stopić miecz herszta Thungodów, niczym piorun, z pewnością rozpaliłaby chrust. Być może owe pioruny były niebezpieczne, a może nie miał nad nimi całkowitej władzy, i gdyby zbyt zuchwale posłużył się laską, skała obróciłaby się w gruz. Zadrżała ponownie. Jakże dziwnym i groźnym był człowiekiem! Wreszcie poruszyła się i wstała. Sarkovianie zwykle sypiali nago. Jednak Carthalla nie chciała obnażać się przed Kellorym i pozostała w strzępach swojej sukni. Będąc w rękach Thungodów nie wątpiła, że zostanie zgwałcona i zamordowana. Uszła jednak cało i nie chciała kusić swą kobiecością obcego mężczyzny, który ją ocalił. Nie był jednym z Sarkovian, nie był nawet wojownikiem, a przynajmniej nie miał warkocza, jaki zwykli nosić wojownicy. Kobiety z rodu Sarkovy uczy się pogardy dla cudzoziemców — nawet te, które jak ona, córka księcia — mają poślubić obcych. W każdym razie Kellory nie podobał się jej. Przyzwyczajona była do młodych rycerzy i szlachty z Grand Khev, pięknych i wesołych, o świeżej i jasnej cerze, błękitnych oczach i złotych włosach. Czarny Wilk — urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — był zbyt szorstki i groźny, zbyt śniady, chłodny i silny jak na jej gust. Poczuła jednak miły dreszcz na wspomnienie jego mocnej i twardej dłoni na swoim ciele — i tej prawej ręki, nieruchomej, w czarnej rękawicy. Myślała o Kellorym i w pewnym momencie zastanowiała ją jego nieobecność. Nie było go w małej jaskini, a czarna peleryna, na której przespał całą noc u jej boku, zniknęła. Była pewna, że jej nie opuścił. Dzisiaj miał ją odwieźć na dwór ojca — przynajmniej tak jej się wydawało. Kellory siedział przy wejściu do jaskini, spoglądając na odległe doliny spowite poranną mgłą. Laska leżała obok. Ręce położył na kolanach, oparł na nich zadumaną twarz wpatrzoną w krainę Sarkovy wyłaniającą się w świetle poranka. — Bałam się, że odszedłeś i zostawiłeś mnie — powiedziała, upewniwszy się, że dotąd jej nie zauważył. Mruknął coś w odpowiedzi. Nie odwrócił się jednak na powitanie, nawet nie wstał. Po chwili, niepewnie, usiadła obok niego. — Gdzie jest Khev? — spytała, raczej by zacząć rozmowę, niż z ciekawości. Wskazał ręką odzianą w rękawicę. — Tam — wymamrotał. — Mój ojciec będzie zdumiony, gdy wrócę do domu — rzekła. — Myśli, że jestem teraz w połowie drogi do Aijan. — Dlaczego jechałaś do Aijan? — zapytał. — Ubiegłej nocy niewiele rozmawialiśmy, byłaś bardzo zmęczona. Nieco zakłopotana, zajęła się poprawianiem swoich jasnych włosów. — Jestem przyrzeczona księciu Aijan — rzekła chłodno. — Wczoraj były moje siedemnaste urodziny. Ponieważ jestem już dojrzała, ojciec, książę Valemyr, wyprawił mnie do dworu mojego przyszłego męża, księcia Shio. Och, ojciec mój wpadnie w złość, gdy dowie się o napadzie Thungodów na nasz orszak w niespełna godzinę po wyjeździe z bram miasta. Nigdy bym nie przypuszczała, że Thungodowie ośmielą się zaatakować tak blisko. Są coraz zuchwalsi. Pora, by rycerze Valemyra dali im nauczkę! Kellory spojrzał w stronę krainy spowitej mgłą. Skinął głową w kierunku doliny Sarkovy, — Nie Valemyr, lecz Strach jest panem tej krainy — rzekł. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Po chwili mówił dalej: — Pora, by Valemyr i wszystkich siedmiu książąt Sarkovy uświadomiło sobie prawdę — rzekł. — Od stu lat Thungodowie napływają tu z północy. Początkowo przybywali w małych grupach wojowników, rzadko zapuszczali się na południe od rzeki Ulgoth — potem ich ilość wzrosła. Zaczęli się osiedlać, budując drewniane mengli. Zamieszkali z dala od Siedmiu Miast i nikomu to nie przeszkadzało — doliny Sarkovy są rozległe, starczy miejsca dla wszystkich — myśleli książęta, głupcy! Na moment niebieskie oczy Carthalli błysnęły gniewem. Przechyliła lekko głowę, a jej włosy zalśniły w słońcu. — Dlaczego głupcy? — żachnęła się. — Ponieważ nie rozróżniają tego, co jest prawdą, od tego, co chcieliby, aby nią było — odparł szorstko. — Thungodowie tu już zostaną. Na razie są to tylko pierwsi osadnicy. Potem nadejdą ich miliony. Zdobywać będą wielkie kamienne miasta, jedno po drugim. Dopóki, któryś z książąt nie ruszy przeciwko nim. Na jej policzkach zapłonęły ze złości czerwone rumieńce. — Naturalnie ty jesteś mądrzejszy od wszystkich Panów Sarkovy! — zauważyła cierpko. Zwrócił na nią swe zimne, zielone oczy. W jego głosie nie było złości, gdy przemówił: — Słuchaj, kobieto, urodziłem się za tymi górami, które ciągną się niczym szkarłatna ściana w kierunku północnym, w krainie zwanej przez twoich rodaków pogardliwie „Barbarzynią”. Thungodowie pojawili się w mojej ojczyźnie sto lat temu, zanim jeszcze pierwsze ich oddziały zaczęły przedzierać się przez góry do Sarkovy. Postępują zawsze w ten sam sposób — najpierw pojawiają się pojedyncze oddziały, a potem całe plemiona. Przybywają z dalekiej północy, z Krainy Odludnej. I tu pozostaną. Początkowo budowali swoim zwyczajem obozy na palach, tak zwane mengli. Potem postanowili zająć nasze miasta. — W Barbarzynii są miasta? — spytała sarkastycznie. A ten obrzydliwy, zimny i twardy mężczyzna znowu nie dał się zbić z tropu. — Na północy istniały już miasta, gdy Sarkovy była jeszcze szczerym polem — rzekł srogo. — Zapewne słyszałaś o Illyrionie — Mieście Dostojnych Królów? Dziewczyna opanowała się nieco. — Tak … oczywiście! Zapomniałam, że opuszczony Illyrion był miastem północy … ale na długo, zanim Barbarzynia została Barbarzynia! Zignorował to. — Zajęli miasto zwane Amyris — Białe Miasto. Słynęło ono z poetów i filozofów. W ocienionej alei purpurowych arkad Amyrisu drzemały posągi wyrzeźbione w aksamitnej kości słoniowej. Wspaniały Teatr, w którym wystawiano premiery sztuk Kesiriona i Scouphera, mógł pomieścić dziesięć tysięcy widzów. Po rzezi Thungodów Białe Miasto spływało krwią pomordowanych, posągi Królów porąbali na kawałki. Złoty Dom legł w gruzach, a wielka scena Teatru posłużyła im za arenę, na której wystawiali do walki pojmanych żołnierzy przeciwko mandragonom i teladrom schwytanym na czarnym wybrzeżu Morza Kynellariańskiego. Po owej rzezi w Amyris nie ocalał żaden mężczyzna, kobieta ani dziecko. W swoim czasie tak samo postąpią z Sarkovy. Nie odpowiedziała. Zauważył, że jej twarz zbladła. Mówił dalej. — Walczyliśmy. Przez sześćdziesiąt lat z nimi walczyliśmy. Ale było już za późno. Trzeba było walczyć, gdy było ich niewielu i byli rozproszeni. W swej zarozumiałości i głupocie pozwoliliśmy, by dziewięćdziesiąt tysięcy wojowników Thungody wtargnęło do naszego kraju. A oni zdusili nas — miasto za miastem, zamek po zamku, plemię za plemieniem. Gdy się urodziłem, moi rodacy byli już plemieniem półnagich barbarzyńców, ale ojciec mojego ojca był Dostojnym Królem Illyrionu. Być może słyszałaś o nim, jeśli pilnie słuchałaś swoich nauczycieli: Niodronicus Siódmy. — Niodronicus Wspaniały? — szepnęła cichym głosem. Przytaknął głową, jego oczy były zimne i posępne. — Obróceni w barbarzyńców, dalej nie mogliśmy żyć w kraju, który niegdyś należał do nas, a teraz przeszedł w ich ręce — kontynuował. — Plemię za plemieniem spychali nas na bagna. Rozmnażali się jak szczury, było ich już sto czterdzieści tysięcy. Moi ludzie, plemię Czarnych uległo jako ostatnie. Ojciec poprowadził nas na szczyty gór. Trudno było nas znaleźć, a jeszcze trudniej zwyciężyć. Ale nas zwyciężyli. Nie mają szacunku dla życia. Gotowi byli poświęcić setki wojowników, by dopaść choćby jednego z naszych ludzi. W końcu pokonali nas wszystkich. Moich braci wbili na pal, a tych, którzy byli za mali, żywcem wrzucili w ogień. Na moich oczach ojca obdarli ze skóry, nim, jeszcze żyjącego, spalili. Matkę… Jego usta pobladły i mocno zacisnęły się przed wypowiedzeniem tych okropności. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy. Ich miażdżący blask był nieludzki. W duchu przeklinała swój złośliwy język, który urągał mu i dręczył. Mówił dalej zniżonym głosem: — Tylko ja przeżyłem. Darowali mi życie. Był to kaprys ich przywódcy Mnara, obecnego księcia. Pamiętam go siedzącego na czarnym ogierze — na gładkiej stali szyszaka migotał blask ognia ze stosu palonych ciał, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu, patrząc na ostatniego z linii starożytnych królów — nagiego, przerażonego dziesięciolatka. Spętanego i bezradnego. — „Jeden niech żyje” — zaśmiał się. Do ostatniej godziny mojego życia będę słyszał ten śmiech. — „Jeden niech żyje i pamięta naszą łaskawość.” Łaskawość! — Splunął, jak gdyby chciał wyrzucić to słowo. — Co wydarzyło się potem? — zapytała Carthalla ledwie słyszalnym szeptem. — Puścili mnie — mruknął. — Lecz wpierw moją prawą dłoń — dłoń miecza — włożyli do ognia i trzymali, nim zczerniała i obumarła. Zrobili tak, bym nigdy nie mógł podnieść na nich broni. W tym samym ogniu dogorywał mój ojciec. Jeszcze żył. Spojrzał na mnie z wysokości pala i wydyszał: „Żyj!” Mówił w starym języku, tak, aby to bydlę nie zrozumiało. Ból w ręce był ogromny. Nigdy nie czułem podobnego. Pamiętam jednak wściekłość i gniew w jego oczach, a zarazem smutek i dumę. Wyszeptałem jedno słowo, by usłyszał je, nim umrze. Powiedziałem Kel–lor–ri. Co w Starym Języku znaczy: pomszczę. — Na imię ci… Pokręcił głową, a loki rozwiały się wokół jego szczupłej twarzy. — Przedtem miałem jeszcze jedno imię. Stare i dumne. Niegdyś nosili je królowie. Teraz moim imieniem jest Zemsta. Skierował zimne i zamyślone spojrzenie na bladą i cichą dziewczynę, siedzącą u jego boku na skalistej krawędzi wznoszącej się nad dolinami Sarkovy. — Teraz już wiesz, dlaczego nie wolno mi tracić czasu, by odwieźć cię do Khev. Od świtu siedzę tu i obserwuję. Pod nami, na drodze do miasta, zebrało się już trzystu wojowników Hordy. Na razie moja moc nie jest na tyle potężna, abyśmy we dwoje mogli zwyciężyć ich wszystkich. Lecz wkrótce będę tak potężny, o, tak potężny, że zdobędę Miasto Strachu i zwlokę ciemnoskórego Mnara z jego tronu, a jego plugawą duszę poślę do piekła, tam, gdzie jest jej miejsce, by skowyczała, smażąc się na rozżarzonych do czerwoności diabelskich rusztach. Niedługo — już niedługo — stanę się największym czarownikiem, jakiego świat nie oglądał od prześwietnych czasów starego… — Co masz na myśli? — Z niesprawną ręką nie mogłem zostać wojownikiem. Więc zostałem czarnoksiężnikiem — wojownikiem i czarnoksiężnikiem w jednej osobie. Stary Phazdaliom, Stary Wielki Czarodziej, był moim nauczycielem. Przyszedłem do niego jako nagi i kaleki barbarzyńca. Nauczył mnie Dziewięciu Sztuk Tajemnych i tak wstąpiłem do Braterstwa Ciemności. Carthalla słyszała niegdyś o Braterstwie Ciemności, starożytnej i sławnej wspólnocie czarowników. Wielka była ich moc i władza nad Światem Niewidzialnym — istniejącym poza światem istot żywych. Słyszała również, że nowicjusze przysięgają pod groźbą strasznych klątw nigdy nie zmieniać biegu historii świata za pomocą swych potężnych mocy. Powiedziała mu to, a Kellory potwierdził skinieniem głowy. — To prawda. Ja jednak muszę. Stanę do walki z plugawością Thungodów i zmiażdżę ich. Jeśli nie mogę uczynić tego mieczem, pokonam ich tą oto laską! Potem niech bogowie robią z moją nieszczęsną duszą, co im się żywnie podoba. Miał ochrypły głos, tak ostry i suchy jak pustynna skała, krusząca się od spiekoty słońca. Nie po raz pierwszy tego dnia Carthalla zadrżała, przerażona srogim obliczem tego mężczyzny. IV DROGA DO CZARNEJ RZEKI Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Kellory zjechał wreszcie na bok, by zjeść posiłek i chwilę odpocząć. Jechali cały ranek, pędząc przez przełęcz na kudłatych i rogatych, niewielkich koniach. Były to konie wojowników Thungody, z rąk których uwolnił Carthallę. Thungodowie już ich nigdy nie dosiądą. Gdy wyruszyli, objaśnił jej swoje posłannictwo. Onegdaj, przed setkami lat, żył potężny czarodziej imieniem Yaochim, co w Starym Języku znaczyło „Władca Cieni”, jako że on jeden posiadał wiedzę tajemną. Pewnego razu użył jej przeciwko Demonom Mórz, gdy opanowały one wybrzeże rzeki Turisan, plądrując je i niszcząc, a na koniec podpalając. Do Carthalli dotarła wieść o Demonach Mórz. Byli to bestialscy, barbarzyńscy i krwiożerczy korsarze, którzy zdobyli Sto Wysp leżących wiele mil od wybrzeży Sarkovy, na środku ogromnego zielonego morza. Nocą ich czarne galery sunęły po głębokich, wąskich rzekach, by świtem stanąć u bram Gorovodu, głównego i najstarszego z Siedmiu Miast. Siłą tysięcy bestialskich korsarzy wzięli miasto szturmem. Arnric, książę Gorovodu, zdołał umknąć sekretną drogą wraz z niewielką świtą. Przez siedem dni i nocy pędził dolinami Sarkovy, by ostrzec swych książęcych braci o inwazji Demonów Mórz, którzy poprzysięgli zniszczyć Siedem Miast. Z południowej strony Grand Khev, z najbardziej na południe wysuniętych gór spływa powoli niczym jęzor smoły Czarna Rzeka. Gdzieś tam, za Czarną Rzeką, rezydował Yaochim, Władca Cieni. Mistrz magii nie był przyjacielem żadnego z książąt Sarkovy, wiedział jednak, że jeśli miasta padną, wszyscy mieszkańcy tych ziem znajdą się w niebezpieczeństwie — nawet on sam. Wraz z Amricem przybył więc do Gorovodu zawładniętego już przez najeźdźców. W mieście, obwarowanym kamiennym murem, panoszyli się diabelscy piraci Stu Wysp. Oszołomieni czerwonym winem, torturowali i gwałcili tubylców. Nie przeczuwali, że zbliża się godzina sądu. Owej nocy, w trzecim nowiu księżyca, Yaochim obmyślał wielkie czary. Nikt nie wiedział, co robił ani jakie były jego zaklęcia, ale o świcie oczom księcia Amrica i jego ludzi ukazał się przerażający i makabryczny widok. O zachodzie słońca w murach miasta piło i śpiewało sześć tysięcy korsarzy. O świcie w splądrowanych domach skowytało i rechotało sześć tysięcy szaleńców. Nie oczekując słów podzięki ni zapłaty Władca Cieni wrócił do swojej wieży za Czarną Rzeką i z czasem wspomnienie o tym wydarzeniu zatarło się w pamięci ludzi. Zapamiętał je tylko Kellory. Zrozumiał, że czary zdolne pokonać siłę tysięcy dzikich piratów mogłyby równie dobrze powalić niezliczoną ilość wojowników Thungody. Z tego właśnie powodu wyruszył do wieży czarodzieja lub raczej do tego, co z niej zostało. W ruinach wieży (jak mówił jego nauczyciel i mistrz) po dziś dzień leży Księga Czarów Yaochima, zwana Grimoire, w której spoczywała tajemnica jego potęgi. Kellory poprzysiągł odnaleźć ją albo zginąć. Było coś rycerskiego i heroicznego w samotnej wędrówce człowieka ku tajemnicy, zdolnej zniszczyć plugawe robactwo zagrażające światu. Carthalla zadrżała wzruszona: o tym śpiewano pieśni. Nie było ważne, czy Czarnoksiężnik Kellory zwycięży, czy zginie. Któregoś dnia i tak bardzi śpiewać będą o jego samotnych poszukiwaniach, których kres był już bliski. … Pamiętajmy jednak, że gdyby Kellory zginął, Thungodowie nie oszczędzą ani barda, ani sarkoviańskiego patrioty, słuchacza jego pieśni. Zaniechała myśli o powrocie do ojca, by Kellory nie musiał odstąpić od swoich poszukiwań. Gdy usłyszała po raz pierwszy, że musi jechać z nim albo zdać się na siebie, długo złorzeczyła i pomstowała. Kellory pozostał jednak niewzruszony na jej łzy i groźby. Było jasne, że nie sposób przedrzeć się przez oddziały wojowników, które opanowały drogę od przełęczy do Grand Khev. Jedynym wyjściem było objechać drogę od południa. Tam rozpościerała się kraina, z którą związana była jego misja, ważniejsza niż zwrócenie ojcu utraconej córki, nawet jeśli była księżniczką. Zatem, skoro i tak muszą jechać na południe, czemuż by nie dokończyć poszukiwań i nie zdobyć wpierw Księgi Czarów, a potem dopiero zwrócić się ku bramom Khev. Plan był doskonały. W głębi duszy zamysł ten odpowiadał Carthalli. Jakże chwalebne byłoby wjechać do Khev, niosąc zbawienie Światu. Jakże rad byłby jej ojciec — jakże z niej dumny. Dobrze go znała — jest dobrym człowiekiem, ale niezbyt silnym. Jego ziemiom zagrażali Thungodowie zalewający kraj coraz to większymi hordami. Wiedział o tym i dręczył się. Miasta Sarkovy były jeszcze słabe. Ludzie niedawno osiedlili się w tych dolinach. Zaledwie pięć wieków temu Roldomar Potężny poprowadził ich do Sarkovy z nieistniejącego już królestwa na południu. Dawno temu było ono opanowane przez Legiony Duchów, które wycofały się dopiero w ostatnim stuleciu i upadku po Wojnie Czarnoksiężników Złotego Miasta. Na razie za mało było wojowników Sarkovy, aby mogli zmierzyć się w bitwie z Thungodami — choć lepiej, gdyby Siedmiu Książąt nie musiało się o tym przekonać. Tak oto, posilając się suszonym mięsem i czarnym winem z Cryphax, dziewczyna pogrążała się coraz mocniej w wizji przyszłej chwały, jaka otoczy ją, gdy wraz z Kellorym i Księgą przejedzie pod blankami murów obronnych Grand Khev, by poprowadzić rycerzy Sarkovy do wspaniałego zwycięstwa nad okrutnymi bestiami z Hordy. Dosiedli koni i wyruszyli w drogę. Nim wzeszły gwiazdy na niebie, przeprawili się przez Czarną Rzekę prastarym brodem i znaleźli się na skraju doliny Czarnoksiężnika, gdzie spędzili noc. V PEŁZAJĄCY SZLAM Gdy świt wstawał na horyzoncie i rozlał się światłem bladego złota, Carthalla zeszła na brzeg Czarnej Rzeki nie budząc Kellory’ego. Resztki jej odzienia pokrywał kurz, a ciało cuchnęło potem. Musiała się wykąpać bez względu na to, czy woda jest czarna czy nie, ważne, że można się było zanurzyć. Pod osłoną zwisających paproci zdjęła z siebie brudne strzępy tego, co pozostało z jej szaty. Dotykała jej z żalem. Potem postara się ją oczyścić. Najpierw kąpiel. Jednakże nie mogła się powstrzymać, by nie oderwać długich wstęg zwisających od ud w dół, krępujących jej nogi. Po oddarciu zabrudzonej tkaniny, pozostał nieco krótszy, ale wygodniejszy w podróży strój. Ze szczerym westchnieniem zadowolenia brnęła przez sitowie, by wreszcie oddać się pieszczocie zimnej hebanowej wody. Jakiś czas leniwie unosiła się na wodzie, rozkoszując się błogimi muśnięciami zimnych fal. O rzece krążyły niesamowite opowieści. Zagadką były jej wody — czarne jak atrament. Mówiono, że wypływa z końca świata, wprost z Królestwa Cieni. Miejsca, gdzie znajdują się dusze zmarłych, których nie przyjął Rajski Świat bogów. Wtem czarna dłoń ścisnęła ją za łokieć. Krzyknęła! Druga ręka zacisnęła się wokół jej lewego nadgarstka, a długa gładka kończyna — jak wąż — prześliznęła się wokół talii. Ze strachu niemal oszalała, krzycząc raz po raz. Zapamiętale kopała i biła rękoma w wodę. Rozpaczliwie usiłowała uwolnić się z objęć nieznanego stwora z głębin czarnej wody. Ten jednak przywarł do niej z niewiarygodną siłą, a gdy w szalonym wysiłku wyciągnęła prawą rękę na powierzchnię, zrozumiała z przerażeniem, że była opleciona poruszającym się szlamem. Przypominał ohydną, siną i przezroczystą galaretę, przez którą miejscami przenikało światło. Sam kontakt tego mulistego stworzenia z jej ciałem napawał ją wstrętem. Walczyła z nim z całych swych sił. Na szczęście nie wypłynęła daleko na głęboką wodę Czarnej Rzeki. Stopami dotykała jeszcze dna i dzięki temu zdołała jakoś dobrnąć do brzegu, tak że tylko częściowo zanurzona była w wodzie. Rozejrzała się wokół i zamarła ze strachu na widok stwora, który trzymał ją w uścisku. Zobaczyła gigantyczną masę trzęsącego się i bulgocącego szlamu. Nie miał kończyn, głowy, ani oczu. W przedziwny sposób mógł zmieniać swoje kształty i rozmiary, a trzy spośród mackowatych wypustek tej ciężkiej galarety oplątywały ją mocno. Pojawiły się też jakieś wybrzuszenia na lśniącej i śliskiej powierzchni mulistego stwora. Wyglądały jak brodawki — wkrótce zaczęły się powiększać na podobieństwo wijących się czułek. Domyślała się, że przybiorą one formę kolejnych macek, które zaciągną ją na pewną śmierć w mroczne odmęty Czarnej Rzeki. Niespodziewanie pojawił się Kellory. Obudził go jej krzyk. W nagłym pośpiechu nie pomyślał o zabraniu swojej świetlistej różdżki. Gdy zobaczył galaretowatego stwora oplatającego nagą dziewczynę, zawładnęła nim dzika pasja. Wzniósł ręce w stronę porannego nieba i zakrzyknął potężnym głosem: — Odejdź, shioggua! Odejdź! Jestem Czarnoksiężnikiem Tajemnego Płomienia, z Dziewiątej Orbity, ze Sfery Mroków, moim bogiem jest Azzamungandyr Pan Tajemnic. Nie — wol–no–ci–za–brać–ko–bie–ty! Wydawało się, jakby drżąca masa szlamu usłyszała jego słowa. Zawahała się. Wyczekiwała. W oczach Carthalli Kellory zdawał się rosnąć. Stał spowity aureolą Siły Tajemnej niczym wielkim płaszczem. Mulisty potwór jednak nie ustąpił. Widząc to, Kellory nabrał powietrza i z głębin swojego jestestwa przywołał ukryte źródło siły. W jego wnętrzu, tak jak u każdego człowieka, ukryta najgłębiej jak można, istniała Siła Tajemna, która łączy jednostkę ludzką z niewidzialnym labiryntem sił i konfiguracji stanowiących Wszechświat — Kosmos, Czas i Przestrzeń, Początek i Koniec. Kellory przywołał tę Moc — niewielu przed nim ośmieliło się to uczynić. Carthalli zdawało się, że jego twarz i postać ciemnieją coraz bardziej, aż do absolutnej czerni. Na tym tle tajemnicze zielone oczy Kellory’ego płonęły jak szmaragdowe słońca — iskrząc się oślepiającym blaskiem. Choć był dzień, niebo pociemniało. A on zdawał się rosnąć i rosnąć ponad ludzki wymiar. Wzniósł się ku niebu, niczym wieża bezkresnej czerni, a jego oczy przypominały wspaniałe okna, w których odbijają się trzaskające płomienie piekła. — Odejdź, shioggua! Kobieta jest moja! Nie wolno ci zabrać jej dla twych plugawych uciech. Czy mam przywołać Bogów Wieczności — Strażników Porządku. Wymawiam Imię ASSATHYA — IOQQUNQUANDAR! ZAOTH! PHUOLLUMNIYUUR! Odejdź Nieczysty, bym nie dotknął cię Tajemnym Płomieniem! Piorun rozdarł smoliste niebo, a siarczyste płomienie lizały brzegi czarnych chmur. Stwór nagle odszedł. Szlam zsunął się z powrotem w głębiny Czarnej Rzeki. Carthalla była wolna. Nagle poczuła na sobie wzrok Kellory’ego. Przedramieniem zasłoniła swoje młodzieńcze piersi, a dłonią drugiej ręki przykryła łono, przyjmując odwieczną postawę zawstydzonej kobiety. Ale Kellory — już nie tak ogromny i straszny — wcale na nią nie patrzył. Jego śniada, smukła twarz była blada, wycieńczona i pokryta kroplami potu. Widać było, że jest wyczerpany do granic wytrzymałości. Zachwiał się i prawie że padł na kolana. Zapomniawszy o wstydzie, Carthalla wyszła na brzeg i chwyciła go za rękę. — Co się stało? Czy jesteś ranny? — krzyknęła. Usiłował przemówić, lecz na próżno. Nagle osunął się i padł zemdlony. Czyżby to Magia wyssała z niego siły? Uginając się pod ciężarem bezwładnego ciała, dziewczyna zawlokła Kellory’ego do obozu. Żałowała, że nie znała ani magii ani czarowników. Łyk wina wrócił mu siły, nadal pozostał jednak blady i wycieńczony. Gdy spojrzał na nią z wdzięcznością, jego zielone oczy pozbawione były zwykłego blasku. Odpowiedziała mu uśmiechem. Na jej twarzy malował się jednak niepokój. Owinęła się jego długim czarnoksięskim płaszczem, nie zaprzątając sobie głowy szukaniem swej szaty. — Już mi lepiej — powiedział ochryple. — Co to było — ten stwór? — spytała Carthalla z wyrazem obrzydzenia. — Shioggua — Demon Strażników, przywołany z Żywiołu Wody. Stary Yaochim przysłał go … w obronie. Zadrżała mimo woli, może z powodu chłodu porannego wiatru na nagim ciele, a może przez wspomnienie straszliwego uścisku. — To było … okropne! Lekko skinął głową. Słaby cień uśmiechu przemknął przez jego silne usta. — Teraz wiesz, że lepiej nie kąpać się w Czarnej Rzece —powiedział. VI DOLINA CISZY Późnym rankiem dotarli do wieży czarodzieja. Chwila odpoczynku, trochę wina i jadła wzmocniły Kellory’ego — lub przynajmniej zwróciły mu część sił. On jeden wiedział, jak wiele Siły Tajemnej wykrzesał z siebie w walce z shioggua. Z lękiem myślał o kolejnych przeciwnikach. Był pewny, że Władca Cieni musiał pozostawić ich więcej na straży swej własności. Ale — co dziwne — podczas dalszej wędrówki nie napotkali już żadnych nadludzkich istot. Zaniepokoiło to Kellory’ego. Oczekiwał, że Żywioł Powietrza lub Demon Ziemi, najstraszniejszy ze wszystkich, władający siłą minerałów — drzemiącą w jego ogromnych, bezkształtnych objęciach — stać będą na straży skarbów Yaochima. Żadna jednak Istota nie przeszkadzała im w dalszej podróży. Pomimo blasku południowego słońca w dolinie panował tajemniczy spokój i półmrok. Wysokie drzewa rzucały cień na drogę, ale żaden ptak nie śpiewał na gałęziach, a liście nie szeleściły przy podmuchu wiatru. Kraina czarnoksiężnika, jakby pod wpływem zaklęcia, pogrążona była w ciszy. Nie podobało się to Kellory’emu. Być może przywołana przez niego Siła, której nigdy nie wzywa się bez potrzeby, odstraszyła strażników tego miejsca. Kellory zdawał sobie sprawę, że wiedza tajemna, jaką rozporządzał, była znikoma wobec potęgi mieszkańców zaświatów. Wiedział też, że podobnie jak kamień rzucony do wody tworzy koła rozchodzące się do najdalszych brzegów jeziora, tak uwolniona przez niego moc naruszyła równowagę Drugiego Świata. Być może to była właśnie odpowiedź. Być może … Wtem wyrosła przed nimi wieża Yaochima, w świetle południowego słońca jawiła się mroczna, wysoka i groźna. Dziwne, że mimo upływu ponad trzystu lat od śmierci mistrza magii, wieża trwała nie ruszona zębem czasu. Zawahał się i zatrzymał, stał przez chwilę, w zamyśleniu patrząc na wieżę. Od siedmiu lat zdążał do tego miejsca. Chociaż mistrz jego, Phazdaliom, dobrze znał historię Władcy Cieni, nie wiedział jednak, gdzie znajduje się twierdza czarodzieja. Długie lata spędził Kellory na żmudnych poszukiwaniach, odkąd opuścił zamek Phazdalioma. Aż wreszcie, zaledwie dwa miesiące temu, w ostatnich dniach wiosny, natrafił na mapę ziem położonych na południe od Sarkovy. Znalazł ją w ruinach opuszczonego klasztoru wysoko w górach, na północ od przełęczy Arul, wiele mil od miejsca, gdzie uratował księżniczkę Carthallę z rąk porywaczy. Niegdyś, te rozpadające się ruiny zamieszkiwało stu mnichów Bractwa Światłości, kapłańskiego odpowiednika jego czarnoksięskiego bractwa. Tak było, zanim koczownicze bandy Thungodów nie dotarły do klasztoru. Wymordowano niewinnych mnichów, poddając ich wpierw okrutnym torturom. Thungodowie znajdowali bowiem szczególną przyjemność w katowaniu tych, którzy służyli bogom. Klasztor zbezcześcili, a święte księgi i cenne manuskrypty umazali odchodami. Samą starożytną budowlę zostawili na pastwę ognia. Tylko ta mapa nie spłonęła — ręka Opatrzności naszkicowała ją na arkuszu giętkiej blachy, tak aby człowiek nie był zdolny jej zniszczyć. Języki ognia nie naruszyły trwałej i sprężystej stali ani nie zamazały wiekowych ornamentów. Z niej Kellory dowiedział się o siedzibie Yaochima. Stał i patrzył na wieżę. Była niezwykła, wzniesiona czarami, bo chyba ręka ludzka nie mogła przyczynić się do jej powstania. Uformowana z jednej bryły, odlana jakby z grubego ciemnego szkła przypominała olbrzymią roślinę. Zarys strzelistego pylonu był osobliwy — Kellory nigdy nie widział takiej budowli na Ziemi. Przysadzista u podstawy, zwężała się spiralnie ku górze, kończąc się wąską iglicą z jednym tylko, długim i strzelistym oknem. Wychodziło ono na odludną dolinę, którą nadeszli. Okno było mroczne jak oczodół czaszki pokryty kurzem. Kiedy tak patrzył, zdawało mu się, że coś poruszyło się w wysokim, spiczastym oknie. Spojrzał ponownie, ale nic nie zauważył. Być może to tylko jego wyobraźnia, a może gra światła. Pocieszał się tą myślą, ale nie próbował się oszukiwać. Jego oko naprawdę uchwyciło ślad ruchu. Przez moment coś stało w oknie i przyglądało się im, a potem zniknęło. Przyszła mu do głowy niepokojąca myśl — być może powinien zostawić dziewczynę i samemu wejść do wieży nieżyjącego już maga. Jednak nie — jeśli jacyś strażnicy czają się tu, w tej przeklętej siedzibie duchów i wśród złowróżbnej ciszy, to tylko ze strachu przed jego Siłą trzymają się z dala od dziewczyny. Kellory zacisnął szczęki. Znał dobrze dzikie żądze tajemniczych mieszkańców Zaświatów. Zbyt dobrze wiedział, jakim odrażającym i haniebnym praktykom mogą poddać piękne ciało młodej Carthalli — jej rozum i duszę. Nie! Pójdą razem naprzód — i razem wyjdą. I nie cofnąłby się przed tym krokiem, nawet gdyby wiedział, że w tym strasznym miejscu czeka go pewna i straszliwa śmierć. Razem wkroczyli do wieży Yaochima. VII TAJEMNICZA TWIERDZA Dostępu do wieży nie broniły żadne bramy ani drzwi. W środku panował mrok i głucha cisza, o wiele głębsza niż na zewnątrz. Kellory szedł ostrożnie, w ręku trzymał swą czarodziejską laskę. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony, przeszukując każdy kąt i zakamarek. Wytężył słuch, tak aby żaden odgłos lub najmniejszy szept nie uszedł jego uwadze. Nie słyszeli jednak nic prócz siebie. Wyczulił także inne zmysły, nieznane dziewczynie. Jego duch przenikał Pajęczą Nić Zaświatów, wychwytywał delikatne fale, które mogłyby naruszyć zagmatwaną równowagę sił składających się na Wszechświat. Nie wyczuł nic prócz powiewu prastarej magii, ducha dawno minionej obecności i echa niegdyś wypowiedzianych słów, których nie chciałby nigdy powtórzyć głośno, a już najmniej przywołać. Na dole było zupełnie pusto. Zwykła owalna komnata, bez okien. Niezabezpieczone schody prowadziły w górę, wzdłuż ściany. Kellory i księżniczka wspięli się na drugą kondygnację. Dziewczyna nie odzywała się, by nie zakłócać Kellory’emu rozmyślań, ale w duchu podziwiała niesamowite, lśniące i szkliste ściany. Przypominały jej ceramikę — widziała niegdyś ozdobne wazy z identycznym ornamentem w suszarniach dalekiego Charabys … Z dreszczem wyobraziła sobie piekielny ogień, w jakim musiała stać ta wieża. Żar piekła nie byłby wystarczająco duży… Na piętrze nie znaleźli nic prócz szczątków spróchniałych mebli, niewielu skorup naczyń, porozrzucanych strzępów zbutwiałego sukna i skrawka starego pergaminu, który przy dotyku obracał się w popiół. Nic oprócz pajęczyny pokrytej kurzem kilku wieków. Weszli wyżej. Księgozbiór czarnoksiężnika musiał być niegdyś imponujący. Połamane i rozpadające się półki z nie znanego im drewna w kolorze purpury zwisały ze spiralnych ścian, a kilka stosów rozsypujących się w proch śmieci leżało na podłodze. Wśród nich znaleźli zaśniedziałe okucia i kawałki metalu o dziwnym kształcie, jakimi zwykło się okuwać księgi. Księgi Czarów tutaj nie znaleźli. Podobnie na następnej kondygnacji, która była swoistym laboratorium. Zachowały się tam jeszcze metalowe ławy i stoły oraz potłuczona porcelana, odporne na korozję i działanie czasu. Okruchy szkła chrzęściły pod nogami Kellory’ego. Gdy już przeszukali wieżę wzdłuż i wszerz, zniechęceni, zmęczeni i brudni skierowali się do wyjścia. — Księga rozpadła się chyba na proch — powiedziała Carthalla — jak te, które znaleźliśmy na górze. — Na pewno nie, kobieto — wymamrotał. Czuł wewnętrzny niepokój. Błądził oczami wokół, przemierzając pomieszczenie od ściany do ściany, niczym zamknięty zwierz w poszukiwaniu zdobyczy. Rozdrażniona jego szorstkością księżniczka zapytała: — Jesteś tego pewny? — Cicho — nie rozpraszaj mnie — syknął. — Musiałem o czymś zapomnieć albo coś musiało umknąć mojej uwadze, jedno albo drugie. Coś, powinienem pamiętać … Upłynęło wiele lat, gdy ostatni raz byłem w twierdzy czarodzieja … Ale dobrze pamiętam zamek mojego mistrza, Phazdalioma … Co mogłem przeoczyć? W końcu westchnął ciężko i poddał się. — Tu musi coś być. Wiem, że to tu jest. Ale na Dziewięć Twarzy i Twarz Tajemną, nie przychodzi mi nic do głowy. Przeklęty shioggua! Odpędzając go, nadużyłem swych Wewnętrznych Mocy. Brak mi teraz bystrości umysłu, by odkryć drogę do tajemnicy! Jeszcze trochę się wysilał, aż w końcu burknął, splunął i odwrócił się na pięcie. — Chodź! Lepiej odejdźmy stąd przed zapadnięciem nocy. Nie potrafię myśleć o tym, co wymyka mi się spod kontroli, przeklęte moje szczęście! — Więc może teraz powiesz mi, dlaczego Księga Czarów nie mogła spleśnieć i rozpaść się na proch jak pozostałe księgi — spytała cierpko. Księżniczka nie zrozumiała, że Kellory ma jej za złe poranną nierozwagę. Przeklęty shioggua — i przeklęta dziewczyna, która nie spytała go o pozwolenie na kąpiel! — To cię trapi? — zaśmiał się szorstko. — Grimoire —księga czarnoksiężnika emanuje jego nadludzką żywotnością. Każde włókno jej stronic, każdy ślad atramentu wypełnia nieziemska energia. Tysiąc lat minie, wiatr i deszcz naruszą kamień, ale księga mistrza magii przetrwa wieki. — Dzięki ci za wyjaśnienie — odpowiedziała chłodno. — Jak skarbu strzec będę twych złotych myśli wypowiedzianych w mojej obecności. A gdy stanę już przed tronem mego ojca, opowiem mu o twej uprzejmości i — i … Urwała, spoglądając na niego. Naraz uśmiech niedowierzania rozpromienił mu twarz. To pierwszy szczery uśmiech, jaki widziała na jego twarzy. Zniknęła posępność i stał się ciepły, bardziej ludzki. Nawet jego srogie, zimne oczy — migocące szmaragdowym płomieniem przestały przypominać oczy nieprzejednanego demona zemsty. — Niech żyje twoja złość, Carthallo! — zakrzyknął. Dziewczyna oblała się szkarłatem. Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu tak ciepłym głosem. — Co? — Powiedziałaś — „tron”. Twój ojciec ma tron, tron władcy, jak przystało na potężnego księcia. Ale mag jest także, w pewnym sensie księciem. Jak to ongiś powiedział mój mistrz? „Czarnoksiężnik jest panem natury” — takie były jego słowa. Dobrze pamiętam, jak zasiadał na swoim zielonym, kryształowym tronie na szczycie dziewięciu stopni. Zasiadając na Tronie Władzy, mag rządzi siłami Zaświatów. Lecz gdzie tu, w tej wieży, jest Tron Yaochima? VIII SZEPCZĄCY DUCH Prawie godzinę zajęło Kellory’emu szukanie tajemnego przejścia. Domyślił się, że sala tronowa mistrza magii mogła się znajdować tylko pod wieżą. Tak też było w istocie. Żaden zwykły śmiertelnik nie dostrzegłby niewidzialnego pęknięcia w gładkiej podłodze, ale Kellory przenikał niewidoczną strukturę materii wewnętrznym okiem czarnoksiężnika i znalazł to, co ukryto przed ludzkim wzrokiem. Dalej nietrudno było odkryć wejście — wystarczyło wypowiedzieć niemożliwe do wymówienia przez zwykłego człowieka Zaklęcie. Niezwykłe echo powtórzyło za nim dźwięk Zaklęcia, ogromny blok podłogi uniósł się odsłaniając ziejącą mrokiem otchłań. Biło z niej pulsujące przyćmione światło. Poprzez poświatę czarnoksiężnik i księżniczka ujrzeli szereg szklanych stopni, które prowadziły w mroczną czeluść. Zeszli schodami w dół, Kellory podążał pierwszy. W wyciągniętej ręce dzierżył swą wspaniałą, czarną laskę Siły Tajemnej, by powstrzymać nieziemskich strażników pilnujących skarbów nieżyjącego czarnoksiężnika. Nie napotkali jednak żadnych przeszkód i znaleźli się w mrocznej podziemnej sali. Pomieszczenie było ogromne i zatopione w ciemnościach. Na ścianach majaczyły ich niewyraźne cienie. Kellory bał się, by wskutek nierozważnego stąpnięcia nie wpadli w pułapkę. Wypowiedział Zaklęcie i z nicości wyłoniła się świetlana kula, powoli wznosiła się ponad jego lewe ramię, jaśniejąc coraz silniejszym blaskiem rozsiewała wokół drgające promienie. Nietrudno było utrzymać tę czarodziejską lampę, lecz nawet stosunkowo niewielki wysiłek nadwerężał moc Kellory’ego. W świetle zimnej, fosforyzującej czarodziejskiej kuli ujrzeli wspaniały tron stojący w odległym końcu pomieszczenia. Wznosił się na szczycie olbrzymiej regularnej bryły z czarnego, lśniącego szkła lub kryształu. Podeszli bliżej, by przyjrzeć się dokładniej. Kellory zauważył na jej powierzchni, u samego szczytu, jakieś znaki. W strukturę czarnej, połyskującej materii wtopione były talizmany największych potencji — Pieczęć Dwóch Bytów, Znaki Trzech Światów, Symbole Czterech Żywiołów i Sygnety Pięciu Bóstw Ciemności. Obejmował je pas błyszczącego metalu w kształcie Czternastoramiennej Gwiazdy. W środku gwiazdy stal Tron Władzy czarnoksiężnika. Antyczny fotel z czarnego drewna, ozdobiony maszkaronami o diabolicznych twarzach i dziwacznym ornamentem. Niegdyś zasiadał na nim Yaochim z czarodziejską różdżką w ręce, w otoczeniu wielkich talizmanów, w samym centrum swej Siły Tajemnej. Ale było to wiele stuleci temu. U stóp bryły wyrastały niewielkie kamienne piedestały. Na nich zgromadzono święcone Instrumenty Sztuki Magicznej: Rylon, Sztukan, Piorukon i Łuknik, Kamień zwany Kopianem, Krążnik, Kropidlar, Zwierciadłon, Sygneton i wiele innych. Mimo uczucia grozy, Kellory przyglądał się im z podziwem. Były przepiękne, kunsztownie wykończone ręką mistrza. Każdy instrument kosztował wiele lat mozolnej pracy. Wykonanie jednego tylko Sztukanu, czarnoksięskiego sztyletu zajmowało zwykle siedem lat. Nie widział nigdy doskonalszego narzędzia. Z czarodziejskiej różdżki Yaochima rozchodziło się nikłe światło. Niespodziewanie różdżka zbliżyła się ku Centrum Władzy. Otoczył je blady pierścień poświaty. Światło pulsowało niczym żywe serce. Kellory nie mógł znaleźć Księgi. Zauważył tylko, że jeden piedestał był pusty. Ale Tron już nie. Zesztywniał, łapiąc powietrze. Carthalla wczepiła się w jego ramię. Mglisty duch usiadł na tronie z czarnego drewna. Bezkształtny cień, na tle którego bliźniacze iskry świeciły szkarłatem jak oczy dzikiej bestii. Gdy wpatrywali się w to zmrożeni strachem, duch przybrał bardziej zdecydowaną formę … jakby zbierając w sobie materię. Ogniste oczy płonęły teraz jeszcze większym żarem, niczym szkarłatne gwiazdy. W jednej chwili, dzięki swym przenikliwym zmysłom, Kellory stał się świadom Obecności wśród nich Oblicza Potęgi. Moc biła od ducha, ogarnęła ich. Wszechobecna, przeogromna, o nieograniczonym zasięgu i potędze. A cień … szepnął! Początkowo Kellory nie mógł rozróżnić żadnych słów. Nic, poza niewyraźnym szmerem, jakby niespokojny wiatr buszował w suchych liściach. Lecz gdy cień nabierał kształtu i materii, jego szept stawał się silniejszy. Teraz słyszał go wyraźnie. — Byłeś niemądry, czarnoksiężniku, że ośmieliłeś się niepokoić mnie we śnie. Cień przemówił w Starym Języku, jakiego zwykli używać czarownicy, kapłani i królowie. Zbierając się na odwagę, Kellory odpowiedział w tym samym języku: — Czy jesteś duchem Yaochima? Cień uśmiechnął się słabo. — Jestem nim! Ja, który byłem kiedyś Władcą Cieni, sam stałem się cieniem. Tak los igra z duchami zmarłych! Cień ukształtował się już w pełni. Był to stary mężczyzna — wysoki i kościsty — odziany w strzępy szat pogrzebowych. Zmierzwione śnieżnobiałe loki falowały wokół czaszki, poruszane ruchem powietrza. W głębokich, ocienionych oczodołach błyszczały oczy. Ręka ducha uniosła czarodziejską laskę. — Źle postąpiłeś, chcąc ograbić mój grób ze skarbów, czarowniku. Gniew mój może powalić cię i wtrącić do Królestwa Cieni … Nim Kellory zdążył ruszyć się lub odezwać, duch wyciągnął ku nim laskę i wypowiedział jakieś słowo. Lodowate okowy zacisnęły się wokół ciała Kellory’ego, ściśnięty w tej pułapce jak w imadle, był zupełnie bezradny. Dziewczyna, stojąca obok, krzyknęła ze strachu, w chwili gdy zimna, tajemnicza siła otoczyła i ją. Kellory znał to zaklęcie — zwano je Łańcuchami Klątwy. Opadł z sił i pogrążył się w rozpaczy. Usiłował się ruszyć, ale głowa opadła mu na piersi. Stracił odwagę. „Niestety — pomyślał — to miała być dla mnie próba sił — a ja jestem zbyt słaby …” Jedno jeszcze tylko mógł uczynić. I zrobił to. Uwolnił swą duszę z ram cielesnych i zatopił się w Świecie Mroków. IX POJEDYNEK W PÓŁŚWIATACH Kellory raz tylko, gdy terminował u Wielkiego Czarodzieja, zapuścił się do Królestwa Cieni. Wówczas był silny i dobrze zaprawiony. Teraz czuł jeszcze wewnętrzne wyczerpanie po walce z shioggua i ogromne znużenie po wielokrotnym nadużywaniu Siły Tajemnej w Dolinie Ciszy. Brakowało mu energii, by stoczyć pojedynek na płaszczyźnie bytów. Z ciałem pozostawionym w świecie fizycznym wyprawił się do Ziemi Niepewnej jako widmo światła. To przedziwna kraina, leży ona pomiędzy światem, zamieszkałym przez dusze zmarłych oraz Istoty, które nigdy nie były żywe i nie są ani realne, ani prawdziwe. Było to królestwo iluzji, a symbole zastępowały tam Realne Wartości. Szedł poprzez mroczny, szary las, gdzie ptaki nie śpiewały i nic się nie ruszało ani nie oddychało. Ziemia pod stopami była idealną płaszczyzną, bezbarwną jak proch, a drzewa rosły w nienaturalnej symetrii. Gdy przyjrzał im się bliżej, zauważył, iż twory te przypominały jedynie drzewa. W szarym podłożu znajdowały się idealnie koliste doły głębokiej czerni. Wiedział dobrze, jakie stworzenia zamieszkiwały Poddoły i bardzo starał się ich unikać. Wysoko w górze nie było nieba — żadnego rozległego i nie kończącego się sklepienia. Powietrze było natomiast gęste, jakby przemieszane z mgłą, która ponad wierzchołkami drzew stawała się coraz bardziej zawiesista. Tak to wyglądało. Spojrzenie poza mglistą zasłonę na czarne gwiazdy błyszczące jak tytaniczne oczy mogłoby spowodować utratę zdrowych zmysłów. Wiedział, że duch Yaochima wyśledzi jego ucieczkę i pomknie za nim. Istotnie, po pewnym czasie — w tej krainie nie przywiązywano wagi do jego upływu — dostrzegł swego wroga przemykającego pomiędzy drzewami. Widmo światła, jakim stało się teraz astralne ciało Kellory’ego, uzbrojone w wiązkę promieni symbolizujących w tym królestwie tajemnic jego czarnoksięską laskę, stanęło przed obliczem astralnego obrazu Yaochima. W Półświatach Yaochim nadal pozostał duchem. Tutaj jednak był niebotyczną masą głębokiej czerni, zaś jego różdżka przybrała postać snopu najgłębszej ciemności. Milczeli, głos tu się nie rozchodził. Mogli tylko walczyć — i walczyli. Pierwszy uderzył snop ciemności, ale Kellory odparował cios, w porę unosząc wiązkę promieni. Siła uderzenia, choć nie był to cios materialny, wstrząsnęła nim. Walczyli dalej, lecz zdawał sobie sprawę, że z każdą chwilą jego siły będą topnieć. „Lepiej walczyć od początku” — pomyślał. Nie miał jednak złudzeń, że przewaga jest po stronie jego przeciwnika. Wiązka promieni i snop ciemności splatały się w niezwykłym pojedynku. Niespodziewanie duch zaatakował z boku jarzące się promienie i zamknął je w kuli światła. Skrzydła ciemności rozpostarły się nad połyskującym astralnym ciałem Kellory’ego. Oddał cios, otaczając ciemną istotę chmurą płonącej aureoli. Migocące języki pochłonęła jednak ciemność, dusząc ich blask. Pajęczyna Yaochima opadła na Kellory’ego. Teraz już całkowicie pogrążył się w mroku. Zamiast daremnie walczyć z wymykającym się duchem, Kellory dał się wciągnąć w objęcia hebanowej chmury. Wiedział, że ma tylko jedną, jedyną szansę. Czuł, że się wypala. Czarne zasłony zimna otaczały go zewsząd. Zagubił się już prawie w objęciach ciemności i straszliwym chłodzie, jaki króluje w kosmosie gwiazd. Mimo słabnącej Siły Tajemnej, prawie już zemdlony, zaatakował korzeń ducha — i schwycił go. Ciemnym płomieniem paliła się Czarna Gwiazda — źródło mocy Yaochima. W każdym człowieku drzemią trzy byty. Zewnętrzny — fizyczny, otacza niczym muszla środkowy byt astralny, centrum wypełnia natomiast byt efemeryczny. Każdy byt ma swoje miejsce w każdym z Trzech Światów. Dobywając z siebie resztę sił, Kellory uchwycił efemeryczny byt Yaochima. Czarna Gwiazda próbowała wywinąć się z jego uścisku, lecz Kellory trzymał ją bezlitośnie. Językami światła dosięgnął jej głębin i zniszczył chakras, w którym spoczywało jądro potęgi czarnoksiężnika. Widmo ducha rozpływało się plamami umbry. Czarny Płomień wyrywał się z uścisku Kellory’ego, ale ten trzymał go mocno. Był już bardzo osłabiony — stracił dwie trzecie swych sił. Nie był już widmem blasku, ale mglistą, nikłą poświatą. Zaraz musi powrócić do Pierwszego Świata, bo inaczej na zawsze będzie błądził w Półświatach jako duch światła. Wyczerpany do cna, puścił Czarną Gwiazdę wolno. Resztkami swej Siły Tajemnej z powrotem przemknął granicami trzech światów. Wreszcie upadł, zemdlony i zimny jak trup, pod stopy Carthalli. X POSZUKIWANIE TRWA Niewyraźnie dostrzegał twarz pochylającej się nad nim dziewczyny, do uszu docierał słaby i odległy głos wołający go po imieniu. Naraz światło przed oczami rozmyło się i stracił słuch. Po dłuższej chwili, w przebłysku powracającej świadomości, ujrzał światło słońca. Leżał w ogrodzie, z głową na poduszce z liści w blasku dnia. Świergotały ptaki i owiewał go zapach trawy i kwiatów. Czuł się wyczerpany, ale żył. Carthalla podeszła do niego, podała mu świeżą wodę i owoce. Był szczęśliwy, że może odpocząć i coś zjeść, że nie musi nic mówić. Miał ciągle przed oczyma stoczoną walkę. Za nim stała wieża. Jej powierzchnia zeszpecona była rysami i postrzępionymi szczelinami. Połysk lśniącego niegdyś tworzywa, z którego powstała, zmatowiał. Na nowo ptaki śpiewały w lasach doliny ciszy. Zasnął. Dzień mijał za dniem, a noc goniła noc. Dobrze im było w cieniu rozpadającej się wieży. Strach i majaki zniknęły, a nieśmiertelny duch Yaochima nigdy już nie zasiądzie na Tronie Władzy. Po zwycięstwie nad mistrzem magii w koszmarnym świecie zjaw, na pograniczu życia i śmierci, Kellory na zawsze wypędził go ze świata ludzi. — Niemal natychmiast po tym, jak upadłeś zemdlony, cień zniknął z tronu — powiedziała Carthalla. — Myślałam, że umarłeś. Niewidzialne siły już mnie nie krępowały, uciekłam więc stamtąd w dolinę. To nie była już ta sama martwa dolina. Gałęzie kołysały się na wietrze, ptaki śpiewały, a w trawie podskakiwały małe żyjątka. Odważyłem się powrócić do wieży i znalazłam ciebie. — Jak długo się mną opiekowałaś? — zapytał. — Nie wiem dokładnie. Przed tygodniem otworzyłeś oczy, ale przedtem minęło wiele tygodni, nim przemówiłeś do mnie. Trwało to chyba miesiące. Czy już ci lepiej? — Z każdym dniem przybywa mi sił. Wkrótce stanę na nogi. A potem … — Z jego smagłej twarzy biła gorzka nieustępliwość. — Potem muszę iść dalej. — Dokąd? — Na południe, do Kraju Odludnego. Gdy dotarłem do korzeni mojego jestestwa, odgadłem, że Yaochim przekazał Księgę Czarów w ręce swego ucznia Pnompheta, czarodzieja z Ashangabar, Martwego Miasta. Tam muszę iść w poszukiwaniu Księgi Czarów. W jego oczach malowała się gorycz porażki. Ze znużeniem spoglądał w stronę południowych gór. Dziewczyna siedziała blisko niego. Podarta suknia ledwie okrywała jej piękne ciało. Patrząc na niego rzekła łagodnie: — Pójdę z tobą … Ich twarze zbliżyły się do siebie. Kellory nic nie odpowiedział, prawie jej nie widząc. Pomyślał ze smutkiem, że nigdy nie zaznał miłości kobiety, a nawet nie marzył o tym. Bo imię jego było Zemsta, i ona była jego jedyną miłością. Spojrzał na Carthallę i pomyślał, że na zawsze pozostanie mu w pamięci wyraźny i śliczny kolor jej subtelnych kryształowych oczu. Bez względu na rezultat jego poszukiwań. Przełożyła: Ewa Tokarska ANDRE NORTON CZARODZIEJ JEDNEGO CZARU* W każdym zawodzie trafiają się różni ludzie. Jedni robią kariery, a ich drobne niepowodzenia puszcza się w niepamięć, podczas gdy inni nigdy nie zaznają smaku wielkiego sukcesu, choć ich życie nie jest jedynie pasmem ciągłych klęsk. W High Hallack działali znakomici magowie, otoczeni powszechnym szacunkiem. Nikt nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć o nich cokolwiek złego, nawet w murach własnego domu. Nigdy nie wiadomo, co może kryć się w pobliskim cieniu, czy też snujący swą sieć pająk jest rzeczywiście tylko pająkiem. Niepewność co do prawdziwej natury rzeczy może czasami wpędzić w nerwicę. Ale byli także inni czarodzieje, którzy z trudem zarabiali na życie. Mieszkali w walących się chałupkach otoczonych nieprzyjemnymi moczarami lub w jaskiniach, gdzie bezustannie sączyła się woda, a nietoperze paskudziły pod ścianami, zamiast załatwiać się na zewnątrz. Klientami tych czarodziejów byli zwykle chłopi, którzy przychodzili po lekarstwo dla chorej krowy lub kulejącego konia. Taki czarownik był zobowiązany sprawiedliwie dzielić swój czas między sprawy krowie i końskie oraz sprawy mieszkańców doliny. Niekiedy poszukiwał więc skarbów, a jego kryjówki strzegły skutecznie różne niesamowite stwory, które sapiąc pod drzwiami, odstraszały niefortunnych gości od zmierzchu do świtu lub odwrotnie. Czarnoksiężnicy się nie starzeją, chronią ich bowiem czary. Usposobienie jednak mają niezbyt miłe, bo tak to już jest w tym zawodzie, że długie życie w jaskini pełnej wody i nietoperzy nie sprzyja pogodzie ducha. Czarodziej Saystrap też uważał, że już za długo przebywa w jaskini. Dawno temu stracił możliwość zrobienia kariery. Szansa zamieszkania przynajmniej w wieży na jakimś niewielkim wzgórzu, chronionym przez parę niesamowitych sług, już minęła. A tak w ogóle, to marzył o własnym zamku. W jego jaskini z pewnością nie było skarbu, lecz z myślą tą trudno mu było się pogodzić. Wielką słabością Saystrapa był czas trwania jego czarów. Była to przeszkoda nie do pokonania na drodze do realizacji jego ambicji. Czary działały bardzo dobrze, ale jedynie przez dwadzieścia cztery godziny — i to o ile w ich przygotowanie włożył cały wysiłek. Był naprawdę mistrzem kilku świetnych czarów. A jednak został uznany za smętnego nieudacznika, gdyż nie były one trwałe. W końcu pogodził się z tym. Przypuszczał, że uda mu się wypracować metodę, w wyniku której nawet krótko działający czar mógłby przynosić mu korzyści. Ale aby to osiągnąć, musi mieć asystenta. Lecz podczas gdy wybitny czarodziej mógłby wybierać i przebierać wśród terminatorów, to taki nieudacznik jak Saystrap musiał brać to, co nawinęło mu się pod rękę na i tak bardzo ograniczonym rynku pracy. Niedaleko od jego jaskini mieszkał wieśniak, który miał dwóch synów. Starszy przynosił zaszczyt skrupulatnemu ojcowskiemu wychowaniu. Szlachetny młody człowiek był na tyle uczciwy, by rozwścieczyć wszystkich swych rówieśników w sąsiedztwie, stale bowiem stawiano go im za wzór. Pracował z ochotą od wschodu słońca do wczesnego zmierzchu i nigdy nie wydawał srebra, jeśli mógł wydać miedziaka. Nie da się ukryć, że był to pod każdym względem irytujący młodzieniec. Natomiast jego brat był zupełnym próżniakiem, którego chętnie wyrzekłby się każdy ojciec. Zaledwie zaczynały się sianokosy, a już znajdowano go leżącego na plecach i obserwującego chmury — chmury, pomyśleć tylko! Gdy kazano mu coś zrobić, to albo niszczył narzędzia, głupio i niewłaściwie używając ich, albo niweczył to, co powinien był po kimś kontynuować. I na dodatek nie umiał nawet wyraźnie mówić. Gulgotał tak ochrypłym głosem, że żaden przyzwoity człowiek nie mógł zrozumieć, co mówił — co nie znaczy, że ktokolwiek chciał go słuchać. Cecha ta przyciągnęła uwagę Saystrapa. Moc czarodzieja leży w czarach. Większość z nich, by wywołać właściwy efekt, musi być powtarzana głośno, monotonnie, w sposób uporządkowany — nawet jeśli się chce osiągnąć efekt krótkotrwały. Asystent, który był prawie niemową — który nie byłby w stanie pojąć ani paru okruchów magii i na dodatek nie miałby dość śmiałości, by założyć własny interes — oto najlepszy służący, jakiego można było sobie wymarzyć. Pewnego więc poranka, za pomocą stosownego kłębu dymu, Saystrap udał się na środek pola ze zbożem, gdzie chłop wymyślał synowi za złamaną motykę. Dym kłębił się na niebie imponująco, gdy Saystrap wynurzył się spoza niego. A chłop odskoczył o krok czy dwa, wyglądając na dokładnie tak zdumionego, jak powinien. — Witam — rzekł dziarsko Saystrap. Już dawno temu przekonał się, że zbyt długie przemówienie nie jest korzystne dla czarodzieja krótkotrwałego czaru. Najlepiej było uprzedzić przypuszczalne przerażone mamrotanie i przejść prosto do sedna. Lecz tym razem nie pożałował odrobiny trudu. Jeden, drugi gest w powietrzu — i wyprodukował dwie jabłonki sięgające do ramion. A jako dodatkową ozdobę w okamgnieniu wyczarował małego smoka. Nim chłop odzyskał głos, smok zniknął. — Ładny mamy ranek na robotę w polu — kontynuował S ay strap. — Był ładny — odpowiedział troszkę niepewnie chłop. Czary w lasach lub w jaskini, to co innego niż czary w samym środku najlepszego pola. Smok zniknął, a on nie mógłby przysiąc, że rzeczywiście był tutaj. Lecz drzewa stały nadal tam, gdzie będą na pewno cholerną przeszkodą przy orce. — Czym … czym mogę służyć, panie … panie …? — Saystrap — dokończył czarodziej łaskawie. — Jestem pańskim bliskim sąsiadem, panie Ladizwell. Chociaż skoro jest pan tak zajęty pracą na pańskiej bardzo żyznej roli, może pan o tym nie wiedzieć. Pan Ladizwell spozierał to na drzewa, to na czarodzieja. Cień dezaprobaty ukazał się na jego twarzy. Czarodzieje, jak wasale lorda, mieli skłonność do brania więcej, niż dawali w zamian. Nie uśmiechała mu się myśl o życiu w pewnej zażyłości z jednym takim. I z pewnością nie zapraszał go. — Nie, nie zapraszał pan — powiedział Saystrap w odpowiedzi na jego myśl. Nadeszła pora, by zacząć trochę nacierać. Niech facet dowie się, z kim i z czym ma do czynienia — Przybyłem tu, by prosić pana o pomoc w pewnej drobnej sprawie. Potrzebuję pary młodszych stóp, silniejszych ramion i mocnych pleców, żeby przyszły mi z pomocą. A ten chłopak — pierwszy raz spojrzał na młodszego syna — czy on kiedykolwiek myślał, żeby pójść na służbę? — On? — parsknął chłop. — Jakże, który głupek byłby … — po czym przerwał w pół słowa. Jeśli ten czarodziej nie wie, jak bezużyteczny jest jego głupi syn, po cóż rozpowiadać na wszystkie strony o rodzinnym wstydzie? — Na jak długo na służbę? — zapytał szybko. Jeżeli ugodziliby się na długi kontrakt, mógłby pozbyć się tego nieokrzesańca, a i zrobić na tym interes. — Och, jak zwykle, na rok i jeden dzień. — A jego płaca, panie Saystrap? No cóż, teraz, w sezonie, każda para wyuczonych rąk … Ladizwell pospiesznie kopnął złamaną motykę, mając nadzieję, że czarodziej jej nie widział ani nie słyszał jego słów skierowanych do syna. — Czy to wystarczy? — Saystrap machnął ręką uroczystym, szerokim gestem i na polu stanął wspaniały koń. Ladizwell zamrugał oczami: — Tak, w zupełności — zgodził się pospiesznie i wyciągnął rękę. Saystrap przybił swoją i została zawarta w ten sposób transakcja. Potem czarodziej znów uczynił gest i podniósł się dym, by spowić go wraz z jego nowo zaangażowanym sługą. Kiedy się przejaśniło, znikli, a Ladizwell poszedł nałożyć koniowi uzdę. Następnego dnia o świcie Ladizwell był wściekły, gdy udał się do stajni, by zbadać swą nową zdobycz i znalazł — zamiast konia — królika skubiącego słomę w zagrodzie. Jednak na myśl, że nie będzie musiał przez rok i jeden dzień żywić i ubierać tego nieokrzesańca o dwóch lewych rękach, poczuł się o wiele lepiej. Saystrap, gdy tylko wrócił do jaskini, już robił użytek ze swego nowego sługi. Joachim był dla niego bezwolnym i bezrozumnym narzędziem. Lecz im wcześniej będzie miał w nim pomocnika, tym lepiej. Przygotował odwary i Joachim je wypił. I trzeba było nim kierować lub popychać go i ciągnąć poprzez wzory, wyrysowane czarno i czerwono na nierównej podłodze. Lecz w końcu, zadowolony z pierwszych kroków, Saystrap znużony poszedł położyć się do swego hamaka, pozostawiając Joachima, który zwalił się na łoże z paproci. O świcie czarodziej był już na nogach. Pozwolił Joachimowi szybko zjeść posiłek z suszonych korzeni i jagód — widać było, że nie smakuje on zbytnio chłopakowi. Ponaglał go przy tym tak, że Joachim prawie by się udławił jednym czy dwoma ostatnimi kęsami. Potem spowił ich obłok, z którego wynurzyli się niedaleko od Market Cross w Hill Dallow. To znaczy — z obłoku wyszedł mężczyzna w szarej, wełnianej tunice, prowadzący wspaniałego, rozbrykanego, dwuletniego źrebca. Zwierzę było tak piękne, że każdy musiał na nie skierować wzrok. I zostało sprzedane za trzos srebra dostatecznie ciężki, by zadowalająco obciążyć pas mężczyzny. Nabywca zaprowadził źrebca do domu i chełpił się niezwykle udaną transakcją. Lecz kiedy wzeszedł księżyc, Joachim wymknął się ze stajni, zamykając za sobą drzwi. Powłócząc nogami, udał się na daleki kraniec pastwiska, gdzie niecierpliwie czekał na niego Saystrap. Tę grę powtarzali kilkakrotnie, zawsze bardzo dużo na tym zarabiając. Saystrap dość dobrze traktował Joachima, chociaż bardziej przypominało to opiekę nad koniem niż nad człowiekiem. I w tym tkwił błąd. Joachim mógł sprawiać wrażenie głupca — był zbyt toporny w mowie, by rozmawiać ze swymi towarzyszami, ale nie był tępy. Uczył się wszystkiego, co zobaczył i usłyszał u swego mistrza. Gdzieś głęboko w jego umyśle pojawiła się mała iskierka ambicji. Nic, co dotyczyło ziemi jego ojca, nigdy nie było w stanie tego wywołać. Nawet nie wiedzieć z jakim trudem próbował by coś zrobić, to i tak jego brat mógł go bez zbytniego wysiłku prześcignąć. Lecz tu był inny świat. Potem, zupełnie przypadkowo, zauważył coś, o czym nawet sam Saystrap nie miał pojęcia: czary nie zawsze musiały się wiązać z wypowiadaniem zaklęcia. Jego mistrz posłał go po zioła na uroczysko rzadko nawiedzane przez ludzi. Lecz futerkowi i czworonożni myśliwi mieli tu swoje własne, dobrze wydeptane ścieżki. Mimo dzikości tego pustkowia, Joachim był dosyć zadowolony, że może przebywać sam na tej otwartej przestrzeni. Tęsknił za polami bardziej, niż pierwotnie mógł sądzić. Zdawało mu się, że już wiele czasu upłynęło od chwili, gdy leżał i obserwował powolne przemieszczanie się chmur nad głową, gdy marzył o tym, co mógłby zrobić, gdyby znalazł czarodziejski skarb lub gdyby był się urodził w rodzinie lorda. Lecz tego dnia zauważył, że bardziej zaprzątają go myśli o czarach niż patrzenie na chmury czy zanurzanie się w swe niegdysiejsze marzenia. Powtarzał w myśli słowa, które słyszał, gdy Saystrap czarował. Teraz już przynajmniej czary przemiany były dla niego tak znajome, jak własne nazwisko. Potem usłyszał jakiś dźwięk i rozejrzał się dokoła — napotkał wejrzenie żółtozielonych oczu śnieżnego kota. Kot syknął wyzywająco i Joachim wiedział, że śmierć podkradła się tu na czterech łapach. Skoncentrował się więc — nie będąc pewnym, jak i na czym. Śnieżny kot zniknął! Na skale przycupnął stajenny szczur. Joachim zadrżał. Wyciągnął rękę, by przekonać się o prawdziwości tego, co zobaczył, i szczur uciekł z piskiem. Czy nie była to przypadkiem jakaś sztuczka Saystrapa, by go zastraszyć? Lecz był sposób, by się tego dowiedzieć. Joachim spojrzał po sobie. Czy będzie miał tyle śmiałości? Znów skupił myśli … Miękkie futro, łapy z pazurami — był śnieżnym kotem! Nie całkiem wierząc, podskoczył, by odbić się od skały. Zatrzymał się poniżej skalnej ostrogi i spostrzegł, że znów jest człowiekiem, nieco przerażonym swym zuchwałym czynem. Lecz zaraz strach ten przekształcił się w dumę. Po raz pierwszy w życiu miał powód, by być z czegoś dumnym. A więc jest czarownikiem! Choć tylko w części. Jeden odosobniony czar nie czyni prawdziwego czarodzieja. Musi koniecznie dalej się uczyć i to tak, by ukryć swój sekret przed Saystrapem. Wątpliwości, czy będzie w stanie to uczynić, gnębiły go przez całą drogę powrotną do jaskini. Kłopot w tym, że Saystrap nie próbował innych czarów. A tych kilka strzępów, które Joachim wyłowił z nieprzytomnego mamrotania swego mistrza, zupełnie nie było pomocnych. Saystrap koncentrował się cały czas na tym, co miało go uczynić największym mistrzem w dziedzinie zmiany postaci. — Dożynki w Garth Haigis to okazja, by zrobić dobry interes — powiedział Joachimowi, głównie dlatego, by popisać się przed kimś swą mądrością. — Musimy mieć do zaoferowania coś przykuwającego wzrok. Szkoda, że nie mogę zamienić cię w skrzynię pełną klejnotów, mógłbym sprzedać cię więcej niż jednemu nabywcy. Tylko potem, kiedy czar ustanie — zaśmiał się słabo, złośliwie i szturchnął Joachima w żebro swoją laską — byłbyś rozproszony między zbyt wiele garści, żeby znów zebrać cię do kupy. Głęboko się zamyślił, wodząc tam i z powrotem po zębach długim paznokciem wskazującego palca. — Zastanawiam się … — spojrzał na Joachima taksujące. — Krowa jest przynętą tylko dla chłopa. I zbyt często zajmowaliśmy się końmi, mógłby tam być ktoś z dobrą pamięcią. — Zastukał końcem laski w skałę. — Ach! Tresowany sokół myśliwski, taki, który wywołuje błysk chciwości w oku każdego lorda! Joachim był zaniepokojony. To prawda, że jak dotąd wszystkie sztuczki zawsze uchodziły Saytrapowi na sucho. Nie miewał trudności z uwalnianiem się ze stajni i stodół, kiedy czary pryskały. Lecz zamki były lepiej strzeżone i mogłyby być kłopoty, jak z nich czmychnąć. Potem pomyślał o swoim sekrecie. Mógłby w wyznaczonym czasie przestać być sokołem Saystrapa, lecz to nie znaczy, że musiałby stać się człowiekiem łatwym do rozpoznania. Jarmark w Garth Haigis był szeroko znany. Joachim, pod postacią sokoła, rozglądał się żywo dokoła ze swojej grzędy w rogu siodła Saystrapa. Ludzie przy straganach zauważyli świetnego ptaka i pytali o jego cenę. Ale czarodziej podawał tak wysoką, że wszyscy potrząsali głowami, chociaż jeden czy dwaj zaczęli już liczyć srebro w swych sakiewkach. Przed samym południem mężczyzna noszący na ubraniu Skrzyżowane Klucze, herb lorda Tanheffa, podjechał do Saystrapa. — Co za wspaniały ptak, godny ptaszarni lorda. Mój pan chciałby spojrzeć na niego, panie sokolniku. Saystrap pojechał więc za służącym na wyżej położony plac, gdzie były rozbite namioty szlachetnie urodzonych. Wzywali oni do siebie kupców z takimi towarami, jakie uważali za interesujące. Lord Tanheff był mężczyzną w średnim wieku i nie miał syna, który by po nim odziedziczył nazwisko. Lecz po jego prawej ręce siedziała córka, lady Juluya. Ponieważ dziedziczyła wielką fortunę, otaczała ją gromada młodych lordów, którzy usiłowali zdobyć jej względy. Cechowała ją sprawiedliwość i okazała niejedną łaskę ludziom ojca. Była niska i szczupła. Gdyby nie była dziedziczką, być może nikt nie uznałby jej za piękność. Lecz miała uśmiech, który mógł rozgrzać serce mężczyzny (nawet, jeśli ten zapomniałby o jej złocie i ziemiach) i oczy ciekawe wszystkiego, co widziały. Gdy Joachim raz spojrzał na nią, nie widział już niczego prócz niej. Także Saystrap skupił swój wzrok na lady. Jak wielka, rozświetlająca prawda, zabłysła mu nagle myśl, że istnieją jeszcze inne sposoby na zdobycie zamku niż trudne czary. Jednym z takich sposobów jest małżeństwo. Nie wątpił w to, że gdyby mógł uzyskać dostęp do tej damy, zdobyłby ją. Czyż nie jest czarownikiem, a więc mistrzem takich subtelności, jakich te gbury, wzdychające teraz wokół niej, nie umieją sobie wyobrazić? Zaplanowany przez niego podstęp można by także dobrze wykorzystać. Jeżeli sprzeda Joachima jej ojcu, ptak oczywiście ucieknie i wróci do niego. Będzie mógł wtedy udać się na dwór damy, by przynieść go z powrotem. Pod pretekstem zwrotu zabłąkanego ptaka uzyska prawo wejścia do zamku. — Ojcze, ten sokół! To królewski ptak! — zawołała lady Juluya, zobaczywszy Joachima. Ogarnęła go duma. Chociaż widziała w nim ptaka, to jednak był podziwiany. Lecz zaraz duma zniknęła. Jeśli zobaczyłaby go takim, jakim był w rzeczywistości, szybko zmieniłaby j zdanie. Lord Tanheff był tak zachwycony, jak jego córka i szybko ubił interes z Saystrapem. Czarownik, zanim posadził ptaka na okrytej rękawicą ręce lordowskiego sokolnika, szepnął mu do ucha: — Niezwłocznie wracaj dziś wieczorem! Joachim, wciąż wpatrzony w lady Juluyę, nie zwrócił uwagi na ten rozkaz. Dlaczego nie miałby dokonać przemiany, tak by nadal móc przebywać blisko damy? Nie mógł jednak dłużej patrzeć na nią, ponieważ sokolnik zabrał go do zamku. Joachim usadowił się na grzędzie w ptaszarni, zakapturzony teraz i nic nie widzący. Pozostawiono go w ciemności, by przyzwyczaił się do nowego domu, tak jak się postępowało z ptakiem w obcym miejscu. Słyszał inne sokoły poruszające się niespokojnie i — poza tym wszystkim — dźwięki dochodzące z zamku. Ciekawiło go to, jak Saystrap mógł przypuszczać, że uda mu się wydostać z tego miejsca, przybierając na powrót ludzką postać. A może czarodziej miał jakiś magiczny sposób uwolnienia go? Podejrzenia Joachima sprawdziły się. Czarownik wiedział, że jego sokół przemieniony w człowieka nie będzie mógł opuścić ptaszarni tak łatwo jak chłopskiej stajni. Nie sądził, że jego pomocnik ma na tyle rozumu, by znaleźć jakiś sensowny sposób ucieczki. On sam będzie musiał działać na tyle rozważnie, by uwolnić Joachima i jednocześnie nie dopuścić, żeby w całej sprawie podejrzewano obecność choć cienia magii, tym bardziej że pragnie oczarować sobą lady Juluyę. Saystrap zaczaił się więc w zagajniku w pobliżu zamku, by czekać na wschód księżyca. O zachodzie słońca nadciągnęły jednakże chmury i nie ulegało wątpliwości, że księżyc tej nocy się nie ukaże. Nie mógł więc przywołać czarów księżycowych, co najwyżej mógł wykorzystać nadchodzącą burzę. I żeby jeszcze tylko mógł wiedzieć, kiedy nastąpi przemiana Joachima; sprawą tą nigdy przedtem nie zaprzątał sobie głowy. Gdyby nie jego plan zdobycia lady Juluyi, czarodziej nie troszczyłby się zbytnio o Joachima. Na brak przygłupów nigdy nie można narzekać, co innego on sam. Nie miał ochoty narażać własnego grzbietu w całej tej sprawie. Nie ulegało wątpliwości, że lord Tanheff, jeśli by tylko podejrzewał obecność czarów, to natychmiast zwróciłby się o ochronę do jakiegoś potężniejszego czarodzieja. Saystrap nie był na tyle ślepy, mimo pełnej zadufania pewności siebie, by nie przewidzieć rezultatu takiego pojedynku. Nie mógł dłużej usiedzieć, więc zaczął przechadzać się tam i z powrotem, próbując określić czas przemiany Joachima. Przybyć za wcześnie byłoby tak samo zgubne, jak spóźnić się. Czar działania podróżującego obłoku nie mógł trwać długo. Jeśli Joachim nie zdążyłby się natychmiast w nim skryć, Saystrap nie byłby w stanie przywołać go ponownie tej samej nocy. Przygryzł paznokieć kciuka, przeklinając deszcz, który właśnie zaczynał padać. Natomiast na zamku deszcz zapędził ludzi pod dach. Joachim usłyszał kroki w ptaszarni oraz głosy sokolnika i jego pomocnika. Czas przemiany był bliski. Przesunął się na grzędzie i przymocowane do pęt na jego nogach dzwonki zadzwoniły. Kroki zbliżały się, a przemiana była tuż, tuż! Nagle stanął na swych własnych dwóch nogach, mrużąc oczy w świetle trzymanej przez sokolnika latarni. Usta mężczyzny otworzyły się do alarmującego wrzasku. Umysł Joachima wypełniła myśl o czarach. Śnieżny kot przykucnął warcząc. Sokolnik wykazał wielką przytomność umysłu, cisnął latarnią w tę przerażającą bestię. Potem rzucił się do ucieczki przed Joachimem, podążającym za nim w wielkich susach. Lecz gdy wrzeszczący sokolnik utorował sobie drogę do drzwi, Joachim skierował się do drugich, próbując dotrzeć do zewnętrznego muru. Ten mur był o wiele za wysoki, żeby go przeskoczyć. Pomknął więc w górę po schodach prowadzących do wąskiej ścieżki, która biegła wzdłuż jego szczytu. Ludzie wrzeszczeli na jego widok, ktoś rzucił pochodnią, która o mało go nie uderzyła. Runął na strażnika zamierzającego się włócznią, powalił go i znalazł się na nim. Właśnie gromadziło się więcej ludzi, napinając łuki. Pomyślał … Na murze nie było już kota — niczego nie było! Uzbrojeni ludzie pospieszyli naprzód, tłukąc końcami włóczni w każdą plamę cienia. Nie mogli uwierzyć, że zwierzę znikło. — Czary! Zawiadomić prędko lorda. Tu są czary! Gromadzili się po dwóch czy trzech, nikt bowiem nie chciał iść sam w ciemność, kiedy czary szalały na swobodzie. Burza nasiliła się, woda waliła potokami po murze. Uderzała z taką siłą, że zmiotła mały, złoty pierścień, którego nikt nie zauważył w mroku. Niosła go wzdłuż rynsztoku, miotając nim w górę i w dół. Wreszcie upadł w błotnistą ziemię wewnętrznego ogrodu, gdzie lady Juluya i jej dworki uprawiały zioła i kwiaty. Tutaj legł pod zwisającymi gałązkami ciężkich od deszczu krzaków róż. Kiedy lord Tanheff usłyszał relację sokolnika i strażników z muru, utwierdził się w tym, że sokół był zaczarowany, a zamek stał się celem jakiegoś ataku czarów. Po czym wysłał jednego ze swych heroldów, by jechał dniem i nocą do najbliższego cieszącego się poważaniem czarnoksiężnika, któremu wcześniej dał zaliczkę jako zabezpieczenie przeciwko takim właśnie wydarzeniom. Równocześnie polecił wszystkim pozostać wewnątrz zamku. Bram nie wolno było otwierać aż do powrotu herolda. Saystrap usłyszał poranne wieści na jarmarku, gdzie ludzie spoglądali teraz podejrzliwie na swych sąsiadów. Pakowali swoje towary, żeby znaleźć się znów na drodze, nawet jeśli jarmark nie był oficjalnie zakończony. Czary zostały uwolnione — kto wie, gdzie uderzą następnym razem? Lepiej być uważnym, mogłyby sięgnąć po kieskę. Lord posłał po czarownika — a gdy magia przeciwstawia się magii, przy okazji dostać się może niewinnym świadkom. Czary nie wybierają. Czarownik nie zaniechał jednak swego planu co do lady Juluyi. Plan był przecież taki dobry. Zdrowy rozsądek nawet teraz nie zniweczył jego nadziei. Przyczaił się więc w ukryciu i obmyślał ten lub tamten sposób, ale po zastanowieniu był zmuszony odrzucać każdy z nich. Lady Juluya, spacerując po swym ogrodzie, zatrzymała się, by podnieść nasiąkniętą deszczem różę i ujrzała coś błyszczącego w błocie. Zaciekawiona, pogrzebała w ziemi i odsłoniła pierścień, który, zdawało się, wśliznął się na jej palec zupełnie samorzutnie. — Skąd się tu wziąłeś? — trzymała rękę w wilgotnym świetle porannego słońca, podziwiając pierścień. Była bardzo zadowolona ze swego znaleziska. Ponieważ wszystkie jej dworki wyparły się tej zguby, ostatecznie zdecydowała, że pierścień musiał leżeć zagrzebany przez całe lata, aż ciężki deszcz wymył go i oswobodził. Zatrzyma go sobie na własność. Przeszły dwa dni, a potem trzy. Herold wciąż nie wracał. Lord Tanheff nie pozwolił otworzyć bram zamku. Plac targowy był teraz opustoszały. Saystrap, który pojechał do prymitywnej kryjówki w lasach, obgryzł paznokcie do żywego mięsa. Jedynie fanatyczna nieustępliwość trzymała go tam przyczajonego. Nikt w komnatach lady nie wiedział, że pierścień zrobił się luźny i ześliznął się jej z palca, kiedy położyła się spać. Stał się myszką i poczęstował się okruszynami z jej stołu. Joachim zdawał sobie sprawę, że prowadzi wysoce niebezpieczną grę. Byłoby znacznie mądrzej ponownie przybrać się w pierze i trzema lub czterema uderzeniami skrzydeł znaleźć się poza zamkiem. Lecz nie mógł zdobyć się na, to by stąd odejść. Bardzo rozpieszczana i uwielbiana, lady Juluya była jednak dziewczyną z dowcipem, pogodnego usposobienia, dość mądrą, by nie przewróciło jej się w głowie. Była zarówno życzliwa, jak uprzejma. Raz po raz kusiło Joachima, żeby przybrać prawdziwą postać i opowiedzieć jej swoją historię. Lecz ona rzadko była sama, a kiedy była, nie mógł się na to zdobyć. Kimże on był? Nieokrzesanym gburem, tak głupim i niezdarnym, że nie umiał nawet pracować w polu ani zrozumiale mówić. Był pewien, że zaledwie się pokaże, ona natychmiast zawezwie straż. A mowa! Nie umiał powiedzieć niczego, co zostałoby zrozumiane. Po pierwszej nocy nie pozostawał już myszką, lecz wychodził na balkon i stawał się człowiekiem, przykucając w najgłębszym rozlewisku cienia. Myślał o mowie i o tym, jak trudno przekształcać słowa w takie dźwięki, jakie wydobywają inni ludzie. Ćwiczył się w mówieniu, szepcząc dziwne wyrazy, które słyszał w mamrotaniu Saystrapa, chociaż wykręcały mu język. Nie używał ich, by wywołać czary, lecz zaledwie po to, by usłyszeć swój głos. O świcie trzeciego dnia, ku swojej wielkiej radości, był pewien, że mówi wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. W lasach Saystrap upewnił się wreszcie, że plan, który wymyślił, zaprowadzi go do zamku. Jeśli potem potrafi pomówić z lady na osobności, choćby tylko przez krótką chwilę, na pewno zdoła zapanować nad jej wolą i wszystko będzie tak, jak on sobie życzy. Widział jadącego herolda i wiedział, że może wkrótce powróci on z odsieczą. Chociaż bramy były zamknięte, ptaki przelatywały ponad murem. Gołębie zbudowały gniazda na wieżach i wzdłuż dachów. Czwartego dnia Saystrap przybrał pierzastą postać, aby przyłączyć się do nich. A one krążyły, gruchały, trzepotały, zaglądały w okna, muskały sobie piórka na balkonach i parapetach. Lady Juluya rozsypała dla nich ziarno w swym ogrodzie i Saystrap pospiesznie skorzystał z takiego zaproszenia. Opadł przed nią na ziemię. Tak to jest z czarami: jeśli liźnie się ich choćby na czubeczek paznokcia jednego palca, zdobywa się umiejętności przewyższające wiedzę innych ludzi. Pierścień, którym był Joachim, rozpoznał gołębia, którym był Saystrap. Zrazu pomyślał, że jego mistrz przybył tu, szukając go. Potem zauważył, że gołąb–czarodziej biega tu i ówdzie, kreśląc krokami magiczny wzór wokół stóp lady Juluyi. Joachim nie wiedział, co się stanie, jeśli Saystrap doprowadzi do końca ten czar, lecz obawiał się najgorszego. Rozluźnił więc uchwyt na palcu lady i stoczył się na ziemię w poprzek jednej z linii, które nóżki gołębia tak dokładnie wytyczały. Saystrap spojrzał na pierścień i poznał go. Niczego nie chciał od Joachima, jednak wstrząsnęło nim, że spotyka tego głupiego terminatora w takiej postaci. Jednakże — wszystko w swoim czasie. Jeśli ten czar teraz zmarnuje się lub zatrzyma, może nie być innej szansy. Będzie mógł później rozprawić się z Joachimem, po osiągnięciu swego celu. Ostrym dziobnięciem wyrzucił więc pierścień w powietrze. Joachim opadł korkociągiem za krzak róży, po czym znów podkradł się z powrotem — tym razem jako kocur na aksamitnych łapkach. Rzucił się — i dziko trzepoczący gołąb znalazł się między jego szczękami. — Puść, ty okrutny zwierzaku! — Lady Juluya uderzyła kota. Wciąż trzymając gołębia, Joachim odskoczył i pobiegł na dziedziniec. Naraz ujrzał, że nie trzyma już gołębia, ale z jego uchwytu wyrywa się warczący pies, dwa razy większy od niego. Odskoczył od Saystrapa na wierzch beczki i tam wyrosły mu skrzydła, dziób i szpony. Ponownie jako sokół, Joachim mógł wzbić się w powietrze ponad skaczącym, śliniącym się psem, który tak pragnął go dosięgnąć. Zresztą nie był to już pies, lecz stwór prosto z nocnego koszmaru — do połowy pokryty łuskami, z pierzastymi skrzydłami silniejszymi od skrzydeł Joachima, o smagającym ogonie ze wstrętnym, spiczastym końcem. Kreatura spiralnym ruchem uniosła się w niebo w ślad za sokołem. Joachim może mógłby odsądzić się od czarownika, gdyby skierował się na otwartą przestrzeń. Lecz czuł, że Saystrap nie ma zamiaru zaganiać niechętnego terminatora z powrotem do służby. Miał zamiary wobec lady Juluyi — zatem musi być walka, nie lot. Od potwora promieniowała taka skoncentrowana siła, że Joachim osłabł. Jego uboga sztuka magiczna była marna w porównaniu ze sztuką Saystrapa. Z ostatnim desperackim uderzeniem skrzydeł wylądował na dachu wieży lady Juluyi i ujrzał, że ześlizguje się po nim, znów jako człowiek. W tym czasie ponad nim krążył gryf, który wydawał się bardzo zadowolony, że pozwala mu zmierzać ku śmierci — na posadzkę poniżej. Joachim skupił całą moc na jednej, ostatniej myśli. Spadł, przeszywając powietrze, jako szary kamyk. Tak mały i ciemny przedmiot uszedł oczom Saystrapa. Kamyk uderzył o posadzkę i potoczył się do szczeliny. Tymczasem Saystrap zawrócił po swój łup. Wylądował na dziedzińcu i pochwycił lady Juluyię, by ją porwać. Kamyk wytoczył się z kryjówki i Joachim stanął na nogi. Z gołymi rękami rzucił się na potwora. Tym razem wykrzyknął zrozumiałe i głośne słowa, zaklęcie, które przywróciło Saystrapa do jego własnej, prawdziwej postaci. Mocując się z czarownikiem, zwalił go na ziemię, próbując jedną ręką zatkać mu usta tak, żeby nie mógł wypowiedzieć więcej żadnych zaklęć. Herold wjechał w tej samej chwili, gdy oni się zmagali, otoczeni (w bezpiecznej odległości) gromadą tych ludzi, którzy nie bali się, że zostaną uderzeni jakimś rykoszetem czarów. Lord Tanheff wykrzyknął rozkaz od drzwi hallu, dokąd uprzednio zagarnął swoją córkę. Herold rzucił na walczących zawartość pudełka, które przywiózł z sobą (cena: jeden rubin, dwa średniej wielkości topazy). Spowodowało to wybuch światła i uderzenie piorunu. Joachim wykuśtykał z kłębów dymu po omacku, na ślepo. W przeciwnym kierunku pospieszył tłusty, czarny pająk, po to jedynie, by zostać pożartym przez koguta. Bardzo teraz zadowoleni, że mają na widoku kogoś możliwie normalnego, kogo można obwinić za całe zamieszanie, uzbrojeni mężczyźni pochwycili Joachima. Kiedy spróbował użyć swej magii, spostrzegł, że czar nie działa. Lady Juluya zawołała rozkazująco: — Zostawcie go! To on zaatakował potwora w mojej obronie. Pozwólcie, by opowiedział nam, kim jest. „Pozwólcie, by opowiedział, pomyślał Joachim z rozpaczą, lecz nie mogę tego zrobić”. Spojrzał na lady Juluyię i wiedział, że musi przynajmniej spróbować. Kiedy przesunął językiem po wargach, ona podpowiedziała zachęcająco: — Powiedz nam najpierw, ktoś ty? — Joachim — wykrakał z przygnębieniem. — Jesteś czarownikiem? Potrząsnął głową. — Nie więcej niż w bardzo małej części. — Tak bardzo pragnął, by poznała całą prawdę o wszystkim, że zapomniał o swym potykającym się języku i o wszystkim innym prócz historii, którą miał opowiedzieć. Opowiedział ją w potoku słów, a wszystkie można było zrozumieć. Kiedy skończył, lady klasnęła w ręce i zawołała: — Świetna, wspaniała historia! Twierdzę, że te czyny pasują do ciebie. Czarodziej, półczarodziej, trzecia lub czwarta część czarodzieja, oto za co możesz być uważany. Chciałabym poznać cię lepiej. Uśmiechnął się trochę nieśmiało. Chociaż czary mogły go wykończyć, ktoś, kogo Lady Juluya uznała za mężczyznę, ma prawo do dumy. Szczęście sprzyjało mu tym razem. Jeżeli jednak znowu zabrałby się za magię, fortuna mogłaby odwrócić się od niego. Tym razem okazał się mądrym człowiekiem — jak zresztą później miał szansę wielokrotnie to udowodnić. Nie przegapił tej jednej okazji, by mocno uchwycić swe szczęście i nigdy potem nie pozwolił na jego utratę. A kogut poczuł dotkliwy ból we wnętrznościach i był zmuszony zwrócić pająka. Jakiego szwanku doznał on z powodu takiej ironii losu — nikt się już nie dowiedział, ponieważ Saystrap zniknął. Przełożyła: Danuta Korziuk FRED SABERHAGEN KAMIENNY CZŁOWIEK I Derron Odegard oderwał się na chwilę, aby wytrzeć spocone dłonie o nogawki luźno dopasowanego służbowego kombinezonu i błyskawicznie poprawić ułożenie słuchawek na głowie. Zaraz potem pochylił się do przodu w swoim ergonomicznym fotelu, by dalej tropić wroga. Po półgodzinnym czuwaniu aż zesztywniał ze zmęczenia. Odpowiedzialność za losy planety i jej czterdziestu milionów ocalałych mieszkańców spoczęła przytłaczająco na jego barkach. Nie zamierzał wiecznie dźwigać ciężaru czterdziestu milionów istnień, jednak w tej chwili nie było dla nich nigdzie miejsca. Odpowiedzialność była rzeczywiście ogromna. Wystarczył jeden nierozważny krok Derrona lub kogokolwiek z Centrum Przemieszczeń w Czasie, by ludzi, którzy przetrwali na planecie Sirgol, obrócić w nicość, wyrwać ich z czasu rzeczywistego i skończyć z nimi na dobre, skończyć z nimi tak, by już nigdy nie mogli zaistnieć. Ręce Derrona ułożyły się łagodnie na klawiaturze pulpitu sterowniczego z zamiarem kontynuowania pościgu. Jak u wytrawnego muzyka palce goniły jego myśli. Za dotknięciem przycisków na znajdującym się przed nim wypukłym ekranie fluorescencyjnym, skomplikowany system zielonych sygnałów katodowych znikał, pojawiał się, przemieszczał — uważny łowca delikatnie odsuwał elektroniczną trawę. Na obrazie wprawne oko Derrona rozpoznawało linie odpowiadające śladom życia zwierząt i roślin, zawiły splot stanowiący przydzielony mu niewielki wycinek prehistorycznej ekologii jego planety. Fotel i pulpit sterowniczy Derrona Odegarda stały w rzędzie z innymi, tworząc długie, łagodnie wygięte łuki. Aranżacja ta dawała odprężenie unoszonym na chwilę oczom, a zarazem kierowała je ponownie ku miejscu pracy. Podobny cel miały delikatne modulacje świetlne, które chwilami, jak chmury, przyćmiewały sztuczne światło płynące spod mocno sklepionego sufitu oraz monotonna muzyka antystresowa, pomruk melodii, która od czasu do czasu przechodziła w prymitywne mocne uderzenie. Tysiąc mężczyzn czuwało wraz z Derronem, zgromadzeni w podziemnej sali, gdzie pobrzmiewała muzyka i przemykały nierealne cienie chmur, a w powietrzu unosił się zapach świeżości. Delikatne podmuchy wiatru rozsiewały woń, najprawdziwszych zielonych pól, czasami posmak morza czy wszelkich odmian żyznej gleby i wód, które już dawno nie istniały na skalistej powierzchni planety. Na ekranie obok Derrona znowu zapulsowały sygnały katodowe odpowiadające oznakom życia. Jak przystało na wytrawnego wojskowego, nie dał się zwieść pozorom podczas działań na swoim posterunku. Skierował swój automat zwiadowczy dziesięć lat w przeszłość, następnie pięć mil na północ, dwa lata w kierunku teraźniejszości i kilkanaście mil na południowy zachód. Za każdym razem wypatrywał i nasłuchiwał, jak dotąd na próżno. Zielona elektroniczna trawa nie zarejestrowała jeszcze ani śladu jakiegokolwiek intruza. — Na razie nic — powiedział głośno, czując za plecami obecność swojego zwierzchnika. Ponieważ obecność ta przedłużała się, Derron na chwilę odwrócił się, patrząc pytająco na kapitana … Drażniło go, że nie mógł przypomnieć sobie imienia kapitana, choć było to raczej zrozumiałe. Centrum Przemieszczeń w Czasie funkcjonowało dopiero od miesiąca i przez cały ten okres ciągle jeszcze było w stanie nieustannych zmian organizacyjnych. Nieznany z imienia kapitan tkwił uparcie, wpatrzony w ekran Derrona. — W tym miejscu twojego odcinka — powiedział kapitan, a jego głos zdradzał nerwowość — jest gorący punkt. — Jedynie jego ciemna twarz wydawała się opanowana, o rozrośniętych jak u buldoga szczękach, gotowych zacisnąć się na ciele ofiary. Derron powrócił do pracy. Przydzielony mu odcinek czasoprzestrzeni powstał około dwudziestu tysięcy lat temu, niedługo po przybyciu Pierwszych Ludzi na Sirgol. Istniał około stu lat, zajmując obszar kwadratu o boku równym w przybliżeniu stu milom, łącznie z niższą warstwą atmosfery nad jego powierzchnią. Na ekranie każdy jego fragment przedstawiony był jako skomplikowany układ punktów. Jak dotąd Derron nie natrafił jeszcze na żaden ślad istot ludzkich w gąszczu sygnałów z przeszłości, ale też i nie szukał, szczególnie tych ludzkich. Nie bez znaczenia był jednak fakt, że nie odkrył jeszcze ani śladu zniszczenia, które sygnalizowałoby inwazję berserkerów. Infraelektroniczny automat zwiadowczy, który służył Derronowi jako zmysł przenikania w głąb przeszłości, poruszał się bezszelestnie między drzewami, nie płosząc zwierząt. Przenosił się poza rzeczywistość, obserwując ją poprzez pryzmat świata, który właściwie nie istniał, zagłębiał się w czasie rzeczywistym na sekundę lub dwie, by potem znowu oddalić się tak, aby przyjrzeć mu się bacznie z perspektywy prawdopodobieństwa. Pierwszy sygnał trwającej walki dotarł do Derrona nie z ekranu ani przez słuchawki. Wywnioskował to z pośpiechu, z jakim kapitan oddalał się, aby ściszonym głosem omówić to z oficerem wyższym rangą. Jeśli w Centrum Przemieszczeń w Czasie miałaby się rozpocząć wojna, człowiek nie na żarty mógłby się przerazić. Na razie nie dowierzając tej możliwości, Derron nie był przestraszony i nie spodziewał się, żeby tak mogło się stać. Zamierzał pozostać przy swojej pracy i dobrze się z niej wywiązać. Postawa taka zawsze dawała pewne korzyści. Po upływie kilku sekund spokojny głos kobiecy płynący z jego słuchawek potwierdził rozpoczęcie akcji. Przekazał mu również zmianę kierunku i parametrów jego poszukiwań. Zmiany te dotyczyły wszystkich funkcjonariuszy, ponieważ najbliżsi frontu działań wroga posuwali się coraz dalej, a pozostali zajmowali ich strefy, tak by cały obszar był pod nadzorem. Pierwszy atak mógł być jedynie dywersją. Czas teraźniejszy mijał powoli. Rozkazy dla Derrona, nieustannie zmieniane, przekazywane były niewzruszonym głosem kobiecym, który mógł być jedynie nagraniem. Chwilami tylko doganiał bieg wydarzeń. W przeszłości nie prowadzono wojen, ale Sirgolowie, którzy przetrwali, brali udział w różnych walkach. Ta rozgrywka Centrum Przemieszczeń w Czasie będzie także czymś nowym dla wroga — choć on naturalnie nie widział w niej miejsca dla siebie. — Uwaga funkcjonariusze — w hełmofonie Derrona odezwał się jakiś nowy, afektowany męski głos — tu Dowództwo Centrum Przemieszczeń w Czasie, podajemy informacje o przebiegu działań. Wróg wprowadził swoje przyczółki w dwudzieste pierwsze tysiąclecie czasu prawdopodobieństwa. Przypuszcza się, że zamierza ingerować tam w bieg wydarzeń, co miałoby następstwa o historycznym znaczeniu. Po kilku sekundach głos dodał: — Spostrzeżono już pierwsze próby penetracji w strefie dwudziestu i pół tysiąca lat wstecz. Uważnie obserwujcie i szukajcie kanału. W nieokreślonym jeszcze miejscu atmosfery Sirgola, nieco ponad dwadzieścia tysięcy lat wstecz, pojawiło się sześć robotów berserkerów o rozmiarach samolotu, które usiłowały przedrzeć się do rzeczywistości. Gdyby oko ludzkie mogło uchwycić ten moment, zauważyłoby sześć zabójczych robotów w kształcie pocisków, które pojawiły się nie wiadomo skąd, a potem wystrzeliły w zwartym szyku niczym pociski samosterujące. Zupełnie jak podniebni akrobaci rozproszyły się z multidźwiękową prędkością ze swojego kanału — punktu w czasoprzestrzeni, w którym wkroczyły do rzeczywistości, punktu, w którym jednym precyzyjnym atakiem można by zniszczyć ich wszystkich razem. Sześć wrogich robotów rozpierzchło się w powietrzu z niezwykłą szybkością, zaścielając pod sobą bezradny świat obłokiem trucizny. Antybiotyczne, promieniotwórcze chemikalia — z dystansu dwudziestu tysięcy lat trudno było ustalić, czym się posłużyły. Derron Odegard, podobnie jak inni funkcjonariusze na służbie, widział jedynie skutki tego ataku. Odbierał go jako czynnik zmniejszający prawdopodobieństwo istnienia życia w jego sektorze, zmianę chorobową postępującą w ściśle sprecyzowanym kierunku, która miała w określonym czasie zredukować do zera prawdopodobieństwo życia na tym obszarze. Skoro ta planeta była już martwa i zatruta, gdy przybyli Pierwsi Ludzie, tułający się bezradnie jak dzieci, dlaczego zatem nie miałaby istnieć na Sirgolu jakaś cywilizacja ludzka we współczesnych czasach, która oparłaby się berserkerom? Do dzisiaj planeta jest martwa. Derron czuł, jak złowieszcza fala niebytu ogarnia każdą komórkę jego ciała, podobnie jak komórki wszystkich żyjących tam istot. Sprawozdania Derrona i innych funkcjonariuszy odprowadzane były do Dowództwa Centrum Przemieszczeń w Czasie. Ludzie i komputery współdziałali ze sobą tropiąc tych nosicieli, u których zwiększało się prawdopodobieństwo rozwoju zmian chorobowych. Tym razem, ku zadowoleniu Dowództwa, zespół sprawdził się. Komputery podały, że położenie sześciu latających robotów było już namierzone. W katakumbie Drugiego Poziomu Centrum, w rusztowaniu urządzeń wyrzutni rakietowych, spoczywały pociski o prostych, opływowych kształtach. Przeciągły głos z Dowództwa podał rozkaz: — Wystrzelić rakietę. Cel — kanał. Masywne, żelazne kleszcze rusztowania rozwaliły się na boki, a pod pociskiem na ciemnym kamiennym podłożu pojawił się srebrzysty okrąg migocący jak wzburzona woda. Kleszcze uwolniły pocisk, który natychmiast zniknął z oczu. Z chwilą gdy zapadł się w przeszłość, przemieszczał się jako fala prawdopodobieństwa przez warstwę skał ku powierzchni. Komputery sterujące dokonywały nieustannych korekt, kierując pojemniki z ciekłym wodorem w fazie półrealności w stronę odpowiedniego punktu na krawędzi normalnej egzystencji. Derron spostrzegł, że oznaki zmian chorobowych, które złowieszczo wkradały się na obraz monitora, nagle zaczęły się cofać. Wyglądało to na podstęp, jakby uruchomiono projektor wstecz, albo na sztuczkę bez związku ze światem rzeczywistym. „Cel — kanał” — dźwięczał w jego uszach głos Dowódcy, już bez przeciągania. Sześć latających berserkerów właśnie atakowało wejście do czasu rzeczywistego przy wtórze eksplozji atomowej taranującej cel. Gdy na każdym z ekranów zarejestrowano wycofywanie się śmiertelnej fali, wzdłuż półkolistych rzędów funkcjonariuszy rozszedł się pomruk triumfu. Reszta sześciogodzinnej obserwacji minęła jak rutynowe ćwiczenie, zaprawiające w technikach oczyszczania. Wszystkie „i” wykropkowano, a „t” wykreślono, sukces taktyczny zakodowano i potwierdzono obserwacjami i testami. Wychodząc na regulaminowe przerwy, mężczyźni mijali się, uśmiechając do siebie i porozumiewawczo mrugając. Derron również uśmiechał się, gdy napotkał czyjś wzrok; tak było najlepiej. Kiedy zmiana dobiegła końca i nie było oznak jakiejkolwiek akcji wroga, nie ulegało wątpliwości, że pierwsza próba berserkerów przedarcia się do Współczesnych z głębin przeszłości została udaremniona. Lecz ten przeklęty robot, jak zwykle, powróci. Zdrętwiały, spocony i zmęczony, bez szczególnych oznak podniecenia, Derron wstał z fotela, aby zwolnić miejsce funkcjonariuszowi następnej zmiany. — Chyba wykonaliście dzisiaj, chłopcy, dobrą robotę —powiedział zmiennik z nutą zazdrości w głosie. Derron znowu wysilił się na uśmiech. — Teraz wasza kolej na sukces. Na detektorze konsolety odcisnął ślad kciuka, co zrobił również i drugi mężczyzna. Wówczas, wolny od wszelkiej odpowiedzialności służbowej, powłóczystym krokiem wyszedł z sali operacyjnej. Inni pracownicy jego zmiany także podążali w tym kierunku; a gdy znaleźli się poza obszarem bezwzględnej ciszy, utworzyli rozemocjonowane grupki, raz po raz pokrzykując. Kiwając pogodnie do znajomych i odpowiadając na ich dowcipy, Derron stał w kolejce, aby oddać swoją wkładkę rejestracyjną wraz z zapisem aktywności zmianowej. Potem czekał w innej, krótszej kolejce do funkcjonariusza odprawy załóg, aby złożyć mu końcowy, ustny raport. Po tym wszystkim był wolny; jeśli ktokolwiek na Sirgolu mógł być w tych czasach wolny. II Olbrzymia winda osobowa uniosła Derrona i grupę z niższych pokładów Centrum Przemieszczeń w Czasie na kondygnację mieszkalną, nad którą warstwa skał sięgała jeszcze dziesięciu mil. Ani tu, ani w żadnym innym miejscu, gdzie nie było to absolutnie konieczne, nie panowały cieplarniane warunki sali operacyjnej — mikroklimat zapewniający maksimum efektywności. Tutaj powietrze było stęchłe, a oświetlenie ledwie znośne. Korytarz, w którym mieścił się kawalerski kubikon Derrona, był niegdyś jedną z głównych ulic pogrzebanego miasta, fortecy, w której znalazła schronienie ocalała ludność Sirgola — tu żyła, mieszkała i trwała gotowa do walki. Zaopatrzony w praktycznie nieograniczoną energię reakcji wodorowych, niezbędną do pracy, i zasoby mineralne otaczających skał, oblężony garnizon planetarny nie lękał się przynajmniej śmierci głodowej. Korytarz miał wysokość dwóch pięter i szerokość głównej arterii jednego z byłych miast nieistniejącego świata na powierzchni. Ludzie, którzy przemierzali znaczne odległości, poruszali się na ruchomych pasach przebiegających środkiem korytarza. Derrona mijał właśnie ruchomy pas, na którym dwójka czarno umundurowanych policjantów sprawdzała identyfikatory podróżujących. Dowództwo planetarne musi represjonować pasożytów. Jak zwykle ruchome pasy i szerokie chodniki po obu stronach były nieco zatłoczone. Bez pośpiechu, ale i bez ociągania się, mężczyźni i kobiety szli do pracy bądź wracali z niej, ubrani w robocze kombinezony monotonnie do siebie podobne. Nieliczni, odziani w jaśniejsze i barwniejsze ubrania, przechadzali się bądź stali w kolejkach przed sklepami lub lokalami rozrywkowymi. Jedna z krótszych kolejek ustawiła się przed Urzędem Planowania Przestrzennego. Derron zatrzymał się na chodniku, spoglądając na zwijające się plakaty i sfatygowane modele w oknie wystawowym. Wszystkie miały wyobrażać różne wizje uzdrowienia powierzchni planety po zakończonej wojnie. Dziś pomyśl o dniu jutrzejszym planety … przekonywały, że planeta będzie żywiona i chroniona przez nowe obszary powietrza i wody, które miały być w niewiadomy jeszcze sposób wydarte jej głębinom. Ludzie stojący w szeregu patrzyli na modele z zadumą i nadzieją, zaś większość przechodniów spoglądała z czymś więcej niż zwykłą obojętnością. Każdy z nich był w stanie zapomnieć, jeśli kiedykolwiek zdawał sobie z tego sprawę, że świat był martwy. Świat rzeczywisty był martwy, spalony wraz z dziewięcioma na dziesięć osób, które na nim żyły … Aby zebrać myśli, Derron musiał oderwać wzrok od przykurzonych modeli i ludzi czekających w kolejce po nadzieję. Skierował się ku swojemu kubikonowi, ale odruchowo skręcił w bok, w stronę wąskiego, rozwidlającego się pasażu. Wiedział, dokąd zmierza. O tej porze dnia było tam najprawdopodobniej niewielu ludzi. W odległości stu kroków przed nim pasaż kończył się, tworząc łuk żywej zieleni z wierzchołków prawdziwych drzew. Pasaż wyrzeźbiony był w skale, którą rozerwał potężny wybuch. Derron ujrzał przed sobą dwa małe czerwone ptaki, w popłochu przecinające zieleń drzew. Rozległ się dźwięk — głuchy i przytłumiony, jednak silny. Zatem jakiś mały pocisk uderzył gdzieś w pobliżu. Wróg atakował obronną strefę skał falami prawdopodobieństwa, które skupiały się na pociskach, w momencie gdy te wystrzeliwane były w załogę wroga w kosmosie. Bez wahania, nie zwalniając kroku, Derron doszedł do krańca pasażu. Tam przystanął; wsparłszy się mocno rękami o obronne ogrodzenie utworzone z naturalnych pni, wyjrzał na zewnątrz i ostrożnie obserwował park z wysokości dwóch stopni nad trawą. Z wysokości następnych sześciu stopni sztuczne słońce oświetlało trzy — cztery akry prawdziwych drzew i trawy oraz różnobarwne ptaki żyjące w parku dzięki płaszczyznowym rozpylaczom powietrza. Pejzaż ten przecinał szemrzący potok prawdziwej wody. Obecnie poziom jej opadł tak, że do połowy odsłoniły się betonowe brzegi koryta. Rok temu — a tak dawno, jakby minęło całe życie — jeszcze w normalnym świecie, Derron Odegard nie był żadnym miłośnikiem przyrody. Wówczas przejęty był myślą o ukończeniu szkoły i podjęciu pracy profesjonalnego historyka. Nawet podczas wakacji wyjeżdżał do zabytkowych miejsc … teraz musiał wykreślić z pamięci niektóre myśli i pewną twarz; przywykł już do tego. Tak, rok temu większość dni spędzał nad tekstami historycznymi, filmami i taśmami, żył rytmem zwykłej akademickiej społeczności. Wtedy jakikolwiek cień prawdopodobieństwa, że historycy będą mogli z pierwszej ręki świadczyć o czasach przeszłych, był obietnicą prawdziwej satysfakcji. Od dziesiątków lat Ziemianie ostrzegali ich przed niebezpieczeństwem, a jeszcze dłużej trwała nie ukończona budowa fortyfikacji obronnych na Sirgolu, które zdążyły wtopić się w krajobraz codziennego życia. Wojna z berserkerami była sprawą innych planet. W minionym roku, pomyślał Derron, dowiedział się o historii więcej niż przez wszystkie lata swoich studiów. Teraz, gdy nadszedł kres dziejów planety Sirgol — i gdyby mógł wiedzieć, że to już kres — przyczaiłby się w jednym z tych parków z małą butelką wina, którą trzymał od dawna w ukryciu pod koją. Dopełniłby swojej historii, wznosząc niezliczoną ilość toastów na cześć spraw minionych lub kończących się, które wydałyby się w tym momencie najbardziej istotne. Napięcie zaczęło odpływać z jego palców na wytartą korę ogrodzenia i zapomniał już o niedawnej eksplozji, gdy do parku nadszedł pierwszy ranny. Był to mężczyzna bez kombinezonu, w strzępach zwęglonej bielizny. Jedna jego ręka była poparzona, krwawiąca i obrzęknięta. Na wpół oślepiony, błądził między drzewami chwiejnym krokiem i nagle, niczym aktor w dramatycznej scenie, runął jak długi na brzeg potoku i zaczął łapczywie pić wodę. Potem przyszedł jeszcze jeden mężczyzna, starszy, prawdopodobnie jakiś urzędnik albo administrator — był zbyt daleko od Derrona, żeby ten mógł rozpoznać jego insygnia. Stał w parku zagubiony, na pozór bez ran, lecz bardziej oszołomiony niż tamten poparzony mężczyzna. Raz po raz przykładał swe ręce do uszu; coś było nie w porządku z jego słuchem. Nadeszła też przysadzista kobieta; zdezorientowana rozpaczała, przytrzymując na głowie płat rozerwanej skóry. Po niej przyszły następne dwie kobiety; przez niewielkie wejście do parku zaczął się stopniowo przelewać tłum poszkodowanych ludzi, gromadzących się na trawie. Napływali bezustannie naruszając sztuczną harmonię parku. Ich nasilające się wypowiedzi przeradzały się stopniowo w coraz głośniejsze utyskiwanie nad niesprawiedliwością wszechświata. Wiadomo było, że pociski berserkerów sporadycznie przedostawały się przez umocnienia obronne do strefy mieszkalnej. Dlaczego musiało się to zdarzyć dzisiaj, i to właśnie im? W parku zgromadziło się już kilkudziesięciu ludzi, wszyscy ranni w wyniku stosunkowo nieszkodliwego wybuchu. Z pobliskiego pasażu dochodziły strzępy głośnych rozkazów, jęki i dudnienie ciężkich maszyn. Pogotowie Awaryjne było w akcji; przysyłano tu rannych przechodniów, by usunąć ich z ulicy, gdyż do załatwienia były znacznie pilniejsze sprawy. Wysmukła dziewczyna, osiemnasto– a może dwudziestoletnia, w strzępach zwykłej celulozowej sukienki weszła do parku i oparła się o drzewo, nie mogąc iść dalej. Ta sukienka była tak porwana … Derron odwrócił się, spuszczając wzrok i potrząsając głową w odruchu odrazy do samego siebie. Tkwił tam niczym starożytny tyran, lubieżnie pochłonięty tym widokiem. Przyjdzie dzień, gdy będzie musiał zdecydować, czy faktycznie przynależy jeszcze do rodzaju ludzkiego czy też nie. Pośpiesznie zszedł w dół po schodach i stanął na ziemi. Ciężko poparzony mężczyzna trzymał krwawiącą rękę w rwącej chłodnej wodzie. Wyglądało na to, że nikt nie wyzionął ducha ani nie wykrwawił się na śmierć. Tylko dziewczyna mogła lada chwila osunąć się na ziemię. Derron podszedł do niej, ściągając swoją kurtkę. Otulił ją tym okryciem i odsunął delikatnie od drzewa. — Gdzie jesteś ranna? Zaprzeczyła ruchem głowy; nie chciała usiąść, więc zatoczyli się lekko, objęci niczym w chwiejnym tańcu. Była wysoka i szczupła, musiała być śliczna … nie, może nie piękna, przynajmniej nie pospolicie piękna. Przyjemnie było patrzeć na nią. Jej ciemne włosy ostrzyżone były krótko i prosto, podobnie jak większości kobiet w tych czasach, według mody preferowanej przez Dowództwo Planetarne. Żadnej biżuterii ani makijażu. Była w stanie szoku. Doszła już trochę do siebie i ze zdumieniem spojrzała na kurtkę, która ją okrywała; jej wzrok spoczął na dystynkcjach na kołnierzu. Powiedziała: — Jesteś oficerem — jej głos był cichy i niewyraźny. — Poniekąd. Czy nie lepiej, żebyś się gdzieś położyła? — Nie. Powiedz mi, co tu się dzieje … Chciałam dostać się do domu … a może gdzieś indziej. Czy możesz powiedzieć mi, gdzie jestem? Co się tu dzieje? — podniosła głos. — Spokojnie, uspokój się. Uderzył pocisk. Słuchaj, nosisz teraz moje dystynkcje, więc zachowuj się. Nie chcesz usiąść? — Nie. Muszę najpierw dowiedzieć się … Nie mam pojęcia, kim jestem, gdzie jestem i dlaczego? — Mam co do siebie takie same wątpliwości. — Już dawno nie był z nikim taki szczery. Bał się, że gdy dziewczyna wyjdzie ze stanu oszołomienia, ogarnie ją panika. W parku panowało teraz ogólne zamieszanie; było znacznie więcej ludzi, gapiów i lekarzy, którzy biegali wokół, pomagając poszkodowanym. Dziewczyna z obłędem w oczach rozejrzała się dokoła i przywarła do ramienia Derrona. Pomyślał, że najlepiej będzie zaprowadzić ją do szpitala. Do którego? Naturalnie — do tego przy Centrum Przemieszczeń w Czasie, niedaleko stąd. — Chodź — powiedział. Dziewczyna szła posłusznie obok niego, przylgnąwszy do jego opiekuńczego ramienia. — Jak ci na imię? — zapytał, gdy weszli do windy. Ludzie przyglądali się jej w jego kurtce. — Ja … nie wiem. — Dotąd nie była tak bardzo przerażona jak teraz. Ręką dotknęła gardła, ale na szyi nie było naszyjnika z wygrawerowanymi personaliami. Wielu ludzi nie lubiło ich nosić. — Dokąd mnie zabierasz? — Do szpitala. Muszą cię obejrzeć. — Ze względu na ludzi i w windzie wolałby dać zmyśloną odpowiedź, ale z kolei nie chciał też przestraszyć dziewczyny. Potem już o nic nie pytała. Wyprowadził ją z windy i krótkim przejściem doszli do Izby Przyjęć. Przynoszono tu na noszach ranne ofiary eksplozji. W Izbie Przyjęć starsza pielęgniarka zaczęła zdejmować z dziewczyny kurtkę Derrona, a wraz z nią resztki sukienki. — Młody człowieku, jutro proszę przyjść po swoją kurtkę — powiedziała ostro kobieta, rozbierając dziewczynę. — Chętnie. Potem mógł tylko pomachać dziewczynie na do widzenia, ponieważ tłum sanitariuszy i innych zagonionych ludzi wciągnął go z powrotem na korytarz. Zorientował się, że śmieje się sam do siebie na myśl o pielęgniarce i kurtce. Przez chwilę śmiał się tak z niczego. Miał zapasową kurtkę w szafce w dyżurce oficerów Centrum Przemieszczeń w Czasie i teraz poszedł tam po nią. Na tablicy ogłoszeń nie było nic nowego. Najchętniej zrezygnowałby ze służby oficerskiej i zajął czymś, przy czym nie trzeba by siedzieć murem w ciągłym napięciu przez sześć godzin dziennie. Poszedł do pobliskiej sali rekreacyjnej dla oficerów, pogawędził ze znajomymi, zrobił dwie zagrywki w piłkę ręczną, wygrywając jakiś bezalkoholowy napój, na który nie miał ochoty. Rozmawiali o uderzeniu pocisku; Derron powiedział, że widział kilku rannych, ale nie wspomniał nic o dziewczynie. Z sali rekreacyjnej, wraz z grupą innych, przeszedł do baru, gdzie wypił jeden koktajl, swoją zwykłą normę, i słuchał bez szczególnego zainteresowania rozmów o nowych dziewczynach z miejscowej luksusowej knajpy pod nazwą „Czerwona Podwiązka”. Prywatna inicjatywa nadal kwitła w pewnych dziedzinach. W miejscowym kasynie zjadł posiłek z większym niż zwykle apetytem. Potem wrócił windą na górę do poziomu mieszkalnego i w końcu dotarł do swojego kawalerskiego kubikonu. Wyciągnął się na koi i od razu, nim jeszcze pomyślał o zażyciu pigułki, zapadł w głęboki sen. III Obudził się wcześniej niż zazwyczaj, przyjemnie wypoczęty. Mały zegar na ścianie jego kubikonu właśnie przeskoczył na godzinę zero–szóstą– trzydzieści, Godzinę Stanu Pogotowia Planetarnego. Tego ranka nie przejmował się tym szczególnie. Miał dość czasu, by przed rozpoczęciem służby zatrzymać się w szpitalu i zobaczyć, co się z nią dzieje. Niósł na ręku wczorajszą kurtkę, gdy według wskazówek pielęgniarki znalazł dziewczynę siedzącą w hallu dla pacjentów. Grał tam telewizor, nastawiony na Kanał Gung–Ho, poświęcony operacjom wojennym i szerzący propagandę rządową, na który patrzyła z wyrazem naiwności na twarzy. Dzisiaj miała na sobie prostą, niezbyt dopasowaną sukienkę. Nogi, obute w sandały, trzymała podwinięte pod siebie na krześle. Z rana ta nonszalancka poza całkiem do niej pasowała. Na odgłos kroków Derrona szybko obróciła głowę ,i z uśmiechem zerwała się na nogi. — Ach, to ty! Jakie to miłe uczucie móc kogoś rozpoznać. — A jakie to miłe uczucie być rozpoznanym przez kogoś. Podziękowała mu za wczorajszą pomoc. On przedstawił się jej. Żałowała, że nie może mu powiedzieć, jak ma na imię, ale amnezja jeszcze utrzymywała się. — Poza tym czuję się świetnie. — To już dobrze — powiedział, gdy usiedli na przyległych krzesłach. — Na razie mam nowe imię. Dla potrzeb rejestrów komputerowych nazwali mnie w szpitalu Lisa Gray, kolejnym imieniem z ich podręcznej listy. Widocznie wielu ludziom teraz pustoszeją mózgownice. — Widocznie tak. — Wmawiają mi, że podczas wczorajszego wybuchu byłam razem z grupą ludzi z obozu dla uchodźców, który obecnie jest zamknięty. W podmuchu eksplozji uległo zniszczeniu mnóstwo rejestrów. I nie mogą mnie znaleźć bądź na razie mnie nie znaleźli — zaśmiała się nerwowo. Derron spróbował skomentować to jakoś, aby ją pocieszyć, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonywająco nawet w jego uszach. Przerwał ten temat. — Jadłaś śniadanie? — Tak. Jest tu mały automat, jeśli coś chcesz. Może i ja jeszcze napiję się soku owocowego. Po chwili Derron wrócił z dwiema szklankami pomarańczowego płynu zwanego sokiem owocowym i kilkoma słodkimi bułeczkami. Lisa znowu śledziła przebieg wojny na ekranie telewizora; afektowany głos komentatora był maksymalnie ściszony. Derron ułożył jedzenie na niskim stoliku, przysunął swoje krzesło i zapytał: — Czy pamiętasz, z kim walczymy? W tym momencie na ekranie pojawił się obraz z głębi kosmosu, z którego niewiele można było odczytać. Lisa zawahała się i pokręciła głową: — Nie bardzo. — Czy słowo „berserker” coś ci mówi? — Nie. — Hm, są to roboty. Niektóre przewyższają znacznie statki kosmiczne, jakie my, potomkowie Ziemian, kiedykolwiek zbudowaliśmy. Mogą mieć przeróżne kształty i rozmiary, ale wszystkie są śmiercionośne. Pierwsze berserkery zbudowano bardzo dawno temu i użyto ich w wojnie, o której nigdy nie słyszeliśmy, pomiędzy ludami, których nigdy nie poznaliśmy. Czasami udawało się ludziom pokonać berserkery, ale zawsze kilka z nich zdołało ukryć się gdzieś, by stworzyć następne, doskonalsze. Zaprogramowane są na zagładę wszelkiego życia i przeszły już przez pół galaktyki, wykonując kawał niezłej roboty. Posuwają się wciąż naprzód, niosąc ze sobą śmierć. — O nie — odezwała się Lisa zdegustowana opowieścią. — Przepraszam, nie chciałem cię straszyć. Na Sirgolu było życie, więc berserkery musiały pozbyć się nas. Odparowali nasze oceany, spalili nasze powietrze, lądy i dziewięciu z każdej dziesiątki ludzi. Ponieważ jednak są to tylko roboty, ich działanie jest niczym kosmiczny żart. Dopust Boży, jak mawiają ludzie. Nie mamy się na kim zemścić. — Głos uwiązł mu w ściśniętym gardle; pociągnął łyk pomarańczowej wody i odstawił ją. — Czy ludzie z innych planet nie przybędą nam z pomocą? — Niektórzy sami prowadzą walkę z berserkerami wokół własnych systemów. Żeby nam pomóc, potrzeba naprawdę potężnej siły sojuszniczej. A stosunki międzygwiezdne są, jakie są. Przypuszczam, że w końcu, może za rok, pomoc nadejdzie. W telewizji spiker zaczął gromko huczeć o zwycięstwach na księżycu, a na ekranie pojawiła się odpowiednia wideokaseta. Widać było, że główny satelita Sirgola bardzo przypomina ziemski księżyc. Na długo przed pojawieniem się ludzi i berserkerów jego krągła twarz pokryła się licznymi kraterami, z powodu których nabrała wyrazu grozy. W ostatnim roku wysypka nowych kraterów zatarła twarz księżyca Sirgola wraz ze wszystkimi tamtejszymi bazami ludzi. — Mam nadzieję, że pomoc przybędzie na czas — powiedziała Lisa. „Na jaki czas?” — zastanawiał się Derron. — Tak myślę — powiedział głośno, wiedząc, że kłamie. Lisa patrzyła niespokojnie w telewizor. — Zdaje się, że pamiętam … Tak! Pamiętam, że widziałam stary księżyc, jego śmieszną twarz. Nie wyglądało to jednak jak twarz, prawda? — Rzeczywiście. — Pamiętam ją! — wykrzyknęła z wybuchem radości. Jak dziecko zeskoczyła z krzesła i ucałowała Derrona w policzek. Kiedy usiadła z powrotem patrząc na niego radośnie, w myślach przemknęła mu strofa starożytnego poematu. Przełknął ślinę. W telewizji pokazywali teraz obraz powierzchni Sirgola za dnia. Strzaskane lepianki ciągnęły się aż po horyzont. Kłęby żółtawego pyłu wirowały pod firmamentem wściekłego błękitu. Powietrza pozostało już niewiele. Pośrodku, na wyschniętym błocie, połyskiwały srebrzyście stalowe szczątki berserkerów. Leżały tu już dziesięć dni, może miesiąc, zmiażdżone i poskręcane niszczącą energią sił defensywnych. Derron odchrząknął: — Czy pamiętasz coś szczególnego o naszej planecie? — Nie … Przypuszczam, że nigdy nie interesowałam się nauką — ale teraz wyglądała na zainteresowaną — jednak proszę, opowiedz mi o tym. — Otóż — nadał głosowi ton mentorski — jeśli zerkniesz na nasze słońce na tym oto ekranie, zauważysz, że ono bardzo przypomina wiele innych, świecących nad planetami typu Ziemia. Ale podobieństwo jest pozorne. O tak, nasze życie codzienne jest takie samo jak wszędzie. A pojazdy międzygwiezdne mogą przenikać do naszego systemu lub go opuszczać — o ile zachowają środki ostrożności. Lecz nasza lokalna czasoprzestrzeń jest specyficzna. Zostaliśmy skolonizowani za sprawą przedziwnego zrządzenia losu. Około stu lat temu statek badawczy z Ziemi nieświadomie przekroczył naszą niezwykłą czasoprzestrzeń. Zapadł się w przeszłość liczącą ponad dwadzieścia tysięcy lat, co, rzecz jasna, sprawiło, że wszyscy na pokładzie stracili pamięć. — Tu uśmiechnął się do Lisy. — Osobliwością naszej planety jest owa możliwość podróży w przeszłość, pod pewnymi wszak warunkami. Po pierwsze, jeśli ktoś zapuszcza się w przeszłość przekraczającą pięćset lat, to cierpi z powodu zaburzeń umysłowych prowadzących do utraty pamięci. Pustoszeje mózgownica — jak to ujęłaś. Nasi Pierwsi Ludzie musieli raczkować jak niemowlęta, gdy wylądował tutaj ich statek. Tak czy inaczej jakoś przetrwali, żyli, rozmnażali się, a z czasem zaczęli tworzyć cywilizację. Kiedy przybył następny statek badawczy, około dziesięć lat czasu ziemskiego po pierwszym, całą naszą planetę zasiedlała kwitnąca cywilizacja, która sama już rozpoczęła wyprawy w kosmos. W istocie to sygnały pochodzące z naszych wczesnych sond międzyplanetarnych ściągnęły tutaj drugi ziemski statek kosmiczny. Ten posuwał się znacznie uważniej niż pierwszy i wylądował szczęśliwie. Dość szybko ludzie z Ziemi pojęli, co się stało z pierwszym statkiem. To oni ostrzegali nas przed berserkerami, zabrali część naszych ludzi do innych systemów i pokazali, jak wygląda wojna galaktyk. Ludzie z innych światów szczerze się uradowali, że mają czterysta milionów nowych sprzymierzeńców i służyli nam wszelką radą na temat broni i umocnień obronnych, zaś my poświęciliśmy następnych osiemdziesiąt lat na przygotowania do stworzenia własnej obrony. Przed rokiem przybyła pierwsza flota berserkerów … — Derron zawiesił głos. Lisa popijała swój „sok”, jakby jej bardzo smakował. Zachęcała go: — A czym się teraz zajmujesz, Derronie? — Och, wieloma różnymi sprawami w Centrum Przemieszczeń w Czasie. Widzisz, jeśli berserkery byłyby w stanie opóźnić nasz rozwój historyczny w pewnym istotnym momencie — powiedzmy, przy wynalezieniu koła — wszystko następne zostałoby zahamowane. Kiedy cywilizacje galaktyczne nawiązały z nami kontakt, mogliśmy być równie dobrze nadal w średniowieczu, albo nawet jeszcze wcześniej, bez żadnej bazy technologicznej do stworzenia sobie obrony. I teraz nie mielibyśmy zupełnie szans. Derron spojrzał na motto Centrum na swoim nadgarstku. „Nie zwlekaj i ruszaj naprzód — rozpocznij heroiczną walkę”. Oficerem dyżurnym porannej odprawy był pułkownik Borss. Swoje obowiązki traktował niezmiernie poważnie, posępny w proroczym oczekiwaniu. — Jak wszyscy wiemy, wczorajsza akcja obronna pod względem taktycznym powiodła się. — W półmroku sali odpraw wskaźnik pułkownika przeskakiwał świetliście po iskrzących się symbolach na ekranie monitora. — Ale musimy przyznać, że pod względem strategicznym sytuacja nieco się pogorszyła. Pułkownik począł wyjaśniać, że ten przygnębiający fakt był wynikiem działania wroga na przyczółku manewrowym na poziomie około dwudziestu tysięcy lat wstecz, skąd niewątpliwie wiele berserkerów mogło być wyrzuconych w historyczny czas rzeczywisty. Z przyczyn technicznych nie było możliwe zatrzymanie tych urządzeń, namierzonych na teraźniejszość, dopóki nie ujawniły się definitywnie. Jednak nie wszystko było zaprzepaszczone. — Po kolejnych trzykrotnych próbach przedarcia się wroga do naszej historii, będziemy w stanie ustalić jego przyczółki i zniszczyć go kilkoma zaledwie pociskami. To ostatecznie położy kres całej jego operacji przeciwko Centrum Przemieszczeń w Czasie — naturalnie musimy wpierw uporać się z taką drobnostką, jak odparcie następnych trzech ataków. Gdy po audytorium młodszych oficerów rozeszło się słabe echo śmiechu, pułkownik przedstawił na ekranie graficzny obraz historii człowieka na Sirgolu: iskrzący się wykres w kształcie drzewa. Przejechał wskaźnikiem w dół, wzdłuż niegrubego pnia. — Przypuszczam, że pierwszy atak nastąpi gdzieś tutaj, na poziomie Pierwszych Ludzi, w czułym miejscu naszej historii. IV Czując pieczenie popołudniowego słońca na gołych ramionach, Matt, nazywany czasami Łowcą Lwów, odwrócił się, zostawiając za sobą ostatnie bliskie mu miejsca tego kraju, w którym spędził dwadzieścia pięć lat swojego życia. Matt wspiął się na górę, aby mieć lepszy widok na rozpościerającą się przed nim ziemię nieznaną, do której podążał wraz z niedobitkami Ludzi. Przed nim roztaczały się bagna i jałowe wzgórza, nic zachęcającego. Obraz ziemi falował w jęzorach żaru lejącego się z nieba. Niewielka grupka ludzi, można by ich zliczyć na palcach rąk i nóg, ciągnęła rzędem, powłócząc nogami, u podnóża góry, na którą wspiął się Matt. Nikt się nie wyłamywał ani też nie próbował odwieść reszty od dalszej wędrówki. Bo choć na nieznanej ziemi mogły ich spotkać jakieś niebezpieczeństwa, uznali jednak, że nie ma niczego straszniejszego nad to, przed czym uciekali: nieznane bestie, lwy o ciele z kamienia, których nie imały się ani strzały, ani kamienie, a które zabijały spojrzeniem swoich gorejących oczu. W ciągu minionych dwóch dni schwytano i zamordowano dziesięciu ludzi. Pozostali mogli tylko tkwić w ukryciu, pozbawieni wody, choćby z kałuży, czy korzeni dla zaspokojenia głodu. Matt zacisnął rękę na łuku przewieszonym przez ramię, jedynym łuku, jaki pozostał w grupie: pozostałe zostały spalone wraz z tymi, którzy chcieli użyć ich przeciw kamiennym lwom. „Jutro, pomyślał Matt, zapoluję na zwierza na nowej ziemi.” Nie mieli nic do jedzenia. Młodzi jęczeli z głodu, więc by ich uciszyć, kobiety zaciskały im usta i zatykały nosy. Sznur ocalałych Ludzi mijał właśnie Matta. Przebiegł po nich wzrokiem i przejęty zaczął zeskakiwać z góry. Kilkoma susami znalazł się na przedzie szyku. — Gdzie jest Dart? — zapytał, marszcząc brew. Dart był sierotą i nikogo zbytnio nie obchodził. — Ciągle powtarzał, jaki jest głodny — powiedziała jakaś kobieta — a potem pobiegł w stronę tych lasów i bagien. Pewnie poszedł szukać czegoś do jedzenia. Matt mruknął. Nie zamierzał sprawować kontroli nad postępowaniem nikogo z Ludzi. Jeśli ktoś chciał uciec, po prostu uciekał. Derron kupował właśnie lunch dla Lisy w automacie szpitalnym — bowiem zatrzymano ją jeszcze na obserwacji — gdy uliczne głośniki zaczęły podawać listę nazwisk funkcjonariuszy Centrum Przemieszczeń w Czasie, którzy natychmiast mieli się stawić na służbie. Było wśród nich jego nazwisko. Wyjął z automatu kanapkę i zjadł ją po drodze. Zanosiło się na coś więcej niż tylko kolejny alert ćwiczebny. Gdy Derron wszedł do sali odpraw, pułkownik Borss stał już na podium i przemawiał, przerywając za każdym razem, gdy przybywał ktoś nowy. — Panowie, pierwszy atak nastąpił zgodnie z przypuszczeniami w granicach pięciuset lat istnienia Pierwszych Ludzi — ku lekkiemu zdziwieniu Derrona, pułkownik na chwilę przerwał, by pochylić głowę na wspomnienie tych istot. W tych czasach niewielu było ludzi pobożnych, zdolnych do takich gestów. — Z pewnością — ciągnął pułkownik — berserkery będą chciały schwytać Pierwszych Ludzi i zgładzić ich. Ale oczywiście należy to uniemożliwić. Przynajmniej pod tym jednym względem nauka i religia ortodoksyjna były całkowicie zgodne. Włączając się w ekologię jakiejkolwiek planety, pierwsi ludzie stanowili podstawę ewolucyjnego drzewa, jak mówiła nauka, i na tym etapie nie powinni być zdolni do odkrycia podroży w czasie lub czegoś podobnego. Pułkownik Borss przygładził wąsy i ciągnął dalej: — Podobnie jak podczas pierwszego ataku mamy tu do czynienia z sześcioma wrogimi robotami, wdzierającymi się do czasu rzeczywistego. Lecz w tym przypadku roboty te nie są pociskami ani, jak nam się wydaje, nie są sterowane mechanizmami pokładowymi. Przypuszczalnie są nieco mniejsze od pocisków. Sądzimy, że są one urządzeniami zaprogramowanymi przeciwko celom żywym, poruszającym się na nogach lub rolkach i nie sposób ich zniszczyć żadnymi środkami samoobrony, będącymi w posiadaniu generacji neolitycznej. Oczywiście gra berserkerów nie polega jedynie na wybiciu jak największej liczby ludzi. Tym razem, jak sądzimy, skoncentrują się na zgładzeniu kilku ważnych postaci historycznych bądź ich małej grupy. Ale kto jest dla nich taki ważny, tego jeszcze nie wiemy, lecz skoro berserkery dostrzegły ich znaczenie, my też z pewnością ustalimy to wkrótce. A teraz dowódca Nolos streści wam wasze zadania w zaplanowanym kontrataku. Nolos, poważny młody mężczyzna, o chrapliwym głosie, przeszedł od razu do rzeczy: — Wszystkich was dwudziestu czterech uzyskało najlepsze wyniki w szkoleniu na sztucznych androidach. Żaden nie ma jeszcze praktycznego doświadczenia wojennego, ale wkrótce je zdobędziecie. Na razie jesteście zwolnieni z innych obowiązków. Z mieszanymi uczuciami dwudziestu czterech mężczyzn przeszło do sąsiedniego pomieszczenia służbowego i tam odczekało kilka minut. W końcu przewieziono ich windą w dół na trzeci poziom Centrum, jeden z najniżej położonych i najbardziej strzeżonych. Poziom Trzeci była to ogromna akustyczna hala, o rozmiarach hangaru statku kosmicznego. W górze pod zbrojonym sufitem przebiegał wąski pomost łączący ściany hali, a na pomoście tym zawieszone były dwadzieścia cztery procesory nadrzędne. Wyglądały one jak kombinezony kosmonautów tkwiące na linkach niczym marionetki. Jak oddział uzbrojonej piechoty stały na podłożu procesory podrzędne, każdy pod swoim procesorem nadrzędnym. Procesory podrzędne były potężniejsze, przewyższały wzrostem i siłą ludzi z obsługi technicznej, którzy właśnie przeprowadzali ostateczną kontrolę przed rozpoczęciem działań wojennych. Derron i jemu podobni operatorzy procesorów otrzymali indywidualne instrukcje wraz z mapami terenu, który mieli nadzorować, a także informacje, jakimi dysponowano na temat neolitycznych nomadów, których mieli strzec. Ogólnie mówiąc, mieli niewiele informacji. Następnie operatorzy przeszli krótką kontrolę medyczną i ubrani w leotardy weszli na wysoki pomost. W tym momencie padł rozkaz, aby na chwilę wszystko przerwać. Olbrzymi ekran na ścianie hali wyświetlił wizerunek łysej masywnej głowy samego Dowódcy Planetarnego. — Chłopcy … — zagrzmiał znajomy głos w megafonie. Dowódca nagle urwał i zmarszczył się z niezadowoleniem, kierując oczy poza kamerę — oni czekają na mnie. Żwawo, chłopcy, przystąpcie już do działań, będziemy w kontakcie o każdej porze. Głos Dowódcy Planetarnego ciągle jeszcze brzmiał, mimo że wyłączono głośnik. Derron odniósł wrażenie, że głos miał jeszcze dużo więcej do powiedzenia, jednak był zadowolony, że nie musi tego wysłuchiwać. Tymczasem podeszło do niego dwóch ludzi z obsługi technicznej i pomogli mu wśliznąć się w kombinezon niczym w ciężki skafander nurka. Ale gdy już był wewnątrz, mógł wymachiwać rękami i nogami oraz skręcać grube ciało kombinezonu z całkowitą swobodą i serwomechaniczną łatwością. — Zasilanie włączone — odezwał się głos w hełmofonie Derrona i poczuł, że przestał wisieć bezwładnie. W jednej chwili wszystkie jego zmysły zostały przeniesione w dół, w skórę procesora podrzędnego. Czuł, jak procesor podrzędny zaczyna pochylać się pod działaniem serwomotorów dostosowujących go do przyjęcia postawy procesora nadrzędnego. Chcąc utrzymać równowagę, poruszył stopą procesora tak naturalnie, jak swoją własną. Odchyliwszy w tył głowę, mógł spoglądać oczami procesora do wnętrza kombinezonu na samego siebie, nie zmieniając wcale położenia na skomplikowanym zawieszeniu. — Przygotować się do wystrzału — padła komenda w jego hełmofonie. Wokół Derrona przepastna hala ożywiła się odgłosami Brygady Technicznej, która w pośpiechu usuwała się z drogi. Oddział stalowych postaci ludzkich utworzył serpentynowy szereg, z przodu którego, na podłożu, powstała świetlista rtęciowa tarcza. — … trzy, dwa, jeden, zero, start. Wszystkie zmysły Derrona mówiły mu, że jest wcielony w jedno z tych wysokich stworzeń w szeregu, poruszających się z niesamowitą i bezwładną siłą w stronę koła na ciemnym podłożu. Postać na wprost Derrona dobiegła do koła i zniknęła. Potem i on sam przeskoczył przez srebrzystą tarczę. Jego metalowe stopy stanęły na trawie. Chwiejnym początkowo krokiem przedzierał się po nierównym gruncie w sercu liściastego lasu w przefiltrowanym świetle dnia. Z miejsca ruszył w stronę najbliższej polany, skąd miał dobry widok na słońce, które chyliło się już ku zachodowi. Zerknął na kompas na nadgarstku procesora. Wszystko wskazywało na to, że planowany moment jego przybycia opóźnił się o kilka godzin, jeśli nie o kilka dni, miesięcy lub lat. Posługując się technika, wewnętrznego podsłuchu w hełmofonie, zameldował o tym natychmiast, aby uprzedzić nadajnik procesora. Bo jeśli mimo wszystko wylądował we właściwym miejscu i czasie, wróg był gdzieś w pobliżu. — W porządku, Odegard, ruszaj naprzód, a my postaramy się namierzyć parametry. — Zrozumiałem. Ruszył krętą ścieżką poprzez lasy. Miał reagować na każdy ślad wroga, ale podstawowym celem tego manewru było przerzucenie części fal do rzeczywistości, powodując jak najmniejsze zakłócenia w lokalnym biegu historii, a które to fale wyspecjalizowane służby z dwudziestego tysiąclecia w przyszłości będą mogły dostrzec i sprecyzować. Krążył blisko dziesięć minut, płosząc najprawdopodobniej setki małych żyjątek i nieświadomie miażdżąc pod stopami tysiące owadów, gdy bezosobowy głos znowu przemówił: — W porządku, Odegard, namierzyliśmy cię. Jesteś we właściwym miejscu, ale z opóźnieniem cztero– lub pięciogodzinnym. Słońce powinno zachodzić. — Już zachodzi. — W porządku. Utrzymuj się na poziomie dwustu czterdziestu stopni od magnetycznej północy. Trudno stwierdzić, w jakiej odległości znajdują się twoi ludzie, lecz jeśli będziesz trzymał kurs, za mniej więcej pół godziny powinieneś być gdzieś w ich pobliżu. — Zrozumiałem. Derron ustawił swoje położenie geograficzne i ruszył prostą drogą. Runo leśne stopniowo opadało, przechodząc w teren bagnisty, na którym w odległości jednej lub dwóch mili wyrastały niskie, skaliste wzgórza. — Odegard, mamy sygnały kolejnych niewielkich zakłóceń w twojej strefie. Prawdopodobnie wywołanych przez berserkery. Niestety, nie możemy dokładnie ich namierzyć. — Zrozumiałem. Prawdę mówiąc, w rzeczywistości nie znajdował się w przeszłości i nie narażał bezpośrednio swojej skóry w tej wojnie, ale wiedział, że ciężar czterdziestu milionów istnień znowu spoczywa na jego barkach. Minęło kilka minut. Derron wolno posuwał się naprzód, rozglądając się uważnie na wszystkie strony w poszukiwaniu dobrego przejścia po bagnistym gruncie dla ciężkiego procesora, gdy do jego uszu dobiegła najzwyklejsza w swej postaci przeszkoda: krzyk dziecka. — Centrum! Natrafiłem na coś. — Krzyk się powtórzył. Słuch procesora był czuły i precyzyjnie zlokalizował źródło dźwięku; Derron zmienił kurs i puścił procesor biegiem, omijając najbardziej grząsko wyglądające miejsca na ziemi, z trudem zachowując jednocześnie szybkość i bezszelestność. W parę sekund przemierzył drogę tak cicho, jak tylko potrafił i stanął. Na wierzchołku drzewa, na odległość rzutu kamieniem, tkwiło źródło krzyku — dwunastoletni chłopak, uczepiony swoimi nagimi kończynami górnej części pnia tak mocno, aby nie dać się zrzucić na dół. Gdy z braku powietrza przestawał wrzeszczeć, gwałtowne drżenie wstrząsało drzewem i ten zaczynał od nowa. Dolny pień drzewa był gruby, ale krzewy wokół jego podstawy ukrywały coś, co trzęsło nim jak młodym drzewkiem. Zwierzę musiałoby mieć siłę słonia, ale tutaj nie żyły takie stworzenia. To musiał być berserker, posługujący się chłopcem jako przynętą w nadziei, że jego krzyki sprowadzą dorosłych osobników z jego plemienia na ratunek. Misją Derrona było chronić określone plemię ludzi, a teraz jeden z nich był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Niezwłocznie ruszył naprzód. Ale nim zobaczył berserkera, ten spostrzegł go pierwszy. Tylko przypadkowe pośliźnięcie się stopy procesora na miękkiej glebie uratowało go przed pierwszym ciosem. Gdy Derron upadł, różowawy promień lasera trzasnął jak błyskawica koło jego lewego ucha. W chwilę potem zarośla wokół drzewa rozstąpiły się. W mgnieniu oka zauważył coś, co szykowało się do ataku na niego, coś czworonożnego, niskiego i szerokiego jak wóz terenowy. Opadła mu szczęka, powodując ucisk wewnątrz hełmofonu na spust jego własnej broni laserowej. Ze środka czoła procesora wystrzeliła jasna lanca, wymierzona automatycznie w miejsce, na którym skupione były jego oczy. Promień uderzył wojowniczego berserkera w metalowe wypukłości służące mu za twarz i ześliznął się na małe drzewo, zamieniając je w kłęby ognia i dymu. Prawdopodobnie strzał był celny, bo wróg zatrzymał się w pół kroku i skrył za trawiastym pagórkiem, nie wyższym niż pięć stóp. Derron zdziwił się nieco swoją własną agresywnością. Przyłapał się na tym, gdy gwałtownie ruszył do ataku, puszczając procesor biegiem dookoła niewielkiego wzgórza. Z Centrum dwa głosy równocześnie próbowały coś mu doradzić, ale nawet gdyby było to coś sensownego, było już zbyt późno, by mógł cofnąć swoją decyzję. Przyczaił się tuż za berserkerem i wtórując sobie okrzykiem wewnątrz hełmofonu, wystrzelił z lasera. Stworzenie przed nim wyglądało jak stalowy lew, tyle że było pękate i bardzo szerokie: gdyby miał sekundę na zastanowienie, Derron byłby się wycofał, gdyż mimo przeszkolenia wydawało mu się, że oto właśnie rzuca swoje drogocenne ciało na pastwę potwora. Nie miał już czasu do namysłu, okoliczności nie pozwalały na odwrót. Ruszył pełną parą na berserkera, a drzewa na bagnach aż zatrzęsły się, gdy roboty zderzyły się ze sobą. Niebawem stało się oczywiste, że zapasy z tym przeciwnikiem, którego szybkości reakcji nie ograniczała zdolność przewodzenia protoplazmatycznych nerwów, nie wchodzą w grę. Mimo całej siły termojądrowej procesora, Derron mógł tylko desperacko uczepić się berserkera, jakby w półnelsonie, podczas gdy ten, niczym rozwścieczona bestia, miotał się i skręcał, aby go zrzucić. Rozgorzała walka i każdy chciał ją śledzić. Co najmniej dwóch starszych oficerów Centrum wykrzykiwało rozkazy i przekleństwa do uszu Derrona, gdy tymczasem zielony las znowu wirował wokół niego, szybciej, niż oczy mogły nadążyć. Nagle uświadomił sobie, że jego stopy bezwładnie zwisają w stalowych nogach procesora, które poderwane przez wroga łamały małe drzewa. Usiłował odwrócić głowę, żeby wymierzyć w niego cyklopowym okiem swojego lasera, ale za nic nie mógł tego zrobić. Zdesperowany spróbował mocniej zacisnąć swoje stalowe ręce wokół grubej szyi berserkera, lecz oto ręce puściły, a ten wzbił się w górę. Nim procesor zdążył odskoczyć, berserker był już na nim, poruszając się szybciej niż rozszalały byk. Derron zaciekle wystrzelił z lasera. Świadomość, że berserker mógłby stratować i zmiażdżyć procesor, a on nie odczułby żadnego, najmniejszego nawet bólu, wywołała w nim pusty śmiech. Za chwilę przegra tę walkę i będzie musiał się poddać. Ale wtedy berserker zaczął uciekać przed wściekle siekącym laserem Derrona. Przeskakiwał pomiędzy drzewami lekko jak łania, nim zniknął z oczu. Dziwne — bo procesor nadrzędny poczuł zawrót głowy, choć to procesor podrzędny wirował w powietrzu. Derron usiłował podnieść się na niewielkim zboczu, na które został rzucony. Teraz odkrył, dlaczego berserker tak pospiesznie wycofał się. Procesor był złamany w jednym miejscu, więc jego nogi zwisały bezwładne i nieprzydatne, jak u człowieka z przetrąconym kręgosłupem. A laser procesora ciągle działał. Komputerowy mózg berserkera skonstatował, że nic nie zyska, wystawiając się na skuteczne ataki kalekiego, ale ciągle niebezpiecznego przeciwnika, zwłaszcza teraz gdy miał do wykonania zaprogramowane zadanie unicestwienia ludzi. Po raz ostatni odezwał się w jego hełmofonie głos: — Odegard, dlaczego … Rób co możesz! — potem z trzaskiem zamilkł, zaniechawszy słów pełnych rozgoryczenia. Ale rozgoryczenie Derrona z powodu klęski było jeszcze większe. Tych spraw nie rozstrzygało się tak prosto, jak sądził. Teraz pragnął jedynie, aby jeszcze raz zmierzyć się z wrogiem. Pomagając sobie ręką procesora, wrócił do pozycji siedzącej na zboczu stożkowatego piaszczystego wyrobiska. Rozejrzał się dokoła. Niemal wszystkie drzewa w pobliżu były w fatalnym stanie; te, które nie połamały się podczas ich zapaśniczej walki, dymiły zwęglone od zaciekle siekającego lasera. A co z chłopcem? Opierając się ciężko na rękach, Derron podczołgał się do miejsca w pobliżu najbardziej stromego obrzeża lejowatego wyrobiska. Nie opodal dostrzegł wysokie drzewo, do którego chłopak przylgnął z całej siły. Nie widział, czy jeszcze żył. Gwałtownym krótkim susem kaleki procesor dostał się na dno piaszczystego leja. Leja? Wreszczie Derron odkrył, w jakie miejsce procesor został zrzucony. Była to pułapka jadowitego kopacza z gatunku mięsożernych, który został — albo zostanie — wytępiony we wczesnym okresie historycznym. A teraz, znad grząskiej brei wypełniającej dół wyrobiska wystawał przerażający szarawy łeb. V Matt stał tuż za Dartem, razem z chłopcem spoglądając ostrożnie zza krzaków na pułapkę jadowitego kopacza. Pozostali Ludzie czekali oddaleni o kilkaset kroków, odpoczywając po wędrówce i posilając się larwami oraz korzeniami. Matt spostrzegł jakąś głowę wystającą znad brzegu leja. Z pewnością nie była to głowa jadowitego kopacza. Ta wyrzeźbiona była gładko jak kropla wody, ale wyglądała groźnie. — Myślę, że to kamienny lew — wyszeptał Matt bardzo cicho. — Coś ty — wyszeptał Dart. — To jest człowiek, wielki człowiek, Kamienny Człowiek, o którym ci mówiłem. Co za walkę stoczył z kamiennym lwem! Ale nie doczekałem do końca, zeskoczyłem z drzewa i uciekłem. Ruchem głowy Matt dał znak Dartowi. Pochyleni, obydwaj zaczęli się czołgać, co któryś krzak spoglądając przed siebie. Zajrzeli do wyrobiska. Mattowi zaparło dech i niemal krzyknął głośno ze zdziwienia. W dole wyrobiska tkwił oblepiony śluzem i flegmą jadowity kopacz. A Kamienny Człowiek dał mu najzwyklejszego prztyczka w nos, jakby wymierzał dziecku klapsa: ten, wrzeszcząc wniebogłosy, z pluskiem zanurzył się z powrotem pod wodę. Kamienny Człowiek mamrotał ponuro w jakimś dziwnym języku, jakby przywołując duchy, a jednocześnie opukiwał swoje nogi, które sprawiały wrażenie martwych. Gołymi rękami zaczął rozkopywać wokół siebie piasek, próbując wydostać się z wyrobiska. Matt pomyślał, że chyba mu się to uda, choć wzbijał w powietrze obłoki kurzu i wyglądało to na ciężką walkę. — Czy teraz mi wierzysz? — szepnął podekscytowany Dart. — On naprawdę walczył z kamiennym lwem, widziałem to. Matt uciszył chłopaka, po czym wycofali się. Gdy wracali, Mattowi przyszło na myśl, że kamienny lew mógł w walce otrzymać śmiertelny cios, więc krążył między drzewami, wypatrując z nadzieją olbrzymich srebrzystych zwłok. Pragnął bardzo, aby przed swoją własną śmiercią zobaczyć pokonanego i martwego kamiennego lwa. Ale wszystko, co zdołał dostrzec, to spalone i połamane drzewa. Kiedy dołączyli do pozostałych, Matt naradził się z bardziej inteligentnymi osobnikami. — Uważam, że powinniśmy śledzić Kamiennego Człowieka — powiedział jeden. — A ja chciałbym mu pomóc — powiedział Matt. Gdyby tylko mógł, gotów był połączyć siłę swoich ludzi z jakąkolwiek mocą, która byłaby zdolna pokonać kamiennego lwa. Najstarsza kobieta wśród ludzi otworzyła swoją sakwę z jaszczurczej skóry, w której trzymała krzesiwo i kości swych przodków. Wyjęła je, trzy razy nimi potrząsnęła i rozrzuciła na ziemi, analizując w jaki sposób się ułożyły. W końcu zwróciła się do Matta: — Zginiemy — oświadczyła — w walce z dziwną bestią, której nikt z nas nigdy nie widział. Podobnie jak większość przepowiedni, które Matt słyszał, tak i ta okazała się bardziej frapująca niż prawdziwa. — Jeśli masz rację — odparł — Kamienny Człowiek nie może mnie zabić, ponieważ już go widzieliśmy. Pozostali pomrukiwali z powątpiewaniem. A Matt im więcej o tym myślał, tym bardziej był zdecydowany. — Jeśli okaże się, że jest wrogiem i tak nas nie doścignie na swych martwych nogach. Pomogę mu. Tym razem wrażliwe uszy procesora wyłapały odgłosy zbliżających się ludzi, choć starali się być cicho. Od kilku minut w hełmofonie Derrona nie odzywały się żadne głosy Współczesnych; wszędobylscy szefowie z Centrum Przemieszczeń w Czasie najwyraźniej naprzykrzali się jakiemuś innemu operatorowi. Derron z niechęcią ściągał ich uwagę, ale trzeba było im przekazać wiadomość o nadejściu Ludzi. — Proszę z Dowództwem — przekazał do nasłuchu w hełmofonie. Żadnej natychmiastowej reakcji. W tym momencie pojawiło się kilku odważniejszych Ludzi, spoglądających niespokojnie zza pni drzew na procesor podrzędny. Derron wykonał w ich stronę delikatny gest otwartą stalową dłonią; drugą ręką procesor musiał się podtrzymywać w pozycji siedzącej. Gdyby tylko mógł zatrzymać ich, dopóki nie nadejdzie pomoc, byliby chociaż przez chwilę bezpieczni. To nic, że berserker dał nogi za pas, gdy zwietrzył porażkę, w każdej chwili mógł przecież zjawić się ponownie. Bezruch procesora, jego kalectwo i pokojowy gest uspokoiły Ludzi. Wkrótce wszyscy, ze dwa tuziny, wyszli z ukrycia i szepcząc między sobą zaglądali w dół wyrobiska. — Słyszycie mnie? — nadawał Derron, wzywając pomocy. — Mam tu grupę ludzi. Dajcie mi językoznawcę! Niedawno Współcześni zaangażowali całe swoje siły w poznanie wszystkich języków dawnego Sirgola, rozmieszczając ukryte mikrofony w różnych okresach czasu rzeczywistego, w których żyli badani osobnicy. Był to program badań realizowany w przyspieszonym tempie, podjęty w ostatnich miesiącach, gdy stało się oczywiste dla obydwu stron, że wojna może się przenieść z czasu teraźniejszego do przeszłości. Było może dwóch Współczesnych, którym udało się dowiedzieć czegoś o mowie Pierwszych Ludzi i innych ludów tego obszaru czasowego — i ci Współcześni mieli teraz mnóstwo pracy. — Odegard! — drgnął na niespodziewany ryk w hełmofonie. Głos przypominał pułkownika Borssa. — Nie daj tym ludziom odejść, ubezpieczaj ich! Westchnąwszy, Derron półgłosem nadawał do hełmofonu. — Zrozumiałem. A co z językoznawcą dla mnie? — Zdobędziemy go dla ciebie. Jesteś w decydującym obszarze. Zapewnij tym ludziom ochronę, dopóki nie przyślemy ci kogoś z pomocą. — Zrozumiałem. — Ktoś takich rozmiarów jak on musi jeść bardzo dużo — jeden ze starszyzny narzekał do Matta. — Z martwymi nogami raczej nie pożyje zbyt długo, żeby aż tyle zjeść — odpowiedział Matt. Usiłował namówić kogoś na podanie mu ręki, żeby wyciągnąć Kamiennego Człowieka z wyrobiska. Kamienny Człowiek siedział spokojny, jak gdyby pewien był nadejścia pomocy. Mężczyzna przeciwny Mattowi wysuwał płytkie argumenty: — Skoro nie pożyje długo, nie ma sensu mu pomagać. W końcu nie jest on jednym z Ludzi. — No, nie jest. Ale przecież … — Matt szukał słów dla wyrażenia swoich myśli. Ten Kamienny Człowiek, który próbował pomóc Dartowi, jest częścią jakiegoś większego układu, do którego Ludzie także należeli. Częścią czegoś, co również walczy ze wszystkimi dzikimi bestiami i demonami, które zabijały ludzi dniem i nocą. — Może są tu jeszcze inni z jego plemienia — wtrącił ktoś drugi. — Warto by mieć takich silnych przyjaciół. — A on chce być naszym przyjacielem — przekonywał Dart piskliwym głosem chłopca. Najstarsza kobieta powiedziała drwiąco: — Jak każdy, kto jest kaleki i potrzebuje pomocy. VI Kobiecy głos językoznawcy włączył się w przytłumione buczenie w hełmofonie Derrona i przekazał mu dość nieudolne tłumaczenie części ich dialogu. Ale po dobrych kilku minutach został odwołany do współpracy z innym operatorem, który zdążył już wystraszyć grupę ludzi, nad którą miał roztoczyć opiekę. — Powiedzcie mu, aby udawał kalekę — poradził Derron. — W porządku, ja poradzę sobie bez językoznawcy. Ale co z bronią dla moich podopiecznych? Jeśli będziemy czekać, aż berserker wróci, będzie już za późno. I niech to będą granaty, nie strzały. Tylko jeden mężczyzna w tej gromadzie ma łuk. — Broń już szykują. Trochę to niebezpieczne rozdać ją, nim będzie to absolutnie konieczne. A jeśli użyją jej przeciwko sobie albo przeciw procesorowi? — To przynajmniej przekaż ją procesorowi. Wewnątrz potężnego torsu procesora podrzędnego znajdował się pusty pojemnik, do którego, w razie potrzeby, można było przesłać z przyszłości różne przedmioty. — Broń już szykują. Derron nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim. Wydawało się, że ludzie dalej rozprawiają o procesorze, a tymczasem on trwał niezmiennie w pokornej pozie budzącej zaufanie. Według krótkiego tłumaczenia, jakie Derron otrzymał, wysoki młody mężczyzna z łukiem przewieszonym przez ramię przekonywał resztę do udzielenia pomocy „Kamiennemu Człowiekowi”. W końcu mężczyzna z łukiem, który był czymś w rodzaju przewodnika tych ludzi, zdołał namówić pozostałych mężczyzn do udzielenia mu pomocy. Podeszli razem do jednego z roztrzaskanych w walce młodych drzew i kręcąc nim oddzielili je od korzenia, a twardą korę odrąbali toporkiem. Wówczas dwóch śmiałych mężczyzn podeszło tuż do skraju pułapki jadowitego kopacza i trzymając drzewko za gałęzie, spuszczali je z drżeniem w dół, tak, aby procesor mógł je chwycić. Dwaj mężczyźni pociągnęli za drzewo i aż jęknęli zaskoczeni ciężarem. Następnych dwóch mężczyzn podskoczyło ochoczo, aby ich wesprzeć. — Odegard, tu pułkownik Borss — odezwał się głos w hełmofonie niecierpliwym tonem. — Wiem już, jaki jest cel berserkerów. Pierwsze znaki języka pisanego, jaki rozwinął się na tej planecie, pochodzą z miejsca, w pobliżu którego się znajdujesz. Prawdopodobnie z okresu istnienia ludzi, którymi się teraz zajmujesz. Nie jesteśmy tego całkowicie pewni ani my, ani tym bardziej wróg, ale z pewnością twoi podopieczni są celem berserkera. Derron trzymał się kurczowo obydwiema rękami, gdy wyciągano procesor na stok wyrobiska. — Dzięki za wiadomość, pułkowniku. Tylko co z granatami, o które prosiłem? — Posyłamy ci następne dwa procesory, ale są pewne problemy techniczne. Granaty? — nastąpiła krótka pauza. — Zapewniają, że granaty już w drodze — głos pułkownika urwał się. Gdy procesor wywlókł się z wyrobiska, ludzie cofnęli się kilka kroków i przyglądali się mu w milczeniu. Derron powtórzył pokojowy gest. Nie lękali się już procesora, ale widać było, że jednak czegoś się obawiają. Zachodzące słońce niepokoiło ich. Spoglądając ciągle poprzez ramię w jego kierunku, mówili coś do siebie. Po chwili zebrali swoje rzeczy i ruszyli w drogę, czyniąc to z wprawą ludzi nawykłych do koczowania. Kamiennego Człowieka pozostawili samemu sobie. Derron dociągnął do ich szeregu. Zauważył teraz, że na równym gruncie procesor poruszał się zupełnie nieźle, wsparty na kłykciach rąk, niczym małpa z przetrąconym kręgosłupem. Ludzie oglądali się często za siebie, rzucając spojrzenia na wzruszającą monstrualność jego postaci, wzbudzającą mieszane uczucia. O wiele częściej jednak wyglądali hen, daleko w tył, z obawy przed czymś, co mogłoby podążać ich śladem. Najprawdopodobniej, myślał Derron, ludzie ci widzieli już berserkera albo znaleźli ciała swoich współplemieńców, którzy na niego natrafili. Na pewno, wcześniej czy później, wpadnie on na ich trop. Ślad powłóczącej nogi procesora mógł jedynie trzymać berserkera na odległość, ale z pewnością nie zniechęci go. Pułkownik Borss powrócił na linię: — Nie mylisz się, Odegard, twój berserker jest ciągle na twoim terenie. To jedyny, jakiego jeszcze nie upolowaliśmy, ale znajduje się on w newralgicznym punkcie. Oto co teraz zrobimy: dwa procesory wysłane dla wzmocnienia naszych sił przybędą na miejsce w ciągu kilku minut. Będą posuwały się waszym kursem, po obu stronach drogi, w niewielkiej odległości od siebie. Potem, gdy twoi ludzie zatrzymają się na nocleg, my podrzucimy kolejne dwa procesory na zwiad. Zapadający zmierzch zalał świat czarem nocy. Po drodze Ludzie mijali bagnistą, w połowie zalesioną dolinę po lewej stronie, a niskie skaliste wzgórza, nieco oddalone, po prawej stronie. Mężczyzna z łukiem, którego imię brzmiało jak „Matt”, nie spuszczał wzroku z tych wzgórz podczas całej drogi. — Co z tymi granatami? Centrum? Jest tam ktoś? — Odegard, właśnie organizujemy zwiad. Co do granatów, nie chcemy, żeby twoi ludzie posłużyli się nimi przeciw naszym urządzeniom. Ich przypuszczenie nie było pozbawione sensu. A Derron nie mógł im nic obiecać. Przewodnik Matt skręcił i popędził kłusem w kierunku wzgórza, a inni podążyli za nim żwawo. Derron zauważył, że zmierzali wprost ku wąskiemu wejściu do jaskini, osadzonemu na spadzistej skalnej ścianie, jak drzwi w ścianie domu. W pobliżu jaskini zatrzymali się. Matt zdjął z ramienia łuk i napiął strzałę, nim rzucił kamieniem w czeluść jaskini. W środku, tuż za wejściem, rozpoczynał się ostry zakręt, który praktycznie uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek w dalszej części jaskini. Derron meldował do Centrum o ostatnich wydarzeniach, gdy z wnętrza jaskini rozległ się ryk, na dźwięk którego Ludzie natychmiast rozpierzchli się wokół, jakby nieraz już ratowali w ten sposób swoje życie. Gdy u wylotu jaskini ukazał się niedźwiedź, nie było tam już nikogo poza procesorem Derrona. W swym obecnym stanie fizycznym procesor nie zdążył nawet zareagować, gdy niedźwiedź wymierzył mu pierwszy powalający cios. Leżąc na wznak, Derron oddał cios, roztrzaskując niedźwiedziowi pysk. Niedźwiedź wydał z siebie mrożący krew w żyłach ryk. Ulepiony widać z twardszej gliny niż jadowity kopacz, niedźwiedź wyszczerzył kły na procesor. Leżąc wciąż na plecach, Derron uniósł w górę niedźwiedzia swoimi stalowymi rękami i cisnął nim w dół. Precz! Poprzedni ryk był ledwie nieśmiałą próbą tego, który się teraz rozległ. Derron nie chciał niszczyć żadnych śladów życia obecnych tu zwierząt, jeśliby można było tego uniknąć, ale czas naglił. Tym razem rzucił zwierza nieco dalej; ten odbił się od ziemi, wylądował na nogi i bez oglądania się ruszył prosto w stronę bagien. Jego wycie unosiło się w powietrzu jeszcze około pół minuty. Ludzie wolno ustawili się wkoło, raz przynajmniej zapominając o obejrzeniu się za siebie. Derron czuł, że za chwilę wszyscy padną na twarz, oddając mu cześć. By temu zapobiec, zaciągnął procesor do jaskini, chcąc upewnić się, że teraz jest pusta. Matt dokonał pocieszającego odkrycia: wewnątrz wysokiej wąskiej groty było dość miejsca, by pomieścić całą gromadę. Gdy wyszedł na zewnątrz, ludzie zbierali suche gałęzie pod drzewami przy bagnach z myślą o rozpaleniu potężnego ogniska u wylotu jaskini. Daleko za bagnistą doliną niewielka pomarańczowa iskierka, majacząca w tle purpurowej poświaty zapadającej nocy, znaczyła miejsce obozowania jakiegoś innego plemienia. — Centrum, co ze zwiadem? — Dwa następne procesory zajmują już swoje pozycje. Mają cię na widoku u wylotu jaskini. — W porządku. Niech zatem Ludzie zrobią ognisko i ściągną berserkera. Gdy ten wpadnie w pułapkę, będą bezpieczni w strzeżonej jaskini. W sakwie, uszytej z czegoś, co wyglądało na mocną skórę jaszczurki, jedna z najstarszych kobiet umieściła zwitek kory, która stała się tlącym zaczątkiem ognia. Umiejętnie manipulując drzazgami i z zaklęciami na ustach, po niedługim czasie rozpaliła ognisko. Pierwsze języki ognia zapłonęły na tle zmierzchającego nieba. Procesor wczołgał się szybko do jaskini, tuż za Mattem. Derron posadził go przy ścianie pośrodku zakrętu i odetchnął z ulgą. Teraz mógł odpocząć. Niespodziewanie noc huknęła trzaskiem laserów i szczękiem stali. Ludzie w jaskini skoczyli na równe nogi. W świetle laserów Derron zobaczył, że Matt stał z łukiem gotowym do strzału, zaś pozostali mężczyźni zbierali z ziemi kamienie — a Dart wspiął się wysoko na skałę w głębi jaskini. Na tylnej ścianie skały znajdowało się małe okienko, przez które wyglądał chłopiec, a jego wystraszoną twarz oświetlał blask laserów. Błyski i trzaskanie nagle ustały. Świat zamarł w grobowej ciszy. Mijały długie sekundy. — Centrum? Centrum? Co się dzieje? Co to było? — Święty Boże … — zadrżał głos. — Dwa procesory zderzyły się ze sobą. Te cholerne machiny mają hiperperfekcyjny refleks. Odegard, rób, co się da … Ognisko buchnęło nagłym ogniem do wnętrza jaskini, prawdopodobnie za sprawą stalowej stopy, a strumień iskier i ogników odbił się od skalnej ściany tuż naprzeciw wąskiego wejścia. Właśnie wtedy nadszedł berserker. Jego chłodny umysł czuł chyba pogardę dla tego, co Współcześni z takim wysiłkiem przygotowali przeciwko niemu. Usłyszeli ciężki zgrzytliwy odgłos; najwidoczniej otwór jaskini okazał się odrobinę za wąski. — Odegard, mamy kilkanaście strzał gotowych do zrzutu. Z ładunkami w grotach, wybuchającymi przy nagłym uderzeniu. — Strzały? Chciałem granaty, mówiłem przecież, że mamy tylko jeden łuk, a poza tym tu nie ma miejsca … — chociaż z drugiej strony, okno w tyle jaskini mogłoby być dobrym punktem strzeleckim. — Niech będą strzały. Cokolwiek! — Zrzucamy strzały. Odegard, operator pomocniczy jest w obsłudze innego procesora nadrzędnego, możemy więc tylko włączyć … — Mniejsza o to. Mam już wprawę w sterowaniu tym połamańcem. Z piekielnym hałasem berserker chrzęścił i miotał się w otworze jaskini, który odgradzał go od jego ofiar. Tymczasem Derron rękami procesora odpiął zatrzaski i otworzył klapę w metalowym torsie. Otoczony rzędem głów w skupieniu przyglądających się temu w ciemnościach, wyjął strzały i podał Mattowi. VII Myśliwy przyjął broń z wielką czcią. Gdy światło ogniska wygasło, oczy procesora rozbłysły podczerwienią. Derron widział na tyle dobrze, by stwierdzić, że strzały były zmyślnie skonstruowane: u końca zaopatrzone były w plastikowe pióra, a groty imitowały ręcznie ciosane krzemienie. Żeby się tylko sprawdziły … Zbyteczne były instrukcje, co Matt ma zrobić ze strzałami, po tym jak za sprawą magii nagle się pojawiły. Pałętającego się pod nogami Darta odsunął w tył jaskini; postawił przy nim młodego chłopaka, a sam wdrapał się po skale do otworu okiennego. Stąd bezpiecznie można by strzelać, gdyby nie płomienie laserów. Ale skoro lasery istniały, zadaniem procesora będzie ściągnąć na siebie pierwszy promień i zatrzymać uwagę berserkera. Derron przesunął swoje ranne stalowe ciało do zagłębienia w skale. Gdy zobaczył, że Matt naciąga strzałę na łuk, rzucił się całym ciałem za róg, komicznie podpierając się ręką. W tejże chwili berserker odsunął się na krok, by z impetem ruszyć na wejście. Był szybszy od promieni Derrona. Pancerz procesora jednak przetrzymał ten atak i Derron niezdarnie przeczołgał się naprzód, otwierając ogień wprost na cel. Gdyby berserker zobaczył Matta, zignorowałby go, lekceważąc siłę jego strzał. Pierwsza strzała wystrzeliła. Derron widział, jak grot niespodziewanie przeistoczył się w kulisty piorun, który pozostawił dziurę wielkości pięści w pancerzu przedniej nogi berserkera. Robot stracił równowagę w chwili, gdy jego laser strzelił w stronę Matta. Derron wciąż gramolił się na swoich stalowych dłoniach, mierząc w berserkera własnym promieniem. Krzaki w górze urwiska stały w ogniu, mimo to odważny Matt wyskoczył i wystrzelił drugą strzałę równie celnie jak pierwszą. Ładunek grotu trafił berserkera w bok i ten zachwiał się na swych trzech nogach. Nie był w stanie już użyć swojego lasera, bo Derron stał tak blisko, że mógł wysunąć swoją twardą metalową pięść i roztrzaskać grube szkło soczewki lasera. Na nowo rozgorzała walka wręcz. Siła rąk procesora zmierzyła się z jedyną sprawną przednią nogą berserkera. Niestety wróg wciąż górował nad człowiekiem swoim refleksem. Derron trzymał się jak tylko mógł, ale wnet świat zaczął mu wirować i ponownie został powalony. Derron złapał jedną z roztrzaskanych nóg berserkera i uczepił się jej, usiłując unieruchomić swój cel. Gdzie się podziały strzały? Laser Derrona był rozbity. Berserker ciągle był zbyt duży, zbyt silny, zbyt szybki. Gdy Derron uwięził jedną z nóg, pozostałe dwie wierzgały i miażdżyły — wtedy poszła jedna z niesprawnych nóg procesora, całkowicie roztrzaskana. Wyglądało to tak, jakby stalowy człowiek miał się rozsypać na kawałki. Nie wiadomo dlaczego, nagle zaprzestano strzelać strzałami … Derron zdołał tylko zobaczyć, że ciało berserkera zwaliło się pod ciężarem Matta, który wkroczył do walki, dzierżąc w rękach pęk magicznych strzał. Z wrzaskiem, sfruwając z niebios niczym bóg, dźgnął wroga w plecy piorunującymi strzałami. Ładunek przeniknął w głąb berserkera. I wówczas we wnętrzu potwora coś eksplodowało, rozrywając obydwa roboty. Było już po walce. Derron wyczołgał nagrzane szczątki procesora spod sterty żarzących się, stopionych i skwierczących metalowych części przeciwnika. Z wyczerpania musiał na chwilę przystanąć. Zobaczył Darta wybiegającego z jaskini, ze łzami spływającymi po twarzy i z zerwanym łukiem Matta w ręce. Reszta Ludzi gromadziła się niedaleko wokół czegoś, co leżało na ziemi. Był to Matt, rzucony tam przez wroga ostatnim konwulsyjnym ruchem. Leżał martwo z rozerwanym brzuchem, zwęglonymi rękami, z twarzą zmasakrowaną nie do poznania — nagle jego oczy otworzyły się. Urywanym oddechem wciągnął powietrze, zadygotał i dalej już oddychał spokojnie. Derron nie czuł już zmęczenia. Ludzie ustąpili z drogi, gdy podciągał zmaltretowany stalowy procesor do boku Matta i delikatnie uniósł go. Dwie młode kobiety głośno zawodziły. Matt za bardzo był wycieńczony, by drgnąć pod dotykiem gorącego metalu. — Dobra robota, Odegard! — powiedział pułkownik Borss wracającym do sił głosem. — To wieńczy naszą operację. Sprowadzamy twój procesor z powrotem do czasu teraźniejszego; a tego człowieka lepiej zostaw w spokoju. Derron nie puszczał Matta. — Jego linia życia skończy się tutaj bez względu na to, co zrobimy. Sprowadź go razem z robotem. — Nie jestem upoważniony do sprowadzania nikogo … — głos zamilkł z wahaniem. — On wygrał tę walkę za nas, a teraz leży konający z rozerwanym brzuchem. Jest już skończony w tym okresie historii, panie pułkowniku. Tymczasem zalęknieni Ludzie otoczyli procesor podrzędny z konającym Mattem. Ta scena mogłaby przejść do legendy, pomyślał Derron. Na górze, przy wlocie do jaskini, stara kobieta z trudem próbowała ponownie wzniecić ogień. Będąca przy niej młoda dziewczyna zawahała się, a potem zbiegła w dół do jarzących się szczątków berserkera i od ich żaru zapaliła suchą gałąź. Wymachując tą gałęzią, wspinała się na wzgórze tanecznym krokiem. Nagle Derron znalazł się w środku zanikającego świetlistego okręgu na podłożu Trzeciego Poziomu Centrum. Okrąg zniknął, a wtedy podbiegło do niego dwóch mężczyzn z noszami. Otworzył swoje stalowe ręce, żeby lekarze mogli zabrać Matta, a potem uruchomił zębami przycisk w hełmofonie i wyłączył procesor nadrzędny. Odhaczył się na liście kontrolnej zakończonej misji. W kilka sekund wyśliznął się ze swojego procesora i ubrany tylko w przepocony leotard zeskakiwał ze schodów pomostu. Pozostałe procesory także ściągano z powrotem i na Trzecim Poziomie panował wielki ruch. Przedzierając się przez zabiegany tłum pracowników technicznych i innych funkcjonariuszy, dotarł wreszcie do Matta w chwili, gdy lekarze umieszczali go na noszach. Wilgotna tkanina przykrywała jego ranny brzuch. Matt miał oczy otwarte, ale otępiałe od szoku. Derron nie był dla niego niczym więcej jak tylko jedną z wielu dziwnych postaci; owa niewyraźna postać szła teraz u jego boku, trzymając go za przedramię spalonej ręki, dopóki nie stracił przytomności. W lot rozeszła się pogłoska, że sprowadzono żywego człowieka z głębin przeszłości. Kiedy przewieziono Matta do najbliższego szpitala, można się było spodziewać, że Lisa, jak każdy, kto miałby taką sposobność, przyjdzie go zobaczyć. — Już po nim — westchnęła, spoglądając na obrzękniętą twarz mężczyzny, który raz po raz podnosił powieki. — Och, już po nim, taki biedny. — Z niepokojem zwróciła się do lekarza: — Czy on będzie żył, doktorze? Lekarz uśmiechnął się lekko: — Skoro przeżył to wszystko, myślę, że odratujemy go. Lisa odetchnęła z głęboką ulgą. Jej niepokój był naturalny. Rzecz w tym, że ledwie zauważyła Derrona. Przełożyła: Ewa Tokarska POUL ANDERSEN WOJOWNIK Z ZIEMI UTRACONEJ I Trzecia księga Historii Ludzi z Killorn. O tym, jak Rudy Bram walczyl przeciw Ganasthim z Krajów Ciemności, a Kery, syn Rhiacha, uniósł się gniewem i piszczałki bogów przemówiły raz jeszcze. Najpierw trzeba opowiedzieć o tych, którzy wędrowali prosto na południe pod przewodnictwem Rudego Brania. Była to najmniejsza z grup, które opuściły Killorn. Składała się z ludzi należących tylko do trzech klanów — Broinów, Daghów i Heorranów, co stanowiło około tysiąca wojowników, głównie mężczyzn oraz nielicznych kobiet uzbrojonych w łuki i proce. Piszczałki bogów zawsze jednak były w rękach klanu Broinów. Również i w tej wędrówce towarzyszyły jednemu z Broinów. Był nim Rhiach, syn Glyndwyrra, zaś jego syn nazywał się Kery. Bram był Heorranem, wielkim i silnym mężczyzną z oczyma o barwie błękitnego lodu, włosami i brodą jak pochodnia. Małomówny i szorstki w obejściu nie miał bliskich przyjaciół, jednak wszyscy byli zgodni co do tego, że jego umysł i duch czyniły go najlepszym przywódcą dla takiej wyprawy. Co prawda, wielu uważało, że zbyt mało miał poważania dla bogów i ich kapłanów. Już blisko pięć lat ludzie z Killorn ciągnęli na południe. Szli przez obce wzgórza i wietrzne wrzosowiska, przez połyskujące lodem rozpadliny wśród posępnych, skalistych gór i poprzez szumiące rzeki, niosące chłód z Ciemnych Krain. Polowali i rabowali, aby żyć, lub też po prostu odbierali plony oraz dobytek obcym, radośnie skracając o głowę tych, którzy ośmielali się im przeciwstawić. Od czasu do czasu Bram pertraktował z władcą tego czy owego miasta, najmując siebie i swych dzikich ludzi do walki z innym miastem. Wówczas była ciężka bitwa i dobre łupy, i czerwone płomienie na tle mrocznego nieba. Ludzie umierali. Niektórzy mieli już dość walki i włóczęgi. Byli stęsknieni odpoczynku, domowego ogniska i wiecznego zachodu słońca nad jeziorem Killorn. Ci zajmowali jakiś dom, brali kobietę i zostawali po drodze. W taki sposób topniały szeregi armii Brama. Z drugiej strony większość wojowników zagarniała kobiety na trasie przemarszu, lecz te również życzyły sobie i dzieciom czegoś więcej niż dachu z chmur i wiatru nad głową. Tak więc pojawiły się namioty i wozy, i dzieci igrające pomiędzy toczącymi się kołami. Bram sarkał na związaną z tym powolność i ociężałość swojej armii, ale nic nie mógł na to poradzić. Ci, którzy byli chłopcami, gdy zaczęła się wędrówka, wraz z latami, bitwami i milami przebytej drogi stali się mężczyznami. Między nimi był i Kery, o którym mowa. Wyrósł wysoki, szczupły i zręczny, o jasnej skórze i skośnych niebieskich oczach, długich jasnopopielatych włosach Broinów, prostym nosie, szerokim czole i kościach policzkowych. Bezbrody — jak większość z jego klanu. Szybki i sprawny w posługiwaniu się łukiem, mieczem i włócznią, wesoły towarzysz zabaw przy piwie i ognisku obozowym, umiał też grać na harfie, piszczałkach i układać pieśni. Nie różnił się w tym zbytnio od pozostałych poza tym, że płynęła w nim krew Broinów i któregoś dnia miał nosić piszczałki bogów. Ponieważ stare legendy z Killorn mówiły, że wszyscy mężczyźni są potomkami bogini, którą kiedyś demon wojny ściągnął do swego legowiska, przyjęto, że ludzie z klanu Broinów mieli w sobie trochę więcej krwi demona niż inni. Kery zawsze nosił w sercu żywe wspomnienie domu. Był jeszcze wyrostkiem, kiedy wywędrowali. Stał się młodym mężczyzną pośród kopyt i kół, i pyłu na szlaku, bitew i włóczęgi, i blasku ognisk, ale nigdy nie zapomniał purpurowych wzgórz Killorn, dalekiego grzmiącego morza i jeziora, nad którym był zawsze zachód słońca. Może i dlatego, że została tam pewna dziewczyna z klanu Daghów. Wówczas właśnie wojownicy dotarli do Ryvanu, celu swego przeznaczenia. Kraj, do którego przybyli, był piękny i rozległy. Posuwając się na południe, poza zasięgiem słońca, znajdowali się po ciemniejszej, wschodniej stronie Krajów Półmroku i światło dnia już tam nie docierało. Jedynie srebrnosina poświata, kilka gwiazd na wschodzie i podświetlone promieniami niewidocznego już słońca wysokie chmury na zachodzie rozpraszały ciemności. Wciąż jednak było dość światła, by oczy mieszkańców Krajów Półmroku mogły dojrzeć horyzont — dostrzec pola i lasy, łagodne wzgórza i odległy metaliczny połysk rzeki. Byli już w głębi terytorium należącego do miasta Ryvan. Wieści o nich siały przestrach i wieśniacy często uciekali, gdy nadchodzili. Nigdy jednak nie napotkali takiej pustki jak teraz. Mijali opustoszałe domy, zniszczone gospodarstwa i ślady rzezi. Zmienili kierunek marszu ku wschodowi, by dotrzeć do bardziej dzikich i obiecujących okolic. Wieści o najeźdźcach Ryvanu sprawiły, że szli w szyku wojennym. Gdy jeden ze zwiadowców przygalopował, by opowiedzieć o armii nadciągającej z ciemności, zagrały rogi i wozy zwarły się. Przez chwilę panował chaos. Mężczyźni rozbiegli się wokół, słychać było płacz dzieci, ryk bydła i tętent koni. Potem wozy sprzęgnięto w obronny krąg na szczycie stromego wzgórza, a wojownicy stanęli na zewnątrz. Przedstawiali wspaniały widok, owi ludzie z Killorn, wysocy barbarzyńcy w spódniczkach o rodowych barwach, którzy muskularne szyje lub żylaste ramiona ozdobili zagrabionymi klejnotami. Większość z nich miała jeszcze na sobie uzbrojenie z rodzinnego kraju — hełmy z rogami, kolczugi, okrągłe tarcze, topory i łuki, włócznie i szerokie miecze, wprawdzie pociemniałe i noszące ślady częstego użycia, ale gotowe wiele jeszcze wytrzymać. Przeważnie byli pieszo, tylko niektórzy dosiadali niewielkich kosmatych koni z pomocy. Ich kobiety i dzieci przykucnęły za wozami, trzymając łuki i proce w pogotowiu. Nad ich głowami powiewały stare bitewne chorągwie Killorn. Kery podbiegł do miejsca, gdzie stali dowódcy. Nosił tylko hełm i lekki skórzany kaftan oraz miecz, włócznię i łuk przewieszony przez ramię. — Ojcze! — zawołał. — Ojcze, kim oni są? Rhiach z klanu Broinów stał obok Brama, trzymając pod jednym ramieniem skórzany miech — wielkie piszczałki bogów, starsze niż pamięć ludzka sięga, znoszone i wytarte, ale wciąż trwoga, śmierć i mściwe furie drzemały w nich. Moc tak wielka, że zawsze tylko jeden człowiek mógł znać sekret ich użycia. Długie, siwe włosy poruszały się lekko na wietrze wokół posępnej twarzy maga, a jego oczy zgłębiały ciemności po wschodniej stronie. Zwiadowca, który przyniósł wieści, zwrócił się z pozdrowieniem ku Kery’emu. Malował się na nim cały trud wyczerpującej jazdy. Zraniony strzałą, trząsł się na zimnym wietrze z Kraju Ciemności, który owiewał jego spocone ciało. — Horda — powiedział. — Armia maszerująca ze wschodu w naszą stronę, nie Ryvariczycy, ale lud, o którym nigdy nie słyszałem. Ich jeźdźcy dostrzegli mnie, ledwo uszedłem. Najprawdopodobniej uderzą na nas, i to prędko. — Są co najmniej w tej samej liczbie, co my — dorzucił Bram. — Musi to być część tych najeźdźców z Kraju Ciemności, którzy pustoszą Ryvan. To będzie ciężka walka, ale nie wątpię, że naszymi mieczami i z pomocą piszczałek bogów odeprzemy ich. — Nie wiem — Rhiach powiedział to wolno. Jego oczy patrzyły z troską na Kery’ego. — Miałem niedawno złe sny. Jeśli padnę w tej bitwie, zanim zwyciężymy … Źle zrobiłem, synu. Powinienem był nauczyć cię, jak używać piszczałek. — Prawo powiada, że możesz uczynić to tylko wtedy, gdy wskutek starości gotów będziesz przekazać całą władzę pierworodnemu — odezwał się Bram. — To dobre prawo. Cały klan, wiedząc, jak posłużyć się taką mocą, prędko opanowałby Killorn. — Ale teraz nie jesteśmy w Killorn — powiedział Rhiach. — Jesteśmy z dala od domu, między obcymi i wrogimi ludami, a jezioro, nad którym wiecznie zachodzi słońce, jest dla nas tylko duchem. — Jego surowa twarz złagodniała. — Jeśli polegnę, Kery, mój własny duch, tak sądzę, powędruje tam z powrotem. Będę czekał na ciebie nad brzegiem jeziora, będę w wietrze na wrzosowiskach, usłyszą mnie, jak gram na piszczałkach i będą wiedzieli, że powróciłem do domu … działaj zgodnie ze swym powołaniem, synu, a wszyscy bogowie będą z tobą. Gdy Kery objął ojca, poczuł ścisk w gardle. Mag był dla niego zawsze kimś obcym. Matka zmarła przed wielu laty i Rhiach od tego czasu stał się posępny i milczący. Mimo to był mu droższy niż ktokolwiek, nawet niż Morna, która czekała na jego powrót. Odwrócił się i pobiegł na swoje miejsce, przy bykach. Krowy wielkorogich byków z Killorn, trzymane dla mięsa, mleka i skóry stały dość spokojnie za wozami. Jednak ogromne, czarne byki były złe i niejednego już człowieka zatratowały na śmierć. Kery zawsze nosił się z myślą użycia ich w bitwie. Zrobił dla nich żelazne pancerze na piersi i karki. Oszlifował ich straszliwe rogi i nauczył atakować na rozkaz. Żaden inny wojownik nie odważył się do nich zbliżyć, ale Kery potrafił gwizdem zmusić je do posłuszeństwa. Ludzie z klanu Broinów byli obeznani z czarami. Sapały w półmroku, gdy zbliżył się do nich, niestrudzenie ryjąc kopytami i potrząsając potężnymi łbami. Zaśmiał się w nagłym, beztroskim upojeniu władzą, jaką miał nad nimi, podszedł do wielkiego, pięknego Gorwaina i podrapał go za uszami. — Spokojnie, spokojnie — wyszeptał, stojąc ściśnięty między tłoczącymi się czarnymi bykami. — Cierpliwości, mój śliczny, poczekaj jeszcze chwilę, a puszczę cię, o Gorwainie, poczekaj. Włócznie połyskiwały w widmowym świetle. Słychać było szmer cichych głosów. Byki i konie parskały, przebierając nogami i drżąc na zimnym wietrze wiejącym z krajów nocy. Czekali. Teraz już słyszeli, cichy i odległy, dźwięk wojennych piszczałek. Nie była to dzika i radosna muzyka z Killorn, był to cienki, zgrzytliwy ton, który przenikał, szarpiąc nerwy, ostry jak piła, a razem z nim mieszał się głos bębnów i dźwięk gongów. Kery wskoczył na szeroki kark Gorwaina i wytężył wzrok. Zza nierówności terenu ukazali się maszerujący najeźdźcy. Stwierdził z dreszczem emocji, że była to armia w liczbie około tysiąca wojowników poruszająca się w bardziej zwartym szyku i w większej dyscyplinie niż barbarzyńcy. Widział już wiele armii, od nagich, wyjących dzikich ze wzgórz górnego Norlanu, po zbrojne hufce cywilizowanych miast, ale nigdy jeszcze takiej jak ta. Mieszkańcy Kraju Ciemności, pomyślał. Z zimna, z głębi nocy, co nie ma kresu, z tajemnicy i legend lat tysiąca, oto wreszcie są owi ludzie z Kraju Ciemności, przenikający w Półmrok jak ich lodowaty wiatr. Czy jest cokolwiek, co mogłoby ich powstrzymać? Byli wysocy, tak wysocy, jak mieszkańcy północy, ale chudzi, z tą żylastą odpornością zrodzoną z trudów i cierpienia, i dokuczliwego zimna. Ich skóra była biała, jednak nie była to rumiana biel skóry północnych mieszkańców Krajów Półmroku, ale trupia bladość, martwa i jałowa, a ich brody i włosy miały barwę srebra. Najmniej ludzkie były ich oczy, wielkie, okrągłe i złotawe, oczy drapieżnych ptaków, głęboko osadzone w wąskich czaszkach. Twarze wydawały się dziwnie nieruchome, jak gdyby mięśnie służące do śmiechu i płaczu zamarzły. Gdy posuwali się naprzód, słychać było tylko tupot ich stóp, demoniczny skowyt piszczałek i uderzenia w bęben i gong. Mieli dobry ekwipunek — ocenił Kery — obcisłą odzież ze skóry i futra, spodnie, buty i płaszcze z kapturem. Pod nimi dojrzał kolczugi, hełmy, tarcze, nieśli też różną broń, która była mu nieznana — koni nie mieli, ale szli pewnym krokiem. Powiewała nad nimi dziwna chorągiew, czarny sztandar ze złotą postrzępioną pręgą w poprzek. Nerwy i mięśnie Kery’ego sprężyły się w pełnym napięcia pogotowiu. Przywarł do byka, wczepiwszy jedną rękę w jego grzbiet; drugą, aż knykcie zbielały, trzymał drzewce włóczni. Wojownicy Killorn czekali na wrogów w milczeniu. Obcy podeszli bliżej, aż znaleźli się w zasięgu strzału z łuku. Kery usłyszał odgłos napinanych cięciw. Czy Bram nigdy nie da sygnału? Bogowie, czy czeka, aż podejdą i pocałują nas? Od strony nacierających dobiegł głos trąbki i chmura strzał świszcząc wzbiła się w niebo. W tej samej chwili Bram uniósł swój róg i powietrze zadrgało od wojennych krzyków i furkotu bełtów. Wówczas obcy opuścili tarcze i natarli. II Ludzie z Killorn dotrzymywali pola, ramię przy ramieniu, mocno trzymając włócznie i wysoko unosząc miecze. Potrafili dobrze wykorzystać przewagę, jaką dawało wzniesienie terenu. Zza ich pleców frunęły kamienie i strzały i świszcząc w powietrzu spadały w szeregi nieprzyjaciół, powalając ich na ziemię. Ci jednak wciąż szli, uchylając się i odskakując z zadziwiającą precyzją. Nie krzyczeli, ich twarze były barwy białego kamienia, a za nimi narastał szybki łomot bębnów, jak tętniący i wznoszący się ryk. — Hai–ah! — zakrzyknął Rudy Bram. — Rozdzielić ich! Wspaniały topór o długiej rękojeści zalśnił w jego ręku, spadł na wrogi hełm, rozłupując czaszkę i mózg aż po szczękę. Ciął raz jeszcze, z boku, i głowa spadła z ramion. Inny zamierzył się, by ugodzić go w brzuch. Bram wystawił jedną nogę i obutą stopą posłał go kopniakiem z powrotem w szereg. Wykręcając się ubił jeszcze jednego, który zaatakował jego towarzysza z boku. Jeden z wrogów skoczył ku niemu i dźgnął w nogę. Z rykiem, który wzbił się ponad zgiełk bitwy, Bram obrócił się podnosząc topór i ściął go. Jego czerwona broda poruszała się ponad tłumem jak ogień pochodni. Topór był jasnym gromem, który wznosił się i opadał, i wznosił znowu, a grzmot żelaza kruszącego inne żelazo przetaczał się między wzgórzami. Kery stał przy bykach z łukiem w ręku, szyjąc bez wytchnienia w skłębiony tłum przewalający się przed nim. Nikt nie mógł zbliżyć się zanadto, a on sam nie opuszczał swego stanowiska, aby nie dopuścić do popłochu wśród zwierząt. Drżał w dzikiej furii, rwąc się do bitwy. Kiedy Bram każe ruszyć? Jak długo jeszcze? Brzęk cięciwy, szaropióra śmierć lecąca w falę, co toczyła się ku wozom, po czym cofała zostawiając trupy, by ponad nimi powrócić znowu. Ludzie z Killorn wrzeszczeli i przeklinali podczas walki, ale wojownicy z Kraju Ciemności nie wydawali żadnego głosu, z wyjątkiem charkotu ginących czy stłumionego jęku ranionych. Byli jak walczące demony, żółtookie i srebrnobrode, bez śladu duszy w kościstych twarzach. Mieszkańcy północy czuli dreszcz lęku, lecz cięli z całą desperacką furią wstrętu i nienawiści. Bitwa przesuwała się w przód i w tył, wraz z nią szczęk toporów, jęk strzał i straszny żelazny śmiech mieczy. Kery stał i wciąż strzelał, czując gorycz, że nie mógł jeszcze włączyć się do bitwy. Jak długo miał czekać, jak długo, jak długo? Dlaczego Rhiach nie zagrał pieśni śmierci na piszczałkach? Dlaczego nie odrzucić ich w tył, oszalałych ze zgrozy, a później ruszyć i skończyć z nimi? Kery wiedział, że wojenna pieśń bogów grana była tylko w sytuacji nieuniknionej konieczności, gdyż uderzała swoich niemal tak mocno, jak wrogów — ale choćby nawet, choćby nawet! Kilka straszliwych taktów, aby zepchnąć ich w panice do granicy śmierci, a potem wypad — i koniec. Nagle zobaczył, jak tuzin obcych wojowników oderwał się od głównej bitwy przy wozach. Zbliżali się szybko do miejsca, gdzie stał Kery. Wystrzelił dwie prędkie strzały, rzucił włócznią, po czym wyciągnął miecz z dzikim, bezgłośnym śmiechem, czując wzbierający w nim radosny bitewny szał Broinów. Ha, niech tylko podejdą! Pierwszy skoczył, uderzając ostrzem z góry. Kery uchylił się — jego tarczą była zwinność i sprawność — błysnęła długa klinga i napastnik wrzasnął, gdy miecz odrąbał mu ramię. Skręcając się na bok, przebił drugiemu gardło. Zanim zdążył wycofać ostrze, rzucił się ku niemu trzeci, a czwarty dopadł z boku, mierząc sztychem ku jego wnętrznościom. Kery odskoczył gwałtownie w tył. — Gorwain! — krzyknął. — Gorwain! Ogromny czarny byk usłyszał. Pozostałe byki zaczęły sapać i poruszyły się, ale stały wciąż w swoich miejscach. Modlił się, by trwały tak jeszcze przez chwilę. Przywódca podbiegł do swego pana i ziemia zadrżała pod jego szerokimi kopytami. Biali napastnicy cofnęli się gwałtownie, ich twarze nadal pozostały martwe, ale w oczach pojawił się strach. Sapanie Gorwaina przeszło w ryk gromu, gdy zaszarżował. Przez chwilę Kery widział lecące w górę ciała, szczątki ludzkie rozdarte uderzeniami rogów, potem usłyszał trzask żeber miażdżonych kopytami. Pozostali usiłowali bronić się włóczniami, ale ich ostrza ześliznęły się po blachach i Gorwain rozerwał ich. — Tutaj! — Kery krzyknął ostro. — Wracaj, Gorwainie! Tutaj! Byk sapał i krążył, przewracając oczyma. Ogarniało go szaleństwo zabijania i gdyby go teraz nie powstrzymać, mógłby uderzyć na kogokolwiek. — Gorwain! — wrzasnął Kery. Powoli, choć drżenie przebiegało wciąż przez jego czarną lśniącą skórę, byk wrócił. Teraz wielki mag, Rhiach, stanął za szeregiem wojowników z Killorn. Wysoki, o stalowosiwych włosach, przeszedł między nimi, trzymając piszczałki w ramionach, a ustnik przy wargach. Przez chwilę obcy zawahali się czy strzelić, wówczas zagrał. Była to z pozoru prosta, burkliwa muzyka zwyczajnych piszczałek, ale było też w niej coś więcej. Była tam, przebiegająca przez melodię, narastająca fala grozy, od której omdlewały ludzkie serca i słabły mięśnie. Muzyka potęgowała się, głośniej i mocniej rozbrzmiewając w górskich dolinach, a przed oczyma ludzi świat stawał się nierealny, grunt niepewny pod stopami, kontury skał zacierały się, zamglone drzewa uginały i niebo drżało. Upadli na ziemię zasłaniając uszy, na wpół oślepieni przerażeniem i bólem, jakby jakaś ogromna dłoń ścisnęła ich kości i potrząsała nimi. Wojownicy z Kraju Ciemności zataczali się w tył, padali, słaniali się, a wielu z tych, którzy upadli, umierało, zanim dotknęli ziemi. Inni kłębili się w panice, armia przerodziła się w bezładny motłoch. Świat jęczał i trząsł się, próbując jakby tańczyć w takt demonicznej muzyki. Rhiach przerwał. Bram potrząsnął swoją ciężką głową, starając się pozbyć otumanienia. — Na nich! — zaryczał. — Naprzód! Przytomność powracała. Krajobraz był znów nieruchomy, a ludzie, którzy przywykli do straszliwych dźwięków piszczałek, potrafili zmusić drżące jeszcze ciała do wysiłku. Wojownicy z Killorn z okrzykiem formowali szyk i ruszali do przodu. Kery wskoczył na Gorwaina, siedząc okrakiem na opancerzonym grzbiecie, ścisnął kolanami potężne boki. Błysnął jego wyciągnięty miecz. — Teraz zabijcie ich, moje śliczne! — krzyknął. Wielkim klinem, z Gorwainem na przedzie, byki runęły na wroga. Ziemia drżała pod toczącym się grzmotem ich nóg. Ich ryk wypełnił powietrze i uderzył w bramy nieba. Płynęły tak w dół jak ogromna, czarna fala na rzeszę najeźdźców z Ciemności, aż uderzyły w nią. — Hoo–ah! — zakrzyknął Kery. Poczuł siłę uderzenia w masę ludzką i przywarł mocniej, trzymając się jedną ręką, a drugą ciął mieczem. Fontanny ciał, wyrzucanych rogami, wylatywały w górę, a kopyta wdeptywały je w ziemię. Kery rozdawał ciosy mieczem w ledwo widoczne ludzkie głowy, czuł jak jego ramię drżało od zadawanych uderzeń, ale nie mógł dojrzeć czy kogoś zabił, nie było na to czasu. Byki parły naprzód przez armię Ciemności, orząc jej środkiem szeroką aleję, podczas gdy wojownicy z Killorn natarli na nią od czoła. Krew, łoskot, narastająca furia, a Kery wciąż jechał przed siebie. — Och, moje śliczne, moje czarne, moje kochane, rozrywajcie ich rogami, wgniatajcie w ziemię. Wspaniale, wspaniale, tratuj ich, Gorwainie, wdeptuj do piekła, najlepszy z byków! Byki wydostały się na drugą stronę ciżby i pędziły dalej w dół przełęczy. Kery walczył, by je zatrzymać. Wrzeszczał, gwizdał, ale wiedział, że taki impet nie wygaśnie w jednej chwili. Gdy gnał tak naprzód, posłyszał nagle wysoki dźwięk trąbki, potem drugi i jeszcze jeden, a po nich nowe wojenne okrzyki za sobą. Co to było? Co się stało? Zatrzymał się dopiero w skalistej dolince poniżej. Byki stały drżąc, piana i krew ociekały z ich boków, dyszały ciężko. Klnąc i rozdając razy, zdołał je zawrócić, ale mogły już tylko powoli iść naprzód pod górę. Gdy zbliżał się do pola bitwy, ujrzał, że jakieś wojska zaatakowały armię Ciemności od tyłu. Musiały nadciągnąć od zachodu głębokim, długim jarem, który skrywał je przed wzrokiem walczących. Południowi mieszkańcy Krajów Półmroku byli dobrze wyćwiczeni i wyposażeni, zauważył Kery, choć wyglądali na zmęczonych. Znalazłszy się pomiędzy wojownikami z północy i południa, obcy ze wschodu dostali się w kleszcze. Zanim Kery zdążył powrócić, garstka, jaka pozostała z ich liczby, rzuciła się do ucieczki. Bram zbyt był zaprzątnięty nowo przybyłymi, aby ruszyć za nimi w pościg. Wkrótce zniknęli we wschodnich ciemnościach. Kery zeskoczył na ziemię i poprowadził byki do wozów, by je przywiązać. Szli przez krwawe pobojowisko zasłane stosami zabitych, ale większość z nich to byli wrogowie. Tu i ówdzie dobiegały z półmroku krzyki rannych, a kobiety z Killorn wyszukiwały swoich, by przyjść im z pomocą. Nad nimi polatywały ptaki żywiące się padliną. — Kim są tamci? — spytał Kery żonę Brama, Eiylę. Była to duża koścista kobieta, nieco gderliwa, ale dzielna i odważna, matka dwóch rosłych synów. Stała oparta o łuk i patrzyła na cichy nagle krajobraz. — Ryyańczycy, jak sądzę — odpowiedziała zdawkowo. — Kery … Kery, mam dla ciebie złe wieści — dodała. Serce zabiło mu gwałtowniej, nagły chłód ogarnął jego ciało. Czekał milcząc. — Rhiach nie żyje, Kery — powiedziała łagodnie. — Strzała przebiła mu gardło. Jego głos wydawał się głuchy i niewyraźny: — Gdzie on jest? Poprowadziła go między wozy. Rozpalono ognisko, by zagrzać wodę i jego czerwony odblask tańczył na twarzach kobiet, dzieci i leżących rannych. Po jednej stronie ułożono poległych, a białowłosy Lochly z klanu Daghów stał obok, trzymając pod ramieniem swoje piszczałki. Kery ukląkł przy Rhiachu. Śmierć wysubtelniła posępne rysy maga, twarz miała teraz łagodny wyraz. Była spokojna — blada i spokojna. Ziemia otworzy się, by przyjąć ciebie, leżeć będziesz w obcym kraju, gdzie życie wymknęło ci się z rąk, a wietrzne wrzosowiska Killorn nie zobaczą cię więcej, o Rhiachu, Koźlarzu. Żegnaj, żegnaj mój ojcze. Śpij dobrze, dobrej nocy. Kery powoli odgarnął siwe włosy z czoła Rhiacha, pochylił się i pocałował go między brwiami. Podniósł leżące przy nim piszczałki bogów i stał tak odrętwiały, zastanawiając się, jaki mógłby zrobić użytek z tej rzeczy, którą trzymał w dłoniach. Stary Lochly spojrzał na niego z troską. Jego głos zabrzmiał tak cicho, że ledwo dał się słyszeć poprzez lekki szum wiatru: — Teraz ty stoisz na czele Broinów, Kery. Ty jesteś Koźlarzem z Killorn. — Wiem — odrzekł głucho. — Nie wiesz jednak, jak dąć w piszczałki, prawda? Nikt, nikt tego nie wie. Od czasu gdy Lugan Długi Miecz wręczył je w niebie pierwszemu z Broinów, zawsze był tylko jeden człowiek, który wiedział, jak się nimi posłużyć i on był tarczą Killorn. Ale teraz to się skończyło i zostaliśmy sami wśród wrogów i obcych. — To niedobrze. Ale musimy zrobić, co się da. — To nie twoja wina. Ale lękam się, że żaden z nas nie będzie już pił wody z jeziora, gdzie jest wieczny zachód słońca. Lochly podniósł do ust swoje piszczałki i dzika rozpacz popłynęła z nich nad cichym obozem. Kery przewiesił piszczałki bogów przez plecy i wyszedł z obozu, kierując się tam, gdzie byli Ryvańczycy i Bram. III Mieszkańcy południa byli bardziej cywilizowani z ich miastami, książkami i sztuką, ale ludzie z północy posądzali ich o miękkość charakteru za to, że płaszczyli się tak obrzydliwie przed swoimi władcami. Ludzie tutaj mieli ciemne włosy i oczy, choć skórę tak jasną jak wszyscy mieszkańcy Krajów Półmroku. Byli też niżsi i bardziej krępi niż na północy. Ich żołnierze wyglądali dzielnie w swoich błyszczących pancerzach i hełmach z pióropuszami i z podłużnymi tarczami. Mieli też silną konnicę na wysokich wierzchowcach, trębaczy, inżynierów i chorążych. Ich liczebna przewaga była widoczna, przynajmniej trzykrotna, stali też w zwartym szyku, podejrzliwie. Idąc w ich kierunku Kery pomyślał, że oni sami także byli przecież, mimo wszystko, najeźdźcami Ryvanu. Gdyby ta nowa armia zdecydowała się teraz ruszyć na nich, niezorganizowanych barbarzyńców, byłaby to rzeź. Wziął się w garść, odpychając myśl o Rhiachu jak najdalej od siebie, i kroczył dumnie naprzód. Gdy zbliżył się, spostrzegł, że Ryvańczycy, mimo doskonałej musztry i uzbrojenia, byli wycieńczeni i mieli sporo rannych. Nic się nie kryło za ich pełną napięcia i gotowości postawą. Wyglądali na pobitych. Bram oraz wysoki, siwy Nessa z klanu Daghów prowadzili rozmowy z ryvańskim generałem, który wyjechał przed szereg i spoglądał na nich dość chłodno z góry. Heorran oparł swój długi topór wojenny na jednym ramieniu, drugie ramię wzniósł w geście pokoju. Gdy zobaczył nadchodzącego Kery’ego, skinął w jego kierunku. — Dobrze, że jesteś — powiedział. — To sprawa wszystkich trzech klanów, brakowało tu Broinów. Żal mi Rhiacha, boleję też nad losem Killorn, ale musimy przybrać teraz godny wyraz twarzy, inaczej uderzą na nas. Kery przytaknął poważnie, jak przystało starszemu. Uświadomił sobie znienacka niestosowność sytuacji, w jakiej się znalazł. Byli przecież wśród nich Broinowie dwa, a nawet trzy razy starsi od niego — a to jemu przypadło przywództwo! Ale Rhiach nie żył, a Kery był ostatnim żyjącym spośród jego synów. Głód, wojna i choroba zabrały tamtych i teraz on l miał mówić w imieniu klanu. Obrócił smutny wzrok w stronę dowódcy Ryvańczyków. Był to wysoki mężczyzna, dorównujący wzrostem ludziom z północy, spokojny i uprzejmy, choć nie pozbawiony wrodzonego poczucia wyższości, na które złożyła się tradycja pokoleń. Purpurowy płaszcz i pozłacany hełm były jedynymi atrybutami wysokiej rangi, poza tym nosił zwykłą zbroję, ale nosił ją po królewsku. Twarz była dość ciemna jak na człowieka z Półmroku, szczupła, o mocnych wyrazistych rysach, z dumnym prostym nosem, długą mocną szczęką. Miał krótko przycięte włosy, lekko przetykane siwizną. Jako jedyny z całe armii zdawał się nie być dotknięty posępnością tego czegoś, co złamało ducha pozostałych. — To jest Kery, syn Rhiacha, przywódca trzeciego z naszych klanów — przedstawił go Bram. Posłużył się szeroko rozpowszechnionym na południu językiem aluardiańskim, również używanym przez Ryyańczyków, a który wielu z nich poznało podczas długiej włóczęgi. — Kery, generał mówi, że nazywa się Jonan, służy królowej Sathi, dowodząc armią Ryvanu, i że wyruszyli z miasta wiedząc o bitwie, bo chcieli skorzystać ze sposobności, by zabić więcej wojowników z Kraju Mroków. Nessa z Daghów spojrzał uprzejmie na Ryvańczyków. — Myślę, że można dodać do tego jeszcze coś — powiedział, częściowo do Jonana, częściowo do współbraci. — Byliście w ciężkiej bitwie, z której nie wyszliście zwycięsko, jeśli mnie oczy nie mylą. Jeśli mogę coś jeszcze zauważyć, udało się wam odciąć od tamtych, ale pościg siedzi wam na ogonie i chcecie dojść do miasta jak najprędzej. — Wystarczy — rzucił Jonan. — Słyszeliśmy o was, wędrownych rabusiach z północy i nie mamy zamiaru wpuszczać was na naszą ziemię. Jeśli wycofacie się natychmiast, możecie odejść w pokoju, w przeciwnym razie … Rzucając spojrzenie za siebie Bram dostrzegł, że żołnierze przegrupowują się. Gdyby doszło do najgorszego, gotowi byli dać straszliwy dowód swojej odwagi. Oczywiste było też, że Jonan o tym wiedział. — Jesteśmy wędrownikami, tak — powiedział z naciskiem — ale nie rabujemy, chyba że zmuszeni koniecznością. Lepiej pozwólcie nam, którzy zabiliśmy przecież sporą liczbę waszych śmiertelnych wrogów, iść dalej w spokoju. Nie chcemy z wami walczyć, ale jeśli nas zmusicie, może się to dla was skończyć jak najgorzej. — Źle uzbrojeni barbarzyńcy, trzykrotnie od nas słabsi, grożą nam? — wzgardliwie spytał Jonan. — No, przypuśćmy, że uda ci się zdobyć przewagę — powiedział Nessa z lodowatym uśmiechem. — Wątpię w to, ale przypuśćmy. Na pewno nie damy się taniej niż jeden nasz wojownik za jednego waszego, a dobrze wiesz, ile taka liczba znaczy, gdy armia Ciemności pustoszy kraj. Więcej, bitwa z nami może trwać tak długo, że ci, którzy was ścigają, dotrą tutaj. To będzie koniec nas wszystkich. Kery odetchnął i dodał obojętnie: — Musieliście też odczuć muzykę piszczałek, którą możemy zagrać, gdy trzeba. Mieliście szczęście, że graliśmy tak krótko. Gdybyśmy tak wybrali dłuższą pieśń żałobną … Bram spojrzał na niego z aprobatą, przytaknął i dorzucił twardo: — Widzisz więc, generale Jonan, mamy zamiar iść swoją drogą i lepiej zrobisz, jeśli zaofiarujesz nam przyjacielskie pożegnanie. Ryvańczyk spojrzał ponuro i siedział przez chwilę rozważając. Wiatr poruszał grzywą jego konia i szkarłatnymi piórami na hełmie. W końcu spytał ich z goryczą w głosie: — Czego tu właściwie szukacie? Dlaczego szliście na południe? — To długa historia, i nie pora na opowiadanie — powiedział Bram. — Wystarczy, że szukamy ziemi. Niewiele ziemi, nie na zbyt długi czas, jakieś miejsce, by przeżyć w spokoju, zanim nie powrócimy do Killorn. — Hm — Jonan zmarszczył się znowu. — Jestem w trudnej sytuacji. Nie mogę po prostu puścić luzem bandy znanej z rabunku. Z drugiej strony prawdą jest, że niezbyt uśmiecha się nam długa i ciężka bitwa w takiej chwili. Co z wami zrobić? — Po prostu będziesz musiał nas puścić — burknął Nessa. — Nie! Myślę, że wiele z tego, co powiedzieliście, jest kłamstwem. Połowa to zwykły blef i mógłbym zmieść was, gdybym był zmuszony. — Ja myślę, że ciut więcej niż połowa twoich słów to blef — mruknął Kery. Jonan rzucił mu złe spojrzenie, potem nagle obrócił się w stronę Brama: — Uważaj. Żaden z nas nie ma wielkiej ochoty na bitwę. Żaden z nas nie ufa drugiemu, gdy straci go z oczu. Jest tylko jedna odpowiedź. Musimy iść razem do Ryvanu. — Co? Oszalałeś, człowieku? Jak tylko zbliżymy się do miasta, będziesz mógł ściągnąć na nas cały garnizon. — Po prostu musicie mi zaufać, że nie zrobię tego. Gdybyście słyszeli choć trochę o królowej Sathi, wiedzielibyście, że nie pozwoliłaby na to. Brakuje nam też ludzi. Prawdę mówiąc, miasto będzie wkrótce w oblężeniu. — Aż tak źle? — zapytał Bram. — Gorzej — powiedział Jonan ponuro. Nessa skinął swoją sprytną, siwą głową. — Słyszałem kilka opowieści o Sathi — zgodził się. —Wszystkie mówią o jej prawości. — A ja słyszałem, że służyliście już jako najemnicy — rzucił prędko Jonan — a my tak bardzo potrzebujemy żołnierzy, że na pewno, jestem o tym przekonany, uda się zawrzeć jakąś umowę. Sądzę też, że może ona obejmować sprawę ziemi dla was, oczywiście jeśli zwyciężymy, bo Ganasthi spustoszyli wielkie połacie naszego terytorium. Oto więc moja propozycja — maszerujcie z nami do Ryvanu, w pokoju, a tam spróbujemy porozmawiać z Jej Wysokością na temat waszej służby pod naszym sztandarem. — Jego ciemna twarz przybrała nagle chłodny wyraz. — Jeśli odmówicie, to biorąc pod uwagę, że Ryvan niewiele już ma do stracenia, uderzę na was w tej chwili. Bram podrapał się w swoją rudą brodę i popatrzył na żołnierzy, a zwłaszcza na machiny wojenne. Miotające ogień balisty mogłyby łatwo zniszczyć ich obóz. Jonan irytował go, ale fakty mówiły same za siebie — mieli bardzo niewielki wybór. A swoją drogą, sugestia zapłaty ziemią brzmiała nader obiecująco. A jeśli tamci — Ganasthi — rzeczywiście opanowali już większość terytorium, szansa, że posuną się dużo dalej na południe też była niewielka. — No — powiedział ugodowo — w końcu zawsze możemy porozmawiać, w mieście. Prędko zaprzęgnięto więc wozy, których barbarzyńcy nie chcieli pozostawić i tabor ruszył w drogę przez wzgórza. Wkrótce wjechali na jedną z brukowanych, imperialnych dróg, szeroki szlak wiodący prosto jak drzewce włóczni do miasta Ryvan. Wówczas posuwali się dużo prędzej. Rzeczywiście, pomyślał Kery, jechali przez zniszczony kraj. Pola sczerniałe od ognia, trupy walające się w zgliszczach domów, opuszczone i splądrowane wioski — ludzie pouciekali przed hordami Ganasthich. Dwukrotnie widzieli łuny nad południowym horyzontem, a żołnierze zbielałymi wargami mówili, że to płoną miasta. Gdy tak szli na zachód, niebo rozjaśniało się przed nimi, aż do chwili, gdy czysty, jasny blask wskazywał, że słońce znajdowało się tuż nad widnokręgiem. Krajobraz był piękny — równiny, pola, łagodne wzgórza i lasy — ale pusty. Tu i ówdzie natykali się na bezdomnych wieśniaków, którzy zalęknionymi oczyma obserwowali przemarsz. Poza tym był tylko wiatr, deszcz i głuchy odgłos ich kroków. Powoli Kery poznawał historię Ryvanu. Miasto rozrosło się w potężne państwo już dawno, podbijając wiele innych, ale jego prawo było sprawiedliwe. Podbici stawali się obywatelami, a silna armia chroniła wszystkich. Młoda królowa Sathi szanowana była i nieomal czczona przez swój lud. Wówczas nadeszli Ganasthi. — Było to rok temu — opowiadał jeden z ludzi. — Wyszli z ciemności na wschodzie, ogromna horda, dwukrotnie przewyższali liczbę wojska, które mogliśmy wystawić. Zawsze były pewne problemy nad wschodnią granicą, wiecie, nędzni barbarzyńcy robiący małe wypady, ale dawaliśmy sobie z nimi bez trudu radę. Wielu pojmanych opowiadało o jakiejś wielkiej sile powstającej na wschodzie, która zmuszała ich do tych najazdów. Ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Zanim nie było już za późno. Niewiele wiemy o Ganasthich. Wydaje się, że jest to całkiem cywilizowane państwo, gdzieś tam, wśród mrozów i ciemności. Jak udało im się zbudować cywilizację w tamtej dziczy, trudno sobie wyobrazić. Ale stworzyli potęgę na miarę Ryvanu, tylko większą. Wydaje się, że wchłonęli sporo plemion z Krajów Ciemności, które marzą tylko o tym, by porzucić swoje zimne, nędzne pielesze i ruszyć na nasze terytorium. Ich armie są równie dobrze wyposażone i wyćwiczone jak nasza, a biją się jak demony. Te gongi wojenne i te martwe twarze … Wzdrygnął się: — Jeńcy, których wzięliśmy, mówią, że mają zamiar zagarnąć wszystkie Kraje Półmroku. Zaczynają od Ryvanu — to najsilniejsze państwo, a kiedy nas pokonają, reszta będzie fraszką. Prosiliśmy inne narody o pomoc, ale oni są zbyt przestraszeni, zbyt zajęci budową swoich głupich umocnień obronnych, które na nic się nie zdadzą. Tak więc już od roku wojna szaleje w naszym imperium. — Znużonym gestem wskazał na okolicę. — Sami widzicie, co to oznacza. Teraz uderzy w nas głód i zaraza. — I nigdy nie udało się dotrzymać im pola? — przerwał Kery. — O, tak, mieliśmy nasze zwycięstwa, a oni mieli swoje. Ale kiedy zwyciężaliśmy, oni wycofywali się i plądrowali inny obszar. Żyli z tego kraju — naszego kraju — diabły! — Twarz żołnierza ściągnęła się boleśnie. — Moja własna siostra była w Akwilei, kiedy wzięli miasto. Gdy myślę o tych białowłosych szatanach … Dobry miesiąc temu odbyła się wielka bitwa. Jonan wyprowadził całe siły Ryvanu i zatrzymał główny korpus Ganasthich przy Siedmiu Rzekach, na wzgórzach Donamu. Byłem tam. Walka trwała, no, cztery sny może, nie brano jeńców i nikt nawet nie prosił pardonu. Udało nam się wybić ich trochę, ale w końcu zwyciężyli. Wyrzynali nas jak bydło. Jonan miał szczęście, że udało mu się wycofać stamtąd połowę swoich sił. Kości pozostałych leżą przy Siedmiu Rzekach. Od tego czasu siła naszego kraju została złamana. Ściągamy wszystko, co zostało, z powrotem do Ryvanu w nadziei, że wytrwamy do chwili, aż zdarzy się cud. Może masz jakieś cuda na sprzedaż, człowieku z północy? — żołnierz zaśmiał się gorzko. — A ta armia, tutaj? — spytał Kery. — Wciąż robimy wycieczki, jak wiesz. Ta wyszła z miasta kilka snów temu na odsiecz Tusci, bo nasi zwiadowcy donieśli, że oblegający są w niewielkiej liczbie. Jednak inna ich armia przecięła nam drogę. Przebiliśmy się i oderwaliśmy od nich nieco, ale ścigali nas nadal. Kiedy usłyszeliśmy odgłosy waszej bitwy, skorzystaliśmy z okazji … Dyuus Wszechmocny, to była dopiero radość, rąbać ich i patrzeć jak umykają! Żołnierz wzruszył ramionami. — Ale cóż to zmieniło w gruncie rzeczy? Jakie mamy szansę? Użyliście niezłych czarów w tej bitwie. Myślałem, że serce mi się zatrzyma, kiedy ta diabelna muzyka zaczęła grać. Ale czy możecie piszczałkami utorować sobie wyjście z piekła? Możecie? IV Ryvan był bogatym miastem ze swymi ogrodami i wysokimi lśniącymi wieżami, które widać było z daleka ponad białymi murami . Leżał wśród rozległych pól, nie splądrowanych jeszcze przez wrogów. Wokół niego jednak, pod murami i nieco dalej, tłoczyły się nędzne chatynki i namioty tych, którzy dotarli aż tutaj w ucieczce. Pozostaną tu, póki wróg nie ukaże się na horyzoncie — załamani, opętani strachem. Patrzyli niemo na pobitą armię, która wkraczała przez bramy. Ludzie z Killorn rozbili obóz pod murem i wkrótce smugi dymu z ich ognisk snuły się na tle granatowosrebrnego nieba. Wokół rozstawili straże, które nie dopuszczały Ryvańczyków. Nie ufali nawet swym towarzyszom w nieszczęściu, bo pochodzili z sytego południa, mieli szerokie, bite drogi i zbrojne legie. Nie znali jeziora Killorn, jego wiatru i surowego osamotnienia. Po niedługim czasie nadeszła wiadomość, że przywódcy barbarzyńców są oczekiwani w pałacu. Tak więc Bram, Nessa i Kery włożyli swoje błyszczące kolczugi, najlepsze zdobyczne kaftany i płaszcze. Zawiesili miecze na ramieniu, wskoczyli na konie i przejechali przez bramę, między dwoma oddziałami ryvańskiej straży, do miasta. Było zatłoczone uciekinierami. Tłumy włóczyły się bez celu po szerokich ulicach, wlewały pod kolumnady świątyń, w podcienia kamienic, a nawet do ogrodów i willi arystokracji. Był tam brudny, brodaty wieśniak nie odstępujący od żony i dzieci, patrzący na świat pełnymi lęku oczyma. Wspaniale odziany szlachcic, jadący przez ciżbę z wyrazem patrycjuszowskiej wyższości i strachem skrywanym pod nią. Gruby kupiec i gładko ogolony kapłan, spoglądający groźnie na uciekinierów, którzy przybywali tłumnie i bez grosza, i którzy musieli, z rozkazu królowej, otrzymać nocleg i wyżywienie. Patrolujący żołnierze usiłowali bezskutecznie zapanować nad bezrozumnym wirem ludzi. Żonglerzy, oszuści, złodzieje, nierządnice, właściciele spelunek korzystali z gorączkowej wesołości wobec wypełniającego się losu. Fala ludzkich twarzy, ledwo widocznych w mrocznych ulicach i narastającym tłumie, niezliczeni obcy przybysze, których pełno we wszystkich wielkich miastach — zdawało się, że cały świat zebrał się w Ryvanie i stłoczył przed nadejściem dnia gniewu. Strach krążył nad miastem, Kery czuł to, oddychał, a powietrze wypełnione było trwogą. Włos jeżył mu się na głowie, a ręką odruchowo szukał rękojeści miecza. Przez chwilę wspominał Killorn. Rozległe jezioro ukazało się jego oczom, stał nad nim, patrząc jak powiew wiatru marszczy jego powierzchnię, wsłuchiwał się w szum trzciny i pluskanie wody o kamienisty brzeg. Na całe mile wokół rozciągały się wzgórza i wrzosowiska, upijał się zapachem wrzosu, uderzającym w nozdrza. Włosy Morny falowały lekko w ciszy na chłodnym wietrze. Na zachodzie widać było światło zachodzącego słońca, jego ogromna tarcza spoczywała tuż pod horyzontem, a cała feeria przenikających się barw, płomiennej czerwieni, zieleni i płynnego złota rozświetlała blaskiem półmroczne niebo. Potrząsnął głową, poczuł tęsknotę jak wyraźny, ostry ból. Spiął konia, przepychając go przez tłum. Dojechali już do pałacu. Był to długi, piękny, dość niski budynek, przepełniony ludźmi od czasu, gdy wszyscy możni wraz z domownikami sprowadzili się tutaj, pod przymusem oddając swoje wille bezdomnym. Zsiadłszy z koni, szli między szpalerami straży przez ogrody, a potem po szerokich, marmurowych stopniach pałacu — wreszcie długimi korytarzami i poprzez bogato umeblowane pokoje, aż znaleźli się w sali audiencyjnej królowej Sathi. Sala była jak kielich z białego kamienia, cienista, pełna uroku i wypełniona spokojem. Głęboka błękitna poświata przenikała chłodno i tajemniczo między wysokimi, smukłymi filarami, skądś dobiegał brzęk harfy, śpiew ptaków i szum fontanny. Kery uświadomił sobie znienacka niestosowność swego stroju, brak manier i obcy akcent. Zesztywniał mu język i nagle nie wiedział, co począć z rękami. Niezręcznym gestem ściągnął z głowy hełm. — Lord Bram z Killorn, Wasza Wysokość — zawołał szambelan. — Witajcie — powiedziała Sathi. Wiele już nasłuchali się o młodej królowej Ryvanu, ale jak zauważył Kery, opowieści nie mogły oddać całej prawdy. Była wysoka, smukła, o pięknych kształtach, z wyczuwalną siłą kryjącą się głęboko pod miękką linią ust, pięknym zarysem czoła i kości policzkowych. Krew Krajów Słońca sprawiła, że włosy miała czarne, o granatowym niemal zabarwieniu, a złoty odcień skóry mówił, że był w niej ogień słońca. Tak jak i inne kobiety z południa, ubierała się śmielej niż kobiety z Killorn. Prosta suknia opadająca wzdłuż bioder do stóp, cienki woal na ramionach, bardzo niewiele klejnotów. Nie potrzebowała ornamentu. Nie mogła być wiele starsza od niego, jeśli w ogóle była starsza, pomyślał Kery. Poczuł na sobie spojrzenie jej wielkich czarnych oczu i odczuł nagły przypływ gorąca na policzkach. Opanował się z wysiłkiem i stał wyprostowany, patrząc chłodno swymi niebieskimi oczyma. Obok Sathi siedział generał Jonan, było też dwóch starszych mężczyzn, którzy wyglądali na doradców. Wkrótce jednak stało się jasne, że tylko królowa i żołnierz mieli coś do powiedzenia na tym dworze. Głos Brama zagrzmiał, aż zadrgał błękitny poblask w komnacie. Pomimo swego wzrostu i wspaniałej brody wydawał się zagubiony w starożytnej wspaniałości tej sali. Mówił zbyt i głośno. Stał zbyt sztywno. — Dzięki, Pani. Ale nie jestem lordem. Po prostu przewodzę tej grupie ludzi z Killorn. — Machnął nieporadnie w stronę towarzyszy: — To jest Nessa z klanu Daghów, a to Kery z klanu Broinów. — Siądźcie więc, i jeszcze raz witajcie. — Głos Sathi był niski i melodyjny. Skinęła na służących, aby podali wino. — Słyszeliśmy o wielkich wędrówkach na północy —ciągnęła dalej, gdy pili już wino. — Ale niewiele wiemy o tych krajach. Co zmusiło was do podróży tak daleko od domu? Nessa, który miał najbardziej obrotny język, odpowiedział: — W kraju zapanował głód, Wasza Wysokość. Ziąb i susza przed trzema laty ścisnęły Killorn jak żelazo. Głodowaliśmy i wielu z nas zachorowało na kaszel. Magia i ofiary niewiele pomagały, zdawało się, jakby nawet ściągnęły na nas wielkie burze, które pochłonęły resztkę tego, co udało się uratować. Wówczas pogoda poprawiła się, ale jak to się często zdarza, pojawiła się plaga szarej rdzy, zapowiadając znowu ciężkie lata. Zniszczyła zbiory, zanim mogliśmy cokolwiek zrobić. Kłosy usychały i łamały się na naszych oczach, a potem jeszcze nadeszły wiedzione głodem dzikie zwierzęta i przetrzebiły nasze stada. Zostało dość pożywienia dla czwartej części głodującej ludności. Wiedzieliśmy, że szara rdza, jak to się stało i w innych krajach, niszczy zbiory przez długie lata, pięć, czasem dziesięć i nigdy nie pozostawia więcej niż trzecią część ziarna po każdych żniwach. Potem przemija i już nie wraca. Ale w międzyczasie ziemia nie wyżywi wielu ludzi. Tak więc w końcu klany zadecydowały, że większa część ludzi musi wywędrować, a pozostanie tylko tylu, ilu będzie mogło przetrwać, by utrzymać kraj w naszym ręku. Serca rozdarte zostały na dwoje, Wasza Wysokość, bo wzgórza, wrzosowiska i jezioro, gdzie jest wieczny zachód słońca, są częścią nas. Jesteśmy z tej ziemi i jeśli umrzemy z dala od niej, nasze duchy powędrują tam z powrotem. Ale iść musieliśmy, inaczej wszyscy by pomarli. — Tak, mów dalej — rzucił Jonan niecierpliwie, gdy Nessa przerwał. Bram posłał mu gniewne spojrzenie i podjął wątek: — Cztery grupy wyruszyły z kraju. Każda z nich po znalezieniu dogodnego miejsca miała przeczekać, aż minie zły czas. W innym przypadku mieli starać się po prostu przeżyć, jak się da. Wszystko zależy od bogów, ale my wywędrowaliśmy daleko od ziem, którymi rządzą nasi bogowie. Jedna grupa poszła na wschód, do wielkiego lasu Noria. Druga popłynęła w łodziach na zachód, do Krajów Dnia, które poznali już trochę niektórzy z naszych podróżników. Trzecia poszła wzdłuż wybrzeża na południowy zachód, poprzez kraje, których nie znamy. Nasza ruszyła prosto na południe. I tak szliśmy przez pięć lat. — Bezdomni — wyszeptała Sathi, a Kery’emu wydało się, że jej oczy zaszły łzami. — Barbarzyńscy rabusie! — rzucił Jonan. — Wiem o spustoszeniach, jakie poczynili po drodze. — A co ty byś zrobił na naszym miejscu? — obruszył się Bram. Jonan spojrzał na niego zimno, ale on nie dał się powstrzymać. — Wasza Wysokość, braliśmy tylko to, czego potrzebowaliśmy … I wszystko, na co tylko przyszła nam fantazja, dodał Kery w duchu. — … i wiele też walczyliśmy za godziwą zapłatę — mówił dalej Bram. — Chcemy tylko miejsca, gdzie moglibyśmy przeżyć parę lat, trochę ziemi pod uprawę, by gospodarzyć na niej jako wolni ludzie. Będziemy za to bronić kraju, który da nam schronienie tak długo, jak długo tu będziemy. Jesteśmy zbyt nieliczni, by chcieć zagarnąć tę ziemię na własność i utrzymać ją — dlatego też nie udało nam się osiąść do tej pory — w marszu natomiast możemy mierzyć się z każdą armią i rozbić ją lub pozostawić nasze ciała krukom na żer. Ludzie z Killorn dochowują wierności przyjaciołom i wrogom. Pierwszym w pomocy, drugim na zgubę. Widzieliśmy wiele pięknych pól w Ryyanie, na których czulibyśmy się jak w domu. Ganasthi wybili ich właścicieli jakby z myślą o nas, a mogliśmy przecież z nimi zawrzeć układ o przyjaźni. Bo przyjaciół mieć musimy. — Widzicie? — warknął Jonan. — Grozi rozbojem. — Nie, nie, zbyt pochopnie sądzisz — odrzekła Sathi. — On mówi po prostu uczciwie prawdę. A bogowie wiedzą, jak potrzebujemy wojowników. — Ten generał trochę się obawiał prosić o naszą pomoc tam, podczas wyprawy — powiedział nagle Kery. — Dość, barbarzyńco — ton głosu Jonana był lodowaty. Kolory wystąpiły na policzki Sathi, — To ty przestań, Jonanie. To są dzielni i uczciwi ludzie, nasi goście i sprzymierzeńcy, których tak potrzebujemy. Traktat spiszemy natychmiast. Generał wzruszył butnie ramionami. Kery był zdziwiony. Pod powłoką sztywności kryła się złość. Wydawało się to dziwne. Dlaczego? Przez pewien czas dyskutowali o warunkach, Nessa mówił najwięcej w ich imieniu. I on, i Bram nie chcieli się zgodzić, by klany były w jakikolwiek sposób zależne, czy nawet winne respekt komukolwiek w Ryyanie, poza królową. Powinni mieć również prawo do powrotu do domu w każdej chwili, gdy dostaną wiadomość, że głód minął. Sathi była dość skłonna ustępować, ale z Jonanem trzeba było wręcz walczyć. W końcu wstrzemięźliwie wyraził zgodę i skrybowie królewscy spisali traktat na pergaminie. — Nie tak się to odbywa w Killorn — powiedział Bram. — Trzeba złożyć ofiarę z byka, muszą też być modły w świętym kręgu Llugana i piszczałki bogów. Sathi uśmiechnęła się. — Bardzo dobrze, Rudzielcze — potaknęła. — Odbędziemy także i modły, jeśli chcesz. I z nagłym odcieniem goryczy dodała: — Jaką to czyni różnicę? Jaką różnicę czyni teraz cokolwiek? V Armie Ganasthich ciągnęły pod Ryvan. Spływały ze wszystkich stron wyniszczonego imperium, by otoczyć miasto żywym murem, okrążyć obrońców zaporą z włóczni. A kiedy zebrały się już wszystkie, co zajęło może dziesięć snów, od czasu gdy wojownicy z Killorn przybyli tutaj, ruszyli do szturmu na miasto. Wbiegali na stoki wzgórz, na których stał Ryvan, posuwając się skokami i unosząc tarcze przeciw chmurze pocisków lecących z murów. Parli naprzód, milczący, o pustych twarzach — dobiegał tylko chrzęst tysięcy ich stóp oraz wysoki dźwięk demonicznej, wojennej muzyki — ginęli zaścielając ziemię zabitymi, ale parli dalej po ciałach poległych, coraz bliżej murów. Już na drabinach! Grzmot taranów o bramy! Wojownicy wskakują na szczyty murów i padają od ciosów obrońców, i następni, coraz liczniejsi, prą za nimi! Bitwa szalała, ze zmiennym szczęściem dla obu walczących stron. Raz Ryvańczycy, zepchnięci w tył, bronili się w uliczkach i na dachach domów. Innym razem znowu wojownicy z Kraju Mroków, przyciśnięci z powrotem do murów, brani byli w kleszcze i wycinani. Domy zaczynały się już palić tu i ówdzie. Pożarnikami, dobranymi spośród niezdolnych do walki, dowodziła Sathi. Kery dostrzegł ją przez moment z daleka, gdy walczył na jednym z zewnętrznych parapetów — jej zwinne ruchy, złociste kształty na tle czerwieni. Po długiej i zaciętej walce padła brama północna. Ale Bram przewidział to. Pchnął tam większość swoich już wcześniej, z bykami Kery’ego na czele. Rozmieścił ich naprzeciw bramy w pewnej odległości, a po obu stronach wrót stanęły dwie małe grupki wojowników. Gdy wrota padły pod uderzeniami tarana, Ganasthi runęli szerokim strumieniem do środka, nie napotykając na opór i biegli dalej szeroką, skąpaną we krwi ulicą. Wtedy wojownicy Killorn uderzyli z boków, odcinając od reszty kilkuset wrogów, którzy znaleźli się wewnątrz. Rzucili ogromne, płonące dzbany, z oliwą na drewniane szczątki wrót, tworząc barierę ognia nie do przebycia. Wówczas Kery wyjechał ze swymi bykami naprzeciw napastnikom, a za nim podążyli inni wojownicy. Była to po prostu rzeź. Już po krótkiej chwili zaczęło się polowanie w uliczkach na uciekających wrogów. Zabijali ich włóczniami jak dzikie zwierzęta. Tymczasem Bram posłał po inżynierów z oddziałów Jonana, którzy wznieśli prędko prowizoryczną barykadę w otwartej bramie, i sam na niej stanął. Nawałnica szturmujących zaczęła słabnąć. Cofała się, zostawiając kałuże krwi, żegnana świstem strzał. Wojska Ciemności, poniósłszy spore straty, uchodziły, by znaleźć się poza zasięgiem pocisków. Otoczyły miasto wieńcem ognisk i przygotowywały się do oblężenia. W Ryvanie zapanowała radość. Mężczyźni krzyczeli i uderzali poszczerbionymi mieczami o powyginane tarcze. Podrzucali oszczepy, opróżniali bukłaki z winem i całowali pierwszą z brzegu dziewczynę. Zmęczeni, zakrwawieni, straciwszy wielu towarzyszy, ze śmiercią wiszącą nad nimi, łapczywie chwytali każdy pretekst do śmiechu. Bram szedł zobaczyć królową. Wyglądał strasznie, zbryzgany krwią, z toporem połyskującym na ramieniu. Ściskał włochatą łapą za szyję wysokiego jeńca, którego ciągnął pomagając mu od czasu do czasu kopniakiem. Ciemne oczy Sathi wypatrzyły też szczupłą sylwetkę Kery’ego, który podążał w ślad za przywódcą, zbyt wyczerpany, by powiedzieć cokolwiek. — Złapałem tego osobnika na ulicy, Pani — powiedział Bram radośnie — a jako że wyglądał na dowódcę, pomyślałem, że dobrze zrobię, jeśli poświęcę mu chwilę czasu. Najeźdźca stał bez ruchu, patrząc na nich chłodnymi, żółtymi oczyma, żelaznym spojrzeniem pełnym dumy. Był wysoki i mocno zbudowany, miał czarną kolczugę inkrustowaną srebrem i srebrną gwiazdę na czarnym, pełnym wgnieceń hełmie. Śnieżne włosy i broda rozwiewały się z lekka na wietrze. — Arystokrata, powiedziałabym — przytaknęła Sathi. Sama wyglądała na zbyt zmęczoną, by utrzymać się na nogach, osmalona dymem, w podartej sukni. Ale stała prosto i zmuszala się, by mówić zdecydowanym tonem: — Tak, może być dla nas cenny. To była dobra robota. Godnie walczyliście, wy, ludzie z Killorn, bez was mogliśmy stracić miasto. Przybyliście w szczęśliwym momencie. — Ten ich sposób walki! — burknął Jonan. Był też ranny i zmęczony, ale w jego spojrzeniu nie było przyjaźni. — A jakie ryzyko! Po co? Gdyby nie udało się wam potem odciąć przejścia przez bramę, Ryvan padłby właśnie tam i wtedy. — Nie widziałem, abyś wiele robił wówczas, gdy wrota się przewróciły, a oni runęli do środka — odpowiedział krótko Bram. — Rzeczywiście, Pani, zadaliśmy im tak wielkie straty, że wątpię, czy będą rozważać podjęcie próby następnego szturmu. Co daje nam przynajmniej trochę czasu. — Ziewnął potężnie. — Czas na sen! Jonan postąpił bliżej w stronę więźnia i wymienił z nim długie spojrzenie. Nie było sposobu, by odczytać myśli jeńca, ale Kery miał wrażenie, że dostrzegł dobrze skrywane pod maską obojętności napięcie na twarzy generała. — Nie bardzo wiem, jaką wartość mógłby dla nas przedstawiać więzień, którego musimy karmić, a który nie zna nawet naszego języka — powiedział Ryvańczyk. — Oczywiście mogę się nim zająć, jeśli chcesz, królowo. — Chcę — potaknęła Sathi odruchowo. — Byłoby dziwne, gdyby nie znał zupełnie aluardiańskiego — powiedział Kery. — Wędrowcy poznają go w naturalny sposób. Dowódcy armii najeźdźców powinni znać język swoich wrogów albo przynajmniej mieć tłumaczy. — Z dzikim grymasem, typowym dla Broinów, dorzucił: — Pozwólcie kobietom z Killorn, tym, które straciły mężów, zostać z nim przez chwilę. Sądzę, że prędko okaże się, że zna wasz język — jeśli cokolwiek z niego pozostanie. — Nie — rzucił Jonan kategorycznie. Dał znak swoim żołnierzom. — Zabierzcie tego człowieka do lochów pałacowych i dajcie mu jeść. Przyjdę do niego później. Kery zaczął protestować, ale Sathi położyła dłoń na jego ramieniu i zamilkł. — Pozwól, niech Jonan się tym zajmie — odezwała się głosem bezbarwnym ze zmęczenia. — Wszyscy potrzebujemy teraz wypoczynku. O bogowie, spać! Ludzie z Killorn ustawili wozy na rozległym forum i obozowali tam, na co arystokracja patrzyła z niesmakiem, a pobliscy oberżyści i dziewki z radością. Sathi nalegała, aby trzej przywódcy klanów spali w pałacu, na co przystali, wiedząc, że czekają na nich wygodne pokoje, służba i dobre wina. Kery ocknął się w swoim łóżku i leżał przez dłuższą chwilę, drzemiąc i rozmyślając w półśnie. Kiedy się podniósł, jęknął głośno, bo zesztywniał cały wskutek odniesionych ran i wyczerpania szaleńczą walką. Wszedł niewolnik i natarł go oliwą, po czym przyniósł ogromny posiłek, na miarę barbarzyńcy, po którym Kery poczuł się lepiej. Nie mógł już zasnąć, był niespokojny. Czuł przygnębienie, które często przychodzi po wielkim napięciu. Trudno mu było odepchnąć poczucie nędzy i samotności, jakie w nim wezbrało. Krążył markotnie po pokoju w nikłym świetle kaganków, rzucając się od czasu do czasu na łóżko, po czym zrywał się na równe nogi. Ściany były klatką. Miasto również było klatką, pułapką, w którą dał się złapać jak zaszczute zwierzę i nigdy już nie będzie mógł chodzić po wrzosowiskach Killorn. Jak pchnięcie nożem pojawiło się wspomnienie polowania. Szedł tropem jelenia, daleko od wioski, z oszczepem, hakiem i kudłatym, półdzikim psem przy nodze. Szli długo, aż znaleźli się poza zasięgiem ludzkich oczu i tylko wspaniałe wrzosy, szare, purpurowe i złote otaczały go zewsząd. Dywan pod jego bosymi stopami zdawał się być sprężystym, kłującym wrzosowiskiem Killorn. Miał wrażenie, że wdycha znowu jego mocny zapach i czuje liście chłoszczące kostki nóg. Było mroczno i wietrznie, chmury nadciągały z zachodu wraz z narastającym podmuchem wiatru. Zbierało się na deszcz, a wysoko nad głową krążył samotnie drapieżny ptak. O bogowie wszechmocni, jakżeż ten wiatr śpiewał i wołał do niego, jak chłodził ciało swoim surowym, wilgotnym porywem, jak zawodził w dolinach i ryczał pod mroczniejącym niebem! Zszedł skalistym zboczem w zalesioną dolinę, wodospad szumiał i huczał przy ścieżce, biały, zielony, gniewnie czarny. Schronił się w jaskini, położył na mchu i słuchał wiatru i deszczu, i wodospadu, a kiedy rozpogodziło się, wrócił do domu. Nic nie upolował, ale — na Mornę z Daghów — to niepowodzenie znaczyło dla niego więcej niż wszystkie dawniejsze łowieckie sukcesy! Podniósł leżące obok rynsztunku piszczałki bogów i zaczął oglądać je uważnie obracając w rękach. Były stare, sczerniałe od starości, drewniane części wykonano z drzewa o nieznanej nazwie, zaś skórzany miech ze skóry niewiadomego pochodzenia. Wytarte zostały przez niezliczone pokolenia Broinów, którzy je nosili i stali się tak surowi i nieugięci pod brzemieniem swego groźnego posłannictwa. Rozpędziły legiony z południa, które przybyły do nich na podbój przed stu laty, odparły atak dzikusów z Norii, były z jednookim Alrigiem, gdzie rozbiły swym głosem mury miasta. I więcej niż raz, w tym ostatnim marszu, ratowały ludzi z Killorn. Teraz były martwe. Zginął Koźlarz z Killorn, tajemnica przepadła razem z nim. Lud, którego strzegła, został osaczony jak zwierzyna, by umrzeć z głodu i zarazy w obcym kraju. o Rhiachu, Rhiachu, mój ojcze, powróć zza grobu, powróć i podnieś piszczałki do swych zimnych ust i zagraj wojenną pieśń Killorn! Kery dmuchał w ustnik po stokroć i tylko głuchy świst wydobywał się z trzewi instrumentu. Nawet jednego przyzwoitego tonu, pomyślał gorzko. Nie mógł wytrzymać we wnętrzu, musiał znaleźć się pod gołym niebem, by nie oszaleć. Przerzucając piszczałki przez ramię, otworzył drzwi i poszedł schodami w górę, do ogrodu na dachu pałacu. Wszyscy wkoło spali, w długich korytarzach panowała głucha cisza, czuł się jak ostatni człowiek, który przeżył na Ziemi i wędrował teraz wśród ruin świata. Wydostał się w końcu na dach, podszedł do parapetu i stał tak, patrząc przed siebie. Księżyc był blisko zenitu, co oznaczało, pod tą długością, że przebył już ponad połowę swej drogi ku nowiu i będzie się kurczył w miarę zbliżania ku zachodowi. Wędrował pogodnie po niebie, dodając swój blady blask do migotliwej, rozproszonej poświaty, jaka wypełniała wszystkie Kraje Półmroku i do białego światła pogrzebowego stosu. Miasto leżało ciemne i ciche pod niebem, śpiąc głębokim snem i tylko stłumione kroki i nawoływania straży docierały do Kery’ego. Za miastem płonęły ogromnym kręgiem ogniska Ganasthich i mógł nawet dostrzec ich namioty oraz ciemne kształty wojowników. Rozłożyli się w spokojnym oczekiwaniu na zagładę miasta. Cała kraina oczekiwała w ciszy na śmierć Ryvanu. Myślał, że to niesłuszne, stać tutaj w zapachu ogrodów i czuć ciepły zachodni powiew wiatru na twarzy, gdy niezawodny Lluwynn i Boroda Siłacz, i wesoły młody Kormak leżeli tam szarzy i martwi, a kobiety z Killorn opłakiwały ich. O Killorn, Killorn i twoje jezioro zachodu słońca, czy ich duchy powróciły do ciebie? Pozdrów Mornę, Kormaku, niech twój szept wśród wiatru powie jej, że ją kocham, żeby się nie martwiła. Uświadomił sobie nagle, że ktoś się zbliża i obrócił się z irytacją. Ale rozpogodził się, gdy ujrzał Sathi. Wyglądała urzekająco, gdy tak szła ku niemu, młoda, gibka i piękna, z rozpuszczonymi czarnymi włosami. — Nie śpisz, Kery? — zapytała, siadając na kamiennym parapecie obok niego. — Oczywiście, chyba, że śnisz, Pani — uśmiechnął się. — Głupie pytanie, prawda? — odpłaciła mu swoim ślicznym uśmiechem. — Ale czuję jeszcze oszołomienie po tym wszystkim. — Wszyscy je czujemy, pani. — Och, nie musisz się do mnie zwracać w ten sposób, Kery. I tak jestem dość samotna, siedząc na tronie, ponad innymi. Mów do mnie po imieniu. — Jesteś bardzo miła … Sathi. — Tak lepiej. — Uśmiechnęła się znowu, z zadumą. —Wspaniale walczyłeś dzisiaj! Zmiatałeś ich jak zboże! Kim jesteś, Kery, że dosiadasz tych dzikich byków, jakby to były zwykłe konie? — My z klanu Broinów mamy swoje sposoby. Potrafimy też czuć to, czego inni nie czują. — Kery siadł przy niej. Poczucie zagubienia, jakie w nim było, zelżało trochę. — Musisz być bardzo osamotniona sprawując władzę i pewnie zadajesz sobie pytanie, czy nadajesz się do tego, prawda? Mój ojciec poległ w pierwszej bitwie przeciw Ganasthim i teraz ja przewodzę Broinom, ale kimże jestem, by stać na ich czele? Nie potrafię nawet spełnić mojej pierwszej, najważniejszej powinności. — A cóż to takiego? — spytała. Pokazał jej piszczałki bogów i opowiedział, jak działa ich muzyka: — Czujesz drżenie w całym ciele, kości zaczynają pękać, skały tańczą, góry stękają i bramy piekła otwierają się przed tobą, ale teraz piszczałki zamilkły na zawsze, Sathi. Nikt nie wie, jak na nich grać. — Słyszałam o waszej muzyce w tamtej bitwie — przytaknęła Sathi poważnie. — Byłam zaskoczona, że nie zabrzmiała tym razem. — Lęk i obawa były w jej oczach, a ręka, która dotknęła spękanej powierzchni instrumentu, drżała odrobinę. — Więc to są piszczałki Killorn! Naprawdę nie możesz na nich zagrać? Nie umiesz znaleźć na to żadnego sposobu? Mogłyby być zbawieniem Ryvanu i twojego własnego ludu, i być może wszystkich Krajów Półmroku, Kery. — Wiem. Ale cóż mogę zrobić? Któż może pojąć moce nieba lub otworzyć drzwi piekła, jak nie Llugan Długi Miecz, on sam? — Nie wiem. Ale — Kery — zastanawiam się. Te piszczałki … Naprawdę sądzisz, że zrobili je bogowie, nie ludzie? — Któż, jak nie bóg, mógłby zrobić taką rzecz, Sathi? — Powtarzam, nie wiem. Lecz jeszcze — powiedz mi, co wy myślicie w Killorn o świecie? Czy myślicie, że to płaska równina, ze słońcem zawieszonym na nieboskłonie, zawsze w jednym miejscu? — Tak sądzę. Chociaż spotykaliśmy mędrców w południowych krajach, którzy twierdzili, że Ziemia to okrągła kula, która krąży wokół słońca zawsze zwrócona do niego tą samą stroną. — Tak, mądrzy ludzie w Ryvanie utrzymują, że tak właśnie jest. Dowiedzieli się tego obserwując gwiazdy. Te, które wędrują i te, które są nieruchome. Te pierwsze, to światy takie jak nasz, mówią, a te nieruchome są słońcami, ogromnie daleko stąd. Jest u nas bardzo stara, niejasna legenda o czasach dawno, dawno, bardzo dawno temu, kiedy świat nie zawsze zwracał się tylko jedną stroną ku słońcu. Kręcił się jak bąk, tak że każda jego strona była raz ciemna, raz jasna, na zmianę. Kery zmarszczył brwi, próbując to sobie wyobrazić. Wreszcie skinął głową. — Tak, mogło tak być. I co z tego? — Wszyscy barbarzyńcy myślą, że świat narodził się z grzmotu i płomieni, przed wiekami. Ale niektórzy z naszych myślicieli są zdania, że to stworzenie świata było naprawdę katastrofą, która zniszczyła dawniejszy świat, o którym mówią. Są legendy, a gdzieniegdzie znajdujemy starożytne ruiny, miasta większe niż te, które mamy dzisiaj, ale zniszczone i pogrzebane w ziemi tak dawno, że nawet kamienie, z których je zbudowano, prawie się rozmyły. Ci myśliciele wierzą, że człowiek w tym zapomnianym świecie, który się kręcił, stworzył wielką potęgę, taką, jaką my dzisiaj przypisujemy bogom. Wówczas coś się stało. Trudno to sobie wyobrazić, ale jeden z mędrców powiedział mi kiedyś, że jest przekonany o wzajemnym przyciąganiu się wszystkich rzeczy — to jest powód, dla którego upadają na ziemię, dodał — i jakiś inny świat zbliżył się tak bardzo do naszego, że jego przyciąganie zatrzymało obrót Ziemi i sprawiło też, że księżyc jest dużo bliżej niż był dawniej. Kery zacisnął pięść. — To możliwe — mruknął — to bardzo możliwe. Co się przydarza niewprawnemu jeźdźcowi, gdy jego koń zaryje kopytami w miejscu? Przelatuje nad jego głową, czyż nie tak? Skoro tak, to przecież gwałtowne zahamowanie świata mogło spowodować trzęsienia ziemi większe, niż możemy sobie wyobrazić, które obróciły wszystko w perzynę! — Szybko myślisz. Właśnie to powiedział mi tamten człowiek. W każdym razie, tylko niewielu ludzi i bardzo nieliczne zwierzęta pozostały przy życiu, a o tamtych wielkich dziełach zachowały się tylko legendy. Z upływem wieków ludzie i zwierzęta podlegały zmianom, zwierzęta bardziej niż ludzie, którzy potrafią dostosować otoczenie do swoich potrzeb. Życie zaczęło się rozprzestrzeniać z Krajów Dnia na Kraje Półmroku. Rośliny zmieniły się tak, że potrafiły żyć korzystając z tej odrobiny światła, jaką mamy tutaj. W końcu nawet w Krajach Ciemności pojawiła się uboga roślinność, która może tam przetrwać. Zwierzęta postępowały za roślinami, a ludzie za zwierzętami, aż w końcu świat stał się takim, jakim go widzisz. Obróciła ku niemu swoje duże, poważne oczy. — Czy te piszczałki nie mogły być zrobione w tych wczesnych dniach przez kogoś, kto pamiętał jeszcze co nieco z dawnych sekretów? Nie boga, lecz człowieka takiego jak ty, Kery. A co jeden człowiek potrafi zrobić, drugi potrafi zrozumieć! Nadzieja zabłysła na chwilę w jego duszy, potem zgasła znowu. — Jak? — spytał nieporadnie. A potem, widząc, jak łzy zalśniły w jej oczach dodał: — Może to prawda. Spróbuję. Ale nie wiem nawet od czego zacząć. — Spróbuj — wyszeptała. — Spróbuj! — Ale nie mów nikomu, że piszczałki zamilkły, Sathi. Być może nawet tobie nie powinienen był tego mówić. — Dlaczego? Ty i twój lud macie we mnie przyjaciela. Chciałabym, aby wszystkie plemiona z Killorn były tutaj. — Jonan nie jest przyjacielem — powiedział ponuro. — Jonan to szorstki człowiek, tak. Ale … — Nie lubi nas. Nie wiem dlaczego, ale nie lubi. — Jest dziwny — przyznała. — Nawet nie urodził się w Ryvanie, pochodzi z Gurii, miasta, które podbiliśmy już dawno, oczywiście jego mieszkańcy są pełnoprawnymi obywatelami imperium. Chce się ze mną ożenić, wiedziałeś o tym? — Uśmiechnęła się. — Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Jest taki sztywny. Równie dobrze mogłabym poślubić żelazną zbroję. — Poślubić — Kery zamilkł i zamyślił się, patrząc ponad wzgórzami. — O czym myślisz? — spytała po krótkiej chwili. — Ach! dom — powiedział. — Właśnie myślałem, czy zobaczę jeszcze Killorn. Pochyliła się bliżej ku niemu. Długi czarny kosmyk musnął jego dłoń, poczuł jej lekki zapach. — Czy to taki piękny kraj? — spytała łagodnie. — Nie — odpowiedział. — Jest surowy, szary i odosobniony. Szaleją tam wichry, morze bije o skaliste brzegi, a ludzie przygięci borykaniem się z oporną ziemią. Ale jest tam i przestrzeń, i niebo, i wolność, i nasze domy, i polowania, i zabawy, i stare pieśni przy trzaskających ogniskach, i … — głos mu zamarł. — Zostawiłeś tam kobietę, prawda? — zapytała cicho. Potwierdził ruchem głowy. — To Morna z klanu Daghów, o włosach jasnych jak słońce i pięknych, młodych kształtach. Jej śmiech był jak deszcz padający na spragnioną ziemię. Bardzo się kochaliśmy. — Nie poszła z wami? — Nie. Wiele kobiet chciało iść, więc niezamężne musiały ciągnąć losy. Przegrała. Ja też nie mogłem zostać, gdyż byłem spadkobiercą Broinów i piszczałki miały być moje któregoś dnia. — Zaśmiał się. Śmiech zabrzmiał zgrzytliwie, jak pękające żelazo. — Sama widzisz, na ile się to zdało! — Skoro tak, to dlaczego nie ożeniłeś się z nią przed odjazdem? — Nie mogłem. Takie pospieszne małżeństwo jest sprzeczne z naszym prawem i Morna nie chciała go łamać. — Kery wzruszył ramionami. — Tak więc wywędrowaliśmy z kraju i od tamtego czasu nie widziałem jej więcej. Ale będzie czekać na mnie, a ja na nią. Będziemy czekać, aż … — uniósł dłoń, ale gdy spojrzał znowu na obozowiska oblegających, opuścił ją bezradnie na kolana. — A nie pozostałbyś? — Sathi powiedziała to tak cichym głosem, że musiał pochylić głowę, by ją usłyszeć. — Gdyby Ryvan w jakiś sposób odparł wrogów, mężni ludzie będą tu bardzo potrzebni. Mogliby dostąpić najwyższych zaszczytów w imperium. Nie zostałbyś tutaj? Kery siedział przez chwilę bez ruchu, nie dając poznać po sobie, co się działo w jego duszy. Wiedział co nieco o kobietach. Dość ich było po drodze — krótkich spotkań, szybko blaknących wspomnień. W jego sercu było dość miejsca na jasny obraz tylko jednej, niezapomnianej dziewczyny. Wiedział doskonale, o czym ta kobieta — która była tak młoda, tak piękna i była królową — mówiła do niego i nie mógł tak po prostu tego zlekceważyć. Zwłaszcza że ludzie z Killorn byli ciągle jeszcze obcy w obozie sprzymierzeńców, którzy nie ufali im zbytnio i w sytuacji, gdy Killorn potrzebował każdego, kto ofiarowywał przyjaźń. Broinowie byli sprytnym klanem i nigdy nie dawali się zanadto owładnąć skrupułom. Tylko, że lubił też Sathi jako człowieka. Była dzielna, hojna i mądra, była też, doprawdy, tak wzruszająco młoda. Miała niewiele okazji, by poznać twardą prawdę o życiu. Tylko łajdak mógłby chcieć ją zranić. Westchnęła i cofnęła się odrobinę. Kery odniósł wrażenie, że zesztywniała jakby trochę. Nie odrzuca się oferty królowej. — Sathi — powiedział — dla ciebie, być może, nawet mężczyzna z Killorn mógłby zapomnieć swój dom. Posunęła się nieznacznie w jego stronę, niepewna jego i siebie samej. Wtedy objął ją i pocałował. — Kery, Kery … — szepnęła, a jej usta oddały pocałunek. Bardziej poczuł niż usłyszał kroki. Odwrócił się gwałtownie, ze zwierzęcą czujnością barbarzyńcy. Jonan stał i patrzył na nich. — Proszę o wybaczenie — powiedział generał szorstko. Jego pewność siebie była wymuszona. Potem dodał nagle: — Wasza Wysokość! Ten dzikus, traktujący ciebie … Sathi uniosła dumną głowę. — To jest książę małżonek imperium Ryvanu — powiedziała wyniośle. — Zachowuj się odpowiednio. Możesz odejść. Jonan prychnął i podniósł rękę. Kery spostrzegł uzbrojonych mężczyzn, którzy wyszli zza wysokich kwietników. Wyszarpnął swój miecz. — Straże! — krzyknęła Sathi. Mężczyźni podeszli bliżej. Świsnęło ostrze Kery’ego, trafiając w jedną z tarcz. Okrążyli go. Drzewce pik uderzyły w jego nieosłoniętą głowę. Upadł, zanurzając się w pełną szumu ciemność, kiedy uderzyli znowu. W dół, w dół, w wirującą otchłań nocy. Niewyraźnie, zanim jeszcze utracił świadomość, ujrzał białą brodę i podobną do maski twarz księcia z Ganasth. VI Była to długa, ciężka jazda, zanim się zatrzymali. Kery niemal spadł z konia, do którego był przywiązany. — Powinienem był pomyśleć o tym, że wkrótce się zbudzisz — powiedział mężczyzna z Ganasth. Miał łagodny głos i mówił wystarczająco dobrze po aluardiańsku. — Przykro mi. Nie należy tak traktować człowieka, wożąc go jak worek mąki. Proszę … — Nalał szklankę wina i wyciągnął ją w stronę barbarzyńcy. — Od tej chwili będziesz jechał wyprostowany. Kery łykał chciwie i poczuł, że wracają mu nieco siły. Rozejrzał się wokół. Jechali cały czas na wschód i obozowali teraz przy ruinach jakiegoś gospodarstwa. Ognisko płonęło, a jeden z około dwudziestu wojowników piekł nad nim spory kawał mięsa. Reszta stała opierając się o broń, a ich zimne, bursztynowe oczy nie odwracały się od dwojga więźniów. Sathi stała obok ponurego Jonana i nie spuszczała wzroku z Kery’ego. Uśmiechnął się do niej blado, a ona, z krótkim szlochem, postąpiła krok w jego stronę. Jonan brutalnie pociągnął ją do tyłu. — Kery — spytała głośnym szeptem. — Kery, dobrze się czujesz? — Tak dobrze, jak można w tej sytuacji — powiedział kwaśno. A potem do ganasthiańskiego księcia: — Co to ma znaczyć? Obudziłem się, by stwierdzić, że podryguję na koniu, jadąc na wschód — i to wszystko, co wiem. Jakie są wasze zamiary? — Mamy ich kilka — odpowiedział obcy. Usiadł przy ognisku, owijając się płaszczem przed zimnem wiejącym od ciemnego wschodu. Z obojętną twarzą patrzył w tańczące płomienie, jakby rozumiał ich mowę. Kery siadł również, z ulgą wyprostowując długie nogi. Pomyślał, że spokojnie może się odprężyć. Zabrali jego miecz i piszczałki. Patrzyli na niego jak głodne bestie. Walka nie dawała żadnych szans. — Chodź, Sathi — skinął ręką ku dziewczynie. — Chodź tutaj, koło mnie. — Nie — warknął Jonan. — Niech idzie, jeśli tego chce — powiedział Ganasth. — Ale ten brudny barbarzyńca … — Żaden z nas nie mył się ostatnio. — Łagodny ton głosu stał się nagle twardy jak stal. — Nie zapominaj, generale, że jestem Mongku, dziedzic Tronu w Ganasth. — A ja wywiozłem cię z miasta — odburknął Jonan. — Gdyby nie ja, równie dobrze mógłbyś zginąć z rąk tego rudego dzikusa. — Wystarczy — powiedział Mongku. — Chodź tutaj i siądź przy nas, Sathi. Jego wojownicy poruszyli się. Choć nie znali języka Ryvańczyków, wyczuli zderzenie dwóch przeciwstawnych woli. Jonan wzruszył ramionami i podszedł, by usiąść naprzeciw nich. Sathi podbiegła i przytuliła się do Kery’ego. Pocieszał ją nieporadnie. Nad jej ramieniem skierował pytające spojrzenie na Mongku. — Wydaje mi się, że należy się wam wyjaśnienie — powiedział Ganasth. — Sathi z pewnością zna fakty. Oparł się na łokciu i zaczął opowiadać niemal marzycielskim głosem: — Kiedy Ryvan podbił Gurię, wiele pokoleń temu, niektórzy z jej przywódców zostali wyjęci spod prawa. Uciekali na wschód i tak w końcu dotarli do Kraju Mroków i znaleźli się w Ganasth. Wówczas było to jeszcze barbarzyńskie miasto i Gurianie zostali doradcami króla, ucząc ludzi wszelkich zdobyczy cywilizacji. Mieli nadzieję, że któregoś dnia poprowadzą wojska Ganasthich na Ryvan, częściowo dla zemsty, a częściowo dla bogactwa i łatwiejszego życia w Krajach Półmroku. Życie jest gorzkie i twarde w krajach wiecznej nocy, Sathi. To ciągła walka, by pozostać przy życiu. Czy można się dziwić tak bardzo, że próbujemy dostać się na waszą żyźniejszą ziemię i w wasz łagodniejszy klimat? Potomkowie Gurian stali się w Ganasth arystokracją. Ale ojciec Jonana zaczął rozważać, czy nie powrócić z kilkoma przyjaciółmi, by przygotować upadek imperium od wewnątrz, zanim nastąpi podbój. W owym czasie opanowywaliśmy już kraje naszych sąsiadów i wyczekiwaliśmy chwili, by wyruszyć przeciw Krajom Półmroku. W każdym razie jego ojciec uczynił to i nikt nie podejrzewał, że nie jest w istocie przybyszem z innej części imperium. Jego syn, Jonan, wstąpił do armii, a że był sprytny, silny i zdolny, otrzymał w końcu wysokie stanowisko, na które sama go mianowałaś, Sathi. — Och, nie, Jonan? — wzdrygnęła się w objęciach Kery’ego. — Oczywiście, gdy wkroczyliśmy, musiał walczyć przeciw nam. Obawialiśmy się jedynie jeńców, którzy mogliby go wydać, choć bardzo niewielu Ganasthich wie, kim jest naprawdę. Ryzyko było wliczone, tak. Dobrze jest mieć generała nieprzyjacielskiej armii po swojej stronie! Jonan jest jedną z głównych przyczyn naszego sukcesu. Teraz dochodzimy do mnie, to bardzo prosta historia. Zostałem pojmany i obowiązkiem Jonana, jako obywatela Ganasth, było uratowanie swego księcia — całkiem niezależnie od faktu, że znałem jego tożsamość, a tortury mogły rozwiązać mi język. Mógł zaaranżować moją ucieczkę dość łatwo, nie zwracając na siebie uwagi, ale pojawiły się nowe okoliczności. Pierwszą z nich było przymierze z barbarzyńcami, a zwłaszcza ich niebezpieczna nowa broń, której działanie mogliśmy zaobserwować. Po prostu nie mogliśmy ryzykować, że używać jej będą przeciw nam. Prawdę powiedziawszy, byliśmy niemal zmuszeni ją zdobyć. Ponadto, Jonan pragnie cię poślubić, Sathi, i muszę wyznać, że wygląda to na dobry pomysł. Z tobą jako zakładniczką, Ryvan będzie rozsądniejszy. Później możesz powrócić, jako nominalna władczyni twojego miasta, a wasalka Ganasth, co uczyni dalszy podbój łatwiejszym do przeprowadzenia. Jakkolwiek zbyt łatwym na pewno nie. Mieszkańcom Krajów Półmroku na pewno nie spodoba się wywiezienie ich do Krajów Ciemności, co zapewni nam przestrzeń. Sathi zaczęła płakać, cicho i bezsilnie. Kery pogłaskał jej włosy i nie powiedział nic. Mongku usiadł i sięgnął po płat mięsa, który podał mu żołnierz. — Tak więc Jonan, z kilku zaufanymi ludźmi, wypuścił mnie z więzienia i weszliśmy na dach pałacu za tobą, bo widziano chwilę wcześniej, że tam właśnie poszłaś. Słuchając przez jakiś czas waszej rozmowy stwierdziliśmy, że mieliśmy sporo szczęścia, mogąc równocześnie mieć piekielne piszczałki z północy. No i zabraliśmy też ciebie, Kery. Jonan był za tym, żeby cię zabić, mój przyjacielu, ale przekonałem go, że możesz być użyteczny. Groźbami przeciw tobie poruszymy Sathi bardziej, niż grożąc jej samej, jak sądzę. — Pełzająca wesz — rzucił Kery bezbarwnym głosem. Mongku wzruszył ramionami. — Aż tak podły nie jestem, ale wojna to wojna i zbyt długo patrzyłem na głodujących ludzi w Ganasth, by darzyć zbytnią sympatią tłustych mieszkańców Półmroku. W każdym razie, wyśliznęliśmy się z miasta niepostrzeżenie. Jonan nie mógł zostać, zniknięcie moje i królowej w zbyt oczywisty sposób obarczało go odpowiedzialnością. Ponadto przyszły mąż Sathi jest zbyt cenny, by stracić go w bitwie. Co do mnie, to chciałem osobiście zdać sprawę królowi, jak dobrze idzie wojna do tej pory. Tak więc, zmierzamy do Ganasth. Zapadła cisza, słychać było jedynie trzask skaczących płomieni ogniska. Gwiazdy świeciły nad głowami. W końcu Sathi otrząsnęła się, usiadła wyprostowana i odezwała się cichym, twardym głosem: — Jonan, przysięgam ci, że jeśli mnie poślubisz, zabiję cię. Obiecuję ci to. Oficer nie odpowiedział. Siedział, patrząc w ciemność wzrokiem pełnym lodowatej pogardy, na jego twarzy malowało się zmęczenie. Sathi przylgnęła z powrotem do Kery’ego i wkrótce już spała. Naprzód — naprzód. Byli już teraz poza granicą Krajów Półmroku. Noc ogarnęła ich, a oni wciąż jechali na wschód. Odporni byli, ci Ganasthi, zatrzymywali się tylko na sen, po to by przełknąć coś w pośpiechu i zmienić wierzchowce. Mile drogi pozostawały prędko za nimi. Nie mówili wiele na szlaku. Byli zbyt zmęczeni na postojach i zbyt spieszyli się jadąc. Kery i Sathi mogli wymienić tylko krótkie spojrzenia, uściski dłoni i szepnąć do siebie parę słów pod czujnym, palącym wzrokiem Ganasthich. Była wspaniałą dziewczyną, pomyślał Kery. Trudy drogi ciążyły jej bardzo, ale jechała bez słowa skargi — była wciąż królową Ryvanu! Ryvan, jak długo będzie się trzymał po jej stracie? Kery pomyślał, że Rudy Bram byłby zdolny przejąć dowództwo i zagrzewać miasto do walki, ale wojna na wycieńczenie głodem nie była na żołądki barbarzyńców. Nie mogliby wytrzymać długiego oblężenia. A co ich czekało? Co z zagrabionymi piszczałkami bogów? Nigdy jeszcze nie był w tak posępnym kraju. Było ciemno, wiecznie ciemno, noc, chłód i błyszczące, mroźne gwiazdy wiszące nad nimi. Wszędzie śnieg i lodowaty wiatr, który wdzierał się poprzez futra i ciało aż do samych kości. Księżyc był tu większy niż gdziekolwiek nad Pasem Półmroku, jego chłodne, białe światło spływało w dół i dotykając śnieżnych pól błyszczało, jakby milion maleńkich jak główka od szpilki gwiazd upadło na ziemię. Patrzył na lodowe przestrzenie, czarne, przepastne rozpadliny i poszarpane masywy lodowców. Zziębnięta ziemia dźwięczała — leżąc w swoim śpiworze słyszał grzmot rozrywanych mrozem skał, huk i łoskot dalekich lawin i odległe wycie polujących drapieżników. — Jak możecie żyć tutaj? — spytał Mongku któregoś razu. Ta ziemia jest martwa. Zamarzła dziesięć tysięcy lat temu. — W rejonie Ganasth jest trochę cieplej — powiedział książę. — Wulkany i gorące źródła. Jest też i morze, które nigdy nie zamarza. Są tam ryby, zwierzęta, co się nimi żywią i ludzie, którzy żyją dzięki tym zwierzętom. Ale przybywali tam kiedyś tylko ludzie zaszczuci i ścigani. Zostaliśmy wydziedziczeni i nie domagamy się niczego więcej, jak tylko sprawiedliwego prawa do naszej cząstki życia i powrotu do Krajów Półmroku. W zamyśleniu dodał: — Oglądałem twoją broń, Kery. Myślę, że znam już zasadę jej działania. Dźwięk może sprawić wiele dziwnych rzeczy i są nawet dźwięki zbyt niskie lub zbyt wysokie, by mogło je słyszeć ludzkie ucho. Śpiewak, który utrzyma odpowiednią nutę wystarczająco długo, może sprawić, że szklanka do wina zacznie wibrować i w końcu pęknie. Zbudowaliśmy kiedyś most przy Gardzieli Grzmotów, niedaleko Ganasth, ale wiatr wiejący między skalnymi ścianami spowodował, że most trząsł się lekko w pewnym określonym rytmie, co w końcu doprowadziło do jego zawalenia się. O tak, jeśli znajdzie się odpowiednie tony, wiele będzie można dokonać. Nie wiem, jaki rodzaj muzyki, z piekła rodem, powinien zabrzmieć z tego instrumentu. Ale przekonałem się, że stroiki mogą być dociskane lub poluźniane, a kształt miecha z lekka zmieniany przez odpowiedni chwyt. Znaleźć tylko właściwą kombinację i doprawdy wierzę, że nawet najmniejszy dźwięk wydobyty z niego przy pomocy ludzkiego tchu może zabijać, łamać i kruszyć. — Pochylił swoją kościstą, półludzką twarz w stronę ognia. — Tak, znajdę te dźwięki, Kery, i wówczas piszczałki zagrają dla Ganasth. Barbarzyńca zadrżał, tym razem nie od przenikliwego, zimnego wiatru. Bogowie, bogowie — a jeśli to uczyni, a jeśli te piszczałki miały zagrać ostatnią żałobną pieśń dla Killorn! Przez moment miał dziką chęć rzucić się na Mongku, rozerwać księciu gardło i zabić jeszcze kilku wrogich żołnierzy gołymi rękami. Ale nie — nie — to nic by nie dało. Zginąłby od razu, a Sathi zostałaby sama w Kraju Ciemności. Spojrzał na nią, siedzącą spokojnie przy ogniu. Tańczące światło ogniska zdawało się obmywać krwią jej postać. Posłała mu zmęczony, słaby uśmiech. Dzielna dziewczyna, dobra żona dla wojownika. Ale w grę wchodziły jeszcze piszczałki, Killorn i Morna, która czekała na jego powrót do domu. Zbliżali się już do Ganasth, wiedział to. Przejeżdżali obok źródeł, które wypływały bulgocząc spod śniegu, widzieli czerwony poblask wulkanów na poszarpanym horyzoncie, mijali pola porośnięte białymi grzybami, których uprawą zajmowali się mieszkańcy Kraju Mroków. Wkrótce żelazne wrota zatrzasną się za nimi i jakaż nadzieja im pozostanie? Leżał na wznak w śpiworze i starał się zebrać myśli. Musiał uciec. Jakoś musiał uciec i zabrać piszczałki bogów. Ale podjąć próbę i skończyć z tuzinem włóczni w ciele, oznaczałoby koniec wszelkiej nadziei. Wiatr wiał, przysypując śpiących śniegiem. Dwaj ludzie stali na straży, a ich niesamowite błyszczące oczy cały czas patrzyły na jeńców. W tym królestwie cieni, gdzie on był na wpół ślepy, oni widzieli doskonale. Mogliby upolować go jak zwierzę. Co robić, co robić? Podczas długiej jazdy wieźli go z rękami skrępowanymi z tyłu i kostkami nóg przywiązanymi do strzemion, a uzda jego konia uwiązana była do kulbaki siodła jednego z jeźdźców. Nie było wówczas żadnego sposobu, by uciec. Przyturlał się bliżej Sathi przewracając się, niby w niespokojnym śnie. Dotknął ustami skórzanego śpiwora, marząc, że dotyka jej twarzy. — Sathi — szepnął tak cicho, jak to tylko było możliwe. — Sathi, nie ruszaj się, ale słuchaj uważnie. — Tak — jej głos dotarł do niego przez wiatr. — Tak, kochanie. — Spróbuję się przebić, kiedy będziemy wstawać rano. Pomóż mi, jeśli możesz, tylko bez narażania się. Nie sądzę, byśmy mogli uciec razem, ale czekaj na mnie w Ganasth! Przez chwilę leżała w milczeniu. — Będzie, jak chcesz, Kery. I cokolwiek się zdarzy, kocham cię. Powinien był coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Odsunął się i całkiem po prostu zasnął. Obudziło go szturchnięcie w bok tępym końcem włóczni. Ziewnął szeroko, usiadł rozpinając śpiwór i sprężył wszystkie mięśnie. — Z końcem tego przejazdu będziemy już w mieście — powiedział Mongku. Kery wstał powoli, obliczając dystans. Strażnik stał obok niego, trzymając swobodnie włócznię w jednej ręce. Reszta rozeszła się wokół obozu lub tłoczyła przy ognisku. Spętane razem konie widoczne były jako gęsty cień na krawędzi obozowiska. Kery wyszarpnął włócznię stojącemu najbliżej i kopnął go z rozmachem w brzuch. Potem okręcił się i uderzając po łuku, rąbnął drugiego w podbródek jej ciężkim, tępym końcem. Ostrze wpakował trzeciemu w gardło. W tym samym momencie ruszył pędem przed siebie. Jeden z Ganaslhich krzyknął i złożył się do rzutu włócznią. Sathi poderwała się, chwytając drzewce i ściągając je w dół. Kery gnał susami ku koniom. Dwaj ludzie trzymali tam straż. Jeden z nich wyciągnął miecz i zadał cios. Ostra klinga przebiła gruby kaftan i odzież pod nim, rozcinając mu ramię — ale niezbyt poważnie. Kery przemknął dołem, unikając sztychu i uderzył go w szczękę. Wyrwał mu broń i ciął z półobrotu drugiego strażnika, wytrącając mu topór z ręki i rozplątując twarz. Pozostali pędzili już w jego stronę. Schylił się i przeciął pęta najbliższemu koniowi. Deszcz włóczni padał koło niego, gdy wskoczył na oklep na grzbiet wierzchowca. Wczepił lewą dłoń w długą grzywę, uderzył piętami w boki przestraszonego zwierzęcia i ruszył galopem, na wolność. Dwaj Ganasthi przecięli mu drogę. Kery pochylił się nisko nad szyją konia i spiął go do cwału, kłując ostrzem miecza. Kiedy dojechał do nich, ciął jednego na odlew i ujrzał, jak pada z okrzykiem. Drugi odskoczył z drogi jego szaleńczej szarży. — Hai — ah! — krzyknął Kery. Gnał z łoskotem kopyt przez lodową równinę, ku rysującym się na północy ciemnym wzgórzom. Strzały świszcząc biegły jego śladem, słyszał też niewyraźny tętent pościgu za sobą. Był sam w kraju wrogów, w kraju mrozu, gdzie mógł widzieć nie dalej niż na pół mili przed sobą, w kraju głodu i mieczy. Podążali za nim, a on musiał użyć wszystkich swoich myśliwskich umiejętności nabytych w Killorn i całej wiedzy wojownika, przyswojonej w długiej wędrówce, by im umknąć. A potem — do Ganasth! VII Miasto wyłaniało się przed nim z ciemności, wyciągając swe kamienne palce ku wiecznie błyszczącym gwiazdom. Było z czarnego kamienia, jego zwaliste mury otaczały ciasne ulice i wysokie posępne domy. Miasto nocy, miasto ciemności — Kery wzdrygnął się. Za miastem wznosiła się góra, ciemniejszy cień na tle mroźnego nieba. Był to wulkan. Z jego paszczy bił czerwony płomień, migocząc w porywach wiatru. Iskry i dym unosiły się nad Ganasth. Gorący zapach siarki zawisł w ostrym powietrzu. Ogień przydawał lekkiego, krwawego odcienia zimnemu odblaskowi gwiazd i księżyca na śniegu. Przez ogromne, główne wrota prowadziła do miasta droga, po której wciąż poruszali się żółtoocy mieszkańcy Kraju Mroków. Kery szedł zdecydowanie przed siebie, w tłumie, ciągle bliżej miasta. Miał na sobie zwykłe, tutejsze skórzane odzienie, które ukradł w leżącym na uboczu domostwie. Kaptur płaszcza zsunięty nisko miał osłaniać obce rysy jego twarzy. Szedł uzbrojony, jak większość mężczyzn, z mieczem przypasanym do boku. A ponieważ szedł równo i spokojnie, nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Gdyby został odkryty i podniosły się krzyki, byłby to oczywisty koniec jego zamierzeń. Dwanaście snów marszu i ukrywania się na pustkowiu, trzęsienia się z zimna i głodu, polowania na zwierzęta, które widziały, podczas gdy on był ślepy, z ciągłym pościgiem Ganasthich za sobą — wszystko poszłoby na marne. Zginąłby, Sathi zostałaby zmuszona do odegrania znienawidzonej roli, a Killorn z biegiem czasu stałby się domem dla obcych. Musiał jednak w końcu zgubić pościg, pomyślał. Błądząc wśród wzgórz, nie natrafił więcej na ślad wojowników, którzy przedtem podążali jego tropem. Tak więc ruszył dalej, w stronę miasta, ze swą szaloną i beznadziejną misją. Znaleźć kobietę i broń w samym sercu kraju wrogów, których język był mu nieznany — doprawdy, bogowie mogliby się uśmiać. Był już blisko wrót. Wyrastały nad nim jak olbrzymy, a przejście przez gruby mur miejski było tunelem. Żołnierze stali na straży i Kery pochylił niżej głowę. Tłum przepływał powoli. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. W tunelu było ciemno jak w piekle i tylko Ganasthi mogli się w nim orientować. Kery szedł po omacku, potrącając ludzi i modląc się, żeby gniewne spojrzenia, jakie ściągał na siebie, nie zdemaskowały jego przebrania. Kiedy wydostał się w końcu na zewnątrz, ciężko łapał powietrze. Poszedł dalej, wzdłuż ciemnej ulicy, czując na policzkach zimny podmuch wiatru, który zawodził między budynkami. Lecz dokąd się teraz udać, gdzie iść? Ruszył ku sercu miasta. Większość władców wolała zamieszkiwać w centrum. Ganasthi byli cichym ludem. Przechodnie przemykali ukradkiem w mroku, niemal bezszelestnie. Słychać było jedynie lekkie skrzypienie śniegu pod ich stopami. Tłumy krążyły niemo po placach targowych, kupując i sprzedając przy użyciu zdawkowych gestów lub rzucanych szeptem monosylab. Miasto ledwo dostrzegalnych duchów … Kery sam niemal czuł się duchem, cieniem szaleńca, który przedostał się do królestwa władcy piekieł. Odnalazł w końcu to miejsce po długim błądzeniu w krętych uliczkach, bardziej przez przypadek niż cokolwiek innego. Zatrzymał się w cieniu budynku i stał tak, patrząc i ważąc swoje szansę. Wysoki mur otaczał pałac. Mógł dostrzec tylko jego dach, ale widać było, że stał nieco w głębi. Wypatrzył niedaleko małą bramę w murze — najwidoczniej dodatkowe wejście — niewielkie, przy którym stał tylko jeden strażnik. Teraz! Na wszystkich bogów, teraz! Odwaga opuściła go na chwilę, stał drżący i spocony, oblizując wyschnięte usta. Nie był to lęk przed śmiercią. Zbyt długo żył z bóstwami ciemności za pan brat — ale miał niewielką tylko nadzieję, że opuści żywy te nocne wzgórza. Myślał też o zadaniu, jakie stało przed nim, o jego ogromie i ruinach, które pozostawiłaby klęska. Gwałtowne bicie serca niemal rozsadzało mu żebra. Co, tak naprawdę, miał teraz zrobić? Jaki był jego plan? Dotarł do Ganasth po przebyciu straszliwej drogi, rzadko planując dalej niż na jeden sen naprzód w swej zaciętej wędrówce. Ale teraz — teraz musiał podjąć decyzję, i nie mógł. Odetchnął głębiej i ruszył w poprzek ulicy. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. W tej części miasta panował niewielki ruch, ale w każdej chwili ktoś mógł wyjść zza narożnika ulicy i zobaczyć go. Musiał działać szybko. Podszedł do wartownika, który rzucił mu pogardliwe spojrzenie. Nie było w nim podejrzliwości, bo któż mógłby się obawiać czegokolwiek w samym sercu Ganasth? Kery wyciągnął swój miecz i zaatakował. Wartownik krzyknął i zniżył włócznię. Kery z łatwością odtrącił drzewce na bok. Miecz błysnął i dosięgnął gardła tamtego. Strażnik zachwiał się i ze straszliwym rzężeniem upadł na ziemię. Teraz prędko! Kery wziął hełm leżącego i włożył na głowę. Jego długie kędziory były dość jasne, by na pierwszy rzut oka uchodzić za włosy mieszkańca Ganasth, a przyłbica zasłoniła jego oczy. Zdjął swoje okrycie i włożył zakrwawiony kaftan, a na wierzch zarzucił płaszcz. Wziąwszy włócznię w rękę, wszedł przez bramę. Ktoś krzyknął. Rozległ się tupot nóg na ulicy i na ścieżce przed nim. Posłyszano hałas. Kery spojrzał dziko wokół siebie i dostrzegł białe chaszcze grzybów, które rosły tu w świetle księżyca. Wczołgał się tam i przyczaił. Strażnicy przebiegli ścieżką. Światło księżyca połyskiwało jak zimne srebro na ostrzach włóczni. Kery zaczął pełznąć na brzuchu, pod osłoną zarośli, w stronę czarnego pałacu. Leżąc na krawędzi srebrzystej, otwartej przestrzeni szukał oczyma następnego miejsca, ku któremu mógłby skoczyć. Budynek był długi i wyniosły, z czarnego marmuru, zdawał się mieć około czterech pięter wysokości. Widoczni byli tylko dwaj strażnicy, stojący przy drzwiach. Reszta musiała pobiec w kierunku alarmu. Dwaj … Kery podniósł się i w tym samym momencie ruszył pędem w ich stronę. Znajomy hełm i kaftan mogły zmylić ich czujność przez chwilę, której potrzebował, ale musiał biec szybko, by dać im jak najmniej czasu. — Vashtung! — zakrzyknął jeden z nich. Znaczenie okrzyku było wystarczająco jasne. Kery rzucił włócznią w drugiego, który ciągle wydawał się wahać. Włócznie straży nie były bronią poręczną. Jednak zdołał trafić wartownika, który upadł ranny na ziemię, czyniąc sporo hałasu swoim rynsztunkiem. Jego towarzysz postąpił naprzód, aby odeprzeć atak. Miecz Kery’ego zafurczał w powietrzu. Uderzył nim w rękojeść włóczni wysuniętej ku niemu. Ostrze wbiło się w twarde drewno — pociągnął i odepchnął je na bok. Znalazłszy się twarzą w twarz z przeciwnikiem, kopnął kolanem z okrutną precyzją. Wówczas drugi leżący chwycił go za nogę w kostce i przewrócił na ziemię. Kery zwinął się — szaleństwo walki ogarniało go coraz mocniej, jakby piszczałki Broinów brzmiały w jego głowie. Lęk i niezdecydowanie minęły. Uchwycił rękoma szyję żołnierza i ścisnął. Dopiero gdy pękł kręgosłup tamtego, mógł znowu wstać na równe nogi. Podniósł miecz i włócznię, podbiegł po stopniach do drzwi i wpadł do środka. Teraz — Sathi! Miał jednego sprzymierzeńca w tym piekielnym domostwie. Długi i cichy korytarz, oświetlony czerwonym światłem kaganków ciągnął się przed nim. Pobiegł nim, a jego buty budziły głuchy pogłos, który podążał razem z nim w półmroku. Dwaj ludzie w liberiach służących stali w komnacie, do której się wśliznął. Patrzyli na niego osłupiali. Przebił jednego mieczem, ale drugi umknął z krzykiem. Zaalarmuje innych, lecz nie było czasu na pogoń. Nie było czasu! Klatka schodowa prowadziła na wyższe piętro i Kery wbiegł po schodach, skacząc po trzy stopnic. Słyszał poniżej przytłumione, niespokojne uderzenia w wielki gong — sygnał alarmowy — ale zimna furia opanowała go już bez reszty. Kolejny służący patrzył tępo na niego. Kery schwycił go brutalnie i przyłożył mu miecz do gardła. Ganasth trząsł się w panice, co wydawało się dziwne w zestawieniu z jego drętwą twarzą. Kery wyszczerzył się okrutnie i dźgnął lekko ostrzem. — Sathi! — powiedział nagląco. — Sathi z Ryvanu! Poganiany, trzęsący się ze strachu służący poprowadził Kery’ego, wskazując drogę. Weszli następnymi schodami, potem dalej, długim przedsionkiem, bogato obwieszonym futrami i tkaninami. Przechodzący lokaje gapili się na nich, niektórzy umykali biegiem. Bogowie, ściągną mu całe Ganasth na kark! Przed zamkniętymi drzwiami stał strażnik. Kiedy służący wskazał wejście, Kery ogłuszył go i podbiegł, by pokonać następną przeszkodę. Żołnierz z okrzykiem uniósł włócznię. Obie włócznie uderzyły równocześnie. Strażnik miał na sobie pancerz i ostrze Kery’ego ześliznęło się po metalu, raniąc go w lewe ramię. Ganasth uskoczył i posługując się włócznią z ogromną zręcznością, odtrącił broń Kery’ego na bok. VIII Kery upuścił swoją włócznię, chwycił drzewce przeciwnika obiema rękami i szarpnął. Ganasth trzymał mocno. Kery nacisnął i przysunął się bliżej. Nagle zwolnił chwyt i niemal upadł na tamtego, ale zdołał wyciągnąć miecz. Krótka klinga błysnęła i wartownik upadł. Drzwi były zamknięte. Łomotał w nie rozpaczliwie, słysząc tupot nóg na schodach. — Sathi! — krzyczał. — Sathi, to ja, Kery! Otwórz! Pierwsi żołnierze ukazali się na końcu korytarza. Kery rzucił się całym ciałem na drzwi. Odskoczyły, a on wpadł do środka i zatrzasnął je za sobą, zamykając na zasuwę. Sathi stała pośrodku, w jej oczach było zaskoczenie. — Och, Kery — wyszeptała — Kery, przybyłeś … — Nie mamy czasu — rzucił. — Gdzie są piszczałki Killorn? Starała się zachować spokój. — Mongku je ma — powiedziała. — Jego pokoje są na wyższym piętrze, nad tymi … Drzwi grzmiały i trzeszczały od uderzeń, gdy tamci próbowali je wyważyć. Sathi chwyciła go za rękę i pociągnęła do drugiego pomieszczenia. W kominku płonął przygasający ogień. — Myślałam nad tym wcześniej, na wypadek gdybyś się zjawił — odezwała się. — Jedyna droga stąd prowadzi przez komin. Możemy wyjść na dach, a potem znowu na dół. — Wspaniale, dziewczyno! Kery wygarnął pogrzebaczem kłody i węgle na dywan, podczas gdy Sathi barykadowała drzwi komnaty. Nabierając głęboko powietrza, wszedł do paleniska, zaparł się plecami i stopami o boki kominka i rozpoczął wspinaczkę. Resztki gryzącego dymu dławiły oddech. Wciągał powietrze i czuł ogień w płucach. Całkowita ciemność i cuchnące, duszące powietrze pełne dymu. Czuł łomotanie serca i opuszczały go powoli siły. Wyżej, wyżej i wyżej, ciągle dalej w górę. — Kery — dobiegł do niego z dołu jej zduszony głos i kaszel. — Kery, już nie mogę. Zsuwam się … — Trzymaj się! — wykrztusił. — Tutaj. Złap. Mój pas … Poczuł nagły ciężar ciągnący go w dół wśród gęstej od dymu ciemności. Zaparł się mocniej, wziął głębszy, bolesny oddech i wdrapywał się dalej, wciąż wyżej i wyżej. I na zewnątrz! Wyczołgał się z komina i upadł na dach. Świat wirował mu przed oczyma, był zupełnie zamroczony. Chciwie wciągał świeże powietrze do poranionych płuc. Płakał, a łzy wypłukiwały sadzę z jego oczu. Podniósł się i pomógł Sathi wstać. Oparła się o niego, drżąc z wysiłku i z zimna pod gwiaździstym niebem. Rozejrzał się wkoło, szukając drogi zejścia na dół. Tak — tam dalej — tamte drzwi, wychodzące na niewielki taras. Teraz szybko. Pełzali po spadzistym, oblodzonym i śliskim dachu, pomagając sobie nawzajem i starając się dotrzeć do balustrady. W końcu Kery zaczepił palcami o jej krawędź i wciągnął ich oboje na taras. — Chodź! — rzucił szybko. — W każdej chwili mogą nas dogonić — Co robić? — wymamrotała. — Co robić? — Odebrać piszczałki — warknął, a krew Broinów zagotowała się w nim na nowo. — Odebrać piszczałki i zniszczyć je, gdyby nic innego nie dało się zrobić. Przeszli przez drzwi i wąskimi schodami zeszli na czwarte piętro pałacu. Sathi patrzyła teraz na długi, pusty korytarz. — Byłam tu już przedtem — powiedziała z opanowaniem. — Pozwól mi się zastanowić, tak, tędy, tak sądzę … Kiedy szli wzdłuż mrocznego korytarza, dodała: — Traktowali mnie tutaj całkiem dobrze, naprawdę z szacunkiem, choć byłam tylko więźniem. Ale, och, Kery, zobaczyć ciebie było dla mnie jak ujrzeć promień słońca! Zatrzymał się i pocałował ją, przelotnie, zastanawiając się czy będzie mógł kiedykolwiek zrobić to jak należy. Najprawdopodobniej nie, ale była dobrym towarzyszem w drodze przez to piekło. Weszli do ogromnego przedpokoju. Kery szedł z wyciągniętym mieczem, jedyną bronią jaka mu pozostała, ale nikogo nie było w pobliżu. Wszyscy królewscy strażnicy musieli ruszyć za nimi w pogoń. Z wilczym grymasem na twarzy podszedł do następnych drzwi. — Kery … — Sathi przylgnęła do niego. — Kery, czy odważymy się na to? To może oznaczać śmierć … Wspaniała, bogato umeblowana amfilada komnat, cichych i mrocznych, ukazała się jego oczom. Przeszedł cicho przez pierwszą, rozglądając się na boki jak polujące zwierzę, potem zajrzał do następnej. Dwaj mężczyźni stali tam, rozmawiając — Jonan i Mongku. Zobaczyli go i zamarli, tak straszny przedstawiał sobą widok — zbryzgany krwią, sczerniały od dymu, z zimną wściekłością w niebieskich oczach. Wykrzywił osmaloną twarz, w której błysnęły białe zęby, wyciągnął przed siebie miecz i postąpił w ich stronę. — Tak więc przyszedłeś — odezwał się Mongku spokojnie. — Tak — odrzekł Kery. — Gdzie są piszczałki Killorn? Jonan ruszył ku niemu, sięgając do pasa po miecz. — Zatrzymam go, książę — powiedział. — Porąbię go dla ciebie na drobne kawałki. Kery odparł jego atak ze szczękiem stali. Krążyli teraz wokół siebie, sprężeni, na przygiętych nogach, czekając sprzyjającej sytuacji. Śmierć zawisła w powietrzu. Sathi wiedziała dobrze, że tylko jeden z tych dwóch opuści komnatę. Jonan zrobił krótki wypad, zadając pchnięcie, Kery odskoczył. Oficer był sprawniejszy w posługiwaniu się krótkim mieczem niż on, który przywykł do długich mieczy z północy. Zbił sztych na dół, opuszczając gwałtownie swój miecz. Jonan sparował, a potem był już tylko łomot i szczęk, sztychy i uskoki, cięcia i błysk, łoskot stali. Ostrza ześlizgiwały się z jękiem po sobie, szermierze oddychali ciężko, a w ich oczach był mord. Jonan zerwał wolną ręką płaszcz z ramion i machnął nim przed oczyma Kery’ego. Ten, nic nie widząc, uderzył na ślepo, a Jonan zawinął tkaniną, próbując okręcić nią miecz przeciwnika. Niemal w tej samej chwili rzucił się naprzód, zadając cios. Kery opadł na jedno kolano i przyjął uderzenie na hełm, pozwalając klindze zeskoczyć na bok. Jedną ręką chwycił Jonana w pasie i pociągnął na siebie. Tarzali się po posadzce, rycząc, gryząc i orząc paznokciami. Jonan schwycił miecz, a Kery złapał go za nadgarstek. Potoczyli się pod ścianą. Kery przerzucił nogę przez biodra Jonana i wydostał się na wierzch, przygniatając go swoim ciężarem. Schwycił obiema dłońmi jego uzbrojone ramię, podsunął zgiętą rękę pod łokieć i złamał kość. Jonan zawył. Kery sięgnął, wyrwał miecz ze słabnących palców i zatopił go w piersi Jonana. Podniósł się, drżąc w furii i spojrzał na piszczałki z Killorn. Wyglądało tak, jakby pozbawiona wyrazu twarz Mongku uśmiechnęła się. Ganasth trzymał broń, obejmując ją ramionami, ustnik przy wargach. Skinął głową. — Już wiem, jak się tym posłużyć — powiedział. — Rzeczywiście to broń straszliwa. Kto ją posiada, będzie mógł rządzić światem któregoś dnia. Kery stał czekając, ręka z mieczem opadła bezwładnie. — Tak — mówił Mongku. — A teraz zagram. Kery pobiegł do niego przez komnatę — a Mongku zagrał. Dźwięk zagrzmiał, dziki, okrutny, ogarniający i wstrząsający nim, rwący nerwy i ścięgna. Kości czaszki zaczęły drgać, krzyk nocy rozległ się w jego mózgu. Upadł na ziemię, czując okropne drgawki wszystkich mięśni, świat rozpływał się za mgłą. Piszczałki grały dalej. Dobranoc, Kery, dobranoc, dobranoc! To grają żałobną pieśń świata, koniec Killorn, to koniec wszystkich rzeczy, zawodzący brzękliwie w twoim ciele … Sathi posuwała się wolno naprzód. Była z tyłu, za grającym, piekielny ton nie uderzył jej z taką siłą i choć wszystkie zmysły Kery’ego zbliżały się do granicy śmierci, widział, jakim wysiłkiem okupywała każdy krok, a mosiężna lampa niemal wypadała jej z ręki. Mongku zapomniał o niej. Grał skupiony, obserwując, jak Kery umiera, koncentrując się na działaniu muzyki. Sathi uderzyła go z tyłu. Upadł, wypuszczając piszczałki i obrócił nieprzytomne oczy ku górze, na nią. Uderzyła jeszcze raz i jeszcze. Potem podbiegła do Kery’ego i przytuliła jego głowę do siebie, łkając z przerażenia i nienawiści. — Prędko, prędko, kochany, musimy uciekać, zaraz tu będą — słyszę ich już w przedsionku, chodź … Kery usiadł. Głowę rozsadzało mu coś, jak dudnienie dzwonów, czuł palący ból w mięśniach i zupełne osłabienie, jakby spoczęła na nim ogromna, żelazna ręka. Ale pozostawało to, co było do zrobienia i ta myśl zwróciła mu siłę, zaczerpniętą nagle z jakiegoś zapomnianego źródła mocy. Stanął na drżących nogach i podniósł piszczałki bogów. — Nie — odezwał się. — Kery … — Nie będziemy uciekać — powiedział. — Mam jeszcze pieśń do zagrania. Zobaczyła zimną i nieobecną maskę jego twarzy. Nie był to już Kery zawsze gotów do śmiechu, pełen beztroskiej brawury i tęsknoty za porzuconym domem. Stał się nagle kimś innym, gdy wziął piszczałki w ręce, stał się czymś, co było jakby poza nim, surowe, srogie i pełne powagi. Zdało się, że cienista komnata wypełniła się duchami jego przodków, którzy byli kiedyś Koźlarzami z Killorn, a teraz on stał na straży. Skuliła się przy nim dla osłony. Wokół grającego był zawsze niewielki, zaczarowany krąg, w który nie przenikała muzyka. Czuła jednak, że człowiek, przy którym stała, był jej obcy. Kery podniósł ustnik piszczałek do warg i zadął. Poczuł wibrację pod stopami. Ściany zaczęły falować przed jego oczyma, w miarę, jak niesłyszalne tony wprawiały w drganie powietrze. On sam nie słyszał nic poza zwykłą barbarzyńską muzyką wojenną, którą znał dobrze, ale zobaczył śmierć krążącą wokół. Oddział strażników wpadł przez drzwi — zatrzymali się, spojrzeli na wysoką postać grającego, a potem zawyli z bólu i zgrozy. Kery grał. A kiedy grał, rozpostarł się przed nim Killorn. Ujrzał rozległe, szare wrzosowiska poruszane wiatrem, jasny połysk wysokiej tarniny, ptaki frunące pod postrzępionymi chmurami. Przestrzeń, samotność i wolność, szeroki kraj surowego, gorzkiego piękna, skały, co uformowały jego kości, i ziemię, która wyżywiła jego ciało. Stał nad jeziorem zachodu słońca, burza szalała, z deszczem i błyskawicami, fale rozbijały się o brzeg, ginąc pełną gniewu śmiercią na ostrych kamieniach. Szedł naprzód grając, a żołnierze Ganasth umierali przed nim. Trzęsły się mury pałacu, ozdoby i zasłony spadały na drżącą posadzkę, budynek jęczał cały, gdy demoniczna muzyka odbijała się w nim echem. Grał dla nich pieśń polowania, długiej, dzikiej pogoni za umykającą zwierzyną, szalonego i upojnego biegu z wiatrem, gwałtownego oddechu rozsadzającego płuca i krwi tętniącej w uszach. Grał im o ognisku i przyjaźni, i małych chatach przycupniętych pod potężnym niebem. A ściany zaczynały walić się za nim. Filary trzęsły się i pękały, dach zaczął się zapadać, a wszyscy umierali wokół. Grał wojnę, dźwięki piszczałek i krzyk ludzi, zgrzyt żelaza, tętent kopyt i tupot stóp, błysk światła na broni. Wyśpiewał dla nich całą armię, co szła po obrzeżach świata z ognistymi mieczami i strzałami jak deszcz i cały gmach runął w gruzy w tym samym momencie, gdy przestąpił jego próg. Czule, marzycielsko, grał o pięknej Mornie, Mornie, co stała z nim kiedyś na brzegu jeziora, gdzie zawsze zachodzi słońce, słuchając plusku drobnych fal i patrząc na zachód, gdzie kładły się jak na stosie warstwy złota, czerwieni i migotliwej purpury. Grał o oczach i ustach, włosach Morny i o tym, co szeptali kiedyś do siebie na spokojnym brzegu jeziora. Ale i w tej pieśni była śmierć. Ziemia zaczęła trząść się pod Ganasth. Niewiele jest siły w płucach jednego człowieka, ale i ta siła, gdy posłuży się właściwym dźwiękiem poruszyć może coś, daleko w głębi ziemi i wówczas świat zadrży. Mieszkańcy Kraju Mroków kotłowali się w nieludzkim strachu, ślepej panice, którą grały im piszczałki. Bramy były zamknięte, ale Kery swoją grą obalił je. Potem obrócił się twarzą ku miastu i zagrał pieśń gniewu bogów. Zagrał deszcz i zimno, przenikliwy wiatr, lodowce posuwające się z północy w wirze śnieżnych zamieci, światło błyskawic i miasta, co rozsypały się w proch. Zagrał im szaleństwo świata, zapadające się kontynenty, ogromne fale połykające brzegi i góry zionące płomieniami w niebo. Zagrał cyklony i burze piaskowe, nieubłagane, wiejące od północy wichury. Zagrał im ruinę, śmierć i gasnące słońce. Gdy przerwał i razem z Sathi opuścił na wpół zniszczone miasto, nikt nie wyruszył za nimi w pościg. Nikt z tych, którzy przeżyli, nie odważył się na to. Wydawało się im obojgu, gdy ruszyli w drogę przez śnieżne pustkowia, że wulkan za nimi zaczął wyżej miotać płomienie. IX Stał samotnie w ogrodzie pałacu w Ryvanie, patrząc na miasto. Być może myślał o ciężkiej podróży powrotnej z Kraju Mroków. Być może myślał o triumfalnym dniu, kiedy chyłkiem przekradli się do twierdzy, a potem wyszli znowu, Koźlarz z Killorn i Rudy Bram, by rozbić oblężenie i rozproszyć armię Ganasth, i ujrzeć niedobitków uciekających na wschód. Być może myślał o przyszłości — kto wie? Sathi zbliżyła się do niego cicho, nie wiedząc, co powiedzieć. Obrócił się i uśmiechnął do niej dawnym pogodnym uśmiechem, który znała, a w którym było coś jeszcze. Był bogiem wojny Killorn i to naznaczyło go swoim piętnem. — Tak więc wszystko skończyło się dobrze — powiedział. — Dzięki tobie, Kery — odrzekła łagodnie. — Może nie tak dobrze, mimo wszystko — zdecydował. — Zbyt wielu wspaniałych ludzi poległo, zbyt wiele ziemi legło odłogiem. Minie sto lat, zanim to nieszczęście pójdzie w zapomnienie. — Ale osiągnęliśmy to, o co walczyliśmy — powiedziała. — Ryvan jest bezpieczny i wszystkie Kraje Półmroku także. Wy, ludzie z Killorn macie ziemie, której potrzebowaliście. Czy to nie wystarczy? — Przypuszczam, że tak — Kery poruszył się niespokojnie. — Ciekaw jestem, jak mają się sprawy w Killorn? — Ciągle jeszcze chcesz tam wrócić? — Starała się powstrzymywać łzy. — To jest wspaniały kraj, jesteś tu bohaterem, jak wy wszyscy z północy. Chciałbyś wrócić do tamtego? — Rzeczywiście — powiedział. — Wszystko, co mówisz, to prawda. Bylibyśmy szaleni wracając tam. — Spojrzał na nią chmurnie. — Być może zdarzy się tak, że w czasie długiego oczekiwania na powrót większość z nas uzna, że życie tutaj jest lepsze i pozostaną. Ale nie ja, Sathi. Ja właśnie jestem szalony. — Ten kraj potrzebuje ciebie, Kery. Ja potrzebuję. Ujął ją lekko pod brodę i uśmiechając się spojrzał z odrobiną smutku w jej oczy. — Lepiej zapomnij, kochanie — powiedział. — Nie pozostanę tutaj, gdy tylko będzie szansa powrotu. Potrząsnęła głową, odetchnęła głęboko i powiedziała z zapamiętaniem w głosie: — Zostań więc tak długo, jak będziesz mógł, Kery. — Naprawdę chcesz tego? — zapytał wolno. Przytaknęła. — Ty też jesteś szalona — rzekł. — Ale to cudowne szaleństwo. Objął ją ramionami. Zaśmiała się, trochę żartobliwie, a trochę z nadzieją. — Będę miała wiele czasu na to, byś zmienił zdanie. I będę próbowała cię przekonać! Przełożył: Piotr Kowalski CLEMENCE HOUSMAN WILCZYCA Okazałe zabudowania farmy wypełnione były światłem, hałaśliwym śmiechem, gwarem rozmów i odgłosami pracy. Jedynie najmłodsi i najstarsi mogli siedzieć bezczynnie — malutki Rol tulący szczeniaka i stara Trella dziergająca mozolnie zesztywniałymi palcami robótkę ręczną. Zapadł wczesny wieczór, służba porzuciła swe zajęcia na zewnątrz i przeniosła się do obszernej izby wewnątrz jednego z budynków. Wielu mężczyzn zabrało się za snycerstwo. Zapewniono im najlepsze i najjaśniej oświetlone miejsca; inni naprawiali sprzęt rybacki, uprzęże, a trzy pary rąk trudziły się nad wielką siecią rybacką. Kobiety w większości sortowały i mieszały kacze pierze lub siekały słomę. Stały tu także warsztaty tkackie, choć aktualnie nikt na nich nie pracował. W zapamiętałym warkocie kręciły się trzy wrzeciona. Najzręczniej i najszybciej nawijana nić wyłaniała się z palców pani domu. W jej pobliżu usadowiła się gromadka dzieci, splatających knoty do świec i lamp. W środku każdej grupki pracujących umieszczona była lampa: w miejscach najbardziej odległych od ogniska ustawiono dodatkowe dwa źródła ciepła — stalowe kosze wypełnione jarzącym się węglem drzewnym, przynoszonym coraz to z głównego paleniska. Jego blask rozjaśniał najodleglejsze zakamarki, sięgając poza światła mniejszych lamp. Małego Rola znużyła zabawa z psiakiem, odsunął go więc i ruszył w kierunku Tyra, starego wilczura, który drzemał w cieple, powarkując i skomląc przez sen. Rol rozsiadł się obok niego, obejmując go za kudłatą szyję i tuląc jasną główkę do czarnego pyska. Tyr polizał go niedbale i przeciągnął się sennie. Rol pomrukiwał, przewracał się i przyciskał zapraszająco, ale stare psisko odpowiadało łagodną obojętnością i sennym spojrzeniem. — Nie, to nie — urażony brakiem wzajemności Rol porzucił wilczura, dla którego okazał się nie dość godnym towarzyszem zabawy. Tyr nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, a chłopiec powędrował gdzie indziej w poszukiwaniu rozrywki. Uwagę jego przyciągnął kosz z kaczym pierzem w odległym rogu. Wgramolił się pod stół i posuwał na czworakach, jako że normalny sposób chodzenia nie bawił go zupełnie. Gdy znalazł się już w pobliżu kobiet, leżał jeszcze przez chwilę, obserwując je uważnie. Na jego widok jedna z nich skinęła głową i uśmiechnęła się. Wyszedł wówczas, chowając się za jej spódnicą. Przemknął wśród kobiet prawie nie zauważony, aż znalazł sposobność, by zdobyć pełną garść pierza. Z łupem znów przemierzył całą izbę i wyłonił się tuż obok snycerza. Przez dobrą chwilę chłopiec był spokojny. Obserwował ruchy silnych i zwinnych dłoni, operujących błyszczącymi narzędziami. Na twarz spadały mu maleńkie zrzynki drewna, które Sweyn zdmuchiwał ze swego dzieła. W końcu Rol podniósł się bardzo ostrożnie, gdyż najmniejsze szturchnięcie zniecierpliwiłoby snycerza. Objął rękami i nogami nogę Sweyna, a głowę oparł na jego kolanie. Był to dowód dziecięcego uwielbienia dla swego ideału. Rol był zadowolony, a nawet bardziej niż zadowolony, kiedy Sweyn przerwał na chwilę pracę, żeby z nim pożartować, pogłaskać go po głowie, pociągając za kędziorki. Rol zamarł w błogim bezruchu i trwał tak najdłużej, jak potrafił. W końcu Sweyn zapomniał o jego obecności, nie poczuł nawet, kiedy chłopiec puścił jego nogę. Podobnie jak nie zauważył zniknięcia jednego ze swych narzędzi. Dziesięć minut później rozległ się żałosny płacz, malec wydzierał się całą mocą swych zdrowych płuc, przerażony krwawiącą obficie przeciętą ręką. Wiele było potem przytulania, pocieszania, mycia, bandażowania, nieco łajania, aż głośny krzyk przemienił się w stłumiony szloch, a spłakane dziecko znów umieszczono w kącie koło komina, gdzie drzemała Trella. Tym razem wyczerpanemu emocjami, bólem i strachem Rolowi oświetlone ogniem miejsce bardzo odpowiadało. Tym bardziej że i Tyr poruszony jego szlochem już go nie lekceważył, okazując całą swą psią sympatię i uwagę. Lizał go i wiernie patrzył w oczy. Jedynie poczucie wstydu psuło chłopcu dobry nastrój. Żałował, że płakał tak głośno. Pamiętał, jak kiedyś Sweyn wrócił do domu z martwym niedźwiedziem i przetrąconym ramieniem. Ani jednym słowem czy grymasem nie okazał cierpienia, choć usta miał zbielałe z bólu. Biedny, mały Rol raz jeszcze zaszlochał nad swoją słabością. Cienie i pełzające jęzory ognia zaczęły snuć chłopcu dziwne opowieści, a rozlegające się w kominie wycie wiatru zdawało się im przytakiwać. Ogromna, czarna paszcza komina zawieszonego wysoko nad paleniskiem niby tajemnicza otchłań wciągała ciemne kłęby dymu wraz z iskrami. Przed nią, wysoko w ciemności, grzmiały i jękliwie zawodziły rozszalałe żywioły, tak że chwilami, jakby ogarnięty paniką, dym wracał z czeluści i kłębił się pod powałą, aż krokwie stawały się niewidoczne. Wówczas wiatr, goniąc wściekle swą ofiarę, walił całą mocą w drzwi i okna. Ukołysany do snu Rol, po jednym z takich głośnych porywów uniósł zdziwioną główkę i zaczął nadsłuchiwać. Na chwilę ustał również gwar rozmów i wówczas rozległ się zadziwiająco wyraźny głos dochodzący z zewnątrz — był to głos dziecka: — Otwórzcie, otwórzcie, wpuście mnie — kwilił cienki głosik gdzieś z dołu, dużo poniżej klamki, która poruszała się, jakby usiłowało sięgnąć do niej małe dziecko, słychać też było delikatne uderzenia małej piąstki. Ktoś znajdujący się w pobliżu zerwał się, by otworzyć drzwi. — Nikogo nie ma — powiedział. Tyr uniósł łeb i ponuro zawył. Podniósł się i Sweyn, nie dając wiary, że myli go słuch. Podszedł do drzwi. Na zewnątrz panowała ciemna noc, niebo zaciągnięte było ciężkimi chmurami. Ustał wiatr i spadł śnieg. Aż po ganek leżała nietknięta warstwa śniegu, nigdzie nie było śladu ludzkiej obecności. Sweyn uporczywie wytężał wzrok, ale widział jedynie ciemne niebo, jasny śnieg, a pomiędzy nimi czarną linię gnących się na wietrze sosen porastających szczyt wzniesienia. — To pewnie wiatr — powiedział i zamknął drzwi. Na wielu twarzach malował się strach. Wszyscy słyszeli wyraźnie słowa: „Otwórzcie, otwórzcie, wpuście mnie!” Wiatr mógł wywołać skrzypienie drewna albo poruszyć klamką, ale nie mógł wydać głosu dziecka ani stukać do drzwi wyraźnymi uderzeniami dziecięcej piąstki. Do tego ten dziwny, niezwykły skowyt wilczura stanowił zły omen, nawet jeśliby pominąć całą resztę. Tu i ówdzie zaczęto opowiadać dziwne rzeczy, dopiero ostra reprymenda pani domu stłumiła te głosy do szeptu. Przez jakiś czas wszyscy czuli się nieswojo, zapanowała krępująca cisza. Powoli napięcie ustąpiło i na powrót zrobiło się gwarnie. Jednak pół godziny później cichy szmer z zewnątrz wystarczył, by wszyscy zamarli w pół gestu i zamilkli w pół słowa. Wszystkie twarze zwróciły się w tym samym kierunku. — To Chrystian, spóźnia się — powiedział Sweyn. Ale nie — to było szuranie słabych nóg, a nie kroki młodego mężczyzny. Obok odgłosów niepewnego stąpania usłyszano stukanie kijem do drzwi i starczy, wysoki głos. — Otwórzcie, otwórzcie, wpuście mnie! — Tyr uniósł się i zawył żałośnie. Zanim ustało stukanie kija i wołanie, Sweyn zdołał doskoczyć do drzwi i rozwarł je na oścież. — Znów nikogo nie ma — powiedział pewnym głosem, choć w oczach jego malował się niepokój. Patrzył przed siebie, ale widział tylko puste, pokryte śniegiem połacie, niskie, chmurne niebo, a pomiędzy nimi linię jodeł gnących się na wietrze. Bez słowa zamknął drzwi i przeszedł przez izbę. Zwróciły się ku niemu pobladłe twarze, jak gdyby to on miał rozwiązać tę zagadkę. Nie mógł nie dojrzeć pytania czającego się w niemych oczach. Z trudem zachował spokój. Zawahał się, spojrzał na matkę, panią domu, potem na przerażonych ludzi, i z powagą, na oczach wszystkich uczynił znak krzyża. Za nim przeżegnali się wszyscy pozostali, martwą ciszę przerwało westchnienie ulgi, jakby czynność ta uwolniła długo wstrzymywany oddech. Nawet pani domu była zaniepokojona. Odstawiła wrzeciono i podeszła do syna. Rozmawiali przez chwilę szeptem, tak aby nikt nie słyszał. Jednak zaraz potem, donośnym pełnym głosem, jakby skierowanym do wszystkich, skarciła jedną z dziewek za pogańskie przesądy. Być może próbowała w ten sposób uciszyć swe własne obawy i przeczucia. Nikt już nie ośmielił się głośno mówić. Ciche rozmowy rwały się i co chwila zapadała martwa cisza. Wszelkie czynności wykonywano tak cicho, jak tylko było to możliwe, wstrzymywano je na najlżejsze skrzypnięcie drzwi pod naporem wiatru. Po jakimś czasie Sweyn zostawił swoją robotę i przysiadł się do grupy siedzącej najbliżej drzwi pod pretekstem dawania wskazówek i pomagania najmniej doświadczonym. Nagle rozległ się odgłos męskich kroków na ganku. — Chrystian! — wykrzyknął Sweyn równocześnie z matką; on krzyknął z pewnością siebie, ona autorytatywnie, jakby chciała w ten sposób znów poruszyć zatrzymane wrzeciona. Tyr uniósł się w rozdzierającym skowycie. — Otwórzcie, otwórzcie, wpuście mnie! Był to męski głos, drzwi trzeszczały w zawiasach pod naporem jego siły. Sweyn czuł drganie desek, gdyż natychmiast znalazł się przy drzwiach, otwierając je na oścież i stając naprzeciw pustego ganku, poza którym widział jedynie śnieg, niebo i pochylone wiatrem jodły. Przez długą chwilę stał w otwartych drzwiach. Powiało lodowatym zimnem, ale i śmiertelnym strachem, który wstrzymywał bicie serca. Sweyn narzucił na siebie obszerny płaszcz z niedźwiedziej skóry. — Dokąd idziesz, Sweyn? — Tylko na ganek, matko. — Przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. Otulił się ciężkim futrem, oparł o najlepiej chroniącą przed wiatrem ścianę ganku. Usiłował uciszyć nerwy, by móc stanąć twarzą w twarz z diabłem albo jego diabelskim dziełem. Ze środka nie dochodził żaden odgłos, choć słyszał trzaski buzującego ognia. Panował przenikliwy ziąb. Wkrótce zdrętwiały mu stopy, ale powstrzymywał się od wejścia do środka, by nie wywołać paniki, nie chciał też zejść z ganku, by nie zostawić śladów na nietkniętym śniegu, który stanowił ostateczny dowód na to, że żadna istota nie mogła stukać do drzwi, gdyż śnieg spadł jakieś dwie godziny temu. „Kiedy ustanie wiatr, znów będzie padał śnieg” — pomyślał Sweyn. Czuwał tak przez blisko godzinę, nie zobaczył jednak żadnej żywej istoty, nie usłyszał żadnego podejrzanego dźwięku. „Nie będę dłużej marzł” — postanowił w końcu i wszedł do środka. Kiedy położył dłoń na klamce, rozległ się na wpół zdławiony krzyk jednej z kobiet, która kiedy już wszedł, odetchnęła głośno z ulgą. Nikt go o nic nie zapytał, tylko jego matka z wymuszoną obojętnością rzuciła: — Nie widziałeś, żeby Chrystian wracał? — jakby lękała się wyłącznie z powodu nieobecności swego drugiego syna. Ledwie Sweyn dotarł do paleniska, ponownie rozległo się wyraźne pukanie. Tyr skoczył ponad Rolem ku drzwiom, oczy nabiegły mu krwią, obnażył białe kły i zaatakował, unosząc przednie łapy. Rozległ się wyrazisty, łagodny głos. Ujadanie Tyra uniemożliwiło zrozumienie słów. Nikt poza Sweynem nie poruszył się. Ten podszedł zdecydowanym krokiem, nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Weszła biało odziana kobieta. Żywa — młoda — piękna — nie żadne widmo. Tyr skoczył ku niej. Obszerne futro pomogło jej zwinnie uniknąć jego ostrych zębów, wyrwała zza pasa małą obosieczną siekierkę i unosząc ją wysoko złożyła się do ciosu. Sweyn chwycił psa za obrożę i odciągnął na bok, krzycząc i zmagając się z nim. Gość stał na progu, bez ruchu, z wysuniętą nogą i uniesionym ramieniem, aż pani domu pospieszyła na spotkanie, a Sweyn przekazał rozwścieczonego Tyra innym. Wrócił potem do drzwi, zamknął je i zaczął przepraszać za tak gwałtowne przyjęcie. Wówczas kobieta opuściła ramię, umieściła siekierkę na powrót przy pasie, poluzowała futro wokół twarzy i zarzuciła swój długi, biały płaszcz na plecy — wszystko to jakby jednym płynnym ruchem. Była młodą i urodziwą dziewczyną. Nosiła dziwny strój — w zasadzie ubrana była po męsku, ale było w tym coś bardzo kobiecego. Piękna futrzana tunika, ledwie zakrywająca kolana, stanowiła jedyną jej spódniczkę, nogi okryte były wysokimi wiązanymi butami myśliwskimi. Białą futrzaną czapę nasunęła głęboko na twarz, z jej brzegów opadały aż na plecy długie, futrzane ogony, niby wstążki. Gdy weszła, dwa spośród nich zawiązane były wokół szyi. Teraz rozwiązała je i odrzuciła do tyłu. Odsłoniły długie, jasne warkocze, sięgające aż do zdobionego kością pasa, zza którego groźnie połyskiwała siekierka. Sweyn wraz z matką zaprowadzili gościa do ognia, nie zadając żadnych pytań ani nie wykazując ciekawości. Dziewczyna dobrowolnie opowiedziała historię swej podróży do dalekich krewnych, o tym, jak nie spotkała umówionego przewodnika i przeoczyła znaki mające wskazać jej drogę. — Sama! — wykrzyknął Sweyn zaskoczony. — Przebyłaś samotnie tak długą drogę, sto mil? — Tak — odpowiedziała z uśmiechem. — Przez te wszystkie wzgórza i pustkowia zamieszkane przez ludzi dzikich i okrutnych jak zwierzęta? Uśmiechnęła się pogardliwie, kładąc dłoń na swej siekierce. — Nie boję się ani ludzkich bestii, ani ludzi, natomiast oni często boją się mnie. Opowiedziała niezwykłe historie o swym wolnym i zuchwałym życiu myśliwego, o bitwach, które stoczyła. Słowa wymawiała powoli, z lekkim akcentem, jak gdyby mówiła w języku dla siebie obcym. Czasem na jej twarzy malowało się wahanie, milkła w pół zdania, szukając odpowiednich słów. Stała się ośrodkiem zainteresowania, które rozproszyło w pewnym stopniu przerażenie wywołane tajemniczymi głosami. W tej jasnowłosej istocie nie było nic złowieszczego, pomimo dziwnego akcentu. Mały Rol podpełzł bliżej, wpatrując się intensywnie w obcą kobietę. Nie zauważony przez nikogo, delikatnie dotykał i gładził skrawek jej miękkiego, białego płaszcza, którego obfite fałdy sięgały podłogi. Przyłożył go pieszczotliwie do policzka, a później przysunął się bliżej jej kolan. — Jak masz na imię? — zapytał. Uśmiech i gotowość, z jaką przystąpiła do odpowiedzi, uchroniły Rola od reprymendy, na którą naraził się swym zachowaniem. — Moje prawdziwe imię — powiedziała — brzmiałoby dziwnie dla twych uszu. Ludzie w tym kraju dali mi z tego powodu inne imię: White Fell. Mały Rol powtarzał, nie przestając gładzić jej futra: — White Fell, White Fell. Jej jasna twarz, miękki i piękny strój podobały się Rolowi. Podniósł się i z utkwionymi w niej oczyma oraz niepojętą dla siebie samego determinacją oparł się łokciami o jej kolana. Własna odwaga zapierała mu dech. — Rol! — skarciła go ciotka. — Och, nic nie szkodzi — odparła White Fell, uśmiechając się i głaszcząc chłopca po głowie. I tak Rol został. Posunął się jeszcze dalej, dając się unieść własnej brawurze, wdrapał się jej na kolana. Objęła go gestem, który stłumił wszelkie protesty. Rol rozsiadł się uszczęśliwiony, badając palcami trzonek siekierki, kościane ćwieki zdobiące jej pas, piękną klamrę na szyi i jasne warkocze. Pocierał policzek o miękkie futro spływające z ramion — wszystko to czynił z dziecięcą ufnością i wiarą w dobro piękna. White Fell nie odkryła głowy, poluźniła jedynie futrzane wiązadła wokół szyi. Rol, szepcząc jej imię, wyciągnął ku niej ręce, a potem objął ją i pocałował, raz i drugi. Roześmiała się uszczęśliwiona i także go pocałowała. — Czy dziecko nie jest zbyt uciążliwe? — zapytał Sweyn. — Ależ nie — odpowiedziała szczerze, choć może zbyt gwałtownie. Rol ponownie rozsiadł się na jej kolanach i zaczął rozwijać bandaż, którym owinięto mu skaleczoną rękę. Zatrzymał się na moment, kiedy ujrzał ślad krwi, ale po chwili kontynuował, aż ukazała się cała dłoń z widocznym, długim choć powierzchownym rozcięciem. Pokazał ranę White Fell, pragnąc, by go pocieszała i okazała swe współczucie. Na widok skaleczonej ręki i zakrwawionego bandaża kobieta wstrzymała nagle oddech i przywarła do Rola tak mocno, że ten zaczął się wyrywać. Ukryła twarz za plecami chłopca, tak że nikt nie dostrzegł nagłej zmiany. W wyrazie jej twarzy było teraz coś odrażającego. Tymczasem gdzieś daleko, za sosnowym laskiem, za niewielkim wzgórzem, spieszył do domu Chrystian. Był na nogach od świtu, roznosząc wszystkim myśliwym mieszkającym w promieniu dwunastu mil wezwania do udziału w polowaniu na niedźwiedzia. Ponieważ zajęło mu to wiele czasu, biegł teraz długimi posuwistymi krokami, pokonując szybko kolejne mile. Około północy znalazł się w ciemnym sosnowym lesie. Nieznacznie tylko zwolnił kroku, choć ścieżka była niewidoczna. Znów znalazł się na otwartej przestrzeni, przed nim ukazała się, odległa o jakieś dwieście metrów od podnóża wzniesienia, farma. Przyspieszył radośnie i prawie natychmiast odskoczył daleko w bok i zamarł w bezruchu. Na śniegu spostrzegł trop wielkiego wilka. Ręką bezwiednie namacał nóż, jedyną broń, jaką posiadał. Pochylił się, ukląkł, zniżając głowę do poziomu zwierzęcia i rozejrzał się wokół. Przyspieszone bicie serca spowodowane było nie tylko forsownym marszem. Samotny wilk, zazwyczaj potężny i agresywny, nie waha się zaatakować człowieka. Wilczy trop, który ujrzał, był największym z tych, które Chrystian widział w życiu, i o ile wiedział, największym z tropów, jakie widziano ostatnio w okolicy. Wiódł z sosnowego lasu w dół. Jakim szczęściem, pomyślał, było opóźnienie, które uprzednio tak go złościło. Co za szczęście, że nie przechodził przez ciemny las, kiedy kryło się w nim straszne niebezpieczeństwo. Szedł ostrożnie wilczym tropem. Wiódł on w dół, przecinał szeroki, zamarznięty potok, znów schodził niżej, ku farmie. Ktoś, kto nie znał się na tropach tak dobrze jak Chrystian, mógłby zwątpić w to, że są to ślady wilka, podobne mógł zostawić Tyr lub inny duży pies. Ale on był całkowicie pewien, że nie myli śladów psa z wilczymi. Wprost — ku farmie. Wilk, który ośmielił się polować tak bardzo blisko ludzkiej siedziby, wywoływał w Chrystianie zdumienie i lęk. Wyciągnął nóż i zdwoił czujność. Gdyby Tyr był z nim! Prosto — prosto do samych drzwi, gdzie nie było już śniegu. Nagle serce podeszło mu do gardła i nieomal zatrzymało się. Tu trop się urywał. Ganek był pusty, żadnych śladów powrotnych. Na tle nieba odcinały się pionowe sosny; gromadziły się niskie chmury, wiatr ustał, kilka płatków śniegu wolno opadało na ziemię. Oszołomiony i przerażony Chrystian stał przez chwilę bez ruchu, w końcu nacisnął klamkę i wszedł do środka. Objął wzrokiem wszystkie postacie i twarze, a pośród nich także i postać gościa, jej piękną twarz i futrzane odzienie. Pojął straszliwą prawdę. Wiedział, kim jest. Tylko kilka osób zwróciło uwagę na jego przybycie. Izba wypełniona była krzątaniną, zbliżał się czas kolacji. Odkładano narzędzia, przesuwano kozły i stoły. Chrystian nie wiedział dokładnie ani co robi, ani co mówi, poruszał się i odzywał na wpół mechanicznie, czekając jakby przebudzenia z koszmarnego snu. Sweyn i matka oszczędzili mu zbędnych pytań, zakładając, że jest zziębnięty i zmęczony. Nagle spostrzegł, że został usadzony w pobliżu ognia, naprzeciw owej strasznej istoty o powierzchowności pięknej dziewczyny. Śledził każdy jej ruch, zamierając z przerażenia, kiedy widział, jak dotyka Rola. W pobliżu znajdował się także Sweyn. On również patrzył tylko na White Fell, ale jakże inaczej! Ona zaś, wydawało się, iż nie dostrzega wzroku żadnego z nich — ani zimnego przerażenia Chrystiana, ani gorącego uwielbienia Sweyna. Bracia byli bliźniakami, lecz pomimo uderzającego podobieństwa różnili się od siebie znacznie. Mieli podobny regularny profil, jasnobrązowe włosy i ciemnoniebieskie oczy, Rysy Sweyna jednakże były doskonałe jak u młodego boga, podczas gdy rysy Chrystiana nie były tak idealne. Linia jego ust była zbyt prosta, oczy nieco zbyt głęboko osadzone, a kontury twarzy, w porównaniu z twarzą Sweyna, zbyt kanciaste. Byli jednakowego wzrostu — Chrystian trochę zbyt szczupły w zestawieniu ze wspaniałą sylwetką Sweyna, którego szerokie barki i muskularne ramiona stanowiły ideał zarówno męskiej urody, jak i siły. Jako myśliwy Sweyn nie miał równych sobie, jako rybak był bezkonkurencyjny. Cała okolica uznawała go za najlepszego zapaśnika, jeźdźca, tancerza i śpiewaka, Jedynie w biegach można go było pokonać, ale mógł to uczynić tylko jego brat. Wszystkich innych dystansował Sweyn z łatwością. Tylko Chrystian był szybszy. Potrafił dotrzymać kroku Sweynowi w najbardziej morderczym biegu, rozmawiając przy tym i śmiejąc się swobodnie. Chrystian niewiele sobie robił z chyżości własnych nóg, uznając je za najmniej istotną część ludzkiego ciała. Nie zazdrościł też bratu jego sprawności fizycznej, i w wielu dziedzinach zajmował skromnie drugie miejsce. Kochał go, jak kochać potrafi bliźniak — dumny ze wszystkiego, co osiągał Sweyn, cieszył się nim takim, jaki był. Z pokorą przyjmował fakt, że jego wielka miłość nie do końca jest odwzajemniana, gdyż uznawał sam siebie za znacznie mniej godnego uczucia. W obecności dzieci i kobiet Chrystian nie ośmielił się ujawnić straszliwej prawdy, którą poznał. Czekał na okazję, aby skonsultować ją z bratem. Sweyn jednak nie zauważał, czy też nie chciał zauważyć gestów Chrystiana i odwracał ciągle twarz w kierunku White Fell. Chrystian wycofał się w głąb izby, nie mogąc dłużej pozostać biernym wobec ogarniającego go przerażenia. — Gdzie jest Tyr? — zapytał nagle. A kiedy dostrzegł go w odległym rogu, dodał: — Dlaczego jest uwiązany? — Rzucał się na gościa — odpowiedział ktoś z obecnych. Oczy Chrystiana pałały. — Tak? — zapytał podejrzliwie. Wstał i bez słowa podszedł do przywiązanego Tyra. Pies podniósł się i powitał go pełen żalu i oburzenia, jak to potrafi tylko nieme zwierzę. Chrystian pogłaskał go po łbie. — Dobry Tyr! Dzielny pies. Tylko oni znali prawdę — jedynie oni — i człowiek wraz z niemym psem dodawali sobie otuchy. Oczy Chrystiana powędrowały znów w kierunku White Fell. Oczy Tyra także — wysunął się na całą długość łańcucha. Ręka Chrystiana spoczywała na karku psa, czuł, jak drży w bezsilnej furii. Zaczął też drżeć w podobny sposób, z furią, której źródłem był nie instynkt, lecz wiedza. Obydwaj byli jednak bezsilni. Och, gdybyż nie kobieca postać, jaką przybrała, której nie ośmielał się tknąć! Gdyby nie to, razem z Tyrem stanęliby do walki, w której albo by zabili, albo zostali zabici. Powrócił do zadawania pytań. — Jak długo ona tu jest? — Przyszła jakieś pół godziny przed tobą. — Kto otworzył jej drzwi? — Sweyn, nikt inny by się nie odważył. Ton odpowiedzi był tajemniczy. — Dlaczego? — naciskał Chrystian. — Czy wydarzyło się coś dziwnego? Powiedzcie mi! Opowiedzieli mu półgłosem o trzykrotnym wołaniu u drzwi, o tym, że nikogo nie było na zewnątrz, o złowieszczym wyciu Tyra i bezskutecznej warcie Sweyna na ganku. Chrystian zwrócił się do brata z prośbą o kilka słów na osobności. Nie umiał już dłużej być cierpliwy. Rozstawiono stoły i Sweyn wskazywał właśnie White Fell jej miejsce przeznaczone dla gości. To było straszne! Będzie z nim pod jednym dachem dzielić chleb! Podszedł, dotknął Sweyna i błagalnie wyszeptał swą prośbę. Sweyn spojrzał na niego niecierpliwie, potrząsnął głową. Chrystian niczego nie wziął do ust. W końcu nadarzyła się okazja. Pytano White Fell o punkty orientacyjne, które pozostawiła oraz o stanowiący miejsce spotkania kurhan, do którego miała tej nocy dotrzeć. Pani domu i Sweyn zaprotestowali: — Ależ to jest trzy mile stąd — rzekł Sweyn — i nie ma tam jakiegokolwiek schronienia, jeśli nie liczyć opuszczonego szałasu. Zostań z nami na noc. Jutro pokażę ci drogę. Wydawało się, że White Fell waha się. — Trzy mile — odparła — wobec tego powinnam dostrzec lub usłyszeć sygnały. — Wyjrzę na zewnątrz — powiedział Sweyn — ale jeśli nie będzie żadnego sygnału, musisz zostać z nami. Udał się w kierunku drzwi. Chrystian milcząco poszedł za nim. — Sweyn, czy wiesz, kim ona jest? Zaskoczony gwałtownością ruchów i natarczywością brata, Sweyn zapytał: — Ona? Kto? White Fell? — Tak. Jest wilkołakiem. Sweyn wybuchnął śmiechem. — Czyś ty oszalał? — zapytał. — Nie, zobacz sam. Chrystian wyprowadził go z ganku na miejsce, gdzie widział tropy — widział, ponieważ teraz już ich tam nie było. Padał właśnie śnieg, który pokrył wszystkie ślady. — No więc? — zapytał Sweyn. — Gdybyś przyszedł, kiedy dawałem ci znaki, zobaczyłbyś na własne oczy. — Co bym zobaczył? — Tropy wilka, prowadzące wprost do drzwi. Tropów powrotnych nie było. Trudno było nie przejąć się choćby samym tonem wypowiedzi Chrystiana, mimo że mówił szeptem. Sweyn przyglądał .się badawczo bratu, ale w ciemności nie widział dobrze jego twarzy. Położył łagodnie rękę na jego ramieniu, chcąc dodać mu otuchy, poczuł, jak drży cały z przejęcia i przerażenia. — Nieraz widzi się straszne rzeczy, kiedy mróz cię przeniknie. Wróciłeś przemarznięty i wyczerpany. — Nie — przerwał Chrystian — dostrzegłem trop na szczycie skarpy i szedłem nim aż tu, do drzwi. To nie było przywidzenie. Sweyn jednak czuł inaczej. Chrystian zawsze łatwo poddawał się marzeniom i dziwnym nastrojom, choć nigdy nie opętało go tak niedorzeczne podejrzenie. — Nie wierzysz mi? — rzucił Chrystian z desperacją. —Musisz, przysięgam, że to prawda. Czy jesteś ślepy? Nawet Tyr to widzi! — Twoje myśli staną się jaśniejsze jutro, kiedy odpoczniesz przez noc. Pójdź wraz ze mną i White Fell do Hill Cairn, i jeśli nadal będziesz coś podejrzewał, sprawdzisz, jakie zostawia ślady. Urażony tak wyraźnym zlekceważeniem swych przestróg, Chrystian gwałtownie odwrócił się ku drzwiom. Sweyn zatrzymał go. — Co teraz? Co zamierzasz zrobić? — Jeśli ty mi nie wierzysz, to może uwierzy mi matka! Uchwyt Sweyna zacieśnił się. — Nic jej nie powiesz — stwierdził z naciskiem. Zazwyczaj Chrystian był uległy wobec starszego brata, teraz jednak wyrwał się i równie stanowczo odparł: — Dowie się o tym! Sweyn jednak stał bliżej drzwi i nie dopuścił go do nich. — Dość już strachu jak na jeden wieczór. Jeśli utwierdzisz się w swoim podejrzeniu, poinformujesz ją o tym jutro. Chrystian jednak nie ustępował. — Kobiety tak łatwo dają się wystraszyć — perswadował Sweyn. — Gotowe są uwierzyć w każde głupstwo nie poparte faktami. Bądź mężczyzną, Chrystianie, daj sobie sam radę ze swą wizją wilkołaka. — Gdybyś mi uwierzył … — zaczął Chrystian. — Za chwilę uwierzę, że jesteś głupcem — przerwał Sweyn, tracąc cierpliwość. — Ktoś mógłby posądzić cię o niegodziwość. Zamieniłeś White Fell w wilkołaka, ponieważ częściej uśmiechała się do mnie niż do ciebie. Żart ten miał swoje podstawy, gdyż faktycznie White Fell obdarzała swymi pełnymi uroku spojrzeniami właśnie jego, całkowicie ignorując Chrystiana. Zarozumiałość Sweyna zawsze była szczera i poniekąd usprawiedliwiona. — Jeśli potrzeba ci powiernika, zwierz się starej Trelli. Ze skarbnicy jej mądrości — jeśli jej pamięć dopisze — dowiesz się o starych sposobach rozprawiania się z wilkołakami. O ile pamiętam, nie wolno spuszczać podejrzanej osoby z oczu o północy, kiedy to musi ona na powrót przybrać postać wilka. Jeśli przemianę tę ujrzy oko ludzkie, pozostanie już w tej postaci na zawsze. Albo jeszcze lepiej jest pokropić jej ręce i stopy wodą święconą, co stanowi dla niej pewną śmierć. Och, nie obawiaj się, staruszka Trella będzie mnóstwo na ten temat wiedziała. Lekceważenie Sweyna nie było już dobroduszne, czuł wściekłość z powodu tak niedorzecznego oskarżenia White Fell. Ale Chrystian był zbyt przygnębiony, by się obrażać. — Mówisz o tym jak o wymysłach starych kobiet, ale gdybyś widział to co ja, chciałbyś, aby nie były to tylko rojenia. Zamierzam wypróbować ich skuteczność! — Dobrze — odparł Sweyn z szyderczym śmiechem. — Zrób to. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko nie zdradzisz się ze swoimi podejrzeniami. A teraz daj mi słowo, że zachowasz milczenie i nic będziemy musieli już dłużej tu marznąć. Chrystian milczał. Sweyn ponownie położył mu rękę na ramieniu i na próżno usiłował w ciemności dojrzeć wyraz jego twarzy. — Nigdy dotąd nie kłóciliśmy się, Chrystianie. — To ja nigdy dotąd się nie kłóciłem — odparł tamten, uśmiechając się po raz pierwszy. Pamiętał, że jego własny brat nieraz dawał powody do kłótni. — Dobrze — powiedział dobitnie Sweyn. — Jeśli powiesz cokolwiek przeciwko White Fell, pożałujesz tego. Wypowiedział te słowa jak ultimatum, po czym odwrócił się i wszedł do środka. Za nim wszedł Chrystian, jeszcze bardziej zgnębiony niż poprzednio. — Pada śnieg, nic nie widać. Oczy White Fell zwróciły się ku nim, jakby nie dostrzegając Chrystiana zatrzymały się na postaci Sweyna. — Czy nie było słychać żadnych sygnałów? — zapytała. — Czy nie słyszałeś dźwięków rogu? — Nic nie widziałem i nic nie słyszałem — ale nawet gdyby było inaczej, zamieć śnieżna by cię tu zatrzymała. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Serce Chrystiana stężało na widok uczuć, jakie rozniecił w oczach Sweyna jej uśmiech. Nocą, kiedy wszyscy już spali, Chrystian pomimo zmęczenia czatował na zewnątrz izby gościnnej, czekając, aż wybije północ. Nic nie słyszał. Czyżby stare podanie o przemianie o północy było nieprawdziwe? Co znajdowało się po drugiej stronie drzwi? Kobieta czy bestia? Dałby sobie uciąć prawą rękę, aby poznać odpowiedź. Instynktownie położył dłoń na klamce i delikatnie nacisnął, oczekując w gruncie rzeczy, że drzwi będą zamknięte od środka. Drzwi jednak ustąpiły, stanął na progu, a twarz owiało mu chłodne powietrze. Okno było otwarte, pokój pusty. A więc Chrystian mógł spać nieco spokojniej. Z wielkim zdumieniem przyjęto rano nieobecność White Fell i snuto na ten temat najrozmaitsze domysły. Chrystian milczał — nawet bratu nie powiedział o tym, że zniknęła przed północą — a Sweyn, choć wyraźnie zasmucony, udawał, że lekceważy całą sprawę. Sweyn musiał sam wybrać się na polowanie na niedźwiedzia, Chrystian został pod jakimś pretekstem w domu. Sweyn, zły z tego powodu, nie skąpił mu złośliwych uwag. Przez cały dzień i część następnego Chrystian nie spuszczał domostwa z oczu. Sweyn widział to i był wyraźnie zdenerwowany. Imię White Fell nie padło pomiędzy nimi ani razu, choć wokół ciągle się o niej mówiło. Nie było dnia, by mały Rol nie pytał, kiedy znów przyjdzie White Fell, śliczna White Fell, której pocałunek przypominał płatek śniegu. A kiedy Sweyn odpowiadał, Chrystian widział wyraźnie, że nie wygasły jeszcze wzniecone przez White Fell błyski w oczach brata. Mały Rol! Jasnowłosy, swawolny łobuziak! Nadszedł dzień, w którym małe nóżki poniosły go gdzieś poza farmę i już nigdy do niej nie powrócił. Ucichła jego radosna paplanina i śmiech. Dzień, w którym wypłakano wszystkie łzy żalu i rozpaczy, minął — nikt już nigdy nie miał zobaczyć jego jasnej główki, ani żywej, ani martwej. Po raz ostatni widziano go o zmroku, jak wraz ze swym szczeniakiem uciekał przed starą Trellą. Później, gdy nieobecność chłopca zaczęła się przeciągać, wrócił szczeniak, przestraszony, skomlący strzępek strachu. Brakło mu inteligencji czy też odwagi, by poprowadzić tych, którzy wyruszyli na poszukiwania chłopca. Nigdy nie odnaleziono Rola ani nawet jego śladów. Snuto jedynie przerażające domysły i przypuszczano, że został pożarty przez jakieś dzikie zwierzę. Chrystian, słysząc, jak podejrzewano, że był to wilk, miał straszliwą pewność, że wie, o jakiego wilka chodzi. Próbował o tym powiedzieć, ale Sweyn, widząc jego bladą twarz i wewnętrzne zmagania, odgadł, co zamierza zrobić. Odciągnął go na bok i wymusił milczenie mocą swego władczego i gniewnego spojrzenia i jednym cichym słowem. I znów Chrystian uległ bratu, sile jego słów i woli; wbrew sobie zgodził się milczeć. Pożałował tego, nim nadszedł pierwszy w tym roku nów księżyca. White Fell przybyła ponownie, uśmiechnięta, pewna życzliwego i gościnnego przyjęcia. I rzeczywiście tylko jedna osoba spoglądała na tę piękną twarz i dziwny biały strój bez radości. Twarz Sweyna jaśniała szczęściem, podczas gdy ściągnięta twarz Chrystiana pobladła śmiertelnie. Dał słowo, że będzie milczał, ale nie przypuszczał, że White Fell ośmieli się przyjść ponownie. Milczenie stało się niemożliwe wobec fizycznej obecności potwora. Wykrzyknął bez opamiętania: — Gdzie jest Rol? Nie drgnęła nawet. Usłyszała, ale twarz jej pozostała pogodna i jasna. Sweyn obrzucił Chrystiana piorunującym spojrzeniem. Na dźwięk imienia Rola z oczu części kobiet popłynęły łzy, ale nikogo nie zaskoczyło to nagłe pytanie, ponieważ myśl o Rolu nasuwała się samoistnie. Gdzie jest Rol, który siedział tak niedawno na kolanach tej obcej kobiety, całował ją i mówił o niej każdego dnia? Chrystian wyszedł cicho. Była tylko jedna rzecz, którą mógł zrobić i należało się spieszyć. Przerażenie zagłuszyło w nim ciekawość gładkich usprawiedliwień co do powodów jej nagłego zniknięcia poprzednim razem i okoliczności ponownej wizyty, czy też tego, jak przyjęła smutną opowieść o małym Rolu. Najszybszy biegacz okolicy rozpoczął swój najtrudniejszy bieg — prawie trzy mile w jedną stronę i z powrotem zdołał pokonać w dwie godziny, choć noc była bezksiężycowa, a droga nierówna. Pędził tak, że zimne powietrze niczym wiatr owiewało mu twarz. Oddalające się zabudowania zasłoniła grań poza jego plecami, a przed nim z ciemnej linii horyzontu wyłaniały się coraz to nowe śnieżne wzgórza, rosły w jego oczach, a gdy zostawały z tyłu, znów wtapiały się w ciemny horyzont. Nie wiedział, jak znajduje drogę, nie szukał jej nawet, gdyż wszystko wokół pokryte było głębokim śniegiem. Całą siłę swej woli skupił na dotarciu do celu z maksymalną szybkością. Nie, nie miał konkretnego planu, niosła go moc instynktu. Umysł jego był bierny, bezwładny, a w pustce jawiły się bezustannie przebrzmiałe obrazy i dźwięki: Rol szlochający, śmiejący się, wijący w ramionach potwora, Tyr, och, Tyr — białe kły w czarnym pysku, kobiety lamentujące nad głupim szczenięciem Rola — ostatnią, cenną pamiątką po chłopcu, trop wiodący od sosnowego lasu aż po drzwi domostwa, uśmiechnięta twarz spowita futrem, tak bardzo piękna i kobieca — uśmiechnięta! — uśmiechnięta! I twarz Sweyna — Sweyn, o bracie mój! Pełen złości śmiech Sweyna pobrzmiewał gdzieś w świście wiatru wywołanym szybkim biegiem. Szyderstwo Sweyna uderzało boleśniej i celniej niż lodowate zimno w piersiach. Zupełnie nie myślał o tym, jakie szyderstwo i złość wywołałby w bracie, gdyby znał on cel jego wyprawy. Chrystianowi życie jawiło się jako duchowa tajemnica, której poznanie uniemożliwiała zasłona cielesności. Ponieważ wiedział, że ciało jego powiązane jest z wieloma antagonistycznymi siłami tworzącymi jedną duszę, nie wydawało mu się wcale dziwne, że jedna z tych sił może przyoblekać wiele postaci dla rozmaitych swych przejawów. Bez trudu przychodziła mu też wiara, że tak jak czysta woda zmywa nieczystości natury, tak woda święcona oczyszcza Boski świat z nadnaturalnego zła. Dlatego też szybciej niż kiedykolwiek ludzkie kroki przemierzały tę odległość, pędził poprzez ciemną, cichą noc, poprzez dziewicze zaspy do odległego kościoła, gdzie koło filara, u wrót, ratunek niosła woda święcona. Wiara jego była tak niezachwiana, jak u tych, którzy w minionych czasach czynili cuda. Prosta jak pragnienie dziecka i silna jak wola mężczyzny. Podczas tych godzin, z których każda sekunda wypełniona była do granic wytrzymałości mięśni i nerwów, jego nieobecności prawie nie zauważono. W domu czas płynął wesoło, pośród ożywionych słów i spojrzeń, naturalna gościnność mieszkańców przekształciła się pod wpływem wdzięku i urody gościa w serdeczne powitanie i żywe zainteresowanie. Ochoczość i żarliwość Sweyna była czymś więcej niż tylko gościnnością gospodarza. Wrażenie, które odniósł za pierwszym razem, i które nosił w pamięci, stało się jeszcze intensywniejsze i głębsze w jej bezpośredniej obecności. Sweyn, samotny pośród mężczyzn, rozpoznał w pięknej White Fell witalność i odwagę równą jego własnej, ciało tak mocne i zwinne, że dorównałaby mu siłą, gdyby nie jej kobiece kształty. Postać jej była smukła i pozbawiona umięśnienia, które tak dobitnie wskazywało na jego siłę. Miłość jego wywołana była żarliwym podziwem dla tej obcej kobiety. W uczuciu tym więcej było podziwu niż miłości, dlatego Sweyn był wolny od wahań, delikatnej powściągliwości, wątpliwości, jakie zazwyczaj odczuwają zakochani. Zabiegał ojej względy otwarcie. Nie należała do kobiet, które by można zdobyć w inny sposób. Czułe szepty i westchnienia nigdy by jej nie poruszyły; za to oczy jej błyszczały, kiedy słyszała o bohaterskich wyczynach, a jej zapalczywa ręka bezwiednie wówczas ściskała rękojeść siekierki. Gest ten za każdym razem na nowo rozpalał podziw Sweyna. Czekał na niego, starał się go wywołać i promieniał szczęściem, gdy mu się to udało. Jej szczupły, ale silny jak stal nadgarstek, gotów zawsze do zadania śmiertelnego ciosu, wydawał mu się cudownie piękny. Pragnąc poczuć dotyk jej dłoni, z właściwą sobie otwartością i śmiałością zaproponował, aby posłuchała ich pieśni myśliwskich, podczas których chór wybijał rytm, klaszcząc w dłonie. Tak więc podał swym wspaniałym głosem strofę, a kiedy włączył się chór, ujął jej ręce, i nawet ten lekki uścisk dowiódł, jak pragnął poczuć ukrytą w nich siłę, wigor, który powodował, że zaciskała palce, w miarę jak pieśń ją rozpalała, a jej głos stawał się coraz silniejszy, by zabrzmieć czysto i wyraziście w końcowych frazach. Później White Fell zaśpiewała sama. Dla kontrastu, czy też by pokazać skalę swych możliwości, wybrała pieśń żałobną. Cichy, monotonny śpiew napełniał smutkiem niby ponuro zawodzący wiatr. O, daj mi stąd odejść, hen! Z bieli śniegu wokół tren; Pod nim czarnej ziemi sen. Na równinie pośród pól Drga w dalekim głosie ból: „Gdzież spocznie dziecię me — mój król?” Na białej piersi mej, o tu Niech spocznie do długiego snu! Ach, gdzie będzie lepiej mu? Dziecię płacze — cicho sza; Wokół ciemność nocy trwa, W oczach twych promienie dwa. Odejdź dziecię me — już idź! Do świtu niech spocznie — kto martwy ma być: Kiedy dzień wsianie nie będziesz już żyć. To dłużej trwać nie może, nie; Już blady brzask swe światło śle; Przeminą wszystkie troski twe. Wśród królów wszystkich pójdzie wieść; Hołdy do kolan twych będą nieść By życiu twemu oddać swą cześć. Człowieczych trosk opuścisz brzeg Ufając w wieczny rzeczy bieg Pozostaw spraw doczesnych wiek. Moje, a nie twoje świecą klejnoty — oczu dwoje Głowa twoja, nie moja — spowita spokojem. Ze swojego kąta, wstrząśnięta obudzonymi pieśnią wspomnieniami, przydreptała chwiejnie stara Trella. Wytężała stare oczy, by dojrzeć pieśniarkę, przechyliła głowę tak, by pomimo głuchoty jednego ucha nie uronić żadnego dźwięku. Przy ostatniej strofie, przesuwając się do przodu prawie po omacku, mamrotała drżącym głosem: — Tak właśnie śpiewała moja Thora, moje ostatnie najukochańsze dziecko. A jak wygląda ta, której głos przypomina moją zmarłą Thorę? Czy oczy jej są niebieskie? — Niebieskie jak niebo. — Tam właśnie jest moja Thora. A czy włosy jej są jasne, splecione w warkocze sięgające pasa? — Dokładnie takie — odpowiedziała White Fell i ujęła wyciągnięte ręce Trelli, kładąc je na swych warkoczach, aby dotyk potwierdził jej słowa. — Zupełnie jak u mojej zmarłej Thory — powtórzyła staruszka i wówczas oparła drżące ręce na okrytych futrem ramionach dziewczyny, przechyliła się i ucałowała gładką, jasną twarz White Fell, która bez niechęci pocałunek przyjęła i oddała. Tę właśnie scenę ujrzał Chrystian po powrocie. Przez chwilę stał oniemiały. Po głębokich ciemnościach bezgwiezdnej nocy, lodowatym chłodzie i szaleńczym dwugodzinnym biegu w milczeniu, nagła zmiana, ciepło, światło i wesoły gwar przytłoczyły go. Poczuł się nagle złapany w pułapkę. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że może zostać pokonany przez nią podstępem i odwagą, jeśli w obliczu śmiertelnego zagrożenia, osaczona, przemieni się w wilka i zaspokoi wówczas swój nieludzki głód. Z przerażeniem i litością obserwował bezbronnych ludzi, tak nieświadomych niebezpieczeństwa. Straszliwy potwór pomiędzy nimi, ukryty pod maską kobiecego piękna, stanowił przedmiot ich życzliwego zainteresowania. A w pobliżu stała stara Trella, najsłabsza i najbardziej bezbronna z nich wszystkich i najbardziej narażona. Zdemaskowanie potwora niosło ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo — osaczony i nie mający nic do stracenia, pomiędzy młodymi dziewczętami i kobietami oraz nieuzbrojonymi mężczyznami! Tylko on jeden spośród nich był przygotowany! Przez moment, nie dłuższy niż głęboki wdech, zawahał się, ale żadne skrupuły nie mogły powstrzymać go przed realizacją zamiaru. On jeden? Nie, jeszcze Tyr; skierował się ku niememu stworzeniu, które posiadało jego wiedzę. Myśl tak bardzo wymyka się czasowi, że ledwie kilka sekund minęło pomiędzy chwilą, w której nacisnął klamkę, a poluzowaniem obroży Tyra. Ale podczas tych samych kilku sekund został dostrzeżony — reakcje nastąpiły z piorunującą prędkością i celnością. Kiedy czujny wzrok Sweyna padł na Chrystiana, całe jego ciało naprężyło się w instynktownej wrogości, na wpół domyślając się powodu, dla którego Chrystian uczynił krok w kierunku Tyra, błyskawicznie, choć ostrożnie, gniewnie przeciwstawił się swemu bratu, którego szalone oczy pałały. Zaraz za Sweynem powstała White Fell, pobladła, wyraz jej oczu był dziki i zawzięty. Przeszła przez izbę ku drzwiom szczelnie otulona płaszczem. — Cicho — rzuciła. — Słychać róg! To sygnał dla mnie, muszę iść! — Nacisnęła klamkę. Przez ułamek sekundy, cenną chwilę, Chrystian zawahał się przy obroży, gdyż poza kobiecym ciałem bestii, Tyr zmiażdżyłby swoimi potężnymi szczękami coś jeszcze — jego męski honor. Usłyszał jej głos, odwrócił się, ale było już za późno. Podczas gdy szamotała się z drzwiami, skoczył ku niej z flakonem wody święconej w dłoni, ale Sweyn rzucił się między nich i schwycił Chrystiana, który w szaleńczym wysiłku zdołał uwolnić jedno ramię. Rzucił desperacko flakon w jej kierunku. Buteleczka rozbiła się o drzwi, które właśnie zamknęły się za White Fell. Kiedy uścisk Sweyna zelżał, Chrystian napotkał pytający, pełen zdziwienia wzrok otaczających go ludzi. Krzyknął rozpaczliwie: — Boże, dopomóż nam wszystkim, ona jest wilkołakiem! Sweyn odwrócił się od niego. — Kłamca! Tchórz! — A jego dłonie zacisnęły się na gardle Chrystiana z taką mocą, jakby chciał zabić wypowiedziane przez brata słowa. Kiedy Chrystian usiłował się wyrwać, uniósł go i rzucił na ziemię. Wściekle kopał leżącego bez ruchu brata, dopóki nie wkroczyła pomiędzy nich matka, krzycząc: — Wstyd! — Ale nawet wtedy stał obok z zaciśniętymi brwiami, pięściami gotowymi do wymuszenia milczenia siłą. Oszołomiony Chrystian podniósł się z trudem. Milcząca uległość Chrystiana rozwścieczyła go jeszcze bardziej, złość zamieniła się w pogardę dla kogoś, kto tak łatwo daje się zastraszyć i ujarzmić. — Jest szalony — powiedział, odwracając się jednocześnie, aby nic widzieć bolesnego wyrzutu w oczach matki, gdyż tak obcesowo nazwał jej własne podejrzenia. Chrystian nie miał siły wszystkiego wyjaśniać. Ledwie łapał oddech po ogromnym wysiłku, ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Klęska jego przedsięwzięcia pogrążyła go w bezsilnej rozpaczy. W dodatku jeszcze to żałosne poniżenie, atak i walka z bratem, pogarda wyrażona tak bezpośrednio. Był świadom tego, że Sweyn usiłował opanować swój lęk pokazując własną przewagę i dostarczając argumentów, które boleśnie zdradzały, jak mało liczył się z bratem. Sweyn — pomimo iż ciągle odwracał twarz — widział wszędzie oczy brata pełne bezradnej rozpaczy, która zbijała go z tropu. „Jak zbity pies” — powiedział sam do siebie, usiłując pogardą zagłuszyć wyrzuty sumienia. Obserwując Chrystiana, zaczął się zastanawiać nad jego wyczerpaniem. Ciężki oddech i bezwładny upadek bezsprzecznie świadczyły o niezwykłym i długotrwałym wysiłku. Dlaczego po blisko dwugodzinnej nieobecności nastąpiło tak manifestacyjnie wrogie wobec White Fell zachowanie? Nagle, kiedy skojarzył sobie rozbity flakonik, domyślił się wszystkiego i spojrzał na brata z podziwem. Zapomniał na chwilę, że całe to działanie skierowane było przeciwko White Fell i jako takie oburzające i godne pożałowania. Przez moment czuł tylko podziw dla szybkości i wytrzymałości brata. Tej nocy Sweyn i jego matka długo ze sobą rozmawiali i doszli do wniosku, że słusznie podejrzewają, iż równowaga umysłowa Chrystiana została zakłócona, debatowali nad przyczyną tego stanu. Sweyn, ujawniając swe uczucia dla White Fell, zasugerował, że brat — będący jego bliźniaczym odbiciem — żywi wobec niej podobne uczucia i że z powodu rozpaczliwej zazdrości uczucia swe przemienił w nienawiść. Pod wpływem wewnętrznej walki umysł odmówił mu posłuszeństwa. W szaleństwie swym stał się zdradliwy i złośliwy, co dawało mu niebezpieczną siłę. Taka była teoria Sweyna — przekonywał sam siebie w miarę jej budowania, przekonywał też innych, którzy zaczęli snuć już rozmaite domysły dotyczące White Fell. Zagłuszył własny osąd, żarliwą obroną jej pospiesznego wyjścia stłumił wewnętrzne przekonanie o nieobliczalności jej działania. Niedługo jednak udało się Sweynowi utrzymać przewagę, gdyż zdarzyła się następna tragedia. W tajemniczy sposób zginęła Trella. Staruszka wybrała się w jasny dzień z wizytą do chorej kumy, mieszkającej niedaleko za sosnowym laskiem. Po raz ostatni widziano ją pośród drzew, jak czekała na swą towarzyszkę, która wróciła po zapomniany prezent. Szybko zwołano wszystkich mężczyzn i wyruszono na poszukiwania. W zaroślach znaleziono jej laskę, nie było jednak żadnych śladów, czy plam krwi, gdyż silny wiatr strząsnął śnieg z gałęzi drzew, przykrywając tajemnicę jej śmierci. Mieszkańców farmy ogarnęła taka panika, że nikt nie śmiał wyruszyć na poszukiwania w pojedynkę. Z niebezpieczeństwem grożącym ze strony czegoś znanego można jakoś walczyć, ale nie ze śmiercią zadającą niewidzialne ciosy za dnia, sięgającą równie skwapliwie po małe dziecko podczas zabawy, jak i po starą kobietę u końca swych dni. — Pocałowała Rola, pocałowała Trellę — rozbrzmiewał oszalały krzyk Chrystiana, którego w końcu Sweyn odciągnął, usiłując trzymać z dala od reszty mieszkańców. Ale odtąd już żadne mistrzowskie wywody Sweyna nie mogły utrzymać White Fell poza podejrzeniami. Kiedy ponownie wymusił na Chrystianie milczenie, już nikt nie prosił go o oczyszczenie White Fell z zarzutów. Dobrze wiedział, co oznacza fakt, że jej imienia, niegdyś tak chętnie wymawianego, teraz nie słyszał w ogóle — coś tam szeptano między sobą, ale nigdy nie docierało to do jego uszu. Przez pewien czas Sweyn zachowywał się wobec brata z lodowatą obojętnością — Chrystian był milczący, przygnębiony i jednocześnie bardzo uważnie, nerwowo go obserwował. Oprócz złych przeczuć i żalu, ciążył mu ogromnie gniew Sweyna, bolało go ciągle wspomnienie ich gwałtownego starcia. Sweyn, tak pewny siebie i nieczuły, nie zdawał sobie sprawy, jak dotkliwe zadał rany. Głębia i siła uczuć Chrystiana były mu całkowicie obce, a jego ciągłe szpiegowanie ogromnie go złościło. Aby więc uśpić jego czujność, postanowił wyciągnąć rękę do zgody. Nie było to trudne. Kilka uprzejmych gestów, dowodów szacunku, powrót do dawnej braterskiej protekcjonalności i Chrystian odpowiedział z wdzięcznością i ulgą. Powinno to było zastanowić Sweyna, gdyby w pełni rozumiał brata, ale wzbudziło wobec niego jedynie cichą pogardę. Podstęp udał się tak dobrze, że kiedy pod wieczór przekazał Chrystianowi wiadomość, że ma się stawić w dość odległym miejscu, nie wzbudził żadnych podejrzeń. Kiedy Chrystian po pewnym czasie zorientował się, że przebył taki szmat drogi niepotrzebnie, uznał, że zaszło nieporozumienie albo pomyłka. Niejasne podejrzenia pojawiły się dopiero, gdy wracając zobaczył swe domostwo, położone nisko, pomiędzy szarymi, zasypanymi śniegiem graniami. Obraz ten wywołał wspomnienie tamtego wieczoru, gdy szedł tropem bestii aż do samych drzwi, wzbudziło to w nim przerażenie i niesprecyzowany lęk. Zacisnął palce na włóczni, którą nosił jako laskę, zmysły jego stały się czujne, a mięśnie napięte, ekscytacja pchała go do przodu, ostrożność wstrzymywała. Szedł tak zwinnie i bezszelestnie aż do chwili, w której poczuł, że rozwiązanie jest już w zasięgu wzroku. Gdy podszedł bliżej do zewnętrznej bramy, dostrzegł poruszającą się postać, szarą, jakby sam śnieg przemieszczał się w jakiś niezwykły sposób. Inny ciemniejszy cień pozostał i stanął niebawem przed Chrystianem. Był to Sweyn, a druga postać to zapewne White Fell. Czyż nie znalazła się w jego ramionach, wystarczająco blisko, by usta ich się spotkały? Noc była bezksiężycowa, ale obecność gwiazd pozwalała dostrzec, że Sweyn miał rozpaloną i podekscytowaną twarz. Na widok brata jej wyraz się zmienił. Jeśli Chrystian widział wszystko, to jak zareagować na jego szaleńczy wybuch — tłumaczyć się, zbyć obojętnością? Nie potrafił się zdecydować i w rezultacie przybrał wyzywającą postawę. — White Fell — rzucił bez tchu Chrystian. — Tak? — pytająca odpowiedź Sweyna świadczyła o tym, że przygotowuje się do walki. — Czy pocałowałeś ją? — Chrystian wyrzucił z siebie słowa, które Sweyn odebrał jako nazbyt bezpośrednie i zuchwałe. Twarz pociemniała mu z gniewu, a jednocześnie nieomal uśmiechnął się na myśl, że jest to przedsmak zwycięstwa. Czyżby rzeczywiście Chrystian z nim rywalizował, a wyniosły triumf malujący się na twarzy Sweyna wywołał atak zazdrości? — Jak śmiesz o to pytać? — Sweyn, o Sweyn, muszę wiedzieć! Zrobiłeś to? Desperacki, żałosny ton drażnił Sweyna, powodując, że nadawał słowom brata mylne znaczenie. Zazdrość wyrażana tak otwarcie była nie do zniesienia. — Szalony głupcze — przestał się już hamować — znajdź sobie własną kobietę, którą mógłbyś całować. Nie dopytuj się o moją. Kobieta, której pocałunku ja mógłbym pragnąć, tobie z pewnością na to nie pozwoli. Dopiero wówczas Chrystian pojął, o co go brat posądza. — Ja i ona — krzyknął. — White Fell, ten potwór niosący śmierć! Sweyn, czyś ty oślepł, oszalał? Chciałem cię przed nią ratować, jest wilkołakiem! Oskarżenie to rozwścieczyło Sweyna — cóż za nikczemny rewanż; i po raz wtóry bracia zwarli się w gwałtownej walce. Tym razem jednak Chrystian był zbyt zrozpaczony, by mieć jakieś skrupuły; zauważył coś, co nasunęło mu pewien pomysł, lecz aby go zrealizować musiał powalić brata. Był, dzięki Bogu, uzbrojony i dzięki temu mógł dorównać Sweynowi. Natarł na swego przeciwnika włócznią, podbił mu ramię i uderzył drzewcem tak mocno, że zwalił Sweyna z nóg. Ruszył wówczas, samotny biegacz, w swój straceńczy pościg. Sweyn, podnosząc się z upadku, był jednocześnie zadowolony i wściekły z powodu nagłej ucieczki brata. W gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że nie był on tchórzem i nie uciekłby z pola walki, nawet gdyby wiedział, że będzie pokonany i najpewniej okropnie poniżony. Wiedział też, że pościg był bezcelowy, musiał wstrzymać się z odwetem, aż nadejdzie dogodniejsza okazja. Ponieważ, droga White Fell wiodła w prawo, a Chrystian pobiegł w lewo, możliwość ich ponownego spotkania nie przyszła mu na myśl. Tymczasem Chrystian, mając w pamięci niewyraźny obraz sylwetki, która poruszała się wzdłuż grani wznoszącej się za zabudowaniami farmy — co dostrzegł w momencie, gdy zaatakował go Sweyn — miał jedynie nadzieję, że pomoże mu przypadek i szybkie nogi. Jeśli to, co widział, było postacią White Fell, to jak sądził, droga jej wiodła ku otwartym przestrzeniom, a tam, gdyby biegnąc na przełaj udało mu się przeskoczyć strome urwisko, mógłby ją spotkać lub dogonić. o tym, co będzie dalej, nie myślał. Było już po wszystkim; szybki, gwałtowny bieg, ryzyko śmierci przy skoku i … ocknął się w kotlinie, łapiąc oddech i rozglądając się wokoło, czy już nadchodzi? Czy też już przeszła? Nadchodziła. Poruszała się płynnie posuwistym, miarowym krokiem, który nie był ani marszem, ani biegiem; otulona była ściśle przylegającym do ciała futrem, nakrycie głowy mocno związane pod brodą, oczy utkwione gdzieś w dal. Nagle krok jej utracił swą kołyszącą rytmiczność. — Fell. Na dźwięk swego imienia, mimo że okaleczonego, zaczerpnęła nerwowo tchu i stanęła twarzą w twarz z bratem Sweyna. Oczy jej błyszczały, górna warga uniosła się, ukazując zęby. Sposób, w jaki wypowiedział część jej imienia, brzmiał złowieszczo, ostrzegał ją przez śmiertelnym niebezpieczeństwem. Rozluźniła poły płaszcza, który znów stał się obszerną, pełną fałd szatą, i przemówiła łagodnym głosem: — Czego sobie życzysz? Chrystian odpowiedział ponuro strasznym oskarżeniem: — Pocałowałaś Rola i Rol jest martwy! Pocałowałaś Trellę i ona nie żyje. Pocałowałaś Sweyna, mego brata, ale on nie umrze! Dodał: — Będziesz żyć tylko do północy. Na moment twarz jej stężała, a prawa ręka sięgnęła ku siekierce. Nagle bez słowa odskoczyła i puściła się biegiem poprzez śnieg. Chrystian uczynił to samo, błyskawicznie podążył za nią, trzymając się z tyłu, na pół kroku za nią. Tak więc pędzili razem, w milczeniu, ku rozległym równinom zasypanym śniegiem, jedyne dwie żywe istoty pod gwiezdnym niebem nocy. Nigdy przedtem nie błogosławił tak bardzo swej siły. Zdolność rozwijania takich szybkości, wytrzymałość na zmęczenie i wyczerpanie były obecnie czymś bezcennym. Mimo że do północy pozostało jeszcze wiele godzin, był pewien, że gdziekolwiek by White Fell nie zmierzała, nie zdoła go zdystansować ani mu uciec. A kiedy nadejdzie czas transformacji, kiedy przestanie chronić ją kobieca postać, będzie mógł ją zabić, albo zostać przez nią zabity, byle ratować Sweyna. Uderzył swego brata, gdyż został doprowadzony do ostateczności, ale nie mógł, choć rozsądek doradzał inaczej, uderzyć kobiety. Przebiegli jedną milę, potem drugą … White Fell zawsze przodem, Chrystian zawsze w tej samej odległości u jej boku, chwilami tak blisko, że ocierało się o niego jej futro. Nie powiedziała ani jednego słowa, on także. Nie odwróciła głowy, by na niego spojrzeć, nie próbowała też mu uciec; pędziła z zaciętą twarzą, wzrokiem utkwionym przed siebie, prosto przez drogi i bezdroża, świadoma jego obecności, słysząc regularny odgłos jego stóp i oddechu. Po chwili przyspieszyła. Początkowo Chrystian podziwiał tylko jej szybkość, pewien był, że zdoła dotrzymać jej kroku bez względu na jej wysiłek. Kiedy jednak przyspieszyła, zrozumiał, że stanął przed próbą trudniejszą niż kiedykolwiek. Była wyraźnie szybsza od niego: tylko dzięki długości kroku nie dawał się zdystansować. Ciągle jeszcze był pewien siebie, jeszcze nie obawiał się porażki. Desperacki bieg trwał. Stopy grzęzły w sypkim śniegu, oddech zamieniał się w parę na ostrym, czystym powietrzu; mknęli, pozostawiając po sobie smugę unoszącego się śniegu i pary. Co jakiś czas Chrystian spoglądał w niebo, by ocenić po wysokości gwiazd, ile czasu pozostało do północy. Jeszcze długo — długo. White Fell utrzymywała tempo. Pewna była, że nikt nie dotrzyma jej kroku, i równie zdecydowana uciec, jak on — wytrzymać do północy, by spełnić swój zamiar. I Chrystian, wciąż jeszcze pełen wiary, trwał na swej pozycji. Pomścić Trellę i Rola — już to był motyw wystarczający, by dać z siebie wszystko, a dla Sweyna był gotów na jeszcze więcej. Pocałowała Sweyna, ale on nie może umrzeć; chcąc uratować Sweyna, nie mógł się poddać. Nigdy jeszcze nie było takiego wyścigu, jak ten. Nie, nawet wtedy, gdy w starożytnej Grecji mężczyzna i dziewica we wspólnym wyścigu stawiali na szali swoje losy. Ten bowiem bieg trwał i trwał, gwiazdy jedna za drugą wznosiły się na firmamencie coraz wyżej, i bliżej układu wskazującego północ. Biegli godzinę, dwie godziny. Nagle Chrystian zobaczył i usłyszał coś, co napełniło go przerażeniem. Na skraju porastającego stok lasu poruszały się ciemne sylwetki, usłyszał skowyt, po którym nastąpiło donośne, przeraźliwe wycie, a ciemne kształty wyskoczyły na śnieg — była to sfora zgłodniałych wilków. Same wilki stanowiły niewielkie zagrożenie, przy szybkości, z jaką biegł, mógł bez trudu uciec czworonogom. Wiedział też, jak nieskończenie podstępna jest White Fell, gdyż z pewnością wilcze kły nie zagrażały jej — na wpół wilczycy. Nie spojrzała nawet w ich kierunku. Chrystian chcąc ją powstrzymać przed ewentualną ucieczką, chwycił odruchowo powiewający skrawek jej futra. Odwróciła się błyskawicznie, obnażając zęby i warcząc jak zwierzę. Zabłysło ostrze uniesionej siekierki i opadło, zadając cios w rękę. Gdyby go nie odparował włócznią, odrąbałaby mu dłoń w nadgarstku. Ale i tak ostrze przeszło przez drzewce włóczni i strzaskało kość dłoni. Kontynuowali bieg. Chrystian nie zwolnił tempa, choć lewa ręka, zlana krwią, zwisała bezwładnie u jego boku. Bezgraniczna nienawiść i zło bijące z jej oczu, obnażonych zębów, chrapliwego warczenia, cios zadany bez chwili wahania, wszystko to odwróciło uwagę Chrystiana od głodnych wilków za plecami. Uświadomił sobie bardzo wyraźnie, że nieskończenie większe zagrożenie kryje się w ego znajdującym się przed nim, niosącym śmierć potworze. Kiedy przypomniał sobie o wilkach, obejrzał się, ale sfora ledwie dopadła ich śladów, odskoczyła na bok ze strachem, jej wycie przeszło w skomlenie. Potwór napawał odrazą tak samo zwierzęta jak i ludzi. Otuliła się ciaśniej futrem, podwijając je tak, że zamiast sięgać luźno pięt ledwie przykrywało kolana. Jej niezwykłe tempo nie zmalało ani na chwilę w trakcie tej zmiany. Głowę trzymała uniesioną jak poprzednio, usta miała zaciśnięte, tylko nozdrza czujne i napięte. Nie zdradzała najmniejszych oznak zmęczenia. U Chrystiana było ono już widoczne. Głowa mu ciążyła, oddychał z trudem, włócznia była mu teraz tylko zawadą. Serce waliło jak młot, w głowie czuł taką pustkę, że mgliście tylko rozumiał beznadziejność swojej sytuacji: ranny, pozbawiony broni, ścigający potwora — gwałtowną, gotową na wszystko, uzbrojoną kobietę, będącą w istocie dziką bestią o kłach niosących pewną śmierć. Dalekie gwiazdy leniwie wskazywały, że do północy brak jeszcze godziny. W głowie czuł taki zamęt, że nagle wydało mu się, że White Fell ucieka przed gwiazdami; ich ruch był tak powolny, jakby droga, którą przebyły, trwała wiele dni, a równie długie dni miną nim nastąpi koniec. Chyba że ona zwolni tempo lub on się podda. Ale nie poddał się. Jak długo się modlił? Kiedy zaczynał bieg, był pewny siebie i przekonany, że nie będzie potrzebował wsparcia; teraz jedynie modlitwa mogła powstrzymać pękające serce, jedynie ona chroniła umysł przed całkowitym rozpadem. Coś szarpało ostrymi zębami jego okaleczoną lewą rękę. Nie mógł dojrzeć, co to było, nie potrafił strząsnąć tego z siebie. Chwilami jedynie, poprzez modlitwę, udawało mu się na jakiś czas odsunąć cierpienie. Gwiazdy zaczęły migotać, wiedział dlaczego: drżały na widok tego, co znajdowało się za nim. Nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że tak dziwne potwory ukrywają się przed ludzkim okiem, przybierając postać pokrytych śniegiem drzew. Teraz jednak opuszczały swe kryjówki, by iść jego śladem, by natrząsać się z jego bezsilności. Z tego, że nie potrafi zmusić pokrewnej im istoty do przyjęcia prawdziwej postaci. Wiedział, że za jego plecami przestrzeń roiła się od rozmaitych stworów, słyszał niezliczone ich głosy, ale oczom jego nie udawało się nigdy ich dojrzeć — były zbyt szybkie i zwinne. Wiedział jednak, że tam były, bo gdy spoglądał w tył, widział falowanie śniegu wywołane ich ucieczką, dostrzegał, jak chwiały się drzewa, kiedy usiłowały się ukryć pomiędzy ich konarami. Gwiazdy znów powróciły do swej jednostajnej, zwykłej prędkości; nad zmarzniętym, szarym światem zaległa martwa cisza, zakłócona jedynie szybkim, miarowym odgłosem biegu ściganej oraz jego coraz wolniejszych kroków i nierównego oddechu. W ciągu krótkiej chwili zdał sobie sprawę, że jedynym jego celem jest teraz utrzymanie tempa, bez względu na ból i zmęczenie. Nie dopuścić do jej ucieczki lub zwiększenia dystansu pomiędzy nimi, aż do chwili gdy gwiazdy dopełzną północy! Czekała go straszna próba. White Fell nieoczekiwanie skręciła nagle w prawo, a Chrystian nie przygotowany na zmianę kierunku, nie mogąc wyhamować znalazł się na skraju głębokiej przepaści, nie panując nad siłą bezwładności swego ciała. Zdołał się jej uczepić, kiedy go mijała, chwycił ją zdrową ręką za prawe ramię, aż obydwoje zawiśli nad przepaścią. Aby ratować siebie, musiała wytężyć wszystkie siły, by zrównoważyć siłę jego impetu, pchającą obydwoje w przepaść. Ale zdołała tego dokonać, potoczyli się razem w bezpieczne już miejsce. Nim jeszcze zrozumiał, że nie spadną, nastąpił pełen szaleńczej furii atak. Ponieważ uchwycił jej prawą rękę, aby się wyswobodzić sięgnęła lewą po siekierkę i zadała cios. Uderzenie było celne; jego prawa ręka opadła bezwładnie; strzaskana kość i głęboka rana przy każdym kroku przeszywały jego ramię potwornym bólem, a biegł teraz, by nadrobić kilka metrów przewagi, jaką zdobyła nad nim, zanim otrząsnął się z szoku. Nagły ból i świadomość, że o mało mu nie uciekła, otrzeźwiły jego zmysły. Wiedział, że kroczy ku śmierci — ranny, bezradny, był całkowicie zdany na jej łaskę, a wobec tego, wkrótce powinna zdać sobie z tego sprawę i zaatakować. Nie miał już nadziei ani na zwycięstwo, ani na uratowanie siebie, jedynie desperackie pragnienie ratowania Sweyna niosło go dalej, kazało przeciwstawić się przeznaczeniu przypieczętowanemu przeklętym pocałunkiem, choćby zapłacić miał własnym życiem. Czy uda mu się zmusić ją, by zrzuciwszy o północy postać ponętnej i zdradzieckiej kobiety na zawsze już pozostała dziką bestią? Teraz był to ostatni strzęp nadziei, jaki tlił się w nim jeszcze, po zniweczeniu śmiałych planów powziętych na początku. Minęły dwa kwadranse ostatniej godziny dzielącej go od północy, gwiazdy przesuwały się, pochłaniając kolejne minuty. Znów serce rozdzierające piersi, słabnący umysł i potworny ból po obu stronach ciała przeciwstawiały się jego woli, która zdawała się być już jedyną siłą poruszającą jego nogami. Ciało White Fell było otulone futrem tak ciasno, że nie odstawał ani kawałek obszernego płaszcza. Biegła pochylona do przodu. Co jakiś czas wykonywała długi skok, zwiększając przy tym szybkość, tak że Chrystian jedynie ponadludzkim, morderczym wysiłkiem nie dawał się zdystansować. Czuł się zagubiony, niepewny swojej tożsamości, zwątpił w prawdziwość swej ludzkiej postaci, nie mógł tak naprawdę być mężczyzną, tak jak i ona nie była naprawdę kobietą. Jego prawdziwa istota musiała być ukryta pod powłoką ludzkiego ciała, ale tego, jaka ona była — nie wiedział. Nie znał też prawdziwej istoty Sweyna. Sweyn leżący u jego stóp, powalony przez niego, jego własny brat … Potknął się o niego, musiał go przeskoczyć i biec jak najprędzej, ponieważ ta, która go pocałowała, też pędziła szybko. Sweyn — o — Sweyn! Czemu gwiazdy przestały się poruszać? Dawno powinna już nadejść północ! Pochylona postać obejrzała się z dzikim, pogardliwym i triumfującym śmiechem. Pojął nagle dlaczego: w przeciągu kilku zaledwie sekund będzie mogła mu uciec … Przed nimi, po jednej stronie opadało oblodzone zbocze, po drugiej zaś wyłoniła się stroma ściana, ciasne przejście pomiędzy nimi pozwalało postawić stopę, ale było go zbyt mało, aby przecisnąć całe ciało. Samotny krzak jałowca dawał możliwość bezpiecznego wyrwania się z tej pułapki, jeśliby umiejętnie się go uchwycić. Mimo że mijały pierwsze sekundy ostatniej chwili przed północą, stać ją jeszcze było na złowieszcze i prześmiewcze spojrzenie na swego prześladowcę, który nie był już zdolny do tego, by czegokolwiek się uchwycić. W obliczu ostatniej szansy, resztką życia, jaką nosił w sobie, zdobył się na niezwykły, ostateczny wysiłek. Nieugięta wola dała mu nieprawdopodobną szybkość reakcji: skoczył przed siebie, wyminął ją, zanim śmiech zamarł na jej ustach, odwrócił się zagradzając sobą przejście, gotowy do walki. Zaczęła się miotać w furii, zrobiła wypad w prawo, by go zmylić, po czym skoczyła na Chrystiana jak dzikie zwierzę na swoją ofiarę. On tymczasem, ze zranionym ramieniem i dłonią niezdolną do chwytania, złapał ją i za wszelką cenę starał się przytrzymać. Upadli obydwoje. A ponieważ czuł, że ramię mu się obsuwa, a dłoń przestaje trzymać, i żeby osłabić potworny ból wykręconej kości przedramienia — walcząc wykręciła mu ręce — złapał zębami jej tunikę na wysokości kolan i trzymał. Błyskawicznie chwyciła za siekierkę i uderzyła go w kark głęboko, jeden raz, drugi, trysnęła krew, plamiąc jej stopy. Gwiazdy dotarły do północy. Śmiertelny krzyk, który zabrzmiał w jego uszach, nie był jego krzykiem — zęby miał jeszcze mocno zaciśnięte, kiedy się rozległ. Rozpoczął się kobiecym płaczem, a zakończył skowytem dzikiego zwierzęcia. I nim umierające oczy Chrystiana zaszły mgłą, zobaczył, jak kobieta zamienia się w zwierzę, zobaczył więcej jeszcze, jak życie ustępuje w niepojęty sposób śmierci. Nie wiedział bowiem, że żadna święcona woda nie jest bardziej święta i zdolna do przezwyciężania zła niż żywa krew przelana w dobrowolnej ofierze za drugiego człowieka. Jego prawdziwa, ukryta natura, którą tak bardzo pragnął poznać, stała się teraz widoczna i oczywista. Wydało mu się, że była nią wielka, niezachwiana nadzieja, że zdoła uratować brata; była zbyt wielka, by pomieścić się w ograniczonym ciele jednego człowieka, tęskniła, tęskniła za nowym wcieleniem, nieskończonym jak gwiazdy. Cóż za znaczenie miało dla tej prawdziwej rzeczywistości, że mózg człowieka kurczył się, malał aż do nicości, że jego ciało nie mogło już znieść bólu, który teraz koncentrował się krwawym otworze na szyi; że nadchodząca ciemność na zawsze już wchłaniała w siebie ludzki wzrok, słuch i czucie? Bladym świtem Sweyn natknął się na ludzkie ślady. Ślady biegnącego mężczyzny, jak wskazywały na to przesunięcia śniegu. Ich kierunek wzbudził jego ciekawość, gdyż wiedział, że w nieunikniony sposób prowadziły na krawędź stromego urwiska. Poszedł ich tropem, uwagę jego przyciągnęła długość kroku biegacza. Był równie długi jak i jego, odgadł, że są to ślady Chrystiana. Pod wpływem złości zmusił się do zlekceważenia całonocnej nieobecności brata. Teraz jednak, widząc, dokąd prowadzą ślady, pełen był niepokoju i lęku o niego. Nie pomyślał o nim ani nie zatroszczył się o swego biednego, szalonego bliźniaka, który — czy to możliwe — biegł po swą śmierć? Gdy dotarł do miejsca skoku, serce mu na chwilę zamarło. Ze zbocza zsunęła się lawina śniegu, nie zobaczył więc niczego, kiedy zaglądał w dół. Pobiegł wzdłuż górnej krawędzi, około dwustu metrów dalej. Dotarł do pochyłości, którą mógł zejść na dół, a następnie znów uskokiem aż do miejsca, w którym zatrzymała się lawina. Tu jednak stwierdził, że bieg rozpoczął się na nowo, z tym samym co uprzednio impetem. Stanął zirytowany faktem, że ktoś podjął ryzyko takiego skoku, na który on sam by się nie odważył. Zły był jednocześnie, że dał się wciągnąć w coś, co wywołało w nim tyle bolesnych emocji. Domyślał się niejasno, co stanowiło powód wariackiego wybryku Chrystiana. Powlókł się wolno, na wpół świadomie śladem brata, by po chwili dotrzeć do miejsca, w którym pojawił się jeszcze jeden, nowy trop. Ślady były małe, jakby kobiece, choć długość kroku była większa, niżby pozwalała na to kobieca suknia. Czy to nie White Fell kroczyła w taki sposób? Potworny domysł przeniknął go do głębi — był tak potworny, że wzdragał się przed tym, by dać mu wiarę. Twarz jednak pobladła mu jak płótno i musiał głęboko zaczerpnąć powietrza. Niewiarygodne? Dokładniejsze oględziny wyjawiły, że właściciel drobniejszych śladów zwiększył nagle tempo, zapadając się głębiej w śnieg od strony palców stóp, a lżej naciskając piętami. Niewiarygodne? Czy jakakolwiek kobieta, poza White Fell, mogła biec w taki sposób? Czy jakikolwiek mężczyzna, poza Chrystianem, mógł tak biec? Podejrzenie przerodziło się w pewność. Szedł śladem samotnie uciekającej nocą White Fell — przed Chrystianem. Wywołało to w nim oburzenie i wściekłość, takie draństwo ze strony własnego brata, jeszcze niedawno kochanego i chwalonego, choć z powodu swej potulności uznanego za głupca. Mógłby go teraz zabić; zabić wielokrotnie każdy z jego śladów. Ogarnięty morderczą nienawiścią, ruszył ich tropem, który był wystarczająco widoczny. Już na początku zaczął biec tak szybko, że wkrótce wyczerpany musiał zwolnić, by wyrównać oddech. Pokonywał kolejne mile z rozdartym sercem. To, że White Fell nie dawała się jak dotąd dogonić tak wspaniałemu biegaczowi jak Chrystian, nadawało całemu wydarzeniu jeszcze bardziej tragicznego i żałosnego wymiaru. Tak długo, tak długo nie dała za wygraną — jego miłość, podziw dla niej stały się bezgraniczne, podobnie jak żal i oburzenie. Tam, gdzie ślad był wyraźny, biegł obłąkańczo aż do utraty tchu, a później wlókł się ciężko; czasem ślady ginęły na zlodowaciałej powierzchni stawu lub zostały wymiecione przez wiatr, jednakże kierunek ich był tak klarowny, że zawsze odkrywał je gdzieś w pobliżu. Minęła prawie połowa zimowego dnia, nim dotarł do miejsca, w którym śnieg podeptany był chaotycznie przez wielką liczbę tropów wilczych. Ślady wilków nagle się urywały — zadziwiające! Niewiele dalej natknął się na ucięty koniec włóczni Chrystiana, dalej spostrzegł nieużyteczne jej drzewce. Śnieg był w tym miejscu zaplamiony krwią, a odległość pomiędzy śladami zmniejszyła się. Wydał z siebie triumfalny okrzyk, który stałby się może śmiechem, gdyby starczyło mu powietrza w płucach. — O, White Fell, moja biedna, kochana White Fell! Dobrze zrobiłaś! — jęknął pełen żalu i ogromnego podziwu, ponieważ bez trudu odgadł, że odwróciła się i zadała cios. Widok krwi rozjuszył go, jak polującego drapieżnika. Pragnienie, by dostać Chrystiana w swoje ręce, doprowadzało go do szaleństwa. Chwycić go za gardło i nie puścić, nim nie wyzionie ducha, albo zbić go na śmierć, albo zasztyletować, albo wszystko razem, rozerwać na strzępy — i wówczas ogarnęła go chęć, by zapłakać jak dziecko, jak dziewczyna, płakać nad losem swej utraconej miłości. Naprzód, naprzód — godzina za godziną mozolił się nad śladem dwojga mistrzowskich biegaczy, świadomy ich niezwykłej wytrzymałości, ale nieświadomy ich niezwykłej prędkości, dzięki której w trzy godziny przebyli dystans, który on sam pokonał od brzasku do zmierzchu. Zapadł już zmrok, kiedy dotarł do krawędzi zwietrzałej skały i zobaczył, jak tych dwoje deptało tam śnieg w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa na krawędzi przepaści. Świeże ślady krwi świadczyły znów o jej mężnej obronie przed jego nędznym bratem. Widział, jak kapała krew, dopóki mróz jej nie zatamował — odczuwał okrutną satysfakcję, odgadując, że Chrystian został zraniony głęboko. Na nowo rozgorzało w nim pragnienie, by zrobić to samo, tylko lepiej, i wyrazić w ten sposób swą palącą nienawiść. Zdał sobie sprawę, że ciągle żywi nikłą nadzieję, która na widok krwi brata, zatliła się jakby nieco inaczej. Pędził teraz ile sił, gnany nadzieją i rozpaczliwym pragnieniem, by dotrzeć do celu bez względu na to, jak straszliwy okaże się koniec. Boleśnie odczuwał dzielące go odeń mile. Zapadł zmierzch i światło dnia powoli ustępowało poświacie księżyca. W końcu dotarł na miejsce. W ciasnym przewężeniu leżały dwa ciała. Jedno z nich należało do Chrystiana, ale drugie, leżące nieco dalej, nie było ciałem White Fell. W miejscu, w którym kończyły się ślady stóp, leżał wielki biały wilk. Widok ten przeraził Sweyna — upadł, pokonane zostało nie tylko jego ciało, ale i dusza. Nim zdołał się podnieść, gwiazdy wzeszły już wysoko, świecąc intensywnym blaskiem. Niepewnie podczołgał się do martwego brata, położył na nim swoje dłonie i trwał tak skulony, bojąc się spojrzeć w bok. Zimny — zesztywniały — martwy od wielu godzin. A jednak to martwe ciało stanowiło jego jedyną ochronę w tej koszmarnej godzinie. Był pozbawiony teraz jakiejkolwiek pociechy, przerażony, drżący, obnażony, nędzny; żywy lgnął do umarłego, pragnąc żałośnie łaski ze strony tego, który odszedł. Uniósł się na kolana, podnosząc ciało Chrystiana, który upadłszy twarzą w śnieg, z szeroko rozpostartymi ramionami, w tej pozycji zesztywniał na mrozie. Dziwaczny, wzbudzający lęk, nie dawał się Sweynowi podnieść, położył go więc ponownie, pochylił nad nim, objął go ramionami i rozdzierająco jęczał. Kiedy w końcu wykrzesał z siebie tyle sił, by unieść ciało brata, objął je, przycisnął mocno do piersi i spróbował spojrzeć na drugie ciało. Widok, który mu się ukazał, wywołał w nim obezwładniające przerażenie i obrzydzenie. Zmysły ze strachu odmówiły mu posłuszeństwa. Ciało martwego brata dało mu jednak tyle sił, by zmusić wzrok i umysł do przyjęcia tego widoku. Nie miała żadnej rany — jedynie krwawe plamy na łapach. Wielkie, groźne szczęki miały w sobie coś okrutnego, mimo że już zesztywniałe i martwe. A przecież pocałował ją — nie mógł znieść tego dłużej, odwrócił się i już więcej nie oglądał. Martwy mężczyzna w jego ramionach, znający całą tę grozę, poszedł jej śladem, stanął z nią twarzą w twarz, ażeby go ocalić. Poddał się cierpieniu i śmierci dla niego; na szyi widniała głęboka rana, jedno ramię i obydwie ręce ciemne były od zamarzniętej krwi, dla niego! Poznał go dopiero, gdy był już martwy — ponieważ za życia go nie znał — dopiero teraz odpłaci mu należną miłością i szacunkiem. Tęsknił za pogrążeniem się w niebycie, aby móc zrzucić z siebie koszmarną świadomość własnej nędzy. Nie był godny miłości tak doskonałej. Śmiertelna cisza zastygłej twarzy Chrystiana przerażała go. Nie śmiał dotknąć jej ustami, pełnymi, tak jeszcze niedawno, przekleństw, ustami splugawionymi pocałunkiem potwora, który był Śmiercią. Stanął z trudem na nogach, wciąż obejmując Chrystiana. Martwy mężczyzna trwał sztywno w jego objęciach, zamarznięty. Oczy jego były na wpół otwarte, głowa zastygła w pozycji nieco pochylonej, ramiona pozostały szeroko rozpostarte. Była to postać ukrzyżowanego, skrwawione dłonie dopełniały obrazu. Tak więc żywy i martwy wracali drogą, którą jeden z nich przebył przepełniony najgłębszą miłością, a drugi najgorętszą nienawiścią. Przez całą noc brnął Sweyn poprzez śnieg, dźwigając martwego Chrystiana. Szedł własnym śladem, pozostawionym, gdy błądził pogrążony w najpodlejszych myślach i przeklinał brata, który wówczas już leżał martwy. Oddał życie, aby go ocalić. Przełożyła: Beata Moderska * W wydaniu angielskim znajduje się opowiadanie Siostra piasku znane już polskiemu czytelnikowi z tomu Magia Świata czarownic. Za zgodą autorki w wydaniu polskim umieszczono inne, dotąd niedrukowane opowiadanie ze Świata Czarownic.