79 Sebastian Miernicki PAN SAMOCHODZIK I SZYFR PROFESORA KRAKA WSTĘP Wiał zimny północny wiatr niosąc znad lądu białe kłęby mgieł. Okręt bez flagi stał w dryfie, pozornie uśpiony, ale jego załoga czuwała przy linach gotowa do wykonania każdego rozkazu młodego kapitana w kapeluszu, stojącego na dziobowym kasztelu. Na rufie stał drugi szlachcic, w hełmie i w kirysie, z mieczem w dłoni. Jeśli informacje od ich wspólnika były prawdziwe, to statek wiozący skarb powinien był tędy przepływać przez wąski, ale głęboki przesmyk między brzegiem a wyspą, gdzie w zatoce czaił się okręt kaperski. Szybko zapadł zmierzch i właśnie wtedy tylko odgłos skrzypiących lin i szum morza rozcinanego dziobem wrogiego statku zdradzał obcych żeglarzy. Kapitan gestem kazał wciągać żagle. Marynarze starannie naoliwili liny, które nie skrzypiały w blokach. Szlachcic sprawdził na swoim kasztelu artylerzystów przy armatach strzelających pięciofuntowymi pociskami. Kazał trzymać ukryte lampy z ogniem potrzebnym do podpalenia lontów. Kiedy tylko tamci przepłynęli, korsarze wypłynęli z zatoki i ruszyli ich śladem. Obrali kurs na Królewiec. Dopadli ich o świcie. Mieli przewagę, bo załogę okrętu kaperskiego stanowili doświadczeni żeglarze i rabusie potrafiący szybko podprowadzić okręt do burty przeciwnika, oddać salwy z artylerii okrętowej, hakownic i kusz, a potem w walce wręcz pokonać wroga. Bój trwał pół godziny, a godzinę przeładowanie łupu. Dwa dni później skrzynie ukryto na skalistej wysepce, skąd wydobyto je kilka lat później, dowieziono na stały ląd i wozami przetransportowano do zamku. Tam szlachcic zajął się przygotowaniem skrytki. Jeszcze tylko we trzech przygotowali jej plan i ustalili szyfr. Kapitan zaginął ze swoim statkiem służącym pod inną banderą w czasie podróży do dalekich krajów. Szlachcic poległ w boju, na stepie, daleko od domu. Ostatni wspólnik, organizator transportu lądowego, który dzięki swoim znajomościom dowiedział się, kiedy i jaką trasą będzie płynął statek wiozący skrzynie, wyprowadził się do małego miasteczka. Tam czekał na odpowiedni moment, żeby wskazać, gdzie są skrzynie, ale nie doczekał się tej chwili. ROZDZIAŁ PIERWSZY ZLECENIE WYJAZDU DO SOPOTU • TRÓJKA AUTOSTOPOWICZÓW • OTWARCIE WYSTAWY • KORSARSKI SKARB • W SOPOCKIM KASYNIE • SPOTKANIE Z DANIELA • ADWOKAT Z KOPERTAMI To był środek upalnego i jak dla mnie pracowitego lipca. Gorzko uśmiechałem się słysząc w radio dowcipy o ludziach, którzy: „Może wybiorą się na urlop w przyszłym roku, a na razie czeka na nich góra papierów". Właśnie szykowałem się do poszukiwań związanych z pewną zagadką z okresu drugiej wojny światowej, kiedy zadzwonił do mnie pan Tomasz. Mój szef kierował Departamentem Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w którym przepracował wiele lat. Poszukiwał zaginionych w czasie ostatniej wojny skarbów i walczył z przemytnikami dzieł sztuki. Nazywano go Panem Samochodzikiem z racji posiadanego przez niego wehikułu o zaskakujących kształtach, ale też niesamowitych osiągach, bo pod szkaradną maską krył wspaniały silnik ferrari 410. Upłynęło już wiele lat, pan Tomasz i jego auto zmienili się. Pracę przerwał mi natarczywy dźwięk dzwonka telefonu. — Pawle, bądź łaskaw wpaść do mnie na chwilkę — usłyszałem głos pana Tomasza. Odłożyłem słuchawkę, przeciągnąłem się w krześle i wyjrzałem na ulicę, po której korzystając ze słonecznego dnia spacerowały panie w krótkich spódnicach i koszulkach z odsłoniętymi ramionami. W tej chwili marzyło mi się, żeby znaleźć się na plaży nad ciepłym morzem, leżeć w hamaku wsłuchując się w szum fal i obserwować leniwy spacer obłoków. Napiłem się herbaty, wziąłem notes i przeszedłem korytarzem do gabinetu szefa. Panna Monika, sekretarka pana Tomasza, uśmiechnęła się do mnie promiennie. — Szykuje się wyjazd — wyjaśniła widząc moje pytające spojrzenie. Któż, jak nie sekretarki, najlepiej znał tajemnice szefów? — Dzień dobry — przywitałem się z panem Tomaszem. Mój przełożony już jakiś czas temu powinien był przejść na emeryturę, ale należał do grona tych energicznych starszych panów, którzy nie potrafią usiedzieć bezczynnie w jednym miejscu. Wciąż chętnie, raz na jakiś czas, wybierał się ze mną na akcje w terenie. Był starym kawalerem o dość konserwatywnych poglądach na modę. Z trudem tolerował, kiedy do biura zdarzało mi się przychodzić w wojskowych spodniach z demobilu. Nie dziwiły mnie u niego staromodne okulary w rogowych oprawach. — Usiądź, Pawle — szef wskazał mi krzesło przy małym stoliczku w rogu. To miejsce zwykle służyło nam do odpraw przed moim wyjazdem w teren. Więc i teraz pewnie szykowało się coś ciekawego. — Mamy takie słoneczne lato, a ty taki blady? — szef z troską mi się przyglądał. Wyczuwałem, że za tymi słowami pełnymi troski krył się podstęp — zamiar wysłania mnie gdzieś, gdzie będę miał okazję złapać trochę opalenizny. — Przygotowuję się do pewnej delikatnej sprawy na Wybrzeżu — odpowiedziałem. — Niestety, wymaga to ślęczenia przy komputerze i nad książkami. — Na Wybrzeżu? — pan Tomasz zatarł ręce. — To dobrze. Pojedziesz na Wybrzeże na mały rekonesans. W Sopocie, w salach Muzeum Rybackiego będzie otwarta wystawa poświęcona początkom floty kaperskiej. Mamy zaproszenie na to spotkanie organizowane przez mojego znajomego. To celnik z Gdyni, miłośnik historii polskiej marynarki wojennej i bardzo mu zależało na obecności kogoś z ministerstwa. Ja mam spotkanie z nową panią wiceminister kultury. Sam rozumiesz... — szef bezradnie rozłożył ręce. — Siła wyższa! — Kiedy jest to otwarcie? — Jutro wieczorem — szef podał mi zaproszenie. — Jutro jest czwartek, możesz piątek i weekend przeznaczyć na rekonesans — przełożony znacząco mrugnął do mnie. — Należy ci się kilka dni nad morzem. Podziękowałem panu Tomaszowi za zlecenie i wróciłem do swojego pokoju. Miałem świadomość, że szef po prostu dał mi kilka dni urlopu i szczerze się przyznam, że myślałem już tylko o kąpieli w morzu, a nie zagadce, nad którą pracowałem. Z trudem doczekałem do końca dnia pracy i wyjątkowo, tuż po piętnastej, wychodziłem z gmachu ministerstwa z rzeszą innych pracowników. Zwykle siedziałem do późnych godzin wieczornych, albo po prostu pracowałem w terenie. Pozostało mi tylko przygotować się do wyjazdu, czyli zrobić zakupy i spakować swoje rzeczy. Nazajutrz wyjechałem z Warszawy około dziesiątej. Nasz poczciwy wehikuł tradycyjnie wzbudzał ogromne zainteresowanie na drodze i właściciele różnych szybkich aut dowartościowywali się wyprzedzając mnie, mrugając długimi światłami i trąbiąc. Takie zachowanie na drodze przestało mnie już oburzać, nawet dziwić. Przekonałem się, że jakiekolwiek kampanie promujące bezpieczną jazdę, stosowanie surowych kar wobec pijanych kierowców, nie przynosiły skutków, bo często miałem wrażenie, że nikt na drodze oprócz mnie nie przestrzegał tak fundamentalnych przepisów jak ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym czy niewyprzedzanie na podwójnej ciągłej linii. Wiedziałem, że gdybym tylko chciał, wehikuł bez trudu wyprzedziłby nawet najszybsze modele najlepszych marek. Nasze auto wyglądało nieco szpetnie za sprawą karoserii wykonanej przez zawodowego mechanika, ale nie z gotowych części, a według jego fantazji, możliwości i potrzeb pojazdu skrywającego pod maską silnik z auta rajdowego, z przełożeniem na śrubę napędową ukrytą z tyłu, pod bagażnikiem. Wehikuł był szybką, szeroką, wyposażoną w mocne resory amfibią. Za Olsztynkiem zobaczyłem na poboczu trójkę młodych turystów. Dwoje starszych miało po około dwudziestu lat. Oboje byli ubrani w stroje paramilitarne. Ona, wysoka, szczupła miała na głowie chustę w kwiaty zawiązaną z tyłu głowy. On nie ukryłby pod niczym gigantycznej czupryny czarnych włosów sterczących w różnych kierunkach, bardziej widowiskowo niż na najbardziej fantastycznych wizerunkach Einsteina. Nie zatrzymałem się obok nich dlatego, że ci autostopowicze zrobili na mnie oszałamiające wrażenie. Zrobiło mi się żal tego trzeciego. Mógł mieć najwyżej osiem lat i siedział z ponurą miną na swoim plecaczku. Brodę podpierał piąstkami, a policzki zostały jak buldożerem popchnięte w górę do okularów, które przekrzywiły się na piegowatym nosie. — Dziękujemy! — powiedziała dziewczyna, na bluzce której widniał wódz chińskiej rewolucji w centrum czerwonej gwiazdy. — Dokąd pan jedzie? — Do Sopotu — odparłem. — Świetnie! — ucieszyła się. — Zabierze nas pan ze sobą? To znaczy tylko do Sopotu. — Wsiadajcie — zaprosiłem ich. Ona usiadła obok mnie. Miała na imię Sylwia, studiowała psychologię, socjologię i antropologię. Na jednym z tych trzech kierunków poznała Andrzeja, owego młodziana z oryginalną czupryną, który studiował teologię i filozofię. Na jego koszulce widniały godło amerykańskich marines i napis: „Yesterday Bagdad—Tomorrow Bruxell". Byli parą i na wakacje postanowili wybrać się autostopem, ale rodzice Sylwii dali jej do towarzystwa młodszego brata Piotrusia, który właśnie skończył pierwszą klasę. — Ma pilnować, by nie miała pani zbyt szalonych pomysłów? — domyśliłem się, jaką rolę miał pełnić Piotruś. — Mam już dość pilnowania — Piotruś z obrażoną miną skrzyżował ręce na piersiach i zapadł się między plecak a drzwiczki, wpatrując się w krajobraz za oknem. — Mamy Smerfa Marudę na pokładzie — próbowałem żartować. — Nienawidzę Smerfów — dobiegło mnie burczenie. — Mamy się z nim, mówię panu — westchnęła Sylwia. Podróż do Sopotu upłynęła mi od tej pory o wiele ciekawiej, bo młodzi ludzie uraczyli mnie ogromną dawką wiedzy uniwersyteckiej oraz nabytej podczas tygodniowej podróży po Polsce, z Krakowa, gdzie studiowali, przez Mazury nad morze, które obiecali pokazać chłopcu. Rzecz jasna nie interesowały go półśrodki i nie zadowalała obecność nawet nad największym z mazurskich jezior. Miało być morze, plaża, słona woda, muszelki i tyle! Przy okazji zapoznałem się z poglądami politycznymi młodego pokolenia, które usiłowało łączyć idealistyczne koncepcje socjalistyczne z hedonistycznym podejściem do życia. W Sopocie nie udało mi się uwolnić od towarzystwa autostopowiczów, którzy uznali za bardzo dobry pomysł zanocowania, podobnie jak ja, na campingu przy Sopockim Klubie Żeglarskim. Był tylko jeden plus tej sytuacji. Obiecali pilnować wehikułu i mojego namiotu. W Warszawie panował upał, a tu mżyło i wiał silny wiatr. Po deptaku wędrowały grupki kuracjuszy miejscowego sanatorium i turystów rozkoszujących się rześkim i zdrowym powietrzem. Poszedłem nadmorskim deptakiem w okolice wejścia na sopockie molo. W oczy rzucił mi się plakat reklamujący występ śpiewaczki z akompaniamentem zespołu muzycznego z Grand Hotelu w Sopocie. Zatrzymałem się przy anonsie, bo imię i nazwisko artystki było mi doskonale znane. Tak samo nazywała się moja koleżanka z liceum, która uczyła się w szkole muzycznej i rzeczywiście, jak pamiętałem, miała ładny głos. Afisz zapowiadał jej występ późnym wieczorem, więc postanowiłem tam pójść zaraz po otwarciu wystawy w muzeum. Furtką przed kasami przeszedłem na sopocką plażę, następnie pod molo i usiadłem na piasku. Nad brzegiem morza spacerowali zakochani, na piasku stały leżaki, na których spoczywali ciepło ubrani, okryci kocami ludzie obserwujący szalejące w piachu pociechy i wpatrzeni w morze, które z ponurym hukiem uderzało o brzeg. Hipnotyzowało szumem, wzbudzało podziw swoją. siłą, która wydawała się być powstrzymywana jak dzika bestia na uwięzi. Bliżej Gdańska widziałem wyciągnięte na brzeg kutry rybackie przypominające cielska wielorybów, tak nieporadne na lądzie, tak zwrotne na wodzie. Właśnie tam skupiły się rybitwy, by leniwie ustępować spacerowiczom, by wydeptywać w piasku ścieżki charakterystycznych trójkątnych śladów i oczekiwać na okazję na pochwycenie jakiegoś smakowitego kąska. Na lewo ode mnie, wokół molo, odbywał się festiwal muszli sprowadzanych z ciepłych mórz, korali bursztynowych, zabawek rodem z odpustów, rewia mody w wykonaniu młodych i często urodziwych panien. Za mną, w maleńkiej smażalni ryb skwierczał tłuszcz, a smakowity zapach potraw nęcił i kusił. Jednak prawdziwą siłę miało morze, pozornie nieporuszone, a stroszące białe grzywy fal. Wróciłem na molo, skąd patrzyłem na szarą bryłę wybudowanego w 1927 roku Grand Hotelu, z charakterystyczną kopułą i tarasem. Wiedziałem, że ceny w tym obiekcie mogły pozostawiać obojętnym tylko majętnych ludzi. Jako łowca ciekawostek historycznych zapamiętałem, że właśnie z tego hotelu Adolf Hitler obserwował bombardowania bazy polskiej marynarki wojennej na Helu. Innym obrazem, jaki utkwił w mej pamięci, był kadr z filmu oglądanego w naszym Klubie Miłośników Filmów Niezwykłych w liceum. W filmie „Wniebowzięci", główni bohaterowie, po wydaniu całej nagrody z toto-lotka na loty samolotem po Polsce lądują z pustymi kieszeniami na plaży przed Grand Hotelem. Podobno w dawnych wiekach w okolicach dzisiejszego Sopotu stał gród warowny. W 1283 roku kromki zapisały, że wieś Sopoth książę Mestwin II podarował klasztorowi w Oliwie. Najważniejszym wydarzeniem w historii kurortu było zapewne kupienie go w połowie XVIII wieku przez hrabiego Józefa Przebendowskiego. To on wybudował tu pierwszy pawilon kąpielowy dla grona zaprzyjaźnionych rodzin. W 1823 roku w Sopocie osiadł doktor Jerzy Haffner, były lekarz wojsk napoleońskich, który wybudował tu z własnych funduszy łazienki z ciepłymi kąpielami oraz molo długości 41 metrów. W 1830 roku w Sopocie zarejestrowano 640 mieszkańców, a odwiedziło to miejsce 460 kuracjuszy. W 1842 roku rząd pruski zadekretował regulamin kąpielisk oddzielnych dla obu płci. Morskich kąpieli zażywano wówczas nago, dlatego konieczne były obostrzenia: wysoki płot i prawie półkilometrowa odległość między miejscami kąpieli. Na początku XX wieku Sopot otrzymał prawa miejskie, ufundowano tu nowy dom kąpielowy, a samo uzdrowisko stało się miejscem modnym wśród elit. Wróciłem na camping i przebrałem się w marynarkę, pod szyją zawiązałem krawat. — Randka? — Sylwia uśmiechnęła się. — Mam służbowe spotkanie — odpowiedziałem. — Wrócę późno, ale mam nadzieję, że będziecie mieli baczenie na mój kramik? — Jasne, umowa to umowa — zapewniał mnie Andrzej. Pomaszerowałem deptakiem w kierunku jednej z drewnianych chat stojących na wydmach. Tam w niedużej sali zebrało się kilkanaście osób. Gabloty stojące i wiszące przytłaczały bogactwem zebranych w nich dokumentów i eksponatów. Kiedy tylko wszedłem, przywitał mnie wysoki mężczyzna w okularach, z zaczątkami łysiny i starannie przystrzyżonymi wąsami. — Pan Paweł? — witał mnie uśmiechając się. — Pański szef uprzedzał mnie o pana przyjeździe. — Dobry wieczór — wyciągnąłem dłoń na powitanie. — Pan Tomasz bardzo chwalił efekty pracy waszego posterunku celnego. Dzięki wam nie udało się przemytnikom wywieźć kilku cennych zabytków. — Dalej panowie szukają zaginionych skarbów? —Tak. — Może zainteresuje pana i nasza wystawa — celnik oprowadzał mnie opowiadając o ekspozycji. — W 1514 roku Zygmunt I Stary włączył się do walki o dominium maris Baltici, tworząc flotę kaperską z bazą w Gdańsku. Ta flota w 1520 roku, w czasie wojny z zakonem krzyżackim blokowała porty w Bałdze i Królewcu. W 1522 roku rozwiązano flotę, ale w Gdańsku wciąż stacjonowali korsarze z listami kaperskimi wystawionymi przez polskiego króla. W Gdańsku budowano też okręty, niestety głównie na eksport. W pierwszej połowie XVI wieku powstały trzy okręty zamówione przez Henryka VIII, angielskiego króla. „The Morion of Danzig", „The Sepiar of Danzig" i „The Trinity of Danzig" należały do awangardy floty Anglii, więc jak na owe czasy musiały być nowoczesne. Wkrótce potem wznowiono system kaperski... Słuchałem opowieści przyglądając się zebranym ilustracjom, zdjęciom, dokumentom, fragmentom olinowania i poszycia starych okrętów wydobytym z morza, monetom, skarbom i wiatrowskazowi w kształcie galeonu znajdującego się niegdyś przy figurze Zygmunta Augusta, wieńczącej szczyt ratusza Głównego Miasta Gdańska. —...Może kiedyś zainteresuje pana historia pewnego korsarza z Gdańska, który podobno zdobył ogromny skarb? — mówił celnik. — Przypadkiem dotarłem do takiej informacji czytając angielskie tłumaczenie napisanej w XVIII wieku w Danii „Historii piratów i korsarzy bałtyckich". — Co się stało z tym skarbem? — Początkowo miał być ukryty na jakiejś wyspie na Bałtyku, a potem przetransportowany na brzeg i wywieziony do jednego z polskich zamków. Według autora kroniki, korsarz ten wkrótce po tych wydarzeniach udał się w daleki rejs, do wysp korzennych, i już nie wrócił w te strony. — Ciekawe — przyznałem. Na uroczystym otwarciu poznałem kustoszy z Trójmiasta i miłośników historii regionu bałtyckiego. Około dwudziestej pierwszej wyszedłem i poszedłem do Grand Hotelu. Dotarłem tam po dwudziestu minutach. Chwilę stałem w cieniu drzew, żeby ochłonąć i wreszcie spokojnie, niczym stały bywalec ruszyłem do wejścia do kasyna. Na niewielkim placyku przed wejściem, obok cukierni, natknąłem się na mężczyznę walczącego z trójką potomstwa w różnym wieku. Mała gromadka wrzeszczała, krzyczała, tupała, córka rzuciła się na chodnik, by leżąc na nim oznajmić całemu światu, że tatuś postanowił nie kupić dzieciom o tej porze po ciastku. Tata był chyba w moim wieku, ale miał już początki łysiny, tęgi brzuszek, okulary w drucianych oprawach. Przez chwilę jego twarz wydawała mi się znajoma i dostrzegłem, że odprowadzał mnie wzrokiem do drzwi kasyna. Bez problemów wszedłem do środka, a tam przywitał mnie kierownik sali. Doświadczenie podpowiadało mu, że nie za bardzo pasuję do tego wnętrza i towarzystwa. Kasyno nie wyglądało jak te znane z Las Vegas, miało dyskretny urok elegancji, ale i wyczuwalny był nastrój minionych lat, kiedy głównymi bohaterami opowieści kryminalnych byli „turyści dewizowi", „cinkciarze" i „badylarze". Przeszedłem między stolikami, przy których było więcej widzów niż oddających się hazardowi, w kierunku baru. Postanowiłem, by za bardzo nie odróżniać się w tym towarzystwie, zamówić sobie drinka. — Dużo jeszcze czasu do występu? — zapytałem barmana, kiedy już zrealizował moje zamówienie. — Zaraz się zacznie — odpowiedział. Rzeczywiście za chwilę na scenę weszli muzycy i kobieta w moim wieku, w długiej białej sukni na cienkich jak włos ramiączkach, z dużym rozcięciem z lewej strony, sięgającym do wysokości połowy ud jej smukłych nóg. Długie kasztanowe włosy rozpuściła. Jej twarzy nie dało się zapomnieć, bo do złudzenia przypominała pewną znaną amerykańską wokalistkę. W czasach nauki w liceum słuchaliśmy tych przebojów, przy nich tańczyliśmy i chwaliliśmy interpretacje tych piosenek w wykonaniu naszej szkolnej koleżanki — Danieli. Dlatego często na nią mówiliśmy „Whitney" — na cześć tej sławnej wokalistki. Daniela, kiedy chodziłem z nią do tej samej klasy, uczęszczała również do szkoły muzycznej i grała na flecie bocznym. Jej głos był takim, jaki mógł podobać się mężczyznom, trochę niski, łagodny, jazzujący i pełen energii, kiedy śpiewała. Kiedy tylko rozbrzmiał głos Danieli, na sali zrobiło się cicho. Wszyscy w skupieniu słuchali jej śpiewu. Kiedy ktoś nieopatrznie uderzył stopką kieliszka o brzeg talerza, natychmiast natykał się na karcące spojrzenia innych słuchaczy. Mini-recital mojej szkolnej koleżanki trwał prawie dwadzieścia minut. Patrzyłem na to jak urzeczony i wracały wspomnienia dawnych szkolnych czasów, wspólnych wycieczek, klasowych dyskotek i imprez u jednego z naszych wspólnych kolegów. — Fajna, co? — zagadnął mnie jakiś niski mężczyzna stojący obok mnie. — Tak, chodziłem z nią do jednej klasy — odparłem. — Akurat — prychnął sąsiad. — Ona to wyższa sfera, pewnie uczyła się gdzieś na Zachodzie. O rany, ona tu idzie! Rzeczywiście, Daniela, promiennie uśmiechając się do klaszczących słuchaczy szła w kierunku baru. Kierowała się w moją stronę. — Cześć! — wyjąkałem, kiedy stanęła przede mną. — Mirosław — mój sąsiad przy barze wyczuł okazję do poznania tak pięknej kobiety i wcisnął się między nas. Był tak niski, że patrzyliśmy sobie z dawną przyjaciółką w oczy ponad jego głową. — Miło mi — Daniela podała mu dłoń, ale patrzyła na mnie. — Dużo lat minęło. — Co? — pan Mirosław zadarł głowę, obejrzał się na mnie i niepocieszony, rozumiejąc, że przeszkadza nam, wrócił na swój stołek barowy. — Dużo — przyznałem. — Pamiętałaś o mnie? — Zapomnisz o obozie, no i o mnie — cicho nuciła mi do ucha piosenkę, którą kiedyś śpiewaliśmy na szkolnym biwaku — Zapomnisz, że nas łączy tyle wspomnień. Zapomnisz, czy za rok, czy za dwa, Zapomnisz, wszak wspomnienie krótko trwa. — Wiesz, że niczego nie mogłem zapomnieć. — Ja też. Co tutaj robisz? — Byłem służbowo w Sopocie, zobaczyłem afisz z reklamą twojego występu i przyszedłem. — To dobrze — westchnęła. Mimo upływu lat wydawało mi się, że jest tą samą dziewczyną, z którą niegdyś spędzałem tak dużo czasu. — Co u ciebie słychać? — zapytałem ją. — Czemu pytasz tak oficjalnie? — dziwiła się. — Byliśmy przyjaciółmi, a ty rozmawiasz ze mną prawie jak obcy człowiek. — To miejsce, ci ludzie, to wszystko mnie krępuje. To nie są dobre warunki na szczerą rozmowę. — Wiesz co? Jutro wezmę sobie wolny wieczór. — O której i gdzie? — podchwyciłem z radością pomysł naszego spotkania. — Osiemnasta przy wejściu na molo — odparła Daniela całując mnie na pożegnanie w policzek. — Jak dobrze, że cię znowu widzę — szepnęła. Mężczyźni zgromadzeni na sali spoglądali na mnie z nieukrywaną zazdrością. Odurzony po tym spotkaniu wracałem na camping brzegiem morza drepcząc po mokrym piasku. Po drodze spotykałem zakochane pary, które albo przytulone siedziały na plaży, albo leniwie spacerowały trzymając się za ręce. — Panie Pawle! — usłyszałem chłopięcy krzyk. Rozejrzałem się. W moją stronę biegł Piotruś. — Niech pan do nas przyjdzie! — krzyczał wskazując za siebie na budynek jakiegoś baru. Piotruś zaprowadził mnie do piętrowego lokalu oferującego dania z morskich ryb, do tego sałatki i rzecz jasna frytki. Był to bar z ładnym wnętrzem, gdzie blaty drewnianych stołów były wymalowane w mapy, w kontuar wkomponowano latarnię morską, na ścianach wisiały sieci rybackie, muszle i paga-je. Ściana od strony morza była oszklona. Przy jednym ze stolików na tarasie siedzieli Sylwia i Andrzej. Właśnie zaczynali jeść zamówione ryby. Kupiłem sobie sałatkę śledziową. — Jak poszło? — zagadnęła mnie Sylwia. — Dobrze — odpowiedziałem. Wciąż byłem zamyślony, a Sylwia natychmiast to zauważyła. — Uuuu! — wydała okrzyk zachwytu. — Jeździ pan ekstrawaganckim samochodem, stać pana na takie eleganckie ciuchy, to pewnie nie może się pan opędzić od adoratorek? Teraz pewnie spotkał pan jedną z nich? — Jestem kawalerem — wtrąciłem. — Widzisz! — Andrzej ucieszył się i zadowolony patrzył na dziewczynę. — Mówiłem ci, że nie ma pośpiechu... Pan tak sobie żyje... — Bo ty tylko udajesz, że nie rozumiesz, o co mi chodzi — Sylwia stała wyprostowana z groźną miną. — Tu nie chodzi o formalne, urzędnicze potwierdzenie faktów... — Tak? A niby o co? — dyskusja tej dwójki zbliżała się do stanu wrzenia. — Jestem zapracowany i nie miałem czasu... — próbowałem się tłumaczyć. —— To nie ma nic do rzeczy! — powiedzieli do mnie jednocześnie. — Przestańcie się kłócić o to małżeństwo! — wrzasnął Piotruś zakrywając uszy piąstkami. — Nie mogę tego słuchać! Czy wy tylko potraficie o tym rozmawiać? Studenci natychmiast spokomieli. — Piotrusiu, my się nie kłócimy — Sylwia nachyliła się do brata. — Dorośli czasami tak głośno wymieniają poglądy, kiedy jeden dorosły nie rozumie intencji tego drugiego, a właściwie to udaje, że nie rozumie... — Piotrusiu, zapamiętaj tego pana — Andrzej kucnął obok chłopca i wskazał mnie. — To jest szczęśliwy mężczyzna, nikt nie rozmawia z nim o ślubie. Sylwia spojrzała na Andrzeja tak, że zapowiadało to odroczoną ze względu na Piotrusia burzę z piorunami. Żałowałem decyzji o zabraniu tej pary, nawet zabrania ich na camping. — Państwo, widzę, na wspólnej kolacji, to ja sobie pójdę — chciałem wstać i uciec od bliskiej awantury. — Piotruś musi spróbować morskich ryb — powiedział Andrzej, który wiedział, że w mojej obecności nie grozi mu nic złego ze strony Sylwii. — Podoba ci się nad morzem? — zagadnąłem Piotrusia. — Mmm — przytaknął, bo miał usta wypełnione frytkami i rybą. — Dobrze, że pan jutro pracuje i nie jedzie — dodał, kiedy przełknął jedzenie. — Piotruś! — Sylwia ganiła wzrokiem brata. — Tak, głupio to wyszło, ale chłopak już się wygadał — dukał Andrzej. — Chcieliśmy pana prosić, właściwie zapytać, czy nie moglibyśmy z panem zabrać się, choćby do Warszawy? — Oczywiście, o ile nie będę musiał jechać w innym kierunku — odpowiedziałem. Widziałem, że autostopowicze odetchnęli z ulgą. Mieliby kłopot, by w trójkę znaleźć transport z Wybrzeża do Krakowa. Przed północą wróciliśmy na camping, gdzie musiałem zgodzić się na jeszcze jedną przysługę, by Piotruś spał ze mną w namiocie. Rozumiałem, że studenci chcieli mieć trochę swobody. Obudziłem się około szóstej. Piotruś leżał na wznak. Kiedy tylko poruszyłem się, uchylił jedną powiekę, by sprawdzić, co robię. — Nie śpisz? — zdziwiłem się. — Nie, ale udaję, że śpię. Muszę tak robić, żeby wujek Andrzej z Sylwią nie musieli wychodzić z namiotu, jak chcieli się do siebie przytulić. — To wy w trójkę spaliście w jednym namiocie? — zaniepokoiłem się. — Nie, ja z Sylwią, a wujek sam, tylko Sylwia często wieczorem u niego długo siedziała. — Nie chce ci się spać? —Nie. Sprawdziłem, czy Sylwia zostawiła chłopcu odpowiedni strój i zabrałem go na poranny bieg po plaży. Razem przebiegliśmy na bosaka drogę od naszej plaży do mola i z powrotem. Potem jeszcze wykonywaliśmy na piasku różne ćwiczenia gimnastyczne, przewroty i na koniec skoczyliśmy w kąpielówkach do morza. Woda była mocno orzeźwiająca, ale po kąpieli czuliśmy się wyśmienicie. Wróciliśmy do namiotu, przebraliśmy się i poszliśmy do sklepu po produkty na śniadanie. Zrobiłem nam patelnię jajecznicy i kanapki z żółtym serem. Potem położyłem się, żeby się zrelaksować, ale Piotruś namówił mnie na grę w karty — w wojnę. Około dziewiątej wstali Sylwia i Andrzej. Wtedy mogłem wyjechać wehikułem do Gdańska i na Wyspę Sobieszewską. Wróciłem zadowolony, bo obejrzałem miejsca, o których wcześniej tylko czytałem i wiedziałem, gdzie powinienem prowadzić poszukiwania. Była pora obiadowa. Przy naszych namiotach siedziała Sylwia. — Gdzie pani towarzysze? — zapytałem. — Na galeonie — odpowiedziała dokładając książkę jakiegoś pisarza iberoamerykańskiego. Blisko nas był plac zabaw w kształcie dużego statku żaglowego, z pomostami, bulajami, małymi szalupami-piaskownicami, zjeżdżalniami. Byłem pewien, że jako kilkuletni chłopak zakochałbym się w takim miejscu i nie dziwiły mnie tłumy dzieciaków na tym placu zabaw. — Kiedy pan wyjeżdża z Sopotu? — Pewnie jutro. Dzisiaj wieczorem mam jeszcze jedno spotkanie, ale nie sądzę, żebym przedłużył tu swój pobyt. — Znowu spotkanie służbowe? — Nie, to będzie randka z dawną koleżanką — uśmiechnąłem się. — Wracacie do siebie po latach? — Nie, to raczej spojrzenie na siebie z dystansu lat. Sylwia wstała i ruszyła, by dołączyć do braciszka i narzeczonego. Zrobiłem sobie obiad z dania w słoiku, rozłożyłem koc i chciałem oddać się czytaniu czasopisma, ale nie mogłem się skupić i wspominałem czasy liceum. Po południu grałem z Piotrusiem w karty i w bierki, a Sylwia i Andrzej poszli na plażę. Wieczorem założyłem marynarkę i poszedłem na spotkanie z Daniela. Byłem kilka minut wcześniej, a ona przyszła punktualnie. Była ubrana podobnie jak wiele dziewczyn w dżinsy, bluzkę, a na ramiona narzuciła ciepłą koszulę. Oczy zasłoniła okularami przeciwsłonecznymi. — Zawsze się spóźniałaś — przywitałem ją. — Raz chciałam cię nie zawieść. Pójdziemy na rybę? — Znam przyjemny barek nad plażą. Daniela chwyciła mnie pod ramię i przeszliśmy deptakiem, mijając chińską restaurację, do baru „Przystań", tego samego, w którym wczoraj jedli Sylwia i Andrzej. Danieli, przyzwyczajonej do luksusów, spodobało się to miejsce i usiedliśmy na tarasie. Zapaliliśmy świeczkę w lampce, zamówiliśmy ryby, sałatki i wino. Długo po prostu patrzyliśmy na siebie. — Co się z tobą działo przez cały ten czas? — zapytałem. — Nie wyszłaś za mąż? — Ty się nie ożeniłeś — uśmiechnęła się. — Ja jestem kobietą po przejściach, wdową. Mam dwóch wspaniałych synów. Mąż zostawił mi w spadku sieć dobrze prosperujących hurtowni, mam swoje butiki, a do tego śpiewam. Z tego wszystkiego tylko to nie przynosi wielkich pieniędzy, ale czyni mnie szczęśliwą. — A gdzie są teraz chłopcy? — Z moją mamą, wypoczywają na wsi. Mamy tam stadninę, basen i duży pensjonat. — A co się stało twojemu mężowi? — Zginął nocą w wypadku samochodowym. Jechał ze swoją młodą sekretarką— nie pozostawiała złudzeń co myślała o charakterze ich kontaktów. — Co ci się stało? — zaniepokoiła się patrząc na mnie. Musiałem mieć niewyraźną minę, bo kolejny raz w swoim życiu zobaczyłem prawnika z polskiej filii nowojorskiej firmy adwokackiej Walther&Luger. Tak, to był ten sam elegancik z neseserem. Wyraźnie szedł w naszą stronę. — Państwo pozwolą, że na moment przeszkodzę? — ukłonił się. — Jak poznaję, pan Paweł Daniec? — Tak. Co tym razem się stało? Prawnik spojrzał teraz na Daniele, usiadł na krześle, otworzył teczkę i wyjął z niej zdjęcie sprzed lat. Byłem na nim ja, była też Daniela. Prawnik porównywał jej twarz z wizerunkiem. — To ona — wskazałem mu uśmiechniętą dziewczynę ze zdjęcia z fryzurą w stylu afro bezskutecznie skrywaną pod chustą. —— Pani Daniela? — upewnił się prawnik. —Tak. — Świetnie, mam dla państwa ważne przesyłki — wyjął długie koperty i podał nam je. ROZDZIAŁ DRUGI RANDKA Z DANIELA • TESTAMENT PROFESORA KRAKA • WYJAZD DO KRAKOWA • STARA PACZKA W KOMPLECIE • ZAGADKA SPRZED WIEKÓW Wzięliśmy do ręki podłużne białe koperty i przyglądaliśmy się im nieufnie. Na każdej było napisane imię i nazwisko adresata. — Bardzo się cieszę, że tu w Sopocie znalazłem państwa — prawnik był rozluźniony i odetchnął z ulgą. — Gdyby nie państwa przyjaciel, to bym pewnie wciąż szukał państwa po całej Polsce. To on mi powiedział, że znajdę was w Sopocie, a czasu zostało już bardzo niewiele. — Jaki nasz przyjaciel? — zainteresowałem się. — Nie mogę tego zdradzić — prawnik wyprostował się. — Nie mam dokładnych instrukcji w tej kwestii, więc wolę zachować milczenie. Państwo pozwolą, że ich pożegnam. Do zobaczenia. Niespodziewany gość wstał, ukłonił się nam, pocałował dłoń Danieli, uścisnął moją i zniknął w ciemnościach. — Paweł, to jakiś twój dowcip? — Daniela spojrzała na mnie podejrzliwie. — Nie, ale przyznaję, że znam tego mecenasa — mówiłem obracając w palcach kopertę. — Mam nieodparte wrażenie, że kancelaria prawnicza Walther&Luger zyskuje dzięki mnie nowych klientów. — Jakich klientów? — Najczęściej od dość specyficznych spraw — odparłem. — Może i ja powinnam skorzystać z ich usług. Rodzina mojego świętej pamięci męża wciąż walczy o spadek. Zajrzymy do środka? — Nie, schowaj tę kopertę — prosiłem. — Mam przeczucie, że dzięki temu co się w niej znajduje, jeszcze nie raz się spotkamy. Może na razie zajmijmy się tylko sobą? — Dobrze — koleżanka schowała kopertę do kieszeni dżinsów. — Powiedz, co porabiasz? Słyszałam tylko, że wzięli cię do wojska. — Tak, byłem spadochroniarzem, studiowałem historię sztuki, a teraz pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki. — Czym się zajmujesz? — Poszukiwaniem zaginionych i skradzionych dzieł sztuki. — Jesteś policjantem? — była zaskoczona. — Raczej detektywem. Ostatnia wojna spowodowała straszne spustoszenia w prywatnych kolekcjach oraz zbiorach muzealnych. Najeźdźcy, hitlerowscy czy sowieccy, rabowali dzieła sztuki, które teraz pojawiają się na aukcjach, a powinny wrócić do prawowitych właścicieli lub ich spadkobierców. Na Wschodzie dochodzi jeszcze problem wykradania z muzeów zbiorów i sprzedawania ich za granicę. Takie zabytkowe przedmioty stają się lokatą kapitału nie tylko uczciwych ludzi, ale i kryminalistów. Oboje czuliśmy potrzebę, by wreszcie poszwendać się tak, jak to kiedyś mieliśmy we zwyczaju. W czasie takich spacerów opowiadaliśmy sobie o planach życiowych, gadaliśmy o szkole, o kolegach i koleżankach. Zeszliśmy na plażę, gdzie białe bałwany zakrzywione, świecące od latami baru, gnały do piasku, by po chwili rozpłynąć się, zniknąć. Morze szumiało, letnio uśpione. Bryza łaskotała nasze policzki. Daniela potknęła się na piasku, podtrzymałem ją, by nie upadła i tak już została w moim objęciu do chwili, kiedy doszliśmy do Grand Hotelu. Jak nastolatkowie przekradliśmy się na bosaka przez korytarze zostawiając za sobą ślady z piasku. Zatrzymaliśmy się pod drzwiami jej apartamentu. Oparła się o wysokie, rzeźbione, białe drzwi. — Wejdziesz? — zapytała. — Mam dobre wino — zachęcała. — Myślisz, że powinniśmy zaczynać wszystko od nowa? — Chodź — otworzyła drzwi i wciągnęła mnie do pokoju. Nie zapalała światła, tylko otworzyła drzwi balkonowe. Przed nimi stały stolik i niewielka sofa. Posadziła mnie na niej i poszła do szafki. Wróciła niosąc butelkę wina i dwa kieliszki. Usiadła obok mnie, położyła głowę na moim ramieniu i napiła się wina. Ja swój kieliszek tylko trzymałem i patrzyłem na rozświetlone molo, morze, dalekie światła na Półwyspie Helskim. — Ty uważasz, że powinniśmy zaczynać jeszcze raz? — odezwała się. — Czasu nie da się cofnąć i pewnie teraz nie dalibyśmy się w to wszystko wciągnąć. — A wiesz, że Krzysiek i Baśka się rozwiedli? Krzysiek zawsze był niezłym kombinatorem. Słyszałam, że miał kantory, jeździł na „Yumę" do Niemiec, dostał „misia w paszport" i nie mógł więcej wjeżdżać do Reichu. Zaczął kombinować w Polsce. Trochę jeszcze ciułał z tych kantorów, a potem jakimś sposobem oskubał rodziców Baśki i przepadł jak kamień w wodę. Potem do Baśki zgłaszały się jakieś kobiety mówiąc, że Krzysiek je też oszukał. — Taki z niego Casanovą? — roześmiałem się. — A wydawało się, że z Baśką zawsze będą razem. — Myślisz, że my... — Chyba jesteśmy z dwóch innych światów. Moja skromna pensja... — Zamknij się, głuptasie — pogłaskała mnie po policzku. Zamilkliśmy. Odstawiłem kieliszek, potem nie pamiętam już, jak i kiedy zasnąłem. Obudziłem się w środku nocy. Daniela spała z podkurczonymi nogami przytulona do mnie. Delikatnie przeniosłem ją do sypialni, przymknąłem drzwi balkonowe, by jej w nocy nie przewiało, bo mogło to zaszkodzić jej głosowi. Wyszedłem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Wymknąłem się z hotelu starając się nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Niespiesznie wracałem na camping, gdzie w moim namiocie spał Piotruś. — Fajnie było? — wymruczał przez sen, kiedy układałem się do snu. — Tak — szepnąłem okrywając go kocem. — To dobrze — usłyszałem, mlasnął i spał dalej. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie o kopercie. Wyjąłem ją z kieszeni spodni, otworzyłem, zapaliłem latarkę i przeczytałem krótki list. Szanowny Panie, z ogromną przykrością zawiadamiamy Pana o śmierci profesora Fryderyka Kraka... Nie wierzyłem własnym oczom! Nasz poczciwy profesor z czasów liceum nie żył! Uczył nas geografii i historii. To on zainspirował nas do założenia klubu turystycznego „Peregrinator". Jego pasją były turystyka i Kraków. Często opowiadał nam, że na emeryturze przeprowadzi się do dawnej i —jak często podkreślał — .jedynej prawdziwej stolicy", by tam rozwiązać wreszcie zagadkę, która nurtowała go od czasów studenckich. Nikt nigdy nie dowiedział się, ile lat miał profesor Krak, bo w czasie naszych wędrówek rzadko pozostawał w tyle, wciąż utrzymując doskonałą kondycję. ...Zgodnie z wolą naszego klienta, jego zwłoki zostały skremowane i przekazane jego córce mieszkającej w Wielkiej Brytanii. Kierując się zapisami ostatniej woli Fryderyka Kraka prosimy o stawienie się na wzgórzu wawelskim, gdzie zostanie odczytany testament zmarłego. Spotkanie odbędzie się dnia... Sprawdziłem w kalendarzu. To było dziś! Musiałem o osiemnastej stawić się w Krakowie. Oprócz listu, w kopercie była kartka z rezerwacją miejsca w hotelu. Powinienem był czym prędzej zasnąć, by zachować trzeźwy umysł w czasie podróży do Krakowa, ale sen nie chciał przyjść. Chyba świtało, kiedy umęczony zamknąłem w końcu oczy. — Panie Pawle! — obudziło mnie szarpanie za ramię. Ujrzałem pochyloną nade mną Sylwię. — Już ósma, chyba pora wstać? — przemówiła. — Błagam o jeszcze dwie godziny — wychrypiałem. — Nieźle się pan zabawił — usłyszałem głos Andrzeja. — To nie będzie już gry w bierki? — marudził Piotruś. — Maruda! — zawołałem. — Smerf Śpioch chce jeszcze trochę pospać. — Dobrze — padła odpowiedź, ale głos chłopca załamywał się tak, jakby za chwilę miał zamienić się w płacz. Studenci wyszli z mojego namiotu, a ja nawet przez sen słyszałem, że chłopiec krążył wokół czekając, aż miną dwie godziny. Właśnie kiedy spałem w najlepsze, Piotruś budził mnie swoim krzykiem. — Już dziesiąta! — wrzeszczał mi do ucha. — Już wstaję — odpowiedziałem trochę zły za taką pobudkę. Humor poprawiło mi śniadanie przygotowane przez Sylwię. — Andrzej poszedł zrobić zakupy na drogę — wyjaśniła. — Dobrze, zaraz pakujemy się i jedziemy. Muszę przed osiemnastą być w Krakowie — powiedziałem. Nie skończyłem jeść, a namiot studentów był już zwinięty. Oboje spakowali też i mój, a ja miałem jako kierowca tylko odpoczywać. Zadzwoniłem do pana Tomasza, żeby poinformować go o swoim wyjeździe do Krakowa. — Muszę wyjechać do Krakowa, zmarł mój nauczyciel z liceum — wyjaśniłem. — Będę uczestniczyć w dość zagadkowej formie wypełnienia ostatniej woli zmarłego. — Pamiętasz, że ja swój wehikuł dostałem w spadku? Na długo tam jedziesz? — Myślę, że góra dwa, trzy dni. — Akurat zajmie ci to cały weekend. Powodzenia! — Dziękuję szefie! Gotowi? — obejrzałem się na autostopowiczów. Sylwia i Andrzej byli spakowani. Piotruś też, ale on ściskał w dłoni garść bierek, a jego spojrzenie było jedną wielką niemą prośbą. — Przepraszam, Piotrusiu — zwróciłem się do chłopca. — Obiecuję, że zrobimy postój po drodze i wtedy zagramy. Dobrze? Piotruś skinął głową. Wsiedliśmy do wehikułu i nie dłużej jak pół godziny później mijałem Przejazdowe. Niewiele jest miast w kraju z tak dobrze jak w Gdańsku zorganizowaną „zieloną falą", dzięki której przez miasto przejeżdżało się szybko i bez problemów. Na krajowej trasie numer 7 niestety znowu, co jakiś czas, można było natknąć się na kierowców jadących bezmyślnie. Z rozrzewnieniem wspominałem chwile, kiedy jadąc po amerykańskich autostradach włączałem urządzenie utrzymujące stałą prędkość jazdy, dzięki czemu, kiedy nie było wypadków, ruch odbywał się płynnie i bezpiecznie. Widziałem policjantów, którzy zatrzymywali piratów drogowych i jak słyszałem karali ich, nie wdając się w jakiekolwiek dyskusje na temat wielkości kwoty mandatu. Im bliżej byliśmy Warszawy, tym było coraz gorzej. Za stolicą ruch nieco się uspokoił. Zatrzymaliśmy się na parkingu, by odpocząć, zjeść i oczywiście zagrać w bierki. Do Krakowa udało mi się dojechać pół godziny przed siedemnastą. Szczęśliwym trafem znalazłem miejsce parkingowe u stóp wzgórza wawelskiego. Pożegnałem autostopowiczów, uściskałem Piotrusia i pobiegłem pod górę po bruku. Spotkanie zostało wyznaczone na placu przed głównym kompleksem zamku królewskiego. Zdyszany znalazłem się tam pół godziny przed czasem. Znalazłem wolną ławeczkę i czekałem delektując się ciepłem wieczornego słońca i obserwując wycieczki. Zauważyłem zakonnika, który dziarskim krokiem zmierzał w moją stronę. Przyglądałem mu się chwilę i rozpoznałem znajomą twarz. To był Julian, kolega z liceum! Nazywaliśmy go Julek. Był wysokim, chudym blondynem o kościstych rysach twarzy. Zawsze też miał na nosie okulary. Kiedy graliśmy w piłkę, to on musiał stawać na bramce. Za to z racji wzrostu okazywał się doskonałym zawodnikiem w grze w siatkówkę. W czasie wycieczek „Peregrinatora" raczył nas niestrawnymi dla licealistów dawkami poezji i zagadywał na tematy filozoficzne. Nikt tak jak on nie potrafił przygotować ogniska, które zawsze zaczynało się palić od tej jednej przysłowiowej zapałki. Julek miał też dar rozmawiania z ludźmi. Wielokrotnie dzięki niemu uzyskiwaliśmy darmowy nocleg w chłopskiej stodole, kolację z wiejskiego chleba i zsiadłego mleka czy kosz jabłek na drogę. Do ogniska zapraszał kogoś z miejscowych, kto potrafił ładnie opowiadać i w ten sposób poznawaliśmy tę historię, której nie można było opowiadać w szkole. — Paweł? — przywitał mnie niepewnym głosem. — Pewnie, witaj Julek i siadaj — zaprosiłem go na miejsce obok siebie. — Nie wiedziałem, że... — wymownie patrzyłem na habit. — Franciszkanin? — upewniałem się. — Tak — Julek promiennie uśmiechnął się. — Tak bywa, że czasami ON z góry da jakiś znak i wtedy nie ma wyjścia. A co u ciebie? — Jestem muzealnikiem. Czy ciebie też wezwano... — Tak, dziwna historia. Patrz — wskazał na mężczyznę z brzuszkiem idącego w naszym kierunku. Pot zlepił mu włosy, ciemnymi strugami odznaczył się na jasnej koszulce. To jego widziałem w Sopocie. — Julek, kto to? — szepnąłem do kolegi. — Nie poznajesz Łukasza? Łukasz był w liceum najsilniejszym członkiem naszego klubu. Był zapaśnikiem, kandydatem do kadry juniorów, świetnym kucharzem. Na ogół milczał, uparcie maszerował, niekiedy obciążony ekwipunkiem obozowym ponad miarę. Dziewczyny uwielbiały go za jego siłę i dobroduszność pluszowego misia. Jednak, jak pamiętam, mimo że podkochiwał się i w Danieli, i w Baśce, żadna nie obdarzyła go wzajemnością. — Cześć! — podał nam dłoń. Upływ lat i brak treningów spowodował, że masa mięśniowa zamieniła się w tłuszczową, ubyła mu pewnie połowa zawsze ściętych „na zapałkę" włosów. Uścisk pozostał mu ten sam i z Julkiem westchnęliśmy, gdy nas serdecznie witał. — Jak ci się podobało w Sopocie? — zagadnął mnie. — Dużo przegrałeś w kasynie? Julek natychmiast spojrzał na mnie zdumiony. — To było tylko spotkanie towarzyskie — tłumaczyłem się. — Hazard mnie nie pociąga. — Julek, mówię ci, jaki Paweł był odpicowany, na maturze nie był tak odszykowany — opowiadał Łukasz. — Widzę, Julek, że ty sobie też zamówiłeś niezły uniform. Łukasz zdążył nam opowiedzieć, że studiował na Politechnice Warszawskiej, był uczony na budowniczego dróg i mostów, ale wszystko w Polsce się zmieniło i z uczelni wyszedł jako inżynier niepotrzebny nikomu. Zaczął więc handlować tym co importował jeżdżąc z Berlina. Potem otworzył sklep ze sprzętem RTV. Przerwał opowieść, bo przyszła Karolina. W czasach szkolnych mówiliśmy do niej „Karola", skracając w ten sposób jej imię. Kiedyś była szczupłą blondynką, która była jedyną dziewczyną na studniówce w sukni bez dekoltu i dopiero przed maturą odważyła się przekłuć sobie uszy. Miała talent do języków obcych. W szkole uczono nas języka rosyjskiego i angielskiego i w obu wygrywała olimpiady wojewódzkie. Na szczeblu krajowym przegrywała przez wrodzoną nieśmiałość. Teraz objawiła się przed nami nie tamta „szara myszka", tylko pewna siebie kobieta w eleganckim kostiumie, z torebką dyplomatką. Na bruku stukały jej pantofelki. — Czołem Legionistom! — przywitała nas starym klubowym zawołaniem. — Niech żyją nasze Sandałki! — tylko Julek pamiętał prawidłowy odzew. W „Peregrinatorze" mężczyźni byli Legionistami, a panie Sandałkami, czyli jak udowadniał profesor Krak, czymś, bez czego rzymski legionista nie mógł żyć. — Pracujesz w biznesie? — Łukasz zapytał Karolę. — W dyplomacji — odpowiedziała z wyższością. —— Zaraz będzie dym — mruknął Łukasz z uwagą wpatrując się w to, co się działo daleko za plecami Karoli. W naszą stronę biegli Krzysiek i Baśka. To nie był bieg w takim stylu, jak podbiega się do autobusu, to był wyścig. Baśka była w mini-spódniczce i zwiewnej, półprzeźroczystej bluzeczce. Ona uznawała tylko dwa rodzaje strojów: harcerski i ekstrawagancki, a ten ostatni profesor Krak określał mianem: „nie przystoi panienkom z dobrych domów". Baśka prowadziła drużynę harcerską, zawsze szła na czele naszej grupy, pierwsza intonowała piosenki przy ognisku, rozplanowywała biwak, rozdzielała obowiązki i zapasy do niesienia. Kiedy nie chodziła na zbiórki, do szkoły i na nasze wycieczki, to wolny czas, w sobotnie wieczory spędzała na dyskotekach. Kiedyś nosiła krótkie, sięgające najwyżej za uszy czarne włosy, teraz były dłuższe i spięte w kucyk. Mimo ubioru nie szytego na potrzeby zawodów lekkoatletycznych, na królewskim bruku biegła w pięknym stylu wyprzedzając o pół kroku zasapanego, ubranego w garnitur, dźwigającego wielką walizę Krzysztofa. W liceum wszyscy uważali ich za parę Jak malowanie". Ona była ładna, on był przystojnym brunetem przypominającym z wyglądu znanego aktora Patricka Swayze. Wszystkie dziewczyny kochały się w tym aktorze po filmie „Dirty Dancing", a Krzysiek z tego podobieństwa z ochotą korzystał. Baśka lubiła przewodzić grupie i Krzysiek też. Ona była świetną organizatorką i zaangażowanym społecznikiem. W czasach liceum uważaliśmy każdą oficjalnie działającą organizację za zbyt uległą i służącą władzy. Kiedy my wpinaliśmy sobie oporniki i agrafki, Baśka chodziła w mundurze harcerskim, z czerwoną chustą pod szyją. Krzysiek też lubił działać, ale jego polem popisu było wszystko to co zakazane. To on na szkolne potańcówki przemycał wino, zagranicznym turystom pilnował samochodów i oprowadzał ich po mieście, nawet organizował wymianę walut na złotówki. To on zdobył dostępne tylko na Zachodzie lekarstwo dla mamy Karoliny. Granice jego koleżeństwa zawsze sięgały tylko do momentu, kiedy to nie psuło jego interesów, a za każdą przysługę i tak w końcu oczekiwał pomocy lub dowodu wdzięczności. Krzysiek wciąż był przystojny, a jego dawniej kruczoczarne włosy przyprószyły pojedyncze siwe pasma. Baśka dobiegła pierwsza. — Czołem, wiara! — krzyczała rzucając się każdemu na szyję. Tylko przy Julku się zawahała i z miną pensjonarki na wizycie w dobrym domu podała mu rękę. Krzysiek dotarł do nas, odczekał, aż skończy się powitanie Baśki i każdemu oprócz swej dawnej sympatii podał dłoń. — No to mamy prawie cały Dyrektoriat — powiedziała Baśka spoglądając po nas. Dyrektoriatem nazywaliśmy członków założycieli naszego klubu turystycznego. Przez trzy lata jego działalności przewinęło się około setki osób, ale to my, jako najstarsi stażem decydowaliśmy o tym, co się działo w „Peregrinatorze". — Brakuje Danieli — zauważyłem. — Ach tak! Pawciu nie zapomniał o swojej pani —kpiła Karola. — Nie mów do mnie „Pawciu" — poprosiłem ją. —Wiesz, że tego nienawidzę. — Co u niej słychać? — zapytał mnie Julek. — Chyba nie jesteście małżeństwem, bo nie widzę u ciebie obrączki na palcu. — Paweł był dla niej zbyt biedny — Karola wydęła usta. — Spotkałam ją kiedyś na raucie w ambasadzie Francji. Wyszła za mąż za jakiegoś bogacza od hurtowni. Widziałem baczne spojrzenie Łukasza, który wiedział, że ja i Daniela byliśmy w Sopocie w tym samym czasie i może nawet widział nas razem. Kolega jednak milczał. Zawsze taki był, rozważny, starał się każdą rzecz obejrzeć z każdej strony i dopiero potem wydawać sądy. — Daniela jest wdową, śpiewa i też dostała zawiadomienie — wyjaśniałem. — Pewnie jak zwykle się spóźni. — Stara miłość nie rdzewieje, a ty cierpliwie czekałeś — Karola nie ustawała w słownym zaczepkach. — To przypadek, że się spotkaliśmy. Byłem służbowo w Sopocie... '— Przypadek czy przeznaczenie? — uśmiechnął się Julek. — Patrzcie, idzie! — krzyknęła Baśka. Rzeczywiście, Daniela w białej sukni, białym kapeluszu, dostojnie krocząca wśród tłumów w krótkich spodenkach i koszulkach wyróżniała się z daleka. Jej opalona skóra kontrastowała z bielą, a jej twarz rozjaśnił uśmiech, kiedy zobaczyła nas wszystkich razem. Krzysiek zostawił walizkę i pobiegł, żeby ją przywitać. — Paweł, masz konkurencję — zauważyła Karola. — Krzysiek wyczuł kolejną ofiarę — westchnęła Baśka. — Bogata wdówka to coś w sam raz dla niego. Podeszli do nas i Daniela powitała się ze wszystkimi, ale tylko mnie pocałowała w policzek. Została obok mnie. — To na co czekamy? — zapytała. — Na prawnika z firmy Walther&Luger — odpowiedziałem. — Spóźnia się — Krzysiek zerknął na zegarek. — Nie bałeś się tu przyjechać? — Baśka zwróciła się do niego. — Pewnie liczysz na jakiś spadek? — Nie kłóćcie się — prosiłem. — Poczekamy, co powie ten prawnik, a wiem, że ta kancelaria nie zajmuje się prostymi sprawami. — Zawsze możemy odmówić przyjęcia spadku — odezwał się Krzysiek. — Może profesor Krak chciał, żebyśmy się po prostu spotkali? — domyślał się Julek. — Może jeszcze mamy zabrać plecaki i ruszyć na wycieczkę? — Karola nerwowo rozglądała się na wszystkie strony. — W poniedziałek muszę być w ministerstwie, przyjmujemy delegację z Szanghaju. — Jest — powiedziałem dostrzegając prawnika. Musiał mieć świadomość, że się spóźnia, ale szedł powoli. Podszedł do nas, uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. — Specjalnie przyszedłem kilka minut później, by dać państwu czas na odrobinę wspomnień, przypomnienie sobie, kto kim jest — przemówił. — Wiem, jak to jest na takich spotkaniach. Mam teraz zaszczyt zaprosić państwa w imieniu profesora Kraka na kolację... — Tylko po to zostaliśmy tu wezwani? — przerwał mu Krzysiek. — Ze spadku nici — roześmiała się Baśka. — To jeszcze nie koniec atrakcji na dziś — zapewniał prawnik. — Zejdźmy na dół. Tam czeka nasz transport. Zaintrygowały nas te słowa i poszliśmy za prawnikiem. U stóp wzgórza wawelskiego stały dwie dorożki. Wsiedliśmy do nich i przy akompaniamencie stukotu kopyt końskich, odprowadzani wzrokiem przez innych turystów, przejechaliśmy przez krakowską Starówkę na ulicę Grodzką, do restauracji mieszczącej się w piwnicach. Tam mieliśmy zarezerwowany stół w zacisznym boksie. Usiedliśmy, a prawnik zajął honorowe miejsce. Miał przy sobie cienką, czarną teczkę, którą położył na ławie obok siebie. Kelnerzy wnieśli półmiski z pysznymi wędlinami i zimnymi przekąskami. Potem zjedliśmy krem z borowików, każdy z nas mógł wybrać z karty danie główne, do kieliszków nalano wyśmienite i bardzo drogie wina. Przed jedzeniem Julek chwilę się pomodlił, a potem panowało krępujące milczenie, które przerwał prawnik. — Profesor Fryderyk Krak przed śmiercią zostawił w naszej kancelarii wyraźne instrukcje, co mamy zrobić oraz zabezpieczył fundusze na ten cel — opowiadał prawnik. — Jego ostatnią wolą dotyczącą państwa było to, byście wszyscy razem, wspólnie rozwiązali zagadkę, a właściwie złamali szyfr, którego on nie potrafił złamać przez całe swoje życie. Na zakończenie kolacji każdy z was dostanie kopię listu pana profesora z dokładnymi informacjami. Profesor Krak przewidywał, że państwo mogą być skłóceni lub też nie mieć ochoty do współpracy. Dlatego kazał mi przekazać, że daje każdemu takie same szansę, ale sukces osiągną państwo jedynie działając razem, tak jak za dawnych lat w klubie. ROZDZIAŁ TRZECI LIST PROFESORA KRAKA • TRZECH AWANTURNIKÓW I TRZY KLUCZE • JAK POWSTAJE SZYFR? • ROZDAJEMY ZADANIA Słowa prawnika zaskoczyły nas. Skąd nasz poczciwy profesor Krak wiedział, w jakim będziemy nastroju? Mecenas rozdał nam zalakowane koperty. Od tego momentu kolacja nie mogła się już udać, bo każdy z nas myślał tylko o tym, co się w nich znajduje. — Słuchajcie, może oficjalnie zakończymy kolację, otworzymy te koperty, poczytamy i na gorąco ustalimy plan postępowania? — zaproponował Krzysiek. — Możemy w ten sposób to zrobić? — zwrócił się do prawnika. — Tak, tylko poproszę kelnera o przygotowanie rachunku i resztę wieczoru w tym lokalu spędzą państwo na własny koszt — młodzieniec już wstawał. — Niech pan jeszcze chwilę poczeka — zatrzymał go Łukasz. — Słuchajcie, zamawiajcie co chcecie, bo prawnik chce iść spać — powiedział do nas. Na obfite dania nie mieliśmy już ochoty, ale ochoczo korzystaliśmy z zawartości piwniczki restauracji oraz lodówki z wymyślnymi deserami. Prawnik tylko się uśmiechnął, pożegnał nas i wyszedł z lokalu. — Ale numer wyciął nam nasz profesor — Baśka z niedowierzaniem kręciła głową. — Jak to, czego on nie potrafił odgadnąć, mamy my rozszyfrować? — Pamiętacie, jak szybko rozwiązywał wszelkie szarady i krzyżówki? — wspominał Julek. — Dość gadania, bierzmy się do czytania! — Krzysiek upił łyk wina i jednym szarpnięciem otworzył kopertę. Zaraz przy stole rozległ się odgłos zbiorowego rwania papieru. W środku przesyłki były dwa listy i wizytówka. Krótki liścik z kancelarii Walther&Lu-ger zawierał oficjalną propozycję współpracy, by ten kto zechce donosił pod podany na wizytówce numer telefonu o naszych postępach, a wszystko to w imię „poszanowania zasad fair play i aby żadne z Państwa nie złamało prawą", — Łajza — Łukasz ze złością zmiął liścik prawnika. — Chce z nas zrobić Judaszy! Łukasz, w ostatnich dwóch klasach liceum zaangażował się w roznoszenie ulotek i książek, które kiedyś ukazywały się w drugim obiegu. Kilka razy mu pomagałem i do dziś pamiętam, jak mnie zszokowała lektura książki o zbrodni katyńskiej, i jak moi rodzice przerazili się widząc takie wydawnictwo w moich rękach. Łukasz został zadenuncjowany przez jakiegoś zdrajcę i kilka dni spędził w areszcie, potem stanął przed sądem dla nieletnich. Dobry adwokat uratował go przed gorszą karą niż nadzór kuratora, ale wiedzieliśmy, że czasami ludzie, którzy zatrzymali Łukasza śledzili i pozostałych członków naszego klubu. Rozumiałem, dlaczego kolega tak nie lubił donosicielstwa i ukrytych gier. — Może ten prawnik wykonuje tylko swój obowiązek? — Julek próbował usprawiedliwiać fundatora naszej kolacji. Nikt inny nie zabrał głosu w tej sprawie. Podobnie jak pozostali zacząłem czytać, co napisał do nas profesor Fryderyk Krak. Moi kochani! Kiedy czytacie te słowa, mnie nie ma już wśród żywych. Jeżeli mieliście taki zamiar, to nie plączcie, bo mam nadzieję, że jestem już tam, gdzie trafiają tylko uczciwi ludzie. Zebrałem Was, bo została nierozwiązana pewna zagadka. Kilkadziesiąt lat temu, przypadkiem, na strychu jednej z krakowskich kamienic, natrafiłem na niewielki zbiorek książek. Jednym z oprawnych tomów okazał się pisany w XVIII wieku pamiętnik mieszkańca Krakowa, potomka rodu Bonerów. Wspominał on w nim o rodzinnej legendzie, według której na początku XVI wieku trzech obrotnych ludzi weszło w posiadanie ogromnego skarbu. Było to w okresie tuż przed wybuchem wojny z zakonem krzyżackim. Najpierw ukryli go na jednej z wysp na Bałtyku, potem przenieśli w bezpieczne miejsce, do jakiegoś zamku. Ustalili tylko szyfr i rozeszli się do swoich spraw. Skarb ten miał być wyjęty w chwili bardzo ważnej potrzeby, ale nigdy tak się nie stało, bo ci trzej ludzie szybko zginęli. Byli to: Mateusz Boner, Ludwig von Kleen i Żyd Józef Bałamuth. Szyfr to: ULUYHP RZCGP FNR UL KBPA. KBPA FNR OPHBLINXYR JLK HP FL RZYU SHPNUY. WYXNCBZ SHBPFC WBPGL N MDCBZ HBZY BLZY. HLUSKLBX FLSZ GDZNC SHBLRT FLSZ. Klucze do złamania szyfru znajdziecie dzięki „ Wrogiemu władcy, człowiekowi, który kram miał i urząd piastował, a trzecie słowo ujrzycie patrząc w niebo, tam, gdzie król leży ". Kiedy nie uda wam się rozszyfrować, jak odnaleźć klucze w ciągu dwóch dni, wtedy prawnik podzieli się z wami moimi podejrzeniami. Chciałbym, żebyście podeszli do rozwiązywania zagadki z otwartymi umysłami i nie kierowali się tym co ja, bo przecież mogłem gdzieś popełnić błąd. Kochani! Życzę Warn sukcesu i mam nadzieję, że jesteście wszyscy razem, przy stole i to Basia odczytała mój list. Wasz na zawsze Fryderyk Krak Każdy z nas odkładał list zmieszany, że jednak byliśmy skłóceni, i nie stało się tak, jak to sobie wymarzył nasz profesor. Po krótkiej chwili Baśka wstała i głośno odczytała list pomijając trudny do wymówienia fragment z szyfrem. — No, to jest kąska do zgarnięcia — Krzysiek zacierał ręce. — Nie myśl, że będę z tobą czegokolwiek szukała — rzuciła Baśka. — Nie kłóćcie się — apelował Julek. — Paweł, powiedz, co o tym myślisz — Daniela spojrzała w moją stronę. — Masz z nas wszystkich największe doświadczenie w tego typu sprawach. To ostatnie zdanie zelektryzowało pozostałych. — Jesteś szpiegiem? — zdziwił się Krzysiek. — Nie, muzealnikiem — wyjaśniałem. — Daniela ma na myśli fakt, że kilka razy poszukiwałem zaginionych zabytków, skarbów — jak można to inaczej określić. Przyznam, że na razie mam tylko ogólne pojęcie, jak zabrać się do rozwiązywania tej zagadki. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie ponowne nasze spotkanie jutro rano. Wtedy zrobimy „burzę mózgów". — Baśka i Krzysiek się pozabijają— mruknęła Karola. Umówiliśmy się na następny dzień i rozeszliśmy się. Każdy z nas miał zarezerwowany przez prawnika pokój w hotelu, ale każdy w innym miejscu, w innej części Krakowa. Mnie przypadł nocleg w „Krakowiaku" wśród budynków krakowskich akademików. W stojącym po drugiej stronie ulicy hotelu asystenckim miał nocować Julek. Zaprosiłem kolegę do mojego wehikułu i razem pojechaliśmy do wschodniej części Krakowa. Wysadziłem go przed jego hotelem i podjechałem pod „Krakowiaka". Portier dał mi klucze do pokoju na trzecim piętrze. — Tam jest spokojnie — zapewniał mnie. Miałem wygodny i przestronny jak dla jednej osoby pokój z dwoma tapczanami, telewizorem, radiem, biurkiem i łazienką. Nawet się nie rozpakowałem, tylko po kąpieli rzuciłem się na chłodną pościel i zasnąłem. Obudziłem się przed ósmą. Miałem jeszcze trzy godziny do spotkania z dawnymi przyjaciółmi. Przeciągnąłem się i usłyszałem cichy sygnał telefonu komórkowego informujący, że właśnie otrzymałem wiadomość tekstową. To Daniela zapraszała mnie do „Sheratona" na śniadanie. Uznałem, że nie wytrzymam do dziesiątej i zszedłem do bufetu, gdzie miałem otrzymać posiłek wliczony w cenę pobytu. Bufet był w dużej stołówce z długimi, przykrytymi ceratą stołami. — Kawę czy herbatę? — zapytała miła kelnerka w schludnym fartuszku. — Kawę. Nastawiła wodę w czajniku elektrycznym, wzięła talerz, położyła na nim dwie bułki i zajrzała do lodówki. Obok pieczywa położyła porcje masła i dżemu w jednorazowych opakowaniach, serek topiony i wszystko to postawiła przede mną. Dokupiłem sobie jeszcze jajecznicę i usiadłem do stolika. Byłem tu absolutnie sam do chwili, kiedy zjadłszy połowę jajecznicy, usłyszałem znajomy głos. — Wujek Paweł! — radośnie krzyknął Piotruś. Oprócz niego szli Sylwia i Andrzej. Okazało się, że Sylwia z bratem nocowali u Andrzeja, bo w domu Sylwii był remont. Andrzej jako przyszły asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim miał przydzielony pokój w hotelu asystenckim, ale przez wakacje musiał nocować w „Krakowiaku" zarządzanym przez fundację studencką. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu i nawet byliśmy sąsiadami. — Co pan będzie porabiał w Krakowie? — zapytał mnie Andrzej szykując kanapkę dla Piotrusia, który głodnym wzrokiem obserwował wszystko na stole. — Mam kilka wolnych dni, więc będę zwiedzał miasto. — Mamy u pana dług, więc jak będzie pan potrzebował przewodników, to chętnie pomożemy — deklarowała Sylwia. — Dziękuję, znam trochę Kraków, więc jakoś sobie dam radę. Skończyłem śniadanie i wróciłem do pokoju, żeby szybko przebrać się i wyjść. Odczekałem, aż studenci wrócili do swojego pokoju, słyszałem jak Piotruś za ścianą rozpoczął litanię żalów i cicho wyszedłem z hotelu. Zostawiłem wehikuł na parkingu i poszedłem do miasta na piechotę. Szedłem wzdłuż ulic Armii Krajowej, Nawojki, Czamowiejskiej, doszedłem do ulicy Mickiewicza i dalej maszerowałem nią na południe, w kierunku Wisły. Dotarłem do bulwaru nad Wisłą koło mostu Dębnickiego. Widziałem stąd wzgórze wawelskie, statki spacerowe cumujące przy brzegu. Usiadłem na ławeczce i z daleka przyglądałem się zamkowi królewskiemu. Po bulwarze przejeżdżali rowerzyści, biegli uprawiający jogging. Jeden z biegaczy właśnie usiadł za moimi plecami i ciężko dyszał, by w pewnym momencie rzucić mi się na szyję. — Cześć! — Daniela przywitała mnie wylewnie. — Jak zwykle jesteś opanowany, nieporuszony. Gotowy byłeś w każdej chwili do obrony i wykonania jednego z tych swoich rzutów. Co ty wtedy trenowałeś? — Aikido — odpowiedziałem patrząc na koleżankę w dresie, przepoconej koszulce, opasce na czole i słuchawkach walkmana w uszach. — Chodźmy do mnie — wzięła mnie za rękę i poprowadziła po schodach do przejścia dla pieszych. Gmach „Sheratona" znajduje się przy ulicy Powiśle. Hotele tej sieci cechują się dyskretną elegancją, trochę jak na mój gust zbyt przypominają nowoczesne biura, ale odpowiada to klasie biznesmenów, którzy dzięki temu bez uczucia dyskomfortu mogą tu załatwiać swoje interesy, spotykać się, prowadzić negocjacje. Daniela mieszkała w apartamencie na drugim piętrze. Apartament, równy powierzchni mojego mieszkania, był przestronny i luksusowo wyposażony. — Zamów nam śniadanie, a ja pójdę się wykąpać — rozkazała Daniela. Zniknęła za drzwiami łazienki, a ja zajrzałem do menu i dech mi zaparło w piersiach. Za cenę jednego śniadania w tym hotelu mogłaby w barze mlecznym najeść się cała grupa przedszkolaków. Ostrożnie odłożyłem menu niczym niewypał na stolik i zająłem się przeglądaniem oferty prawie osiemdziesięciu kanałów w telewizorze. Daniela wyszła do mnie po kilku minutach owinięta w ręcznik. — Co wybrałeś? — zapytała. — Widziałaś ceny? Miałbym obiekcje przed naciąganiem naszego poczciwego Kraka... — Głuptasie — Daniela roześmiała się. — Przecież ten prawnik wynajął mi zwykły pokój, ale mnie, a właściwie moje firmy, stać na coś lepszego. Wszystko i tak wliczam w koszty, a z tobą odbywam teraz bardzo ważne negocjacje. Sama sięgnęła po menu, zadzwoniła do obsługi i zamówiła posiłek. Potem poszła do sypialni i garderoby, żeby się ubrać. Wróciła do mnie ubrana w elegancki czerwony kostium. Rozczesywała włosy, kiedy zapukano do drzwi. — Proszę! — krzyknęła. Do środka wszedł kelner ze stolikiem na kółkach. Daniela dała mu napiwek i natychmiast nalała nam herbatę. Wybrała sobie naleśnika nadziewanego serem z truflami, francuskiego rogalika z dżemem, truskawki w bitej śmietanie. Dla mnie zamówiła pieczywo, smażone kiełbaski z musztardą, a do tego konserwową paprykę i ser mozarella. Usiedliśmy przy stoliku. Daniela roześmiała się. — Zapomniałam, żeby ci przynieśli gazetę — żartowała. — Wtedy bylibyśmy jak prawdziwa para. — Chyba nasze światy są zbyt odległe od siebie — powiedziałem smakując delikatne kiełbaski. — To znaczy? —— W pewnym momencie problemem stałaby się moja praca. — Przesadzasz — lekceważąco machnęła ręką. — Zatrudniłabym cię u siebie — potrzebuję zaufanych ludzi. — Wiesz, że to niemożliwe. — Jeszcze o tym porozmawiamy. Skończyliśmy jeść i wyszliśmy z hotelu. Skręciliśmy w stronę Wawelu, a potem, za domem Długosza skręciliśmy w lewo. Szliśmy ulicą Senatorską, po której na welocypedach jeździli mężczyźni w ubraniach z epoki początków sportu rowerowego. Z resztą bractwa mieliśmy spotkać się na Rynku Starego Miasta, w jednej z kawiarni przy Sukiennicach. Im bliżej byliśmy krakowskiego Rynku, tym więcej było turystów. Wielojęzyczny, wielobarwny tłum sunął szerokimi strumieniami ocierającymi się o siebie, mieszającymi, kłębiącymi przy stoiskach z pamiątkami i wyrobami jubilerskimi. — Szkoda, że nie jesteśmy tu tylko jako zwykli turyści — powiedziała Daniela wsuwając mi rękę pod ramię. — Ty byś źle tu się czuł, prawda? Pamiętam, że nienawidziłeś tłumów. — Czy w takim ścisku można spokojnie chłonąć klimat tego miasta? Kiedyś było stolicą potężnego państwa, które przez jakiś czas dzięki zależnościom lennym sięgało od morza do morza. Tu przybywali artyści i posłowie z całej Europy. Nawet kiedy przestało być stolicą, nic nie straciło ze swej świetności. Nawet jako perła Galicji było wspaniałe dzięki swojemu ulotnemu urokowi. Kiedy uczyliśmy się o literaturze końca XIX wieku, to czytaliśmy o środowisku artystów krakowskich, a to oni wychowali pokolenie ludzi, którzy w 1918 roku odważyli się sięgnąć po niepodległość. Pomyśl o tych zabytkach, wielowiekowej tradycji czającej się niemal za każdym rogiem. To wspaniałe miasto, ale te tłumy napawają mnie przerażeniem. Zadzwonił telefon komórkowy Danieli. — Tak... już idziemy... — mówiła do aparatu. — Jak to: z kim? Z Pawłem! Zaprosiłam go na śniadanie i teraz... dobra, dobra... Gdzie was szukać? — chwilę słuchała i rozłączyła się. — Kto dzwonił? — zapytałem. — Karola. — Będzie miała temat do plotek. — W końcu to ona nas w to wmanewrowała. Roześmiałem się na samo wspomnienie intrygi uknutej przez Karolę, która doprowadziła do tego, że nasi przyjaciele uważali mnie i Daniele za parę narzeczonych. Byli członkowie „Peregrinatora" siedzieli przy stolikach kawiarnianych lokalu mieszczącego się w Sukiennicach, blisko dawnej wieży ratuszowej. — Nic nie zamawialiście? — zdziwiła się widząc pusty stolik. — Czekamy, aż łaskawie podejdzie do nas kelnerka — wyjaśnił nam Łukasz. — Nawet urok Krzyśka na nią nie działa. Widząc, że tu jest leniwa obsługa, przesiedliśmy się do sąsiadów, gdzie kelner natychmiast przyjął nasze zamówienie. — Macie jakieś pomysły co do tej zagadki? — zapytał Krzysiek. — Trzeba złamać klucze, czyli poznać słowa niezbędne do odczytania szyfru — odpowiedziałem. — Może jest jakiś komputer, który rozpracowałby to? — zastanawiał się Krzysiek. — Przecież są specjalne programy... — One są pomocne przy łamaniu kodów współczesnych języków, z jasno określonymi zasadami gramatycznymi, sztywną pisownią, ale i tak nie będą w stu procentach skuteczne. — Co to może być za szyfr? — Jeden z najprostszych. Potrzebujemy odpowiednio długiego słowa, które dzielimy na dwuliterowe grupy. Pamiętacie szyfr z kluczem „GA-DY-RE-PO-LU-KI"? — Jasne, do dziś z kolegami używamy jego modyfikacji — przyznał się Julian. — Naturalnie wybieramy inne słowa klucze. Klucz dzieli się na dwuliterowe grupy i potem pisząc zdanie zapisuje się znaki zamieniając je tymi z pary w kluczu. Na przykład gdybym chciał napisać słowo „DANIELA", to brzmiałoby ono: „Y-G-N-K-R-U-G" — Julek rysował wszystko na serwetce. — My stosujemy nawet klucze z wyrazami, w których powtarzają się litery, wtedy ważna jest kolejność, którą można ustawiać w ustalony wcześniej sposób. — Czekajcie, może profesor pojechał tym starym szyfrem? — Krzysiek natychmiast zaczął pisać na liście. — Wychodzi: „L-u-l-d h-o e-z-c-a-o f-n-e 1-u i-b-o-u". Karola, po jakiemu to? — Brzmi jak jakieś afrykańskie narzecze — Karola pokręciła głową. — To bełkot — powiedziałem. — To jest potrójnie zaszyfrowane. Musisz znać trzy klucze. Zdanie zostało trzy razy zaszyfrowane, po kolei według każdego z tych kluczy. Nie wiemy też, w jakim języku było szyfrowane. Na razie najważniejsze jest odkrycie znaczenia tych trzech stów. — „Wrogiemu władcy, człowiekowi, który kram miał i urząd piastował, a trzecie słowo ujrzycie patrząc w niebo, tam gdzie król leży" — Baśka jeszcze raz odczytała z listu profesora Kraka. — Kto był tym wrogim królem? — zapytałem. — Car, cesarz, któryś z książąt niemieckich, chan? Musimy znać kontekst. A ta druga postać? Kupiec i urzędnik, kto to taki? Trzecie słowo, to wydaje się najłatwiejsze, bo królowie leżą w katedrze wawelskiej i co, mamy patrzeć na niebo nad nią? Oczywiście że nie, tylko na sufity, tylko które słowo tam wybrać? — Może trzeba zacząć od poznania panów, którzy zdobyli skarb: Mateusza Bonera, Ludwiga von Kleena i Żyda Józefa Bałamutha? — sugerował Julek. — Było ich trzech i były trzy słowa klucze, tak jakby każdy z nich przygotował jedno. — Najważniejszy jest Boner — stwierdził Krzysiek. — W końcu to w pamiętniku jego potomka profesor Krak znalazł te informacje. — Bo mało kto miał okazję przyjrzeć się pamiątkom po krakowskich Żydach i żeglarzach na służbie polskiego króla — zauważył Julek. — Nasz profesor przecież był bardzo mądry, a jednak nie złamał szyfru. Jestem pewien, że gdzieś przeoczył ważny szczegół, którego my nie możemy przeoczyć. — Co proponujesz? — pytał Łukasz. — Paweł chyba domyśla się, o co mi chodzi — odpowiedział Julek. Wszystkie spojrzenia skierowały się w moją stronę. — Pamiętacie, jak przygotowywaliśmy wycieczki? — uśmiechnąłem się. — Profesor nazywał nas sforą — przypomniała Karola. — Tak, to było jak polowanie z nagonką— przyznałem. — Musimy podzielić między siebie zadania: najpierw dowiedzieć się czegokolwiek o tych trzech panach i przygotować się organizacyjnie do działania w Krakowie. — Czyli kto i co ma robić? — zapytał Łukasz. — Ty pójdziesz z Baśką i Krzyśkiem i dowiesz się, co i jak działa w mieście — Julek wydawał polecenia. — Masz pilnować, żeby się nie pozabijali, a dowiedzcie się, co i w jakich godzinach jest czynne, wszystkie wystawy i muzea, co w nich jest i tak dalej. Zbierzcie foldery reklamowe, jeśli możecie kupcie przewodniki. Ja pójdę szukać w bibliotekach śladów Mateusza Bonera, Karola zajmie się żeglarzem, bo do tego potrzebna raczej będzie wędrówka po świecie obcojęzycznej literatury, a Paweł i Daniela wybiorą się na Kazimierz, na poszukiwanie Józefa Bałamutha. — Czemu akurat tak? — dziwił się Krzysiek. — Może ja chciałbym pójść z Daniela? — Każdy by chciał — Julek uśmiechnął się. — Jednak to Paweł ma dość wiedzy historycznej... — Kiedyś była w telewizji bajka o porwaniu Baltazara Gąbki, a teraz pójdziemy na poszukiwania pana Bałamutha — Daniela śmiała się. — Szyfr Bałamutha, to brzmi niesamowicie! — Spotkamy się tu około szesnastej? — proponował Julek. — Godzinę później — zasugerowałem. Wszyscy przytaknęli, zostawiliśmy pieniądze, żeby uregulować rachunek i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Z Daniela ruszyliśmy na południe, w kierunku Kazimierza, który od czasów Kazimierza Wielkiego był odrębnym organizmem miejskim żyjącym własnym rytmem, ze specyficznymi zapachami i dźwiękami. — Myślisz, że znajdziemy ten skarb? — zapytała mnie Daniela. — Czy ty chcesz go znaleźć? — Nie mam takiej potrzeby, a ty? — Mam obawy, co się z nami stanie, kiedy go znajdziemy. — Myślisz, że ktoś nas napadnie? — Nie masz czasami wrażenia, że po tylu latach jesteśmy zupełnie innymi ludźmi? — Ty jesteś taki sam. Co do reszty masz rację. — Może się okazać, że tak naprawdę wcale się nie znamy. Mamy bardzo mało czasu, żeby odkryć prawdziwe oblicze dawnych przyjaciół. — Nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki — podałem mężczyźnie swoją wizytówkę. — Może mógłby... Przy furtce cicho, trzy razy zabrzęczał dzwonek. Mężczyzna wyglądał na zmieszanego. Najwyraźniej ktoś słuchał naszej rozmowy i teraz wydał jakieś zaszyfrowane polecenie. — Sytuacja chyba się zmieniła — Daniela odezwała się, słodko uśmiechając się do młodzieńca. Ten uśmiech rozładował napiętą sytuację i mężczyzna także uśmiechnął się. Rozłożył ręce w geście bezradności, oznaczającym uniwersalne stwierdzenie: „siła wyższa". — Państwo zechcą poczekać... — gestem zaprosił nas do przekroczenia furtki. — Może zaczekamy na cmentarzu? — zasugerowałem. Młodzieniec był zaskoczony moją propozycją, ale chyba uznał, że tam nie uczynimy nic złego. Przeprowadził nas przez boczny korytarz na teren kirkutu. Ujrzeliśmy tu maceby i nagrobki sarkofagowe. Młodzieniec ukłonił się i zostawił nas samych, a my mogliśmy spokojnie spacerować po terenie otoczonym wysokim murem pod koroną wysokich olch. — Myślisz, że gdzieś tu jest pochowany Józef Bałamuth? — domyśliła się Daniela. — Mogę mieć tylko nadzieję. Skoro zdobył ze współpracownikami jakiś skarb, to jako bogaty Żyd mógł zamówić sobie odpowiedni pochówek. Te sarkofagi i maceby pochodzą z XVI i XVII wieku, czyli z okresu, który nas interesuje — wyjaśniałem. — Witam państwa! — usłyszeliśmy głos za naszymi plecami. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, ubranego w czarny garnitur, białą koszulę i czarny kapelusz. Miał krótką brodę. Uśmiechał się do nas życzliwie. — O panu Pawle słyszałem, a pani to... — patrzył na moją przyjaciółkę. — To Daniela, moja koleżanka z czasów liceum, z którą teraz próbujemy odszukać pewnego człowieka — wyjaśniłem. — To mnie szukaliście? — mężczyzna ukłonił się. — Nazywam się Jakub Lis. — W Muzeum Judaistycznym powiedziano nam, że pomaga pan odszukać przodków... — zacząłem, ale Jakub natychmiast mi przerwał. —— Czyżby i pan miał kogoś w rodzinie? — wypytywał. — Nie — roześmiałem się. — Nic o tym jeszcze nie wiem. Po prostu staram się rozwiązać pewną zagadkę. — Tak, tak... Zagadki to pana specjalność. Jak się miewa Pan Samochodzik? — Skąd pan go zna? Skąd pan wie, czym się zajmuję? — Pan myśli, że świat jest wielki? — Jakub uśmiechał się patrząc na nas spod ronda swojego kapelusza. — To ON — wskazał w górę — jest wielki. My, świat, jesteśmy mali przez nasze horyzonty, przesądy, uprzedzenia, słabości. Nie żyjemy w studni, tylko nad rzeką. Pan wrzuca do niej kamień, a fala, nawet odrobina jej energii dopływa do morza. Pan robi rzeczy ważne i pożyteczne. Chętnie panu pomogę, o ile będę potrafił. — Szukam czegokolwiek o Żydzie, który nazywał się Józef Bałamuth — wyjaśniałem. — Żył w XVI wieku, prawdopodobnie pochodził z Krakowa. — Z Krakowa czy z Kazimierza? — Mógł urodzić się jeszcze w Krakowie, a potem mieszkał w Kazimierzu — zgadywałem. —— Pan nic o nim nie wie oprócz tego jak się nazywał? — domyślił się Jakub Lis. Bez słowa pokiwałem głową. — A niech mi pan powie, o co chodzi w tej sprawie? — dopytywał się, — O jakiś skarb? — Tak — przyznałem dostrzegając kątem oka gromiący mnie wzrok Danieli. Jakub przyglądał się jej chwilę, a potem znowu zerknął na mnie. — Pan znalazł to nazwisko na jednym z sarkofagów? — Tak — ponownie przytaknąłem. — Czemu mi o tym nie powiedziałeś?! — Daniela nie wytrzymała. — Jakim cudem coś przeczytałeś, przecież to pismo... — Później ci wyjaśnię — przepraszałem przyjaciółkę całując ją w dłoń. — Niech pani się tak nie denerwuje — Jakub uspokajał ją. — Pan Paweł jest jednym z nielicznych ludzi, którym może pani ufać. Niech pan przyjdzie do mnie po zmierzchu na kolację — podał mi swoją wizytówkę z adresem domowym. — Mam nadzieję, że pani też przyjdzie? Daniela tylko dygnęła jak uczennica. — To już wszystko? — Jakub odsunął się robiąc nam przejście w kierunku drzwi do wyjścia z kirkutu. Odprowadził nas do furtki i pożegnał kłaniając się. Kiedy tylko znaleźliśmy się na ulicy Szerokiej, koleżanka stanęła na chodniku i patrzyła na mnie nienawistnym wzrokiem. — Gdyby nie ten facet, to pewnie nigdy bym nie dowiedziała się o tym grobie — powiedziała z pretensją w głosie. — Oczekiwałaś, że zawołam cię i głośno będę ci wszystko relacjonował? — dziwiłem się. — Byliśmy obserwowani, a poza tym takie zachowanie nie przystoi na cmentarzu. — Tere-fere, nie przystoi — przedrzeźniała mnie. — Chciałeś mnie po prostu wykiwać. Jak mam ci zaufać? — Powinnaś. — Pokaż, jaki jest adres tego Żyda? Wręczyłem jej wizytówkę. — Dobra, to na razie — rzuciła obracając się na pięcie. — Co ty robisz? Nie interesuje cię to, co było napisane na nagrobku? — Nie, sama dowiem się tego od Jakuba Lisa — odeszła nie oglądając się. Widziałem, jak machała na przejeżdżającą taksówkę i wsiadła do niej. Znałem ją i wiedziałem, że lubiła tak się obrażać, a po jakimś czasie udawała, że tak naprawdę nic się nie stało. Sprawdziłem, która jest godzina. Za półtorej godziny miałem spotkanie z przyjaciółmi. Postanowiłem w drodze na Starówkę poszukać jakiejś przytulnej kawiarenki i tam chwilę odpocząć. Znalazłem niewielką cukiernię przy ruchliwej ulicy Stradomskiej. Podawano tam pyszne kremówki o smaku toffi i advocata. Zamówiłem kawę, dwa ciastka i rozłożyłem przed sobą list od profesora Kraka. Próbowałem odszukać jakieś prawidłowości w zaszyfrowanym tekście. ULUY HP RZCGP FNR UL KBPA. KBPA FNR OPHBLIN XYR JLK HP FL RZYU SHPNUY. WYXNCBZ SHBPFC WBPGL N MDCBZ HBZY BLZY. HLU SKLBX FLSZ GDZNC SHBLRT FLSZ. Moją uwagę zwracała duża ilość spółgłosek, które zapewne miały zastępować zaszyfrowane samogłoski. Podstawowym wydawało się jednak pytanie, w jakim języku ułożono szyfr i klucze szyfrujące. Profesor napisał: Klucze do złamania szyfru znajdziecie dzięki „Wrogiemu władcy, człowiekowi, który kram miał i urząd piastował, a trzecie słowo ujrzycie patrząc w niebo, tam, gdzie król leży". Tekst dotyczył wydarzeń z pierwszej połowy XVI wieku, kiedy w Polsce dominującym językiem była łacina, więc pewnie i klucze do niego były w tym języku. Jeżeli tekst został zaszyfrowany przy pomocy metody, jaką opisywałem na południowym spotkaniu, to mogłem być pewnym, że litery „x" występujące po łacinie najczęściej jako końcówki „-ex", w rzeczownikach zastępują samogłoski „e". Litera „y" w łacińskich słowach występuje niezmiernie rzadko i w zdecydowanej większości w połączeniach z „h", jak w słowie „dythyrambus" — hymn, czy wszelkich słowach zaczynających się od „hydro-". Wszystkie te dywagacje były wciąż za mało istotne, by złamać ten szyfr. Zbliżała się pora naszego spotkania, a ja jeszcze musiałem wrócić na Starówkę, do miejsca, gdzie spotkaliśmy się w południe. Kiedy mijałem wzgórze wawelskie, zadzwonił mój telefon komórkowy. — Paweł, jesteś z Daniela? — usłyszałem głos Karoli. — Nie, pojechała gdzieś, chyba do hotelu — tłumaczyłem się. — Pokłóciliście się? Zmieniliśmy lokal, szukaj nas na rogu Kanoniczej i Senackiej w cafe „Zaćmienie". Pa! Ulica Kanonicza, w którą wchodzi się mając za plecami strzelnice austriackich fortyfikacji Wawelu i wieże zamku królewskiego, swą nazwę zawdzięcza znajdującym się tu niegdyś domom kanoników kapituły krakowskiej. Wiele z kamienic stojących przy tej ulicy zachowało gotyckie portale. Najbliżej średniowiecznej sztuki architektonicznej jest dom Jana Długosza, na którego ścianie wmurowano pamiątkową tablicę. W tym samym budynku pracownię rzeźbiarską miał Franciszek Wyspiański, ojciec Stanisława. Mijałem wejście do hotelu, kiedy na jego schodach stanął Krzysiek. Był elegancko ubrany, świeżo pokropiony wodą kolońską, a jego włosy lśniły od wprowadzonego w nie żelu. — Cześć, gdzie podziała się Daniela? — zapytał. — Pojechała do hotelu przebrać się — rzuciłem nie chcąc wdawać się w długie tłumaczenia. Krzysiek nerwowo rozejrzał się, spojrzał na zegarek i stanął. — Mamy jeszcze kwadrans — powiedział. — Może pójdziemy na drinka? Czułem, że za tym zaproszeniem czai się jakiś nowy szatański pomysł Krzyśka, więc przystałem na propozycję, żeby wybadać, co on knuje. Wróciliśmy do hotelu. Krzysiek zamówił whisky, a ja wybrałem sok z czarnej porzeczki. — Nie powinieneś się szczypać i zamawiać co chcesz — zachęcał mnie Krzysiek. — Wszystko funduje nasza ulubiona kancelaria adwokacka. Twoje zdrowie! — wzniósł toast. — Mam wrażenie, że mnie trafił się najgorszy hotel — stwierdziłem. — Żebyś wiedział! — Krzysiek roześmiał się. — Nawet ten mięśniak Łukasz mieszka w niezłym hotelu blisko dworca. Baśka ma apartament obok mnie — znowu prychnął, jakby był już lekko wstawiony. — Karola mieszka gdzieś przy Bramie Floriańskiej. Dobrze, że ciebie, komandosie, nie wstawili do koszar spadochroniarzy. Służyłeś w Krakowie? — Gdzie indziej — odpowiedziałem wymijająco. — No, stary nie gniewaj się — Krzysiek poklepał mnie po ramieniu. — Wiesz, że żartowałem. Dowiedzieliście się czegoś na Kazimierzu? — Powiem, jak będziemy wszyscy razem, po co dwa razy mówić to samo. — Masz rację — mocny alkohol zaczął działać na umysł i zmysły Krzyśka, który chwiał się siedząc w fotelu. — Powiedz to mnie, a nie im. Ty i ja byliśmy jedynymi bystrymi ludźmi w całym towarzystwie. Krak to był idealista. Razem rozwiążemy zagadkę i podzielimy się skarbem. Wiem! Ty chcesz wszystko oddać państwu. OK! Pozwól mi tylko uszczknąć troszeczkę, tyle, żebym wreszcie stanął na nogi, wyszedł na prostą... Żeby pewni ludzie przestali za mną chodzić... — Kto za tobą chodzi? — Paweł, ja mam długi! Myślałem, że je spłaciłem, ale tym facetom ciągle mało. Dasz im palec, a oni odgryzą ci rękę — Krzysiek nagle rozpłakał się. — Chodźmy do naszych — dopiłem sok i wstałem. Pomogłem koledze wydobyć się z miękkich poduszek fotela i pokierowałem go do wyjścia. Na dworze Krzysiek trochę otrzeźwiał i jakoś dociągnąłem go do kawiarni. „Zamów kawę, a szarlotka za darmo" — głosił slogan reklamowy. Przyjaciele już czekali w małej salce, na lewo od głównej sali. Z głośników płynęły tu łagodne dźwięki muzyki jazzowej. Goście siedzieli w wiklinowych fotelach, które czasami skrzypiały. Nieliczni czytali gazety, większość była zajęta cichymi rozmowami. Moje wejście z uwieszonym u mojego ramienia Krzyśkiem przywitane zostało absolutnym milczeniem i karcącymi spojrzeniami. Nawet kelnerki, które wyglądały na niezmiernie miłe osoby, przyglądały mi się krytycznie. Usadziłem Krzyśka w kącie, przy stolikach, które zajmowaliśmy i musiałem usiąść obok niego. Wszyscy już tam byli, w tym Daniela w granatowym kostiumie w srebrne prążki. — Odpowiedni strój na kolację? — zapytała mnie. — Na mój gust powinnaś założyć sukienkę, ale ten może być — odpowiedziałem. Koleżanka już zmieniła swoje nastawienie do mnie i była milsza. — Wybieracie się gdzieś? — zainteresowała się Karola. — Tak, zostaliśmy zaproszeni na kolację do pewnego mieszkańca Kazimierza — odpowiedziałem. Zamówiłem to co wszyscy, czyli kawę plus szarlotkę. — Czy coś już wiemy na temat naszych zdobywców skarbu? — zapytałem. — Ja zacznę, bo mam najmniej do powiedzenia — odezwała się Karola. — Nawiązałam przez Intemet kontakt z uczelniami w Holandii. Z dwóch otrzymałam odpowiedź prawie po godzinie. Informacje właściwie się pokrywają. Rodzina von Kleen ma niemieckie korzenie. Na przełomie XV i XVI wieku wyodrębniły się w niej dwie linie. Pierwsza zajęła się handlem i do dziś jej potomkowie utrzymują ostatni rodzinny interes: restaurację w Amsterdamie. Druga linia zajęła się korsarstwem i to na wszystkich możliwych frontach ówczesnego świata. Ta linia wygasła około połowy XVIII wieku. Nieznany jest los tylko jednego jej członka, kogo? — Naszego Ludwiczka — żartował Łukasz. — Bingo, Misiu! — Karola obdarowała Łukasza uśmiechem. — Ludwig urodził się w 1486 roku w Kopenhadze. Jego ojciec był na służbie jednego z książąt niemieckich, a matka była duńską szlachcianką. Miał trzy starsze siostry. Ojciec zginął na Morzu Północnym, kiedy chłopak miał dwanaście lat. Matka zajęła się wydawaniem córek za mąż i wydała je tak, że z trzech posagów nie został żaden majątek dla chłopca, który został oddany na służbę na statek. Miał tam nauczyć się zawodu. Wiemy, że pływał po Bałtyku i Morzu Śródziemnym. W końcu znalazł się na służbie gdańskich mieszczan jako kapitan i koniec. To było w 1515 roku. — Po awanturze ze zdobyciem skarbu wybrał się w długą podróż, z której nie wrócił — dopowiedziałem. — Skąd wiesz? — zdziwiła się Karola. — Od znajomego, który czytał o tym w kronice o piratach i korsarzach Morza Bałtyckiego. Opowiedział mi o tym przedwczoraj na otwarciu wystawy w Sopocie. — Cóż za dziwny zbieg okoliczności — mruknął Krzysiek. — Przypadkowo Paweł jest w Sopocie i tam ktoś opowiada mu o naszym kapitanie, a potem Paweł spotyka tam Daniele i tam odnajduje ich nasz ulubiony prawnik. Czy to nie dziwne? Wszyscy oprócz Danieli patrzyli na mnie podejrzliwie. — Julek! — Krzysiek rozkazującym tonem zwrócił się do naszego kolegi. t— Proszę — rozdał nam koperty. — W środku jest mój raport o Bone-rach. Wszystko co o nich znalazłem. Uprzedzam, że jest tego dużo. Jeżeli chodzi o Mateusza, to znajduję w zapiskach więcej zagadek niż wyjaśnień, kim on właściwie był. Ważny jest też rys historyczny, który skopiowałem z wydawnictwa multimedialnego. Jest on dosyć ogólnikowy, ale zawiera potrzebne nam informacje. Proponuję, żeby Paweł i Daniela zreferowali swoje odkrycia i żebyśmy spotkali się jutro, znacznie wcześniej niż dziś, i wtedy zaczęli działać. Teraz wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. — Cóż, my też wszelkie rewelacje zrelacjonujemy wam dopiero rano — powiedziałem. — Ta kolacja, na którą idziemy, to właśnie spotkanie z naszym informatorem. Dziś, podczas zwiedzania kirkutu, znalazłem jedynie nagrobek Jana Bałamutha wybudowany za pieniądze synów Józefa i Adama. Znajduje się na nim inskrypcja po hebrajsku: „Inni dokoła błąkają się i błądzą, dokąd im popędliwość drogę wskazuje". Jan Bałamuth zmarł w 1533 roku. Jeżeli nagrobek opłacił Józef, i jest to ten sam Bałamuth, który nas interesuje, to oznacza, że... — ...miał spory wpływ na to, gdzie został przeniesiony skarb, a być może sam go wydobył — wtrącił się Julek. — To samo przyjdzie wam do głowy, kiedy poczytacie o Mateuszu Bonerze. — A więc do jutra! — Karola wstała, ale zaraz usiadła. — Co wynaleźli nasi organizatorzy? — spojrzała na Krzyśka ze zwieszoną głową, potem Łukasza, który odwrócił wzrok w kierunku Baśki. Baśka wyjęła notatnik, a z niego pliki kartek. — Z Łukaszem doszliśmy do wniosku, że i tak nie będziemy prowadzić poszukiwań dużą grupą — relacjonowała. — Skserowałam wam kartkę, na której znajdziecie informacje o telefonach, godzinach otwarcia, wystawach najważniejszych obiektów w Krakowie. Wykupiliśmy też dla nas wszystkich bilety na jutro na Wawel. Zaczynamy zwiedzanie od dziewiątej piętnaście. Wyśpicie się? — Tak — zadecydowała Karola. — Spotkajmy się o dziewiątej na dziedzińcu. Zwiedzimy Wawel i przy obiedzie porozmawiamy. Zwróciliśmy Baśce pieniądze za bilety, odebraliśmy swoje kartki i wyszliśmy z kawiarni. Z Daniela i Baśką holowaliśmy Krzyśka do hotelu i jego apartamentu. Na schodach ledwo przebierał nogami, bo już prawie spał. Baśka została z Krzyśkiem, a my zeszliśmy na ulicę Kanoniczą. — Muszę się przebrać — wskazałem na swoje dżinsy i bluzę. — Zamienię spodnie na sukienkę — stwierdziła Daniela. Zamówiłem taksówkę na parking pod Wawelem, odwiozłem Daniele do jej hotelu i wróciłem do „Krakowiaka". Tam zmyłem z siebie całodzienny brud, przebrałem się w koszulę i marynarkę, a potem pojechałem taksówką po Daniele. Zostaliśmy zawiezieni pod wskazany adres, na wąską uliczkę Kazimierza, kilkaset metrów od synagogi Remuh. — To tu! — taksówkarz wskazał na szarą kamienicę oświetloną żółtym blaskiem latami. Wysiedliśmy i samochód zaraz odjechał. Zostaliśmy sami. Przy każdym naszym kroku chrzęściły drobne kamyczki. Odległość kilkunastu metrów, jaką mieliśmy przejść przez zamknięty dla ruchu kołowego fragment ulicy, wydawała się ogromna. Ostrożnie prowadziłem Daniele pilnując, by nie nadepnęła niczego, co mogłoby pobrudzić jej buty. Ona szła unosząc rąbek sukni, by ta nie szorowała po bruku. Fasada kamieniczki, w której mieszkał Jakub Lis miała kolor piaskowy. Wyróżniała się półkolistymi oknami i sklepieniem nad wejściem do ciasnego korytarza na klatce schodowej. Na parterze, po prawej stronie mieszkała chyba rodzina wielodzietna. Słychać było krzyki i piski dzieci. Lis miał zajmować lokal piętro wyżej, dokąd prowadziły drewniane, skrzypiące schody. Balustrada była idealnie gładka, wyślizgana przez lata użytkowania. Lekko chybotała się na boki. Wejście oświetlała ledwo żarząca się żarówka o niskiej mocy. Zastukaliśmy kołatką w drzwi. Otworzył nam sam gospodarz. Za nim stała niewysoka, ładna brunetka z dużym kokiem, o ciemnych jak węgiel oczach, ubrana w sukienkę o stonowanych kolorach. To co wybrała Daniela idealnie pasowało stylistycznie do tego, co miała na sobie Rozalia, żona Jakuba Lisa. — Sprawdź, czy dzieci nie brykają i podaj jedzenie — Jakub poprosił żonę. Mieszkanie mogło sprawiać wrażenie ciasnego, szliśmy przez przedpokój z dwóch stron zastawiony szafami, na których piętrzyły się kartony, pełne czegoś worki. Weszliśmy do salonu z dwoma oknami wychodzącymi na ulicę. Stały tu kredens, biblioteka, stół i krzesła. Jakub Lis wyjął z futerału na kredensie skrzypce. — Ja wiem, że mamy tego samego Boga, tylko czasami różnie z nim rozmawiamy — zwrócił się do nas. — Państwo lubią muzykę? Skinęliśmy głowami. — To dobrze, kiedy mam takie ekumeniczne towarzystwo, to zamiast zwykłej modlitwy przed posiłkiem, coś gram — wyjaśniał Jakub Lis. — Mam nadzieję, że ON traktuje to jak modlitwę, a wszystkim jakoś łatwiej to przebrnąć — Jakub szelmowsko zmrużył oko. Wiedziałem, że za tym pozorem dowcipu kryje się powaga. Jakub przytknął skrzypce do ramienia, przesunął smyczkiem po strunach i zabrzmiała melodia, która wydała mi się znajomą. Po chwili usłyszałem, jak Daniela cicho śpiewa i rozpoznałem słowa „Modlitwy" Bułata Okudżawy. Dopóki ziemia kręci się Dopóki jest tak czy siak Panie, ofiaruj każdemu z nas Czego mu w życiu brak. Mędrcowi darować głowę racz Tchórzowi dać konia chciej, Sypnij grosza szczęściarzom I mnie w opiece swej miej. 1 Jakub przestał grać, skłonił się Danieli i schował skrzypce do futerału. Gestem zaprosił nas do stołu, a kiedy usiedliśmy, Rozalia przyniosła nam kolację, kaczkę z jabłkami. Była pyszna, mięso łagodnie rozpływało się w ustach, było doskonale przyprawione, ostre, ale niezbyt pieprzne, o smaku odrobinę orientalnym. Na deser zostaliśmy poczęstowani sernikiem obficie nadzianym bakaliami. — Dokąd pcha pana pańska popędliwość? — Jakub zapytał mnie, kiedy już zjedliśmy i piliśmy herbatę z porcelanowych filiżanek. — Pan wie, że nie jestem pazerny na skarby — próbowałem wytłumaczyć się. — Myśli pan, że napis z sarkofagu to wskazówka? — Raczej ostrzeżenie. — Mówi pan tak, jakby wiedział o co chodzi — odezwała się Daniela. — Bo doskonale wiem — Jakub Lis uśmiechnął się. ROZDZIAŁ PIĄTY RODZINNA LEGENDA O SKARBIE • DWAJ BANDYCI • UCIECZKA W CIEMNOŚCIACH • PORWANIE CZY NAPAD? • WSPOMNIENIA DAWNEJ NAMIĘTNOŚCI • STUDENCKIE JUWENALIA Słowa Jakuba Lisa nie uczyniły na mnie tak dużego wrażenia jak na Danieli. — Pan zna kogoś z rodziny Bałamutha? — zapytała. — Nie, droga pani — Jakub pokręcił głową. — Rozmawiał pan z profesorem Krakiem? — domyśliłem się. — Tak. Państwo są z „Peregrinatora" — Jakub kiwał głową. — Dużo mówił o waszych wycieczkach i wspominał o panu. Mówił, że pan zajmuje się takimi sprawami, ale pan Fryderyk chciał, żebyście wrócili do starych nawyków. Słyszałem, że zmarł i teraz wy tu jesteście, a to znaczy, że udało mu się zrealizować zamiar, o którym mi wspominał. — A co z tym sarkofagiem? — dopytywała się Daniela. — Mówił pan, że napis na nim to ostrzeżenie, tylko przed czym? — Przed naszą zachłannością — odezwałem się. — Czy może nam pan powiedzieć coś o rodzinie Józefa Bałamutha? — Czy wzbogacił się dzięki temu skarbowi? — Daniela wtrąciła pytanie. — Pani chyba mało uważała na historii? — Jakub uśmiechał się pobłażliwie. — Niech mi pani wskaże Żyda, który wzbogaciłby się na interesie z kupcem i korsarzem. Nie zachowały się jakiekolwiek księgi z tamtego okresu, gdzie wymieniany był Bałamuth, ale coś jednak wiem i dowiedziałem się tego może tydzień temu, i to od przyjaciół z diaspory w USA, gdzie mieszka kilka rodzin o tym nazwisku. Jeden ze starszych Bałamuthów pamiętał rodzinną legendę o tym skarbie. Żyd miał być odpowiedzialny za logistykę przedsięwzięcia, które miało wyglądać jak zwykła wyprawa handlowa. Po zdobyciu fortuny najpierw ukryto ją na morzu, potem przywieziono do Krakowa, skąd miała ruszyć na Wschód. W końcu została ukryta na którymś zamku. Cała rodzina, której członkowie mieli związki z ludwisamiami i hutami też byli zaangażowani w to przedsięwzięcie. Podobno trzej organizatorzy całej awantury wiedzieli, gdzie jest skrytka, ale żaden nie wziął tego skarbu. Rodzina Bałamutha musiała wkrótce po tym wyprowadzić się z Kazimierza, ale nie wiem dokąd. Może wszyscy żyjący potomkowie sąjuż w USA czy Izraelu? Milczałem zastanawiając się nad wartością tych informacji. — Może będzie pan wiedział, jak trzeba rozumieć określenia: „wrogi władca", „człowiek, który kram miał i urząd piastował"? — Daniela wypytywała Jakuba. — To wszystko zależy od tego, kto i kiedy ten szyfr układał — Jakub mówił zbierając okruchy ciasta z talerza. — Tych wrogich królów w tamtym okresie można wskazać wielu. A kim był człowiek, który miał kram i urząd piastował? Ktoś z Krakowa, kto dorobił się na handlu, a awansował na królewskim dworze. Mógł to też być bogaty mieszczanin. Musicie dobrze szukać i nie błądzić, bo... — znacząco zawiesił głos. — Nasza popędliwość nas źle prowadzi — dokończyłem. — Zawsze O tym pamiętam, by skarb nie był celem samym w sobie. — Pana przyjaciele też tak myślą? — Może nie mieli okazji z panem rozmawiać, zjeść tak pysznej kaczki — komplementowałem gospodarza i jego milczącą żonę. Jakub Lis zmrużył oczy i słuchał z zadowoleniem. Było już późno i chcieliśmy wyjść, ale nasz rozmówca zatrzymał nas. — A gdyby wasza chęć odnalezienia skarbu podpowiadała tylko łatwe rozwiązania? — pytał Jakub. — A gdyby szukać mniej banalnych odpowiedzi na te pytania? Wtedy władcą wrogiego nam świata byłby... — Szatan, demon — zgadywałem. — Demony tylko w kulturze chrześcijańskiej były bardzo złymi duchami — Jakub uśmiechnął się. — W dobie kultury klasycznej najtęższe umysły uważały, że każdy z nas ma swojego demona, czyli ducha, który mógł być dobry albo zły. Szatan to już zupełnie co innego. Pan wie, że w pewnych kręgach, które religię traktują bardziej mistycznie, nie tak dogmatycznie, szatan jest w gruncie rzeczy narzędziem Boga, bo wystawia człowieka na pokusy, stara się udowodnić Bogu i człowiekowi, jak mizernymi istotami jesteśmy. Niech pan także to ma na uwadze. Pożegnaliśmy gospodarza i z wypiekami na twarzy, rozgrzani jedzeniem, nastrojem spotkania i tym co opowiadał Jakub Lis szliśmy dłuższy czas w milczeniu. — Może nie dzwońmy po taksówkę? — zaproponowała Daniela. — Nie boisz się? — zdziwiłem się. — Jestem przecież z tobą — powiedziała biorąc mnie pod ramię. — Nic mi złego stać się nie może. Po takich słowach, który mężczyzna nie zgodziłby się na piechotę odprowadzić damę choćby na koniec świata? Szliśmy milcząc i każde z nas myślało o tym, co usłyszeliśmy. Nagle, z ciemnego wejścia do kamienicy wyszło dwóch barczystych mężczyzn. Czułem, jak Daniela drgnęła i cały czas drżała przestraszona. — Dobry wieczór, kierowniku! — odezwał się jeden z nich. — Da pan parę złotych, bo noc zimna, a człowiek napiłby się czegoś na rozgrzewkę. Starałem się wzrokiem przebić mrok. Widziałem, że obaj byli ubrani nie jak kloszardzi, a raczej jak przedstawiciele współczesnego półświatka. Słabo połyskiwały złote łańcuchy na szyjach i nadgarstkach. Obaj byli w czapkach z daszkiem, w adidasach, które lekko fosforyzowały. — Gdybyśmy mieli pieniądze, to zamówilibyśmy taksówkę — odezwała się Daniela. Chciała mówić pewnym głosem, ale nie panowała nad sobą i zabrzmiało to tak, jakby zaraz miała zamiar rozpłakać się. — Przepraszamy panów — próbowałem z Daniela przejść na drugą stronę ulicy. — Zara! — jeden z mężczyzn złapał Daniele za ramię. — Przynajmniej sobie pogadamy — czułem, jak ciągnął mój ą przyjaciółkę do siebie. Około stu metrów za nami zamruczał głębokim basem silnik jakiegoś samochodu i zabłysły jego reflektory. Ci, którzy nas zaczepili, wcale nie wyglądali na przestraszonych, tylko obejrzeli się na auto, jakby czekał w nim ich wspólnik. — Dość! — warknąłem. — Zostawcie nas! — Bo co? — mężczyźni, najwyraźniej zwykłe bandziory, szukali pretekstu do bójki. Gdyby chcieli nas obrabować, to wyjęliby noże i nimi nas straszyli lub po prostu wyrwali Danieli torebkę. — Bo chcemy iść do domu — Daniela próbowała wyrwać się jednemu z napastników. — To my panią odprowadzimy. Gdzie pani mieszka? — dopytywał się ten, który ją trzymał. Ruszyłem, żeby uwolnić Daniele. — Dokąd, misiaczku! — ten drugi zastąpił mi drogę. Położył swoje wielkie łapska na moich ramionach, zgiął prawą nogę, by uderzyć mnie kolanem. Chciał to zrobić szybko, ale przewidywałem, co on planuje i swoje dłonie położyłem na wewnętrznej stronie jego ramion. Jednocześnie zrobiłem lewą nogą krok do tyłu, lekko nacisnąłem jego prawe ramię i obróciłem tułów. On siłą rozpędu przeleciał daleko za moją cofniętą nogę i klnąc przeturlał się po bruku. Teraz skierowałem uwagę na bandytę, który trzymał Daniele. Wysunąłem ręce, tak jakbym chciał zaatakować jego szyję. On natychmiast puścił Daniele i usiłował chwycić moje nadgarstki. Dłońmi objąłem jego lewy nadgarstek i wyprostowałem jego rękę w swoją lewą stronę, jednym dużym krokiem przeszedłem pod nią. Napastnik stał nie wiedząc co się dzieje, dopóki jednym prostym ruchem zrobiłem dźwignię wykręcając jego nadgarstek, a on sam poleciał na plecy. Padł na chodnik, aż zahuczało. — Uciekajmy! — Daniela pociągnęła mnie. W oddali pojazd stojący dotąd przy krawężniku nagle oderwał się od niego z głośnym rykiem i mknął w naszą stronę. Przyjaciółka wciągnęła mnie w jakąś ciemną bramę, biegliśmy korytarzem, na którym śmierdziało smażoną cebulą i kapustą. Wbiegliśmy do kwadratowej studni podwórka otoczonego galeriami z żelaznymi balustradami. Nad nami jak chorągwie wielkiej armii kołysały się ubrania powieszone na sznurkach przeciągniętych w poprzek podwórza. Gdzieś zaszczekał pies. Coś stuknęło w szybę, za jednym z okien mignęła sylwetka człowieka wyglądającego na nas. — Schowajmy się — szepnęła Daniela. Stanęliśmy w cieniu, za skrzydłem drzwi prowadzących na klatkę schodową. Otwór, w którym kiedyś było szkło, ział pustką i przez niego patrzyliśmy na korytarz, którym tu wbiegliśmy. — Zadzwonię po policję — Daniela szukała telefonu. Bez słowa ukryłem jej urządzenie z powrotem do torebki i przyciągnąłem przyjaciółkę do siebie zakrywając ją połą marynarki. Obróciłem jej twarz w drugą stronę, by nie była skierowana na podwórko. Sam zerkałem tam przez przymrużone oczy. Kroki, które słyszałem, były głośniejsze. Pojawił się jeden z osiłków, stał chwilę bez ruchu nasłuchując i rozglądając się, a potem wycofał się. — Co robimy? — każde słowo Danieli odbijało się gorącą falą na mojej koszuli. — Poczekamy — mruczałem wdychając zapach jej włosów. — Oni widzieli, gdzie weszliśmy i ten typ mógł nas też tu zobaczyć. Pewnie czekają, aż wyjdziemy. — Zadzwońmy — prosiła. — Damy sobie radę. Zdejmij buty. Poprosiłem o to, bo bałem się, że obcasy zastukają na metalowych okuciach schodów. Szliśmy po omacku, tylko dzięki światłu przenikającemu przez szpary przy framugach domyślając się, gdzie są drzwi. Weszliśmy na trzecie piętro kamienicy, na galerię, z której wchodziło się do mieszkań. Na końcu, w rogu, był wąski komin z klamrami prowadzący na płaski dach kamienicy. — Wchodź — popędzałem Daniele. Ta weszła na pierwsze dwa stopnie i zaczęła wykonywać dziwne ewolucje, próbując omotać suknię wokół nóg. — Podciągnij ją — proponowałem. Cmoknęła zniecierpliwiona. Wtedy zrozumiałem, że chodziło jej raczej o to, co bym mógł zobaczyć, gdybym zadarł głowę podczas jej wchodzenia na dach. — Będę pilnował podwórka — szepnąłem. — Kto by pomyślał, że masz przede mną takie tajemnice? Prychnęła niezadowolona, ale chyba zauważyła, że faktycznie obserwuję podwórze i weszła na górę. Po kilku sekundach byłem przy niej. Z tego z pozoru ponurego miejsca mieliśmy wspaniały widok i na Wawel oświetlony reflektorami, i na bulwary nad Wisłą, na ulice, po których mknęły samochody. — I co dalej? — Daniela z niepokojem spoglądała w dół. Odciągnąłem ją od krawędzi dachu i wyjąłem z kieszeni małą latarkę z żarówką diodową. Dawała mocne światło i potrzebowała tylko jednej małej baterii. Włączyłem latareczkę i zacząłem szukać klapy w dachu sąsiedniej kamienicy, której podwórze wychodziło na równoległą ulicę. Ostrożnie stawialiśmy kroki, by nie potykać się o porzucone tu różne śmieci, rozciągnięte piorunochrony i kable anten telewizji satelitarnej. — Co tu tak ciemno? — Daniela wskazała na mroczną plamę na lewo od nas. — To jakiś park — wyjaśniłem jej, bo wyraźnie słyszałem szum liści. — Spróbujemy tędy — wskazałem na klapę, którą udało mi się odchylić. Zeszliśmy do klatki schodowej, z szerokimi schodami, ozdobnymi balustradami i oknami witrażowymi. Daniela namacała kontakt i zapaliła światło. Byliśmy w eleganckiej kamienicy, gdzie były po trzy mieszkania na piętrze, każde z dużymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Pośrodku spirali schodów była ukryta za kratownicami i siatką klatka windy. — Przejedziemy się? — rozluźniona Daniela wycelowała palec w przycisk. — Nie róbmy hałasu — zaproponowałem. Zbiegliśmy po schodach na parter i wyszliśmy na ulicę, wprost na jednego z osiłków, który stał i obserwował ciąg kamienic wzdłuż ulicy. Nim zdążył cokolwiek zrobić, pociągnąłem Daniele do środka i zamknąłem drzwi wejściowe. Po klatce schodowej poniósł się trzask domofonu. Gdzieś ponad nami zaskrzypiały drzwi. — A było proszone, żeby przynajmniej w nocy nie trzaskać drzwiami! — usłyszeliśmy czyjś krzyk. — Tam! — wskazałem na inne drzwi. Były szerokie, ale niskie. Prowadziły do korytarzyka, którym wyszliśmy na małe, zadbane podwórko zjedna stylową lampą pośrodku. Były tu trzepak, klombiki z bławatkami, mały plac zabaw z piaskownicą. Za nami młodzian szarpał się z domofonem. — Przez mur — pchnąłem towarzyszkę do trzepaka, po którym weszliśmy na dwumetrowy ceglany mur oddzielający to podwórko od parku. Przeskoczyłem tam pierwszy i pomogłem Danieli ześlizgnąć się za mną. Pod naszymi stopami chrzęściły drobne kamyczki, jakimi wysypuje się alejki w parkach. Wokół nas panowały ciemności. Niebo zasłaniał gęsty parasol rosnących tu lip i brzóz. Tylko gdzieś w oddali lśniły dwa światełka, pewnie żarówki nad wejściami do kotłowni czy innych pomieszczeń gospodarczych. — Zejdźmy na trawnik, żeby nie robić hałasu — zaproponowałem. — Czemu nie zapalisz latarki? — To miejsca, gdzie intruzi są niemile widziani, a z tobą mieliby szczególny kłopot. — Czemu? — zaciekawiła się przyjaciółka. — Jesteśmy na posesjach należących do klasztoru i seminarium duchownego. Moja towarzyszka nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. — Wyjdziemy stąd i wtedy wyśmiejesz się za wszystkie czasy — próbowałem ją uspokoić. Powstrzymując śmiech zakradaliśmy się do trzymetrowego muru klasztornego po drugiej stronie parku. Pomogłem Danieli wejść, a potem sam wspiąłem się na mur po drzewie. Zeskoczyłem z drugiej strony w krzaki bzu, przyjaciółka zeszła mi na ramiona, zachwiała się i ześlizgnęła się ze mnie wbijając obcasy pod koszulę. Poczułem, jak orze mi skórę na piersiach. Krzyknąłem z bólu, ale i tak złapałem ją, nim upadła na ziemię. Pochylony, próbując ją utrzymać, upadłem, przetoczyłem się nad nią i wyleciałem z krzaków bzu, wprost pod nogi spacerującej tu pary staruszków. Pokryty liśćmi, z krwawymi plamami na koszuli nie wzbudzałem zaufania. Po chwili wyszła na kolanach Daniela poprawiając potargane włosy. Staruszkowie, widząc to, tylko z niedowierzaniem pokręcili głową, odwrócili wzrok i przyspieszyli kroku. Nie wytrzymałem i roześmiałem się. Miałem nadzieję, że nie zmieniłem opinii tych przypadkowych przechodniów na temat alumnów seminarium. — Trzeba ci to opatrzyć — Daniela przyglądała się moim ranom. — Przepraszam cię, naprawdę to było niechcący. — Wierzę ci — kiwałem głową wciąż śmiejąc się. — Ty wariacie! — Daniela uderzyła mnie torebką. — Czemu nie chciałeś wezwać policji? — Bo musiałabyś czekać na ich przyjazd, nie wiadomo ile czasu. My tego czasu nie mieliśmy. Powiedz mi lepiej, kto chciałby ciebie porwać? — Porwać? O czym ty gadasz? — Ci ludzie nie chcieli nas zwyczajnie obrobić, oni chcieli ciebie zabrać ze sobą i najwyraźniej czekali, aż wyjdziemy od Jakuba Lisa. Nie śledzili nas, kiedy jechaliśmy na kolację, bo co jakiś czas sprawdzałem, co się za nami dzieje. — Sprawdzałeś? — dziwiła się Daniela wyciągając liście i gałązki z włosów. — Przyzwyczajenie zawodowe. — Myślałam, że to na mnie tak patrzyłeś, a ty wyglądałeś przez tylną szybę taksówki? — Zerkałem i na ciebie. Kto wiedział, że mieliśmy jechać do Jakuba Lisa? — Nasi przyjaciele ze szkolnych ław, ale nie podejrzewasz ich chyba... Paweł, to bzdura! Ci faceci chcieli nas obrabować, złoiłeś im skórę, zdenerwowali się i gonili za nami. Może byłem przewrażliwiony? Może Daniela miała rację? — Czemu mocniej ich nie pobiłeś? Słyszałam, że byłeś komandosem. — Byłem, ale nie jesteśmy na wojnie. Zastosowałem jedne z prostszych chwytów aikido, a ta sztuka samoobrony polega na tym, by unieszkodliwić przeciwnika robiąc mu jak najmniej krzywdy. — A potem musisz biegać po dachach. — Ale za to byłaś w klasztorze. Wstaliśmy i kierując się słuchem, na szum samochodów doszliśmy obok kościoła Na Skałce na nadwiślański bulwar. Mimo późnej pory byli tu spacerowicze, rowerzyści mknący po ścieżce rowerowej, nawet szachiści grający na kamiennych stolikach przy świetle małych świeczek. — Czemu my zawsze musimy pchać się w jakieś dziwne sytuacje? — zapytała Daniela, kiedy tak spacerowaliśmy wzdłuż Wisły, w kierunku hotelu, gdzie mieszkała przyjaciółka. — Co masz na myśli? — Pamiętasz, co wymyśliła Karola? — Dzięki temu mieliśmy okazję lepiej się poznać. — Jak to miało według niej być? — Kiedyś zwierzyła mi się, że kocha się w Krzyśku, ale bała się, że ten więcej uwagi poświęca tobie niż jej. Namówiła mnie, żebym podrywał ciebie, konkurował z Krzyśkiem, a Karola zajmie się nim po swojemu. — Wyszło tak, że się wszystko poplątało. Krzysiek naprawdę durzył się w Baśce. Karola wściekła się i nie chciała widzieć, jak oczy za nią wypatrywał Łukasz, a my... — Mieliśmy szansę, ale z niej nie skorzystaliśmy. — Zmarnowaliśmy ją — podkreśliła Daniela. — Studiowałaś na drugim końcu Polski i wierzysz, że pamiętałabyś tam o mnie, nie szkoda by ci było tego, co by ci uciekło, gdybyś chciała czekać tylko na mnie? — Może... Teraz możemy to wszystko nadrobić. Milczałem i oboje w tym milczeniu odnajdowaliśmy co innego. W hotelu. Daniela poprosiła o medykamenty, zaprowadziła mnie do swojego apartamentu, gdzie kazała się rozebrać, umyć i opatrzyła moje rany. — Odkupię ci koszulę — obiecała. — Może zostaniesz? — zaproponowała. — Jeszcze coś ci się stanie... — Zamówię sobie taksówkę. — Jesteś pewien? — Na razie tak musi być. — Na razie? Coś jutro się zmieni? Zatrzymałem się w połowie drogi do drzwi apartamentu. — Dobrze wiesz, jaki jestem i wiesz, że... Daniela podeszła do mnie, objęła moją szyję, przytuliła się. — Wiem, jaki jesteś i chyba wiem, co chcesz powiedzieć — mówiła wtulając się we mnie jak dziecko. Uwolniłem się z jej objęć, pocałowałem jej dłoń i otworzyłem drzwi. — Paweł! — zawołała. — Ja chyba cały czas myślałam i czułam to samo co ty. Idź już! Wyszedłem i wcale nie miałem zamiaru wzywać taksówki. Musiałem ochłonąć, cieszyć się chłodnymi podmuchami wiatru, które gnały ciemne strzępy chmur nad moją głową. Wiele myśli tłoczyło się w tym momencie w moim umyśle, wspomnienia rozpalały niczym ognisko na leśnym biwaku, ale potrafiły też boleśnie zakłućjak ziarenko żaru. Szedłem w kierunku „Krakowiaka" przez osiedle akademików, a na trawnikach studenci świętowali czas juwenaliów, grillowali, śpiewali i grali na gitarach. — Panie Pawle! — usłyszałem krzyk z jednej z takich grupek. — Zapraszamy do nas! Obejrzałem się. To Sylwia machała do mnie. Przy grillu siedzieli Andrzej i jeszcze dwie studentki. Piotruś spał zwinięty w kłębek na kocyku, przykryty kurtką Andrzeja. — Skąd pan wraca? — pytał mnie Andrzej. — Pewnie od jakiejś kobiety — porozumiewawczo zmrużył oko. — W pewnym sensie. — I to ona to panu zrobiła? — wskazał na bandaże. —Tak. — O! Chce pan się napić? — sięgnął po butelkę piwa. — Wolałbym wodę. — Abstynent? — zdziwiła się jedna z koleżanek Sylwii. — Unikat w tych czasach. — Mam już dość wrażeń na ten wieczór i mam ochotę jedynie na wodę. Sylwia miała przenośną lodówkę, w której była butelka wody mineralnej. Już po kilku łykach zrobiło mi się lepiej. — Może zaniosę Piotrusia do swojego pokoju i prześpi u mnie do rana? — zaproponowałem. — Braciakjest przyzwyczajony — stwierdziła Sylwia. — Od małego uczy się, na czym polega życie studenckie. — Wezmę go, tylko uprzedzam, że rano jestem umówiony na spotkanie, więc odprowadzę go wam zaraz po śniadaniu. Chwilę jeszcze się targowali, aż wreszcie uznali moje argumenty i poniosłem śpiącego chłopca do hotelu. Kiedy go niosłem i czułem jego głowę opartą na moim ramieniu, kiedy tak ufnie leżał w moich rękach, to czułem, że coś straciłem i znowu mi czas ucieka. Położyłem Piotrusia na wolnym tapczanie w swoim pokoju, okryłem kocem, a sam padłem na drugie łóżko. Zasnąłem natychmiast. ROZDZIAŁ SZÓSTY MOJE SŁUŻBOWE AUTO • ZWIEDZANIE WAWELU • NAPIS W SALI TRONOWEJ • W KATEDRZE NA WAWELU • JAK ZŁAMAĆ SZYFR? Obudziłem się nagle, czując na sobie czyjeś spojrzenie. To był Piotruś stojący nade mną. — Z kim pan się wczoraj bił? — zapytał mnie, kiedy tylko otworzyłem oczy. Nabrałem powietrza, żeby chłopcu wyjaśnić, skąd się wzięły te bandaże, ale wtedy poczułem kłucie i pieczenie w klatce piersiowej. — To zrobiła mi jedna pani, której pomagałem zejść z muru — tłumaczyłem się. — Uciekała z więzienia? —Nie. — Opowie mi pan o tym? — Pod warunkiem, że zjesz śniadanie. Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze godzinę do spotkania z przyjaciółmi na Wawelu. W telewizji odszukałem bajki i kazałem Piotrusiowi je oglądać, a sam poszedłem się wykąpać. Kiedy zobaczyłem zadrapania na piersiach, nieco się przeraziłem. Nie były głębokie, ale bolesne i bardzo efektownie wyglądały. Na razie nie mogłem pojawiać się na plaży. Zszedłem z chłopcem na śniadanie i zdziwiłem się, ile mogło zmieścić w tak małym brzuszku. Wcinał bułki z szynką, aż mu się uszy trzęsły. — Sylwia nie pozwala mi jeść takiego mięsa, mniam! — delektował się smakiem i zapachem szynki. — Ona mówi, że powinienem zostać wegetarianem. A kto to jest ten wege... — Wegetarianin — podpowiedziałem. — To ktoś, kto nie je mięsa, wybiera do jedzenia wyłącznie produkty pochodzenia roślinnego. — Sylwia jadła rybę, a ryba to też mięso. — Tak, ale ludzie różnie sobie wybierają jadłospisy. Są tacy, którzy jedzą tylko to co surowe. — Surowe mięso i jajka? — oczy chłopca zrobiły się wielkie jak dwuzłotówki. — Nie, wtedy jedzą tylko warzywa i owoce, ziarna, korzenie. — Ja lubię mięso. Jak mama zrobi kotlety schabowe, to są przepyszne! — W twoim wieku powinieneś jeść wszystko jak leci, tylko nie przesadzaj ze słodyczami, hamburgerami, frytkami i napojami gazowanymi. Skończyliśmy i zaprowadziłem chłopca pod pokój Sylwii i Andrzeja. Głośno zapukałem. Po dłuższej chwili otworzyła mi Sylwia, miała potargane włosy, podkrążone oczy z niewyspania. — Przyprowadzę Piotrusia później, może po obiedzie? —zaproponowałem, widząc w jakim stanie jest jego siostra. Uznałem, że lepiej, by ze mną zwiedził Wawel, niż nudził się z siostrą w pokoju i czekał, aż ona się wyśpi. — Będzie pan tak dobry? — ucieszyła się studentka. Tylko pokiwałem głową i bez słowa poszedłem z Piotrusiem do wyjścia z hotelu. Na chodniku przed budynkiem spotkałem Julka; — Jak dobrze, że cię widzę! — ucieszył się na mój widok. — Jedziesz może tym swoim potworem do miasta? Mam obawy, czy nie spóźnimy się na spotkanie. Było dwadzieścia minut do dziewiątej. Za mało, żeby dojść do Wawelu, ale i wzywając taksówkę mogliśmy nie zdążyć. — Pojedziemy wehikułem — zadecydowałem. Julek i Piotruś usiedli z tyłu, a ja uruchomiłem silnik, który zamruczał jak lew dający znak, że rusza na łowy. — Pawle, nie opowiadałeś, skąd wziąłeś taki oryginalny wóz? — zagadnął mnie Julek. — To twój czy służbowy? — Służbowy. — To z kulturą i sztuką chyba faktycznie słabo, skoro ministerstwo stać tylko na coś takiego. — Tu, pod maską maszkary kryje się wspaniały, ognisty rumak. Zawdzięczamy go pewnemu kolekcjonerowi, któremu pan Tomasz, mój szef, pomógł odzyskać skradzione obrazy. Jednak ostatnio przeszedł pewną drobną rewolucję. Jakiś czas temu obserwowaliśmy pewnego handlarza dziełami sztuki, który próbował wystawić starodruk. Nie wiedzieliśmy, skąd go miał i czy nie miał takich zabytków więcej. Śledziliśmy go i wtedy zobaczyłem, że spotkał się z angielskim arystokratą, którego twarz wydała mi się znajoma. To był kierowca rajdowy. Już jego pradziadek startował w 1902 roku w wyścigu o puchar Gordon Bennetta jako reprezentant Royal Automobil Ciub autem marki Napier. Młody lord odziedziczył fortunę przodków i wystawił swój team rajdowy na subaru impreza. — Ale super! — wtrącił Piotruś, na którym legendarna nazwa zrobiła wrażenie. — To rzeczywiście takie dobre auto? — dopytywał się Julek. — Najlepsze! — wykrzykiwał Piotruś. — Wielu rajdowców na nich zwyciężało w World Railly Championship. — Przestrzegliśmy Anglika przed kupnem starodruku, który okazał się być w końcu kradzionym z kolekcji człowieka, który starannie ukrywał swoje hobby — kontynuowałem opowieść. — Kilka miesięcy później arystokrata miał wypadek w trakcie rajdu na Cyprze. Dachował i z karoserii zostały strzępy. W tym samym czasie zepsuł się silnik w naszym wehikule, a remont podzespołów z astona martina kosztowałby nas majątek. Mieliśmy otrzymywać pieniądze na utrzymanie wehikułu, ale wszelkie wydatki najpierw musieliśmy pokrywać z własnej kieszeni, a potem, najczęściej z kilkumiesięcznym opóźnieniem otrzymywaliśmy zwrot wydatków. Księgowa w ministerstwie nie zgodziła się na wzięcie kredytu na naprawę wehikułu i byliśmy w kropce. Wtedy do Polski na licytację obrazów przyjechał nasz znajomy Anglik, odwiedził nas i kiedy się dowiedział o naszym problemie, postanowił nam zrobić prezent — naprawił wehikuł wstawiając w niego elementy ze swojego subaru. Subaru jako jedna z ostatnich marek stosuje silnik w układzie bokser, takim jak w starych garbusach. Taki układ cylindrów utrudnia wprawdzie zasilanie i rozrząd, ale obniża całą konstrukcję i punkt ciężkości, a przez to wehikuł mniej wychyla się na zakrętach. Mamy rajdowe amortyzatory Bilste-in, zawieszenie multi-link, twarde, ale mocno trzymające nas drogi. Na takim można przejechać rajd Paryż—Dakar i oczywiście jeździć po polskich drogach. Mamy wyższe, bo szesnastocalowe koła, dzięki czemu dziury są mniej groźne. — Taka rajdówka pewnie dużo pali — wtrącił Piotruś. — Wiesz, co to jest chip tuning? Nie? To jeden ze sposobów podrasowa-nia samochodu, żeby tak ustawić urządzenia sterujące wtryskiem paliwa i innymi parametrami, by uzyskać więcej mocy z silnika. Ten zysk mocy oznacza szybsze zużycie elementów silnika, ale ludzie, których stać na taki tuning, nie przejmują się kosztami. Byłem pierwszym klientem, który prosił o obniżenie mocy, bo nie było mnie stać na paliwo do wehikułu. Panowie zajmujący się tuningiem w pierwszym momencie zdębieli, potem obejrzeli silnik i kiedy przyjechałem po wehikuł tydzień później, ujrzałem cacko — czerwony guzik. Jedno naciśnięcie i mój ekonomiczny, klekoczący jak garbus wehikuł zaryczy jak rajdowy lew. Na urodę na razie nic nie możemy poradzić i jest taki jak larwa owada, z wielkimi gałami reflektorów. Moje opowiadanie zajęło akurat tyle czasu, byśmy dojechali pod Wawel i znaleźli wolne, oczywiście płatne miejsce parkingowe. Wspięliśmy się na wzgórze, w kasie kupiłem bilet dla Piotrusia i dołączyliśmy do naszych przyjaciół. — Paweł! Masz takiego dużego syna? — zdziwiła się Karola. Widziałem, że nawet Daniela zaniepokoiła się widokiem chłopca. — To brat znajomej, która jest dosyć zajęta i... — zacząłem się tłumaczyć. — Moja siostra jest studentką i wczoraj miała juwenalia — Piotruś wypalił z właściwą dzieciom umiejętnością zdradzania sekretów dorosłych. — Rozumiem. Dionizos był u nich? — roześmiał się Julek. — Nie znam takiego wujka — Piotruś odpowiedział z powagą. — Jadąc nad morze poznałem parę studentów, którzy podróżowali autostopem i ciągnęli ze sobą Piotrusia — opowiadałem. — Zlitowałem się nad nimi ze względu na chłopca, a kiedy jechałem do Krakowa, okazało się, że oni są właśnie stąd. Teraz sami rozumiecie... — Studentka? — Baśka żartobliwie pogroziła mi palcem. — Chodź tu, Piotrusiu. Wiedziałem, że jako doświadczona harcerka zajmie się chłopcem lepiej niż ja, a było mi obojętne, czego się od niego przy okazji dowie. — Czytaliście, co napisałem o Bonerze? — zagadnął nas Julek. — Na śmierć zapomniałem — Łukasz teatralnym gestem uderzył się w czoło. — Wczoraj „Biała Gwiazda" grała ważny mecz. — Mieszkasz teraz w Poznaniu i kibicujesz krakowskiej drużynie? — dziwił się Julek. — Jak grają z zagraniczną drużyną, to kibicuję im jak reprezentacji. — Głowa mnie bolała i wzięłam proszki od bólu głowy — zwierzała się Karola. — Zaraz też szybko zasnęłam. Baśka zajmowała się Krzyśkiem, który w pewnym momencie zrobił jej awanturę i wyszedł z pokoju. Daniela i ja byliśmy na kolacji u Jakuba Lisa. Żadne z nas nie opowiadało o pościgu. Wydaje mi się, że do Danieli dotarły moje wczorajsze argumenty i też do końca nie ufała byłym przyjaciołom. — To przynajmniej powiedzcie, czego się dowiedzieliście? — poprosił Julek. — Rodzina Bałamutha wyprowadziła się z Kazimierza. Dokąd? Niestety, tego nie wiemy. — Tak? — Julek tajemniczo się uśmiechnął. — Mam pewną koncepcję w tej kwestii, ale o tym porozmawiamy po wyjściu z zamku królewskiego. Program zwiedzania Wawelu mieliśmy bardzo napięty. Sama nazwa Wawel pochodzi podobno od określenia „Wawel", znaczącego dawniej „wąwóz", a chodziło o ten rozdzielający na dwie części wzgórze. O Wawelu słyszymy od najmłodszych lat, przy okazji opowieści o smoku wawelskim, Kraku i królewnie Wandzie. Najstarsza droga na wzgórze wawelskie prowadzi w poprzek północnego stoku wzniesienia, „ozdobionego" dziewiętnastowiecznymi fortyfikacjami austriackimi. Zwiedzający, po lewej stronie widzą na murach tabliczki z piaskowca, tak zwane „cegiełki wawelskie" — dowód ofiarności Polaków, którzy wspomagali finansowo restaurację naszego narodowego skarbu. Przechodzimy przez wybudowaną w latach dwudziestych XX wieku Bramę Herbową, wprost na rekonstrukcję pomnika Tadeusza Kościuszki. Tą drogą wchodzi się na wzgórze tuż przy katedrze. My wchodziliśmy jednak po południowym stoku, przez Bramę Bernardyńską, przy Wieży Sandomierskiej, wzdłuż budynku dawnego lazaretu austriackiego, koło Wieży Złodziejskiej, na duży jak boisko piłkarskie pusty plac, który po lewej stronie zamykały dawne zabudowania kościelne, po prawej mur obronny, a na wprost katedra i budynki gospodarcze przesłaniające bryłę zamku właściwego. Tu, gdzie obecnie jest pusty dziedziniec, w czasach świetności zamku były kościół, stawy hodowlane, budynki dla służby. Na Wawelu najstarsze ślady grodu z kamiennymi murami pochodzą z przełomu X i XI wieku. Sto lat później wybudowano tu romański gród z budynkiem mieszkalnym i masywną wieżą, a kolejne sto lat później na zamku była już komnata z dwudziestoma czterema słupami. Z czasów rozbudowy za panowania Władysława Łokietka najtrwalszymi i najlepiej widocznymi śladami są wieża zwana Łokietkową oraz Duńska. Kazimierz Wielki jak porządkował królestwo polskie, tak też starał się uporządkować sytuację architektoniczną na zamku. Za czasów Władysława Jagiełły wybudowano gotycką część zamku, zwaną Kurzą Stopą. W 1499 roku, po wielkim pożarze zamku, rozpoczęto jego odbudowę, ale wówczas Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie tworzyły potężne państwo połączone unią personalną. To w latach świetności dynastii Jagiellonów powstały znane wszystkim Polakom przynajmniej z fotografii krużganki, imponujący renesansowy pałac, który dzięki staraniom włoskich architektów przyćmiewał pięknem odwiedzających go gości, a jednocześnie umiejętnie wchłonął relikty gotyckich części zamku. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od skarbca i zbrojowni królewskiej. Miałem okazję opowiadać Piotrusiowi o wystawionych w gablotach skarbach polskich królów, a był to zaledwie ułamek tego, co posiadali. Wyposażenie zbrojowni stanowiły egzemplarze broni charakteryzujące to, czym posługiwali się wojowie, rycerze i żołnierze królewscy. Piotruś co chwila stawał zafascynowany, nosem dotykając szyb odgradzających go od eksponatów, a jego uwagi wskazywały na to, że twórcy współczesnych filmów fantasy i gier komputerowych pełnymi garściami czerpali wzorce uzbrojenia z dawnych wieków. Później rozpoczęliśmy wędrówkę przez komnaty królewskie oraz sale reprezentacyjne. Widzieliśmy zabytki, meble, obrazy zapierające dech w piersiach swym pięknem i bogactwem: arrasy o tragicznej historii, sławne kasetony z ludzkimi głowami. W mej pamięci pozostała najbardziej drobnostka, napis w rogu, pod sufitem sali tronowej: „Alii circum yagantur et errant quo ipsis monstrat". To można tłumaczyć mniej więcej jako „Inni dookoła się błąkają i błądzą tam, dokąd popędliwość im wskazuje", czyli brzmi to podobnie jak inskrypcja na grobie Jana Bałamutha. Czy to był przypadek? Nie, ja w przypadki nie wierzyłem. Zastanawiałem się, kto spośród moich przyjaciół mógł zwrócić uwagę na ten napis. Daniela wiedziała, co było na nagrobku Bałamutha, ale nie znała dostatecznie łaciny. Karola i Baśka były zajęte Piotrusiem. Łukasz chodził z rękami założonymi do tyłu, jak najdalej od aparatu fotograficznego wiszącego na jego brzuchu. Na całym zamku obowiązywał bezwzględny zakaz fotografowania i filmowania i panie pilnujące ekspozycji potrafiły własnymi ciałami zasłaniać kadr, gdyby ktokolwiek chciał zrobić zdjęcie. Jedynie Julek znał łacinę, pewnie perfekcyjnie, i bez trudu tłumaczył sobie wszystkie napisy. Wyszliśmy na słoneczny dziedziniec i rzędem usiedliśmy na schodku pod najniższą linią krużganków. — Chyba już jestem na to za stara — Karola zdjęła pantofle i wyprostowała nogi. — Nałaziłam się tyle, że... — Zawsze wożą cię dyplomatycznymi limuzynami? — Baśka była złośliwa. — Kiedy byliśmy tu na wycieczce? — wspominał Łukasz. — Koniec trzeciej klasy? — Na początku maturalnej — przypomniała sobie Karola. — Nie! To było miesiąc przed maturą, wtedy,, kiedy namówiłaś Pawła, żeby zakręcił się wokół Danieli — wspominała Baśka. — Myślisz, że nie słyszałam, jak go nakręcałaś, kiedy nocą jechaliśmy pociągiem do Krakowa, a wy staliście na korytarzu? — Dziewczęta! — strofował je Julek. — Może porozmawiamy chwilę o tym, co zwróciło waszą uwagę. Jak łatwo można się było domyślić, każdy zapamiętał jakiś obraz, zabytki, bogactwo wnętrz. Kiedy przyszła moja kolej, opowiedziałem o inskrypcji w sali tronowej i na sarkofagu Bałamutha. — Czy Bałamuth wiedział o tym napisie, widział go? — zapytał Łukasz. — Czy wpuszczono go do sali tronowej? — zabrałem głos. — Raczej nie. Mógł znać to zdanie ze słyszenia, ale z pewnością nie jest przypadkiem, że nagrobek i napis w wawelskiej komnacie powstały w tym samym okresie. Rozbudowa renesansowego Wawelu odbyła się w latach 1502—1536, a stary Bałamuth zmarł w 1533 roku. Moim zdaniem, to podobieństwo nie jest dziełem przypadku, ale interesującym jest to, co ta zbieżność ma oznaczać? Nikt nie miał pomysłu, jak rozwiązać tę zagadkę. Odpoczęliśmy jeszcze kwadrans i poszliśmy do katedry. Kupiliśmy bilety wstępu, także na wieżę do dzwonu Zygmunta i do podziemi z grobami królewskimi. Najpierw obejrzeliśmy wnętrze katedry. Nie wiemy, kiedy wzniesiono na wzgórzu wawelskim pierwszy kościół katedralny, ale najprawdopodobniej było to około 1000 roku, kiedy ustanowiono biskupstwo krakowskie. Następną, z kostki wapiennej i ciosów piaskowca, wybudowano na przełomie XI i XII wieku, za panowania księcia Władysława Hermana. Do dziś elementy tamtej budowli możemy podziwiać odwiedzając kryptę Świętego Leonarda czy oglądając dolne kondygnacje wieży południowej. Obecny kształt katedry zawdzięczamy jej budowie w XIV wieku, zakończonej konsekracją w 1364 roku. Gotycki kościół ma kształt trójnawowej bazyliki z transeptem, czyli nawą poprzeczną, i prostokątnym prezbiterium z ambitem, czyli obejściem. Katedra od czasów koronacji Władysława Łokietka w 1320 roku była tą świątynią, gdzie odbywały się koronacje, tuż przy trumnie świętego Stanisława, patrona Polski, uważanego w średniowieczu za duchowego opiekuna procesu zjednoczenia ziem polskich. Budynek świątyni rozbudowywano, jej wyposażenie zmieniano, ale do dziś jest jednym z najwspanialszych polskich zabytków. Tu spoczywają nasi władcy, zwłaszcza warto zatrzymać się przy ozdobnych nagrobkach tych królów, którzy bezpiecznie prowadzili nasz kraj przez okres burzy dziejowych. A bezapelacyjnie szczególnym miejscem jest krypta, w której spoczywa marszałek Józef Piłsudski. Nie sposób w jednym zdaniu wymienić wszystkie zabytki znajdujące się w katedrze, która przypomina wielkie muzeum i galerię sztuki. Jak opisać historię i piękno zawarte w sarkofagach biskupa Stanisława, Władysława Łokietka, Kazimierza Wielkiego, Władysława Jagiełły i Władysława Warneńczyka? Co można powiedzieć o uroku kaplic i pomników? Przeciskaliśmy się przez wielojęzyczny tłum turystów, podążających za swoimi przewodnikami i potrącających tych, którzy chcieliby choćby na chwilę zatrzymać się i podziwiać zabytki lub zwyczajnie pomodlić się. Tu nie było czasu na zadumę. Szeroki strumień ludzi sunął dookoła nawy głównej i chyba mało kto był w stanie jednocześnie przyjrzeć się temu co widział. Kilka razy z panem Tomaszem prowadziliśmy czysto akademickie dysputy, czy był sposób na opanowanie ruchu turystycznego w takich miejscach i uznawaliśmy, że niestety jest to niemożliwe. I my odbyliśmy ten szlak, ale uważnie przyglądaliśmy się temu, co znajdowało się nad królewskimi pochówkami. Przecież trzecie słowo-klucz do złamania szyfru mieliśmy znaleźć tam, gdzie król leży. Potem przeciskaliśmy się przez drewnianą konstrukcję Wieży Zygmuntowskiej, by dotrzeć do słynnego dzwonu. Odlany w 1520 roku w krakowskiej ludwisami Hansa Behama z Norymberg! waży około 11 ton i ma średnicę 260 centymetrów. Dotknięcie serca dzwonu ma przynosić szczęście. Tłum zwiedzających kłębił się wokół tego serca i usiłował zrobić sobie w tym ścisku pamiątkowe zdjęcie. Następnie przez kryptę Świętego Leonarda weszliśmy do podziemi z grobami królów. To tu, przy sarkofagach Jana III Sobieskiego, Tadeusza Kościuszki, księcia Józefa Poniatowskilego, 2 listopada 1946 roku Karol Woj-tyła odprawił swą mszę prymicyjną i wrócił tu, by odprawić nabożeństwo ponownie w czasie jednej z pielgrzymek d® ojczystego kraju już jako papież Jan Paweł II. Chodząc po podziemiach wpatrywaliśmy się także w sklepienie, ale nie zobaczyliśmy tam nic szczególnego, żadnego znaku, nawet najmniejszej podpowiedzi. Wróciliśmy na dziedziniec, a gdy tam nie znaleźliśmy wolnego miejsca, by usiąść, przeszliśmy nad mury fortyfikacji i tam spoczęliśmy w cieniu wysokiej lipy. Poszliśmy z Julkiem do kawiarni kupić wszystkim napoje i dołączyliśmy do naszej wycieńczonej wycieczki. — Macie jakieś spostrzeżenia? — wypytywał Julek. — Jako zakonnik powinieneś mieć w sobie więcej miłosierdzia — wysapała Baśka. — Ja tam nic nie widziałam. — I co? — Julek spojrzał w moją stronę. — Co znajduje się nad królami leżącymi w podziemiach? — zerkałem na przyjaciół. — Sufit — rzucił Krzysiek przykładając do czoła zimną butelkę. — Też — przyznałem uśmiechając się — ale chyba chodzi o katedrę, świątynię. Słowem-kluczem mogłyby być więc słowa „katedra" po polsku i „templum" po łacinie. Zgodnie z zasadą budowy szyfru odejmijmy powtarzające się litery, akurat w obu tych wyrazach ostatnie i zostaną nam „katedr" i „templu". — Spróbujmy — Krzysiek wyjął z kieszeni marynarki list profesora Kraka i notatnik. — Zacznijmy od pierwszego zdania: „ULUY HP RZCGO FNR UL KBPA" — odczytał i zaraz wpisał rozszyfrowany tekst. — To będzie: „ULUY HP DZCGP FND UL ABPL" dla klucza „katedr" i: „LULY HM RZCGM FNR LU KBMU". To wszystko bez sensu! — ze złością rzucił notatnik. — Prawie nic się nie zmienia w układzie liter. To bełkot! — Bo tekst został zaszyfrowany trzema kluczami — Julek uspokajał Krzyśka. — Możemy rozwiązać zagadkę mając jednocześnie trzy klucze. — Tym bardziej że nie wiemy w jakiej kolejności powinniśmy je ułożyć — wtrąciłem. — Jak to? — zdziwił się Łukasz. — Chyba tak jak w tym zdaniu, że najpierw wrogi król, potem ten kupiec i urzędas w jednym, a na końcu katedra, bo to chyba o nią chodzi. — Pewnie tak trzeba je ułożyć — przyznałem. — Tylko w jakiej kolejności masz je przykładać do zdań? Czy szyfrowano zdania używając kluczy w kolejności od pierwszego do ostatniego, czy jakiejś innej? — Faceci! —jęknęła Baśka. — Będą teraz roztrząsać problem teoretyczny, na jaką żyłkę złapać szczupaka, chociaż dotąd szczytem ich osiągnięć była siatka ościstych płotek. Będziemy mieli te trzy słowa, to rozwiążemy szyfr metodą prób i błędów. — Czyli mamy impas — stwierdził Łukasz. — Nie — Julek uśmiechał się. — Kiedy zwiedzaliśmy katedrę, przypomniałem sobie, gdzie słyszałem o Żydzie o nazwisku Bałamuth. Jutro tam pojedziemy, tylko musimy ustalić, kto z was oprócz Pawła ma w Krakowie samochód? — Mam peugeota — Daniela podniosła rękę. — Ja mam poloneza — Łukasz uniósł dwa palce. — Dobrze, spotkajmy się rano, około siódmej przed hotelem Danieli i pojedziemy na wycieczkę do pewnego miasteczka — Julek zrobił tajemniczą minę. — Teraz rozejdźmy się i niech wszyscy przeczytają to, co napisałem o Mateuszu Bonerze. Przyjaciele ciężko wstawali z trawy i zeszli ze wzgórza. Na górze zostaliśmy tylko ja, Julek i Piotruś. — Może pójdziemy na obiad? — zaproponowałem. Piotruś nas przekonał i zamiast szukać restauracji poszliśmy do pobliskiej pizzerii, skąd wynieśliśmy pudła z pizzą, frytki, napoje i poszukaliśmy ławeczki nad Wisłą. Obiad pod pachnącym bzem smakował wyśmienicie, najbardziej zadowolony z niego był Piotruś, który podjadał nam co smakowitsze kąski z naszych porcji. — Czy coś cię nie zastanawia w tym szyfrze? — zagadnął mnie Julek. — Jest coś takiego — przytaknąłem. — Zastanawiam się, czy dobrze interpretujemy wskazówki? — To znaczy? — Julek żartobliwie zmrużył oko. — We wskazówce jest mowa o tym, że „król leży". My od razu przyjęliśmy, że chodzi o martwego króla, ale przecież mogło chodzić o sypialnie królewskie. — O tym samym myślałem — ucieszył się Julek. — Tylko o którego króla mogło chodzić? Nie byłoby problemu gdyby miał to być ciąg komnat wazowskich rozpoczynających się od sali „Pod Ptakami", nazwanej tak od malunku na suficie. Ptak to po łacinie „avis", ale tu chodzi o ptaki, ptactwo, a więc „aves" lub „yolucres", bo przecież są tam namalowane ptaki udomowione. VO-LU-CR-ES — przeliterował. Wyjąłem kartkę papieru i szybko próbowałem rozszyfrować pierwsze zdanie: ULUY HP RZCGO FNR UL KBPA i wyszło mi: LULY HV CZRGV FNC LU KBPU. Niżej rozpisałem kolejne zdanie mając nadzieję, że może tam uda się coś odczytać: KBPU FNR YPHBUIN XYR JUK HP FL CZYL EHPNLY. — Nic! — zamknąłem notes. — To rzeczywiście bez sensu. Może nawet próbujemy złamać niewłaściwy szyfr, może zastosowali co innego? — Nie, z pewnością masz rację. Koniecznie musimy zająć się tymi kluczowymi słowami. Wiesz, co mnie jeszcze gnębi? — ...Król — powiedzieliśmy jednocześnie. — O którego króla chodzi? — dokończyłem. — O co właściwie chodzi? — zapytał Piotruś pijąc napój. — Widziałem na filmie, że szyframi zajmowali się szpiedzy. Nawet był taki amerykański film o tym, jak Amerykanie zdobyli niemiecki okręt podwodny i dzięki temu złamali kod Enigmy. Tata mówił, że to jakaś bzdura, bo ten kod złamali Polacy i dzięki temu alianci wygrali drugą wojnę światową. — Twój tata w dużej części ma rację — przyznał Julek. — Tak to jest, że z biegiem lat wiele osób stara się przypisać sobie różne zwycięstwa, ale faktycznie w czasie wojny alianci zdobyli taką maszynę do szyfrowania, która się nazywała Enigma i pochodziła z niemieckiego okrętu podwodnego, a było to o tyle przydatne, że Niemcy, którzy walczyli z aliantami, stosowali różne rodzaje maszyn szyfrujących Enigma. — Wy też chcecie złamać szyfr Enigmy, ten niemiecki? — Nie, znacznie prostszy i starszy — odpowiedziałem z uśmiechem. — To kto go ułożył? Nim zdążyliśmy odpowiedzieć na to pytanie Piotrusia, zadzwonił mój telefon komórkowy. Dzwoniła Karola, która przekazała mi tylko krótką informację. — Nasz znajomy prawnik zaprasza nas wieczorem na spotkanie, żeby przekazać podpowiedzi od profesora Kraka — powiadomiłem Julka. — A dokąd? — Coś z naprawdę wysokiej półki — powiedziałem z uśmiechem. — Klub „Pod Jaszczurami". ROZDZIAŁ SIÓDMY TAJEMNICZY ŻYWOT MATEUSZA BONERA • POSZUKIWANIA „WROGIEGO WŁADCY" • W KLUBIE „POD JASZCZURAMI" • ZAMEK BONERÓW • DRUGI LIST PROFESORA KRAKA • TROP PROWADZĄCY DO TYŃCA • WYJAZD DO WADOWIC Do wieczora było dość czasu, byśmy mogli z Julkiem porozmawiać na temat zagadki. Najpierw przyjaciel opowiedział mnie i Piotrusiowi o tym, co znalazł na temat Mateusza Bonera. — Dokładna data narodzin Mateusza Bonera pozostaje nieznana — mówił Julek. — Wiesz, kim byli Bonerowie? — Bogaty ród mieszczański z Krakowa — odpowiedziałem. — Właśnie — przytaknął Julek. — Jeżeli chodzi o samego Mateusza, to znalazłem informacje, że studiował w Krakowie i Bolonii. Co było przedmiotem jego zainteresowań, dokładnie nie wiadomo. Podobno w Italii występował częściej jako żołnierz zaciężny niż żak, ale to były tylko pogłoski. Jakiegoś Mateusza Bonera znalazłem wśród członków polskiego przedstawicielstwa przy dworze cesarskim i chyba należy przypuszczać, że to ten, o którego nam chodzi. Zapiska ta pochodzi z 1516 roku i tyle... — Jak to? — zdziwiłem się. — Nie znalazłem nic więcej na jego temat — Julek bezradnie rozłożył ręce. — W 1515 Ludwig von Kleen przeszedł na żołd Gdańska jako kapitan statku kaperskiego, a rok później urywa się jakikolwiek trop Mateusza Bonera. — Kto to jest kaper? — Piotruś wtrącił pytanie, — Taki pirat, który pracował dla jakiegoś władcy lub bogatego miasta — wytłumaczył Julek. — Z tego co mówiłeś wynika, że Boner był najemnikiem i wypełniał jakąś misję dyplomatyczną, a potem wszedł w układ z korsarzem i Żydem. Razem zorganizowali wyprawę, zdobyli skarb, najprawdopodobniej napadli jakiś statek, skoro łup ukryli na morzu. Potem przewieźli go gdzieś na terytorium Korony i tu go ukryli. To pokrywałoby się z historią z kroniki o bałtyckich piratach. — Zastanawiam się, czy mogło do tego wszystkiego dojść bez wiedzy polskiego króla? — pytał Julek. — Przecież oni tak naprawdę napadli statek jakiegoś króla... —Wrogiego króla—wtrąciłem. —A to wszystko odbyło się po 1516 roku... — Czyli za panowania Zygmunta Starego — dopowiedział Julek. — On panował do... — starał się sobie przypomnieć. — Do 1548 roku — podpowiedziałem. — Wrogi król to ten, z którym walczył Zygmunt Stary, bo to dla niego pracowali Boner, von Kleen i Bałamuth. Tym królem, który leży, jest w takim razie Zygmunt Stary. — Nad sarkofagiem Zygmunta Starego znajduje się słynna Kaplica Zygmuntowska. To tam znajdziemy to trzecie słowo! — Proszę — Julek przesunął w moją stronę przewodnik po katedrze wawelskiej. — Przeczytaj o tej kaplicy. Już pierwsze zdanie cię zainteresuje. — Renesansowa, wzniesiona w latach 1519—1533... — przerwałem. — Data rozpoczęcia budowy może tylko przypadkiem zbiegać się z okresem, kiedy Boner, von Kleen i Bałamuth organizują swoje tajemnicze przedsięwzięcie. Kaplicę ukończono w roku śmierci Jana Bałamutha, a jego syn Józef umieścił na sarkofagu inskrypcję o podobnym brzmieniu do tej z sali na zamku królewskim. Zaskakujące... — z niedowierzaniem kręciłem głową. — Dlatego wczoraj mówiłem, że to Józef Bałamuth miał wpływ na to, gdzie był ukryty skarb. — Już wczoraj wiedziałeś? — pukałem w przewodnik. — Kiedy byłem w bibliotece, to poczytałem też o katedrze. — Dobrze, a ten wrogi król? — Pawle, przyjmijmy, że słowa-klucze utworzono od łacińskich określeń — zaproponował Julek. — Łacina była wówczas w powszechnym użytku, przynajmniej w piśmie. Pamiętasz, co profesor Krak dokładnie napisał o tym królu? — Nie pisał o królu, tylko o „wrogim władcy" — przypomniałem sobie. — Nasza popędliwość znowu prowadzi nas na manowce. Władca to po łacinie „imperator" lub „princeps", może też być „dominus", „tyranus". — Któreś z tych słów będzie pierwszym kluczem — stwierdził Julek. — Może też chodzić o imię tego wroga. Z kim wtedy walczył Zygmunt Stary? — Z wielkim księciem moskiewskim Wasylem. Co prawda Korona tylko organizowała zaciąg i opłacała najemników dla Wielkiego Księstwa Litewskiego. Michał Bobrzyński w swoich „Dziejach Polski w zarysie" pisał, że przewaga w uzbrojeniu, sztuce wojennej, talencie takiego wodza jak Konstanty Ostrogski była po naszej stronie, ale karność wojskowa i niestrudzona wytrwałość — po stronie przeciwnej. — To była aluzja do postawy polskiej szlachty? — Tak. I kolejny przyczynek do sporu między historykami szkoły krakowskiej i warszawskiej o to, kto ponosił winę za upadek Rzeczypospolitej i rozbiory. — I która szkoła okazała się lepsza? — Piotrusia nudziła nasza dysputa, posprzątał stolik i położył głowę na skrzyżowanych na blacie rękach. — Sam kiedyś ocenisz, czy warcholstwo i patrzenie tylko czubka nosa swojego i własnej koterii nie jest przyczyną wszelkich klęsk Polski, większą niż potęga i spiski naszych wrogów — odpowiedziałem. — Pamiętam, że kiedy miałem tyle lat co ty i porwałem na podwórku trzecią z kolei parę spodni w ciągu dwóch dni, to tłumaczyłem się tym, że to „kolega podstawił mi nogę". Nic nie wspominałem o włażeniu na druciane siatki, ślizgach za piłką po błocie, po prostu, że nie szanowałem spodni, które kiedyś trudno było kupić w sklepie. Nie potrafiłem uznać własnej winy. — Widzę, że jeszcze nie całkiem cię urobili w tej szkole warszawskiej — żartował Julek. — Wojska Wasyla w 1514 roku zdobyły Smoleńsk. To wkrótce potem von Kleen i Boner zajęli się swoją tajemniczą sprawą. Rok później Zygmunt Stary zjawił się na kongresie w Wiedniu, gdzie cesarz Maksymilian triumfował załatwiwszy swojej dynastii sukcesję na tronach węgierskim i czeskim, jakby nie wiedząc, że cesarz wspiera Wasyla i Albrechta Brandenburczyka, siostrzeńca Zygmunta Starego i od 1510 roku wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego. W 1520 roku wybuchła wojna z Zakonem. Wojska królewskie bez trudu podeszły pod Królewiec, a Zygmunt Stary zawarł przymierza z książętami pomorskim i meklemburskim oraz z królem Danii. Od Albrechta odwrócili się nawet papież i cesarz widząc, że w rządzonych przez niego Prusach rozwija się reformacja. Polski król mógł bez trudu ostatecznie zniszczyć Zakon i opanować część południowego wybrzeża Bałtyku, który nabrał znaczenia dla władców z Moskwy jako morska droga do zachodniej Europy. — Jeżeli chodziłoby o imiona władców, to w grę wchodzą Wasyl, Al-brecht i Maksymilian — podsumował Julek. — Moim zdaniem, najlepiej pasują Albrecht i słowo „Maksymil" jako skrócona wersja imienia cesarza. — Wybór będzie łatwiejszy, kiedy dowiemy się więcej o okolicznościach zdobycia skarbu. — Może powinniśmy więcej dowiedzieć się tez o rodzinie Bonerów? — proponował Julek. — Zdążymy przed kolacją? — Dobrze by było — Julek uśmiechnął się. Odwiozłem Piotrusia do hotelu, przebrałem się na wieczorne spotkanie i odszukałem w Krakowie czynną czytelnię, w której były też stanowiska z dostępem do Internetu. Rozpocząłem poszukiwania i wkrótce byłem już na właściwym tropie. Klub „Pod Jaszczurami" znajduje się przy krakowskim Rynku i jest to lokal o wspaniałej architekturze, oryginalnych średniowiecznych sklepieniach. To miejsce spotkań studentów, poważnych debat politycznych organizowanych przez poczytny tygodnik, pokazów filmów, których nie obejrzymy w multipleksach skupiających się jedynie na ofercie komercyjnej, oraz pub i dyskoteka. Kiedy spotkaliśmy się przy wejściu i prawnik wprowadził nas do wnętrza, nie królowały tu jeszcze modne dźwięki, tylko słyszeliśmy delikatne nuty muzyki jazzowej. Mieliśmy wynajęty stolik w rogu, oddzielony ściankami od reszty. Podano nam potrawy kuchni śródziemnomorskiej, miałem wrażenie, że robione specjalnie dla nas na zamówienie. Owoce morza, aromatyczne sałatki, delikatne mięsa, doskonałe wina chilijskie i południowoafrykańskie umilały nam pobyt w tym wspaniałym miejscu. — Jak państwa postępy? — zapytał nas prawnik, kiedy wszyscy już zaspokoili głód i ciekawość nieznanych dotąd dań. — Klops — rzucił Krzysiek. — Stoimy w miejscu. Jutro mamy gdzieś jechać, ale tylko Julek wie dokąd. Zwiedziliśmy Wawel i chyba szukaliśmy dziury w całym. — Paweł, znalazłeś coś? — Julek spojrzał na mnie. — Tak, a ty? — Też, troszkę — Julek sięgnął pod habit, skąd wyjął notes. — Dziś z Pawłem trochę rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że musimy dowiedzieć się, co za skarb mogli zdobyć von Kleen, Bałamuth i Boner oraz więcej na temat samych Bonerów. Pozwolisz, Pawle, że powiem pierwszy? Skinąłem głową. — Zaraz! — wtrącił się Krzysiek. — To znaczy, że Pawciu i nasz braciszek kombinują coś na boku? — Przestań! — skarciła go Daniela. — Przecież chcą nam o tym opowiedzieć. Mów, Julek. — Bonerowie byli rodziną kupiecko-bankierską — Julek czytał z notatek. — Jan Boner od 1498 roku był rajcą krakowskim, a od 1508 roku zarządcą dochodów królewskich i żupnikiem kopalń ołowiu w Olkuszu, a potem i w Trzebini. Od 1515 roku zarządzał kopalniami soli w Wieliczce i Bochni. W tym okresie otrzymał, jako pochodzący z Palatynatu, indygenat i już jako polski szlachcic został burgrabią krakowskim, a od 1522 roku wielkorządcą krakowskim. Był też kierownikiem spółki bankiersko-handlowej prowadzącej interesy głównie z krajami niemieckimi, Węgrami i Włochami. Był wierzycielem polskich królów: Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiellończyka i Zygmunta Starego. Spadkobiercą fortuny Jana Bonera został jego bratanek Seweryn, starosta biecki i burgrabią krakowski. Odziedziczył również stanowiska żupnika krakowskiego, olkuskiego i trzebińskiego, od 1532 roku był kasztelanem żamowskim. Był bankierem Zygmunta Starego, administratorem jego skarbu, nadzorował przebudowę zamku na Wawelu. Był właścicielem zamku w Ogrodzieńcu, kilkudziesięciu wsi i kilkunastu kamienic. I co wy na to? — Kiedy Jan Boner awansował na dworze królewskim, wtedy Mateusz Boner wypełniał jakąś misję na dworze cesarskim — powiedziałem. — Wiemy, o jaki zamek chodzi — stwierdził Łukasz. — Boner był właścicielem zamku w Ogrodzieńcu, a podobno na jakiś zamek został przeniesiony ten skarb. Musimy tam pojechać. — Gdzie będziesz szukał nie znając zaszyfrowanych wskazówek? — zapytałem go. — Zamek jest ruiną przygotowaną do zwiedzania. Wiesz, co to oznacza? Ruiny przez lata stały bezpańskie i dostępne dla każdego. Potem teren uporządkowano, zapewne przygotowano betonowe lub metalowe pomosty, barierki. Pewne miejsca mogą być niedostępne, zamurowane, a całość budowli zmieniona. Nie znając znaczenia stów-kluczy zrobimy sobie tylko turystyczną wycieczkę. — Skoro Bonerowie byli bankierami królów, to byli w posiadaniu ogromnych sum — odezwała się Karola. — Po co im był ten skarb? A może Bonerowie wprowadzili cały łup do obiegu? — Bankierzy w dawnych wiekach stosowali system, który sprawdza się do dziś w świecie arabskim — tłumaczyłem koleżance. — Nie musieli wysyłać między sobą worków ze złotem, wystarczyły listy, często szyfrowane, których strata nie była tak dotkliwa jak gotówki. Jadąc z Krakowa do Bolonii wpłacałaś w Krakowie floreny, otrzymywałaś od miejscowego bankiera list do jego współpracownika we Włoszech i tam odbierałaś pieniądze. Potrzebowałaś tylko niewielkiej sumy na wydatki związane z podróżą. — Czemu ten sposób stosowany jest do dziś? — dziwiła się Baśka. — Nie zostawia śladów — wyjaśnił jej Krzysiek. — Dowodem transakcji jest faks, jeden telefon. — Któryś z tych Bonerów był człowiekiem określonym jako ten, który „kram miał i urząd piastował" — przypuszczała Daniela. — Tak, tylko czy nazwisko jest kluczem do szyfru, któryś z jego tytułów? — zastanawiałem się. — Coś, z czego słynął — stwierdził Julek. — Był żupnikiem, więc może chodzi o kopalnię, sól, a może stanowisko bankiera? — podpowiadałem. — Według mnie to musi być związane z Krakowem. — Niekoniecznie — Julek uśmiechał się. — Słyszeliście o opactwie w Tyńcu? — Kiedy byliśmy tu na wycieczce z Krakiem, to mieliśmy tam płynąć statkiem wycieczkowym — przypomniał sobie Łukasz. — Coś jeszcze? — uśmiech nie znikał z twarzy Julka. — Poddajecie się? Bonerowie prowadzili interesy z opactwem, a właściwie zajmowali się częścią jego pieniędzy inwestując je w operacje handlowe. — Mnisi byli tacy bogaci? — dziwił się Krzysiek. — W XVI wieku żaden magnat nie miał większego majątku niż biskup krakowski, w którego posiadaniu było około 240 wsi — tłumaczył Julek. — Zakony bogaciły się dzięki nadaniom. Opactwo w Tyńcu miało wówczas 44 wsie i 5 miast. Szlachtę oburzało to bogactwo, nie tyle przez zazdrość, ale dlatego że mnisi płacili małe podatki do skarbu koronnego. Jest coś jeszcze... Zygmunt Stary utrzymywał dobre stosunki z opactwem i nawet jego życzeniem miało podobno być, by to opat z Tyńca poprowadził mszę pogrzebową króla. Prawnik chrząknął chcąc zwrócić na siebie uwagę. — Może nadeszła odpowiednia pora, bym przekazał państwu dodatkowe wskazówki, jakie pozostawił nam profesor Krak — przemówił prawnik. — Mam odczytać państwu jego list — z kieszeni garnituru wyjął kopertę i otworzył ją. — Kochani Peregrynatorzy! — zaczął czytać. — Mam nadzieję, że zagadka, która karmiła mą wyobraźnię przez wiele lat mojego życia, wciągnęła i was. Zapewne odkryliście już, że wrogim władcą, o jakiego chodziło, był Albrecht, wielki mistrz zakonu krzyżackiego lub wielki książę moskiewski Wasyl. W łacińskim tekście użyto określenia „princeps" co oznacza naczelnika, władcę i księcia. Po sekularyzacji Zakonu Albrecht został księciem i wtedy żył jeszcze Wasyl. Obaj byli nieprzychylni Zygmuntowi Staremu. Myślę, że skarb przeniesiono z wyspy do zamku właśnie po wygranej wojnie z Zakonem. Jak pewnie już wiecie, owym zamkiem jest Ogrodzieniec, posiadłość Seweryna Bonera. Zamek podobno bogactwem wystroju i architektury dorównywał Wawelowi. Aż trudno w to uwierzyć zwiedzając ruiny, które robią wspaniałe wrażenie. To Seweryn Boner jest tym, który „kram miał i urząd piastował". Niestety, nie udało mi się odgadnąć, jaki klucz może być związany z jego osobą. Może łatwiej byłoby złamać szyfr, gdyby wiedzieć, co jest trzecim kluczem. Mam z nim problem, bo w tekście, jaki znalazłem, na czasowniku, który przetłumaczyłem jako „leżeć" są niewielkie plamki skutecznie maskujące jego prawdziwe znaczenie. Udało mi się odgadnąć, że chodzi o „odpocząć" i „spocząć", które jednakowo odmieniają się w języku polskim i w brzmieniu swych łacińskich znaczeń. Dlatego napisałem „leży" bo to słowo może mieć takie podwójne znaczenie. Tak więc trzeciego słowa szukajcie na Wawelu lub w katedrze. Pamiętajcie, co o błądzących pisał Arystoteles. Czołem Legionistom! Niech żyją nasze Sandałki! Wasz Fryderyk Krak — prawnik złożył kartkę i włożył ją do koperty. — Na tym kończą się nasze kontakty — ukłonił się. — Zobaczymy się jeszcze na akcji wydobycia skarbu, o ile państwo go odkopią. — Czemu pan ma wtedy być? — dziwił się Krzysiek. — Ostatnią wolą naszego klienta było, by skarb trafił do jednej z placówek muzealnych — wyjaśniał prawnik. — Oczywiście zabezpieczyłem się na okoliczność, gdyby państwo... — znacząco zawiesił głos. — Chcieli skarb zatrzymać dla siebie? — domyśliła się Daniela. — Co pan wymyślił? — Wśród nas jest kapuś — rzucił Łukasz. — Pamiętacie, jak pan mecenas pierwszego wieczora szukał jakiegoś współpracownika? Ma pan kogoś takiego? — Nie widzę powodu, żeby zaprzeczać — prawnik uśmiechnął się. — Mam wielkiego sprzymierzeńca w swojej misji w osobie pana Pawła, nieprawdaż? — Obdarował mnie pan „pocałunkiem śmierci" — oburzyłem się. — Wszyscy wiedzą, że pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki i nie dopuszczę, by skarb został rozkradziony. Nie jestem jednak pana współpracownikiem. — Cóż, muszę państwa pożegnać — prawnik wstał. — Oczywiście mogą państwo bawić się w klubie do rana, wasz pobyt zostanie opłacony przez naszą kancelarię. Do zobaczenia, mam nadzieję niedługo — ukłonił się i zostawił nas. — Kto donosi temu prawnikowi? — Łukasz gniewnym wzrokiem zerkał na każdego z nas. — Ty — Karola powiedziała do niego. — Czemu tak chcesz znaleźć tego agenta? Rzucasz podejrzenia na nas, żeby nikt ciebie nie śledził. — Może tego agenta nie ma, tylko Paweł ma pilnować nas... — Krzysiek nie dokończył. — Chyba najbardziej ciebie trzeba pilnować, bo nie wiem, czy tego złota starczyłoby na spłatę twoich długów — wtrąciła Baśka. — Przestańcie! — prosił Julek. — On specjalnie tak powiedział, żebyśmy siebie pilnowali. Teraz żadne z nas nie będzie miało zaufania do drugiego, jeden drugiego będzie pilnował nawet wtedy,gdy tego agenta nie ma. O to mu właśnie chodziło. Jeżeli wśród nas jest szpieg, to i tak prędzej czy później się to wyda. — Wy z Pawłem już macie sztamę — oskarżył nas Krzysiek. — Nie robimy nic złego, kiedy spokojnie wymieniamy poglądy — odpowiedziałem. — I tak doszliście do tego, co w liście napisał nam Krak? — Krzysiek nie ustępował. — Niedługo sami rozwikłacie zagadkę. — Julek ma rację — powiedział Łukasz. — Kłótnia prowadzi nas donikąd. Skoro chłopaki na spokojnie trafili na właściwy trop, to oznacza, że to jest właściwa droga poszukiwań. Julek, ty znasz łacinę, o co chodzi z tymi „odpocząć" i „spocząć"? — Nie rozumiesz? — Krzysiek był jeszcze zły. — Odpoczywasz na działce czy na tapczanie, a spoczywasz już tylko w drewnianym garniturze. — Mniej więcej o to chodzi — Julek kiwał głową. — „Odpoczywać" po łacinie to „requiescere", a „spoczywać" to „consistere", przy czym jest to znaczenie odpowiadające również „odpoczynkowi". Jeżeli tekst wspomnień pisał ktoś o niepełnej znajomości języka łacińskiego, to mogło mu chodzić o „spoczynek" w sensie „wiecznego odpoczynku". Opieramy się w naszych poszukiwaniach na relacji pamiętnikarza, który spisał rodzinną legendę około dwustu lat od wydarzeń. Osiemnastowieczna łacina używana potocznie była daleka od klasycznej doskonałości. — Podobne językowe haczyki mogą czaić się gdzieś indziej? — zapytała Baśka. — Mogą — pokiwałem głową. — Seweryn Boner był bankierem i wielkorządcą. Wystarczyło użyć określenia „argentarius" — bankier i wszystko byłoby jasne. Jednak układający szyfr użyli określenia „kram miał i urząd sprawował". Mogło to wskazywać na bogatego mieszczanina krakowskiego, kupca, ale tu chodziło o tego, którego nasi trzej awanturnicy znali najlepiej, kto wie, czy nie był on nawet inicjatorem ich przedsięwzięcia, bo jestem pewien, że o nim wiedział. Profesor Krak też miał wątpliwości, domyślał się, że chodzi o Bonera. Możemy błądzić, bo autor pamiętnika mógł coś pokręcić. — Właśnie, o co chodzi z tym błądzeniem i Arystotelesem? — dopytywał się Łukasz. — Arystoteles w „Poetyce" w rozdziale o tragedii wiele uwagi poświęcił błądzeniu — wyjaśnił nam Julek. — Błądzenie to kluczowe pojęcie, określane także mianem „wina tragiczna". Arystoteles pisał: „Los człowieka niegodziwego nie może więc budzić ani litości, ani trwogi. Pozostaje zatem wybór kogoś pośredniego między nimi. Takim bohaterem jest więc człowiek, który nie wyróżnia się osobliwie ani dzielnością i sprawiedliwością, ani ten nie popada w nieszczęście przez swą podłość i nikczemność, lecz ze względu na jakieś zbłądzenie". — Znasz klasyków na pamięć? — Daniela z podziwem patrzyła na Julka. — Podczas studiów zajmowałem się teorią grzechu — Julek skromnie uśmiechnął się. — Ten opis Arystotelesa to jedna z pierwszych definicji grzechu, jaką zawarłem w jednej ze swych prac. — Czemu profesor Krak napisał o tym błądzeniu? — zastanawiał się Krzysiek. — On wiedział, co było na nagrobku Jana Bałamutha — odpowiedziałem. — Profesor był u Jakuba Lisa, był też pewnie na kirkucie, ale nie uznał tego napisu za jakąś ważną wskazówkę prowadzącą do skarbu. My, wiedząc, że podobne sentencje są na sarkofagu i w sali tronowej, inaczej reagujemy na wspomnienie o błądzeniu. Profesor chciał nas tylko uprzedzić przed różnymi pokusami i grzechami dotykającymi zwykłych ludzi. — Julek, powiesz nam, dokąd jutro jedziemy? — zapytała Daniela. — To ma jakiś związek z Bałamuthem? — Tak, ale resztę powiem wam jutro. Czy w drodze powrotnej z naszej wycieczki pojedziemy też do Tyńca? — Chyba tak — Baśka patrzyła na nas. — Słuchajcie, może zrobimy sobie tam biwak?! Wszyscy przyklasnęli temu pomysłowi. Skończyliśmy kolację i wyszliśmy przed klub. Z Julkiem i Daniela szliśmy do wehikułu, dołączył do nas Krzysiek, który szedł do swojego hotelu, niedaleko którego miałem zaparkowane auto. Julek i Daniela wysforowali się, a ja miałem chwilę, by spokojnie porozmawiać z Krzyśkiem. — Kim są ludzie, o których wczoraj mi mówiłeś? — zagadnąłem go. — Jacy ludzie? — udawał zdziwionego. >— Mówiłeś, o ludziach, którym jesteś coś winien i że nie dają ci spokoju — przypominałem. — Chyba się przesłyszałeś. Chciałem go zapytać o napad, do którego doszło, kiedy z Daniela wyszliśmy od Jakuba Lisa, ale stwierdziłem, że nie nadszedł jeszcze właściwy czas na tę rozmowę. — Jakbyś miał problem... — zacząłem. — Pożyczysz mi sześćdziesiąt tysięcy? — rzucił Krzysiek. Przyspieszył, minął Julka i Daniele mówiąc im: „Cześć" i zniknął za rogiem. My szliśmy ulicą Grodzką w stronę Wawelu, a on skręcił w ulicę Senacką. Dołączyłem do moich przyjaciół. — Coś ty mu powiedział, że dostał takiego przyspieszenia? — Julek przyglądał mi się podejrzliwie. Opowiedziałem Julkowi i Danieli o swoich podejrzeniach, że ludzie, którzy w jakiś sposób straszą Krzyśka, mogą być tymi samymi, którzy zaczepili nas na Kazimierzu. — Jaki interes miałby Krzysiek w tym napadzie? — powątpiewał Julek. — Te bandziory, które chcą od niego wydobyć swój dług, mogą czekać, kiedy odnajdziemy skarb i wtedy wkroczyć do akcji — mówiłem. — Krzysiek mógł im obiecać, że zaprowadzi ich do skrytki. Kiedy okazało się, że zadanie nie jest takie łatwe, mogli wpaść na pomysł, by porwać Daniele. W końcu jest ona bogatą osobą. O tej naszej wizycie u Jakuba Lisa wiedziała tylko nasza paczka. Krzysiek jest wplątany w jakieś bardzo ciemne interesy. — Spróbuję jutro wypytać Baśkę — zaoferowała się Daniela. — Paweł, wybacz, ale nie wierzę, żeby Krzysiek miał jakikolwiek związek z tym napadem. Doszliśmy na parking i widziałem, mimo ciemności, jakie wrażenie na Danieli zrobił wehikuł. Nie była chyba pewna, czy uda się uruchomić silnik, ale kiedy rozległ się charakterystyczny klekot, odetchnęła z ulgą. Starannie zapięła pasy bezpieczeństwa i dyskretnie zaparła się nogami o podłogę, jakby bała się, że pojazd może się rozpaść. Nie powiedziała ani jednego krytycznego słowa o wehikule. Wysiadła na podjeździe pod hotelem i pomachała do nas na pożegnanie. Mieliśmy spotkać się tu nazajutrz o ósmej. Rano zjadłem śniadanie w towarzystwie Julka, który przyszedł do mojego hotelu. — Nie wierzę w twoją teorię o Krzyśku — oznajmił mi. — To zawsze był człowiek trzymający się lewych interesów, ale był dość cwany, żeby uniknąć kłopotów. Nie zdradziłby nas. — Julek, minęło tyle lat — pokręciłem głową. — Nikt, kiedy zdawaliśmy maturę nie podejrzewał, że ty zostaniesz mnichem. Daniela bizneswoman, Karola znajdzie pracę w dyplomacji, a związek Baśki i Krzyśka rozpadnie się. Każdy z nas przez te lata zmienił się i przechowujemy obrazy kolegów bardzo wyidealizowane, tak jakbyśmy chcieli cofnąć czas, a to się nie uda, — Jakim człowiekiem ty jesteś? — Mam nadzieję, że dobrym. Gdybyś wiedział, czym przyszło mi się zajmować, nie wierzyłbyś, że jestem tym samym człowiekiem, którego znałeś. Zadzwoniłem do pana Tomasza relacjonując mu przebieg dotychczasowych poszukiwań, a szef wyraził żal, że nie może brać udziału w poszukiwaniach. Pozwolił mi przedłużyć nieobecność w pracy i kazał składać sobie regularne meldunki. Dwadzieścia minut później wszyscy spotkaliśmy się na podjeździe pod hotelem Danieli, która stała oparta o swojego eleganckiego peugeota w złocistym kolorze. Polonez Łukasza nosił ślady kilku niegroźnych stłuczek i własnoręcznie dokonanych napraw. Mój wehikuł wzbudził zdumienie przyjaciół. — Konserwa — śmiał się Krzysiek. — Ja do tego nie wsiądę. Po oczach przyjaciół widziałem, że Łukasz, Karola i Baśka byli podobnego zdania. — Wolę swojego rzęcha — stwierdził Łukasz. — To całkiem dobre auto — zapewniał wszystkich Julek. — Nie dla mnie — Krzysiek pokręcił głową. — Daniela, mogę pojechać z tobą? — Chciałam pogadać z Baśką — odpowiedziała Daniela. — Łukasz, to melduję się do twojego czołgu — Krzysiek ironicznie zasalutował przed kolegą. — Nie będę przeszkadzała dziewczynom — stwierdziła Karola wybierając auto Łukasza. — To dokąd jedziemy? — pytał Łukasz. — Pojedziecie za nami, to zobaczycie — odpowiedział Julek siadając na miejscu dla pasażera. — Paweł, tylko jedź trochę szybciej niż czterdziestką, bo nam się silniki w samochodach zagotują — drwił Krzysiek. — Tak jest — kwaśno uśmiechnąłem się. — Dokąd jedziemy? — zapytałem Julka, kiedy zasiadłem za kierownicą. — Do Wadowic, do rodzinnego domu naszego papieża — odparł Julek. — Tam mieszkała rodzina Bałamuthów. ROZDZIAŁ ÓSMY W DOMU - MUZEUM KAROLA WOJTYŁY • POSZUKIWANIA BAŁAMUTHÓW • ROZSZYFROWANY PIERWSZY KLUCZ • ZAMKNIĘTE OPACTWO • BIWAK W SADZIE I KĄPIEL W WIŚLE • CZY ISTNIEJE SKARB W TYŃCU? Wyjechaliśmy z Krakowa w kierunku na Bielsko-Białą. — Julek, skąd o tym wiedziałeś? — nie wytrzymałem i zadałem pytanie, które cisnęło mi się na usta od momentu, kiedy ruszyliśmy. — Przecież tyle czasu zastanawialiśmy się... — Nie gorączkuj się — Julek łagodnie położył mi dłoń na ramieniu. — Po prostu przypomniało mi się. Byłem tam niedawno na wycieczce z dzieciakami z osiedlowego klubu zaprzyjaźnionego z moim klasztorem. Zabieram ich na wycieczki po okolicy i trochę dalej — Julek był zmieszany. — Robisz to co nasz profesor? — ucieszyłem się. — Wyglądasz, jakbyś się tego wstydził. — Tak, ale człowiek wciąż ma w sobie to nastawienie... Rozumiesz, co mam na myśli? — Tak, to obciach wzorować się na belfrze — roześmiałem się. — Ja staram się naśladować mojego szefa, który jest też moim nauczycielem. — Ja też chciałbym być choć troszkę taki jak profesor — Julek spojrzał w niebo. —Myślisz, że w Wadowicach znajdziemy jeszcze jakikolwiek ślad Bałamutha? — Może siostry opiekujące się muzeum papieskim będą coś wiedziały. Podróż do Wadowic upłynęła nam szybko. Zaparkowaliśmy samochody na placu dwieście metrów od Rynku. Poranek był w przeciwieństwie do dotychczasowych dni dżdżysty, ale wciąż było ciepło. — Po co tu przyjechaliśmy? — Krzysiek podszedł do Julka. — Zaraz pewnie pójdziemy na kremówki? — Nie musisz — Daniela groźnie spojrzała na kolegę. — Może po drodze do domu, gdzie jest muzeum papieskie, zwrócę wam uwagę na jedną rzecz — Julek udał, że nie słyszy ataku Krzyśka. — Wadowice to stare miasto znajdujące się w dobrach królewskich. W 1521 roku Zygmunt Stary obdarował je przywilejem organizowania targów we czwartki. Zaraz pewnie Paweł powie, że to nie przypadek i ma związek z tym, że mieszkała tu rodzina Bałamuthów, a przynajmniej była tu, kiedy rodzina Wojtyłów wynajmowała od nich mieszkanie. Mówiłem Pawłowi, że niedawno byłem tu na wycieczce i wtedy przy okazji wpadło mi w ucho to nazwisko, ale nie potrafiłem go od razu skojarzyć z naszą sprawą. Pierwsze co uderzało w mieście, to reklamy kremówek i mnóstwo reklam towarów związanych z pontyfikatem Jana Pawła II. Wybór był duży: książki, ołtarzyki, obrazki, nawet koszulki z orłem lub napisem „Jestem z pokolenia Jana Pawła II". O tak wczesnej porze były też pierwsze wycieczki autokarowe ciągnące grupkami w kierunku bazyliki wadowickiej, bo obok niej, przy ulicy Kościelnej jest dom, w którym mieszkał Karol Wojtyła. — Te prawdziwe kremówki, o których w czasie jednej z pielgrzymek wspominał papież, były sprzedawane tam — Julek pokazał na witrynę banku. — Tak mi mówili wszyscy miejscowi sprzedawcy, których o to pytałem. Zastanawiałem się, czy nie jest to jakaś zmowa, żeby stworzyć legendę, ale później rozmawiałem z jedną z sióstr w muzeum i ona potwierdziła to, bo sama przeprowadziła dochodzenie. Karnie ustawiliśmy się w kolejce do zakratowanego wejścia na dziedziniec kamienicy. Na piętro, gdzie mieszkał Karol Wojtyła, weszliśmy metalowymi schodami na balkon i stamtąd do dawnego salonu, chociaż pierwotnie wchodziło się przez kuchnię. Wojtyłowie zajmowali trzy z ośmiu pokoi obecnego muzeum. Ekspozycja jest stale uzupełniana, a została otwarta w 1984 roku przez kardynała Franciszka Macharskiego, który wspomniał, że w dzieciństwie nazaretanki opiekowały się Lelkiem, więc teraz będą się zajmować pamiątkami związanymi z jego osobą. Nałożyliśmy kapcie i posuwistym krokiem szliśmy po parkiecie. Zdjęcia tak dobrze nam znane z dzieciństwa, dojrzewanie Karola Wojtyły, wybór na papieża, narty, kajak. Wyżej, pod samym sufitem, w ozdobnych ramach kolorowe zdjęcia z okresu pontyfikatu Jana Pawła II i fragmenty jego encyklik. Palce zwiedzających wędrowały po zdjęciach, dzieciaki odnajdywały wzrokiem „tę twarz". Nikt nie patrzył wyżej. Uwaga wszystkich była skupiona na strojach przywiezionych z Watykanu, osobistych i jakże nielicznych przedmiotach: kilka dokumentów, sprzęt sportowy, oryginalny piec kuchenny i naczynia — to wszystko. Nazaretanki z pogodą i uśmiechem przyjmowały ofiary, tłumaczyły pielgrzymom i starały się im opowiedzieć o papieżu jak najwięcej. Julek poprowadził nas do jednej z nich. — To siostra odkryła tajemnicę wadowickich kremówek — przedstawił nam zakonnicę. — Dobre kremówki powstawały ze słodkiej, gęstej śmietanki, używanej do produkcji kremu. Dawniej nikt nie robił kremówek z alkoholem, ale takowe widziałem w Krakowie w sprzedaży. Siostro, potrzebujemy pomocy. Szukamy jakichkolwiek śladów po rodzinie Bałamuthów. — Przyjechaliście kilkadziesiąt lat za późno — siostra odpowiedziała nam ze smutkiem. — Wybudowany w połowie XIX wieku budynek należał od 1911 roku do Żyda Chiela Bałamutna. Od strony Rynku miał on sklep, a obecnie sklep z pamiątkami. Na parterze kamienicy swój warsztat miał introligator Adolf Zador. W czasie wojny wszystkich wadowickich Żydów zamknięto w getcie, a od 1943 roku hitlerowcy wywozili ich do obozów zagłady. Poszliśmy do bazyliki. Jej charakterystyczna, znana nam z telewizyjnych relacji bryła, pochodzi z XIX wieku, kiedy to do trzynawowego korpusu dobudowano kaplice, wieżę z cebulastym hełmem i fasadę według projektu architekta Tomasza Prylińskiego. Widać figury świętych Piotra i Pawła, Matki Boskiej, w niszach — świętych Wojciecha i Stanisława. Czyż trzeba lepszych symboli religijnych charakteryzujących to, czym kierował się w swoim kapłaństwie polski papież? W wejściu do bazyliki kłębił się tłum. W lewej nawie był obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, dziewiętnastowieczna kopia ikony namalowanej podobno przez samego świętego Tomasza. Tu moją uwagę zwróciły liczne wota, fresk na suficie zatytułowany „Odkupiciel Człowieka". Pamiętałem, że do tego obrazu Matki Boskiej modlili się uczniowie i studenci, zwłaszcza w chwilach zbliżających się egzaminów. Wśród pielgrzymów robiących zdjęcia aparatami błyskającymi oślepiającymi fleszami, na wydeptanym dywaniku klęczała tegoroczna maturzystka. Jej odświętny, czarno-biały strój kontrastował z kolorowymi ubraniami turystów i jej rozmodlona twarz z wymalowanymi ustami, ociekającymi tuszem rzęsami dziewcząt może trzy lata młodszych od niej. Wyszedłem i poszedłem do cukierni „Waniliowa" pod arkadami, sąsiadującej z bankiem, gdzie kiedyś była „ta" kawiarnia. Tam, nad drugą kremówką, znaleźli mnie moi przyjaciele. — Czemu tak uciekłeś z kościoła jak diabeł od święconej wody? — zapytał mnie Krzysiek. Opowiedziałem im o tej modlącej się licealistce w środku tłumu turystów. —Wiele widziałem w swoim życiu, rzeczy strasznych, niezwykłych, pięknych, ale ten obraz zostanie we mnie na długo — powiedziałem. Patrząc po twarzach przyjaciół widziałem, że tylko Julek rozumiał, co mnie tak zabolało. Zakonnik tylko westchnął i położył mi dłoń na ramieniu. — Pawle, jak zwykle jesteś jak ostatni Mohikanin — powiedział wzdychając. Kiedy wszyscy usiedliśmy wokół stolika, a przed każdym na papierowej tacce była kremówką, zapadło kłopotliwe milczenie. — Paweł, czy dowiedziałeś się wczoraj czegoś o okolicznościach zdobycia skarbu? — zapytał mnie Julek. Nagle przyjaciele zwrócili na mnie spojrzenia. — Mówiłem, że oni cały czas coś kombinują — Krzysiek wymierzył palec we mnie i Julka w oskarżycielskim geście. — Cały czas słyszymy, że tamten sprawdził to, tamten tamto. Ciekawe, ile nam mówią prawdy? — Jestem pewna, że są uczciwi wobec starych przyjaciół — stwierdziła Baśka. — Paweł — zachęcał mnie Julek. — Będę musiał wam zrobić mały wykład z historii — zapowiedziałem. — Jak pamiętacie, trzech awanturników: Mateusz Boner, Ludwig von Kle-en i Józef Bałamuth zdobyło skarb, a miało to nastąpić przed wybuchem wojny polsko-krzyżackiej, do czego doszło w końcu 1519 roku. Wcześniej, w 1515 roku, na zjeździe w Wiedniu Zygmunt Stary próbował ułożyć sobie przyjazne stosunki z cesarzem Maksymilianem za cenę oddania mu tronów na Węgrzech i w Czechach. W tym samym roku po udanej wyprawie Franciszka I, króla francuskiego, w księstwie Mediolanu upadło panowanie rodziny Sforzów, a nowy układ sił w Italii odwrócił uwagę cesarza od spraw Europy Środkowowschodniej. Rok później, po nieudanej wyprawie cesarskiej i objęciu tronu hiszpańskiego przez wnuka cesarza, zmieniły się alianse i powstały plany podziału stref wpływów na Półwyspie Apenińskim. Zauważcie, że w tym czasie na dworze cesarskim przebywał Boner, a dalszych jego losów nie znamy. W naszej części Europy narastał konflikt wokół zbuntowanej wobec duńskiego króla Chrystiana II prowincji szwedzkiej. Duński władca podejmował próby zawarcia sojuszy z Moskwą, Albrechtem i Polską, przy dużej nieufności ze strony dworu krakowskiego. W latach 1516— 1519 Wasyl III próbował porozumieć się z zakonem krzyżackim w sprawie wspólnej wojny z Wielkim Księstwem Litewskim. Zadaniem Zygmunta Starego było przerwanie łańcucha wrogów wokół granic Rzeczypospolitej, bo Wasyl III do swoich rozgrywek wciągnął także Tatarów i próbował zaangażować Turcję. Najłatwiej można było wyeliminować Zakon. W 1515 roku król Polski owdowiał i oferowano mu trzy kandydatki na żonę. Wiosną 1516 roku Mikołaj Wolski, kasztelan sochaczewski, marszałek nadworny kurii biskupa Łaskiego, przedstawił papieżowi Leonowi X niezwykłą propozycję. Przewidywano, że król polski dostanie w posagu żony 200 tysięcy dukatów, które gotów był ofiarować papieżowi w zamian za przeniesienie zakonu krzyżackiego do Italii i osadzenie go w państwie kościelnym, a wtedy Zygmunt mógłby prowadzić wojnę z Moskwą. Gdyby ta kwota była nie-satysfakcjonująca, to oferowano posag po ślubie jednego z książąt mazowieckich. — Kasa, którą zdobyli Boner, von Kleen i Bałamuth miała być przeznaczona na realizację tej przeprowadzki? — zgadywał Krzysiek. — Nie, projekt był nierealny. Albrecht prowadził także działania dyplomatyczne, a największym sukcesem jego dyplomatów było przeciwdziałanie polskiemu posłowi Stanisławowi Góreckiemu, sekretarzowi królewskiemu, który przybył do Rzymu najprawdopodobniej na początku 1517 roku, by opowiedzieć papieżowi Leonowi X o konszachtach wielkiego mistrza ze schizmatyczną Moskwą i nieudzielaniu pomocy zbrojnej w walce z poganami, czyli Tatarami. Polska nie uzyskała więc wsparcia ze strony zwierzchnika Zakonu. Sam Zakon starał się o pośrednictwo w sporze z Polską u cesarza, który był przychylny Krzyżakom. Albrecht zdawał sobie sprawę, że gdyby Zygmunt Stary zakończył wojnę z księstwem moskiewskim, to Zakon zostałby błyskawicznie zgnieciony przez wojska polskie. Dlatego w jego interesie była dalsza wojna polsko-moskiewska, a w interesie Wasyla III była wojna polsko-krzyżacka. Nic dziwnego, że nastąpiło zbliżenie pomiędzy wielkim mistrzem i władcą moskiewskim. Na przełomie lutego i marca 1517 roku w Moskwie przebywał Dytrych von Schonberg, poseł Albrechta. Jego negocjacje z Wasylem III dotyczyły formy pomocy, jakiej udzieli Moskwa Zakonowi, kiedy ten rozpocznie wojnę z Polską. We wcześniejszych deklaracjach listownych Wasyl III oferował utrzymać od 30 do 40 tysięcy konnych, służących pod dowództwem krzyżackim. Von Schonberg naciskał, aby Moskwa przekazała Krzyżakom pieniądze na utrzymanie l O tysięcy pieszych i 2 tysiące konnych oraz artylerii przez dwa lata, ale ostateczny tekst przymierza mówił tylko ogólnie, że wojna miała wybuchnąć w chwili, kiedy Wasyl III ruszy w pole. W pierwszej połowie 1517 roku wciąż negocjowano warunki sojuszu i strona moskiewska jak ognia unikała wypłacenia jakiejkolwiek sumy. Przez pół roku Albrecht poszukiwał sprzymierzeńców wśród książąt Rzeszy, ale z mizernym skutkiem. W lutym 1518 roku wznowiono negocjacje i Wasyl III zgodził się wypłacić pieniądze na zaciąg wojska. Niezbędna suma miała być wypłacona wysłannikowi Zakonu w Pskowie. — I Krzyżacy ją odebrali, a nasi awanturnicy napadli ich na morzu — Krzysiek znowu próbował zgadywać. — Znalazłem informacje, że wobec odroczenia terminu wojny, wysłannik Wasyla III wywiózł z Pskowa całą kwotę. Kolejny raz do negocjacji pomiędzy Zakonem i Moskwą doszło w marcu 1519 roku. Wtedy von Schonberg prosił kniazia o 100 tysięcy grzywien i podobno uzyskał zapewnienie wypłacenia jakiejś kwoty. Do Prus Zakonnych wyjechał poseł moskiewski Konstanty Timofiejewicz Zamycki, który miał sprawdzić gotowość Zakonu do wojny. Wkrótce Albrecht rozpoczął zaciągi w Brandenburgii i wysyłał kolejne prośby do Moskwy o pieniądze — 100 tysięcy grzywien w srebrze na wybicie złotych reńskich. Zamycki wrócił do Moskwy latem 1519 roku, kiedy Albrecht miał zamiar zaatakować Gdańsk. — Skąd Albrecht miał pieniądze na zaciągi wojska w Brandenburgii? — zapytała Karola. — Czy dostał je od Wasyla III? — Nie, najprawdopodobniej zaciężnych opłacił z kwot otrzymanych od książąt niemieckich i tamtejszej gałęzi Zakonu. Zaskakujące jest to, że pod koniec lipca rajcy gdańscy informowali króla polskiego o pomocy finansowej Moskwy dla Albrechta. Pieniądze faktycznie dotarły jesienią 1519 roku, a przywiezionego przez Iwana Charłamowa Niekrasowa srebra starczyło na 55 tysięcy florenów. Albrecht nie dostał więcej pieniędzy z Moskwy, mimo że prosił o to prawie do końca wojny zakończonej hołdem pruskim, uwiecznionym przez Jana Matejkę na słynnym obrazie. >— Z tego, co mówisz, nie wynika, że Wasyl III przekazał Albrechtowi więcej srebra — powiedział Łukasz. — Masz rację — kiwnąłem głową. — Była to wojna bardzo pomyślna dla strony polskiej, mimo że Polacy nie byli do niej przygotowani. Wojska Mikołaja Firleja, hetmana wielkiego koronnego, w maju 1520 roku podeszły pod mury Królewca, stolicy państwa zakonnego, a flota z Gdańska pobiła flotę krzyżacką na Zalewie Wiślanym. Gdańszczanie zajęli też Kłajpedę wywołując pożar w mieście i uprowadzając kilka statków. Atakowali również port w Bałdze. Potem Albrecht organizował rajdy na Warmię i w stronę Łowicza, ale że nie dotarły do niego posiłki z Niemiec, nie mógł dostatecznie mocno stawić czoła wojskom polskim. W 1521 roku podpisano rozejm. — Myślisz, że w tych atakach na porty brał udział okręt dowodzony przez von Kleena? — domyślał się Julek. — Tak, jestem tego pewny. Zastanawia mnie tylko gwałtowność ataków krzyżackich w kierunku Mazowsza. Może wkroczenie na rdzennie polskie ziemie miało przekonać Wasyla III, że Zakon może prowadzić zwycięską wojnę, tylko potrzebne są kolejne dotacje? Interesuje mnie także, którędy po zdobyciu skarbu przewożono go do zamku w Polsce? — Przez Gdańsk — Julek nie miał wątpliwości. — Gdańsk był dużym portem, w którym kręciło się zbyt wielu ludzi. Kogoś mógłby zainteresować statek z tak cennym ładunkiem — zauważyłem. — Powiedzmy, że popłynęli oni do Elbląga czy do Braniewa, to w takich miastach statek nie zwróciłby niczyjej uwagi? — powątpiewał zakonnik. — Gdyby łup przeładowano do mniejszych łodzi, a te wpłynęły rzekami w głąb lądu... — podpowiadałem. — Trzeba pamiętać, że wzdłuż brzegu Zalewu Wiślanego można było napotkać grupy polskich i zaciężnych żołnierzy. Ilu z nich powstrzymałby glejt wydany nawet przez króla polskiego? — Jeżeli Gdańsk i inne porty odpadały, to którędy oni przewieźli skarb? — dziwił się Krzysiek. — Warmia, pomijając akcję Albrechta, nie była nawiedzana przez wojnę, bo należała do Prus Królewskich, a więc żołnierze polscy nie łupiliby ziem, nad którymi panował polski król. Ja bym skarb przewoził przez Warmię. — Dobra, dość tych dywagacji — Krzysiek klasnął. — Jedźmy do Tyńca! Wróciliśmy do naszych aut i pojechaliśmy do niewielkiej miejscowości na zachód od Krakowa. Opactwo benedyktyńskie w Tyńcu, według legend, zostało założone w 1044 roku przez Kazimierza Odnowiciela, który próbował ustabilizować sytuację w kraju wzburzonym jeszcze po nawrocie do pogaństwa w latach trzydziestych XI wieku. Czemu wybrano akurat benedyktynów? Zakon ten założył Benedykt z Nursji w 529 roku w klasztorze na Monte Cassino. Celem nowego zgromadzenia była działalność misyjna prowadzona z powodzeniem w Irlandii i potem w Anglii. Benedyktyni starali się przykładem swej pracy wiedzy z książek gromadzonych w klasztornych bibliotekach emanować na okoliczną ludność. Pierwszy opat tyniecki Aron był biskupem krakowskim i otrzymał tytuł arcybiskupa, czyli zwierzchnika kościoła w Polsce. W drugiej połowie XI wieku w Tyńcu powstała romańska bazylika, a jej relikty są widoczne w obecnej budowli wzniesionej w XV i przebudowywanej w XVII i XVIII wieku. Badania archeologiczne doprowadziły do odnalezienia grobów pierwszych opatów tynieckich z cennymi romańskimi przedmiotami liturgicznymi. Klasztor w Tyńcu przypomina budowlę warowną, z prowadzącą pod górę drogą, z dwiema bramami, wjazdem załamującym się pod kątem prostym. Zostawiliśmy samochody na parkingu nad Wisłą i wróciliśmy do klasztoru. Niestety nie wpuszczono nas na dziedziniec, bo obiekt odwiedzały ważne osobistości, podobno sam premier. Julek dowiedział się od benedyktyna pilnującego bramy, że możemy przyjść zwiedzić klasztor po południu. Wróciliśmy do naszych aut i patrząc na Wisłę zastanawialiśmy się, co powinniśmy robić: czekać czy jechać do Krakowa. — Zatrzymajmy się u kogoś w ogródku — proponował Julek. — Do Krakowa wrócimy jutro. — Pójdziesz? — zagadnęła Baśka. — Pójdę — uśmiechnął się Julek. Było jak za dawnych lat. On, z tym swoim anielskim uśmiechem, poszedł zdobyć czyjeś zaufanie i załatwić nam nocleg. Czekając na jego powrót rozsiedliśmy się nad brzegiem opalając się. Baśce pierwszej znudziło się lenistwo. — Słuchajcie, a co my będziemy jedli na kolację? — zapytała. — Pójdę po jakieś zakupy. Dziewczyny, idziecie? Panie wstały i poszły szukać sklepu. Wróciły pół godziny później, w towarzystwie Julka. — Znalazłeś coś? — Łukasz zagadnął zakonnika. — Pewnie, zanocujemy w sadzie — Julek uśmiechnął się. Wsiedliśmy do aut. Julek pilotował mnie do gospodarstwa prawie nad brzegiem Wisły. Trzyizbowa chatka była pomalowana na pomarańczowy kolor. Gospodarzem był tu sześćdziesięcioletni mężczyzna o zdrowej, opalonej cerze, z gęstymi siwymi włosami i wąsami nieco okopconymi od fajki, którą lubił ssać, nawet kiedy nie była zapalona. Był średniego wzrostu, silnie zbudowany. Przywitał nas ubrany w białą koszulę i brązową kamizelkę. Na głowie miał słomkowy kapelusz. — To pan Józef— Julek przedstawił nam dziadka. — To moi przyjaciele — wskazał na nas. — Spora i dosyć pstrokata gromadka — staruszek przyglądał nam się mrużąc oczy. — W sadzie będzie wam dobrze, tylko wy pewnie przyzwyczajeni do luksusów, żeby woda i toaleta były, co? — Wiele lat razem wędrowaliśmy nie bacząc na niedostatki i niewygody — odpowiedział Julek. — Teraz mamy takie spotkanie po latach, trochę turystyczne, trochę wspominkowe. — A ognisko będziecie chcieli rozpalać? Bo ja tam mam piękne grusze i... — Mamy grilla — Łukasz uprzedził ewentualny zakaz. — Wiemy, co trzeba robić, żeby przy okazji nie spalić panu całego sadu — zapewniał gospodarza. — Dobrze — gospodarz kiwał głową. — Panie mogą się wykąpać w łazience, ale dla panów już wody nie starczy. — To nic — Julek lekceważąco machnął ręką. — Skoczymy do Wisły i po kłopocie. — Tak? — pan Józef roześmiał się. — Powodzenia! Tak chichotał, że aż poczerwieniał na twarzy. Taki rozbawiony poszedł do szopy, skąd po chwili dobiegł nas dźwięk piły mechanicznej. — Musimy zabrać tabory z samochodów i rozstawić namioty między drzewami — dyrygował nami Julek. W wehikule miałem dwa namioty: jeden szefa, duży, czteroosobowy i mniejszy, mój, z którym zawsze wybierałem się na wycieczki. Swój namiot miał też Łukasz. Panie ulokowaliśmy w płóciennej willi pana Tomasza, ja zamieszkałem z Julkiem, a Łukasz z Krzyśkiem. Ustawiliśmy namioty około pięćdziesięciu metrów od domu pana Józefa, między gruszami otoczonymi drucianą siatką. Zostawiliśmy bagaże i postanowiliśmy pójść do klasztoru. — Na wycieczkę? — zagadnął nas gospodarz widząc, jak całą gromadą wychodzimy. — Tak — odpowiedzieliśmy. — To dobrze — staruszek pokiwał głową. Poszliśmy i po półkilometrowym marszu wykonaliśmy odwrót, bo jak się okazało ważna osobistość przyjmowała teraz równie ważnego gościa zza granicy i policjanci nie pozwolili nam nawet zbliżyć do klasztornych murów. — Co tak szybko? — dziwił się pan Józef widząc nas z powrotem. Tylko Julek był na tyle spokojny, by opowiedzieć gospodarzowi o naszych perypetiach. My byliśmy wściekli. — Rozbijają się limuzynami za nasze, czyli podatników pieniądze, mają lekką pracę, za którą nikt ich nie rozlicza i do tego zajmują sobie zabytek, jakby to był ogródek w pubie z piwem — grzmiał Krzysiek. Panie postanowiły utopić smutki pod prysznicem i poszły się wykąpać. Julek, kiedy tylko koleżanki zniknęły nam z oczu, wyjął ze swojej torby podróżnej kąpielówki i ręcznik. — Idziemy się kąpać w Wiśle? — zaproponował. — Nie mam kąpielówek! — protestował Łukasz. — Na golasa! Jak za starych dobrych czasów! — ucieszył się Krzysiek. On też wziął ręcznik. Szybko przebrałem się w kąpielówki i ścigając się pobiegliśmy przez sad w kierunku brzegu Wisły. Julek był najszybszy, bo wystartował pierwszy. Byłem drugi i biegłem tuż za przyjacielem. W porę zauważyłem niebezpieczeństwo, przyhamowałem i podtrzymałem Julka, który chwiał się na krawędzi sześciometrowego klifu. Łukasz i Krzysiek dołączyli do nas i wspólnie wypatrzyliśmy zejście na piaszczystą łachę u naszych stóp. W tym miejscu był leniwy nurt, bo znajdowaliśmy się po wewnętrznej stronie zakrętu rzeki. Zrzuciliśmy ubrania, zostawiliśmy ręczniki i pobiegliśmy w kierunku Wisły. Dopiero kiedy wbiegliśmy do wody, poczuliśmy, że coś jest nie tak. To nie był ściek, ale też i nie była to ta sama Wisła, w której kąpaliśmy się kiedyś. Zaraz wyszliśmy obwąchując swoje ramiona. — Co teraz zrobimy? — niepokoił się Łukasz, — Będziesz płakał, kiedy dostaniesz wysypki — Krzysiek próbował żartować. — Julek, to był twój pomysł. — W sadzie widziałem pompę — podpowiedział przyjaciel. Wspięliśmy się piaszczystą ścieżką do sadu i w rogu znaleźliśmy pompę. Nie byliśmy pewni, czy była sprawa, bo odłaziły z niej wielkie płaty niebieskiej farby ukazując pokłady ukrytej pod nią zielonej. — Będę pompował — zaoferowałem się. — O nie, ty jeden z nas byłeś komandosem — zaprotestował Krzysiek. — Na tobie przetestujemy urządzenie. Łukasz i Krzysiek machali pół minuty, nim skrzypiąca pompa wydała z siebie pierwszy haust brudnej wody. Potem leciała już krystalicznie czysta i kiedy tylko zanurzyłem pod nią ręce poczułem też, że była równie zimna. Parskałem, trząsłem się, pokryłem gęsią skórką, ale taka kąpiel była niezwykle orzeźwiająca i zmyła brud z rzeki. Koledzy powtarzali po mnie te same manewry, każdy aż wzdychał, kiedy poczuł na sobie lodowate krople, ale potem byli szczęśliwi. Koleżanki, które wróciły do namiotów później niż my, nie potrafiły rozszyfrować powodu naszego dobrego nastroju i tego, że sami zaczęliśmy robić kolację. Krzysiek i Łukasz zajęli się grillem, ja przygotowaniem sałatek, a Julek gotowaniem wody na maszynce gazowej. Dla niego wybraliśmy to zadanie, bo zajęty był czytaniem jakiegoś tomiku wierszy i jak przed laty próbował nas zainteresować poezją. Kiełbaski i kaszanka pachniały na tyle kuszącą, że przyszedł do nas pan Józef. Kto wie, może chciał sprawdzić, czy nie spalimy mu sadu, a może po prostu chciał z kimś porozmawiać? Zaprosiliśmy go na koc rozłożony na trawie. — Jak kąpiel w Wiśle? — zapytał Julka. — To było przeżycie mrożące krew w żyłach, ate potem hartowaliśmy nasze żelazne organizmy pod pańską pompą — odpowiedział nasz kolega. Staruszek roześmiał się. — Czasami woda w rzece jest dobra do kąpieli, najlepsza wiosną, bo wtedy jest dużo wody, a lato tego roku jakieś takie suche tu na południu. A wy do Tyńca przyjechaliście tak tylko, żeby zobaczyć klasztor? — Czego innego można by tu szukać? — zdziwiłem się. — Skarbu — wyszeptał pan Józef. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY NA SZLAKU PROFESORA KRAKA • NOCNY SPACER DO OPACTWA • TAJEMNICZE SPOTKANIE KRZYŚKA • PRZED OBRAZEM ŚWIĘTEGO BENEDYKTA • KŁÓTNIA MIĘDZY PRZYJACIÓŁMI To co powiedział pan Józef musiało wzbudzić nasze zainteresowanie, a staruszek widząc naszą reakcję, tylko zadowolony podkręcił wąsa. — Jakiego skarbu? — wykrztusiła w końcu Baśka. — Takiego, co go benedyktynom przekazano na przechowanie — odpowiedział pan Józef. — Kiedy to było? — zapytałem. — A dawno... — Najlepiej niech pan nam wszystko opowie od początku, bo my lubimy słuchać takich historii — mówił Julek. — Widzę, że lubicie — pan Józef kiwał głową. — Temu panu — wskazał na Krzyśka — to aż w oczach coś zabłysło, jak powiedziałem o skarbie. — Proszę — Łukasz podał panu Józefowi na talerzyku porcję kiełbasy, musztardę i chleb. — Najpierw niech pan zje. Jedliśmy w milczeniu oczekując, kiedy tylko nasz gospodarz zacznie opowieść. On zjadł, podziękował za poczęstunek, wyjął fajkę, kapciuch z tytoniem i wypuszczając pierwszy kłąb dymu, zapatrzył się w kierunku zachodzącego słońca. — Był tu u mnie kilka razy taki pan, co mówił, że szuka królewskiego depozytu — opowiadał pan Józef. — Niewysoki, siwy, z bródką, w okularach, z niewielkim brzuszkiem — Julek opisywał profesora Kraka. — O, ksiądz zna go? — ucieszył się staruszek. — Wszyscy go znaliśmy, to był nasz nauczyciel z liceum. Niestety, zmarł niedawno. —To szkoda, dobry był z niego człowiek. Niedumy, historię i języki znał — pan Józef zamyślił się. — On to nawet kiedyś mówił, że jak on nie znajdzie tego skarbu to przyśle swoich następców. To wy jesteście? — Tak — powiedziała Baśka. — Profesor w testamencie kazał nam odszukać ten skarb. — To pewnie wam też napisał co trzeba o Tyńcu? — Właśnie ani słowa — odparł Julek. —— Ten wasz profesor przyjeżdżał tu dawno temu, był ze trzy razy na dwa dni — wspominał pan Józef. — Chodził do klasztoru i mówił, że jego zdaniem obraz świętego Benedykta kryje wskazówki, ale jakie, nigdy nie wspominał. Mówił tylko, że jacyś piraci zdobyli na morzu wielki skarb, pieniądze, które mieli dostać Krzyżacy i ci rozbójnicy oddali wszystko królowi polskiemu, a ten kazał wszystko ukryć na później. Skarb schowano tak, żeby nikt go nie znalazł w jakimś warownym miejscu i tyle. — Pan widział ten obraz, o którym mówił nasz profesor? — zapytała Karola. — Mało to razy? — pan Józef wzruszył ramionami. — Oprócz świętego są na nim jakieś trzy niewiasty. — Trzy, jak trzy słowa-klucze — powiedział Krzysiek. Musieliśmy opowiedzieć panu Józefowi o zagadce, jaką nam zostawił profesor Krak, a staruszek słuchał naszej opowieści z zainteresowaniem. Jeszcze długo wieczorem rozmawialiśmy o różnych sprawach, o tym, jak rodzice pana Józefa przekazali mu swoje gospodarstwo, jak ludzie żyli tu bezpiecznie, może niezbyt bogato, ale spokojnie. Także o tym, jak panu Józefowi jest smutno, bo jego żona wyjechała do sanatorium, a on nie mógł jej towarzyszyć, bo trzeba pilnować sadu. Po kolacji z Daniela poszedłem do pompy umyć naczynia. Pompowałem, a koleżanka myła w wiadrze naczynia. — Niesamowite — szeptała Daniela, tak widocznie nastrajała ją ta pora przed zmrokiem. — Nocujemy w tym samym miejscu co profesor Krak i jesteśmy tak jak on blisko rozwiązania zagadki. — Raczej nie — stwierdziłem. — Czemu nie wspomniał nam ani razu o tym tropie? Myślę, że uważnie go przebadał i uznał za fałszywy. — Czemu? — Myślisz, że nasi rozbójnicy specjalnie ufundowali ten obraz, a może byli tu i dopasowali szyfr z kluczami, które odkryjesz na Wawelu i tu, stojąc przed tym obrazem? Po co mieliby to robić? Musimy poczekać do rana, zobaczymy ten obraz, to porozmawiamy. Wróciliśmy do obozowiska, zostawiliśmy naczynia, żeby się wysuszyły i każde z nas poszło do swojego namiotu. Słyszałem, jak dziewczyny jeszcze długo o czymś rozmawiały. Julek cicho chrapał leżąc na prawym boku, a jego bose stopy wystawały z mojego namiotu. Długo nie mogłem zasnąć, spałem niespokojnie. Było duszno i w środku nocy obudziłem się, w samą porę, by usłyszeć cichy zgrzyt zamka błyskawicznego. Ktoś otwierał namiot. Leżąc nasłuchiwałem. Ktoś chciał wpuścić do namiotu świeże powietrze, a może wybrał się na spacer? Słyszałem tylko cichy szelest, kiedy ktoś szedł po trawie. Starając się nie robić hałasu, usiadłem i ostrożnie wyjrzałem z namiotu. Widziałem, że brezentowa willa pana Tomasza i namiocik Łukasza były szeroko otwarte. Po ciemku wymacałem spodnie i koszulę. Sprawdziłem, czy w kieszeni dżinsów mam latarkę, zabrałem jeszcze tenisówki i wyszedłem ze swojego domku. Na niebie królował jasny krążek księżyca. Było bardzo jasno. Szybko ubrałem się i dyskretnie zajrzałem do dziewczyn. Brakowało tylko Karoli. W namiocie Łukasza dla odmiany było pusto. W którą stronę oni poszli? Od domku pana Józefa dobiegł mnie cichy warkot. Tam czuwał pies gospodarza, który nikogo w nocy by nie przepuścił nie szczekając na niego. Za jednym płotem był sąsiad, za drugim pole pszenicy. Zostawała tylko droga do Wisły, nad klif. Poszedłem tam i ostrożnie wyjrzałem na brzeg. Z góry zobaczyłem świeże ślady na ścieżce prowadzącej w dół i cień kogoś stojącego przy ścianie. Sylwetka przypominała mi Łukasza, który stał odwrócony do mnie plecami obserwując coś za zakrętem. Po chwili poruszył się i zniknął mi z oczu. Stojąc na nadbrzeżnym piasku ostrożnie wyjrzałem za róg. Sto metrów przede mną za uschniętym drzewem czaił się Łukasz. Dalej, przed nim, na brzegu widziałem dwie postaci maszerujące w kierunku opactwa. Czyżby Krzysiek i Karola postanowili odwiedzić klasztor tej nocy? Skradałem się za nimi, kiedy szli u podnóża skały, na której stało opactwo. Zastanawiało mnie, jak chcą dostać się do środka, skoro na noc zapewne zamykano wszystkie wejścia. Najpierw Krzysiek i Karola zniknęli za załomem skały, przy parkingu, na którym w południe czekaliśmy na powrót Julka. Odczekałem, aż śledzący ich Łukasz także skręcił w prawo i szybko dobiegłem do zakrętu. Ostrożnie wyjrzałem i zaniepokoiłem się nie widząc nikogo. Postanowiłem zakraść się na wzgórze po północnym zboczu porośniętym u podnóża krzakami, a wyżej starymi dębami i lipami. Kiedy dotarłem do końca linii krzewów, zobaczyłem Krzyśka i Karolę stojących pod podpartym drewnianymi konstrukcjami murem opactwa. Tylko gdzie był Łukasz? Rozglądałem się, alei nigdzie go nie dostrzegłem. Wycofałem się i szerokim łukiem idąc w prawo dotarłem do murów opactwa i podchodziłem do bramy, przy której byli Krzysiek i Karola. Ostatnie metry pokonałem na czworaka. W samą porę, bo usłyszałem, jak nadjechał jakiś samochód. —— Co słychać? — usłyszałem czyjś młody głos. — W porządku — odpowiedział Krzysiek. — To moja koleżanka, Karola. — Szkoda, że ja nie mam takich ładnych współpracowniczek — nieznajomy komplementował Karolę. — Kiedy wykopiecie ten skarb? — Nie wiem. Jutro Paweł, ten koleś, o którym ci opowiadałem, będzie oglądał obraz w klasztorze, to może czegoś się dowiemy. — Nie mógłbyś go przycisnąć? — To trudny typ. — No dobra, to pamiętaj o nas. Rozległ się trzask drzwiczek i chrzęst kół na drodze, kiedy auto odjechało oświetlając całą okolicę. Wtedy, w świetle reflektorów zauważyłem cień sylwetki przyczajonego za drzewem Łukasza. Stojący przed bramą z pewnością go nie widzieli, a mnie to co widziałem wystarczyło. Ułożyłem się na ziemi i czekałem, co teraz nastąpi. — To był ten człowiek, któremu jesteś winny pieniądze? — zapytała Karola. — Pracownik tego człowieka — odparł Krzysiek. — Miły młody człowiek. — Miły, ale do czasu. Zacznie się niecierpliwić i wiesz, jak mogę skończyć. — Póki kusisz go tym skarbem, nic ci nie zrobi, ale co będzie, jak Paweł znajdzie skrytkę i niczego ci nie da? — Dlatego w decydującym momencie trzeba będzie go uprzedzić albo odwrócić jego uwagę. — Ciekawe, jak chcesz to zrobić? — Moja w tym głowa. Musimy wracać. — Czemu umówiłeś się z nim aż tu? — Po pierwsze, nikt z naszych przyjaciół nas tu nie wypatrzy. Po drugie, zaraz wrócimy i zobaczymy, czy wszyscy smacznie śpią. — A jak nas zobaczą? — To powiemy, że wyszliśmy na spacer. Przecież to prawda. Słyszałem, jak zaszeleściły trawy, kiedy Łukasz zaczął wycofywać się, by zdążyć do obozu przed Krzyśkiem. — Co to było? — Karola zaniepokoiła się. — Pewnie Paweł nas tu wyśledził — Krzysiek roześmiał się. — Chodź! — Ja się boję — szepnęła Karola. Na dole, na tle rozjaśnionej światłem księżyca wody Wisły, mignął cień biegnącego Łukasza. Krzysiek wziął Karolę za rękę i zeszli drogą w kierunku parkingu. Wiedziałem, że Łukasz miał szansę odbiec dostatecznie daleko, żeby Krzysiek go nie zauważył. Zerwałem się na równe nogi i chciałem przebiec koło bramy, potem przez wieś dobiec do gospodarstwa pana Józefa, nie bacząc na psa przeskoczyć przez płot i schować się w namiocie. Właśnie mijałem załom muru przy bramie, kiedy poczułem silne uderzenie w kostki i poleciałem ku ziemi. Na szczęście w porę ułożyłem ręce i coś co mogło być twardym lądowaniem zamieniło się w przewrót. Błyskawicznie obróciłem się, by zobaczyć, kto podstawił mi nogę. Z cienia wyszedł zakonnik ubrany w czarny habit. Był wysoki, szczupły, łysy, w wieku około sześćdziesięciu lat. Miał nos przypominający haczyk i patrzył na mnie z dobrotliwym uśmiechem. W ręku trzymał gruby kostur. — Dobry wieczór — powiedziałem prostując się. — Od kiedy to benedyktyni tak traktują wędrowców? — Zawsze dobrze traktujemy przybyszy — odparł zakonnik. — Szczególną uwagę zwracamy na tych, którzy czają się w cieniu, przy murach, podsłuchują, odbywają tajemnicze schadzki. — Chyba powinienem się wytłumaczyć... — zakonnik przerwał moją wypowiedź unosząc dłoń. — Chodź tu, drugi tajemniczy wędrowcze — odezwał się. Zza muru wyszedł Julek. — Co ty tu robisz? — zdziwiłem się. — Spiętrzenie do kwadratu — starszy zakonnik roześmiał się. Patrząc na minę Julka nie mogłem się powstrzymać i też wybuchnąłem śmiechem, którym zaraził się Julek. Oparłem się o drzewo łapiąc oddech. — Wyjaśnij koledze z konkurencji co tu robimy — poprosiłem Julka. — Franciszkanie i benedyktyni nie konkurują — zaprotestował Julek. — No, jeśli już, to jest to zdrowa konkurencja, ale cel przyświeca nam ten sam — zapewniał duchowny z kosturem. — Może przestaniecie się tak chichrać i powiecie, co się tu wyprawia? — To długa historia — powiedziałem. — To zapraszam — zakonnik gestem wskazał nam drogę. Poprowadził nas do pomieszczenia nad bramą. Usiedliśmy tam przy prostym drewnianym stole, na prostych krzesłach, przy zwykłej lampie. Zakonnik podał nam szklanki z herbatą. — Paweł, Julek — przedstawiłem nas. — Brat Jan — uśmiechnął się zakonnik. — Opowiadajcie, bo strasznie mnie intrygują ludzie, którzy podglądają innych. Na zmianę opowiadaliśmy naszemu gospodarzowi dzieje naszej dziwnej wyprawy poszukiwaczy skarbu. — Tego profesora to pamiętam — powiedział brat Jan. — Wpatrywał się w obraz, robił szkice, notatki, a potem nagle przestał przyjeżdżać. — Niedawno zmarł — wyjaśnił Julek. — A chcielibyście zobaczyć ten obraz? — Teraz? — upewniałem się. — Może powinniśmy przyjść tu z resztą? Tak byłoby chyba uczciwiej. — Przecież nie chcemy sami wydobyć tego skarbu — zauważył Julek. — Tu nie ma żadnych skarbów, poza jednym, wiedzą — odparł brat Jan. Zabrał latarnię, sprawdził zamknięcie bramy i poprowadził nas do kościoła. Dwuwieżowa fasada kościoła wybudowana w XVII wieku sprawiała wrażenie skromnej, ale w ciemnościach, rozświetlona tylko latarnią, przejmowała swym surowym pięknem. Przeszliśmy do wschodniej nawy, gdzie znajdował się ołtarz z wizerunkiem świętego Benedykta. — Te malowidło nie pochodzi z XVI wieku — powiedziałem, kiedy na nie spojrzałem. — Nie, namalował to Andrzej Radwański w drugiej połowie XVIII wieku — brat Jan przyznał mi rację. — Podobno inspirował się przekazami o poprzednim obrazie, a właściwie średniowiecznym fresku, który był w tym miejscu. — Paweł, nie rezygnuj tak szybko — Julek zatrzymywał mnie. — Przecież profesor Krak nie przyjeżdżał tu bez powodu. Coś musi być w tym obrazie. — Z prawej strony masz postać kobiety z wędzidłem... — zacząłem analizę. — To jedna z cnót. Wstrzemięźliwość — wtrącił brat Jan. — Poniżej świętego Benedykta jest Ziemska Wenus z tablicą z wizerunkiem nagiej kobiety i kałamarzem w kształcie serca — kontynuowałem. — Powyżej, na tle globu, jest Wenus Niebiańska podająca świętemu Benedyktowi jakąś księgę. — Księgę naszej Reguły — dopowiedział zakonnik. — Święty Benedykt jest zawieszony pomiędzy symbolami miłości czystej, niebiańskiej oraz ziemskiej, czyli nieczystej. To Wstrzemięźliwość podtrzymuje Księgę Reguły, a Wenus Niebiańska trzyma dłoń na ramieniu zakonnika, jakby go prowadziła. Benedykt pisze w księdze piórem unurzanym w tuszu z kałamarza podsuniętym przez Wenus Ziemską. To przypomina mi sceny podpisywania cyrografu, tylko tu Benedykt wyrzeka się spraw ziemskich. Popatrzcie na wzrok postaci. Wenus Niebiańska patrzy nas piszącego Benedykta, a on na nią. Wstrzemięźliwość z pewnym rodzajem odrazy, ale i zaciekawienia, spogląda na wizerunek nagiej niewiasty, a Weims Ziemska z żalem spogląda w niebo. — Gdzie tu wskazówka prowadząca do skarbu? — zastanawiał się Julek. — Skoro to tylko próba powtórzenia fresku lub, co bardziej prawdopodobne, własna inwencja twórcy, to nie odnajdziemy tu żadinyeh drogowskazów — stwierdziłem. — Ejże, młody człowieku! — brat Jan żartobliwie zmrużył oko. — To dosyć klarowne pokazanie, co powinno być celem naszego życia, czym powinniśmy się kierować. — Może dotyczy to tylko zakonników? — odparłem. — Jesteś pewny? Zostańcie tu, ja sprawdzę furtę, a wam chwila zadumy może w czymś dopomoże? Zakonnik zostawił nas samych. Julek oddał się modlitwie, a ja usiadłem w ławie i patrzyłem na obraz teraz oświetlany tylko płomieniem świecy. W cichym, pogrążonym w mroku kościele wszystko nabierało mocniejszej wymowy. Wpatrywałem się w postaci świętego Benedykta i Wenus Niebiańskiej, którzy wydawali się być zajęci tylko sobą, na wzrok Wstrzemięźliwości, na kałamarz. Kiedy mój wzrok błądził po obrazie, zdawało mi się, że bliski jestem dotarcia do sedna zagadki, ale zaraz gdzieś ta jedna myśl umykała niczym płoche zwierzę, niczym przed laty Daniela. Myśl o niej przywróciła mnie do realnego świata. Zerknąłem na Julka, który przyglądał mi się z uwagą. Po chwili wrócił do nas brat Jan. — I wydumaliście coś? — zapytał nas. — Nic — pokręciłem głową. — Tak ci się tylko zdaje — brat Jan uśmiechnął się. — Czasami wystarczy choćby chwilę wyciszyć się, otworzyć, by świat oglądać trochę inaczej. Już świta, chyba powinniście wrócić do swoich. Wyszliśmy na dziedziniec, potem przez obie bramy na aleję prowadzącą do opactwa i przeszliśmy do wioski. Był chłodny poranek. Szliśmy z Julkiem milcząc, każdy z nas był zajęty swoimi myślami. Doszliśmy do gospodarstwa pana Józefa. Jego pies, duży mieszaniec, na nasz widok tylko niespokojnie się poruszył i zaraz zamknął oczy, by dalej spać. Wróciliśmy do obozowiska, gdzie czekał na nas komitet powitalny. Nasi przyjaciele siedzieli otuleni w śpiwory, koce wokół maszynki gazowej, na której w czajniku gotowała się woda. — Nareszcie — przywitał nas Krzysiek. — Powiecie nam, gdzie tak długo byliście? — W opactwie — odpowiedział Julek. — Nie mogliśmy zasnąć i poszliśmy na spacer — wtrąciłem się, bo nie wiedziałem, co powie Julek. — Przy opactwie spotkaliśmy zakonnika, który zapytał nas, co tam robimy i tak od słowa do słowa... — Obejrzeliście obraz — domyśliła się Karola. — Powiecie nam, co od-kryliście? — Nic — wzruszyłem ramionami. — Nic, co by pchnęło nasze poszukiwania, ale sami o tym wkrótce się przekonacie, kiedy pójdziemy tam razem. — Nie pójdziemy! — oświadczył Krzysiek. — Działacie samodzielnie, więc proponuję wykluczyć was z naszej grupy. Co wy na to? — Nie oszukujmy się, bez Pawła i Julka nie znajdziemy tych słów-kluczy, nawet gdybyśmy się o nie potknęli — stwierdziła Baśka. — Poszukajmy skarbu, spełnijmy wolę profesora Kraka i wtedy możemy się na siebie obrażać. Jeżeli chcieli obejrzeć ten obraz sami, w porządku! Przecież niczego przed nami nie ukrywają. — Jesteśmy blisko odkrycia skarbu i musimy ustalić, co z nim zrobimy, kiedy go znajdziemy — zaczął Krzysiek. — Po tylu trudach nie stać nas, byśmy oddali złoto czy srebro państwu tak za nic, za uścisk ręki ministra. — Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu — apelował Julek. — Krzysztofie, wiesz gdzie szukać skrytki? — Na zamku w Ogrodzieńcu albo tu, w Tyńcu — odparł Krzysiek. — Jak złamiesz szyfr? — dopytywał się Julek. — To moja... nasza sprawa — Krzysiek poprawił się patrząc na Łukasza i Karolę. — Wiemy, że jedno słowo klucz to Albrecht. Z tego co mówił Paweł, to on był władcą, który najwięcej spiskował przeciw królowi polskiemu. Drugie słowo będzie związane z Bonerem. Pewnie wystarczy dobrze poszukać w Krakowie, żeby dowiedzieć się o co chodzi. Trzecie słowo to na pewno Kaplica Zygmuntowska, wystarczy dobrze wszystko skojarzyć. — Łatwe — drwiła Daniela. — Tak się mądrzysz, bo jesteś po stronie świętoszków Pawcia i Julka — Karola ironicznie patrzyła na koleżankę. — Pewnie w odpowiednim momencie zrobisz słodką minkę i zabierzesz przynajmniej część dla siebie? — Nie potrzebuję pieniędzy — zaprzeczała Daniela. — Co się z wami stało? — pytałem zdziwiony. — Czy naprawdę myślicie, że ten skarb jeszcze gdzieś tam jest i tak łatwo uda się go odnaleźć? — Przyznasz, że nie jest to niemożliwe? — rzucił Krzysiek. — Jest możliwe, ale tylko wtedy, kiedy będziemy działać wspólnie. Pamiętacie, o co prosił profesor Krak? Co się z wami stało? Czy jakikolwiek skarb wart jest tego, byśmy na drugiej szali ułożyli naszą przyjaźń? — Jej już od dawna nie ma — drwiła Karola. — Jak to nie ma? — wzdrygnąłem się. — Pamiętacie, jak kiedyś odpowiadaliśmy na pytanie „Być czy mieć?". Woleliśmy być! Pamiętacie, co czuliśmy, kiedy na biwaku czytaliśmy książki zakazane przez władze? Nawet Krzysiek razem z nami czytał wiersze. — To była chwila słabości, młodzieńcze wygłupy — odparł Krzysiek. — Łukasz, czemu? — spojrzałem w oczy przyjaciela. Łukasz spuścił wzrok. — Kiedy będę bogaty, to zacznę być — odpowiedział. — Odbiło wam! — Baśka odłożyła kubek z herbatą. — Mam dość tej imprezy, tych poszukiwań. Nie tego chciał profesor. W życiu nie znajdziecie tego skarbu i niech tak pozostanie. Złoto przesłoniło wam oczy. Nie tego się po was spodziewałam. Nie chcę ważyć złota i przyjaźni, dlatego nie przyłączę się do grupy Pawła. Żegnajcie! — odeszła do namiotu zostawiając nas milczących. — To faktycznie bez sensu — po chwili mruknęła Daniela. Wstała i zaczęła w namiocie pakować swoje rzeczy do torby. Wstaliśmy z Julkiem i poszliśmy do Danieli. — Jedźcie do miasta, ja na razie mam też dosyć — oświadczyła Daniela patrząc na nas gniewnym wzrokiem. Nie czułem żadnej winy, że tak nagle doszło do rozdarcia naszej grupy, a reakcja przyjaciółki bardzo mnie zabolała. Wyszedłem do sadu. W oddali widziałem, jak Baśka z plecakiem idzie w kierunku Wisły gniewnie stawiając długie kroki. Julek próbował jeszcze porozmawiać z Daniela, ale bezskutecznie. Ona wsiadła do swojego peugeota i odjechała w kierunku bramy gospodarstwa. — Co się porobiło — mówił Julek z niedowierzaniem kręcąc głową. — Wszystko się rozsypało... — Co gorsza, nie możemy zrobić tego co Basia — powiedziałem. — To ty nie możesz! — Julek poprawił mnie. — To prawie twój obowiązek — w jego głosie czułem ironię. — Julek! — prosiłem go. — Wiem — zakonnik skinął głową. — Jedźmy do hotelu. Karola demonstracyjnie opuściła namiot, który z Julkiem spakowaliśmy, podobnie jak ten, w którym mieliśmy spać. Zebraliśmy nasze rzeczy do wehikułu i podobnie jak Daniela pojechaliśmy do Krakowa. Julek milczał całą drogę. Zostawiłem wehikuł pod „Krakowiakiem" i poszedłem do pokoju odespać nocne przygody. Po obiedzie powędrowałem na piechotę na krakowską Starówkę zabierając przewodnik po Krakowie. Przy ulicy Dominikańskiej, blisko skrzyżowania z Grodzką, znalazłem niewielką ciastkarnię, o której słyszałem, że ma długą tradycję. W środku, na półkach, w chłodniach cieszyły oko oszałamiająco pachnące wyroby cukiernicze. Zamówiłem czekoladę na gorąco i dwa ciastka. Po godzinie wypiłem drugą czekoladę i już wiedziałem, dokąd muszę iść, by szukać śladów Bonera. Wyszedłem z lokalu i skręciłem w lewo, w kierunku bazyliki Świętej Trójcy, a za nią na Planty. Chciałem się przejść po tym pięknym miejscu, by nacieszyć się ciszą tego miejsca, tak kontrastującą z rozgadanym, wirującym tłumem na Rynku. Tu przychodzili ludzie, którzy szukali spokoju. Do tego Planty miały ten urok, który w Warszawie można było odnaleźć tylko w Łazienkach. Tu było czuć tę wielowiekową historię miasta, kiedy mijało się ławki nawiązujące kształtem do czasów secesji, prawie widziało się damy w zdobnych kapeluszach i panów z laskami i cylindrami. Była tu dziwna atmosfera dostojnego lenistwa. W tak magicznym miejscu ujrzałem Daniele, jak szła wolno stawiając kroki, ubrana w dżinsy, koszulę wypuszczoną na wierzch, z małym plecaczkiem kołyszącym się jej na ramieniu. Widziałem, że wyszła tu, by ochłonąć, przemyśleć. Szedłem za nią zastanawiając się, czy podejść, czy skręcić i pomaszerować swoją drogą. Nagle za mną rozdźwięczał się dzwonek rowerowy. Daniela obejrzała się i zobaczyła mnie. Na jej twarzy widziałem złość i zaskoczenie. — Szpiegowałeś mnie? — rzuciła oskarżenie. — Nie, raczej szukałem tu tego samego co i ty — odpowiedziałem. — Byłem w cukierni i czytałem o Krakowie — pokazałem jej przewodnik. — Nie poddałeś się. —Nie. — W sprawie skarbu przejawiasz zdecydowanie, a kiedy chodzi o mnie, t0„. — Nie potrafię — przyznałem. — Czego tu szukałeś? — Odpowiedzi na dręczące mnie pytania. — I znalazłeś? — Tak. Znalazłem ciebie. — To, dokąd idziemy? — Daniela podeszła bardzo blisko mnie i patrzyła mi w oczy. — Na Rynek, do galerii, a potem do kamienicy Bonerów — wykrztusiłem. To była zła propozycja, bo widziałem, że nie takiej odpowiedzi oczekiwała moja przyjaciółka. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY KTO NAS ŚLEDZIŁ W KOŚCIELE MARIACKIM? • BONER NA OBRAZIE JANA MATEJKI • W KAMIENICY BONERÓW • MŁODY FAN DANIELI • MAMY DRUGI KLUCZ DO SZYFRU Ulicą Sienną wyszliśmy na Rynek, wprost na pomnik Adama Mickiewicza, stojący przy Sukiennicach. Autorem alegorycznej kompozycji postawionej w 1898 roku był Teodor Rygier. Na lewo od nas wyjście z ulicy Grodzkiej zamykała sylwetka niewielkiego kościoła Świętego Wojciecha, który podobno stoi w miejscu, gdzie przed wiekami była świątynia pogańska, już na przełomie X i XI wieku zastąpiona kościołem chrześcijańskim. Nas bardziej interesowała najsłynniejsza budowla sakralna Krakowa — kościół Mariacki. Jej początki są związane ze sprowadzeniem do Krakowa w 1221 roku dominikanów, którzy rozpoczęli budowę romańskiej bazyliki pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Inwestycję tę mógł przerwać najazd tatarski w pierwszej połowie XIII wieku. Pod koniec tego stulecia zaczęła się budowa ceglanej, gotyckiej hali. Kościół był stale upiększany i przebudowywany. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że o tej porze we wnętrzu nie było wielu turystów i mogliśmy we względnym spokoju cieszyć się widokiem niezwykłej architektury. Z kruchty zeszliśmy po kilku stopniach, między kaplicami Matki Boskiej Częstochowskiej oraz Świętego Antoniego, a potem stanęliśmy zafascynowani. Odżyły wspomnienia wycieczki z czasów licealnych, kiedy ciekawość walczyła ze zniechęceniem do przeładowanego programu zwiedzania. Wtedy nie mieliśmy takich doświadczeń jak obecnie; teraz upływ czasu sprawił, że zachłannie czerpaliśmy wrażenia, jakbyśmy bali się, że nie starczy nam życia, by wszystko zobaczyć. W oddali jak mityczny skarb błyszczał złotymi zdobieniami ołtarz Wita Stwosza. Przed nim na belce tęczowej umocowany był krucyfiks. Barokowe ołtarze boczne, arkady, światło ukośnie wpadające do wnętrza, sklepienie znajdujące się dwadzieścia osiem metrów nad naszymi głowami powodowały, że wszystko tu wydawało się monumentalne i lekkie zarazem. Cienie i jasne plamy światła kontrastowały i przenikały się tworząc odpowiednią atmosferę i do modlitwy, intymnej rozmowy z Bogiem, i do podniosłych uroczystości. Podeszliśmy do ołtarza głównego, powstałego ze składek mieszczan krakowskich w latach 1477—1489. Do dziś jest jednym z najwspanialszych przykładów sztuki gotyckiej. Na ucho opowiadałem Danieli, jak w 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny zdemontowano ołtarz i ukryto go w katedrze w Sandomierzu. Hitlerowcy znaleźli go tam i wywieźli do Rzeszy, ale na szczęście odzyskano go ze skrytki w zamku norymberskim. W cieniu ołtarza jest inne dzieło Wita Stwosza — kamienny krucyfiks z około 1491 roku ufundowany przez Henryka Slackera, mincerza królewskiego. Krążyliśmy po kościele. Daniela przyglądała się detalom, obrazom, a ja wypatrywałem nagrobków rodziny Bonerów. Kiedy je znalazłem, pokazałem kamienne tablice przyjaciółce. Nie znaleźliśmy żadnej podpowiedzi, były tu tylko inskrypcje nagrobne. Od jakiegoś czasu mój niepokój budził młodzieniec, który dyskretnie chodził za nami. Był przystojnym brunetem, ubranym w ciemną, doskonale na nim leżącą marynarkę, jedwabną białą koszulę, rozpiętą pod szyją, tak że widać było jego świeżą opaleniznę. Miał mocno zarysowaną szczękę, krótko przycięte włosy z prostą linią grzywki nad czołem. Jego brązowe oczy patrzyły na wszystko z widocznym ciepłem, ale mnie nie podobało się jego zainteresowanie Daniela. — Gapi się na mnie — przyjaciółka szepnęła mi do ucha, kiedy zauważyła przystojniaka. — Szkoda, że taki młody — dodała. Po tonie rozpoznałem, że chce, żebym był zazdrosny. — Oprócz tych dwóch osiłków był też kierowca samochodu — przypomniałem Danieli. — Powinieneś kręcić thrillery — Daniela zalotnie poprawiła włosy. — Chodźmy — objąłem ją ramieniem i wyprowadziłem ze świątyni. — Będziesz mnie teraz pilnował, będziesz moim bodyguardem? — zapytała, kiedy wyszliśmy na rozjaśniony zachodzącym słońcem Rynek. — Wszystko to przez zazdrość o jakiegoś młokosa? — Profesor Krak powiedział kiedyś, że zazdrosny mężczyzna to postać tragiczna — odpowiadałem. — Z jednej strony powinien ufać swojej partnerce, a z drugiej ma świadomość, że nie ma takiej siły, która potrafiłaby upilnować kobietę. — A pamiętasz, co wtedy odpowiedziała mu Karola? —Nie. — Zacytowała chińskie powiedzenie, że nie warto przywiązywać się do rzeczy, z którymi nie potrafisz rozstać się w ciągu trzech mrugnięć powiek i do ludzi, z którymi nie potrafisz biec przez ogród. Teraz przypomniałem sobie jaka potem rozgorzała dyskusja na temat: „Co autor tego stwierdzenia miał na myśli". Była to kolejna okazja do manifestacji naszego pełnego idealizmu spojrzenia na czekające nas życie. — Dokąd teraz zaprowadzisz mnie, by uchronić przed tym przystojniakiem? — dopytywała się Daniela wymownie patrząc na bruneta, który teraz stał dwadzieścia metrów od wejścia do kościoła i z kimś rozmawiał przez telefon komórkowy. — Tam — wskazałem na Sukiennice, Murowane kramy na krakowskim Rynku istniały już w XIII wieku. Pod koniec XIV wieku Marcin Lindintolde wzniósł długą murowaną halę z kramami umieszczonymi za ostrołukowymi arkadami. Handlowano tu suknami i cennymi materiałami. Sukiennice były otoczone drobną zabudową i bogatymi sklepami, a wszystko to usunięto w XIX wieku. Pod koniec tego stulecia władze miasta postanowiły na piętrze Sukiennic zorganizować zalążek Muzeum Narodowego, a jego zaczynem był podarowany przez Henryka Siemiradzkiego obraz „Pochodnie Nerona". Właśnie do galerii malarstwa polskiego prowadziłem Daniele. Miałem w tym ukryty cel, ale też zawsze lubiłem tu przychodzić, kiedy tylko byłem w Krakowie i miałem dostatecznie dużo wolnego czasu. Tu można było zobaczyć obrazy Marcelego Bacciarellego, Franciszka Smuglewicza, Michała Stachowicza, Wojciecha Komelego Stattlera, Piotra Michałowskiego, Jana Matejki, Henryka Rodakowskiego, Artura Grottgera, Józefa Chełmońskiego, Maksymiliana i Aleksandra Gierymskich, Józefa Brandta, Jacka Malczewskiego, Juliana Fałata, Władysława Podkowińskiego. Pamiętam, jak pierwszy raz, jeszcze w czasach szkolnych, ujrzałem słynną „Czwórkę" Chełmońskiego, o monumentalnych rozmiarach, perfekcyjnie oddającą dynamikę pędzącego powozu, rozpędzonych koni. Zazwyczaj jego kopie wiszące w domach to maleństwa paseczki, nędzne pocztóweczki. Nie da się opisać tego, co się czuje widząc oryginał „Szału" Podkowińskiego, obrazu, który wzbudzał wiele kontrowersji. Jak duży jest „Hołd pruski"? Ogromny, bo stojącemu przed nim widzowi wydaje się, że jest uczestnikiem historycznych wydarzeń. Chodziliśmy po salach, gdzie byli tylko nieliczni zwiedzający, niekiedy w zadumie siedzący przed ulubionym obrazem i delektujący się jego naturalnym pięknem. Jak w Luwrze, była tu atmosfera kontaktu z wielkimi dziełami sztuki, ale było o wiele spokojniej. Zatrzymaliśmy się przed „Hołdem pruskim" i usiedliśmy na miękkiej kanapie. — Co? — Daniela, kiedy ścisnąłem lekko jej rękę, wydobyła z siebie szept, jakim przemawiamy w salach muzealnych pod wrażeniem dostojeństwa miejsca. — Popatrz — zachęcałem ją. — Przed Zygmuntem Starym klęczy Albrecht Hohenzollern. Obok króla na podwyższeniu stoi mały Zygmunt August ze swoim ochmistrzem Piotrem Opalińskim. Za królem z mieczem zobaczysz: Hieronima Łaskiego, wojewodę siewierskiego z mieczem. Piotra Tomickiego, biskupa w infule, a za nim Jana Łaskiego, prymasa, Andrzeja Tęczyńskiego, chorążego krakowskiego z rozwiniętą chorągwią królewską, Krzysztofa Szydłowieckiego, kanclerza wielkiego koronnego z jabłkiem królewskim w ręku, Mikołaja Firleja, kasztelana krakowskiego, w czapce i najdalej na prawo, ubranego na czarno, pochylonego w stronę tłumu Seweryna Bonera. — Myślisz, że na obrazie Matejki znajdziesz wskazówkę? — dziwiła się przyjaciółka. — Przecież obraz powstał prawie cztery stulecia po ukryciu skarbu. — Masz rację, ale Matejko malował z ogromnym wyczuciem epoki i dbałością o szczegóły. Malarz mógł mieszkając w Krakowie dotrzeć do relacji o Bonerze, nawet plotek, które mogłyby być dla nas istotne. — I co? Widzisz coś ciekawego? — Nic — przyznałem. — Wygląda jakby kogoś karcił, gniewnie mu coś tłumaczył. — Masz rację — przyznałem. Nasze zwiedzanie trwało godzinę, co było za małą chwilą na pobyt w takim miejscu. Śpieszyło mi się, bo chciałem, byśmy jeszcze tego wieczora poszli do dawnej kamienicy Bonerów. Wyszliśmy na Rynek i skierowaliśmy się ku wschodniej pierzei. Narożnik ulicy Siennej zajmowała obszerna kamienica zwana Szarą, niegdyś należąca do potężnych rodów Zborowskich i Zebrzydowskich, która w czasie insurekcji kościuszkowskiej była kwaterą Tadeusza Kościuszki. Na prawo od niej stała kamienica Montelupich, z późnorenesansowym portalem, a jej dzieje wiążą się z początkiem poczty w Polsce za czasów Zygmunta Augusta. Trzecią kamienicą, którą pokazałem Danieli, była nosząca nazwę „Pod Jaszczurami"; to tu byliśmy w klubie. Ostatnią była ta z numerem 9, tak zwana Bonerowska, z dekoracyjną attyką. Weszliśmy do bramy z umieszczoną nad wejściem reklamą lokalu gastronomicznego. Mijaliśmy pomazane farbami w sprayu ściany i drzwi, wejścia do pubów i barów. Kiedy w nozdrzach poczułem charakterystyczny zapach frytek smażonych na starym oleju i zapiekanek, aż zrobiło mi się mdło. Widać, że turyści rzadko zachodzili w te miejsca, bo zgromadzeni tu młodzi ludzie przyglądali się nam nieufnie. Ręce Danieli lekko drżały i szybko objęła moje ramię, —Chyba nic tu nie znajdziemy — podpowiadała. W jednej z szyb zauważyłem, że w bramie stanął młodzieniec, który śledził nas w kościele Mariackim. Przed nami na podwórku był tłum młodzieży. Mocno przytuliłem Daniele. — Jakby nas rozdzielono, to krzycz! — szepnąłem do niej. Przyspieszyłem i jak taran wbiłem się pomiędzy chłopców i dziewczęta, Gdyby nie moje zdecydowanie, pewnie ktoś postanowiłby zatrzymać mój marsz, ja jednak pewnym krokiem zmierzałem ku wejściu do jakiejś dyskoteki. Rośli ochroniarze prowadzili „selekcję" kierując się tylko sobie znanymi kryteriami doboru tych, którzy mogli dostąpić zaszczytu wejścia do tego raju. Jeden z nich wypatrzył nas z daleka i ruszył w naszą stronę. — Oto prawdziwe średniaki — ucieszył się. — Dziś impra tylko dla trzydziesto- i czterdziestolatków — wyjaśnił nam. Położył ciężkie ręce na naszych ramionach i niczym ośmiornica przygarnął do siebie, postawił pieczątki na dłoniach i wepchnął nas do środka. — No, motyla noga, jesteście za młodzi! — wrzeszczał do tłumu. Spodziewałem się, że wśród papierosowego dymu w uszy uderzą nas dźwięki najnowszych, syntetycznych rytmów tworzących łomotliwą sieczkę, ale spotkała mnie miła niespodzianka. — Zatańczymy? — prosiła Daniela wciągając mnie na parkiet. Kiwało się tu kilkanaście par w podobnym wieku do naszego. Złota kula nad naszymi głowami obracała się odbijając w swych drobnych zwierciadłach błyski trójkolorowych świateł. Kogut z dawnego milicyjnego koguta migał od czasu do czasu omiatając wszystko zimnym, niebieskim blaskiem. — Pamiętasz to? — pytała Daniela przechylając głowę. Te takty piosenek „Republiki" zostały nam na zawsze w pamięci. Dorastaliśmy w czasach, kiedy słuchało się „Lady Punk" lub „Republiki". W naszym towarzystwie tolerowaliśmy się i łączyła nas fascynacja „Depeche Modę". Jednak teraz, kiedy usłyszeliśmy głos Grzegorza Ciechowskiego, razem z nim śpiewaliśmy. Na plaży jesteś ze mną pani, już nic nie zdoła mnie ocalić. Nie wszyscy w klubie tak dobrze pamiętali tekst, ale kiedy nadszedł czas na refren rozległo się zgodne: „W bikini śmierć!". Te same strofy wyśpiewywane na szkolnych imprezach były namiastką buntu, odrobiną wolności słowa, na jaką mogliśmy sobie wówczas pozwolić. Walczyły w nas wtedy sprzeczne uczucia, bo wiedzieliśmy, że wiatru zmian nie da się zatrzymać, ale mieliśmy też feralne uczucie dekadencji, bo nie wierzyliśmy, że dożyje tego nasze pokolenie. To samo działo się z nami teraz, kiedy tak jak przed laty śpiewaliśmy „Kombinat". Kombinat pracuje, oddycha, buduje. Kombinat to tkanka, ja jestem komórką. Nie wyrwę się, nie wyrwę się, teraz już wiem! Po kilku piosenkach podeszliśmy do baru, by napić się czegoś orzeźwiającego. Zamówiłem „napój firmowy", hit tej wspomnieniowej imprezy, a Daniela wybrała coś nowoczesnego — drinka w wysokiej szklance, mieniącego się kolorami tęczy. — Przepraszam, czy mógłby prosić panią o autograf? — naszą beztroskę przerwał męski głos. Natychmiast obróciłem się. Przed nami stał przystojniak z notesem i 4łu- gopisem w dłoni. Poznałem ten głos, to był ten sam człowiek, który spotkał się z Krzyśkiem przed opactwem w Tyńcu. — Widziałem panią w kościele Mariackim, ale wtedy nie wypadało podejść — mówił patrząc mojej przyjaciółce w oczy. — Słyszałem kiedyś pani recital w Sopocie i nawet w sklepach szukałem pani płyty, ale chyba pani niczego nie nagrała? — Nie — odpowiedziała zaskoczona Daniela. — Jest pan pierwszą osobą, która prosi mnie o autograf... — Tym bardziej będę wdzięczny za taką pamiątkę. Bardzo panią proszę... Daniela oczywiście złożyła podpis i młodzieniec ukłonił się jej. Za chwilę wyszedł z lokalu. — Widzisz? — Daniela rozłożyła ręce. — Ty się tak denerwowałeś, że ktoś nas śledzi, a to był tylko mój fan. Przełknąłem tę gorzką pigułkę, bo miałem powiedzieć, że nie wierzę w tego „fana"? Nie chciałem straszyć koleżanki, opowiadać o dziwnych powiązaniach Krzyśka z tym osobnikiem. Po godzinie zabawy wyszliśmy z klubu. Odprowadzałem Daniele do hotelu, ale wcale nam się tam nie śpieszyło. Szliśmy wolnym krokiem oświetlonymi ulicami Starego Miasta. Przy Bramie Floriańskiej przyglądaliśmy się obrazom, które pakowali malarze wystawiający tu na sprzedaż swoje dzieła. — Niech pan poczeka — Daniela poprosiła jednego z artystów. — Poproszę to! Co to jest? — Szkic ołówkiem — odpowiedział młody malarz. — To młoda tancerka szykująca się do egzaminu. Na rysunku była baletnica wiążąca baletki. W tej prostej czynności malarz oddał tyle piękna anonimowej modelki, jej ciepła, troski i obawy o wynik pokazu. Daniela kupiła obrazek. — To dla ciebie — podała mi go. — Cokolwiek się z nami stanie, pamiętaj o mnie. — Wiesz, że nigdy cię nie zapomnę. Dziękuję za prezent — pocałowałem ją w policzek. Plantami obeszliśmy Stare Miasto i zbliżaliśmy się do Wawelu. Z daleka widać było oświetlone mury zamku królewskiego z charakterystyczną sylwetką Kurzej Stopy. Zaprowadziłem Daniele do jej hotelu i pomaszerowałem do swojej kwatery. Zdziwiłem się, kiedy mimo późnej pory zobaczyłem Piotrusia siedzącego w świetlicy przed włączonym telewizorem, tyłem do schodów, oglądającego jakąś komedię. — Co ty tu robisz? — zapytałem. Nie reagował. Podszedłem do niego i zobaczyłem, że zawinięty w koc zasnął przed ekranem. Wziąłem go na ręce i gotów zrobić wykład Sylwii o wychowaniu i opiece na dziećmi poszedłem do pokoju, w którym mieszkała z Andrzejem. Zapukałem łokciem i zaraz nacisnąłem klamkę. Moje zdziwienie było ogromne, kiedy ujrzałem, że przed parą studentów na jednym tapczanie, spoczywa Julek na drugim. "— ...i Konfucjusz... — Andrzej nie dokończył myśli. — Piotruś! — Sylwia zerwała się z miejsca. — Piotruś! — przedrzeźniałem ją. — Ładnie go pilnujecie, że chłopiec zasypia w świetlicy przed telewizorem, a wy tu prowadzicie jakieś filozoficzne dysputy! — Pawle, to przeze mnie — Julek bronił moich sąsiadów. — Jakoś tak się zagadaliśmy... — Piotruś miał pilnować, aż pan przyjdzie — broniła się Sylwia. — Będzie załamany, że zasnął w czasie służby. — To wy będziecie załamani, jak jutro będzie niewyspany i marudny — pouczałem ich. — Co to za pomysły, żeby na mnie czatować? — Pawle, mam ślad! — Julek przerwał moją tyradę. — Przyszedłem tu, ale ciebie nie było, zapytałem sąsiadów o ciebie i dowiedziałem się, że bardzo pomogłeś tym młodym ludziom. Jestem z ciebie naprawdę dumny. Popatrz! — z torby wyjął opracowanie o fortyfikacjach wawelskich. — Może zostawimy państwa samych? — zaproponowałem. — Ach tak — Julek ukłonił się studentom. — Przepraszam, że tak długo zająłem sobą państwa uwagę. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dokończymy naszą dyskusję. — Jasne — Sylwia i Andrzej wstali, żeby się z nami pożegnać. Przeszliśmy z przyjacielem do mojego pokoju. Z torby wyjąłem grzałkę i duży blaszany kubek, w którym zagotowałem wodę na herbatę. — Tę książkę kupiłem okazyjnie za kilka złotych na Wawelu, na stoisku obok kas — opowiadał Julek pokazując mi wydawnictwo. — Kartkując ją natrafiłem na nazwisko Seweryna Bonera — pokazał mi fragment na jednej ze stron, gdzie cytowano łaciński tekst. — To fragment umowy pomiędzy Sewerynem Bonerem a murarzem w sprawie naprawy krużganków na zamku królewskim — zauważyłem po przeczytaniu. — Do tego dotyczy to napraw z 1537 roku. To trochę za późno w stosunku do interesującego nas okresu. — Teraz popatrz tu — Julek przewrócił kilka kartek. — W rachunku z 1530 roku Boner wymienia naprawy w komnacie przed wieżą zwaną Kurzą Nogą. Dalej jest o hipotezach dotyczących tego, gdzie nocował duński król. To ciekawe, ale czy uważasz, że kluczem związanym z Bonerem jest „Kurza Noga"? — zapytałem przyjaciela zamykając książkę. — W rachunkach Boner pisze „Curzanoga", czyli zgodnie z twoją teorią odrzucamy ostatnie „a", bo się powtarza, i zostaje nam ciąg par liter cu - rz -- an - og. To co mówił Julek brzmiało sensownie i jeszcze raz zacząłem wczytywać się we fragmenty książki, potem czytałem więcej, na temat wież, rozbudowy murów, napraw fortyfikacji. — Julek, to nie chodzi o wieżę zwaną Kurzą Nogą — stwierdziłem po dłuższym czasie. — To Boner odpowiadał za wzniesienie muru obronnego, ze strzelnicami artyleryjskimi, biegnącego wokół Kurzej Nogi. Te elementy fortyfikacji określono w dokumentach mianem „moenia". To może być nasz klucz. Jan i Seweryn Bonerowie odpowiadali za ufortyfikowanie Wawelu i mogli być w tamtych czasach, kiedy wszyscy mieszkańcy Krakowa widzieli prace budowlane, właśnie z tym kojarzeni. — Czyli pierwszy klucz to „Albrecht", a drugi „moenia"? — Prawdopodobnie tak. Zapadło milczenie, bo obaj wiedzieliśmy, że po wydarzeniach dzisiejszej nocy nie da się ot tak przejść nad tym do porządku dziennego. — Uznałem, że masz rację — odezwał się Julek. — Profesor nie chciałby, żebyśmy odnajdując skarb, którego szukał, ratowali swoje finanse. Może przynajmniej postarasz się, żeby państwo wypłaciło nagrody. Z tego co słyszałem, Krzyśkowi bardzo przydałby się zastrzyk pieniędzy. Ja bym poprosił o dotację na remont naszego klasztoru. — Julek — uśmiechnąłem się do przyjaciela. — Doświadczenie nauczyło mnie, że skarb nie jest istotny. Jego może już nie być. Może tok naszego rozumowania idzie w złym kierunku? — Chodzi o rozwiązanie zagadki? To czemu śledziłeś Krzyśka? — Tak, chodzi tylko o zagadkę — przyznałem. — Krzyśka śledziłem, bo zadaje się z tajemniczymi typami. Podejrzewam, że to oni, na Kazimierzu chcieli porwać Daniele. Zaniepokoiłem się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyłem młodzieńca, z którym w nocy spotykał się Krzysiek, jak śledził mnie i Daniele... —Ol — Poszedłem na spacer i przypadkowo spotkaliśmy się. — Pawle, to było przeznaczenie — ocenił Julek, kiedy wysłuchał mojej opowieści o tym co robiłem z Daniela. — To popołudnie, we dwoje, było wam potrzebne. Co teraz zrobimy? Jesteśmy bliscy rozwiązania, a ekipa rozpadła się. — Rano spotkamy się z Daniela na Wawelu i poszukamy trzeciego słowa, — W katedrze? — Tak, tylko tam — byłem pewny. Zadzwoniłem do przyjaciółki, która odebrała zaspana. — Co się stało? — zaniepokoiła się. — Mamy drugie słowo — poinformowałem ją. — Rano spotkamy się na Wawelu i znajdziemy to trzecie. — Dobrze, będę o dziesiątej — odpowiedziała i rozłączyła się. Podczas mojej krótkiej rozmowy Julek próbował złamać szyfr przy pomocy słów kluczy, jakie mieliśmy. Zaczął od ostatniego wersu. HLU SKLBX FLSZ GDZNC SHBLRT FLSZ Które po użyciu słowa klucza AL - BR - EC - HT brzmiało: TAU SKARB FASZ GDZNE STRABH FASZ — Widzisz to? — zaaferowany pokazał mi zdanie. — Wyraźnie widać słowo „skarb". Te „tau" to pewnie „tam", a „fasz" to „nasz". „Gdzne" oznacza jak nic „gdzie". Rozszyfrujmy resztę! Po chwili na kartce mieliśmy rozpisane kolejne zdania; ULUY HP RZCGP FNR UL KBPA. KBPA FNR OPHBLIN XYR JLK HP FL RZYU SHPNUY. WYXNCBZ SHBPFC WBPGL N MDCBZ HBZY BLZY. — Wcześniej wyszło nam, że „n" zastąpiło „i", a „u" literę „m", więc od razu naniosę te poprawki — relacjonował Julek i zaraz na kartce mieliśmy „rozszyfrowane" te wersy. UAUY TP BZEGP FIB KRPA. KRPA FIB OPTRANI XYB JAK HP FA BZYU STPIUY. WYXICRZ STRPFE WRPGA I MDERZ TRZY RAZY. — Wyszedł bełkot i kilka podpowiedzi — oceniłem. — W drugiej linijce masz słowo Jak", a w trzeciej kolejno: „strpfe", czyli „strofę" oraz na końcu „trzy razy". Te „wrpga" można uznać, że oznacza „wroga", a „mderz", można odczytać jako „uderz". — Podsumujmy — Julek zerkał na kartkę. — Pierwsza linijka niezrozumiała. Druga prawie też. W trzeciej trzeba coś zrobić ze strofą, a może stroną? — Stroną — kiwnąłem głową. — To brzmi jaśniej. Trzeba coś zrobić w stronę wroga i uderzyć trzy razy. Na koniec dowiadujemy się, że tam skarb nasz, gdzie znajduje się coś, czego jeszcze nie wiemy. Mój szef szukał kiedyś skarbu templariuszy, do którego drogę wskazywała sentencja: „Tam skarb twój, gdzie serce twoje". — Skoro klucz „Albrecht" jest pierwszym, to teraz spróbujemy drugiego klucza „moenia" — zapowiedział Julek. Znowu napisał trzy wersy: ULUY HP RZCGP FNR UL KBPA. KBPA FNR OPHBLIN XYR JLK HP FL RZYU SHPNUY WYXNCBZ SHBPFC WBPGL N MDCBZ HBZY BLZY Które po użyciu klucza MO-EN-IA można było odczytać jako; ULUY HP RZCGP FER UL KBPI. KBPI FER MPHBLAE XYR JLK HP FL RZYU SHPEUY. WYXECBZ SHBPFC WBPGL E ODCBZ HBZY BLZY. — Mam wrażenie, że jeszcze bardziej wszystko zaszyfrowaliśmy — stwierdził Julek. — Wyjaśnij mi, jak to się stało, że użyliśmy klucza „Al-brecht" i rozszyfrowaliśmy ostatnią linijkę, a reszta pozostała niezrozumiała. Czy to możliwe? Do tego ten drugi klucz nam nie pomógł. — Może być tak, że „moenia" powinno być użyte przed „Albrechtem" — podpowiadałem. — Wydaje mi się, że jednak „moenia" to nie to słowo. Ono musi mieć w sobie sylaby „mu" i „ni" by można było wymieniać litery, tak jak to uczyniliśmy wcześniej, kiedy rozszyfrowaliśmy prawie cały ostatni wers. Próbowaliśmy jeszcze jakiś czas zmieniać kolejność, odczytać ukryty sens, ale bezskutecznie. Może byliśmy po prostu zmęczeni i nie dość skoncentrowani. Julek wyszedł ode mnie późno w nocy. Po kąpieli zasnąłem błyskawicznie, a moje sny wypełniały szkolne tablice zapisane literami i cyframi układającymi się we wzory przypominające reakcje chemiczne. Kiedy na śniadaniu w bufecie hotelowym zobaczyłem Julka, zauważyłem, że on bardzo mało spał. — Munire! — krzyknął tonem, jakim Archimedes oznajmił Grekom: „Eureka!". — To jest to słowo. — Jesteś pewien? — Sprawdziłem w słowniku łacińskie słowa zawierające sylaby „mu" i „ni", tak jak wczoraj mówiłeś. „Munire" pasuje idealnie, a oznacza oczywiście „fortyfikować". Boner był odpowiedzialny za ufortyfikowanie Wawelu, nieprawdaż? ROZDZIAŁ JEDENASTY ZAMIESZANIE W KATEDRZE • W KAPLICY ZYGMUNTOWSKIE • TRZECI KLUCZ • WYJAZD DO OGRODZIEŃCA • POLE NAMIOTOWE ZUZANNY GRUSZKOWEJ Goście i mieszkańcy „Krakowiaka" powrócili do posiłku, kiedy tylko uspokoiłem Julka. Przesiedliśmy się w kąt jadalni. — Popatrz! — podsunął mi kartki z rozszyfrowanymi wersami. — Mogę? — zapytał zabierając mój talerz z jajecznicą, kiedy studiowałem notatki. — Tak — odpowiedziałem wstając, by zamówić sobie drugą porcję. Po drodze do barku przyglądałem się napisom: MAMY TP BZRGP FIB MA KRPL KRPL FIB OPTEANI XYB JAK TP FA BZYM STPIUY WYXIREZ STEPFR WEPGA I UDREZ TEZY EAZY TAM SKARX FASZ GDZIR STRABH FASZ — Jaką zastosowałeś kolejność kluczy? — zapytałem Julka, kiedy wróciłem do stołu widząc, że zdążył zjeść także połowę mojej porcji sera i pieczywa. — Masz jeszcze na coś ochotę? — upewniłem się, nim wróciłem do sprzedawczyni, by dokupić jedzenie. — Tu dają pyszne śniadania, ale dziękuję — Julek zapewniał z szerokim uśmiechem. Doskonale pamiętałem, że kiedyś na wycieczce w Górach Świętokrzyskich zostawiliśmy go samego przy namiotach, bo miał ugotować zupę, a sami poszliśmy do lasu po jagody. Julkowi tak posmakowała j ego zupa i jednocześnie tak zaczytał się w „Folwarku zwierzęcym" George'a Orwella, że sam zjadł jedną czwartą kociołka. Dobrze, że wtedy Baśka w porę wróciła do obozu. — Najpierw wszystko odczytywałem kluczem „Albrecht" a potem „munire" — opowiadał, kiedy wróciłem i mogłem wreszcie spokojnie jeść. — Wiesz, co mnie gryzie? — Wiem, fenomen słowa „Albrecht" — odpowiedziałem. — Wczoraj ono jedno wystarczyło do odczytania prawie całego wersu. — Teraz też można odczytać słowa, kiedy tylko przestawi się litery, ale my nie możemy popełnić błędu i musimy odkryć to trzecie słowo, żeby dokładnie zrozumieć treść podpowiedzi. Sądzę, że tak naprawdę trzeba ustawić klucze w odwrotnej kolejności, niż my to robimy. Julek natychmiast zaczął przepisywać litery, ale z pośpiechu zaczął się mylić. — Zostaw to — zabrałem mu długopis. — Pamiętasz, że nasza popędli -wość pcha nas ku błędom? — Masz rację — Julek zamyślił się i zaczął pochłaniać kromki suchego chleba. Szybko zrobiłem sobie kanapki, zawinąłem w serwetki, by zjeść po drodze, i ruszyliśmy ku Wawelowi. Tym razem nie brałem wehikułu, bo przewidywałem, że na wzgórzu wawelskim spędzimy cały dzień i nie chciałem płacić astronomicznego rachunku za parkowanie w centrum miasta. Szliśmy i rozkoszowałem się smakiem kanapek, a Julek stawiając długie kroki wpatrywał się w swoje kartki i próbował odgadywać, jaki to łaciński wyraz mógł być tym trzecim kluczem. — No przecież nie musi chodzić o sufit? — co jakiś czas z niedowierzaniem kręcił głową. — Szukaj najprostszego rozwiązania, jak dotąd one się sprawdzają — mówiłem uśmiechając się. — Takie niebo, to po łacinie będzie „coelum", bo może wystarczy patrzeć w górę? A może trzeba sprawdzić tablice astronomiczne układu gwiazd nad Wawelem. Kluczem może być nazwa gwiazdozbioru. — Jak jesteś taki mądry, to czemu tego sam dotąd nie zrobiłeś? — Julek chował notatki do torby. — Bo najpierw trzeba dokładnie sprawdzić Kaplicę Zygmuntowską. Może chodzi o kopułę, może złoto, od którego ona lśni? Pamiętam też, że na zewnątrz, na murze jest jakaś łacińska sentencja. To wszystko trzeba sprawdzić. — A jak tam nic nie wypatrzymy? — To pozostaje nam obraz świętego Benedykta w Tyńcu. Daniele znaleźliśmy w ogródku kafejki przy dziedzińcu. Ubrana w białe płócienne spodnie, koszulę i kapelusz sączyła wodę z kostkami lodu, plasterkami cytryny i listkami mięty. Najpierw opowiedzieliśmy jej o swoich odkryciach. Słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. — Czyli tam gdzieś jest mowa o skarbie? — upewniała się. — Tak, tylko nie łudź się, że to co odszyfrujemy, będzie gotowym opisem, gdzie leżą skrzynie ze złotem — uspokajałem ją. — Czeka nas kolejne łamanie zagadki, ale przypuszczam, że znacznie łatwiejszej do rozwiązania, na zamku w Ogrodzieńcu. Poszliśmy do katedry wawelskiej. Przekroczyliśmy jej próg i znaleźliśmy się w nawie głównej, gdy z okolic Kaplicy Zygmuntowskiej doszedł nas rozpaczliwy krzyk jakiejś niewiasty. — Bandzior! Łobuz! Moja torebka! Jak ja ją teraz wydobędę? — to pytanie było wykrzyczane płaczliwym tonem. W naszą stronę przez tłum przedzierał się sprawca tego zamieszania. Był to jeden z młodzieńców, którzy napadli mnie i Daniele na Kazimierzu. Kiedy tylko to zobaczyłem, ruszyłem w jego kierunku wyciągając rękę, by go zatrzymać. Rozpoznał mnie i natychmiast chwycił przynętę, czyli mój prawy nadgarstek, żeby mnie odepchnąć. — Z drogi! — warknął. Może chciałby ze mną dłużej „porozmawiać", ale widział, że zbliżają się stróże pilnujący porządku w katedrze. Kiedy tylko poczułem jego uchwyt, błyskawicznie obróciłem się cofając prawą nogę i rękę. Lewą dłoń podsunąłem pod jego prawy łokieć i kiedy tylko trzymając mnie, stracił równowagę, uniosłem jego ramię, by się zachwiał i bez trudu rzuciłem go na posadzkę. Upadł i wtedy chciałem zatrzymać go, by nie uciekł. — Coś pan taki bojowy? — nagle wyrósł przede mną drugi osiłek i zagrodził mi drogę. — Tamten... — nie dokończyłem tłumaczenia, bo rozpoznałem twarz drugiego napastnika. Teraz jego kumpel podniósł się z podłogi i uciekł. Strażnicy gonili za nim, a jeden, starszy podszedł do nas. — No już! — wszedł między nas. — Rozejść się, nie robić zbiegowiska! Osiłek obrócił się do mnie plecami ukazując mi umięśnione bary w opiętej koszulce z napisem „adidas". Na chwilę zatrzymał się i wycelował w moją stronę palce ułożone w kształt przypominający pistolet. Bezgłośnie strzelił i wyszedł z katedry. — To byli oni? — Daniela podbiegła do mnie przestraszona. — Tak, ciekawe co tu kombinowali, że tym razem nie chcieli ciebie porwać — odpowiedziałem. — Co za czasy, żeby w kościele urządzać bijatyki — Julek z niedowierzaniem kręcił głową. — Zrobili to specjalnie — rzuciłem ciągnąc przyjaciół w kierunku Kaplicy Zygmuntowskiej. Tam zrobiło się spore zbiegowisko, nawet słychać było podniesione głosy dyskutujących. Przeciskaliśmy się, by zobaczyć co się stało. — Stałam tu — tęga turystka w wieku około pięćdziesięciu lat z przejęciem opowiadała przewodnikowi — o tu, przy tym pomniku... — To sarkofag świętej królowej Jadwigi — tłumaczył jej siwy mężczyzna z plakietką „przewodnik". — Wtedy ten bandzior jakoś tak sprytnie zaszedł mnie od tyłu, wyrwał torebkę, którą trzymałam pod pachą i chciał uciec. Wtedy na jego drodze stanął ten pan — wskazała na kogoś klęczącego przy kracie Kaplicy Zygmuntowskiej . Przepchnąłem się, żeby zobaczyć, kto był tym bohaterem. To był Krzy-siek. Teraz przez kratę zamykającą wejście do kaplicy próbował ręką sięgnąć po pasek futerału od aparatu cyfrowego. — Nowy aparat — jęczał. — To Krzysiek? — Daniela nie wierzyła własnym oczom. Krzysiek, kiedy tylko rozpoznał głos przyjaciółki, obejrzał się i widząc naszą trójkę, zmieszany odwrócił wzrok. — Szarpałem się z tym bandytą i wtedy mój aparat wpadł do środka, razem 2 torebką tej pani — opowiedział nam. — Wy też przyszliście tu szukać? — Jak i ty — zauważyłem. — No tak — Krzysiek spuścił głowę. — Znaleźliście coś ciekawego? — Mamy pierwsze i drugie słowo — wygadała się Daniela. — Albrecht i... — próbował z niej wyciągnąć informacje. — I tyle — wtrąciłem się. Właśnie przyszli strażnicy z kluczami od kraty. Wysłuchali relacji, pokiwali głowami, przez radiotelefony poprosili kogoś, by wyłączył alarm i otworzyli kratę. — Mogę tam wejść na chwilę? — poprosiłem pokazując im swoją legitymację służbową. Jeden z nich łączył się ze swoim dowódcą, by uzyskać zgodę, a drugi wszedł do środka, by wyjąć wrzucone tam rzeczy. Krzysiek rzucił się za nim do swojego aparatu. Natychmiast wyjął go, odsłonił obiektyw i zaczął robić zdjęcia celując w sufit. Strażnik skoczył, żeby zasłonić obiektyw. — Co pan?! — krzyczał Krzysiek. — Przecież wam tego nie ukradnę, a sprawdzam tylko, czy aparat działa po upadku. — Niech pan to schowa, bo będę zmuszony prosić pana o skasowanie wszystkich zdjęć — strażnik zrobił groźną minę. Krzysiek posłusznie schował aparat i wyszedł, ale turyści, z którymi poszkodowana zwiedzała katedrę, zaczęli krzyczeć na strażnika. — Człowiek bił się z bandytą, a policja go tu atakuje — szemrali. — Minuta — rzucił do mnie strażnik, który musiał pomóc koledze uspokoić ludzi, chcących wejść do środka. — Oni są ze mną — wskazałem na Julka i Daniele. Gdyby moja przyjaciółka nie uśmiechnęła się do funkcjonariuszy pilnujących porządku na Wawelu, pewnie żadne z nas by nie weszło do środka, ale jej urok był tak silny, że nikt nie mógł mu się oprzeć. — Kaplicę zaprojektował Florentczyk Bartolomeo Berrecci w 1517 roku, a wybudowano ją w latach 1519—1533 — opowiadałem. — To perfekcyjny przykład architektury włoskiego renesansu — przydawała mi się wiedza ze studiów na historii sztuki. — Mauzoleum nawiązuje do wzorców toskańskich z XV i XVI wieku, których teoretyczne zasady stworzył sam Leonardo da Vinci. Zgodnie z renesansowym przekonaniem o doskonałości formy centralnej kaplicę wybudowano na planie kwadratu. Korpus jest w kształcie sześcianu ze skromną klasycyzującą dekoracją na zewnątrz. Wyżej widzicie ośmioboczny tambur z okrągłymi oknami, a dźwiga on zaostrzoną kopułę z latarnią. To musi był wpływ architektury florenckiej... — mówiłem i jednocześnie rozglądałem się, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. — Koniec! — popędzał mnie strażnik. Posłusznie wyszliśmy, a kaplicę zamknięto. Wyprowadziłem przyjaciół na zewnątrz katedry. — Może jeszcze raz użyjesz tej swojej magicznej legitymacji? — sugerował Julek. — Gdybym miał pozwolenie od samego ministra, to może wpuściliby nas do środka na dłużej — odparłem. — Teraz nie mamy czasu na takie formalności, bo Krzysiek zdobył zdjęcia wnętrza kaplicy i kiedy tylko je przeanalizuje, to odkryje podpowiedz. — A ty ją zobaczyłeś? — domyślił się Julek. — Tak. Najpierw zwróciłem uwagę na kolory dominujące w kaplicy: jasnoszary piaskowiec, którym wyłożono ściany i czerwień węgierskiego marmuru rzeźb figuralnych. Myślę, że przygotowującym klucze do szyfru nie chodziło o jakąkolwiek symbolikę barw. Widzieliście nagrobek królewski? Jego obecny stan zawdzięczamy przebudowie z lat 1574 i 1575, kiedy sarkofag z figurą Zygmunta Starego podniesiono robiąc niżej miejsce dla podobnie skomponowanej postaci Zygmunta Augusta. Na wprost wejścia widzieliście płytę z postacią Anny Jagiellonki. Myślałem więc, że poszukiwanym przez nas słowem będzie coś związanego z „dynastią", „synem", jednak nie! Miałem mało czasu, ale zauważyłem, że zgodnie z renesansowym zwyczajem Zygmunt Stary został przedstawiony w pozie człowieka śpiącego, który tylko chwilowo opuścił świat żywych. W kaplicy widać przedstawienia Zygmunta Starego jako Aleksandra Wielkiego, Salomona, a więc władców strasznych dla wrogów i łagodnych dla poddanych. Co innego zauważycie wyżej, w płycinach zakreślonych łukiem ścian tarczowych: symbolikę pogańskiej zmysłowości, nagie nimfy, także Dafne, Kleopatrę. — Pogańskie symbole w kościele? — dziwiła się Daniela. — Właśnie kiedy to zobaczyłem, przypomniał mi się spór polskich historyków sztuki, którzy w umieszczeniu tych postaci widzieli samodzielną inicjatywę twórcy kaplicy, Berrecciego. Inni badacze widzieli w tym idealizację zasad humanizmu, dążącego do włączenia tradycji antycznej do kultury chrześcijańskiej i powołują się na żałobną wymowę sfinksów, gryfów, orłów. Spór nie został jednoznacznie rozstrzygnięty i nie słyszałem, by ktokolwiek napisał wyczerpujący artykuł na temat, jak sam fundator przyjął projekty wykonawcy. — Gdzie to trzecie słowo? — niecierpliwił się Julek. — Pamiętasz, co napisał profesor Krak? „Trzecie słowo ujrzycie patrząc w niebo, tam, gdzie król leży". Spojrzałem w niebo i zobaczyłem napis: „Bar-tholo Florentino Opifice". Budowniczy umieścił swoisty znak firmowy na sklepieniu latami, ponad kopułą symbolizującą sklepienie niebieskie. Ktoś mógłby podejrzewać, że dał w ten sposób wyraz swej megalomanii umieszczając siebie w pozycji Boga, ale wymowa tego jest zupełnie inna: artysta jest pośrednikiem pomiędzy Bogiem a ludźmi, pracuje w natchnieniu. Berrecci nie uważał się za twórcę, a określił się mianem „opifex", czyli robotnika wykonującego wolę boską. To „opifex" jest tym trzecim słowem, bo zauważyliście, że w zaszyfrowanej wiadomości występuje dużo liter „f i „x"? Julek natychmiast wyjął notes i zaczął pisać. — Albrecht, munire i opifex to nasze klucze? — upewniał się. — Tylko w jakiej kolejności je ustawić? — Tak jak przeczytałeś, tylko deszyfrować powinieneś od ostatniego klucza — podpowiedziałem. Julek bacznie przez nas obserwowany zaczął pisać i powstało coś takiego: ULUY HP RZCGP FNR UL KBPA. OPIFEX ULUY HO RZCGO INR UL KBOA. MUNIRE MLMY HO EZCGO NIE ML KBOA. ALBRECHT MAMY TO CZEGO NIE MA KRÓL. KBPA FNR OPHBLIN XYR JLK HP FL RZYU SHPNUY. OPIFEX KBOA INR POHBLFN EYR JLK HOIL RZYU SHONUY MUNIRE KBOA NIE POHBLFI RYE JLK HO NL EZYM SHOIMY ALBRECHT KRÓL NIE POTRAFI BYĆ JAK TO NA CZYM STOIMY. WYXNCBZ SHBPFCWBPGLNMDCBZHBZYBLZY OPIFEX WYENCBZ SHBOIC WBOGL N MDCBZ HBZY BLZY. MUNIRE WYRICBZ SHBONC WBOGL I UDCBZ HBZY BLZY ALBRECHT WYBIERZ STRONĘ WROGA I UDERZ TRZY RAZY HLU SKLBX FLSZ GDZNC SHBLRT FLSZ OPIFEX HLU SKLBE ILSZ GDZNC SHBLRT ILSZ MUNIRE HLM SKLBR NLSZ GDZIC SHBLET NLSZ ALBRECHT TAM SKARB NASZ GDZIE STRACH NASZ — Mamy to, czego nie ma król — czytał Julek. — Król nie potrafi być jak to, na czym stoimy. Wybierz stronę wroga i uderz trzy razy. Tam skarb nasz, gdzie strach nasz. No, to klops! Musimy zgadywać dalej. — Nie martw się, braciszku — objąłem przyjaciela. — Teraz już wiemy, za czym mamy się oglądać, kiedy pojedziemy do Ogrodzieńca. — Jesteś pewny, że akurat tam? — powątpiewał Julek. — Tak, z pewnością mieli tam łatwy dostęp, był to obiekt blisko Krakowa, dobrze ufortyfikowany. Powinniśmy tam pojechać jak najprędzej. — O której? — zapytała Daniela. — Za dwie godziny — zaproponowałem wiedząc, że kobiety potrzebują więcej czasu na spakowanie wszystkich swoich rzeczy. — A co zrobimy z resztą ekipy? — zapytał Julek, — Myślę, że oni zjawią się w Ogrodzieńcu bardzo szybko, znając nawet tylko jeden albo dwa klucze — odpowiedziałem. — Jeśli nie przyjadą, a my będziemy bliscy rozwiązania zagadki, to zadzwonimy po nich. Przyjaciele przystali na moją propozycję i rozeszliśmy się do hoteli, by zabrać nasze bagaże. Wychodząc z „Krakowiaka" napotkałem Andrzeja, który wracał ze sklepu z siatkami pełnymi zakupów. — Wyjeżdża pan? — zainteresował się. — Już rozwiązał pan wszystkie zagadki, jakie pana tu sprowadziły? — Przynajmniej ich część — odparłem. — Proszę pozdrowić ode mnie Piotrusia i Sylwię. Jestem umówiony i nie mam czasu się z państwem żegnać. Andrzej uśmiechnął się. — Ludzie, którzy poznali się na szlaku przygody nie powinni sobie mówić „żegnaj", tylko „do zobaczenia" — rzucił. Kiedy podchodziłem do wehikułu i chowałem torbę do bagażnika, słyszałem, jak nucił jakąś piosenkę. Zajechałem na podjazd przed hotelem Julka, a następnie razem udaliśmy się do hotelu Danieli. Ona czekała już na nas w swoim aucie. Umówiliśmy się, że będzie jechała za nami. Julek jako pilot sięgnął po mapę i ruszyliśmy w drogę do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W skład regionu powszechnie i w skrócie zwanego Jurą wchodzą: Wyżyna Częstochowska z charakterystycznymi ostańcami wapiennymi. Wyżyna Olkuska dla odmiany słynąca z głębokich nawet do 100 metrów dolin potoków o skalistych zboczach (w Dolinie Prądnika utworzono Ojcowski Park Narodowy) oraz Garb Tenczyński. Teren ten słynie ze skał, jaskiń, zróżnicowanej szaty roślinnej i znanego wszystkim miłośnikom historii szlaku Orlich Gniazd, czyli zespołu zamków i strażnic. Szukając zamku Ogrodzieniec najpierw trzeba odszukać miejscowość o tej nazwie, a następnie pojechać na wschód do Podzamcza. Ledwo minęliśmy tablicę z napisem: „Podzamcze", a już strzałki, drogowskazy prowadziły nas do parkingów pod zamkiem. Skierowaliśmy się tam, by uzyskać informacje, gdzie znajdziemy nocleg. Po drodze Daniela zatrzymała się przy hotelu. Wyszła z niego po minucie. — Organizuj ą tu festiwal masek pod hasłem „Maszkaron" — powiedziała stojąc przy wehikule. — Recepcjonista mówił coś o polu namiotowym. Znowu będę musiała pożyczyć namiot od Pawła. Podjechaliśmy pod parkingi przy małym placu. Jego środek zajmował ogródek jakiejś kawiarni czy baru, wokół którego jeździły samochody szukając miejsca na parkingach. Z tego swoistego ronda prowadziły cztery wyjazdy. Dwa z nich, północne, służyły pojazdom podjeżdżającymi na parkingi. Na wprost prowadziła szutrowa droga między domkami jednorodzinnymi. Południową część placu zajmowała restauracja z ładnie urządzonym ogródkiem, otoczonym murem, z kwiatami, wygodnymi ławami. Na wschód wspinała się asfaltówka na górę zamkową. Przy niej stał drewniany kiosk Informacji Turystycznej i tam zapytałem o noclegi. — Panie, teraz bez szans — odpowiedział miły pan odkrawając plasterek jabłka. — Jak się artyści zjeżdżają na tego „Maszkarona", to tu cuda na kiju się wyprawiają — uśmiechał się. Ten pięćdziesięcioletni mężczyzna wyglądał na bardzo pogodnego, czerpiącego radość z każdej chwili życia, każdej rozmowy, nawet zdawkowej, z turystami. — Ma pan namiot? — zapytał. — Mam. — To pozostaje panu pole biwakowe u Gruczkowej — machnął nożem za siebie. — To daleko stąd? — Ze dwa kilometry, tą szutrówką dojedziecie do asfaltu. Na prawo do Ogrodzieóca, na lewo do Ryczowa, a wy jedziecie przed siebie. Podziękowałem za pomoc. I kilka minut później staliśmy już przed drewnianą bramą osadzoną w murze z cegieł i kamieni. — „U Gruczkowej" — Julek przeczytał napis nad wjazdem. — Własność Zuzanna Gruczkowa. Trochę mnie to niepokoi... — To uciekamy? — proponowałem. — Chyba nie ma na świecie dwóch identycznych ciotek — głos Julka zdradzał niepewność. Obaj doskonale pamiętaliśmy biwak w ogródku pani Zuzanny Gruczkowej, ciotki profesora Kraka. Było to w czasie naszej wycieczki na Wał Pomorski. Ta krewka niewiasta potężnej postury potrafiła niewyszukanym językiem sztorcować nas niczym sierżant żołnierzy na placu apelowym. Wszystko jej się nie podobało, za mało napięte śledzie, bałagan w namiotach, że rzuciliśmy się na ziemniaki i zsiadłe mleko bez uprzedniego zmycia z siebie kurzu z trzydziestokilometrowego marszu. Pouczała nawet naszego profesora. Wieczorem przez otwarte okno w salonie jej wiejskiego domku popłynęły do nas dźwięki mazurka Fryderyka Chopina. Po zachodzie słońca ciocia Zuzanna, bo tak kazała nam wtedy na siebie mówić, przypominała sobie, że w jej żyłach płynie szlachetna krew, przebierała się w ładne sukienki, starannie upinała włosy. Zakładała rodową biżuterię i grała na pianinie, bo fortepian zabrali jej urzędnicy. O ten fortepian to najbardziej pomstowała, bo stał w auli szkoły podstawowej wybudowanej w czasie realizacji propagandowego hasła „Tysiąc szkół na tysiąclecie państwa polskiego" i nauczycielka grała na nim może raz w roku. U cioci Zuzanny spędziliśmy sześć dni i sześć nocy, mając w jej sadzie bazę wypadową. Dopiero po latach zrozumieliśmy, że jej surowe oblicze było tylko murem odgradzającym ją od teraźniejszości, której nie potrafiła zaakceptować, a sobą stawała się dopiero wieczorem. Była wdową, prowadzącą samodzielnie duże gospodarstwo sadownicze i ostatni dzień spędziliśmy u niej pracując przy zbiorze czereśni. Wtedy zarobiłem dość pieniędzy, by kupić sobie na giełdzie winylową płytę „Dark Side of the Moon" zespołu „Pink Floyd". Julek kupił „Misplaced Childhood" grupy „Marillion" i potem długo rozmawialiśmy o tekstach, ćwiczyliśmy chwyty gitarowe, a kiedy byliśmy sami w domu — śpiewaliśmy. Spojrzałem w lusterko i widziałem, że Daniela popędza nas gestami. — Pójdziesz? — zapytałem Julka wskazując na chwost uwieszony do mosiężnego dzwonu przy bramie. — Boisz się? — Julek ironicznie się uśmiechał. — Ty, były komandos, boisz się Zuzanny Gruczkowej? — Nie pozwolę się sprowokować — broniłem się. — Będę cię osłaniał i będę trzymał stopę nad pedałem gazu — zapewniałem go. Przekomarzaliśmy się, ale te nasze żarty były jednak podszyte odrobiną Strachu, związanego z ciotką Zuzanną. — Tego się bałem, że powiesz coś o tym osłanianiu — mruknął Julek zakasując habit i wysiadając z wehikułu. Podszedł do bramy. Była wysoka na cztery metry, mur na trzy. Julek pociągnął za sznurek i dzwonek zabrzęczał najpierw głębokim basem, który niespodziewanie w kolejnym uderzeniu zamieniał się w piskliwe kwilenie podobne jak w dzwonkach wieszanych na szyjach owiec. Chwilę trwało, nim rozsunęły się skrzydła wrót i wtedy Julek cofnął się o krok i przeżegnał. — To ty, Joanno? — Julek zapytał łamiącym się głosem. Widziałem, że przyjaciel stał blady jak ściana i wpatrywał się w kogoś. Myślałem, że skoro obaj wspominaliśmy ciotkę Zuzannę, to Julkowi przypomniała się Joanna, jej córka, która była naszą rówieśnicą. Dziewczyna była po prostu śliczna, ideał zdrowia, urody, promieniowała humorem, blaskiem, który nie pozostawiał obojętnym żadnego z nas. Wiedzieliśmy jednak, że nie wolno było nam pozwolić sobie choćby na zalotne spojrzenia. Trzeba było liczyć się z poważnymi konsekwencjami. Pierwszą była rozmowa z ciocią Zuzanną, która już pierwszego wieczoru uświadomiła nas, jakimi przymiotami, „za dawnych czasów", winien był charakteryzować się kawaler, który miałby ochotę zabrać dziewczynę na tańce. Drugą było znalezienie się w orbicie mocniejszych zainteresowań profesora Kraka. Tylko Julek miał dość odwagi i zdobył tyle zaufania ciotki Zuzanny, że pozwoliła im pojechać wozem do miasteczka, żeby na targu sprzedać owoce. Kiedy ze szpary wysunęła się siedemnastolatka, aż podskoczyłem. Ta dziewczyna wyglądała jak Joanna, córka ciotki Zuzanny. ROZDZIAŁ DWUNASTY PROBLEMY NA BIWAKU • OGNISKO I GULASZ • NOWI MIESZKAŃCY POLA NAMIOTOWEGO • DECYZJA O ZAWARCIU POKOJU • DRUGA PRÓBA PORWANIA • SKALP CEZARA Siedziałem za kierownicą niezdolny do jakiegokolwiek czynu. Zniecierpliwiona Daniela wysiadła z peugeota i ruszyła ku bramie. —— Na co czekacie? — rzuciła mijając mnie siedzącego w wehikule. Po chwili i ona stanęła jak posąg. Dziewczyna, która wyszła zza bramy patrzyła na nas z szeroko otwartymi oczami. Była ubrana w sukienkę sięgającą powyżej kolan i wysokie sznurowane buty. — Jesteście z „Maszkarona"? — zapytała śmiejąc się. — To jakaś artystyczna prowokacja? Gdzie ukryliście kamery? Julek tylko pokręcił głową. — To jesteście z jakiejś pantomimy? — dziewczyna wciąż się uśmiechała. — Ty się przebrałeś za księdza — wskazała na Julka — Tamta laska to pewnie bogata lalunia, tylko kim jest ten dziwak w takim komicznym samochodzie? — wskazała na mnie. — Przyjechaliśmy na pole namiotowe — oznajmiła Daniela. — Pierwszy raz widzę, żeby duchowny nocował u mnie pod namiotem, a pani to pewnie pogubi tipsy... Rozpoznałem intonację, dykcję, styl. To nie mógł być przypadek i ta dziewczyna miała coś wspólnego z ciocią Zuzanną — Szukamy pani Zuzanny Gruczkowej — powiedziałem wstając. — To ja! — dziewczyna podparła się pod boki. — Chcieliśmy przenocować u pani na polu namiotowym, będziemy tu kilka dni — prosiłem. — Trzeba tak było od razu, ale nie, aktorzy muszą zrobić widowisko — zrzędziła dziewczyna otwierając nam bramę. — I to wszystko dla kogo? Gdzie są widzowie? Daniela wróciła do swojego auta, a Julek przytrzymywał skrzydło bramy. Kiedy przejeżdżałem koło Zuzanny, mogłem się jej dobrze przyjrzeć. Miała ciemniejszą niż mama oprawę oczu, ostrzejszy rysunek nosa niż jej babcia. Zatrzymałem się, żeby Julek wsiadł do wehikułu. — Tam — przyjaciel wskazał mi, dokąd mieliśmy dojechać. Pole namiotowe zajmowało polanę o średnicy około stu pięćdziesięciu metrów. Między drzewami otaczającymi tę przestrzeń prześwitywały jasne plamy muru lub ciemniejsze palisady. Kilkanaście metrów od wjazdu stał piętrowy dom ze zbudowanym z kamieni parterem i piętrem z bali. Dalej, za nim ciągnął się szereg sanitariatów, a w gęstym zagajniku świerków stał śmietnik. Widziałem, że łąka była podzielona na kwatery, każda ze swoim ujęciem wody, gniazdkiem elektrycznym i lampą. Wszystko było tak rozplanowane, by turyści nie musieli tłoczyć się, a każdy miał dość miejsca wokół namiotu na rozstawienie grilla, rozłożenie koca. Był tu też mały plac zabaw. — Mamy wypakować się tam pod lasem — mówił mi Julek. Szybko zajechałem przez łąkę na miejsce, za to auto Danieli ugrzęzło w pryzmie błota rozjechanego przez traktor. Przyjaciółka dawała znaki, że poradzi sobie i wyjedzie. Kiedy wyjęliśmy nasze bagaże, ona wciąż nie mogła wyjechać z pułapki. — Poszukasz z przodu jej auta dobrego miejsca, żeby to zaczepić — podałem Julkowi linę holowniczą. Tyłem podjechałem do peugeota. Auto zakopało się w błocie po próg. Każde naciśnięcie pedału gazu powodowało, że pojazd jeszcze bardziej grzązł. — Może przyjadę traktorem? — proponowała Zuzanna stojąc z boku i krytycznie przyglądając się zabiegom Julka, który usiłował podczepić linę do wehikułu. — Ten gruchot zadusi się, a nie wyciągnie tej limuzyny... Niech ksiądz to zostawi! — krzyknęła i śmiało wskoczyła w błoto. — Ruszaj pan tego grata! — wrzasnęła, kiedy umocowała linę. Dla lepszego efektu walnęła dłonią w pokrywę bagażnika. — Lakier się panu osypuje — dodała odchodząc i otrzepując ręce. Sekundę przed naciśnięciem pedału gazu przełączyłem ustawienia wehikułu na rajdowe. Peugeota wyrwałem jednym mocnym szarpnięciem z błota i poholowałem Daniele na koniec łąki. W miejscu skąd startowałem zostały w trawie tylko głębokie ślady moich kół. Pomogliśmy Danieli wyjąć bagaże. Postanowiliśmy, że Daniela będzie spała w namiocie szefa, Julek w moim, a ja w wehikule. Nie minęła minuta od chwili kiedy zaczęliśmy się rozpakowywać, kiedy usłyszałem szelest kroków i widziałem przerażoną minę Julka. Błyskawicznie obróciłem się i zobaczyłem Zuzannę Gruczkową z łopatą i grabiami. Podeszła do mnie, wbiła łopatę przed moimi stopami i oparła grabie o mnie. — Mam nadzieję, że te dziury w trawie znikną — oznajmiła. — Rozstawcie namioty, a ja zrobię porządek — powiedziałem do przyjaciół. Wziąłem narzędzia i podszedłem do miejsca, gdzie wehikuł wyrwał kawałki trawy. Gospodyni poszła do domku, ale chyba obserwowała moje poczynania, bo widziałem, jak kilka razy drgnęła firanka. Zdjąłem marynarkę, zakasałem rękawy koszuli i najpierw starannie zdjąłem warstwę ziemi z trawą, potem plantowałem dziury. Kiedy grabiłem ziemię, by na niej ułożyć odłożonę na bok kwadraty murawy, Zuzanna wróciła do mnie z tacą, na której stały szklanki i dzbanek z kompotem. — Uczciwa robota — oceniła moje wysiłki. — Czeka cię jeszcze drugi i chyba gorszy wysiłek — wymownie spojrzała w kierunku Julka i Danieli. Dopiero teraz obejrzałem się i ujrzałem, jak Julek stara się utrzymać maszt namiotu, a Daniela robi coś w środku. Nie potrafiłem ocenić co, ale wkrótce cała konstrukcja runęła. Julek potknął się i upadł, a zaplątana w płachty namiotowe Daniela podniosła wrzask. — Długo tak się męczą? — zapytałem Zuzannę. — Na śmierć o nich zapomniałem. — Od kwadransa to trzecia próba — Zuzanna nalała mi kompotu do szklanki i podała napój. Wiśniowy kompot smakował wspaniale, słodyczą dodając sił, cierpkością owoców orzeźwiając. — Kim wy jesteście? — zapytała Zuzanna. — Grupą przyjaciół z liceum — odpowiedziałem. — Czy twoja mama miała na imię Joanna, a babcia Zuzanna? — Skąd wiesz? — Jesteś bardzo podobna do mamy. Poznaliśmy ją kiedyś i... Dziewczyna zbladła. — To wy byliście z wujkiem mamy u babci na wycieczce? — zapytała. —Tak. Zuzanna upuściła tacę, rozpłakała się i pobiegła do swojego domku. Pozbierałem naczynia, dokończyłem sprzątania, zaniosłem to wszystko na schody domu i wróciłem na nasz biwak. Zdążyłem akurat na moment, kiedy obcasik pantofelków Danieli utknął w trawie, a ona sama poleciała przed siebie szorując białą koszulą po trawie. — Kilkanaście lat wystarczyło, byście zapomnieli, jak to się robi? — dziwiłem się. — Sam ustawiaj ten namiot! — Daniela udawała wściekła. — Możecie w nim zamieszkać, a mnie zostawcie tę dwójkę albo będę spała w samochodzie, Usiadła na swojej torbie i narzekała na los. Po kilku minutach zaczęła pouczać nas, zajętych rozstawianiem namiotu. Kiedy pałac, z przedsionkiem i dużą komorą stanął, Daniela wprowadziła się do niego bez słowa. Kiedy kończyliśmy ustawianie namiotu Julka, wymaszerowała w dresie, z ręcznikiem i kosmetyczką w kierunku sanitariatów. Usiedliśmy zmęczeni i podziwialiśmy niebo, barwy zachodzącego słońca, ciszę tego miejsca przerywaną świergotem ptaków i nadchodzącym wieczornym chłodem. — Może rozpalimy ognisko? — Julek wskazał na otoczone kamieniami palenisko i przygotowaną stertę drewna. — Świetny pomysł — przyznałem. — Ugotuję w kociołku jakąś kolację... — Co tam się wydarzyło? — zapytał Julek. Widocznie widział, że Zuzanna rozmawiała ze mną i nagle pobiegła do domu. — To córka Joanny, tej od cioci Zuzanny — powiedziałem. — To podobieństwo nie jest przypadkowe. — Ile ona ma lat? — Szesnaście, siedemnaście — zgadywałem. — Nastolatki teraz szybciej dojrzewają i młode dziewczyny wyglądają jak dorosłe kobiety. Julek nagle wstał i odszedł ode mnie. Usiadł kilkanaście metrów dalej i zatopił się w modlitwie. Dostrzegłem różaniec w jego dłoni. Postanowiłem zająć się przygotowaniem posiłku. Nie oznaczało to, że byłem nieczułym draniem, ale nie potrafiłem w żaden sposób pomóc Julkowi, bo przypuszczałem, jakie uczucia i wątpliwości nim targały. Wszyscy wtedy widzieliśmy, że Joanna zrobiła na nim ogromne wrażenie i nie bez wzajemności. Czy mogłem teraz iść do Zuzanny i próbować zrozumieć, czemu tak dziwnie się zachowała? Z bagażnika wyjąłem kociołek rozpaliłem ogień i z zapasów w puszkach i słoikach zrobiłem gulasz, sałatkę z ogórków konserwowych i papryki na ostro oraz kanapki z mozarellą i pomidorem. — Ale zapach! — wzdychała Daniela zaglądając do kociołka. — Jeśli to będzie tak dobre jak wspaniale pachnie, to pozwolę ci zająć jedną trzecią namiotu. — Wehikuł ma wygodne, rozkładane fotele. — Co mu jest? — zapytała patrząc, jak Julek chodzi w kółko. — Ta mała — wskazałem na domek — to córka Joanny, tej od ciotki Zuzanny. Dlatego taka podobna do mamy jak dwie krople wody. Daniela zasłoniła usta dłonią. — Nawet nie próbuj — powstrzymałem ją przed pójściem do Julka. — Żadne z nas nie pomoże mu walczyć ze wspomnieniami. —'— To co? Mamy sobie czekać przy kotleciku? — wskazała na kociołek. — To gulasz — upomniałem ją. — Ta dziewczyna jest tam — wskazałem na domek. — Idę o każdy zakład, że teraz siedzi w oknie i widzi, co się dzieje. Przecież nie jesteśmy zbójami, nie zrobiliśmy nic złego, tylko znaliśmy jej mamę... — Ale ona ma tyle lat, że... — Daniela nie dokończyła. — Nie fantazjuj! — nie wytrzymałem. — Poczekajmy na rozwój wypadków, bo któreś z nich nie wytrzyma i postanowi porozmawiać, a może córka sprowadzi tu swoją mamę? Może po prostu będziemy musieli stąd jutro wyjeżdżać? Zobaczymy i nie popędzajmy przeznaczenia. — Z nami też tak zrobisz? — To chyba zupełnie inna sprawa. — A co myślisz o nas? Zaraz powiesz, że powinniśmy sobie dać czas. — Tak, ale wiesz... — Nie wiem! — Daniela obróciła się na pięcie i poszła do namiotu. Czułem się niezręcznie nie wiedząc właściwie, dla kogo gotuję kolację, ale uparcie mieszałem drewnianą łyżką w kotle, rozkładałem na ławie przy ognisku talerze i kiedy wszystko było już gotowe, usiadłem i czekałem. Pierwszy przyszedł Julek. Schował różaniec i widziałem, że wyraźnie był spokojniejszy. Nachylił się nad kotłem i wdychał zapach. — Musi być niezłe — ocenił. — Jedz ile chcesz, bo wydaje mi się, że na wieczerzy będzie nas tylko dwóch — mówiłem specjalnie głośno, żeby Daniela to usłyszała. — Już idę, zgredzie! — krzyknęła. — Chcecie mnie zagłodzić? Nie potrafiłem odgadnąć zmian nastroju Danieli. Wyszła do nas ubrana w spodnie, gruby sweter, z uśmiechem na twarzy. Nabrała sobie sporą porcję gulaszu i sałatki. Wstałem i skierowałem się w stronę domku. W oknach było ciemno. Wszedłem po trzech schodkach i zapukałem w drzwi. W środku słyszałem energiczne kroki i w progu stanęła Zuzanna. — Jemy kolację... — Dobrze! — Chcieliśmy cię zaprosić... — Nie jestem głodna! — Chcieliśmy porozmawiać, dowiedzieć się, co słychać u twojej mamy? — Ma się dobrze. — A ciocia Zuzanna? — Babcia była waszą ciocią? — Chciała, żebyśmy tak ją nazywali. — Babcia zmarła kilka lat temu. — Jest mi bardzo przykro... Może jednak? — gestem wskazałem ognisko, — A macie gitarę? —Nie. — Turyści — prychnęła jak zła kotka i poszła po instrument. Na sukienkę narzuciła grubą bluzę z kapturem. Gitarę zarzuciła na ramię niczym starzy żołnierze swoje karabiny. Szła stawiając duże kroki. Najpierw zaprosiłem ją do stołu, gdzie z ochotą zjadła gulasz. — Ostry, ale co do niego daliście? — zaciekawiła się. — Pieprz cheyenne — odpowiedziałem. — Jego ostrość nie jest wyczuwalna, bo nie napada od razu kubeczków smakowych... — Wyrobiłeś się kulinarnie na tym starokawalerstwie — Daniela przerwała mi uszczypliwą uwagą. — Nie mogę się doczekać smakołyków z twojej kuchni — bronił mnie Julek. — I nie doczekasz się — hardo odpowiedziała mu Daniela. — Jednak na biwaku przyjdzie czas, kiedy będziesz musiała coś ugotować — zauważyłem. — Zaproszę was jutro na obiad do jakiejś restauracji — zapowiadała. — Jesteście zabawni, tacy sami jak opowiadała mama — odezwała się Zuzanna. Jej głos trochę nas otrzeźwił. — Co słychać u twojej mamy? — zapytał Julek. — Gdzie ona teraz jest? — Wyjechała do rodziny, do Anglii. — I zostawiła cię samą, z tym polem biwakowym na głowie? — dziwiłem się. — To mój posag i potrafię o niego dbać. Rano przyjdzie pracownik, który mi pomaga. Mam jeszcze Cezara, mojego ukochanego wilczura. — A szkoła? — dopytywała się Daniela. — Teraz są matury, więc w liceum mamy wolne dni. — A twój tata? — zadałem pytanie, które nas nurtowało. — Nie znam go — wstrzymaliśmy oddech. — Mama mówiła, że to była jakaś przelotna znajomość, ale nie czuła się z tym człowiekiem najlepiej, bo cały czas wspominała kogoś innego. Przegnała tamtego człowieka i zostałyśmy same. Mama cały czas opowiadała mi o jednym z was. Czy któryś z was ma na imię Julian? Z Daniela nie wytrzymaliśmy i spojrzeliśmy na Julka. — Zakonnik? — zdziwiła się Zuzanna. — Wtedy był cywilem — Daniela pospieszyła z wyjaśnieniami. — Czy brat wstąpił do zakonu, bo... — Nie, ale cały czas pamiętałem o twojej mamie — odpowiedział Julek. — Czy znalazła w końcu odpowiedniego partnera? — Nie. Mówiła, że dobrego faceta spotyka się tylko raz w życiu. Drugiej szansy los nie daje. Zuzanna mówiła o tym tak naturalnie, jak potrafiłaby o tym mówić tylko jej babcia. Ciocia Zuzanna była jeszcze wychowana w tym duchu, w jakim były ukształtowane żony patriotki, które w XIX wieku podążały za mężami na katorgę. To były niewiasty, które potrafiły poświęcić się idei lub zasadom. My patrzyliśmy na to jak na przeżytek, ale czuliśmy do tego szacunek, taki sam jak odkrywcy patrzący na wspaniałe zabytki starożytnych kultur. — Dość smęcenia na sucho — Zuzanna wstała i przesiadła się na kłodę drewna służącą jako siedzisko przed ogniskiem. — Ciekawe, czy to pamiętacie? Mama mnie tego nauczyła. Jej palce miękko przesunęły się po strunach gitary, a jej głos z tak mocnego nabrał łagodności, kiedy śpiewała. Przez ile dróg musi przejść każdy z nas By mógł człowiekiem się stać. Przez ile mórz, lecieć ma biały ptak Nim w końcu opadnie na piach. Przez ile lat będzie kanion ten trwał Nim w końcu rozkruszy go czas. Przy refrenie piosenki Boba Dylana dołączyła Daniela. Odpowie ci wiatr, wiejący przez świat Odpowie ci, bracie, tylko wiatr. Przez ile lat ludzie giąć będą kark Nie wiedząc, że niebo jest tuż. Przez ile łez, ile bólu i skarg Przejść trzeba i przeszło się już. Jak blisko śmierć musi przejść obok nas By człowiek zrozumiał swój los. Odpowie ci wiatr, wiejący przez świat I ty swą odpowiedź rzuć na wiatr.2 Z każdym taktem, każdą linijką śpiewaną przez Zuzannę i Daniele przenosiłem się w odległy świat czasów młodości, kiedy pełni marzeń o przyszłości siedzieliśmy przy ogniu. Słuchaliśmy piosenek, opowieści profesora Kraka i każdy z nas w iskrach wznoszących się ku rozgwieżdżonemu niebu wyszukiwał dobrej wskazówki, jaką drogą pójść, co dla nas miało być ważne. Ten dobry nastrój przerwało dzwonienie przy bramie. — Będą się rozbijać po ciemku? — roześmiała się Zuzanna. Wstała, zostawiła gitarę i pobiegła otworzyć nowym gościom. Po chwili na łąkę wjechały polonez Łukasza i volvo ciągnące przyczepę kempingową. Każde z nich pojechało w inny kąt pola, tak że byliśmy oddaleni od siebie o kilkadziesiąt metrów. Widzieliśmy, jak Krzysiek i Łukasz rozbijali dwa namioty dla siebie i Karoli. Kto był pasażerem volvo nie dostrzegliśmy, bo jego właściciele rozkładali się obozem zasłonięci przyczepą, która po dostawieniu wielkich płacht namiotowych rozrosła się do rozmiarów małego domku. — Konkurencja przybyła. Od jutra zacznie się wyścig szczurów — stwierdził Julek. — Wy ich znacie? — pytała Zuzanna wracając do naszego ogniska. — Tamci — wskazałem na poloneza — też byli wtedy na tej wycieczce. A kto przyjechał tą przyczepą? — Jakaś większa rodzina, dwie pary i chłopak — odpowiedziała Zuzanna. Opowiedzieliśmy gospodyni, co nas sprowadza w okolice zamku w Ogrodzieńcu, a ona słuchała naszej opowieści z ogromnym zainteresowaniem. — Mamy to, czego nie ma król — powtarzała wskazówki. — Król nie potrafi być jak to, na czym stoimy. Wybierz stronę wroga i uderz trzy razy, Tam skarb nasz, gdzie strach nasz — chwilę namyślała się. — Znam zamek, ale nie potrafię wam niczego podpowiedzieć. Te zdania niczego mi nie mówią. Wasi przyjaciele też tego szukają? — To są nasi wrogowie — poprawiała ją Daniela. ^- Co jest ważniejsze: wspomnienia wspaniałych wspólnie spędzonych chwil czy poszukiwania jakiegoś tam skarbu? — zapytała Zuzanna. — Oni wciąż są waszymi przyjaciółmi, tylko wy i oni jesteście ślepi. Nie marnujcie tego, co macie wspólne — apelowała wstając. Życzyła nam dobrej i spokojnej nocy, zabrała gitarę i poszła do swojego domku. My siedzieliśmy przy ognisku i widzieliśmy, jak przy polonezie płonie niebieski ogień kuchenki gazowej, a od wozu kempingowego dolatywał do nas zapach kiełbasy z grilla. — Ta siksa ma rację — Daniela łamała suche patyczki i rzucała je do dogasającego ogniska. — Może zawrzemy z nimi pokój? '— To dobra myśl — przyznał Julek. — To oni pierwsi rzucili się na nas pytając, jak podzielimy skarb — przypominałem. — Przecież nie możemy... — Pawciu, nie jęcz — skrzywiła się Daniela. — Nie możemy dzielić skóry na niedźwiedziu. Skarb jest albo go nie ma, a nasza przyjaźń była i powinna trwać. — Racja — Julek kiwał głową. — I ty, Brutusie, przeciwko mnie? — spojrzałem na niego z wyrzutem. — Brutus myślał, że tym ciosem noża ratuje republikę — bronił się Julek. — To kto będzie naszym parlamentariuszem? — zapytała Daniela. — Julek — zaproponowałem, — Daniela — odparł Julek. — Pójdę — Daniela kiwnęła głową. — Na ile mogę złagodzić nasze stanowisko? — Ani trochę! — stwierdziłem. — Z renegatami nie powinniśmy negocjować! — Prawdziwy Cezar — Julek uśmiechnął się. Ustaliliśmy, że poselstwo wyślemy rano, po śniadaniu. Jeszcze siedzieliśmy przy ognisku jedząc pieczony chleb polewany oliwą i resztki pikantnej sałatki. Wspominaliśmy czasy, kiedy w trakcie wędrówek prawie każdy wieczór spędzaliśmy przy ognisku. W końcu zalaliśmy wodą ognisko i ułożyliśmy się do snu. Wehikuł nie był najlepszym miejscem do snu, bo błyskawicznie tracił całe ciepło nagromadzone w dzień i nocą zamieniał się w lodówkę. Dla lepszej wentylacji należało spać przy przynajmniej uchylonych oknach. Miałem jednak doskonały śpiwór i koc. Dlatego nie bałem się chłodu. Przez szyby widziałem, jak zgasło światło w namiocie Julka, potem u Danieli. Przy polonezie jeszcze kilkanaście minut siedzieli Krzysiek i Łukasz pijąc coś z puszek. Przy volvo panował ład i porządek. Już od dwudziestej drugiej, z początkiem ciszy nocnej, paliła się tam tylko jedna lampka. Godzinę później tamta część obozowiska tonęła w mroku rozświetlana tylko specjalnie przyćmionym światłem latami. Gdzieś za domem cicho skowyczał pies uwiązany na łańcuchu, w końcu i on zamilkł. Ułożyłem się wygodniej, przymknąłem oczy i wydawało mi się, że trwało to tylko sekundę, kiedy obudził mnie rozpaczliwy krzyk Danieli. Błyskawicznie usiadłem wyplątując się z kokonu śpiwora i koca. Zobaczyłem, jak od namiotu Danieli odskakuje czyjś cień. Byłem pewien, że był to jeden z osiłków. Kiedy gwałtownie poruszyłem się sięgając klamki, on obejrzał się w moją stronę. W namiocie Julka widać było, jak zakonnik przeciska się do wyjścia. Napastnik rzucił się w kierunku bramy, co mnie zdziwiło, bo przecież skoro chciał uciec, to miał palisadę za naszymi plecami w lesie. Nie musiał ryzykować sprintu po łące. Biegłem za nim, kiedy od strony poloneza ruszył ktoś w pościg. W wozie kempingowym zapaliło się światło. Bandzior był szybki, ale powoli zmniejszałem dystans i wtedy, mniej więcej dwadzieścia metrów od bramy usłyszałem za sobą straszliwy warkot, jakby gnał za mną motocyklista. Momentalnie stanąłem. Przeczucie mnie nie myliło. Poczułem, jak o moje nogi otarło się wielkie cielsko psa. Minął mnie Łukasz z latarką, ale zaraz padł obalony na ziemię przez wilczura i kolega także podjął słuszną decyzję, by zamrzeć w bezruchu. Teraz Cezar, bo był to pewnie pies Zuzanny, skierował swoją uwagę na bandytę. Widziałem, jak osiłek podskakiwał, chwycił się krawędzi muru, podciągnął się i w tym momencie Cezar stanął oparty przednimi łapami o ogrodzenie. Nie szczekał, tylko patrzył w górę i doczekał się nagrody, bo bandyta z głośnym krzykiem, z wysoko uniesionymi rękoma spadał prosto na Cezara. Pies ugryzł mężczyznę w pośladek podany mu jak na tacy i ugryziony napastnik podskoczył, klnąc, wymachując rękoma i wyjąc z bólu przedostał się za mur. — Cezar! Noga! — obok mnie pojawiła się Zuzanna. — Co tak stoisz jak słup soli? — Wolę stać niż leżeć jak on — wskazałem na Łukasza — lub mieć pogryzione porcięta we wstydliwym miejscu jak tamten. — Dobry Czaruś! — Zuzanna głaskała psa po głowie. — Ale tamten zły pan krzyczał! Dobry, dzielny piesek! — Świetnie wyszkolony — zauważyłem. — To robota babci — wyjaśniała Zuzanna. — Jaki ładny kawałek dresu — pokazała skrawek materiału który Cezar wyszarpał ze spodni uciekiniera. — Markowe — oceniła. — Ale pasy z boku nie świeciły — mruknął Łukasz wstając z ziemi. — To ciocia Zuzanna wymyśliła, żeby na murze umieścić w tynku kawałki rozbitego szkła? — domyślałem się przyczyny krzyków osiłka, — I drut kolczasty na palisadzie — z dumą dodała Zuzanna. — No, to babcia przygotowała ci bardzo bezpieczny posag — uśmiechnąłem się. ROZDZIAŁ TRZYNASTY NOCNE ROZMOWY PRZY OGNISKU • ZWIEDZAMY ZAMEK W OGRODZIEŃCU • SKAŁA „KARAWELA" • LEGENDA O SKARBIE MORSKIEGO DIABŁA Niebezpiecznym i niepotrzebnym było szukać tajemniczego napastnika za ogrodzeniem. Wróciliśmy do namiotu, gdzie roztrzęsiona Daniela przyjmowała od Julka kubek z gorącą herbatą. Byli tu Karola i Krzysiek. — Złapaliście go? — zapytał Krzysiek. — Kogo? — udawałem zdziwionego. — No tego... — Krzysiek na moment zawahał się. — Tego, kto tu był u Danieli! — Zostało po nim tylko to — Zuzanna pokazała kawałek materiału jak skalp. — Co się właściwie stało? — pochyliłem się nad Daniela. — Już spałam, kiedy poczułam, że ktoś wchodzi do namiotu — przyjaciółka opowiadała, co chwila ocierając łzy i pociągając nosem. — Najpierw się przeraziłam, ale potem pomyślałam, że przecież tu nie ma nikogo obcego. I wtedy ten bandzior rzucił się na mnie, zakrył mi usta ręką, żebym nie krzyczała i chciał mnie wynieść zawiniętą w śpiwór. Wrzasnęłam i wykręciłam mu rękę tak, jak kiedyś uczył mnie Paweł. — Ty wykręciłaś rękę takiemu dryblasowi? — powątpiewał Łukasz. — Założyła mu dźwignię — podpowiedziałem. — Kiedyś uczyłem ją prostych chwytów aikido i teraz po latach przydało się. — Wtedy on chciał mnie uderzyć, ale ja tak wrzeszczałam, że uciekł — Daniela dokończyła opowieść. — Czy Cezar potrafi dobrze tropić? — zapytałem Zuzannę. —Tak. — To poszukajmy, którędy wszedł tu nasz nocny gość — zaproponowałem. Moi przyjaciele uznali to za czynność zbędną, bo bandyta pewnie tak się zląkł, że drugi raz nie powtórzy swojego czynu. Poszliśmy z Zuzanną do lasu za naszymi namiotami. — Szukaj! — Zuzanną pomachała wilczurowi materiałem przed nosem. Bystry zwierzak tylko zamerdał ogonem i zaczął krążyć wśród świerków. Po chwili złapał trop i jak po sznurku poszedł do palisady. Na ziemi bielała chusteczka higieniczna. Nachyliłem się nad nią, były na niej ślady krwi. Po- świeciłem latarką wyżej i zobaczyłem, w którym miejscu osiłek przechodził przez ogrodzenie. — Podsadzę cię, a ty zobacz, czy na zewnątrz nie zostawili czegoś — powiedziałem do Zuzanny. — Zostawili? Kto? — Mieliśmy wcześniej wątpliwą przyjemność spotkać panów, którzy mocno interesowali się Daniela. Podejrzewam, że już wtedy chcieli ją porwać. Nie sądzisz też, że ten bandzior działał sam. Miał wspólnika, który pewnie miał pomóc mu przy przechodzeniu przez twoje fortyfikacje, podstawić gdzieś w pobliże samochód. — Czemu mieliby ją porwać? Dla okupu? — Sądzę, że tak. Jest dosyć bogata. Wróciliśmy na biwak i potem Zuzanna poszła do swojego domku. Wszyscy rozsiedliśmy się na ziemi. Nikt nie miał ochoty spać. — Jest okazja, żebyśmy się pogodzili — odezwała się Daniela. — Tak ustaliliśmy przy wieczornym ognisku — spojrzała na mnie i Julka. — To powinniśmy jeszcze zaprosić Baśkę — powiedział Łukasz. — Będziesz ją teraz sprowadzał z drugiego końca Polski? — dziwił się Julek. — Czy wiesz, dokąd wyjechała? — Wiem — Łukasz wzruszył ramionami. — Jest tam — wskazał na wóz kempingowy. — Razem z tym prawnikiem, jakimiś studentami i dzieciakiem. Jechali za nami tu, na pole biwakowe, ale oni nawet nie szukali noclegu w miasteczku, tylko od razu tu zjechali z szosy. — Baśka! — pierwszy krzyknął Julek. — Baśka! — za drugim razem dołączył do niego Łukasz. Nie wiem, co nas ogarnęło, ale ryczeliśmy na całe gardło imię koleżanki. W wozie kempingowe zapaliło się światło i po chwili zobaczyliśmy postać, która szła do nas gniewnie stawiając duże kroki. — Jelenie wyszły na rykowisko? — wrzasnęła na nas Baśka. — Co wy wyprawiacie?! — Chodź się godzić — zachęcał j ą Łukasz. — Jak to godzić? Już nie chcecie walczyć o ten skarb? Co tu w ogóle się działo? Ta noc zakończyła się dla nas dopiero przed świtem, kiedy budziły się ptaki, a my gasiliśmy ognisko. Mój gulasz został wyjedzony do cna, zapasy herbaty wypite, chleba dawno już zabrakło. Widocznie wobec zagrożenia z zewnątrz, ataku na jedno z nas, postanowiliśmy zewrzeć szeregi. Wciąż nie wierzyłem zapewnieniom Krzyska, że scena przy Kaplicy Zygmuntowskiej nie była zainscenizowana. Pamiętałem też o tajemniczym spotkaniu Krzyska i Karoli z młodym gangsterem przed opactwem w Tyńcu, ale głośno nie wyrażałem swoich wątpliwości. Nie chciałem rozmawiać o osiłkach, bo cały czas obok mnie siedziała wtulona we mnie Daniela. Wspomnienie tych bandziorów tylko niepotrzebnie by ją denerwowało. Nasi „rywale" długo biedzili się nad złamaniem kodu i nie udało im się to do końca. Stwierdzili, że i tak muszą tu przyjechać, bo i my tu będziemy. Mówiąc inaczej liczyli, że jakimś cudem, rzutem na taśmę przegonią nas w drodze do skarbu. Wtedy Julek opowiedział im o tym, co odkryliśmy. Baśka opowiedziała za to, jak szukała mnie, bo postanowiła przyłączyć się do mojej drużyny. Przyszła do „Krakowiaka", pukała do drzwi mojego pokoju i wtedy chłopiec mieszkający po sąsiedzku, Piotruś, powiedział, że wie, gdzie-jestem. Zaprowadził ją do Sylwii i Andrzeja, którzy dowiedziawszy się od Baśki o poszukiwaniach, opowiedzieli o wizycie Julka, a Piotruś dodał, że przez okno widział jak odjeżdżałem wehikułem. Razem postanowili pojechać do Ogrodzieńca, oczywiście autostopem. Stanęli na drodze wyjazdowej z Krakowa czekając na okazję i to był prawnik, który nas w to wszystko wpakował. — Skąd on wiedział, dokąd trzeba jechać? — zastanawiała się Baśka. — Wsiedliśmy do jego volvo. Natychmiast go rozpoznałam i zapytałam, dokąd jedzie. On na to, że tam gdzie i ja. Więc udawałam, że podróżuję jak w tej piosence Maryli Rodowicz: „Wsiąść do pociągu byle jakiego...". Prawnik wtedy w śmiech i mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Ogrodzieńca. Zaczął opowiadać o tym, do czego doszliśmy. — Czyli ma wśród nas swoją wtykę — stwierdził Łukasz. — Nie zaczynajmy — prosił Julek. — Ma i tyle! Ten ktoś i tak się zdemaskuje, a wtedy każdy z nas w swoim sercu oceni go i osądzi. Nie szukajmy go, bo znowu zaczniemy się kłócić. Łukasz miał ochotę drążyć sprawę, ale był jedynym, któremu naprawdę na tym zależało. Ta długa noc zaowocowała nie tylko pokojem i obietnicą współpracy, ale i moimi przenosinami do namiotu Danieli. Oboje uznaliśmy, że tak będzie dla niej bezpiecznie, a zamontowanie w środku specjalnej przegrody miało dawać Danieli i mnie dość intymności. Płachta wisiała, ale żadne z nas jej nie zasuwało. Po długim nocnym siedzeniu przy ognisku spaliśmy do późna i śniadanie jedliśmy dopiero o jedenastej, wszyscy razem, przy wygasłym palenisku, które było świadkiem naszego pojednania. Zaprosiliśmy też prawnika, Sylwię, Andrzeja i Piotrusia. Mecenas grzecznie odmówił wymawiając się zajęciami i rzeczywiście widzieliśmy jak siada przy rozkładanym stoliku, włącza przenośny komputer i próbuje połączyć się z siecią internetową przez telefon komórkowy. Co jakiś czas szukał miejsca, gdzie byłby lepszy zasięg sieci i w końcu musiał wejść na dach przyczepy. Wyglądał tam komicznie, ale nic sobie nie robił z naszych żartów i propozycji wejścia na sosny. Po posiłku całą grupą poszliśmy do zamku. Minęliśmy parkingi, ryneczek, budkę z Informacją Turystyczną i wspięliśmy się asfaltową drogą ku górze, na której wznosił się zamek. Najpierw widzieliśmy białe ostaóce wapienne wyglądające jak rozrzucone kości gigantycznych stworów. Dopiero za zakrętem, kiedy zza drzew wyłoniły się ruiny zamku wysokiego, dech zaparło nam w piersiach. Widząc okna na wysokości kilkunastu metrów, mury dopasowane do skał, mając dookoła wspaniały widok na okolicę, czuliśmy się jak prawdziwi awanturnicy ruszający na poszukiwanie legendarnego skarbu. W kasie zastaliśmy młodych ludzi, w wieku najwyżej dwudziestu lat. — Zapraszamy na paradę „Maszkarona" — powiedziała miła blondynka sprzedając nam bilety wstępu. — Wystarczy przygotować sobie odpowiednio straszne maski i przyjść tu wieczorem. Będą tańce, występy, a na koniec pokaz ogni sztucznych i parada przez miasteczko. — Przyjdziemy? — Daniela chciała nas zachęcić do tego pomysłu. Poparły ją dziewczyny, Andrzej, Piotruś i Krzysiek. Z Julkiem i Łukaszem zostaliśmy przegłosowani. Przeszliśmy przez przedzamcze po chodniku szerokim łukiem prowadzącym ku bramie na zamek właściwy. Minęliśmy scenę, na której instalowano sprzęt nagłośnieniowy, ławki, gdzie odpoczywali artyści w dziwnych strojach przypominających te znane z brazylijskich karnawałów. — Kto odrobił dziś lekcję przewodnicką? — zapytała nas Karola. — Ja — zgłosił się Julek poprawiając okulary i wyjmując spod habitu zeszycik z notatkami. — Zamek jest położony wśród ostańców najwyższego szczytu Jury Krakowsko-Częstochowskiej, Góry Janowskiego, 515,5 metra wysokości nad poziomem morza. Jej patronem jest Aleksander Janowski, który tu właśnie wpadł na pomysł założenia Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, pierwowzoru obecnego PTTK. Historycy przyjmują, że zamek został założony za czasów Kazimierza Wielkiego, który przekazał go w dożywotnią dzierżawę Przedborowi z Brzezia. Archeolodzy badali założenie obronne na pobliskiej górze Birów, które miało funkcjonować od końca XIII do połowy XIV wieku. W 1386 roku Władysław Jagiełło przekazał zamek Włodkowi z Charbinowic, herbu Sulima, cześnikowi krakowskiemu i staroście lubelskiemu. W 1470 roku Sulimowie sprzedali warownię Salomonom, krakowskim mieszczanom. Potem przechodziła przez ręce kilku rodzin mieszczańskich, aż stała się własnością Bonerów. Kiedy? Tego, niestety, nie wiem. Wiadomo, że w 1532 roku Seweryn Boner przystąpił do rozbudowy obiektu, przekształcając go w renesansową rezydencję. W połowie XVII wieku zamek był już własnością Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, jako wiano Zofii Bonerówny. W 1699 roku kupił go Stanisław Warszycki, potem należał do rodzin Męcińskich i Jaklińskich. Kiedy Julek opowiadał, usiedliśmy na ławeczkach i nasze panie wystawiały twarze do piekącego słońca. — To co mówisz bardzo mnie niepokoi — odezwała się Baśka. — Wygląda na to, że zamek należał do rodu Bonerów bardzo krótko, ponad sto lat. Nowi właściciele mogli odnaleźć skrytkę. — Poczekaj — Julek uniósł dłoń. — To co powiem dalej, też nie wprawi was w lepszy nastrój. W 1587 roku fortecę zdobyły wojska arcyksięcia Maksymiliana Habsburskiego, a Szwedzi w 1655 i 1702 roku. Czy to możliwe, żeby łupieżcy nie odkryli skarbu? — Możliwe — stwierdziłem. — Znalezienie skarbu byłoby głośnym wydarzeniem, chyba że ktoś wydobył go potajemnie. — Czemu od razu o tym wszystkim nie powiedzieliście? — Krzysiek zapytał z wyrzutem. — Marnujemy tu czas. W tych ruinach nie ma już nic! — Może dzięki tym poszukiwaniom odnajdziemy coś zupełnie innego, coś tylko naszego — oponowała Daniela. — Ty i Paweł już się odnaleźliście... — zauważyła Karola. — Tu nie o to chodzi — broniła się Daniela. Łukasz roześmiał się pierwszy i zaraz pozostali, a Daniela i ja zaczerwieniliśmy się po czubki uszu. Wstaliśmy i ruszyliśmy ku bramie prowadzącej na zamek. Nad wąską fosą, mrocznym korytarzem bramnym weszliśmy na dziedziniec zamkowy, który sprawiał wrażenie ciasnego, tak gęsto był bowiem zabudowany straganami z pamiątkami. W centrum znajdowało się zejście do kawiarenki „Czarny Rycerz", a obok pod dawnymi pomieszczeniami zamkowymi znajdowała się studnia. To do niej wpierw podeszliśmy i wpatrywaliśmy się w jej ciemną czeluść. Potem kierując się drewnianymi strzałkami rozpoczęliśmy zwiedzanie zamku. Mijając zejście do piwnic i „Czarnego Rycerza" ruszyliśmy na betonowe schody i podesty wbudowane w ruiny, tak by móc je bezpiecznie zwiedzać. Przewodniki podają, że był tu dziedziniec otoczony krużgankami, sypialnie, biblioteki, pokoje gościnne, sala rycerska. My staraliśmy się wyobrazić sobie, jak wyglądała ta rezydencja w czasach świetności i widzieliśmy, jak wiele potrafią zniszczyć wojny i lata zaniedbań. Wyglądając przez gigantyczne dziury w miejscu dawnych okien, nadstawialiśmy twarze do podmuchów chłodnego wiatru i słońca. Tłocząc się na szczycie Baszty Kredencerskiej, chodząc po podziemiach Kurzej Stopy i przechodząc ciasnym korytarzem wykutym w skale, wypatrywaliśmy śladów dawnej świetności oraz miejsca, które mogło być skrytką. Zeszliśmy do „Czarnego Rycerza", ale cały lokal był zajęty przez biesiadujących tu od rana artystów. Wyszliśmy na dziedziniec i w rogu znaleźliśmy zaciszne miejsce. Sylwia pobiegła odganiać Piotrusia od stoisk, a Andrzej pomagał jej w tym. —Nic! —mruknął Krzysiek. —Paweł, masz jakiś pomysł, gdzie jest ten skarb? — Nie — przyznałem się. — To niemożliwe, żeby ukryli go tu i on tu do dziś przetrwał — stwierdził Łukasz. — To jest gigantyczna ruina, w której chyba nie ma jednej całej ściany. Jedyne co nam pozostaje, to skała, na której stoi zamek. — Albo najbliższa okolica — dopowiedziała Baśka. — I jeszcze opactwo w Tyńcu. — Będziesz chodziła po lasach i skałkach szukając sama nie wiesz czego? — drwił Krzysiek. — Wiemy czego — odezwał się Julek od jakiegoś czasu zerkający na swoje notatki i na mapę okolicy. — Mamy to, czego nie ma król — czytał Julek. — Tak brzmiało pierwsze zdanie. Czego nie miał król, a mieli to nasi awanturnicy? Można powiedzieć więcej, że król potrzebował tego, co oni posiadali. — Młodość — rzuciła Karola. — W końcu Zygmunt był Stary, no nie? — Okręt — zgłosiłem swoją propozycję. — Bez niego nie przejęliby skarbu, nie ukryli gdzieś w rejonie Bałtyku. Król nie miał wtedy własnej floty i korzystał z usług kaprów. — Właśnie! — Julek kiwał głową. — Około kilometra stąd mamy na mapie zaznaczoną skałę o nazwie „Karawela". — Myślisz, że od wieków tak ją nazywano? — powątpiewała Baśka. — Jej nazwa z pewnością bierze się od oryginalnego kształtu — bronił się Julek. — Może i w XVI wieku zwracała ona na siebie uwagę? — To idziemy — zdecydowała Baśka. Wstaliśmy i wyszliśmy z zamku. Studenci i Piotruś zostali jeszcze na podzamczu, bo chłopiec chciał odpocząć. Za bramą skręciliśmy w prawo, obeszliśmy wąską ścieżką mury i pojedyncze skałki, by wejść na czerwony szlak turystyczny. Wyprawa nie była daleka, ale zaraz poczuliśmy się jak za dawnych czasów: w długiej trasie, zmęczeni, zakurzeni, ale szczęśliwi. Brakowało tylko profesora Kraka. Szkoda było też tych lat młodości, które odeszły bezpowrotnie. Szliśmy ścieżką pod górę, na grzbiet za Górą Janowskiego. Pomagałem iść Danieli trzymając ją za rękę. Widziałem, że Baśka i Łukasz, daleko na przedzie rozmawiali ze sobą, śmiali się i żywo gestykulowali. Uwodzicielskie spojrzenia Krzyśka jak pajęcza sieć oplatały Karolę, ale ta nie miała zamiaru być łatwą zdobyczą i opędzała się od naszego amanta, choć nie na tyle mocno, by ten zrezygnował z zabiegów. Julek, zamykający naszą kolumnę, podziwiał widoki i między palcami przesuwał koraliki różańca. — Jak dawniej? — Daniela pomyślała chyba o tym samym. — Wiesz, że nic nie może być już jak przedtem. — Nic? — nagle stanęła. — Nihii est in intellectu quin prius fuerit in sensu — mijający nas Julek włączył się do naszej dyskusji. Powiedział to i nie zatrzymując się szedł dalej, stawiając wielkie kroki. — Co on powiedział? — dziwiła się Daniela. — Nie ma nic w umyśle, czego byśmy przedtem nie poznali zmysłami — wyjaśniłem jej. — To z przekładu traktatu Arystotelesa „O duszy". Chodzi o to, że w umyśle nie mamy pojęć wrodzonych. W chwili narodzin jesteśmy jak tabula rasa, którą zapisujemy naszymi spostrzeżeniami. >— Jak to się ma do nas? — Już nie jesteśmy czystymi tablicami, tylko każde z nas ma za sobą jakieś przeżycia... — Przeszkadza ci, że byłam mężatką? Ty nie miałeś żadnej narzeczonej? Na szczęście od odpowiedzi na trudne pytanie uratował mnie krzyk Baśki. — Jest! — wrzeszczała. — Znaleźli skarb? — zaniepokoiła się Daniela i pobiegła pod górę, Minęła Julka, do którego doszedłem po kilkunastu sekundach. — Kiedy się w końcu dogadacie? — zapytał mnie zakonnik. — O co ci chodzi? — Chłopie, czy ty oczu nie masz, czy tylko udajesz niewidomego? Przecież los dał wam drugą szansę. Jesteście dojrzalsi, potraficie dokonywać mądrzejszych wyborów, łatwiej wypracujecie kompromis. Odpowiedz sobie na jedno pytanie: czemu nigdy nie znalazłeś odpowiedniej... — Pobiegnę tam, bo są gotowi zmalować jakieś głupstwo — szybko przerwałem zakonnikowi i pobiegłem za Daniela. Nie chciałem, by mówił dalej. Sam nie potrafiłem sobie jeszcze właściwie odpowiedzieć na to pytanie. Dogoniłem Daniele w lesie, w miejscu, gdzie ścieżka opadała ku płytkiej kotlince, z której wyrastała skała „Karawela". Rzeczywiście ten twór natury mógł przypominać kształtem szesnastowieczny statek. Rufa z platformą szerokości czterech metrów wznosiła się na wysokość dziesięciu metrów, a z niej wyrastała iglica masztu sięgającego jeszcze sześć metrów wyżej. Między tym „bezanmasztem" a „grotmasztem" był komin, a iglice odchylały się od siebie. Wyższy o metr „grotmaszt" był zakończony niewielką płytą skalną. „Buszkrypt" celował na wschód i odległość między nim a ziemią wynosiła najwyżej cztery metry. Zeszliśmy do naszych przyjaciół, którzy chodzili wokół podnóża skały długiej na piętnaście metrów. Kiedy nadszedł Julek, siedzieliśmy na zwalonym pniu i zadzieraliśmy głowy patrząc na maszty „Karaweli". — I co wypatrzyliście, wilki morskie? — przyjaciel szeroko się uśmiechał. — Trzeba wejść na skałę — oznajmiłem. — Pamiętacie: „Król nie potrafi być jak to, na czym stoimy"? Król nie potrafił być jak skała, nieustępliwy, prawie niezniszczalny. Przecież lata panowania Zygmunta Starego określa się mianem czasu triumfu szlachty, której późniejsze sobiepaństwo było jedną z przyczyn upadku Rzeczypospolitej. — Jak tam wejdziesz? — Krzysiek wzruszył ramionami. — Ktoś z was zna się na wspinaczce? — Mogę na dole asekurować — zgłosił się Julek. — Ja kiedyś byłam ma kursie skałkowym — Baśka podniosła rękę. — Pójdę po sprzęt do wspinaczki, a wy zajmijcie się zdobyciem jakiegoś prowiantu — zaproponowałem. Przyjaciołom zostawiłem bluzę i pobiegłem na nasz biwak. W linii prostej było to niewiele ponad półtora kilometra, ale musiałem zbiegać krętymi ścieżkami. — O! — krzyknęła Zuzanna otwierając mi bramę i widząc moją przepoconą koszulkę. — Skąd ten pośpiech? — Chcemy wejść na „Karawelę" — powiedziałem. — Macie chrapkę na piracki skarb? — Zuzanna roześmiała się. — To już nie szukacie go na zamku? — Skąd mieliby się tu brać piraci? — zdziwiłem się. — To stara legenda o piratach, którzy pływali po morzach i oceanach, rabowali, mordowali, aż pewnego dnia napadli na statek widmo — opowiadała Zuzanna. — To był statek jakiegoś diabła morskiego, który akurat wtedy był w porcie i werbował sobie nową załogę, czyli kusił ludzi cyrografami, by potem ich potępione dusze więzić na swoim okręcie. Odważni piraci walczyli z duchami strzelając do nich srebrnymi, poświęconymi kulami i zdobyli wielkie skarby. Z walki ocalało ich tylko trzech i potem uciekali tą swoją karawelą, a diabeł morski gonił ich przez cały ocean. Dopadł ich w końcu i doszło do bitwy. Piraci strzelali kulami armatnimi, które też były poświęcone przez jakiegoś misjonarza. Trzema strzałami roztrzaskali maszty okrętu widma. Wtedy diabeł się wściekł i wezwał najstraszliwszą burzę, jaką tylko potrafił sprowadzić. Wiał taki wiatr, że piracki okręt porwało w górę, tak wysoko, że zamarzł i zamienił się w skałę, i tak daleko, że aż tu doleciał. — Gdzie niby jest ukryty skarb? Na statku czyli w skale? — Różnie ludzie gadali — Zuzanna śmiała się. — Jedni mówili, że trzeba dojść do ładowni, inni, że kosztowności rozrzuciło po całej okolicy. Podobno trzeba też patrzeć, gdzie pada cień najwyższego masztu w samo południe na świętego Jana. — Dziękuję — uśmiechnąłem się do Zuzanny i pobiegłem do wehikułu. Prawnik zszedł już ze swojego stanowiska na dachu przyczepy i właśnie rozkoszował się smakiem jakiegoś soku w szklance z kostkami lodu. Studenci pieczołowicie przygotowywali sobie posiłek na patelni, a Piotruś zaraz do mnie podbiegł. — Co pan robi? — zapytał patrząc z zainteresowaniem, jak do worka pakuję liny, szelki i osprzęt niezbędny do wspinaczki. — Będziemy wspinali się na skałę — odpowiedziałem. — Mogę iść z panem? — prosił. — A obiad? — Już jadłem. Sylwia usmażyła rybę i chleb. Teraz robią obiad dla siebie. — To zapytaj ją, czy zgadza się, żebyś poszedł ze mną. Chłopak w podskokach pobiegł przez łąkę i wrócił, kiedy umyty przebierałem się w świeże i wygodniejsze ubranie. — Mogę! — wysapał. Dałem mu zwój cienkiej liny i wyszliśmy z pola namiotowego. Sto metrów od bramy dogonił nas prawnik. — Mogę panu towarzyszyć, nieprawdaż? — uprzejmie zapytał. Z politowaniem patrzyłem na jego popielate spodnie, jasne pantofle, koszulę na krótki rękaw zaprasowaną na kancik, krawat, włosy pokryte cienką warstwą brylantyny i... czarną teczkę. — Będzie panu piekielnie niewygodnie — powiedziałem. — Trudno, muszę wykonywać obowiązki związane ze zleceniem mojego klienta. — Jestem pewien, że pański klient nie chciałby, żeby pan pojawiał się na szlaku turystycznym w takim stroju. — Przykro mi, nie mam innego — rozłożył ręce. — Zdradzi mi pan kto panu donosi o naszych postępach? — Przykro mi, ale nie mogę. — To Krzysiek, prawda? — Pan pierwszy się o tym dowie w odpowiednim czasie. Tworzyliśmy nieco komiczne trio i nie dziwię się, że moi przyjaciele parsknęli śmiechem na nasz widok. Ubrałem spodnie sięgające do kolan i flanelową koszulę z obciętymi rękawami. Piotruś po krótkim, ale intensywnym marszu wydawał się uginać pod ciężarem cienkiej linki. Koszula prawnika nadawała się tylko do wyżęcia, na spodniach miał brudną plamę na kolanie po wywrotce w przydrożnym rowie. ROZDZIAŁ CZTERNASTY TRZY SZKLANKI NA ZACHÓD • WIZYTA W KOMISARIACIE POLICJI • WIECZORNA WYPRAWA NA ZABAWĘ • TANIEC OGNIA • UPROWADZENIE DANIELI • POŚCIG DO ZAMKU SMOLE Prawnik usiadł pod drzewem, wielką lnianą chusteczką otarł pot z Czoła i z teczki wyjął małą butelkę wody mineralnej. — Trzeba być przewidującym — oznajmił wzdychając. Mina nieco mu zrzedła, kiedy zobaczył, jakie zakupy zrobili Krzysiek, Karola i Daniela. Na trawie leżały butelki z napojami, w woreczkach gotowe kanapki, które nasi intendenci zrobili na stoliku w wiejskim sklepie. Piotruś dostał ogromną bułkę z grubym plastrem szynki, ogórkiem konserwowym i majonezem. Kiedy zjadł, położył się na trawie, żeby popatrzeć, jak będziemy się wspinali. Opowiedziałem wszystkim legendę zasłyszaną od Zuzanny. — To legenda pokrywa się trochę z tymi naszymi zdobywcami skarbu — ocenił Krzysiek. — To tylko legenda, trochę bujdy, trochę faktów — stwierdziła Daniela. — Tu pewnie jest przewaga czyjejś fantazji. Paweł, zjedz przed drogą. — Zjem na górze — powiedziałem dziękując przyjaciółce za kanapkę. Rozłożyłem sprzęt, żeby przygotować się do wspinaczki. Z Baśką i Julkiem omawiałem szczegóły, a reszta szykowała się do pikniku. Wyglądało na to, że ta formacja skalna z dużą ilością poprzecznych szczelin, małych półeczek, w sam raz na postawienie stopy, nie będzie trudna do sforsowania. Tak było w rzeczywistości. Bardzo szybko z Baśką weszliśmy na półkę „rufy". Z niej mogliśmy obejść oba maszty i dojść do dziobu. — Coś widać?! — krzyczeli do nas przyjaciele z dom. Mogliśmy tylko kręcić głowami, że nie. Nawet rozgrzebaliśmy liście, które zebrały się w zagłębieniu między masztami, ale nie znaleźliśmy jakiegokolwiek znaku, śladów kucia, wejścia do jaskini. — Myślę, czy ta „Karawela" to nie jest tylko punkt orientacyjny — powiedziałem do Baśki, kiedy szykowaliśmy się do wejścia na „bezanmaszt". Tu Baśka mnie asekurowała, bo i tak nie było potrzeby, byśmy we dwójkę wchodzili na iglicę. Po wejściu i obejrzeniu pięknych widoków okolicy zjechałem na „rufę" i przeszliśmy z Baśką pod „grotmaszt". Tam wejście było trudniejsze, z przewieszką „bocianiego gniazda" przy szczycie. Po kilkunastu minutach usiedliśmy na półce, ściskając w ręku kanapki, które na lince przysłał nam Julek, i rozglądaliśmy się po okolicy. — Paweł, co my robimy nie tak? — zastanawiała się Baśka. — Na początku próbowaliśmy w sposób metodyczny organizować poszukiwania, ale staliśmy w miejscu. Kiedy każdy sobie rzepkę skrobał, nagle wszystko ruszyło z kopyta. — Rywalizacja nas mobilizuje — odpowiedziałem. — Każdy próbuje pokazać, jaki jest świetny, lepszy, niż był wtedy. Powiedz mi, co się dzieje z Krzyśkiem? — Co masz na myśli? — Chodzi mi o jego dobrze zbudowanych kolegów preferujących brutalne metody działania. — Krzysiek doigrał się — Baśka odezwała się po dłuższej chwili i otarciu pojedynczej łzy. — Popadł w długi, próbował spłacić je tym, co mi zabrał. Potem uciekał przez całą Polskę przed nimi, przede mną. Wszędzie naciągał kolejne osoby... — Kobiety? — domyślałem się prawdy. — Wiesz, jaki on jest. One nawet specjalnie nie mają do nie żalu o te pieniądze, tylko chciałyby, żeby do nich wrócił. Te osiłki straszą Krzyśka, żerują na tym, że sam jest poszukiwany przez policję... — Co?! Dopiero teraz mi to mówisz?! — Błagam cię — Baśka ściskała mi dłoń. — On musi mieć szansę, żeby to wszystko naprawić. Gdyby znalazł ten skarb, to... — Przecież wszystko oddamy do muzeum. —— Tak, ale on będzie wśród tych uczciwych, może sąd weźmie to pod uwagę... Z niedowierzaniem pokręciłem głową, że ktoś może naiwnie w to wierzyć. — Krzysiek ci tak powiedział? — upewniałem się. — Tak. On chciał nawet z tobą porozmawiać w tej sprawie, ale najpierw bał się, jak zareagujesz, a później doszło do tej naszej secesji. — Nie wiesz, jak on nawiązuje kontakt z tymi bandziorami? — wypytywałem Baśkę. — Przez telefon komórkowy, swój, Karoli? — Nie ma swojego, to pożycza, ode mnie, Karoli, Łukasza. Wysyła do tamtych SMS-y. — Wiesz, pod jaki numer? — Tak, nie skasował jednej z wiadomości i zapisałam sobie ten numer. — Co wy tam robicie?! — usłyszeliśmy krzyk Łukasza. Uniosłem rękę w uspokajającym geście. Wyjąłem mapę, kompas i mały kawałek ołówka. — Mamy to, czego nie ma król — mówiłem do Baśki. — Domyślaliśmy się, że chodzi o okręt, flotę. Jesteśmy przy „Karaweli". Dalej jest: „Król nie potrafi być, jak to na czym stoimy". Weszliśmy na skałę, ale niczego tu nie ma. Szukamy dalej. „Wybierz stronę wroga i uderz trzy razy". — Strona wroga to północ, bo Albrecht, albo wschód, bo Wasyl — powiedziała Baśka. — Tylko to nie jest takie proste. Oni zapewne ukrywali skarb w momencie, kiedy Albrecht faktycznie był już na kolanach. Nie wiemy dokładnie, kiedy skarb przywieziono do Ogrodzieńca. Nie znamy dokładnej daty nabycia zamku przez Bonerów. Gdybym szykował jakąkolwiek skrytkę, to przygotowałbym ją przed remontem czy rozbudową zamku, bo prace budowlane mogłyby skutecznie zamaskować to, co zrobiłem. Wtedy wchodziłby w grę okres przed 1532 rokiem. Teraz jednak jesteśmy na „Karaweli", która stała tu zawsze i była do dyspozycji naszych awanturników. Przyjmijmy jednak, że chodzi o północ lub wschód. Co to znaczy: „uderz trzy razy"? — W skałę — proponowała Baśka. — Nie sądzę — pokręciłem głową. — W jaki sposób mogliby w dawnych wiekach zamaskować skrytkę? Murowana ściana, głaz, tajne przejścia, dziura pod dębem zasypana ziemią? Tylko gdzie jej szukać? — Nie dręcz mnie, tylko powiedz. — Trzy uderzenia mogą oznaczać marynarskim zwyczajem trzy szklanki, a te wybija się co pół godziny lub co godzinę. Wtedy autorom szyfru mogłoby chodzić o odległość, jaką przebywa się w ciągu półtorej godziny lub trzech godzin. Na piechotę byłoby to od sześciu do dziesięciu, może dwunastu kilometrów. Odmierzyłem na mapie odpowiednie odległości. — Dobry punkt znajdziemy tylko na wschodzie — oceniła Baśka. — To dawna strażnica w okolicach miejscowości Udórz, w odległości piętnastu kilometrów. Jest też zamek Smoleń, bliżej, bo tylko dziewięć kilometrów stąd w linii prostej. — To tam! — wskazałem na pagórek porośnięty lasem i doskonale widoczny z naszego punktu obserwacyjnego. — Między wierzchołkami drzew widać basztę. Zebraliśmy wszystkie swoje rzeczy i zjechaliśmy do przyjaciół. — Bingo! — oznajmiła Baśka dotykając stopami ziemi. — To zamek Smoleń! Podniecenie po tym jak opowiedzieliśmy wszystkim, co odkryliśmy, udzieliło się także prawnikowi. Julek natychmiast wygrzebał przewodnik i przeczytał nam krótką notkę o zamku Smoleń. —Warownia należała do rodu Pileckich i jego dwóch linii: Toporczyków i Leliwitów. Pod koniec XIV wieku zamek kupił Filip Padniewski, biskup krakowski, i przekazał go swemu bratankowi Wacławowi. Zamek spalili Szwedzi w czasie potopu, częściowo rozebrali Austriacy i uległ zniszczeniom w czasie walk w 1914 roku. Też nie brzmi to optymistycznie — ocenił. — Czy możliwe, że schowali skarb na zamku, który nie należał ani do rodu Bonerów, ani do von Kleena, ani do Bałamutha? — Możliwe — przyznałem ze spokojem. — Taki zamek nie był wcale przyjemnym miejscem do zamieszkania, chyba że był rezydencją przygotowaną z przepychem i smakiem. Warownia nie odgrywała już wtedy większej roli, więc prawdopodobnie była tam tylko służba, a sam właściciel mieszkał w dworku wybudowanym w pobliżu. Zamek był mu potrzebny tylko jako symbol władzy. Każdy posiadacz Smolenia musiał liczyć się z kimś takim jak Boner, z tak ważnym i bogatym sąsiadem. Cóż mogła oznaczać jedna drobna przysługa sąsiedzka, tym bardziej że wykonana dla dobra kraju i króla? — Czyli jednak Smoleń? — Krzysiek był nieustępliwy. — Tak — powiedziałem z przekonaniem. — Proponuję pojechać tam jutro rano, a dziś wieczorem pójdziemy zabawić się na zamku w Ogrodzieńcu. Wszyscy przystali na moją propozycję i wróciliśmy na pole namiotowe. Tam odświeżyliśmy się, przebraliśmy, a dziewczyny przygotowały nam maski na wieczór. Same miały też fantazyjne przebrania. Wyglądały jak skrzyżowanie księżniczek i Cyganek, w zwiewnych, niekiedy półprzeźroczystych strojach. Kiedy panie były zajęte przygotowaniami do wieczoru, a panowie cieszyli się spokojem popołudnia, wsiadłem do wehikułu i pod pozorem zatankowania go pojechałem na najbliższy posterunek policji. Przyjęto mnie tam chłodno, oficer ze spokojem robił notatki, z tego co mu mówiłem. Niekiedy uśmiechał się pod nosem, jakby miał wrażenie, że jestem człowiekiem owładniętym manią prześladowczą. Czasami zadawał podchwytliwe pytania, a moje odpowiedzi wzbudzały u niego tylko kolejne pobłażliwe uśmieszki. — To mogę liczyć na waszą pomoc? — zapytałem na koniec rozmowy. — Obywatele naszego kraju zawsze mogą ufać policji — oświadczył policjant. Wróciłem na pole namiotowe po dwóch godzinach i zaraz wszyscy zebraliśmy się do wyjazdu. Piotruś został pod opieką Zuzanny, która dała mu blok, kredki i chłopak rysował swoją, komiksową wersję legendy o piratach, którzy złupili statek diabła. My wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy do Podzamcza. Wybraliśmy się tam autami, bo wieczorne niebo chmurzyło się zapowiadając deszcz. Nie chcieliśmy w taką pogodę wracać w nocy na piechotę po polnych drogach. Zostawiliśmy auta na parkingu i poszliśmy do restauracji na kolację. — Dziś ja stawiam wieczerzę — oświadczyła Daniela. — Kto wie, może ostatnią naszą wspólną. — Daniela, daj rai kluczyki, bo zapomniałem zabrać aparat — Krzysiek poprosił przyjaciółkę w czasie posiłku i wyszedł. Zamówiliśmy to, co każdy lubił najbardziej. Restauracja „Hetmańska" oprócz wystroju stylizowanego na wnętrze karczmy oferowała też smaczne i spore porcje jedzenia, które każdy z nas lubi: zupy, kotlety, pieczenie, naleśniki, pierogi i surówki. Jedliśmy przy długiej ławie ciesząc się smakiem i z ciekawością wyglądając przez okno. Widzieliśmy artystów i turystów zmierzających na zamek. To był kolorowy, roześmiany tłum ludzi w maskach. W końcu było to święto „Maszkaronów"! Zapadał zmrok, kiedy i my ruszyliśmy pod górę. Nasze maski były przepustką do wejścia na podzamcze. Z daleka widziałem strażnika stojącego przy zamkniętej bramie prowadzącej na zamek. Scena była zajęta przez muzyków grających muzykę etno. Na dziedzińcu płonęły kłody z pni drzew, odpowiednio nacięte: płonęły w środku wypuszczając na zewnątrz przez specjalne nacięcia języki ognia i kłęby dymu. Przy ogniskach nie pieczono tu kiełbasek, tylko jedzono dania wegetariańskie. Tłum łagodnie falował w rytm dźwięków, które można by kojarzyć i z dworem królewskim epoki renesansu, i z pogańskimi obrzędami. Dominującymi instrumentami były bębny, które sprawiały wrażenie, że potrafiły zahipnotyzować widzów. Dziewczyny natychmiast poszły na klepisko pod sceną, gdzie tańczył kto tylko chciał. Mieliśmy skromne maski, podobne do tych, które miał Zorro. Tylko Julek w żaden sposób się nie przyozdabiał, bo stwierdził, że i tak nikt nie uzna jego stroju za coś innego niż przebranie, a z drugiej strony co to za zakonnik w masce? Weszliśmy do górnych rzędów ławek, żeby stamtąd lepiej widzieć barwny tłum. Melodie łagodnie nas kołysały tak jak wirujący tłum upstrzony kolorowymi strojami, nastrojem przypominający karnawał w Rio de Janeiro. Światła na scenie błyskały, na obrzeżach tańczących krążyli połykacze ognia, szczudlarze w wysokich cylindrach i frakach w kolorowe kraty. Co chwila koło nas przebiegały półnagie dziewczyny zalotnie uśmiechając się do Julka, drażniąc się z nim w ten sposób. Krzysiek próbował posyłać w ich stronę swe spojrzenia, ale maska mu to utrudniała. Nagle wśród tańczących zrobił się tumult. Na chwilę zgasło światło, a z głośników popłynęły tony jakiegoś mrocznego marsza. Punktowe światło wyłoniło z mroku środek parkietu. — To Daniela! — szepnął zdumiony Julek. Zobaczyliśmy, że naszą przyjaciółkę tancerki przywiązały do pala. Pewnie wybrali ją jako odpowiednio przebraną, pasującą do ich koncepcji przedstawienia. Wokół klepowiska rozstawiono stojaki z pochodniami. Nagle w rogu podzamcza buchnął wysoko płomień, po chwili w przeciwległym, a potem w trzecim i w czwartym. Za sekundę przez tłum biegły cztery postaci w srebrnych strojach z pochodniami. Płomienie głośno furkotały, na chwilę zagłuszając bębny i śpiew niewidocznej wokalistki. — Co to jest? — szepnął zdziwiony Łukasz. — To taniec ognia — wyjaśnił mu mężczyzna wysmarowany czymś na czarno, ubrany w przepaskę biodrową z przewiązanej w pasie koszuli, z hełmem ozdobionym rogami z dwóch bananów. Czworo tancerzy zaczęło krążyć wokół Danieli. Ręce i nogi tańczących tworzyły przedziwne kształty wyginające się w rytm muzyki. Nagle dołączyło do nich dwoje szczudlarzy. Tancerki wokół Danieli zdjęły kaptury, zrzuciły peleryny ukazując obcisłe fantastycznie pomalowane stroje. Teraz przemykały pomiędzy nogami maszerujących szczudlarzy wymachujących trzymanymi w dłoniach łańcuchami zakończonymi kulami ognia. W środku tego wszystkiego znajdowała się moja przyjaciółka. Przyzwyczajona do występów estradowych wydawała się być zadowolona ze znalezienia się w centrum uwagi. Z ciemności wyłonił się król w długim czarnym płaszczu, któremu wszyscy tancerze bili pokłony. On rozpalił swoje dwa łańcuchy, które zaczęły krążyć wokół niego jak węże. Co jakiś czas wysuwały się w stronę przywiązanej Danieli. Wstałem zaniepokojony tym, że mojej przyjaciółce może stać się coś złego. — To tylko gra, pewnie na każdym występie wybierają jakąś laskę z widowni — Krzysiek położył mi dłoń na ramieniu. Zrzuciłem ją jednym ruchem i zacząłem przedzierać się między widzami, w stronę sceny. Tam, z przeciwnej niż król strony nadchodziła królowa z dwiema pochodniami, które wirowały wokół niej, tworząc oszałamiające kręgi. Jak się można było spodziewać, doszło do sceny zazdrości i królowa ruszyła w kierunku Danieli, by pozbyć się nowej maskotki króla. Pal i przywiązana do niego kobieta stały się centrum gigantycznej świetlistej kuli. Królowa stanęła na drodze króla, zasłoniła sobą Daniele i nagle dotąd pojedyncze pochodnie zamieniło się w osiem ogni, które wyrastały w dłoni tancerki jak macki ośmiornicy. Nastąpiła gwałtowna zmiana rytmu i szczudlarze zaatakowali tancerki, a królowa rzucała sztyletami pochodni w swego partnera, który odchylał się od nich otoczony sferą ogni, okryty peleryną. To, co wydawało się walką, znowu zamieniło się w taniec miłosny podobny do ptasich zalotów i kiedy wydawało się, że król uległ czarowi królowej, zbliżył się do niej i oboje znaleźli się w kuli ognia z pochodni i łańcuchów, nagle wszystko ucichło, zamarło. Król padł twarzą na ziemię z teatralnie wbitym w plecy sztyletem — płonącą pochodnią. Zapadły ciemności. Wtedy w niebo wystrzeliły pierwsze race sztucznych ogni. Widzowie stali nieruchomo, podziwiając widowisko na niebie, mało kto już zwracał uwagę na dogasający, pojedynczy płomyk na scenie. W błyskach wybuchów ujrzałem dwie postaci przemykające się do Danieli. Ich sylwetki w niczym nie przypominały tancerzy, tylko osiłków, którzy tak nam już dali się we znaki. Przedzierałem się przez tłum, przepraszając, rozpychając łokciami, grożąc i błagając. Machałem do kolegów, krzyczałem do nich. Nie widzieli mnie zapatrzeni w niebo i nie słyszeli ogłuszeni hukiem. — Czego się pchasz! — ktoś boleśnie uderzył mnie z boku w żebro. Ktoś próbował podstawić mi nogę. W tym czasie osiłki przecinały więzy Danieli, która próbowała się z nimi szarpać. Musiałem jeszcze pokonać kilka rzędów stojących, kiedy na szyi poczułem silny ucisk. Kątem oka zauważyłem, że to przystojny wielbiciel talentu Danieli, ten, który śledził nas w kościele Mariackim, teraz otacza moją szyję swoim prawym ramieniem, a lewą ręką przyciska do moich pleców ostrze noża. Cofnąłem prawą nogę, obróciłem nieco głowę w tę samą stronę, jednocześnie łapiąc duszące mnie ramię. Teraz wystarczyło tylko przyklęknąć na lewe kolano i przystojniak przeleciał ponad moim prawym barkiem. Wokół nas zrobiło się pusto, ale jeszcze ktoś z tłumu wściekły, że przerwaliśmy zabawę próbował mnie kopnąć w brzuch. Odchyliłem się i z napastnikiem uwieszonym na plecach kilka razy przetoczyliśmy się aż na krawędź sceny, gdzie odbywał się „Taniec ognia". Bandyta chwycił nie zapaloną pochodnię, przytknął ją do niewielkiego płomyka lampki oznaczającej pole widowiska, za które widzowie nie powinni byli wchodzić. Buchnął ogień i on natychmiast zamachnął się w moją stronę. Obejrzałem się w kierunku Julka. Zauważył, co się stało. Ręką wskazałem mu na pusty pal i na bramę z podzamcza, dając do zrozumienia, że Daniela została porwana. Język ognia znowu zbliżał się do mojej twarzy. Ponownie odskoczyłem. Pochodnia jednak zbliżała się do mnie, tym razem z lewej strony. Zrobiłem prawą nogą krok na prawo, lewą dłonią chwyciłem uzbrojoną dłoń od góry, a prawą od dołu za przedramię. Kontynuując obrót z cofnięciem lewej nogi rozpędziłem bandziora, by wywrócić go prostym chwytem. Nie zawracałem sobie nim już głowy, tylko pobiegłem w kierunku bramy. Kiedy wybiegałem z podzamcza, widziałem na zakręcie, koło budki z lodami, moich przyjaciół z krzykiem zbiegających w kierunku zabudowań i parkingów. Przyspieszyłem i zbiegałem jak szalony omijając grupki spacerowiczów z głowami zadartymi w niebo. Kiedy byłem przy Rynku, widziałem tylne światła czarnego auta bandziorów. — Gońmy ich! — krzyknąłem wyjmując kluczyki do wehikułu. — Zostaw tego gruchota! — wrzasnął Łukasz. — Pojedziemy polonezem. — Ja mam kluczyki do wozu Danieli — Krzysiek pokazał je, widocznie nie oddał ich po tym jak poszedł do peugeota po aparat fotograficzny. — Ale ja poprowadzę — Karola wyrwała mu kluczyki. — Przeszłam specjalny kurs w Biurze Ochrony Rządu. — Wracajcie na pole namiotowe! —jeszcze rozkazałem studentom. Julek zdecydował się pojechać ze mną. Krzysiek wsiadł z Karola do peugeota, a Łukasz z Baśką do poloneza. To Łukasz pierwszy wyjechał z parkingu. Za nim wzbijając fontanny kamyczków spod kół wyjechała Karola. Na razie byliśmy ostatni. Wpadliśmy na wąskie uliczki miasteczka. Dopadliśmy wóz bandziorów sto metrów od skrzyżowania, gdzie kłębił się tłum szykujący się do parady. Widziałem, jak z tego kłębowiska do środka wozu wsiadł przystojniak. Wszyscy trąbiliśmy, ale rozbawiony tłum chętniej przepuszczał pojazd bandytów, bo osiłki przez okna wystawiły swe gniewne i ponure oblicza. My mogliśmy tylko trąbić. Czarny wóz porywaczy dotarł do skrzyżowania i skręcił w prawo. Nam udało się powtórzyć ten manewr z kilkunastosekundowym opóźnieniem. Wypadliśmy z Podzamcza na wschód. W oddali paliły się światła pozycyjne uciekinierów. — Puśćcie mnie! — wrzeszczałem na przyjaciół naciskając klakson. — Nie ma czasu na zabawy, bo tamci mogą uciec w jakąś boczną drogę. Polonez Łukasza leniwie nabierał rozpędu, jak czołg rwał po asfalcie. Widać było, że jadąca tuż za nim Karola nerwowo zmieniała biegi, mrugała światłami, trąbiła. Łukasz nie chciał jej puścić nie dowierzając umiejętnościom kobiety-kierowcy. W końcu kiedy ujrzeliśmy w oddali odblask tablic na przystanku autobusowym, Karola zredukowała bieg i jechała chyba tylko centymetry od zderzaka poloneza. Kiedy po lewej stronie zaczęła się zatoczka autobusowa, Karola prawie bokiem wskoczyła w nią, przyspieszyła tak, że chyba cała okolica słyszała ryk silnika peugeota. Łukasz tak się przestraszył tego manewru, że zjechał na prawo, co i ja wykorzystałem, błyskawicznie wyprzedzając go. Karola doskonale panowała nad samochodem, ale peugeot Danieli był pojazdem przygotowanym do wygodnej jazdy z rodziną, a nie do wyścigów. To wehikuł miał silnik auta rajdowego. Wcisnąłem magiczny czerwony guzik i wehikułem szarpnęło, seria wystrzałów z rury wydechowej była znakiem, że zaraz nasza maszyna zacznie pić benzynę jak smok wawelski wiślane wody po porcji baraniny po szewsku. Zbliżyliśmy się do czarnego audi bandziorów, ale Karola nie miała szans go wyprzedzić. Dałem jej znak światłami, żeby mnie puściła. Widziałem, jak Krzysiek obrócił się w fotelu i wymownie popukał w czoło. Z prędkością stu dwudziestu kilometrów wpadliśmy do Pilicy. W wąskich uliczkach trzeba było przyhamować. Audi lepiej trzymało się drogi, miało mocniejszy silnik i bandyci ryzykując zamiatanie tyłem wozu po chodniku zbytnio nie zwolnili. U stóp parku zespołu pałacowego w Pilicy nagle audi zawróciło w naszą stronę. Widziałem strzałki nakazujące objazd, ale dopiero przy zamkniętej drodze bandyci zorientowali się, że muszą pojechać inaczej. Karola z wyciśniętym hamulcem ręcznym powtórzyła manewr audi. Ja rozpędzony gnałem dalej. — Co ty robisz? — dziwił się Julek. — Rezygnujesz? — Wręcz przeciwnie — odparłem. Przydał mi się zwyczaj zaczerpnięty od szefa, by uważnie przyjrzeć się mapie przed wyjazdem w teren. Bandyci najwyraźniej chcieli z Pilicy pojechać na południe. Drogowcy, jak zauważyłem, zamknęli przejazd wzdłuż Zalewu Pilickiego na odcinku dwustu pięćdziesięciu metrów. Objazd najbliższymi uliczkami musiał wynosić przynajmniej kilometr. Wybrałem krótszą drogę i ostro skręciłem w lewo, w kierunku lustra wody. — Zwariowałeś?! — wrzasnął przerażony Julek. Włączyłem śrubę napędową i wehikuł bez trudu mknął po wodzie. Solidne zawieszenie i mocny silnik pozwoliły nam bez problemów wyjechać na betonowy, pochyły brzeg zalewu, wprost na drogę. Kiedy jechaliśmy przez trawnik, zobaczyliśmy reflektory audi. Wjechałem na asfalt tuż za wozem osiłków. Kilkadziesiąt metrów za nami był peugeot z Karola. Niewidoczny pozostał polonez Łukasza. Na pierwszym z zakrętów zauważyłem, że kierowca audi prowadzi z wielką nonszalancją zjeżdżając na lewy pas, dodaje gazu w chwili, kiedy wóz jest już na prostej. Wiedziałem, że na zakręcie lepiej jest przyspieszać, bo kiedy jesteśmy w szczytowym momencie wirażu, wtedy silnik „wyciągnie" nas na prostą. Minęliśmy skrzyżowanie z drogą prowadzącą do małej wioski Cisowa, kolejny zakręt przed Smoleniem i na wirażu skręciliśmy w lewo, gdzie kierowca audi przyhamował. Wówczas wyprzedziłem go jadąc po wewnętrznej. On uciekł w prawo na boczną drogę, pod górę. Hamulce wehikułu działały bez zarzutu. Bez trudu, nie tracąc prędkości jechałem równolegle do audi, które z parkingu pod zamkiem Smoleń nie miało już drogi wyjazdu. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY WYMIANA ZAKŁADNIKÓW • CO ZROBI KRZYSIEK? • PRZYGOTOWUJĘ ZASADZKĘ • NOCNA WSPINACZKA DO ZAMKU • BANDYCI W PUŁAPCE Kiedy tylko kierowca audi w świetle reflektorów zobaczył barierki zagradzające mu wyjazd z parkingu przyhamował, odbił w prawo... Wiedziałem, co teraz nastąpi i też hamowałem, jednocześnie redukując biegi. Z jedynki od razu przeskoczyłem na wsteczny. Skrzynia biegów wehikułu zazgrzytała w proteście, opony zapiszczały i moim autem szarpnęło do tyłu. W porę, we wstecznym lusterku zobaczyłem światła peugeota i nie zastawiłem swoją maszyną wyjazdu. Karola przemknęła za nami, ominęła audi, które w tym czasie z wyciśniętym hamulcem ręcznym robiło obrót o 180 stopni, i ledwo zatrzymała się przed barierkami. Drzwi w samochodzie porywaczy otworzyły się i ze środka wyskoczyła Daniela. Wybrała dobry moment, bo audi po swoim manewrze na moment zamarło w bezruchu, nim kierowca ruszył do przodu. Za przyjaciółką wybiegła ubrana na czarno postać. Był to przystojniak, jej tajemniczy wielbiciel. Chwycił Daniele wpół i kolegom dał znak, żeby odjechali. Oni tylko dodali gazu i z rykiem silnika minęli mnie, uniknęli zderzenia z nadjeżdżającym Łukaszem i zniknęli w mroku. Z Julkiem wyskoczyliśmy z wehikułu i rzuciliśmy się w pogoń za porywaczem, który pociągnął Daniele w las, pod górę, gdzie znajdował się zamek Smoleń. — Zapalmy latarkę — poprosił zakonnik. — Lepiej, żeby ten bandzior nie widział dokładnie, gdzie jesteśmy — odparłem. Za nami biegli Krzysiek i Karola. Najwidoczniej Baśka i Łukasz pilnowali naszych aut. Co jakiś czas słyszeliśmy szelest liści usypujących się spod nóg uciekiniera, odgłosy szamotaniny, zdławione krzyki Danieli. Najpierw na tle cieni drzew zobaczyliśmy ciemne plamy kamiennych murów ruin warowni, potem wyszliśmy przez wyrwę na dawny dziedziniec północnego podzamcza. Zamek wysoki znajdował się za naszymi plecami na wysokiej skale stanowiąc środek ósemki, której brzuszkami były właśnie podzamcza, każde ze swoją bramą. Zobaczyliśmy, jak przystojniak stoi z Daniela przy studni. Nasza przyjaciółka stała na kracie, którą była przykryta gigantyczna i głęboka na kilkadziesiąt metrów cembrowina. Bandyta jedną ręką obejmował ją za szyję, drugą trzymał za jej plecami. — Nie zbliżajcie się! — krzyknął. Stanęliśmy kilka metrów od nich. — Wiesz, że nie masz szans? — zapytałem go. — Przecież jest tylu świadków, nasi przyjaciele na dole z pewnością już wezwali policję. Mądrzej będzie, jeśli się poddasz. — Może wypuścimy go w zamian za uwolnienie Danieli? — zaproponował Krzysiek. — Ty, mądralo! — przystojniak spojrzał na mnie. — Zaprowadź mnie do skarbu! — Sam go sobie możesz zabrać — wzruszyłem ramionami. — Jak to? — zdziwił się Julek. — Skrytka musi być w podziemiach wieży, wystarczy zejść do piwnicy i rozbić ścianę po północnej stronie. Trzy uderzenia zaprowadziły nas do Smolenia. Dalej jest napisane, że tam skarb nasz, gdzie strach nasz. Siedzibą wszelkich uczuć ludzkich można uznać serce, a sercem zamku była ta wieża. — A ta piwnica i północna strona? — dopytywał się Krzysiek. — To proste. Podziemia to jedyne miejsce na skrytkę, a północna strona, to strona wroga, bo na północy był Albrecht. Właściwie, jak spojrzymy na ten garb, który był dawniej podstawą muru, to stwierdzimy, że opuszcza się on w stronę północno-wschodnią, czyli zahacza także i o księcia Wasyla. — To takie proste? — dziwił się bandzior. — Nie, wpadłem na to tu, na miejscu, kiedy dotarłem do tego zamku. Masz problem, bo nie masz narzędzi do rozbicia ściany, a nie możesz tu tkwić w nieskończoność, bo zaraz przyjedzie policja. Z zakładniczką daleko nie uciekniesz. — Co proponujesz? Ta krata wydaje się być bardzo słabo zamocowana... — Weź mnie — zaproponowałem. — Mnie —jednocześnie zaoferowali się Julek i Krzysiek. — Wezmę jego — wskazał na Krzyśka. — Powiecie, że faktycznie ktoś porwał tę babkę, ale wam uciekł. Ani słowa o koledze, bo inaczej... Chodź tu — kiwnął palcem na Krzyśka. — Spotkamy się tu wieczorem... Nasz kolega niepewnym krokiem podszedł do bandziora, a ten przeszedł za jego plecy i pociągnął go ku wyrwie w murze. Natychmiast podbiegłem do Danieli i pomogłem jej przejść przez barierkę otaczającą studnię. Przyjaciółka drżąc na całym ciele przytuliła się do mnie. — Ale się bałam! — rozpłakała się wtulona w moje ramię. — Już wszystko w porządku — głaskałem ją po głowie. — A co z Krzyśkiem? — niepokoił się Julek. — Do południa radykalnie zmieni się jego sytuacja — odpowiedziałem. Zastanawiałem się, czy moje przewidywania będą słuszne? Zeszliśmy ze wzgórza na parking, gdzie stał już policyjny radiowóz. Siedział w nim oficer, z którym rozmawiałem kilka godzin wcześniej. Skinął mi tylko głową i uśmiechnął się. Krótko nas przesłuchano, a my opowiedzieliśmy, że porywacz uciekł. Wszyscy opisaliśmy go na tyle niedokładnie, by żaden patrol policji przypadkiem nie aresztował go. Przecież mogło to grozić życiu Krzyśka. Żadne z nas nie wspomniało też o nim, chociaż widziałem, że Baśkę i Łukasza aż skręcało z ciekawości. Pół godziny później byliśmy wolni i wróciliśmy na pole namiotowe. Tam, przy bramie czekali na nas Zuzanna i Piotruś. Chłopiec ściskał garść rysunków, które chciał nam koniecznie pokazać przed snem. — Dziękuję, Piotrusiu — podałem chłopcu dłoń i wziąłem kartki. — Teraz idź spać. — A przydadzą się te moje plany? — dopytywał się. —Tak. — A do czego? — Będę miał miłą pamiątkę. Nie wszystko da się zapamiętać, a taki rysunek czasami jest lepszy niż fotografia czy pocztówka. — A czemu? — Bo w rysunku jest zawarta cząstka duszy twórcy, tego jak on widział ten zamek. Teraz zawsze będę widział Ogrodzieniec tak, jak ty go namalowałeś. — To fajnie — chłopiec zadowolony pobiegł spać. My usiedliśmy przy ognisku, Zuzanna przyniosła termosy z kawą i herbatą. Prawnik i studenci smacznie spali, więc ich nie budziliśmy. — Czemu nie powiedzieliście policjantom o Krzyśku? — Baśka miała pretensje. — Przecież oni mogą mu zrobić krzywdę, a policjanci mogliby go uratować. — Zanim policja się ruszy, to bandyci potrafiliby z Krzyśkiem dwa razy obrócić do Sopotu i z powrotem — Łukasz drwił z policji. — Włos Krzyśkowi z głowy nie spadnie — zapewniałem przyjaciół. — Czemu? — zapytała Zuzanna. — Paweł uważa, że Krzysiek jest wspólnikiem tych bandziorów — Karola odgadła moje myśli. — Pawciu, ty i te twoje teorie spiskowe — pokręciła głową. — Może nie tyle jest wspólnikiem, ile nie ma wyjścia — stwierdziła Baśka. — O czym ty mówisz? — zapytał Julek. — Krzysiek wpadł w nieodpowiednie towarzystwo — tłumaczyłem. — Mam pewien pomysł, jak mu pomóc, ale i tak ostatecznie wszystko zależy od Krzyśka. Baśka opowiadała przyjaciołom o kłopotach Krzyśka, a ja w tym czasie wziąłem jej telefon komórkowy i pod pozorem, że podziwiam jego możliwości wysłałem wiadomość tekstową pod numer telefonu bandytów. Ze zdziwieniem rozejrzałem się słysząc panującą przy ognisku ciszę. To Baśka skończyła opowieść i wszyscy zastanawiali się, jak pomóc Krzyśkowi. — Chodźmy spać — zaproponowałem. — Nie będę mogła zasnąć — stwierdziła Karola. — Cały czas będę myślała o Krzyśku. — Trzeba było jednak powiadomić policję — odezwał się Łukasz. — Może są niemrawi, ale oni jedyni mogą wygrać z takimi bandziorami. — Na wszystko przyjdzie odpowiednia pora — zapewniałem przyjaciół. — Sen może przynieść nam dobre podpowiedzi, co powinniśmy uczynić — dodał Julek. — Dziwi mnie tylko, że tak łatwo zdradziłeś bandycie, gdzie jest skrytka. — Gdzie ona jest? — zaciekawił się Łukasz. — Po północnej stronie w podziemiach wieży w Smoleniu — wyjaśnił Julek. — Tak? — Łukasz spojrzał na mnie. — Nie — roześmiałem się. — Dopiero przed chwilą nabrałem pewności, że skrytka jest na zamku w Ogrodzieńcu. — Co?! — zdziwili się moi przyjaciele. — Chodźmy tam natychmiast! i— Łukasz wstał. — Nie. Zrobimy to w dzień... — A Krzysiek? — niepokoiła się Baśka. — Do południa będzie uwolniony od towarzystwa bandziorów — obiecywałem. Wszyscy niechętnie rozeszli się do swoich namiotów. Pomogłem Zuzannie odnieść naczynia. Wnętrze domu było wypełnione starymi, starannie odnowionymi meblami. Drewniane schody, tapety w stonowanych kolorach, kafelki w ceglanym kolorze — wszystko to współgrało tworząc nastrój szlacheckiego dworku. — Zuzanno, mam do ciebie prośbę — powiedziałem stawiając termosy na kuchennym stole. —Tak? — Masz telefon komórkowy? —Mam. — Niedługo wyjdę z pola namiotowego, wyśliznę się przez palisadę, ale chciałbym, żebyś obserwowała, kto oprócz mnie wyjdzie stąd, i wysłała mi SMS-a. Zrobisz to? — Zrobię, ale powiedz, po co ci to? — Ta noc na zamku w Ogrodzieńcu będzie niezwykła — uśmiechnąłem się tajemniczo. — Wezwę cię w odpowiednim momencie, kiedy będziemy odkrywać skrytkę. — Obiecujesz? — Obiecuję. — Ty nawet ze swoimi przyjaciółmi prowadzisz grę? — Muszę. — Nie ufasz im? — Nie chciałbym ci odpowiadać na to pytanie, bo nic tu nie jest takim, jakim się wydaje. — Boisz się, jak zareagują na skarb? — Edmund Burkę wyraził kiedyś pogląd, że żadna namiętność nie odziera umysłu równie skutecznie ze wszystkich władz,działania i myślenia, co strach. — Ty się boisz i oni się boją? Czego? — Tego, że nie jesteśmy już tacy sami jak w czasach liceum. Do zobaczenia! Wyszedłem i wróciłem do namiotu, w którym Daniela szykowała się do snu. Właśnie ułożyła sobie śpiwór i dmuchaną poduszkę. — Długo byłeś u tej Zuzanny — zwróciła mi uwagę. — Musiałem z nią chwilę porozmawiać. — Macie swoje tajemnice? — Jej pomoc będzie nam niezbędna tej nocy. — Nam? Co ty knujesz? — Ubierz się ciepło, w coś wygodnego i ciemnego. Pójdziemy na spacer. —• Na zamek? — szepnęła. Tylko skinąłem głową i sam wyjąłem z worka czarne spodnie, ciemne, wygodne, wysokie buty i koszulę. Spakowałem też mały plecak. — Wyjdziemy za pół godziny — szeptałem gasząc latarkę. Słyszałem, jak przyjaciółka niespokojnie kręciła się leżąc na swoim legowisku. Byłem wyjątkowo spokojny, raz po' raz analizując w myślach swój plan i zastanawiając się, czy przewidziałem- wszystko? Miałem nadzieję, że tak. Nim wyszliśmy, ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz. Z namiotu Julka dobiegało chrapanie. W obozie przy polonezie Łukasza panował spokój, podobnie u prawnika. Wyczołgaliśmy się w kierunku świerków, za którymi była palisada. Po minie Danieli rozpoznałem, że ona świetnie się bawi naszymi harcerskimi podchodami. Gdzieś za nami zaszczekał Cezar, a potem po trawie poniósł się tupot jego łap. — Leż! — położyłem dłoń na plecach przyjaciółki. Tak jak przeczuwałem, pies przybiegł do nas. Obwąchał mnie, machnął ogonem i podszedł do Danieli. Ta zachichotała, kiedy polizał ją za uchem. — Do pani! — szepnąłem do psa. Łobuz w odpowiedzi tylko szczeknął. — No już! — popędzałem go. Cezar szczeknął kilka razy. Wtedy rozległ się od strony bramy krótki gwizd i wilczur pobiegł w tamtą stronę. — Cała konspiracja prysnęła jak bańka mydlana — stwierdziła Daniela opędzając się od komara. — Nie mamy czasu na dyskusje — popędzałem ją. Podeszliśmy do palisady, ukucnąłem, Daniela stanęła mi na ramionach, powoli prostowałem się i przyjaciółka weszła na płot. Słyszałem, jak zeskoczyła z drugiej strony lądując w krzakach. Sam podskoczyłem, podciągnąłem się i bez trudu znalazłem się koło Danieli, która oglądała zadrapania na swoich dłoniach. Poszliśmy wzdłuż ogrodzenia pola namiotowego w kierunku zamku Ogrodzieniec. Cienie jego murów były widoczne na niebie dzięki światłom, które towarzyszyły trwającej na podzamczu zabawie festiwalu „Maszkaron". Rozglądając się na wszystkie strony szliśmy drogą przez pola w kierunku góry. Kiedy rozpoczęliśmy wspinaczkę, po raz pierwszy poczułem, jak drży bateria mojego telefonu. Szybko zerknąłem na informację. — Karola już jest w drodze — powiedziałem do Danieli. Przyjaciółka spojrzała na mnie zdziwiona, potem na telefon. — Agentka Zuzanna? — domyśliła się. — Tak — przyznałem. Minutę później otrzymałem kolejną wiadomość: „Łukasz". — Musimy się pospieszyć — wziąłem Daniele za rękę i przyspieszyłem. Do zamku doszliśmy od południa. Ominęliśmy mury podzamcza i popatrzyłem w górę. Wypatrzyłem otwór strzelniczy w kazamatach Kurzej Stopy. Z plecaka wyjąłem cienką linkę z kotwiczką. Rozkręciłem ją i rzuciłem. Trafiłem za trzecim razem, a dopiero za piątym kotwiczka dobrze zaczepiła się o ścianę. —— Jak tam wejdę? — zaniepokoiła się Daniela. — Spuszczę ci linkę z węzłami — wyjaśniłem jej. — Tą cienką obwią-źesz się w pasie. Z pomocą liny, dzięki występom skalnym i kamieniom w murze, szybko dotarłem na górę. Wczołgałem się do kazamatów i chwilę nasłuchiwałem, czy nikogo tu nie ma. Byłem sam na zamku. Z plecaka wyjąłem drugą linę i wyrzuciłem ją przez strzelnicę. Wychylony na zewnątrz obserwowałem, jak Daniela obwiązała się linką asekuracyjną i jak wspina się korzystając z węzłów. Po minucie mogłem ją wciągnąć do środka. Była zmęczona, trochę przestraszona, ale widziałem, że zadowolona. — Ale przygoda! — szeptała podekscytowana. — Ciemno tu. Zwinąłem linki i schowałem je do plecaka. Wziąłem Daniele za rękę i nie zapalając latarki prowadziłem przez zamkowe podziemia. Wykutymi w skale schodami przeszliśmy do poziomu dawnych sal gościnnych, skąd wspięliśmy się na Wieżę Kredencerską. Na jej szczycie czuliśmy chłodne powiewy wiatru, a wyglądając zza blank widzieliśmy kończącą się zabawę na podzamczu. — Nikt nas tu nie złapie? — pytała Daniela. — Sądzę, że na razie jesteśmy tu sami — Na razie? Bez słowa pokazałem jej na grzbiet góry, którym wczoraj szliśmy do skałki „Karawela". Widać tam było pięć cieni zmierzających w stronę zamku, — Kto to? — Krzysiek, Karola i trzech bandytów — odparłem bez wahania. — Skąd wiesz? — Krzysiek kontaktował się z przystojniakiem przy pomocy telefonów, które pożyczał od Baśki i Karoli, może też od Łukasza. Podejrzewam, że skontaktował się z Karola, która bojąc się o jego życie powiedziała, o czym rozmawialiśmy przy ognisku. Sam do nich wysłałem wiadomość, w imieniu Baśki, ale bez jej wiedzy. — I teraz będą chcieli wydobyć skarb? — Tak, tylko nie będą wiedzieli, gdzie go szukać. — Co robisz? — zapytała widząc, że kryjąc pod bluzą rozjaśniony ekran telefonu komórkowego piszę wiadomość. — Wzywam resztę naszych poszukiwaczy. Skończyłem pisać i wyjrzałem zza blank wieży. Pięć cieni właśnie przechodziło przez furtkę w murze przedzamcza. Wiedziałem, że tamto przejście było zamknięte na kłódki, a więc osiłki wyłamały je i zapewne w podobny sposób chciały dostać się do zamku. Jednak wciąż trwała zabawa i bandyci nie mogli wyłamać zamków w furcie bramnej tak, by nikt tego nie zauważył. Wybrali inne rozwiązanie. Przystojniak wspiął się po murach dziedzińca gospodarczego, w załomie zakrytym w cieniu i swoim towarzyszom spuścił linę. — Czas na nas — szepnąłem do Danieli. — Co ty chcesz zrobić? Milcząc sprowadzałem japo schodach, a kiedy z dołu dobiegły nas kroki, zatrzymałem się. Czułem, jak przyjaciółka trzęsie się ze strachu. — ...gdzie może być ten skarb? — usłyszeliśmy Krzyśka. — Pewnie w podziemiach — rozpoznałem głos przystojniaka. — Jedyne podziemia to ta kawiarnia — dodała Karola. — Tam na drzwiach może być alarm — zauważył Krzysiek. — Spokojnie, chłopcy wzięli odpowiedni sprzęt — powiedział przystojniak. Weszli do dawnych pokoi gościnnych, skąd schodami zeszli do dawnej biblioteki, a stąd na dziedziniec. Podkradliśmy się do krawędzi betonowego tarasu, z którego widziałem ich poczynania. Wyjąłem telefon i wysłałem wiadomość, którą już miałem napisaną. Po chwili w ciemnościach na dole rozległ się dźwięk dzwonka. — Czemu tego nie wyłączyłaś? — Krzysiek denerwował się. — To od Pawła — odpowiedziała Karola. — Pisze, że skarb jest gdzie indziej, nie w piwnicach „Czarnego Rycerza". Proponuje, żebyśmy się poddali, bo jesteśmy otoczeni... Co jest grane?! Daniela patrzyła na mnie i w ciemnościach widziałem, że jest zdziwiona. — On tu jest? — zaniepokoił się przystojniak. — Wchodzimy czy nie? — odezwał się jeden z osiłków. — Ej, słuchajcie! Te drzwi są otwarte! — zawołał drugi. Rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi. Z naszego punktu obserwacyjnego dojrzeliśmy, jak włamywacze włączyli latarki i zaraz krzyknęli przestraszeni. Karola pisnęła i zaczęła płakać. Wstałem i pociągnąłem Daniele oszołomioną przebiegiem wydarzeń. Kiedy zeszliśmy do kawiarni, w środku zobaczyliśmy grupkę policjantów pilnujących bandytów, Karolę i Krzyśka. Dowodził nimi oficer policji, z którym miałem okazję dwa razy się spotkać. — Gratuluję! — tym razem szczerze się uśmiechnął. — Doskonale przewidział pan ich każdy krok. To oni usiłowali porwać panią? — policjant zapytał Daniele. Przyjaciółka zdołała tylko kiwnąć głową. — Zabierzcie ich do aresztu! — oficer rozkazał swoim ludziom. — A co z nimi? — popatrzył na Krzyśka i Karolę. — Sami wyjaśnią nam motywy swojego postępowania — odpowiedziałem. — Kiedy pójdziemy po ten skarb? — oficer zacierał ręce. — Powinniśmy poczekać na resztę — powiedziałem siadając na ławie, na wprost Krzyśka. — Jesteś dumny z siebie? — kolega starał się agresją zdusić uczucie porażki. — To taki z ciebie przyjaciel? — Taki — powtórzyłem. — Stworzyłem ci szansę, a co z nią zrobisz? Obrazisz się na cały świat za swoją przegraną? — Nigdy ci tego nie zapomnę! — Może powinieneś się do czegoś przyznać? W tej chwili policjanci wprowadzili do kawiarni Łukasza oraz Zuzannę prowadzącą resztę naszej ekipy. Julek aż przecierał oczy, a Piotruś był niewyspany, ale szczęśliwy, że mógł odbyć taką nocną wycieczkę. — Co byś chciał wiedzieć? — Krzysiek lekceważąco patrzył mi w oczy. — To ty dzwoniłeś do pana mecenasa? — Co cię to obchodzi. Prawnik znacząco chrząknął. — W gruncie rzeczy to chyba niczego nie zmienia, a może być pewna okolicznością łagodzącą pana niewygodną sytuację — mecenas wygłosił przemowę. — Znam pewnego dobrego karnistę... — nachylił się do Krzyśka. — Niech pan się odczepi! — wzasnął Krzysiek. — To gdzie ten skarb? — niecierpliwił się policjant. — W skarbcu — uśmiechnąłem się. — Czy ma pan klucze od wszystkich pomieszczeń zamkowych, tak jak pana prosiłem? Wszyscy, z wyjątkiem Piotrusia, popatrzyli na mnie jak na wariata. Dla chłopca było naturalne, że skarby są w skarbcu. ZAKOŃCZENIE Poprowadziłem naszą wycieczkę, którą zamykało dwóch funkcjonariuszy policji, z dziedzińca przez północne i zachodnie skrzydło w pobliże dziedzińca gospodarczego, gdzie znajdowały się dwa pomieszczenia zamknięte wielkimi drewnianymi wrotami. Pierwszym z nich była prochownia. Kiedy wszyscy weszliśmy do środka, zrobiło się tam tłoczno. Pojedyncze światło ledwo rozświetlało pomieszczenie. — I co? — zapytał Łukasz. — Popatrzcie, to miała być prochownia, a jej ściany pocą się, pokrywają drobną warstwą wilgoci — powiedziałem. Każdy od razu przeciągnął palcami po ścianach sprawdzając, czy mówię prawdę. — To chyba normalne w takich miejscach — Krzysiek wzruszył ramionami. — Nim przejdziemy do skarbca, chciałbym z wami coś jeszcze omówić — oznajmiłem. — Pamiętacie? Mamy to, czego nie ma król. Nasi trzej bohaterowie mieli dostęp do wspaniałego zamku, w którym był skarbiec. Pieniądze zawsze były tym, czego brakowało polskim królom. Przypomnijcie sobie teraz drugie zdanie wskazówki prowadzącej do skrytki. — Król nie potrafi być jak to, na czym stoimy — powiedziała Baśka. — Na czym stoi zamek? — uśmiechnąłem się i dotknąłem skalnych ścian. — Ogrodzieniec stoi na skale, a na palcach obu rąk można policzyć polskich królów, którzy byli dość stanowczy, by rządzić nie obawiając się możnowładców, nie utrzymując władzy tylko dzięki rozdawnictwu przywilejów. Chodźmy teraz do skarbca. Oficer policji poszedł pierwszy, otworzył nam drzwi sali szerokiej na trzy i długiej na sześć metrów. Tu ściany wykonano z cegieł pokrytych freskami. Malunki przez lata były częściowo zamazane, a przedstawiały różne straszliwe stwory o wielkich oczach i gigantycznych zębiskach, zionące ogniem. Były tu smoki i diabły. Wszystko to miało wytworzyć w dawnych wiekach odpowiedni nastrój tego miejsca. Z jednej strony freski ostrzegały rabusiów przed groźnymi reperkusjami kradzieży, a z drugiej przypominały, jak ulotną wartością był jakikolwiek skarb. — Julian, przypomnij, co było dalej w liście profesora Kraka — poprosiłem zakonnika. — Wybierz stronę wroga i uderz trzy razy. — Zastanawialiśmy, co to znaczy strona wroga, pamiętacie? Wśród wrogów byli i Albrecht, i Wasyl, nawet wybraliśmy trop metafizyczny i zastanawialiśmy się nad samym szatanem. Rozejrzyjcie się! — Na wszystkich czterech ścianach jest diabeł — pierwszy odezwał się oficer policji. — Przyszło mi coś do głowy i zaraz przekonamy się, czy moja teoria była słuszna. Ostatnie zdanie wskazówek brzmiało: Tam skarb nasz, gdzie strach nasz. Czy pamiętacie z czasów liceum jakieś sentencje związane ze strachem? — Strach ma wielkie oczy — rzucił Piotruś. — „Strach dodaje nogom skrzydeł", to Wergiliusz — dodał Julek. — „Kto żyje w strachu, nigdy nie będzie wolny", to Horacy — uśmiechnął się policjant. — „Kto wiele pragnie, wiele przeżywa strachu", to Ceryantes — powiedziała Baśka. — Ja najbardziej zapamiętałem Ezopa: „Lepiej umrzeć od razu, niż całe życie przepędzić w strachu" — mówiłem. — Przyjrzyjcie się tym ścianom. Oprócz diabłów było tu jeszcze coś, co powtarzało się po każdej stronie. Jak widzicie, freski zostały zniszczone. Między innymi ktoś tłukł w malunki różnymi narzędziami, zapewne bronią, może nawet strzelano do nich? Skala tego wandalizmu pokazuje, co wzbudzało największą niechęć, a może strach wśród ludzi, którzy tu przybywali. Głowy wszystkich obracały się dookoła szukając podobieństw, porównując. — Śmierć — oznajmił oficer. — Kolejny raz należą się panu gratulacje — przyznałem. Diabłom na freskach towarzyszyły wizerunki śmierci, z których zostały kosy, kawałki czarnych płaszczy lub tylko fragment postaci. Wyjąłem z plecaka długi nóż. Wydłubałem nim fragment zaprawy między cegłami w miejscu, gdzie znajdował się fresk ze śmiercią. Potem wyjąłem małą ręczną wiertarkę z cienkim wiertłem. Drążyłem otwór, dopóki nie poczułem, że trafiłem na coś twardego. Zapaliłem latarkę i poświeciłem w otwór o średnicy kilku milimetrów. — Niech pan stuknie trzy razy — poprosiłem policjanta wręczając mu długi szpikulec. Wsunął ostrze w dziurę i trzy razy stuknął. Wszyscy usłyszeliśmy charakterystyczny odgłos stukania metal o metal. — Co to znaczy? — pytał Julek. — Tam jest skarb? — Należy wam się jeszcze małe wyjaśnienie w sprawie obrazu z Tyńca — uśmiechnąłem się. — Okłamałeś nas i ten obraz krył rozwiązanie — oburzył się Krzysiek. — Gdybyś tylko chciał, sam byś je zobaczył — odparłem. — Po moim i Julka wyjeździe z Tyńca poszliście do opactwa? — Tak — mruknął Krzysiek. —I co? — Nic — obojętnie wzruszył ramionami. — Ładny religijny obraz. — To jest wskazówka! — powiedziałem z przekonaniem. — Skarbem na obrazie jest Księga Reguły podtrzymywana przez dwie postaci: Wenus Niebiańską i Wstrzemięźliwość. Księga jest jakby zawieszona pomiędzy niebem a ziemią, a to Wenus Ziemska, symbolizująca to co nieczyste, podaje świętemu Benedyktowi kałamarz. Jest to alegoria religijna, ale i proste wskazanie, gdzie jest ukryty łup. Księga to skarb, z otwartej księgi, jak ze skarbca, czerpiemy korzyści, ale symbolicznie wędrując palcem po wersach znajdujemy się w środku skarbnicy, bo skarb jest wszędzie — okręciłem się. — Spójrzcie na sufit, na podłogę. Wszędzie były jakieś maszkary, wizerunki naszych strachów, a tam skarb nasz, gdzie strach nasz. Jesteśmy w puszce ze srebra, w czymś w rodzaju srebrnej komnaty. Jakub Lisek mówił, że Bałamuth miał kontakty z ludwisarzami i hutnikami. To chyba wszystko tłumaczy? Moi towarzysze z niedowierzaniem rozglądali się po komnacie. — Gdyby państwo potrzebowali porady prawnej w sprawie przeciwko skarbowi państwa o kwotę znaleźnego, to służę pomocą — prawnik pierwszy otrząsnął się i zaczął rozdawać nam swoje wizytówki. *** Moje odkrycie potwierdziły późniejsze ekspertyzy specjalistów. Wykazały one, że za ceglanymi ścianami znajdowały się sztaby srebra ułożone jak boazeria. Oceniono, że było tu sześćset kilogramów srebra. Narodziły się jednak kolejne problemy: jak wybrać srebro nie niszcząc zabytkowych fresków i co zrobić ze skarbem? Należał on do skarbu państwa, ale czy jego część nie powinna być przekazana na rzecz zamku Ogrodzieniec? My też mieliśmy prawa do znaleźnego... Z tego co wiem, skrytki do dziś nie opróżniono. Krzysiek dobrowolnie poddał się karze, a jego zeznania obciążyły gangsterów, którzy na długie lata trafili za kratki. Krzysiek też nie uniknął kary, ale jemu ten trudny czas upłynął chyba łatwiej, bo odwiedzały go i Baśka, i Karola. Utraciłem z nimi kontakt i nie wiem, którą z nich wybrał Krzysiek. Julek wyjechał na misję do Afryki. Z niepokojem obserwowałem doniesienia z Czarnego Lądu, bo wiedziałem, że Julek był nieustraszony i z pewnością nie lękał się wojen nękających ten kontynent. Na zawsze pozostał wiemy swoim ideałom. Łukasz nie otrzymał znaleźnego, ale słyszałem, że podobno wygrał sporą sumę w grach liczbowych, a do tego zaangażował się w życie polityczne. Pewnego dnia zobaczyłem jego nazwisko na liście kandydatów na ważne stanowisko ministerialne w resorcie gospodarczym. Piotrusia spotkałem kilka lat później i bardzo mi pomógł w rozwikłaniu pewnej zagadki. Wtedy dowiedziałem się, że Sylwia i Andrzej napisali plan projektu badawczego, dostali z zagranicy pieniądze na jego realizację i wyjechali do Azji wykonać zamierzone zadanie. Zapytacie: co z Daniela? Postanowiła zrobić karierę w show-biznesie, a nie było tam miejsca dla mnie. Z kolorowych gazet dowiadywałem się, z kim ją widywano, z kim pojawiała się na bankietach. Pewnego dnia z wytwórni muzycznej otrzymałem płytę. Na okładce, przy piosence pod tytułem „Biała flaga" z repertuaru „Republiki" znalazłem dedykację: Pawłowi. Wróciłem do domu, włożyłem płytę do odtwarzacza i słuchałem, jak moja przyjaciółka śpiewa: Gdzie oni są? Gdzie wszyscy moi przyjaciele? Zabrakło ich, choć zawsze było ich niewielu... Gdzie są moi przyjaciele? Wojownicy z tamtych lat. Zawsze było ich niewielu, teraz jestem sama. 1 Słowa polskie: Andrzej Mandalian 2 Słowa polskie: Andrzej Bianusz. ?? ?? ?? ?? 1