16303
Szczegóły |
Tytuł |
16303 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16303 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16303 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16303 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
79
Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK I SZYFR PROFESORA KRAKA
WSTĘP
Wiał zimny północny wiatr niosąc znad lądu białe kłęby mgieł. Okręt bez flagi stał w dryfie, pozornie uśpiony, ale jego załoga czuwała przy linach gotowa do wykonania każdego rozkazu młodego kapitana w kapeluszu, stojącego na dziobowym kasztelu. Na rufie stał drugi szlachcic, w hełmie i w kirysie, z mieczem w dłoni. Jeśli informacje od ich wspólnika były prawdziwe, to statek wiozący skarb powinien był tędy przepływać przez wąski, ale głęboki przesmyk między brzegiem a wyspą, gdzie w zatoce czaił się okręt kaperski.
Szybko zapadł zmierzch i właśnie wtedy tylko odgłos skrzypiących lin i szum morza rozcinanego dziobem wrogiego statku zdradzał obcych żeglarzy.
Kapitan gestem kazał wciągać żagle. Marynarze starannie naoliwili liny, które nie skrzypiały w blokach. Szlachcic sprawdził na swoim kasztelu artylerzystów przy armatach strzelających pięciofuntowymi pociskami. Kazał trzymać ukryte lampy z ogniem potrzebnym do podpalenia lontów.
Kiedy tylko tamci przepłynęli, korsarze wypłynęli z zatoki i ruszyli ich śladem. Obrali kurs na Królewiec. Dopadli ich o świcie. Mieli przewagę, bo załogę okrętu kaperskiego stanowili doświadczeni żeglarze i rabusie potrafiący szybko podprowadzić okręt do burty przeciwnika, oddać salwy z artylerii okrętowej, hakownic i kusz, a potem w walce wręcz pokonać wroga. Bój trwał pół godziny, a godzinę przeładowanie łupu. Dwa dni później skrzynie ukryto na skalistej wysepce, skąd wydobyto je kilka lat później, dowieziono na stały ląd i wozami przetransportowano do zamku. Tam szlachcic zajął się przygotowaniem skrytki. Jeszcze tylko we trzech przygotowali jej plan i ustalili szyfr.
Kapitan zaginął ze swoim statkiem służącym pod inną banderą w czasie podróży do dalekich krajów.
Szlachcic poległ w boju, na stepie, daleko od domu.
Ostatni wspólnik, organizator transportu lądowego, który dzięki swoim znajomościom dowiedział się, kiedy i jaką trasą będzie płynął statek wiozący skrzynie, wyprowadził się do małego miasteczka. Tam czekał na odpowiedni moment, żeby wskazać, gdzie są skrzynie, ale nie doczekał się tej chwili.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZLECENIE WYJAZDU DO SOPOTU • TRÓJKA AUTOSTOPOWICZÓW • OTWARCIE WYSTAWY • KORSARSKI SKARB • W SOPOCKIM KASYNIE • SPOTKANIE Z DANIELA • ADWOKAT Z KOPERTAMI
To był środek upalnego i jak dla mnie pracowitego lipca. Gorzko uśmiechałem się słysząc w radio dowcipy o ludziach, którzy: „Może wybiorą się na urlop w przyszłym roku, a na razie czeka na nich góra papierów". Właśnie szykowałem się do poszukiwań związanych z pewną zagadką z okresu drugiej wojny światowej, kiedy zadzwonił do mnie pan Tomasz. Mój szef kierował Departamentem Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w którym przepracował wiele lat. Poszukiwał zaginionych w czasie ostatniej wojny skarbów i walczył z przemytnikami dzieł sztuki. Nazywano go Panem Samochodzikiem z racji posiadanego przez niego wehikułu o zaskakujących kształtach, ale też niesamowitych osiągach, bo pod szkaradną maską krył wspaniały silnik ferrari 410. Upłynęło już wiele lat, pan Tomasz i jego auto zmienili się.
Pracę przerwał mi natarczywy dźwięk dzwonka telefonu.
— Pawle, bądź łaskaw wpaść do mnie na chwilkę — usłyszałem głos
pana Tomasza.
Odłożyłem słuchawkę, przeciągnąłem się w krześle i wyjrzałem na ulicę, po której korzystając ze słonecznego dnia spacerowały panie w krótkich spódnicach i koszulkach z odsłoniętymi ramionami. W tej chwili marzyło mi się, żeby znaleźć się na plaży nad ciepłym morzem, leżeć w hamaku wsłuchując się w szum fal i obserwować leniwy spacer obłoków. Napiłem się herbaty, wziąłem notes i przeszedłem korytarzem do gabinetu szefa. Panna Monika, sekretarka pana Tomasza, uśmiechnęła się do mnie promiennie.
— Szykuje się wyjazd — wyjaśniła widząc moje pytające spojrzenie. Któż, jak nie sekretarki, najlepiej znał tajemnice szefów?
— Dzień dobry — przywitałem się z panem Tomaszem. Mój przełożony już jakiś czas temu powinien był przejść na emeryturę, ale należał do grona tych energicznych starszych panów, którzy nie potrafią usiedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Wciąż chętnie, raz na jakiś czas, wybierał się ze mną na akcje w terenie. Był starym kawalerem o dość konserwatywnych poglądach na modę. Z trudem tolerował, kiedy do biura zdarzało mi się przychodzić w wojskowych spodniach z demobilu. Nie dziwiły mnie u niego staromodne okulary w rogowych oprawach.
— Usiądź, Pawle — szef wskazał mi krzesło przy małym stoliczku w rogu.
To miejsce zwykle służyło nam do odpraw przed moim wyjazdem w teren. Więc i teraz pewnie szykowało się coś ciekawego.
— Mamy takie słoneczne lato, a ty taki blady? — szef z troską mi się przyglądał.
Wyczuwałem, że za tymi słowami pełnymi troski krył się podstęp — zamiar wysłania mnie gdzieś, gdzie będę miał okazję złapać trochę opalenizny.
— Przygotowuję się do pewnej delikatnej sprawy na Wybrzeżu — odpowiedziałem. — Niestety, wymaga to ślęczenia przy komputerze i nad książkami.
— Na Wybrzeżu? — pan Tomasz zatarł ręce. — To dobrze. Pojedziesz na Wybrzeże na mały rekonesans. W Sopocie, w salach Muzeum Rybackiego będzie otwarta wystawa poświęcona początkom floty kaperskiej. Mamy zaproszenie na to spotkanie organizowane przez mojego znajomego. To celnik z Gdyni, miłośnik historii polskiej marynarki wojennej i bardzo mu zależało na obecności kogoś z ministerstwa. Ja mam spotkanie z nową panią wiceminister kultury. Sam rozumiesz... — szef bezradnie rozłożył ręce. — Siła wyższa!
— Kiedy jest to otwarcie?
— Jutro wieczorem — szef podał mi zaproszenie. — Jutro jest czwartek, możesz piątek i weekend przeznaczyć na rekonesans — przełożony znacząco mrugnął do mnie. — Należy ci się kilka dni nad morzem.
Podziękowałem panu Tomaszowi za zlecenie i wróciłem do swojego pokoju. Miałem świadomość, że szef po prostu dał mi kilka dni urlopu i szczerze się przyznam, że myślałem już tylko o kąpieli w morzu, a nie zagadce, nad którą pracowałem. Z trudem doczekałem do końca dnia pracy i wyjątkowo, tuż po piętnastej, wychodziłem z gmachu ministerstwa z rzeszą innych pracowników. Zwykle siedziałem do późnych godzin wieczornych, albo po prostu pracowałem w terenie. Pozostało mi tylko przygotować się do wyjazdu, czyli zrobić zakupy i spakować swoje rzeczy.
Nazajutrz wyjechałem z Warszawy około dziesiątej. Nasz poczciwy wehikuł tradycyjnie wzbudzał ogromne zainteresowanie na drodze i właściciele różnych szybkich aut dowartościowywali się wyprzedzając mnie, mrugając długimi światłami i trąbiąc. Takie zachowanie na drodze przestało mnie już oburzać, nawet dziwić. Przekonałem się, że jakiekolwiek kampanie promujące bezpieczną jazdę, stosowanie surowych kar wobec pijanych kierowców, nie przynosiły skutków, bo często miałem wrażenie, że nikt na drodze oprócz mnie nie przestrzegał tak fundamentalnych przepisów jak ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym czy niewyprzedzanie na podwójnej ciągłej linii. Wiedziałem, że gdybym tylko chciał, wehikuł bez trudu wyprzedziłby nawet najszybsze modele najlepszych marek. Nasze auto wyglądało nieco szpetnie za sprawą karoserii wykonanej przez zawodowego mechanika, ale nie z gotowych części, a według jego fantazji, możliwości i potrzeb pojazdu skrywającego pod maską silnik z auta rajdowego, z przełożeniem na śrubę napędową ukrytą z tyłu, pod bagażnikiem. Wehikuł był szybką, szeroką, wyposażoną w mocne resory amfibią.
Za Olsztynkiem zobaczyłem na poboczu trójkę młodych turystów. Dwoje starszych miało po około dwudziestu lat. Oboje byli ubrani w stroje paramilitarne. Ona, wysoka, szczupła miała na głowie chustę w kwiaty zawiązaną z tyłu głowy. On nie ukryłby pod niczym gigantycznej czupryny czarnych włosów sterczących w różnych kierunkach, bardziej widowiskowo niż na najbardziej fantastycznych wizerunkach Einsteina. Nie zatrzymałem się obok nich dlatego, że ci autostopowicze zrobili na mnie oszałamiające wrażenie. Zrobiło mi się żal tego trzeciego. Mógł mieć najwyżej osiem lat i siedział z ponurą miną na swoim plecaczku. Brodę podpierał piąstkami, a policzki zostały jak buldożerem popchnięte w górę do okularów, które przekrzywiły się na piegowatym nosie.
— Dziękujemy! — powiedziała dziewczyna, na bluzce której widniał wódz chińskiej rewolucji w centrum czerwonej gwiazdy. — Dokąd pan jedzie?
— Do Sopotu — odparłem.
— Świetnie! — ucieszyła się. — Zabierze nas pan ze sobą? To znaczy tylko do Sopotu.
— Wsiadajcie — zaprosiłem ich.
Ona usiadła obok mnie. Miała na imię Sylwia, studiowała psychologię, socjologię i antropologię. Na jednym z tych trzech kierunków poznała Andrzeja, owego młodziana z oryginalną czupryną, który studiował teologię i filozofię. Na jego koszulce widniały godło amerykańskich marines i napis:
„Yesterday Bagdad—Tomorrow Bruxell". Byli parą i na wakacje postanowili wybrać się autostopem, ale rodzice Sylwii dali jej do towarzystwa młodszego brata Piotrusia, który właśnie skończył pierwszą klasę.
— Ma pilnować, by nie miała pani zbyt szalonych pomysłów? — domyśliłem się, jaką rolę miał pełnić Piotruś.
— Mam już dość pilnowania — Piotruś z obrażoną miną skrzyżował ręce na piersiach i zapadł się między plecak a drzwiczki, wpatrując się w krajobraz za oknem.
— Mamy Smerfa Marudę na pokładzie — próbowałem żartować.
— Nienawidzę Smerfów — dobiegło mnie burczenie.
— Mamy się z nim, mówię panu — westchnęła Sylwia.
Podróż do Sopotu upłynęła mi od tej pory o wiele ciekawiej, bo młodzi ludzie uraczyli mnie ogromną dawką wiedzy uniwersyteckiej oraz nabytej podczas tygodniowej podróży po Polsce, z Krakowa, gdzie studiowali, przez Mazury nad morze, które obiecali pokazać chłopcu. Rzecz jasna nie interesowały go półśrodki i nie zadowalała obecność nawet nad największym z mazurskich jezior. Miało być morze, plaża, słona woda, muszelki i tyle! Przy okazji zapoznałem się z poglądami politycznymi młodego pokolenia, które usiłowało łączyć idealistyczne koncepcje socjalistyczne z hedonistycznym podejściem do życia.
W Sopocie nie udało mi się uwolnić od towarzystwa autostopowiczów, którzy uznali za bardzo dobry pomysł zanocowania, podobnie jak ja, na campingu przy Sopockim Klubie Żeglarskim. Był tylko jeden plus tej sytuacji. Obiecali pilnować wehikułu i mojego namiotu.
W Warszawie panował upał, a tu mżyło i wiał silny wiatr. Po deptaku wędrowały grupki kuracjuszy miejscowego sanatorium i turystów rozkoszujących się rześkim i zdrowym powietrzem. Poszedłem nadmorskim deptakiem w okolice wejścia na sopockie molo. W oczy rzucił mi się plakat reklamujący występ śpiewaczki z akompaniamentem zespołu muzycznego z Grand Hotelu w Sopocie. Zatrzymałem się przy anonsie, bo imię i nazwisko artystki było mi doskonale znane. Tak samo nazywała się moja koleżanka z liceum, która uczyła się w szkole muzycznej i rzeczywiście, jak pamiętałem, miała ładny głos. Afisz zapowiadał jej występ późnym wieczorem, więc postanowiłem tam pójść zaraz po otwarciu wystawy w muzeum.
Furtką przed kasami przeszedłem na sopocką plażę, następnie pod molo i usiadłem na piasku. Nad brzegiem morza spacerowali zakochani, na piasku stały leżaki, na których spoczywali ciepło ubrani, okryci kocami ludzie obserwujący szalejące w piachu pociechy i wpatrzeni w morze, które z ponurym hukiem uderzało o brzeg. Hipnotyzowało szumem, wzbudzało podziw swoją. siłą, która wydawała się być powstrzymywana jak dzika bestia na uwięzi. Bliżej Gdańska widziałem wyciągnięte na brzeg kutry rybackie przypominające cielska wielorybów, tak nieporadne na lądzie, tak zwrotne na wodzie. Właśnie tam skupiły się rybitwy, by leniwie ustępować spacerowiczom, by wydeptywać w piasku ścieżki charakterystycznych trójkątnych śladów i oczekiwać na okazję na pochwycenie jakiegoś smakowitego kąska.
Na lewo ode mnie, wokół molo, odbywał się festiwal muszli sprowadzanych z ciepłych mórz, korali bursztynowych, zabawek rodem z odpustów, rewia mody w wykonaniu młodych i często urodziwych panien. Za mną, w maleńkiej smażalni ryb skwierczał tłuszcz, a smakowity zapach potraw nęcił i kusił. Jednak prawdziwą siłę miało morze, pozornie nieporuszone, a stroszące białe grzywy fal. Wróciłem na molo, skąd patrzyłem na szarą bryłę wybudowanego w 1927 roku Grand Hotelu, z charakterystyczną kopułą i tarasem. Wiedziałem, że ceny w tym obiekcie mogły pozostawiać obojętnym tylko majętnych ludzi. Jako łowca ciekawostek historycznych zapamiętałem, że właśnie z tego hotelu Adolf Hitler obserwował bombardowania bazy polskiej marynarki wojennej na Helu. Innym obrazem, jaki utkwił w mej pamięci, był kadr z filmu oglądanego w naszym Klubie Miłośników Filmów Niezwykłych w liceum. W filmie „Wniebowzięci", główni bohaterowie, po wydaniu całej nagrody z toto-lotka na loty samolotem po Polsce lądują z pustymi kieszeniami na plaży przed Grand Hotelem.
Podobno w dawnych wiekach w okolicach dzisiejszego Sopotu stał gród warowny. W 1283 roku kromki zapisały, że wieś Sopoth książę Mestwin II podarował klasztorowi w Oliwie. Najważniejszym wydarzeniem w historii kurortu było zapewne kupienie go w połowie XVIII wieku przez hrabiego Józefa Przebendowskiego. To on wybudował tu pierwszy pawilon kąpielowy dla grona zaprzyjaźnionych rodzin. W 1823 roku w Sopocie osiadł doktor Jerzy Haffner, były lekarz wojsk napoleońskich, który wybudował tu z własnych funduszy łazienki z ciepłymi kąpielami oraz molo długości 41 metrów. W 1830 roku w Sopocie zarejestrowano 640 mieszkańców, a odwiedziło to miejsce 460 kuracjuszy. W 1842 roku rząd pruski zadekretował regulamin kąpielisk oddzielnych dla obu płci. Morskich kąpieli zażywano wówczas nago, dlatego konieczne były obostrzenia: wysoki płot i prawie półkilometrowa odległość między miejscami kąpieli. Na początku XX wieku Sopot otrzymał prawa miejskie, ufundowano tu nowy dom kąpielowy, a samo uzdrowisko stało się miejscem modnym wśród elit.
Wróciłem na camping i przebrałem się w marynarkę, pod szyją zawiązałem krawat.
— Randka? — Sylwia uśmiechnęła się.
— Mam służbowe spotkanie — odpowiedziałem. — Wrócę późno, ale mam nadzieję, że będziecie mieli baczenie na mój kramik?
— Jasne, umowa to umowa — zapewniał mnie Andrzej. Pomaszerowałem deptakiem w kierunku jednej z drewnianych chat stojących na wydmach. Tam w niedużej sali zebrało się kilkanaście osób. Gabloty stojące i wiszące przytłaczały bogactwem zebranych w nich dokumentów i eksponatów. Kiedy tylko wszedłem, przywitał mnie wysoki mężczyzna w okularach, z zaczątkami łysiny i starannie przystrzyżonymi wąsami.
— Pan Paweł? — witał mnie uśmiechając się. — Pański szef uprzedzał mnie o pana przyjeździe.
— Dobry wieczór — wyciągnąłem dłoń na powitanie. — Pan Tomasz bardzo chwalił efekty pracy waszego posterunku celnego. Dzięki wam nie udało się przemytnikom wywieźć kilku cennych zabytków.
— Dalej panowie szukają zaginionych skarbów?
—Tak.
— Może zainteresuje pana i nasza wystawa — celnik oprowadzał mnie opowiadając o ekspozycji. — W 1514 roku Zygmunt I Stary włączył się do walki o dominium maris Baltici, tworząc flotę kaperską z bazą w Gdańsku. Ta flota w 1520 roku, w czasie wojny z zakonem krzyżackim blokowała porty w Bałdze i Królewcu. W 1522 roku rozwiązano flotę, ale w Gdańsku wciąż stacjonowali korsarze z listami kaperskimi wystawionymi przez polskiego króla. W Gdańsku budowano też okręty, niestety głównie na eksport. W pierwszej połowie XVI wieku powstały trzy okręty zamówione przez Henryka VIII, angielskiego króla. „The Morion of Danzig", „The Sepiar of Danzig" i „The Trinity of Danzig" należały do awangardy floty Anglii, więc jak na owe czasy musiały być nowoczesne. Wkrótce potem wznowiono system kaperski...
Słuchałem opowieści przyglądając się zebranym ilustracjom, zdjęciom, dokumentom, fragmentom olinowania i poszycia starych okrętów wydobytym z morza, monetom, skarbom i wiatrowskazowi w kształcie galeonu znajdującego się niegdyś przy figurze Zygmunta Augusta, wieńczącej szczyt ratusza Głównego Miasta Gdańska.
—...Może kiedyś zainteresuje pana historia pewnego korsarza z Gdańska, który podobno zdobył ogromny skarb? — mówił celnik. — Przypadkiem dotarłem do takiej informacji czytając angielskie tłumaczenie napisanej w XVIII wieku w Danii „Historii piratów i korsarzy bałtyckich".
— Co się stało z tym skarbem?
— Początkowo miał być ukryty na jakiejś wyspie na Bałtyku, a potem przetransportowany na brzeg i wywieziony do jednego z polskich zamków. Według autora kroniki, korsarz ten wkrótce po tych wydarzeniach udał się w daleki rejs, do wysp korzennych, i już nie wrócił w te strony.
— Ciekawe — przyznałem.
Na uroczystym otwarciu poznałem kustoszy z Trójmiasta i miłośników historii regionu bałtyckiego. Około dwudziestej pierwszej wyszedłem i poszedłem do Grand Hotelu. Dotarłem tam po dwudziestu minutach. Chwilę stałem w cieniu drzew, żeby ochłonąć i wreszcie spokojnie, niczym stały bywalec ruszyłem do wejścia do kasyna. Na niewielkim placyku przed wejściem, obok cukierni, natknąłem się na mężczyznę walczącego z trójką potomstwa w różnym wieku. Mała gromadka wrzeszczała, krzyczała, tupała, córka rzuciła się na chodnik, by leżąc na nim oznajmić całemu światu, że tatuś postanowił nie kupić dzieciom o tej porze po ciastku. Tata był chyba w moim wieku, ale miał już początki łysiny, tęgi brzuszek, okulary w drucianych oprawach. Przez chwilę jego twarz wydawała mi się znajoma i dostrzegłem, że odprowadzał mnie wzrokiem do drzwi kasyna.
Bez problemów wszedłem do środka, a tam przywitał mnie kierownik sali. Doświadczenie podpowiadało mu, że nie za bardzo pasuję do tego wnętrza i towarzystwa. Kasyno nie wyglądało jak te znane z Las Vegas, miało dyskretny urok elegancji, ale i wyczuwalny był nastrój minionych lat, kiedy głównymi bohaterami opowieści kryminalnych byli „turyści dewizowi", „cinkciarze" i „badylarze".
Przeszedłem między stolikami, przy których było więcej widzów niż oddających się hazardowi, w kierunku baru. Postanowiłem, by za bardzo nie odróżniać się w tym towarzystwie, zamówić sobie drinka.
— Dużo jeszcze czasu do występu? — zapytałem barmana, kiedy już zrealizował moje zamówienie.
— Zaraz się zacznie — odpowiedział.
Rzeczywiście za chwilę na scenę weszli muzycy i kobieta w moim wieku, w długiej białej sukni na cienkich jak włos ramiączkach, z dużym rozcięciem z lewej strony, sięgającym do wysokości połowy ud jej smukłych nóg. Długie kasztanowe włosy rozpuściła. Jej twarzy nie dało się zapomnieć, bo do złudzenia przypominała pewną znaną amerykańską wokalistkę. W czasach nauki w liceum słuchaliśmy tych przebojów, przy nich tańczyliśmy i chwaliliśmy interpretacje tych piosenek w wykonaniu naszej szkolnej koleżanki — Danieli. Dlatego często na nią mówiliśmy „Whitney" — na cześć tej sławnej wokalistki. Daniela, kiedy chodziłem z nią do tej samej klasy, uczęszczała również do szkoły muzycznej i grała na flecie bocznym. Jej głos był takim, jaki mógł podobać się mężczyznom, trochę niski, łagodny, jazzujący i pełen energii, kiedy śpiewała. Kiedy tylko rozbrzmiał głos Danieli, na sali zrobiło się cicho. Wszyscy w skupieniu słuchali jej śpiewu. Kiedy ktoś nieopatrznie uderzył stopką kieliszka o brzeg talerza, natychmiast natykał się na karcące spojrzenia innych słuchaczy. Mini-recital mojej szkolnej koleżanki trwał prawie dwadzieścia minut. Patrzyłem na to jak urzeczony i wracały wspomnienia dawnych szkolnych czasów, wspólnych wycieczek, klasowych dyskotek i imprez u jednego z naszych wspólnych kolegów.
— Fajna, co? — zagadnął mnie jakiś niski mężczyzna stojący obok mnie.
— Tak, chodziłem z nią do jednej klasy — odparłem.
— Akurat — prychnął sąsiad. — Ona to wyższa sfera, pewnie uczyła się gdzieś na Zachodzie. O rany, ona tu idzie!
Rzeczywiście, Daniela, promiennie uśmiechając się do klaszczących słuchaczy szła w kierunku baru. Kierowała się w moją stronę.
— Cześć! — wyjąkałem, kiedy stanęła przede mną.
— Mirosław — mój sąsiad przy barze wyczuł okazję do poznania tak pięknej kobiety i wcisnął się między nas. Był tak niski, że patrzyliśmy sobie z dawną przyjaciółką w oczy ponad jego głową.
— Miło mi — Daniela podała mu dłoń, ale patrzyła na mnie. — Dużo lat minęło.
— Co? — pan Mirosław zadarł głowę, obejrzał się na mnie i niepocieszony, rozumiejąc, że przeszkadza nam, wrócił na swój stołek barowy.
— Dużo — przyznałem. — Pamiętałaś o mnie?
— Zapomnisz o obozie, no i o mnie — cicho nuciła mi do ucha piosenkę, którą kiedyś śpiewaliśmy na szkolnym biwaku — Zapomnisz, że nas łączy tyle wspomnień. Zapomnisz, czy za rok, czy za dwa, Zapomnisz, wszak wspomnienie krótko trwa.
— Wiesz, że niczego nie mogłem zapomnieć.
— Ja też. Co tutaj robisz?
— Byłem służbowo w Sopocie, zobaczyłem afisz z reklamą twojego występu i przyszedłem.
— To dobrze — westchnęła.
Mimo upływu lat wydawało mi się, że jest tą samą dziewczyną, z którą niegdyś spędzałem tak dużo czasu.
— Co u ciebie słychać? — zapytałem ją.
— Czemu pytasz tak oficjalnie? — dziwiła się. — Byliśmy przyjaciółmi, a ty rozmawiasz ze mną prawie jak obcy człowiek.
— To miejsce, ci ludzie, to wszystko mnie krępuje. To nie są dobre warunki na szczerą rozmowę.
— Wiesz co? Jutro wezmę sobie wolny wieczór.
— O której i gdzie? — podchwyciłem z radością pomysł naszego spotkania.
— Osiemnasta przy wejściu na molo — odparła Daniela całując mnie na pożegnanie w policzek. — Jak dobrze, że cię znowu widzę — szepnęła.
Mężczyźni zgromadzeni na sali spoglądali na mnie z nieukrywaną zazdrością. Odurzony po tym spotkaniu wracałem na camping brzegiem morza drepcząc po mokrym piasku. Po drodze spotykałem zakochane pary, które albo przytulone siedziały na plaży, albo leniwie spacerowały trzymając się za ręce.
— Panie Pawle! — usłyszałem chłopięcy krzyk. Rozejrzałem się. W moją stronę biegł Piotruś.
— Niech pan do nas przyjdzie! — krzyczał wskazując za siebie na budynek jakiegoś baru.
Piotruś zaprowadził mnie do piętrowego lokalu oferującego dania z morskich ryb, do tego sałatki i rzecz jasna frytki. Był to bar z ładnym wnętrzem, gdzie blaty drewnianych stołów były wymalowane w mapy, w kontuar wkomponowano latarnię morską, na ścianach wisiały sieci rybackie, muszle i paga-je. Ściana od strony morza była oszklona. Przy jednym ze stolików na tarasie siedzieli Sylwia i Andrzej. Właśnie zaczynali jeść zamówione ryby. Kupiłem sobie sałatkę śledziową.
— Jak poszło? — zagadnęła mnie Sylwia.
— Dobrze — odpowiedziałem.
Wciąż byłem zamyślony, a Sylwia natychmiast to zauważyła.
— Uuuu! — wydała okrzyk zachwytu. — Jeździ pan ekstrawaganckim samochodem, stać pana na takie eleganckie ciuchy, to pewnie nie może się pan opędzić od adoratorek? Teraz pewnie spotkał pan jedną z nich?
— Jestem kawalerem — wtrąciłem.
— Widzisz! — Andrzej ucieszył się i zadowolony patrzył na dziewczynę.
— Mówiłem ci, że nie ma pośpiechu... Pan tak sobie żyje...
— Bo ty tylko udajesz, że nie rozumiesz, o co mi chodzi — Sylwia stała wyprostowana z groźną miną. — Tu nie chodzi o formalne, urzędnicze potwierdzenie faktów...
— Tak? A niby o co? — dyskusja tej dwójki zbliżała się do stanu wrzenia.
— Jestem zapracowany i nie miałem czasu... — próbowałem się tłumaczyć.
—— To nie ma nic do rzeczy! — powiedzieli do mnie jednocześnie.
— Przestańcie się kłócić o to małżeństwo! — wrzasnął Piotruś zakrywając uszy piąstkami. — Nie mogę tego słuchać! Czy wy tylko potraficie o tym rozmawiać?
Studenci natychmiast spokomieli.
— Piotrusiu, my się nie kłócimy — Sylwia nachyliła się do brata. — Dorośli czasami tak głośno wymieniają poglądy, kiedy jeden dorosły nie rozumie intencji tego drugiego, a właściwie to udaje, że nie rozumie...
— Piotrusiu, zapamiętaj tego pana — Andrzej kucnął obok chłopca i wskazał mnie. — To jest szczęśliwy mężczyzna, nikt nie rozmawia z nim o ślubie.
Sylwia spojrzała na Andrzeja tak, że zapowiadało to odroczoną ze względu na Piotrusia burzę z piorunami. Żałowałem decyzji o zabraniu tej pary, nawet zabrania ich na camping.
— Państwo, widzę, na wspólnej kolacji, to ja sobie pójdę — chciałem wstać i uciec od bliskiej awantury.
— Piotruś musi spróbować morskich ryb — powiedział Andrzej, który wiedział, że w mojej obecności nie grozi mu nic złego ze strony Sylwii.
— Podoba ci się nad morzem? — zagadnąłem Piotrusia.
— Mmm — przytaknął, bo miał usta wypełnione frytkami i rybą. — Dobrze, że pan jutro pracuje i nie jedzie — dodał, kiedy przełknął jedzenie.
— Piotruś! — Sylwia ganiła wzrokiem brata.
— Tak, głupio to wyszło, ale chłopak już się wygadał — dukał Andrzej.
— Chcieliśmy pana prosić, właściwie zapytać, czy nie moglibyśmy z panem zabrać się, choćby do Warszawy?
— Oczywiście, o ile nie będę musiał jechać w innym kierunku — odpowiedziałem.
Widziałem, że autostopowicze odetchnęli z ulgą. Mieliby kłopot, by w trójkę znaleźć transport z Wybrzeża do Krakowa. Przed północą wróciliśmy na camping, gdzie musiałem zgodzić się na jeszcze jedną przysługę, by Piotruś spał ze mną w namiocie. Rozumiałem, że studenci chcieli mieć trochę swobody. Obudziłem się około szóstej. Piotruś leżał na wznak. Kiedy tylko poruszyłem się, uchylił jedną powiekę, by sprawdzić, co robię.
— Nie śpisz? — zdziwiłem się.
— Nie, ale udaję, że śpię. Muszę tak robić, żeby wujek Andrzej z Sylwią nie musieli wychodzić z namiotu, jak chcieli się do siebie przytulić.
— To wy w trójkę spaliście w jednym namiocie? — zaniepokoiłem się.
— Nie, ja z Sylwią, a wujek sam, tylko Sylwia często wieczorem u niego długo siedziała.
— Nie chce ci się spać?
—Nie.
Sprawdziłem, czy Sylwia zostawiła chłopcu odpowiedni strój i zabrałem go na poranny bieg po plaży. Razem przebiegliśmy na bosaka drogę od naszej plaży do mola i z powrotem. Potem jeszcze wykonywaliśmy na piasku różne ćwiczenia gimnastyczne, przewroty i na koniec skoczyliśmy w kąpielówkach do morza. Woda była mocno orzeźwiająca, ale po kąpieli czuliśmy się wyśmienicie. Wróciliśmy do namiotu, przebraliśmy się i poszliśmy do sklepu po produkty na śniadanie. Zrobiłem nam patelnię jajecznicy i kanapki z żółtym serem. Potem położyłem się, żeby się zrelaksować, ale Piotruś namówił mnie na grę w karty — w wojnę. Około dziewiątej wstali Sylwia i Andrzej. Wtedy mogłem wyjechać wehikułem do Gdańska i na Wyspę Sobieszewską. Wróciłem zadowolony, bo obejrzałem miejsca, o których wcześniej tylko czytałem i wiedziałem, gdzie powinienem prowadzić poszukiwania. Była pora obiadowa. Przy naszych namiotach siedziała Sylwia.
— Gdzie pani towarzysze? — zapytałem.
— Na galeonie — odpowiedziała dokładając książkę jakiegoś pisarza iberoamerykańskiego.
Blisko nas był plac zabaw w kształcie dużego statku żaglowego, z pomostami, bulajami, małymi szalupami-piaskownicami, zjeżdżalniami. Byłem pewien, że jako kilkuletni chłopak zakochałbym się w takim miejscu i nie dziwiły mnie tłumy dzieciaków na tym placu zabaw.
— Kiedy pan wyjeżdża z Sopotu?
— Pewnie jutro. Dzisiaj wieczorem mam jeszcze jedno spotkanie, ale nie sądzę, żebym przedłużył tu swój pobyt.
— Znowu spotkanie służbowe?
— Nie, to będzie randka z dawną koleżanką — uśmiechnąłem się.
— Wracacie do siebie po latach?
— Nie, to raczej spojrzenie na siebie z dystansu lat.
Sylwia wstała i ruszyła, by dołączyć do braciszka i narzeczonego. Zrobiłem sobie obiad z dania w słoiku, rozłożyłem koc i chciałem oddać się czytaniu czasopisma, ale nie mogłem się skupić i wspominałem czasy liceum.
Po południu grałem z Piotrusiem w karty i w bierki, a Sylwia i Andrzej poszli na plażę. Wieczorem założyłem marynarkę i poszedłem na spotkanie z Daniela. Byłem kilka minut wcześniej, a ona przyszła punktualnie. Była ubrana podobnie jak wiele dziewczyn w dżinsy, bluzkę, a na ramiona narzuciła ciepłą koszulę. Oczy zasłoniła okularami przeciwsłonecznymi.
— Zawsze się spóźniałaś — przywitałem ją.
— Raz chciałam cię nie zawieść. Pójdziemy na rybę?
— Znam przyjemny barek nad plażą.
Daniela chwyciła mnie pod ramię i przeszliśmy deptakiem, mijając chińską restaurację, do baru „Przystań", tego samego, w którym wczoraj jedli Sylwia i Andrzej. Danieli, przyzwyczajonej do luksusów, spodobało się to miejsce i usiedliśmy na tarasie. Zapaliliśmy świeczkę w lampce, zamówiliśmy ryby, sałatki i wino. Długo po prostu patrzyliśmy na siebie.
— Co się z tobą działo przez cały ten czas? — zapytałem. — Nie wyszłaś za mąż?
— Ty się nie ożeniłeś — uśmiechnęła się. — Ja jestem kobietą po przejściach, wdową. Mam dwóch wspaniałych synów. Mąż zostawił mi w spadku sieć dobrze prosperujących hurtowni, mam swoje butiki, a do tego śpiewam. Z tego wszystkiego tylko to nie przynosi wielkich pieniędzy, ale czyni mnie szczęśliwą.
— A gdzie są teraz chłopcy?
— Z moją mamą, wypoczywają na wsi. Mamy tam stadninę, basen i duży pensjonat.
— A co się stało twojemu mężowi?
— Zginął nocą w wypadku samochodowym. Jechał ze swoją młodą sekretarką— nie pozostawiała złudzeń co myślała o charakterze ich kontaktów. — Co ci się stało? — zaniepokoiła się patrząc na mnie.
Musiałem mieć niewyraźną minę, bo kolejny raz w swoim życiu zobaczyłem prawnika z polskiej filii nowojorskiej firmy adwokackiej Walther&Luger. Tak, to był ten sam elegancik z neseserem. Wyraźnie szedł w naszą stronę.
— Państwo pozwolą, że na moment przeszkodzę? — ukłonił się. — Jak poznaję, pan Paweł Daniec?
— Tak. Co tym razem się stało?
Prawnik spojrzał teraz na Daniele, usiadł na krześle, otworzył teczkę i wyjął z niej zdjęcie sprzed lat. Byłem na nim ja, była też Daniela. Prawnik porównywał jej twarz z wizerunkiem.
— To ona — wskazałem mu uśmiechniętą dziewczynę ze zdjęcia z fryzurą w stylu afro bezskutecznie skrywaną pod chustą.
—— Pani Daniela? — upewnił się prawnik.
—Tak.
— Świetnie, mam dla państwa ważne przesyłki — wyjął długie koperty i podał nam je.
ROZDZIAŁ DRUGI
RANDKA Z DANIELA • TESTAMENT PROFESORA KRAKA • WYJAZD DO KRAKOWA • STARA PACZKA W KOMPLECIE • ZAGADKA SPRZED WIEKÓW
Wzięliśmy do ręki podłużne białe koperty i przyglądaliśmy się im nieufnie. Na każdej było napisane imię i nazwisko adresata.
— Bardzo się cieszę, że tu w Sopocie znalazłem państwa — prawnik był rozluźniony i odetchnął z ulgą. — Gdyby nie państwa przyjaciel, to bym pewnie wciąż szukał państwa po całej Polsce. To on mi powiedział, że znajdę was w Sopocie, a czasu zostało już bardzo niewiele.
— Jaki nasz przyjaciel? — zainteresowałem się.
— Nie mogę tego zdradzić — prawnik wyprostował się. — Nie mam dokładnych instrukcji w tej kwestii, więc wolę zachować milczenie. Państwo pozwolą, że ich pożegnam. Do zobaczenia.
Niespodziewany gość wstał, ukłonił się nam, pocałował dłoń Danieli, uścisnął moją i zniknął w ciemnościach.
— Paweł, to jakiś twój dowcip? — Daniela spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Nie, ale przyznaję, że znam tego mecenasa — mówiłem obracając w palcach kopertę. — Mam nieodparte wrażenie, że kancelaria prawnicza Walther&Luger zyskuje dzięki mnie nowych klientów.
— Jakich klientów?
— Najczęściej od dość specyficznych spraw — odparłem.
— Może i ja powinnam skorzystać z ich usług. Rodzina mojego świętej pamięci męża wciąż walczy o spadek. Zajrzymy do środka?
— Nie, schowaj tę kopertę — prosiłem. — Mam przeczucie, że dzięki temu co się w niej znajduje, jeszcze nie raz się spotkamy. Może na razie zajmijmy się tylko sobą?
— Dobrze — koleżanka schowała kopertę do kieszeni dżinsów. — Powiedz, co porabiasz? Słyszałam tylko, że wzięli cię do wojska.
— Tak, byłem spadochroniarzem, studiowałem historię sztuki, a teraz pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
— Czym się zajmujesz?
— Poszukiwaniem zaginionych i skradzionych dzieł sztuki.
— Jesteś policjantem? — była zaskoczona.
— Raczej detektywem. Ostatnia wojna spowodowała straszne spustoszenia w prywatnych kolekcjach oraz zbiorach muzealnych. Najeźdźcy, hitlerowscy czy sowieccy, rabowali dzieła sztuki, które teraz pojawiają się na aukcjach, a powinny wrócić do prawowitych właścicieli lub ich spadkobierców. Na Wschodzie dochodzi jeszcze problem wykradania z muzeów zbiorów i sprzedawania ich za granicę. Takie zabytkowe przedmioty stają się lokatą kapitału nie tylko uczciwych ludzi, ale i kryminalistów.
Oboje czuliśmy potrzebę, by wreszcie poszwendać się tak, jak to kiedyś mieliśmy we zwyczaju. W czasie takich spacerów opowiadaliśmy sobie o planach życiowych, gadaliśmy o szkole, o kolegach i koleżankach. Zeszliśmy na plażę, gdzie białe bałwany zakrzywione, świecące od latami baru, gnały do piasku, by po chwili rozpłynąć się, zniknąć. Morze szumiało, letnio uśpione. Bryza łaskotała nasze policzki. Daniela potknęła się na piasku, podtrzymałem ją, by nie upadła i tak już została w moim objęciu do chwili, kiedy doszliśmy do Grand Hotelu. Jak nastolatkowie przekradliśmy się na bosaka przez korytarze zostawiając za sobą ślady z piasku. Zatrzymaliśmy się pod drzwiami jej apartamentu. Oparła się o wysokie, rzeźbione, białe drzwi.
— Wejdziesz? — zapytała. — Mam dobre wino — zachęcała.
— Myślisz, że powinniśmy zaczynać wszystko od nowa?
— Chodź — otworzyła drzwi i wciągnęła mnie do pokoju. Nie zapalała światła, tylko otworzyła drzwi balkonowe. Przed nimi stały stolik i niewielka sofa. Posadziła mnie na niej i poszła do szafki. Wróciła niosąc butelkę wina i dwa kieliszki. Usiadła obok mnie, położyła głowę na moim ramieniu i napiła się wina. Ja swój kieliszek tylko trzymałem i patrzyłem na rozświetlone molo, morze, dalekie światła na Półwyspie Helskim.
— Ty uważasz, że powinniśmy zaczynać jeszcze raz? — odezwała się.
— Czasu nie da się cofnąć i pewnie teraz nie dalibyśmy się w to wszystko wciągnąć.
— A wiesz, że Krzysiek i Baśka się rozwiedli? Krzysiek zawsze był niezłym kombinatorem. Słyszałam, że miał kantory, jeździł na „Yumę" do Niemiec, dostał „misia w paszport" i nie mógł więcej wjeżdżać do Reichu. Zaczął kombinować w Polsce. Trochę jeszcze ciułał z tych kantorów, a potem jakimś sposobem oskubał rodziców Baśki i przepadł jak kamień w wodę. Potem do Baśki zgłaszały się jakieś kobiety mówiąc, że Krzysiek je też oszukał.
— Taki z niego Casanovą? — roześmiałem się. — A wydawało się, że z Baśką zawsze będą razem.
— Myślisz, że my...
— Chyba jesteśmy z dwóch innych światów. Moja skromna pensja...
— Zamknij się, głuptasie — pogłaskała mnie po policzku. Zamilkliśmy. Odstawiłem kieliszek, potem nie pamiętam już, jak i kiedy zasnąłem. Obudziłem się w środku nocy. Daniela spała z podkurczonymi nogami przytulona do mnie. Delikatnie przeniosłem ją do sypialni, przymknąłem drzwi balkonowe, by jej w nocy nie przewiało, bo mogło to zaszkodzić jej głosowi. Wyszedłem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Wymknąłem się z hotelu starając się nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Niespiesznie wracałem na camping, gdzie w moim namiocie spał Piotruś.
— Fajnie było? — wymruczał przez sen, kiedy układałem się do snu.
— Tak — szepnąłem okrywając go kocem.
— To dobrze — usłyszałem, mlasnął i spał dalej. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie o kopercie. Wyjąłem ją z kieszeni spodni, otworzyłem, zapaliłem latarkę i przeczytałem krótki list.
Szanowny Panie,
z ogromną przykrością zawiadamiamy Pana o śmierci profesora Fryderyka Kraka...
Nie wierzyłem własnym oczom! Nasz poczciwy profesor z czasów liceum nie żył! Uczył nas geografii i historii. To on zainspirował nas do założenia klubu turystycznego „Peregrinator". Jego pasją były turystyka i Kraków. Często opowiadał nam, że na emeryturze przeprowadzi się do dawnej i —jak często podkreślał — .jedynej prawdziwej stolicy", by tam rozwiązać wreszcie zagadkę, która nurtowała go od czasów studenckich. Nikt nigdy nie dowiedział się, ile lat miał profesor Krak, bo w czasie naszych wędrówek rzadko pozostawał w tyle, wciąż utrzymując doskonałą kondycję.
...Zgodnie z wolą naszego klienta, jego zwłoki zostały skremowane i przekazane jego córce mieszkającej w Wielkiej Brytanii. Kierując się zapisami ostatniej woli Fryderyka Kraka prosimy o stawienie się na wzgórzu wawelskim, gdzie zostanie odczytany testament zmarłego. Spotkanie odbędzie się dnia...
Sprawdziłem w kalendarzu. To było dziś! Musiałem o osiemnastej stawić się w Krakowie. Oprócz listu, w kopercie była kartka z rezerwacją miejsca w hotelu. Powinienem był czym prędzej zasnąć, by zachować trzeźwy umysł w czasie podróży do Krakowa, ale sen nie chciał przyjść. Chyba świtało, kiedy umęczony zamknąłem w końcu oczy.
— Panie Pawle! — obudziło mnie szarpanie za ramię. Ujrzałem pochyloną nade mną Sylwię.
— Już ósma, chyba pora wstać? — przemówiła.
— Błagam o jeszcze dwie godziny — wychrypiałem.
— Nieźle się pan zabawił — usłyszałem głos Andrzeja.
— To nie będzie już gry w bierki? — marudził Piotruś.
— Maruda! — zawołałem. — Smerf Śpioch chce jeszcze trochę pospać.
— Dobrze — padła odpowiedź, ale głos chłopca załamywał się tak, jakby za chwilę miał zamienić się w płacz.
Studenci wyszli z mojego namiotu, a ja nawet przez sen słyszałem, że chłopiec krążył wokół czekając, aż miną dwie godziny. Właśnie kiedy spałem w najlepsze, Piotruś budził mnie swoim krzykiem.
— Już dziesiąta! — wrzeszczał mi do ucha.
— Już wstaję — odpowiedziałem trochę zły za taką pobudkę. Humor poprawiło mi śniadanie przygotowane przez Sylwię.
— Andrzej poszedł zrobić zakupy na drogę — wyjaśniła.
— Dobrze, zaraz pakujemy się i jedziemy. Muszę przed osiemnastą być w Krakowie — powiedziałem.
Nie skończyłem jeść, a namiot studentów był już zwinięty. Oboje spakowali też i mój, a ja miałem jako kierowca tylko odpoczywać. Zadzwoniłem do pana Tomasza, żeby poinformować go o swoim wyjeździe do Krakowa.
— Muszę wyjechać do Krakowa, zmarł mój nauczyciel z liceum — wyjaśniłem. — Będę uczestniczyć w dość zagadkowej formie wypełnienia ostatniej woli zmarłego.
— Pamiętasz, że ja swój wehikuł dostałem w spadku? Na długo tam jedziesz?
— Myślę, że góra dwa, trzy dni.
— Akurat zajmie ci to cały weekend. Powodzenia!
— Dziękuję szefie! Gotowi? — obejrzałem się na autostopowiczów. Sylwia i Andrzej byli spakowani. Piotruś też, ale on ściskał w dłoni garść bierek, a jego spojrzenie było jedną wielką niemą prośbą.
— Przepraszam, Piotrusiu — zwróciłem się do chłopca. — Obiecuję, że zrobimy postój po drodze i wtedy zagramy. Dobrze?
Piotruś skinął głową. Wsiedliśmy do wehikułu i nie dłużej jak pół godziny później mijałem Przejazdowe. Niewiele jest miast w kraju z tak dobrze jak w Gdańsku zorganizowaną „zieloną falą", dzięki której przez miasto przejeżdżało się szybko i bez problemów. Na krajowej trasie numer 7 niestety znowu, co jakiś czas, można było natknąć się na kierowców jadących bezmyślnie. Z rozrzewnieniem wspominałem chwile, kiedy jadąc po amerykańskich autostradach włączałem urządzenie utrzymujące stałą prędkość jazdy, dzięki czemu, kiedy nie było wypadków, ruch odbywał się płynnie i bezpiecznie. Widziałem policjantów, którzy zatrzymywali piratów drogowych i jak słyszałem karali ich, nie wdając się w jakiekolwiek dyskusje na temat wielkości kwoty mandatu. Im bliżej byliśmy Warszawy, tym było coraz gorzej. Za stolicą ruch nieco się uspokoił. Zatrzymaliśmy się na parkingu, by odpocząć, zjeść i oczywiście zagrać w bierki.
Do Krakowa udało mi się dojechać pół godziny przed siedemnastą. Szczęśliwym trafem znalazłem miejsce parkingowe u stóp wzgórza wawelskiego.
Pożegnałem autostopowiczów, uściskałem Piotrusia i pobiegłem pod górę po bruku. Spotkanie zostało wyznaczone na placu przed głównym kompleksem zamku królewskiego. Zdyszany znalazłem się tam pół godziny przed czasem. Znalazłem wolną ławeczkę i czekałem delektując się ciepłem wieczornego słońca i obserwując wycieczki.
Zauważyłem zakonnika, który dziarskim krokiem zmierzał w moją stronę. Przyglądałem mu się chwilę i rozpoznałem znajomą twarz. To był Julian, kolega z liceum! Nazywaliśmy go Julek. Był wysokim, chudym blondynem o kościstych rysach twarzy. Zawsze też miał na nosie okulary. Kiedy graliśmy w piłkę, to on musiał stawać na bramce. Za to z racji wzrostu okazywał się doskonałym zawodnikiem w grze w siatkówkę. W czasie wycieczek „Peregrinatora" raczył nas niestrawnymi dla licealistów dawkami poezji i zagadywał na tematy filozoficzne. Nikt tak jak on nie potrafił przygotować ogniska, które zawsze zaczynało się palić od tej jednej przysłowiowej zapałki. Julek miał też dar rozmawiania z ludźmi. Wielokrotnie dzięki niemu uzyskiwaliśmy darmowy nocleg w chłopskiej stodole, kolację z wiejskiego chleba i zsiadłego mleka czy kosz jabłek na drogę. Do ogniska zapraszał kogoś z miejscowych, kto potrafił ładnie opowiadać i w ten sposób poznawaliśmy tę historię, której nie można było opowiadać w szkole.
— Paweł? — przywitał mnie niepewnym głosem.
— Pewnie, witaj Julek i siadaj — zaprosiłem go na miejsce obok siebie.
— Nie wiedziałem, że... — wymownie patrzyłem na habit. — Franciszkanin?
— upewniałem się.
— Tak — Julek promiennie uśmiechnął się. — Tak bywa, że czasami ON z góry da jakiś znak i wtedy nie ma wyjścia. A co u ciebie?
— Jestem muzealnikiem. Czy ciebie też wezwano...
— Tak, dziwna historia. Patrz — wskazał na mężczyznę z brzuszkiem idącego w naszym kierunku.
Pot zlepił mu włosy, ciemnymi strugami odznaczył się na jasnej koszulce. To jego widziałem w Sopocie.
— Julek, kto to? — szepnąłem do kolegi.
— Nie poznajesz Łukasza?
Łukasz był w liceum najsilniejszym członkiem naszego klubu. Był zapaśnikiem, kandydatem do kadry juniorów, świetnym kucharzem. Na ogół milczał, uparcie maszerował, niekiedy obciążony ekwipunkiem obozowym ponad miarę. Dziewczyny uwielbiały go za jego siłę i dobroduszność pluszowego misia. Jednak, jak pamiętam, mimo że podkochiwał się i w Danieli, i w Baśce, żadna nie obdarzyła go wzajemnością.
— Cześć! — podał nam dłoń.
Upływ lat i brak treningów spowodował, że masa mięśniowa zamieniła się w tłuszczową, ubyła mu pewnie połowa zawsze ściętych „na zapałkę" włosów. Uścisk pozostał mu ten sam i z Julkiem westchnęliśmy, gdy nas serdecznie witał.
— Jak ci się podobało w Sopocie? — zagadnął mnie. — Dużo przegrałeś w kasynie?
Julek natychmiast spojrzał na mnie zdumiony.
— To było tylko spotkanie towarzyskie — tłumaczyłem się. — Hazard mnie nie pociąga.
— Julek, mówię ci, jaki Paweł był odpicowany, na maturze nie był tak odszykowany — opowiadał Łukasz. — Widzę, Julek, że ty sobie też zamówiłeś niezły uniform.
Łukasz zdążył nam opowiedzieć, że studiował na Politechnice Warszawskiej, był uczony na budowniczego dróg i mostów, ale wszystko w Polsce się zmieniło i z uczelni wyszedł jako inżynier niepotrzebny nikomu. Zaczął więc handlować tym co importował jeżdżąc z Berlina. Potem otworzył sklep ze sprzętem RTV. Przerwał opowieść, bo przyszła Karolina. W czasach szkolnych mówiliśmy do niej „Karola", skracając w ten sposób jej imię. Kiedyś była szczupłą blondynką, która była jedyną dziewczyną na studniówce w sukni bez dekoltu i dopiero przed maturą odważyła się przekłuć sobie uszy. Miała talent do języków obcych. W szkole uczono nas języka rosyjskiego i angielskiego i w obu wygrywała olimpiady wojewódzkie. Na szczeblu krajowym przegrywała przez wrodzoną nieśmiałość. Teraz objawiła się przed nami nie tamta „szara myszka", tylko pewna siebie kobieta w eleganckim kostiumie, z torebką dyplomatką. Na bruku stukały jej pantofelki.
— Czołem Legionistom! — przywitała nas starym klubowym zawołaniem.
— Niech żyją nasze Sandałki! — tylko Julek pamiętał prawidłowy odzew.
W „Peregrinatorze" mężczyźni byli Legionistami, a panie Sandałkami, czyli jak udowadniał profesor Krak, czymś, bez czego rzymski legionista nie mógł żyć.
— Pracujesz w biznesie? — Łukasz zapytał Karolę.
— W dyplomacji — odpowiedziała z wyższością.
—— Zaraz będzie dym — mruknął Łukasz z uwagą wpatrując się w to, co się działo daleko za plecami Karoli.
W naszą stronę biegli Krzysiek i Baśka. To nie był bieg w takim stylu, jak podbiega się do autobusu, to był wyścig. Baśka była w mini-spódniczce i zwiewnej, półprzeźroczystej bluzeczce. Ona uznawała tylko dwa rodzaje strojów: harcerski i ekstrawagancki, a ten ostatni profesor Krak określał mianem: „nie przystoi panienkom z dobrych domów". Baśka prowadziła drużynę harcerską, zawsze szła na czele naszej grupy, pierwsza intonowała piosenki przy ognisku, rozplanowywała biwak, rozdzielała obowiązki i zapasy do niesienia. Kiedy nie chodziła na zbiórki, do szkoły i na nasze wycieczki, to wolny czas, w sobotnie wieczory spędzała na dyskotekach. Kiedyś nosiła krótkie, sięgające najwyżej za uszy czarne włosy, teraz były dłuższe i spięte w kucyk. Mimo ubioru nie szytego na potrzeby zawodów lekkoatletycznych, na królewskim bruku biegła w pięknym stylu wyprzedzając o pół kroku zasapanego, ubranego w garnitur, dźwigającego wielką walizę Krzysztofa.
W liceum wszyscy uważali ich za parę Jak malowanie". Ona była ładna, on był przystojnym brunetem przypominającym z wyglądu znanego aktora Patricka Swayze. Wszystkie dziewczyny kochały się w tym aktorze po filmie „Dirty Dancing", a Krzysiek z tego podobieństwa z ochotą korzystał. Baśka lubiła przewodzić grupie i Krzysiek też. Ona była świetną organizatorką i zaangażowanym społecznikiem. W czasach liceum uważaliśmy każdą oficjalnie działającą organizację za zbyt uległą i służącą władzy. Kiedy my wpinaliśmy sobie oporniki i agrafki, Baśka chodziła w mundurze harcerskim, z czerwoną chustą pod szyją. Krzysiek też lubił działać, ale jego polem popisu było wszystko to co zakazane. To on na szkolne potańcówki przemycał wino, zagranicznym turystom pilnował samochodów i oprowadzał ich po mieście, nawet organizował wymianę walut na złotówki. To on zdobył dostępne tylko na Zachodzie lekarstwo dla mamy Karoliny. Granice jego koleżeństwa zawsze sięgały tylko do momentu, kiedy to nie psuło jego interesów, a za każdą przysługę i tak w końcu oczekiwał pomocy lub dowodu wdzięczności. Krzysiek wciąż był przystojny, a jego dawniej kruczoczarne włosy przyprószyły pojedyncze siwe pasma.
Baśka dobiegła pierwsza.
— Czołem, wiara! — krzyczała rzucając się każdemu na szyję. Tylko przy Julku się zawahała i z miną pensjonarki na wizycie w dobrym domu podała mu rękę. Krzysiek dotarł do nas, odczekał, aż skończy się powitanie Baśki i każdemu oprócz swej dawnej sympatii podał dłoń.
— No to mamy prawie cały Dyrektoriat — p