1941

Szczegóły
Tytuł 1941
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1941 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1941 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1941 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Santoryn" autor:Alistair Maclean drobna korekta:[email protected] Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 Prze�o�y�: Ziemowit Andrzejewski T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_B�1 Przedruk z wydawnictwa "Orbita", Warszawa 1990 Pisa�a: K. Pabian Korekty dokonali: St. Makowski i K. Markiewicz * * * 1 G�o�nik na mostku fregaty "Ariadne" z trzaskiem obudzi� si� do �ycia, dwakro� zabrzmia� dzwonek, a potem rozleg� si� spokojny, modulowany, precyzyjny i niew�tpliwie nale��cy do Irlandczyka g�os O'Rourke'a. O'Rourke, powszechnie okre�lany mianem meteorologa, by� jednak kim� zupe�nie innym. - W�a�nie z�apa�em dziwnego klienta. Odleg�o�� czterdzie�ci mil, namiar 222. Talbot wcisn�� przycisk mikrofonu. - Niebiosa nad naszymi g�owami, chief, roj� si� od dziwnych klient�w. Nad tym rejonem Morza Egejskiego przecina si� przynajmniej sze�� korytarzy lotniczych. Samoloty NATO za�, jak wie pan zapewne najlepiej z nas, kr�c� si� tu wsz�dzie. My�liwce bombarduj�ce i po�cigowce z cholernej Sz�stej Floty t�dy lec�, k�dy gna je wiatr. Moim zdaniem w po�owie przypadk�w s� kompletnie zagubione. - Ba! Ale ten ch�opty� wygl�da naprawd� bardzo, bardzo dziwnie. - G�os O'Rourke'a, kt�ry wydawa� si� nieporuszony niezbyt pochlebn� wzmiank� o Sz�stej Flocie, sk�d by� czasowo oddelegowany, brzmia� zwyk�ym spokojem. - �adna z transegejskich linii lotniczych nie korzysta z korytarza powietrznego, kt�rym leci ten samolot. Na moim monitorze nie widz� w tym sektorze �adnych maszyn natowskich. I Amerykanie by nas uprzedzili. Bardzo dobrze wychowane towarzystwo, kapitanie. To znaczy ci z Sz�stej Floty. - Zgoda, zgoda. Talbot by� �wiadom, �e Sz�sta Flota uprzedzi�aby go o obecno�ci w pobli�u "Ariadne" kt�rego� ze swoich samolot�w, czyni�c to zreszt� nie tyle z uprzejmo�ci, ile z powodu wymaga� regulaminowych. Fakt ten O.Rourke pojmowa� r�wnie dobrze jak on. O.Rourke jednak by� �arliwym patriot� swej macierzystej floty. - To wszystko, co pan ma na temat tego ch�opaczka? - Nie. Jeszcze dwie rzeczy. Ten samolot zd��a po kursie z po�udniowego zachodu na p�nocny wsch�d. Nie dysponuj� �adnymi informacjami o jakimkolwiek samolocie, kt�ry m�g�by lecie� takim kursem. Po wt�re, jestem zupe�nie pewien, �e to wielka maszyna. Powinni�my j� zobaczy� za jakie� cztery minuty - jej kurs prostopadle przecina si� z naszym. - Czy rozmiar jest tak wa�ny, chief? Wsz�dzie mn�stwo wielkich maszyn. - Lecz nie na czterdziestu trzech tysi�cach st�p, ten za� leci na takiej w�a�nie wysoko�ci. Zdolny jest do tego tylko concorde, a wiemy, �e nie ma tu �adnego. To musi by� maszyna bojowa. - Niewiadomego pochodzenia. Bandyta? Zupe�nie mo�liwe. Niech j� pan ma na oku. Talbot rozejrza� si� i uchwyci� spojrzenie swego zast�pcy, komandora-porucznika Van Geldera. Van Gelder - niewysoki, bardzo rozro�ni�ty, mocno opalony i p�owow�osy - zdawa� si� dostrzega� w �yciu �r�d�o nieustaj�cej uciechy. Przybli�aj�c si� do kapitana, te� mia� na twarzy u�miech. - Zrobione, sir. Luneta i fotka do pa�skiego albumu rodzinnego? - W�a�nie. Dzi�kuj�. "Ariadne" by�a wyposa�ona w niezwyk�� i - dla profana - wr�cz przyt�aczaj�c� mnogo�� urz�dze� nas�uchuj�cych i podpatruj�cych; pod tym wzgl�dem nie m�g� z ni� zapewne konkurowa� jakikolwiek inny okr�t b�d�cy w u�yciu. Jednym z owych instrument�w by�o co�, co Van Gelder okre�li� mianem lunety. Chodzi�o w istocie o skonstruowan� przez Francuz�w kombinacj� teleskopu z aparatem fotograficznym, urz�dzenie z rodzaju takich, jakie wykorzystuje si� na satelitach szpiegowskich i jakie s� w idealnych warunkach atmosferycznych zdolne zlokalizowa� i sfotografowa� z wysoko�ci dwustu pi��dziesi�ciu mil bia�y talerz. Ogniskowa teleskopu mia�a niemal nieograniczony zakres regulacji; w tym przypadku Van Gelder u�yje prawdopodobnie rozdzielczo�ci jeden do stu, czego efektem optycznym b�dzie pozorne sprowadzenie intruza - je�li w rzeczy samej by� to intruz - na wysoko�� czterystu st�p. Na bezchmurnym lipcowym niebie Cyklad�w nie przedstawia�o to najmniejszego problemu. Ledwie Van Gelder zszed� z mostka, gdy ockn�� si� kolejny g�o�nik; powt�rzony podw�jny brz�czyk zaanonsowa�, �e chce m�wi� kabina radiowa. Sternik, starszy marynarz Harlison, pochyli� si� i d�gn�� odpowiedni przycisk. - Mam Sos. S�dz�, powtarzam: s�dz�, �e pozycja statku na po�udnie od Thery. Nic wi�cej. Du�e zak��cenia. Z ca�� pewno�ci� amator. Powtarza tylko: "Mayday, Mayday, Mayday". - Dy�urny radiooperator Myers zdawa� si� by� poirytowany: ka�dy radiooperator - m�wi� ton jego g�osu - powinien by� r�wnie profesjonalny i sprawny jak on. - Ale poczekajcie minutk�. - Nast�pi�a pauza, potem zn�w odezwa� si� Myers: - Powiada, �e tonie. Cztery razy powt�rzy�, �e tonie. - I to wszystko? - zapyta� Talbot. - To wszystko, sir. Znikn�� z eteru. - Wobec tego prowad� nas�uch na cz�stotliwo�ci alarmowej 090 albo w pobli�u. Nie mo�emy by� dalej ni� o dziesi��, dwana�cie mil. Si�gn�� do manetki i przekr�ci� obroty silnika na pe�n� moc. "Ariadne", wedle nowej mody, mia�a zdublowany pulpit sterowniczy na mostku w maszynowni. W maszynowni zazwyczaj pe�ni� wacht� tylko jeden marynarz w randze starszego palacza; dzia�o si� tak nie z rzeczywistej potrzeby, lecz gwoli tradycji. Mo�liwe, i� samotny dy�urny kr��y� to tu, to tam z puszk� smaru w d�oni, bardziej jednak prawdopodobne, �e siedzia� spokojnie, pogr��ony w lekturze jednego ze "�wierszczyk�w", w kt�re tak hojnie zaopatrzona by�a instytucja, zwana bibliotek� mechanik�w. Pierwszy mechanik "Ariadne", porucznik Mccafferty, nie cz�sto trafia� w pobli�e swego kr�lestwa. B�d�c znakomitym specem w swoim fachu, utrzymywa�, �e ma alergi� na opary ropy, i z pe�n� wy�szo�ci wzgard� zbywa� cz�sto powtarzane spostrze�enie, i� za spraw� wysoce efektywnego systemu wentylacji wykrycie w maszynowni najl�ejszego zapachu paliwa jest spraw� dos�ownie niemo�liw�. Tego popo�udnia, jak zreszt� zwykle o tej porze, mo�na si� by�o na niego natkn�� na pok�adzie rufowym, gdzie usadowiony w krze�le oddawa� si� swej ulubionej formie relaksu - lekturze powie�ci kryminalnej, obficie przyprawionej romansem nie najwy�szego lotu. Odleg�y d�wi�k silnik�w wzmocni� si� - "Ariadne" by�a zdolna do budz�cych uznanie trzydziestu pi�ciu w�z��w - i mostek zupe�nie dostrzegalnie zacz�� wibrowa�. Talbot si�gn�� po s�uchawk� i po��czy� si� z Van Gelderem. - Z�apali�my Sos. Z odleg�o�ci dziesi�ciu, dwunastu mil. Prosz� mi da� zna�, kiedy zlokalizuje pan tego bandyt�, to wy��cz� silniki. Luneta, maj�ca wprawdzie amortyzacj�, kt�ra cudownie niwelowa�a najbardziej fantastyczne szarpania i ko�ysania, by�a jednak zupe�nie bezradna wobec najl�ejszej wibracji i zdj�cia wykonane w takich warunkach wypada�y na og� fatalnie. Talbot przeni�s� si� na lewy nok mostka i podszed� do stoj�cego tam porucznika: wysokiego, chudego jasnow�osego m�odzie�ca w grubych okularach na nosie i z nieodmienn� �a�ob� na twarzy. - No i jak si� to panu podoba, Jimmy? Potencjalny bandyta i ton�cy statek naraz. Nie s�dzi pan, �e to lekarstwo na nud� d�ugiego, upalnego, letniego popo�udnia? Porucznik popatrzy� na� bez entuzjazmu. Porucznik lord James Denholm - Jimmym Talbot nazywa� go dla wygody - rzadko okazywa� entuzjazm w jakiejkolwiek sprawie. - Wcale mi si� to nie podoba, kapitanie - omdlewaj�co machn�� d�oni� - albowiem burzy ustalony rytm mych przyzwyczaje�. Talbot u�miechn�� si�. Denholma otacza�a namacalna niemal aura arystokratycznego zblazowania, kt�ra w pierwszych chwilach ich znajomo�ci irytowa�a go i dra�ni�a; stan ten nie trwa� jednak d�u�ej ni� p� godziny. Nic nie predestynowa�o Denholma do oficerskiej kariery w marynarce wojennej, jego za� wysoce niedoskona�y wzrok automatycznie tak� karier� w jakiejkolwiek marynarce �wiata wyklucza�. Denholm wszak�e - dziedzic tytu�u lordowskiego; kt�rego krew ponad wszelk� w�tpliwo�� zalicza�a si� do najb��kitniejszych z b��kitnych - znalaz� si� na pok�adzie "Ariadne" nie dzi�ki koneksjom w najwy�szych sferach spo�ecze�stwa, lecz dzi�ki faktowi, �e z ca�� pewno�ci� by� tu w�a�ciwym cz�owiekiem na w�a�ciwym miejscu. Absolwent trzech fakultet�w - uko�czy� chwalebnie Oxford, ucla i mit - w dziedzinach in�ynierii elektrycznej i elektroniki, zas�ugiwa� na miano, je�li ktokolwiek na nie zas�uguje, elektronicznego geniusza. Sam wszak�e, uznaj�c podobne klasyfikacje za absurdalne, niczego podobnego nie twierdzi�. Mimo swych paranteli oraz kwalifikacji akademickich Denholm by� pow�ci�gliwy w s�owach i skromny do przesady. Owa ma�om�wno�� si�ga�a tak daleko, �e nie potrafi� nawet zdoby� si� na odmow� i to w�a�nie z tego powodu da� si�, mimo anemicznych zastrze�e�, zwerbowa� do marynarki wojennej, czego w �adnym razie nie musia� czyni�. Zwr�ci� si� teraz do Talbota: - Ten bandyta, kapitanie - je�li to jest bandyta... c� pan zamierza zrobi� w jego sprawie? - Nie zamierzam w jego sprawie zrobi� nic. - Je�li wszak�e jest bandyt�, to znaczy, �e szpieguje. - Oczywi�cie. - Zatem... - Czego pan po mnie oczekuje, Jimmy? �e go zestrzel�? Czy mo�e sw�dz� pana d�onie, �eby wypr�bowa� na nim to eksperymentalne dzia�o laserowe? - Bo�e, bro�. - Denholm by� szczerze przera�ony. - Ani razu w �yciu nie strzela�em w afekcie. B��d. Nie strzela�em w og�le. - Gdybym chcia� go zestrzeli�, maciupki pocisk naprowadzany termolokacyjnie dostatecznie efektywnie spe�ni�by zadanie. Lecz my nie robimy takich rzeczy. Jeste�my cywilizowani. Poza tym nie prowokujemy incydent�w mi�dzynarodowych. To jest niepisane prawo. - Moim zdaniem jest to prawo niezwykle zabawne. - Przeciwnie. Kiedy Stany Zjednoczone albo si�y NATO odbywaj� manewry - jak w�a�nie dzieje si� to teraz - Rosjanie nie spuszczaj� ich z oka na ziemi, morzu czy w powietrzu. Kiedy manewry maj� oni, my post�pujemy dok�adnie tak samo. Trzeba przyzna�, �e prowadzi to do sytuacji dwuznacznych. Nie tak dawno, kiedy us Navy odbywa�a �wiczenia na Morzu Japo�skim, ameryka�ski niszczyciel waln�� i powa�nie uszkodzi� rosyjski okr�t podwodny, kt�ry w zapale prowadzenia obserwacji podp�yn�� zbyt blisko. - I nie sprowokowa�o to czego�, co przed chwil� nazwa� pan incydentem mi�dzynarodowym? - Z ca�� pewno�ci� nie. Niczyja wina. Wzajemne przeprosiny dw�ch kapitan�w i jaki� inny rosyjski okr�t odholowa� poszkodowanego kamrata do portu. Chyba do W�adywostoku. - Talbot odwr�ci� g�ow�. - Przepraszam, to wezwanie z kabiny radiowej. - Zn�w Myers - rozleg�o si� z g�o�nika. - "Delos". Nazwa ton�cej jednostki. Bardzo kr�tka wiadomo�� - eksplozja, po�ar, ton� szybko. - Prowad�cie nas�uch - powiedzia� Talbot. Popatrzy� na sternika, kt�ry trzyma� ju� lornetk� przy oczach. - Masz ich, Harrison? - Tak jest, sir. - Harrison odda� dow�dcy lornetk� i lekko skr�ci� ko�em w lewo. - Ogie� lewo od dziobu. Talbot dostrzeg� natychmiast smuk�� czarn� kolumn� dymu pn�c� si� pionowo, bez najmniejszych odchyle�, w bezwietrzny b��kit nieba. Opuszcza� w�a�nie lornetk�, gdy zn�w zabrzmia� podw�jny dzwonek. To by� O'rourke, meteorolog, albo - bardziej oficjalnie - starszy operator radaru dalekiego zasi�gu. - Boj� si�, �e go zgubi�em. To znaczy bandyt�. Przepatrywa�em sektory po jego obu stronach, �eby sprawdzi�, czy nie ma przyjaci�, a kiedy wr�ci�em - znikn��. - Jakie� pomys�y, chief? - C�... - w g�osie O'rourke'a brzmia�o niezdecydowanie. - M�g� eksplodowa�, ale w�tpi�. - Ja te�. Luneta by�a ustawiona na jego kursie i z pewno�ci� wychwyci�aby eksplozj�. - Musia� wi�c przej�� w lot nurkuj�cy. Bardzo stromy lot nurkuj�cy. Odnajd� go - i g�o�nik zamilk� z trzaskiem. Niemal w tej samej chwili zadzwoni� telefon. To by� Van Gelder. - 222, sir. Dym. Samolot. Mo�e to by� bandyta. - Prawie na pewno on. Meteorolog w�a�nie go straci� z monitora radaru dalekiego zasi�gu. Prawdopodobnie to strata czasu, ale jednak niech pan pr�buje zrobi� zdj�cie. Przeszed� na prawy nok i spojrza� przez lornetk� na niebo. Natychmiast dostrzeg� g�st� smug� czarnego dymu - jak mu si� zdawa�o - z czerwon� iskr� w centrum. Wci�� by�a wysoko - na pu�apie czterech albo pi�ciu tysi�cy st�p. Nie traci� czasu, by sprawdzi�, jak nisko zanurkuje samolot i czy w istocie p�onie, ale wr�ci� na mostek i podni�s� s�uchawk�. - Podporucznika Cousteau. Szybko. - I po kr�tkiej pauzie: - Henri? Tu kapitan. Alarm. Szalup� i motor�wk� za burt�. Za�ogi w gotowo�ci do opuszczenia. Potem melduj si� na mostku. Zadzwoni� jeszcze do maszynowni, ka��c da� "Ma�a, naprz�d", a potem powiedzia� do Harrisona: - Ster lewo na burt. Kurs p�noc. Denholm, kt�ry wyszed� na prawy nok, powr�ci� teraz i odejmuj�c od oczu lornetk�, powiedzia�: - Ano, nawet ja widz� ten samolot. To znaczy nie samolot, lecz raczej wielk� smug� dymu. Czy mo�e to by� �w bandyta, sir... je�li w og�le nim jest? - Nie mo�e, tylko musi. - Wola�bym si� za d�ugo nie zastanawia� nad kursem, jakim schodzi w d� - zauwa�y� Denholm z pozorn� nonszalancj�. - Ani ja, poruczniku, szczeg�lnie, je�li to samolot wojskowy, a zw�aszcza je�li d�wiga na pok�adzie jakiekolwiek bomby. Rozejrzawszy si� troch�, dostrzeg�by pan, �e schodzimy mu z drogi. - Ach, unik. - Denholm zawaha� si�, a potem stwierdzi� bez przekonania: - Skuteczny, je�li nie zmieni kursu. - Trupy nie zmieniaj� kursu. - Fakt, tego nie robi�. - Na mostek powr�ci� w�a�nie Van Gelder. - A ludzie za sterami tego samolotu s� z pewno�ci� martwi. Nie ma sensu, �ebym tam stercza�, sir. Gibson lepiej ni� ja daje sobie rad� z aparatem fotograficznym lunety i mocno si� stara. B�dziemy mogli pokaza� panu mn�stwo fotografii, cho� w�tpi�, czy si� z nich czegokolwiek dowiemy. - A� tak �le? Nic nie zdo�ali�cie ustali�? - Obawiam si�, �e bardzo niewiele. Dopatrzy�em si� zewn�trznego silnika na lewym skrzydle. Zatem jest to odrzutowiec czterosilnikowy, czy jednak wojskowy, czy cywilny - nie mam poj�cia. - Jedn� chwileczk�, prosz�. - Talbot przeszed� na lewy nok, spojrza� ku rufie i stwierdziwszy, �e p�on�cy - nie by�o ju� co do tego w�tpliwo�ci - samolot jest dok�adnie za ni� o po�ow� ni�ej i bli�ej ni� w�wczas, kiedy dostrzeg� go po raz pierwszy, powr�ci� na mostek, poleci� Harrisonowi ca�y czas utrzymywa� kurs p�nocny, a potem zwr�ci� si� do Van Geldera: - Czy to wszystko, co zdo�a� pan ustali�? - Mniej wi�cej. Wyj�wszy fakt, �e po�ar ma definitywnie swe �r�d�o w sto�ku ochronnym, co wyklucza jakikolwiek wybuch w silniku. Samolot nie m�g� zosta� trafiony przez rakiet�, bo wiemy, �e nie ma w okolicy maszyn wyposa�onych w rakiety - a gdyby nawet by�y, pocisk naprowadzany termicznie, jedyny zatem, kt�ry m�g�by go dosta� na tej wysoko�ci, trafi�by w silnik, nie za� w sto�ek ochronny. Mog�a to by� tylko eksplozja wewn�trzna w cz�ci dziobowej. Talbot przytakn��, si�gn�� po s�uchawk�, poprosi� o po��czenie z izb� chorych i niezw�ocznie je uzyska�. - Doktorze? Zechce pan zleci�, by sanitariusz z torb� pierwszej pomocy zjawi� si� natychmiast przy szalupie. - Urwa� na moment. - Przepraszam, nie ma czasu na wyja�nienia. Prosz� przyj�� na mostek. Zerkn�� ku rufie przez prawoburtowe drzwi, odwr�ci� si� i przej�� od sternika ko�o. - Rozejrzyj si�, Harrison. Dobrze si� rozejrzyj. Harrison wyszed� na prawy nok, dobrze si� rozejrza�, co mu zaj�o ledwie kilka sekund, wr�ci� i na powr�t uchwyci� ko�o sterowe. - Okropne. - Potrz�sn�� g�ow�. - Koniec z nimi, sir, prawda? - Tak s�dz�. - Min� si� z nami przynajmniej o �wier� mili. Mo�e nawet o p�. - Harrison jeszcze raz zerkn�� przez drzwi. - Przy tym k�cie schodzenia wyl�duj�... czy raczej zderz� si� z morzem... jak�� mil� albo p�torej od miejsca, w kt�rym s� teraz. Chyba �e jakim� cudem zalec� dalej i r�bn� w wysp�. To by by�o piek�o, sir. - Najprawdziwsze. - Talbot spojrza� ku przodowi przez okna dziobowe. Wyspa Thera le�a�a w odleg�o�ci oko�o czterech mil, przy czym przyl�dek Akrotiri wprost na p�noc, a g�ra Elias, najwy�szy, wznosz�cy si� bez ma�a dwa tysi�ce st�p, punkt wyspy - na p�nocny wsch�d. Pomi�dzy nimi, lecz mo�e pi�� mil dalej, ledwie widoczny na bezchmurnym niebie wisia� leniwie, w powietrzu rozrzedzony, niebieskawy s�up dymu, znacz�c miejsce, gdzie wznosi�a si� wioska Thira, jedyna wi�ksza ludzka osada na ca�ej wyspie. - Tylko �e ograniczy si� do samolotu. Po�udniowo-zachodnia po�a� wyspy jest pustkowiem. Nie s�dz�, by ktokolwiek tam mieszka�. - Jak post�pimy, sir? Czy zatrzymamy si� nad miejscem, w kt�rym p�jdzie na dno? - Co� w tym rodzaju. Sam rozstrzygniesz. Mo�e �wier� albo p� mili dalej na linii jego kursu. Po�yjemy, zobaczymy. Prawda jest taka, Harrison, �e nie jestem m�drzejszy od ciebie. Mo�e wybuchnie w chwili zderzenia albo, je�li wyjdzie z niego ca�o, b�dzie jeszcze przez jaki� czas sun�� pod wod�. Niezbyt d�ugo, moim zdaniem, skoro straci� dzi�b. Pierwszy - zwr�ci� si� do Van Geldera - jakie tu mamy g��boko�ci. - Wiem, �e boja pi�cios��niowa jest p� mili od brzegu, gdzie� z po�udniowej strony wyspy. Dalej dno schodzi do�� stromo. Sprawdz� w kabinie nawigacyjnej. W tej chwili, moim zdaniem mamy dwie�cie do trzystu s��ni g��boko�ci. Sprawdzi� sonarem, sir? - Prosz�. Wychodz�c, Van Gelder przepchn�� si� obok podporucznika Cousteau. Cousteau, beztroski, niewiele ponad dwudziestk� licz�cy m�okos, by� pe�nym zapa�u, dobrych ch�ci, a nadto bardziej ni� kompetentnym marynarzem. Talbot przyzwa� go gestem na prawy nok. - Widzia�e� to, Henri? - Tak jest, sir. - Zwyk�a pogoda Cousteau rozwia�a si� jak dym. Z mimowoln� fascynacj� patrzy� na ogarni�ty po�arem, dymi�cy samolot, kt�ry lec�c na wysoko�ci mniejszej ni� tysi�c st�p, znajdowa� si� dok�adnie na trawersie okr�tu. - C� za potworna historia. - Tak, niezbyt przyjemna. - Do��czy� do nich lekarz okr�towy, komandor-porucznik Grierson. Mia� na sobie bia�e szorty i powiewn�, wielobarwn� hawajsk� koszul�, str�j, jaki niew�tpliwie uwa�a� za najodpowiedniejszy na letni dzie� na Morzu Egejskim. - Dlatego potrzebowa� pan Mossa i jego apteczki. - Moss by� starszym sanitariuszem w izbie chorych. - Zastanawiam si�, czy nie powinienem p�j�� osobi�cie. - Grierson by� Szkotem z zachodnich g�r, co natychmiast zdradza� jego akcent, kt�rego nigdy nie usi�owa� maskowa� z tego prostego wzgl�du, �e nie widzia� �adnego sensownego powodu, aby to czyni�. - Bo gdyby ktokolwiek prze�y�, co uwa�am za cholernie ma�o prawdopodobne, to o problemach dekompresji wiem jednak par� rzeczy, a Moss nie wie. Talbot odczuwa� pod stopami narastaj�c� wibracj�. Harrison zwi�kszy� szybko�� okr�tu i skr�ca� z lekka ku wschodowi. Talbot nie wnika� w przyczyny tego stanu rzeczy: jego zaufanie do starszego sternika by�o ca�kowite. - Wybaczy pan, doktorze, ale mam dla pana wa�niejsze zadania. - Wyci�gn�� d�o� w kierunku wschodnim. - Niech pan spojrzy pod t� smug� dymu na lewo od samolotu. - Widz�. Powinienem by� dostrzec to wcze�niej. Id� o zak�ad, �e co� tonie. - W rzeczy samej. Co� zwane "Delos", prywatny jacht, moim zdaniem. I jak s�usznie pan zauwa�y�, tonie. Eksplozja i po�ar. Zupe�nie solidny po�ar, jak s�dz�. Oparzenia, kontuzje. - �yjemy w nie�atwych czasach - stwierdzi� Grierson. W istocie Grierson wi�d� egzystencj� wyj�tkowo beztrosk� i pogodn�, Talbot jednak uzna�, �e nie czas teraz, by mu ten fakt wypomina�. - Samolot, leci bezg�o�nie, sir - powiedzia� Cousteau. - Silniki zosta�y wy��czone. - S�dzisz, �e kto� ocala�? Obawiam si�, �e nie. Wybuch m�g� zniszczy� pulpit sterowniczy, a wtedy, jak przypuszczam, silniki wy��czaj� si� automatycznie. - Rozpadnie si�, czy zatonie? - zapyta� Grierson. - Idiotyczne pytanie. Zaraz si� dowiemy. Podszed� do nich Van Gelder. - Oceniam g��boko�� na osiemdziesi�t s��ni. Sonar powiada: siedemdziesi�t. Ma prawdopodobnie racj�. Rzecz bez znaczenia, tak czy siak robi si� coraz p�yciej. Talbot bez s�owa skin�� g�ow�. Nikt nic nie m�wi�. Nikt nie mia� ochoty m�wi�. Samolot, czy te� �r�d�o g�stej smugi dymu, znajdowa� si� teraz niespe�na sto st�p nad wod�. Nagle to �r�d�o dymu i ognia zanurkowa�o i raptownie wygas�o. Nawet w�wczas nie zdo�ali dostrzec sylwetki samolotu, kt�ry w okamgnieniu skry� si� za pi��dziesi�ciostopow� kurtyn� wody i mgie�ki. Zderzenie by�o bezd�wi�czne i z pewno�ci� nie dosz�o do wybuchu. Kiedy bowiem woda opad�a, ujrzeli puste morze i rozchodz�ce si� z miejsca zatoni�cia samolotu osobliwe ma�e falki, a w�a�ciwie zmarszczki. Talbot dotkn�� ramienia Cousteau. - Twoja kolej, Henri. Jak tam radio na motor�wce? - Sprawdzane wczoraj, sir. W porz�dku. - Je�li znajdziesz co� lub kogo�, daj nam zna�. Mam jednak przeczucie, �e nie b�dziesz potrzebowa� tego radia. Kiedy si� zatrzymamy, spu�� ��d�, a potem zataczaj kr�gi. Powinni�my wr�ci� za jakie� p� godziny. - Cousteau odszed� i Talbot zwr�ci� si� do Van Geldera: - Kiedy staniemy, prosz� mi podawa� dok�adn� g��boko��. Pi�� minut p�niej motor�wka zosta�a spuszczona na wod� i j�a si� oddala� od "Ariadne". Talbot zarz�dzi� "Ca�a naprz�d" i skierowa� si� na wsch�d. Van Gelder od�o�y� s�uchawk�. - Sonar podaje: trzydzie�ci s��ni. Jeden mniej albo wi�cej. - Dzi�ki. Doktorze? - Sto osiemdziesi�t st�p - powiedzia� Grierson. - Nie musz� drapa� si� po g�owie, �eby udzieli� odpowiedzi. Brzmi "nie". Gdyby nawet ktokolwiek zdo�a� si� wydosta� z wraku, co, powiedzmy od razu, uwa�am za niemo�liwe - umar�by zaraz po wyp�yni�ciu na powierzchni�. Choroba kesonowa. Rozerwane p�uca. Nie mia�by poj�cia, �e w trakcie ca�ej drogi w g�r� nale�y wydycha� powietrze. By� mo�e zdo�a�by tego dokona� wytrenowany, sprawdzony podwodniak, najlepiej z aparatem tlenowym. Na pok�adzie tego samolotu nie b�dzie szkolonych, sprawnych podwodniak�w. W ka�dym razie kwestia i tak jest akademicka. Zgadzam si� z panem, kapitanie. Jedyni ludzie w tym samolocie to ludzie martwi. Talbot skin�� g�ow� i uj�� s�uchawk�. - Myers? Wiadomo�� dla genera�a Carsona. "Niezidentyfikowany samolot czterosilnikowy uleg� katastrofie dwie mile na po�udnie od przyl�dka Akrotiri wyspy Thera. Godzina 14-15. Nie spos�b okre�li�: wojskowy czy cywilny. Po raz pierwszy zlokalizowany na wysoko�ci czterdziestu trzech tysi�cy st�p. Widoczna przyczyna - eksplozja wewn�trzna. Obecnie brak dalszych szczeg��w. Nie meldowano o obecno�ci w tym rejonie samolot�w NATO. Czy ma pan jakie� informacje? Sylvester". Nadaj Kodem B. - Przyj��em, sir. Dok�d mam wys�a�? - Do Rzymu. Przeka�� mu w ci�gu dw�ch minut, gdziekolwiek jest. - Ano tak, je�li kto� co� wie, to tylko on - stwierdzi� Grierson. Carson by� g��wnodowodz�cym si� NATO w po�udniowej Europie. Grierson podni�s� do oczu lornetk� i popatrzy� na kolumn� dymu, bij�cego teraz w niebo niespe�na cztery mile od nich. - Jak pan m�wi�, jacht. A w�a�ciwie ognisko z jachtu. Je�li ktokolwiek zosta� na pok�adzie, ma naprawd� ciep�o. Czy zamierza pan do niego podej��, kapitanie? - Podej��? - Talbot spojrza� na Denholma. - Jak ocenia pan warto�� naszego sprz�tu elektronicznego? - Dwadzie�cia milion�w. Mo�e dwadzie�cia pi��. W ka�dym razie du�o. - Oto pa�ska odpowied�, doktorze. Ta rzecz zrobi�a ju� raz bum bum i mo�e to uczyni� ponownie. To nie ja do niego podejd�, lecz pan. W �odzi. J� mo�na spisa� na straty, "Ariadne" - nie. - Ogromne dzi�ki. A jaka nieustraszona dusza... - Jestem pewien, �e Pierwszy dowiezie pana na miejsce z najwy�sz� rozkosz�. - Och. Pierwszy, niech pa�scy ludzie za�o�� kombinezony, r�kawice i maski ochronne. Oparzenia od p�on�cej ropy mog� by� diablo nieprzyjemne. To dotyczy r�wnie� pana. P�jd� przysposobi� si� do samopalenia. - I prosz� nie zapomnie� o kamizelce ratunkowej. Grierson nie zni�y� si� do odpowiedzi. Przebyli ju� po�ow� drogi do p�on�cego jachtu, kiedy Talbot ponownie po��czy� si� z kabin� radiow�. - Wiadomo�� przekazana? - Przekazana i potwierdzona. - Co� nowego z "Delos"? - Nic. - Delos - powiedzia� Denholm. - To mniej wi�cej osiemdziesi�t mil st�d na p�noc. Niestety, od dzi� Cyklady b�d� mi si� jawi� ca�kiem inaczej ni� kiedy�. - Jakkolwiek z wykszta�cenia spec od elektroniki, Denholm uwa�a� si� zasadniczo za filologa klasycznego; w istocie, grek� i �acin� w�ada� r�wnie p�ynnie w mowie i w pi�mie. O g��bokim zainteresowaniu tymi dwiema staro�ytnymi kulturami �wiadczy�a cho�by poka�na biblioteka, jak� zgromadzi� w swej kabinie. Mia� r�wnie� wielk� sk�onno�� do cytowania i teraz te� jej uleg�: O, wyspy Grecji, wyspy s�o�ca, tu brzmia� p�omiennej Safo �piew, tu z bia�ej Delos s�a� bez ko�ca pos�usznym Muzom Feb sw�j zew. Tu wojny kunszt z pokoju sztuk� jednako biegle posiad� lud, tu wieczne lato... - Rozumiem, do czego pan zmierza, poruczniku - powiedzia� Talbot. - Rozp�aczemy si� jutro. Tymczasem skoncentrujmy si� na problemie tych nieszcz�nik�w z dziob�wki. Naliczy�em ich pi�ciu. - Tak samo jak ja. - Denholm opu�ci� lornetk�. - Po co to gor�czkowe wymachiwanie? Przecie�, na Boga, nie s�dz� chyba, �e�my ich nie dostrzegli? - To oni nas zobaczyli. Uczucie ulgi, poruczniku. Nadzieja ratunku. Jest w tym wszak�e co� wi�cej. Swoiste naleganie. Prymitywna forma sygnalizacji. To, co nam chc� przekaza�, brzmi mniej wi�cej tak: "Wyci�gnijcie nas st�d, do cholery, i to jak najszybciej". - Mo�e spodziewaj� si� kolejnego wybuchu? - Mo�e o to chodzi. Harrison, chc�, �eby�my si� zatrzymali na wysoko�ci ich sterburty. Tylko, rozumiesz, w przyzwoitej odleg�o�ci. - Sto jard�w, sir? - Znakomicie. Jeszcze niedawno "Delos" by�a jachtem nader okaza�ym. Za spraw� wszak�e mieszaniny dymu i ropy ol�niewaj�ca - zapewne - biel smuk�ego osiemdziesi�ciostopowca ust�pi�a miejsca niemal wszechobecnej czerni. Do�� skomplikowana nadbud�wka sk�ada�a si� z mostka, salonu, jadalni i czego�, co mog�o, ale nie musia�o by� kuchni�. Bij�cy nad pok�adem rufowym nieruchomy, g�sty dym i p�omienie, �wiadczy�y, niemal z ca�kowit� pewno�ci�, �e �r�d�em po�aru jest maszynownia. Mi�dzy ogniem a ruf� wci�� tkwi�a zamocowana na �urawikach niewielka motor�wka: nietrudno by�o doj�� do wniosku, �e albo wybuch, albo po�ar uczyni� j� niezdatn� do u�ytku. - Dziwna sprawa, nie s�dzi pan, poruczniku? - stwierdzi� Talbot. - Dziwna? - pow�ci�gliwie powt�rzy� Denholm. - Tak. Sam pan widzi, �e p�omienie s�abn�. Mo�na by s�dzi�, �e zmniejsza to niebezpiecze�stwo kolejnego wybuchu. - Talbot podszed� do lewej burty. - Niech pan r�wnie� zauwa�y, i� woda podchodzi niemal do pok�adu. - Widz�, �e ton�. - S�usznie. Gdyby znajdowa� si� pan na pok�adzie jednostki, kt�ra albo wybuchnie, albo zatonie, poci�gaj�c pana za sob�, to jaka by�aby pa�ska pierwsza i naturalna my�l? - Znale�� si� gdzie indziej, sir. Lecz dostrzegam, �e ich motor�wka jest uszkodzona. - Zgoda, ale jacht tego rozmiaru powinien mie� alternatywny sprz�t ratunkowy. Je�li ju� nie tratw� pneumatyczn�, to przynajmniej ponton. Ka�dy przyzwoity w�a�ciciel jachtu powinien mie� na pok�adzie pasy i kamizelki ratunkowe dla pasa�er�w i za�ogi. Nawet widz� przed mostkiem dwa kapoki. Nie uczynili jednak rzeczy najoczywistszej i nie opu�cili statku. Zastanawiam si�, dlaczego? - Nie mam pomys�u, sir. Ale zgoda, �e to bardzo dziwne. - Gdy ju� uratujemy tych nieszcz�snych �eglarzy i przyjmiemy ich na pok�ad, zapomni pan, �e m�wi po grecku, Jimmy. - Lecz nie zapomn�, �e rozumiem po grecku? - Trafi� pan w sedno. - Komandorze Talbot, ma pan dusz� pokr�tn� i podejrzliw�. - To wynika z zawodu, Jimmy, tylko z zawodu. Harrison zastopowa� "Ariadne" r�wnolegle do sterburty "Delos" w uzgodnionej odleg�o�ci stu jard�w. Van Gelder odbi� bezzw�ocznie i wnet znalaz� si� obok pok�adu dziobowego "Delos", podci�gn�� szalup� do jachtu dwoma bosakami zaczepionymi o s�upki relingu, skoro za� ta znajdowa�a si� teraz niemal na tym samym poziomie co pok�ad dziobowy "Delos" ewakuacja sze�ciu rozbitk�w - do pi�tki bowiem dostrze�onej przez Talbota do��czy� jeszcze jeden - zaj�a ledwie kilka sekund. Ocaleni stanowili kompani� sm�tn� i udr�czon�: ropa i sadza okrywa�y ich tak dok�adnie, �e wszelkie pr�by r�nicowania wedle wieku, p�ci czy te� narodowo�ci by�y zupe�nie beznadziejne. - Czy kt�ry� z was zna angielski? - Wszyscy. - Charakterystyk� m�wi�cego wyczerpywa�a w obecnej chwili konstatacja, �e by� niski i t�gi. - Niekt�rzy tylko troch�. Ale daj� sobie rad�. - Mimo wyra�nego obcego akcentu, wys�awia� si� zrozumiale. Van Gelder popatrzy� na Griersona. - Czy kto� jest ranny albo poparzony? - spyta� Grierson. Wszyscy pokr�cili g�owami i wybe�kotali zaprzeczenie. - Nic tu po mnie, Pierwszy. Wszystko, czego im potrzeba, to gor�cy prysznic, detergenty, myd�o. �e nie wspomn� zmiany odzie�y. - Kto tu dowodzi? - zapyta� Van Gelder. - Ja - odpowiedzia� ten, kt�ry zabra� g�os jako pierwszy. - Czy pozosta� kto� na pok�adzie? - Obawiam si�, �e trzech ludzi. Nie id� z nami. - Chce pan powiedzie�, �e nie �yj�? - Tamten przytakn��. - Sprawdz�. - Nie, nie! - Jego zat�uszczone d�onie uchwyci�y rami� Van Geldera. - To niebezpieczne, zbyt niebezpieczne. Zabraniam. - Niczego mi pan nie zabrania. - Kiedy Van Gelder si� nie u�miecha�, co zdarza�o si� rzadko, potrafi� przywo�a� na twarz prawdziwie odstr�czaj�cy wyraz. Tamten cofn�� r�k�. - Gdzie s� ci ludzie? - W korytarzu mi�dzy maszynowni�, a kabin� rufow�. Wydostali�my ich po wybuchu, ale jeszcze przed po�arem. - Riley - Van Gelder zwr�ci� si� do starszego marynarza - wejdziesz ze mn� na pok�ad. Je�li stwierdzisz, �e jacht idzie na dno, krzyknij. - Wzi�� latark� i szykowa� si� do przej�cia na pok�ad "Delos", kiedy zatrzyma�a go r�ka podaj�ca gogle. Van Gelder u�miechn�� si�. - Dzi�kuj�, doktorze. Nie pomy�la�em o tym. Znalaz�szy si� na pok�adzie, przeszed� ku ty�owi jachtu i zbieg� w d� zej�ci�wk� rufow�. By� tu dym, niezbyt jednak obfity; przy�wiecaj�c wi�c sobie latark�, bez trudu znalaz� bezkszta�tnie skulone w k�cie zw�oki trzech m�czyzn. Na prawo od siebie mia� lekko zniekszta�cone wybuchem drzwi do maszynowni; rozwar� je nie bez trudu i natychmiast zani�s� si� kaszlem, kiedy w jego oczy i gard�o wgryz� si� paskudnie cuchn�cy dym. Za�o�y� gogle, wci�� jednak nie widzia� nic, pr�cz emanuj�cej nie wiadomo sk�d, czerwonej po�wiaty gasn�cego ognia. Zamkn�� zatem drzwi - niemal zupe�nie pewien, �e tak czy owak nie znajdzie w maszynowni nic ciekawego - i pochyli� si�, by zbada� trzy trupy. Wiele im brakowa�o do tego, �eby przedstawia�y sob� mi�y oczom widok. Zmusi� si� jednak do ogl�dzin tak starannych, na jakie potrafi� si� zdoby�. Sporo czasu - w danych za� okoliczno�ciach "sporo" znaczy�o trzydzie�ci sekund - sporo wi�c czasu sp�dzi� pochylony nad trzecim umarlakiem, a kiedy si� podni�s�, mia� tyle� stropiony, co zamy�lony wyraz twarzy. Drzwi do kabiny rufowej otworzy�y si� lekko. Dymu by�o tu niewiele, co pozwoli�o mu nie korzysta� z gogli. Nienaganny porz�dek panuj�cy w luksusowo urz�dzonej kabinie Van Gelder zniweczy� w okamgnieniu. Wyszarpn�� prze�cierad�o z jednego ��ka, roz�o�y� je na pod�odze, pootwiera� szafy i komody, ca�ymi nar�czami wyjmowa� z nich odzie� - nie by�o czasu na dokonywanie jakiegokolwiek wyboru, a gdyby nawet by�, to i tak Van Gelder nie wiedzia�by, co wybra�, ciuchy bowiem by�y damskie - potem rzuci� je na prze�cierad�o, zawi�za� cztery rogi i wci�gn�wszy tob� po schodkach zej�ci�wki, poda� go Rileyowi. - Wrzu� to do szalupy. Lec� rzuci� okiem na kabiny dziobowe. My�l�, �e schodki b�d� w dziobowej cz�ci salonu, pod mostkiem. - Wed�ug mnie powinien si� pan spieszy�, sir. Van Gelder nie odpowiedzia�. Nikt mu nie musia� m�wi�, dlaczego powinien si� spieszy�, stru�ki wody poczyna�y bowiem s�czy� si� na g�rny pok�ad. Wbieg� do salonu, natychmiast znalaz� zej�ci�wk� i dosta� si� ni� do korytarza centralnego. Zapali� latark�, bo elektryczno��, rzecz jasna, wysiad�a. By�y tu drzwi po obu stronach i jedne w g��bi korytarza. Pierwsze lewoburtowe prowadzi�y do magazynu �ywno�ci, pierwsze prawoburtowe by�y zamkni�te. Van Gelder nie po�wi�ci� im wi�kszej uwagi: "Delos" nie wygl�da�a mu na jacht, w kt�rym zabraknie obficie zaopatrzonej piwniczki z trunkami. Za kolejnymi drzwiami znajdowa�y si� cztery kabiny i dwie �azienki. Wszystkie by�y puste. Post�puj�c tak jak na rufie, Van Gelder rozpostar� prze�cierad�o - tym razem jednak na korytarzu - rzuci� na nie kilka nar�czy ubra� i zwi�zawszy wszystko w tob�, pospieszy� na pok�ad. Szalupa nie up�yn�a jeszcze trzydziestu jard�w, gdy "Delos", wci�� bez przechy�u, ze�lizgn�a si� �agodnie pod powierzchni� morza. �aden dramatyczny fakt nie upami�tni� jej zatoni�cia: posz�a tylko smuga p�cherzyk�w powietrza, kt�re stopniowo stawa�y si� coraz mniejsze, a po dwudziestu sekundach przesta�y wyp�ywa� w og�le. Talbot czeka� na pok�adzie, kiedy szalupa przywioz�a sze�ciu rozbitk�w. Popatrzy� z trosk� na zbola�e i obszarpane postaci. - Wielkie nieba, jeste�cie w op�akanym stanie. To ju� wszyscy, Pierwszy? - Wszyscy, kt�rzy prze�yli, sir. Trzech zgin�o. Nie da�o si� na czas wydosta� zw�ok. - Wskaza� stoj�cego najbli�ej siebie m�czyzn�. - To jest w�a�ciciel. - Andropulos - powiedzia� tamten. - Spyros Andropulos. Czy pan tu dowodzi? - Komandor Talbot. Wyrazy wsp�czucia, panie Andropulos. - Z mojej za� strony wyrazy podzi�kowania, komandorze. Jeste�my doprawdy g��boko zobowi�zani... - Bez urazy, prosz� pana, ale to mo�e poczeka�. Wszystko po kolei, a bez w�tpienia najpierw powinni�cie si� umy�. Aha, no i przebra�. Z tym b�dzie problem. To znaczy z odzie��. No, co� tam znajdziemy. - Mamy ubrania - powiedzia� Van Gelder, ukazuj�c dwa tobo�ki z prze�cierade�. - Panie, panowie. - Chyba si� pan przej�zyczy�, Pierwszy. Czy rzeczywi�cie us�ysza�em "panie"? - Dwie, komandorze - wtr�ci� Andropulos, spogl�daj�c na stoj�ce obok siebie umorusane postacie. - Moja siostrzenica i jej przyjaci�ka. - Ach. Prosz� o wybaczenie, w tych warunkach jednak trudno by�o pozna�. - Nazywam si� Charial - g�os by� bez w�tpienia kobiecy. - Irene Charial. A to moja przyjaci�ka Eugenia. - Szkoda, �e spotykamy si� w tak smutnych okoliczno�ciach. Porucznik Denholm zaprowadzi panie do mojej kabiny. �azienka jest ma�a, ale wyposa�ona we wszystko, co trzeba. Ufam, poruczniku, �e gdy przyprowadzi je pan z powrotem, ju� na pierwszy rzut oka b�d� wygl�da� jak kobiety. - Zwr�ci� si� w stron� masywnej, ciemnow�osej postaci, kt�ra - jak wi�kszo�� cz�onk�w jego za�ogi - nie nosi�a �adnych insygni�w. - Chief Mckenzie - przedstawi� go. Mckenzie by� na "Ariadne" starszym podoficerem. - Zajmie si� pan tymi czterema d�entelmenami, chief. Wie pan, co robi�. - Tak jest, sir. Panowie, prosz� ze mn�. Wyszed� r�wnie� Grierson i Talbot zosta� sam z Van Gelderem. - Odnajdziemy to miejsce? - zapyta� Van Gelder. - Bez problem�w - Talbot spojrza� na� z namys�em. - Wzi��em namiar na klasztor i stacj� radiolokacyjn� na g�rze Elias. Sonar powiada, �e mamy tu osiemna�cie s��ni. No i na wszelki wypadek postawimy boj�. Genera� Carson od�o�y� studiowany przez siebie pasek papieru i popatrzy� na pu�kownika siedz�cego naprzeciwko za sto�em. - Jakie wnioski, Charlesie? - Mo�e to fa�szywy alarm, mo�e co� wa�nego. Wybacz, �e gadam bez sensu. Nie mog� si� oprze� wra�eniu, �e ta sprawa cuchnie. Nie by�oby �le, gdyby�my tu mieli marynarza. Carson u�miechn�� si� i wcisn�� guzik. - Czy wiceadmira� Hawkins jest w gmachu? - Jest, sir - rozleg� si� dziewcz�cy g�os. - Czy ma do pana przyj��, czy zadzwoni�? - Chc� si� z nim zobaczy�, Jean. Zapytaj, czy nie zechcia�by wpa��. Jak na swoj� szar��, wiceadmira� Hawkins by� cz�owiekiem bardzo m�odym. Niski, z lekk� nadwag� i bardziej ni� lekko zarumienion� twarz�, roztacza� atmosfer� pogody i jowialno�ci. By� niezwykle inteligentny, cho� wcale na to nie wygl�da�. Powszechnie uwa�ano go za jeden z najbardziej b�yskotliwych umys��w w ca�ej Marynarce Kr�lewskiej. Zaj�� miejsce wskazane przez Carsona i zerkn�� na �wistek z depesz�. - Rozumiem, rozumiem - od�o�y� kartk�. - Ale nie zaprosi� mnie pan przecie� do skomentowania tre�ci zupe�nie jednoznacznej depeszy. "Sylvester" to jedno z oznacze� kodowych fregaty hms "Ariadne", kt�ra mi�dzy innymi, znajduje si� pod pa�sk� komend�, sir. - Niech pan nie robi ze mnie idioty, Davidzie. Znam j� oczywi�cie... czy raczej znam jej dane. Osobliwa nazwa, nie s�dzi pan? Okr�t Marynarki Kr�lewskiej z greck� nazw�. - Gest uprzejmo�ci wobec Grek�w, sir. Prowadzimy wsp�lne badania hydrograficzne. - Ach, tak? - Genera� Carson przesun�� d�oni� po siwiej�cej czuprynie. - Nawet nie wiedzia�em, �e siedz� w bran�y hydrograficznej. - Nie siedzi pan, sir, cho� nie mam w�tpliwo�ci, �e "Ariadne" mog�aby przeprowadzi� takie badania, gdyby okaza�o si� to konieczne. Dysponuje systemem radiowym zdolnym nada� sygna� do dowolnego zak�tka kuli ziemskiej i z ka�dego miejsca globu sygna� odebra�. Wyposa�ono j� w teleskopy i urz�dzenia optyczne, kt�re s� w stanie dostrzec stercz�ce elementy, dajmy na to, przelatuj�cego satelity, nawet je�li ten znajduje si� na orbicie geostacjonarnej, czyli dwadzie�cia dwa tysi�ce mil nad ziemi�. Ma do dyspozycji najnowocze�niejsze na �wiecie radary dalekiego i bliskiego zasi�gu, a tak�e sonar, kt�ry z r�wn� �atwo�ci� wykryje i zlokalizuje spoczywaj�cy na dnie oceanu zatopiony przedmiot, jak i przyczajony okr�t podwodny. - Musz� przyzna�, �e mi�o to s�ysze�. Bardzo krzepi�ce wie�ci. A kompetencje oficera dowodz�cego "Ariadne" s�... mhm... wsp�mierne do niezwyk�ej galerii urz�dze�, jakimi dysponuje. - W istocie, sir. Do wyj�tkowo skomplikowanego zadania wyj�tkowo wysoko kwalifikowany wykonawca. Komandor Talbot jest wybitnym oficerem. Specjalnie wybranym do tej roboty. - Kto go wybra�? - Ja. - Rozumiem. I to ucina jeden z w�tk�w naszej rozmowy. - Carson duma� przez chwil�. - S�dz�, pu�kowniku, �e w tej sprawie powinni�my si� zwr�ci� do genera�a Simpsona. - Simpson, naczelny dow�dca wszystkich si� NATO, by� jedynym cz�owiekiem pe�ni�cym w Europie wy�sz� ni� Carson funkcj�. - Nic innego nam chyba nie pozostaje, sir. - Zgadza si� pan, Davidzie? - Nie, generale. S�dz�, �e to strata czasu. Skoro pan nic o tym nie wie, to jestem pewien, �e genera� Simpson te� nie. To nie jest przypuszczenie oparte na konkretnych przes�ankach - rzec nawet mo�na, nie jest ono oparte na �adnych przes�ankach - lecz mam osobliwe przeczucie, �e chodzi o jeden z naszych samolot�w, sir... i to samolot ameryka�ski. Niemal na pewno bombowiec i by� mo�e jeszcze nie odtajniony - lecia�, w ko�cu, na niezwyk�ej wysoko�ci. - "Ariadne" mog�a pope�ni� omy�k�. - "Ariadne" nie pope�nia omy�ek. Got�w jestem zar�czy� za to �yciem i stanowiskiem. - W p�askim, bezbarwnym g�osie brzmia�o pe�ne przekonanie. - Komandor Talbot nie jest na pok�adzie jedynym cz�owiekiem o wyj�tkowych kwalifikacjach. W tej samej kategorii, co on, mie�ci si� przynajmniej trzydziestu. Mamy, na przyk�ad, oficera-elektronika tak niewiarygodnie zaawansowanego w swej specjalno�ci, �e ka�de z waszych przereklamowanych cudownych dzieci z Doliny Krzemowej by�oby przy nim jak przedszkolak przy profesorze. Carson uni�s� d�o�. - Poddaj� si�, Davidzie, poddaj�. Zatem bombowiec ameryka�ski. Bardzo szczeg�lny bombowiec, musia� bowiem wie�� bardzo szczeg�lny �adunek. Jakie pan ma co do niego przypuszczenia? Hawkins lekko si� u�miechn��. - Jeszcze si� nie wda�em w ten ponadzmys�owy interes, sir. Ludzie albo �adunek. Bardzo tajny, bardzo wa�ny �adunek albo bardzo tajni i bardzo wa�ni ludzie. Jest tylko jedno �r�d�o, z kt�rego m�g�by pan uzyska� informacje, i nie od rzeczy by�oby w tym miejscu napomkn��, �e odmowa udzielenia takiej informacji narazi na niebezpiecze�stwo ca�� przysz�o�� NATO, konkretna za� osoba ostatecznie odpowiedzialna za negatywn� decyzj� b�dzie si� z niej rozlicza� bezpo�rednio przed prezydentem Stan�w Zjednoczonych. Trudno sobie wyobrazi�, �eby owa konkretna osoba pozosta�a d�ugo na swym eksponowanym stanowisku. Carson westchn��. - Je�li wolno mi powiedzie� co�, co mo�e zabrzmi jak zrz�dzenie, Davidzie, to �atwo panu gada�, a jeszcze �atwiej pohukiwa�. Pan jest oficerem brytyjskim, ja - ameryka�skim. - Zdaj� sobie z tego spraw�, sir. Carson popatrzy� pytaj�co na pu�kownika, kt�ry przez chwil� zachowywa� milczenie, a potem dwakro�, powoli skin�� g�ow�. Carson si�gn�� do przycisku na swoim biurku. - Jean? - Sir? - Po��cz mnie z Pentagonem. Natychmiast. * * * 2 - Co� pana dr�czy, Vincencie? - Vincent to by�o imi� Van Geldera. Siedzieli w mesie oficerskiej we trzech: Talbot, Van Gelder i Grierson. - Raczej zastanawia, sir. Nie rozumiem, dlaczego Andropulos i pozostali nie opu�cili statku wcze�niej. Widzia�em na pok�adzie dwa pontony. Zwini�te, przyznaj�, ale przecie� mo�na je rozwin�� i napompowa� gazem z pojemnik�w w ci�gu kilku sekund. By�y r�wnie� pasy i kamizelki ratunkowe. Najmniejszej potrzeby odstawiania numeru z "dzielnym ch�opakiem, co do ostatka trwa� na mostku". Mogli si� ewakuowa� w ka�dej chwili. Nie twierdz�, �e grozi�o im wessanie razem z jachtem, lecz przecie� mogli prze�y� diablo nieprzyjemne chwile. - I mnie to przychodzi�o do g�owy. Wspomina�em Andrew. Dziwne. Mo�e Andropulos mia� jaki� pow�d. Co� jeszcze? - Pr�bowa� mnie powstrzyma� przed wej�ciem na pok�ad. By� mo�e troszczy� si� o moje zdrowie, ale co� mi m�wi, �e jednak nie. Poza tym bardzo bym chcia� wiedzie�, co spowodowa�o ten wybuch w maszynowni. Jacht tak luksusowy jak "Delos" musia� mie� w za�odze mechanika - do�� �atwo mo�emy to sprawdzi� - i przypuszczenie, �e maszyny by�y utrzymywane w znakomitym stanie, nie jest pozbawione podstaw. Nie rozumiem, jak mog�o doj�� do wybuchu. W tej sprawie musimy podpyta� Mccafferty'ego. - Oto wi�c pow�d, dla kt�rego tak si� pan niepokoi�, czy�my oznaczyli miejsce, gdzie zaton�a ��dka. S�dzi pan, �e ekspert od materia��w wybuchowych zdo�a zidentyfikowa� i zlokalizowa� przyczyn� eksplozji? Jestem pewien, �e zdo�a, szczeg�lnie je�li b�dzie specem od wybuch�w powoduj�cych katastrofy samolotowe - ci faceci s� w te klocki znacznie lepsi od ludzi z marynarki. Mamy na pok�adzie ekspert�w od materia��w wybuchowych, ale nie mamy ekspert�w od skutk�w zastosowania materia��w wybuchowych. Zreszt� gdyby�my ich nawet mieli, to opr�cz pana i mnie nie dysponujemy nurkami wyszkolonymi do pracy na g��boko�ciach poni�ej stu st�p. �atwo mogliby�my jednego po�yczy� z p�ywaj�cego d�wigu albo holownika ratowniczego, ale wedle wszelkiego prawdopodobie�stwa nie b�dzie mia� poj�cia o materia�ach wybuchowych. Tak naprawd� nie jest to najwi�kszy problem. P�ywaj�cy d�wig z �atwo�ci� wydob�dzie wrak na powierzchni�. - Talbot w zadumie popatrzy� na Van Geldera. - Ale gn�bi pana co� jeszcze, zgad�em? - Tak, sir. Tych trzech umarlak�w na pok�adzie "Delos"... czy raczej, m�wi�c �ci�le, jeden z nich. Dlatego poprosi�em doktora o przyj�cie. Zw�oki by�y zasmolone i poczernia�e, �e tylko z najwy�szym trudem dostrzeg�em, co mia� na sobie: ot�, jak si� zdawa�o, dw�ch tych go�ci by�o w bia�ych ubraniach, trzeci za� - w granatowym kombinezonie. Mechanik nie nosi bia�ych ciuch�w. C�, przyznaj�, �e nasz Mccafferty stanowi pod tym wzgl�dem ol�niewaj�cy wyj�tek, ale on jest jedyny w swoim rodzaju, a poza tym nigdy nie zbli�a si� do maszyn. W ka�dym razie doszed�em do wniosku, �e mechanikiem jest ten w kombinezonie i to w�a�nie on zwr�ci� moj� uwag�. Mia� na g�owie paskudn� bruzd�, jak gdyby upad� na wznak i zderzy� si� z bardzo twardym i bardzo ostrym przedmiotem. - Albo te� zosta� uderzony bardzo twardym, ostrym przedmiotem? - wtr�ci� Grierson. - Jedno z dwojga, jak s�dz�. Nie wiem. Obawiam si�, �e medycyna s�dowa nie jest moj� najmocniejsz� stron�. - Czy potylica zosta�a zmia�d�ona? - Ty� g�owy? Nie. A przynajmniej jestem przekonany, �e nie. To by�oby podatne, mi�kkie, nieprawda� i rozbabrane. Tymczasem nie by�o. - Uderzenie takiej si�y powinno pozostawi� rozleg�y siniec. Widzia� pan co� takiego? - Trudno powiedzie�. Mia� do�� g�ste w�osy, ale nie s�dz�, �eby mia� guza. - Bardzo krwawi�? - Wcale nie krwawi�. Tego jestem zupe�nie pewien. - Nie zauwa�y� pan w ubraniu �adnych dziur? - Tam, gdzie patrzy�em, nie. Nie zosta� zastrzelony, je�li o to panu chodzi, a przypuszczam, �e chodzi w�a�nie o to. Komu by si� chcia�o strzela� do trupa? Mia� skr�cony kark. - Czy�by? - Grierson nie wydawa� si� zaskoczony. - Niejedno przeszed�, biedaczysko. - Co pan o tym s�dzi, Andrew? - zapyta� Talbot. - Nie wiem, co my�le�. Kr�gos�up m�g� p�kn�� w tej samej chwili, gdy powsta�a rana na g�owie. Je�li oba urazy nie nast�pi�y jednocze�nie, rzecz sprowadza si� do tego, �e mamy do czynienia - jak najwyra�niej zdaje si� s�dzi� Vincent - z przypadkiem morderstwa. - Czy ogl�dziny zw�ok mog�yby okaza� si� pomocne? - By� mo�e, cho� raczej pow�tpiewam. Ale ogl�dziny grodzi w maszynowni z ca�� pewno�ci� tak. - �eby sprawdzi�, czy s� tam ostre kraw�dzie albo wyst�py, kt�re mog�yby spowodowa� tak� ran� g�owy? - Grierson przytakn��. - C�, kiedy zatem - i je�li w og�le - wyci�gniemy ten wrak, b�dziemy mogli upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: okre�li� przyczyn� wybuchu i �mierci tego cz�owieka. - Mo�e nawet trzy pieczenie - powiedzia� Van Gelder. - By�oby interesuj�ce pozna� liczb� i rozmieszczenie zbiornik�w paliwa w maszynowni. Sytuacja, wed�ug mnie, bywa zwykle dwojaka: w pierwszym przypadku jest tylko jeden zbiornik paliwa umieszczony w poprzek statku i zamocowany do grodzi dziobowej - z generatorem lub generatorami po jednej stronie silnika, akumulatorem po drugiej stronie plus zbiornikami wody pod sterburt� i bakburt� - w drugim natomiast s� dwa symetryczne zbiorniki paliwa i zbiornik na wod� w przodzie. Oba zbiorniki paliwa s� w�wczas po��czone, �eby utrzymywa� si� w nich jednakowy poziom i nie zosta�a zachwiana r�wnowaga jednostki. - Ma pan podejrzliw� dusz�, Pierwszy - powiedzia� Talbot. - Bardzo podejrzliw�. Liczy pan, oczywi�cie, na odnalezienie tylko jednego zbiornika paliwa, s�dz�c, i� Andropulos b�dzie utrzymywa�, jakoby nie opu�ci� jachtu, bo by� prze�wiadczony, �e zaraz wybuchnie drugi zbiornik, a nie chcia�, by jego najdro�si pasa�erowie pluskali si� w morzu gorej�cej ropy, kt�ra - rzecz jasna - zniszczy r�wnie� gumowe pontony. - Doprowadza mnie pan do rozpaczy, sir. S�dzi�em, �e wpad�em na to pierwszy. - Bo tak by�o. Kiedy nasi pasa�erowie ju� si� domyj�, spr�buje pan znale�� si� sam na sam z t� m�od� dam�, Irene Charial i wyci�gn�� z niej, co wie na temat planu maszynowni. Podej�cie naturalne, Vincencie, wyraz twarzy niewinny i anielski, cho� w�tpi� czy jest pan w stanie zrealizowa� t� drug� wskaz�wk�. Mo�e si� jednak okaza�, �e nigdy tam nie by�a i nic o niej nie wie. - Jest r�wnie prawdopodobne, �e wie wszystko i uzna za stosowne, by mi co� powiedzie�. Panna Charial jest siostrzenic� Andropulosa. - Je�li jednak Andropulos co� przed nami ukrywa, to z niema�ym prawdopodobie�stwem dzieli z nim t� tajemnic� kto� z za�ogi jachtu i s�dz�, �e owym kim� jest m�czyzna. Nie opieram tej teorii na znajomo�ci greckiego charakteru, bo nie mam o nim poj�cia. Poza tym nie mo�emy wykluczy� mo�liwo�ci, �e Andropulos jest czysty jak pierwszy �nieg, co by dawa�o zupe�nie racjonalne wyt�umaczenie wszystkich wypadk�w. W ka�dym razie nie zaszkodzi spr�bowa� i, kto wie, Vincencie - mo�e ta m�oda osoba oka�e si� klasyczn� greck� pi�kno�ci�? Z faktu, �e welbot nieruchomo spoczywa� na wodzie, Cousteau za�, leniwie wspar�szy d�o� na rumplu, sprawia� wra�enie cz�owieka znudzonego, wynika�o niezbicie, i� jego oczekiwanie by�o daremne. Potwierdzi� to po swym przybyciu na mostek. Talbot zadzwoni� do kabiny sonaru. - Ustalili�cie po�o�enie samolotu? - Tak jest, sir. Stoimy dok�adnie nad nim. G��boko�� osiemna�cie s��ni. M�wi� o echu z g�rnej cz�ci kad�uba. Prawdopodobnie le�y na dwudziestu, w takim kierunku, w jakim lecia�, kiedy wszed� pod wod� - ne-sw. No i �api� z do�u jakie� dziwne d�wi�ki, sir. Mo�e by pan zechcia� wpa��? - Dobra. - Z powod�w znanych tylko sobie Halzman, starszy operator sonaru, wola� nie omawia� sprawy telefonicznie. - Za minutk� albo dwie. - Talbot zwr�ci� si� do Van Geldera: - Niech pan poleci Mckenziemu postawi� boj�, gdzie� na wysoko�ci �r�dokr�cia. Niech �agodnie opuszcza balast, bo nie chc�, �eby r�bn�� za mocno w kad�ub, je�li w istocie stoimy dok�adnie nad nim. Kiedy ju� to zostanie zrobione, kotwiczymy. Dwie kotwice. Rufowa north-west mniej wi�cej sto jard�w od boi, dziobowa w takiej samej odleg�o�ci south-east. - Tak jest, sir. Czy m�g�bym jednak zasugerowa� rozwi�zanie odwrotne? - Oczywi�cie, ma pan racj�. Zapomnia�em o naszym starym przyjacielu. Dzi� wzi�� sobie wolne, prawda? Odwrotnie, rzecz jasna. - Tym "starym przyjacielem", o kt�rym m�wi� i o kt�rego najwyra�niej chodzi�o Van Gelderowi, by� wiatr meltemi, zwany w brytyjskich ksi�gach �eglarskich "etezyjskim". W miesi�cach letnich ten wiatr z p�noco-zachodu wia� na Cykladach - a w istocie nad wi�ksz� cz�ci� Morza Egejskiego - nieustannie, przy czym zwykle zrywa� si� tylko po po�udniu albo wczesnym wieczorem. Gdyby mia� przyj�� r�wnie� dzisiaj, "Ariadne" zachowywa�aby si� lepiej, ustawiona do� dziobem. Talbot pod��y� do kabiny sonaru, zlokalizowanej jeden pok�ad ni�ej i od mostku nieco w kierunku rufy. By�a solidnie odizolowana od wszelkich d�wi�k�w z zewn�trz i w�tle o�wietlona przy�mionym ��tym blaskiem. Znajdowa�y si� w niej monitory, dwie konsole, a nade wszystko wielka liczba s�uchawek z olbrzymimi wyciszaj�cymi poduszkami z pianki. Halzman dostrzeg� Talbota w umieszczonym w suficie lustrze - tych luster by�o w ca�ym pomieszczeniu kilka, jako �e m�wienie, na r�wni z wszelkimi innymi d�wi�kami, ograniczano tu do minimum - i gestem wskaza� mu krzese�ko obok siebie. - Tamte s�uchawki, sir. Pomy�la�em, �e powinien pan minutk� pos�ucha�. Talbot usiad� i za�o�y� s�uchawki na g�ow�. Po jakich� pi�tnastu sekundach zdj�� je i zwr�ci� si� do Halzmana, kt�ry uczyni� ze swoimi to samo. - Nic, cholera, nie s�ysz�. - Z ca�ym szacunkiem, sir, m�wi�c "minuta", mia�em na my�li dok�adnie sze��dziesi�t sekund. Minut�. Najpierw musi si� pan ws�ucha� w cisz�, a potem us�yszy pan to, o co chodzi. - Nie mam poj�cia, o czym m�wisz, ale spr�buj�. - Talbot na powr�t za�o�y� s�uchawki, a kiedy naznaczona minuta pocz�a dobiega� ko�ca, pochyli� si� i zmarszczy� czo�o. Po up�ywie nast�pnych trzydziestu sekund zdj�� s�uchawki. - Tykanie. Dziwna sprawa, Halzman, mia�e� racj�. Najpierw cz�owiek s�yszy cisz�, a potem ten d�wi�k. Tyk... tyk... tyk... raz na dwie albo trzy sekundy. Bardzo regularne. Bardzo s�abe. Masz pewno��, �e dochodzi z samolotu? - Nie w�tpi�, sir. - Czy s�ysza�e� kiedykolwiek co� podobnego? - NIe, sir. Sp�dzi�em setki czy raczej tysi�ce godzin, s�uchaj�c sonaru, asdicu i hydrofon�w, ale to jest dla mnie nowa rzecz. - Mam zupe�nie przyzwoity s�uch, a przecie� musia�em odczeka� d�u�sz� chwil�, zanim wyda�o mi si�, �e co� s�ysz�. To je