16779
Szczegóły |
Tytuł |
16779 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16779 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16779 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16779 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wayne Theodore
Rodzina Theodore
Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei
Leslie Alan Horvitz
przełożył Roman Zawadzki
?
MUZA SA
RODZINA THEODORE
Carl i Ruth - rodzice
Joseph, ur. 1955 r.
Susan, ur. 1957 r.
John, ur. 1957 r.
Wayne, ur. 1958 r.
Michael, ur. 1959 r.
Christopher, ur. 1961 r.
Sheila, ur. 1962 r.
Gail, ur. 1964 r.
Brian, ur. 1966 r.
Kenny, ur. 1968 r.
Gary, ur. 1972 r.
Linda, ur. 1973 r.
zitm
Prolog
Lato to piękna pora w New Hampshire. W maju, po porze deszczowej, większość
okolicy pokrywa gruby dywan traw. Stojąc bez ruchu pośrodku taki, czuć zapach
jagód, świeżych liści, wielokrzewów i świeżo ściętej trawy. To wspaniałe, zdrowe
odczucie - sama natura.
Gdy każdego lata po raz pierwszy wdycham ten zapach, przestaję myśleć o tym
wszystkim, co mam w planach - jak zabrać się za nowe projekty, na jaki kolor
pomalować nowo postawioną stajnię, wreszcie, czy dziewczęcy zespól uniwersytecki,
który trenowałem, wygra w tym tygodniu mecz z miejscową drużyną soft-balla.
Chłonę ten zapach - i wszystko znika. Po chwili ogarnia mnie myśl, iż życie jest
wspaniale.
Wraz z żoną Sharon i czterema córkami w wieku od sześciu do siedemnastu lat
mieszkamy na farmie w New Hampshire. Farma nie jest duża - zaledwie dziewięć
akrów - i zamiast kur czy owoców są na niej krowy i konie. Nie są przeznaczone
ani na mleko, ani na mięso, ani na sprzedaż - trzymamy je dla przyjemności.
Córki jeżdżą konno, ja zaś hoduję byczka i jałówkę - rodzeństwo. Ponieważ nie
jestem farmerem, wolę myśleć o sobie jako „ziemianinie". Jestem przedsiębiorcą
budowlanym. Buduję drogi i sieci kanalizacyjne dla nowo powstających osiedli.
Wiedzie mi się dobrze i choć
5
moja firma nie należy do przedsięwzięć przynoszących miliony, zawsze pamiętam o
premiach gwiazdkowych dla moich pracowników, tak by mogli pod choinkę kupić swym
bliskim coś szczególnego.
Tak oto wygląda moje życie - spokojne i wygodne. Nie wiem, co przyniesie jutro.
Któż to wie? Mam rodzinę i solidny biznes. Wszystko toczy się jak trzeba - a ja
jestem szczęśliwy.
Jednakże nigdy nie zapominam o dzieciństwie -o okrutnych i strasznych czasach
dorastania. Koszmar ten wciąż mi towarzyszy, wciąż gdzieś się czai, czeka, by
mnie dopaść, gdy najmniej się tego spodziewam.
Zwykle dzieje się to wówczas, gdy zdarzy się coś, co dla kogoś innego jest
właściwie niczym ważnym - przy szklance tłukącej się o podłogę, przy zakalcu w
małym kawałku chleba, przy odgłosach wolno nadjeżdżającego samochodu na żwirowym
podjeździe. Dla mnie są to znaczące sygnały ostrzegawcze. Gdy widzę stłuczone
szkło, moją pierwszą reakcją - instynktownym odruchem - jest chęć ucieczki i
ukrycia się. Gdy widzę zakalec w chlebie czuję się zakłopotany, jakbym w szkole
rozebrał się do naga, a wszyscy wytykali mnie palcami i śmieli się ze mnie. Gdy
słyszę szmer kół samochodu na żwirze, oddech zamiera mi w piersi. Czuję się jak
ścinane drzewo, odrywane od korzeni - przenika mnie strach, muszę na chwilę
przysiąść na rękach, żeby się nie trzęsły.
Przeszłość wypływa na powierzchnię w najdziwniejszych chwilach - zarówno tych
dobrych, jak i złych. Wróciła na przykład, gdy moja córka Amy zdobyła pierwszą,
bardzo prestiżową nagrodę w pokazie zawodowej jazdy konnej. Miała zaledwie
czternaście lat.
6
Świeżo upieczona licealistka pokonała wszystkich dorosłych - łudzi, którzy
zjedli zęby na tym sporcie i którym zawsze łatwo przychodziło (nie tak jak jej)
osiągnięcie tak wysokiego poziomu, by odbyć rundę honorową. Wjechała na arenę -
mała, drobna czternastolatka o niebieskich oczach, z blond warkoczem - i nikt
nawet nie podejrzewał, że był to jej debiut na pokazach. Gdy ją zobaczyłem,
pomyślałem: Przecież to ja, Ja sam w wieku czternastu lat. To taki właśnie
chciałem być czy mogłem być-gdyby mi tylko dano szansę.
W głowie mam swego rodzaju projektor filmowy, który nieustannie odtwarza wciąż
te same czarno-białe kadry. Są to obrazy mojej rodziny - jedyne, jakie we mnie
się utrwaliły - i farmy. Nie tej, na której żyję dziś z żoną i córkami; innej i
bynajmniej nie tak spokojnej. Farma, na której dorastałem, była dzika, a w mych
wspomnieniach nie kojarzy się z zacnym ziemiaństwem, hobby czy niebywałym
pięknem rodzinnej miłości.
Nazywam się Wayne Theodore i byłem maltretowanym dzieckiem. W wieku czterdziestu
czterech lat mogę wreszcie o tym opowiedzieć bez zaciskania zębów. Mogę o tym
mówić bez opuszczania głowy w poczuciu bezbrzeżnego wstydu.
W rodzinie, w której wyrastałem, było dwanaścioro dzieci. Matka zawsze gdzieś
znikała, gdy tylko była w kolejnej ciąży, a psychotyczny ojciec był przejęty
jedną myślą - jak trzymać ją i nas, dzieci, w ryzach. Rosłem na wyspie,
zamienionej w fortecę, odżywiając się czymś, co nie nadawało się do jedzenia dla
człowieka, z rodzeństwem, szpiegującym jedno drugiego po to, by strzec swej
skóry i dostawać trochę przyzwo-itsze posiłki.
7
Gdy jesteś maltretowanym dzieckiem, życie staje się sekretem. Nie idziesz do
szkoły, ponieważ ludzie mogliby zobaczyć, że masz świeże rany. Udajesz, że
wszystko jest w porządku, kłamiesz wszystkim, gdy zadają pytania. Masz niewielu
przyjaciół. Z nikim nie rozmawiasz. Nie ufasz nikomu. Towarzyszy ci
przeświadczenie, że jesteś nic niewart.
Nie trzeba jednak w to wierzyć - i nie zawsze należy się wstydzić i dochowywać
tajemnicy. Nie jest to łatwe, lecz można rozpocząć nowe życie, jeśli jest się
zdeterminowanym i ma się wolę zacząć wszystko od początku. Spojrzenie wstecz
wymaga odwagi, tak samo jak próba przezwyciężenia wspomnień. Wymaga to czasu -
lecz jest to możliwe. Uważam, że warto było przejść przez cały ten zamęt i
cierpienie.
Wiedziałem, co powinienem zrobić, jeśli chciałem pozostawić przeszłość za sobą i
zacząć budować lepsze życie - dla siebie i swojej rodziny. Odbyłem najważniejszą
podróż mego życia.
Oto moja opowieść.
Gdy miałem sześć lat, ojciec omal mnie nie zabił. Był przejmująco zimny dzień na
początku lutego. Z bratem Johnem dzieliłem piętrowe łóżko, przytwierdzone do
ściany. Górne posłanie, na którym spałem, przylegało do okna. Nigdy nie mogłem
przez nie wyjrzeć, ponieważ było zasłonięte plastikową płachtą. Pewnej nocy,
przewracając się z boku na bok, machnąłem nogą i rozbiłem szybę. Musiałem spać
jak zabity, ponieważ nawet uderzenie mnie nie obudziło. Gdy kilka godzin później
otworzyłem oczy, poczułem, że coś jest nie w porządku. Nie wiedziałem o co
chodzi, dopóki nie zobaczyłem na kocu odłamków potłuczonego szkła. Z początku
nie miałem pojęcia, skąd się wzięły. Po chwili zobaczyłem ziejącą dziurę i - gdy
zdałem sobie sprawę, co zrobiłem - zlałem się do łóżka.
Leżałem tak, przerażony i z poczuciem winy, gorączkowo myśląc, co zrobić.
Zmoczyłem dolne posłanie, lecz nikogo tam nie było. John najwidoczniej wybrał
się już do szkoły. Nie słychać było najdelikatniejszego dźwięku. Czyżbym zaspał?
Może ojciec wyszedł już do pracy? Oznaczałoby to, że ominie mnie lanie -
przynajmniej do jego powrotu.
Wtedy go usłyszałem. Ojciec miał donośny głos - bardzo niski - i od samego rana
wrzeszczał na matkę. Był
9
w złym nastroju; wydzierał się głośniej niż zwykle. Musiał mieć porządnego kaca,
pomyślałem; pewnie zaspał i obudził się z silnym bólem głowy. Zwykle wychodził o
pół do dziewiątej. Zamarłem, gdyż uratować mnie mógł tylko cud.
Oczekiwanie przypominało umieranie. Byłem sparaliżowany, ciało miałem napięte,
gotowe na przyjęcie ciosów. Po kilku minutach usłyszałem, jak ojciec ciężkim
krokiem zbliża się do mego pokoju. Zamknąłem oczy, udając że śpię; odruchowa
reakcja. Wszedł do sypialni. Przez chwilę nic się nie działo, czułem jednak jego
obecność. Słyszałem - wyczuwałem - jego gorący oddech na mym ramieniu. I się
zaczęło.
- Co, do diabła? - wrzasnął donośnym głosem. Wyciągnął ręce - wielkie,
muskularne - i ściągnął mnie za włosy z łóżka. - Coś ty zrobił, mały skurwielu?
Rozbiłeś okno, tak? - Zanim zdążyłem odpowiedzieć, cisnął mną o podłogę - głową
w dół. Potem walnął pięścią i kopnął, znów uderzył i znów kopnął. Leżałem tak -
małe nieruchome ciało - za wszelką cenę próbując nie krzyczeć. Wreszcie przestał.
Nie wiedziałem czemu - może był zbyt skacowany, może nie miał już sił.
- Później cię wykończę, smarkaczu - mruknął.
Nie sposób powiedzieć, co najbardziej bolało. Gdy poruszyłem nogą - bolała. Gdy
podniosłem ręce do twarzy - bolały. Gdy wstałem - bolało.
Ze wszystkich sił zapragnąłem, żeby poszedł już do pracy i zostawił mnie w
spokoju. Ja musiałem dziś zostać w domu, ponieważ nauczyciel mógłby zauważyć
siniaki na twarzy.
Gdy wszystko ucichło, pomyślałem, że przez resztę dnia będę miał spokój - swoje
poranne lanie już dosta-
10
łem. Nie uważałem zresztą, że coś jest nie w porządku; zasłużyłem sobie na nie.
Czyż nie narozrabiałem - przecież zbiłem szybę i zmoczyłem się do łóżka.
Ubrałem się powoli i ostrożnie, unikając dotykania opuchniętego i posiniaczonego
ciała, i poszedłem do kuchni. Matka siedziała przy jednym końcu stołu, ojciec -
przy drugim, ja zaś zająłem miejsce między nimi. Za oknem świeciło słońce. Nikt
się nie odzywał.
Ojciec był blady, oczy miał przekrwione. Utkwił we mnie wściekły wzrok, lecz nie
powiedział ani słowa. Z powodu okna i mokrego materaca najwyraźniej aż się w nim
gotowało. Tymczasem matka udawała, że nic się nie stało.
Choć ojciec skończył już śniadanie, wciąż stał przy stole i mierzył mnie
wzrokiem. „To mały gnojek, to maty gnojek" - mamrotał pod nosem. Matka coś
mruczała do siebie, jakby podśpiewując - tak zwykle okazywała swe niezadowolenie.
Siedziałem, bojąc się nawet przełknąć ślinę. Na śniadanie było to, co zwykle -
gniotowa-ty chleb z masłem orzechowym. Zastanawiałem się, czy zaciskam zęby
dlatego, że chleb jest twardy, czy z powodu bolesnych ran i siniaków. Starałem
się nie spoglądać na ojca; nie chciałem go bardziej rozdrażniać. Nie wiedziałem,
w którą stronę patrzeć. Wciąż miałem nadzieję, że zaraz pójdzie do pracy - był
już spóźniony całą godzinę - i że uda mi się uniknąć zaczepki. Czułem jednak, że
jeszcze ze mną nie skończył.
Nagle zerwał się od stołu i chwycił mnie za włosy. Potrząsał mną, aż padłem na
podłogę. Z oczu i ust leciała mi krew - dużo krwi, nie wiedziałem, skąd jej tyle
może się brać. Zaciągnął mnie do łazienki, potem przycisnął twarzą do wanny i
wykręcił ręce za plecami, unieruchamiając je jak w imadle.
/ /
Nie pamiętam już, kiedy zaczęło się to jego bicie, wtedy miałem sześć lat i
byłem pewny, że nigdy przedtem nie robił nic podobnego. Nie wiedziałem więc,
czego mogę się spodziewać. Wolną ręką odkręcił wszystkie kurki - do oporu. Nie
mieliśmy korka, więc odpływ zatkał szmatą.
Zaczął tłuc moją głową o ściankę wanny, raz po raz. Nos miałem tak poraniony i
poobijany, że nie mogłem oddychać; krztusiłem się, ponieważ cała krew spływała
mi do gardła. Gdy zorientowałem się, że może mnie zabić, skóra mi ścierpła.
Skuliłem się. Gotów byłem przyjmować ciosy na głowę i plecy. Jedyne, czego nie
byłem w stanie chronić, to włosy. Tym razem bił mnie tam, gdzie nigdy przedtem
nie próbował, na przykład w tył nóg, tak że nie mogłem się zawczasu osłonić.
Chciałem krzyczeć: Nie! Proszę.' Pomocy! Czy już nie dość mnie ukarał? Lecz jego
napór był zbyt duży, ja zaś usiłowałem jedynie oddychać, mimo krwi i bólu.
Wiedziałem, że zrobiłem źle, zasłużyłem na lanie, lecz przecież nie zrobiłem
tego naumyślnie. Czy nie może przestać?
Nie przestawał. Wydawało się, że nie przestanie nigdy.
Wsłuchiwałem się w szum wody płynącej do wanny.
Nagle podniósł mnie za ramiona z podłogi i wrzucił do środka, twarzą w dół.
Zanim poczułem spływającą po szyi wodę, zobaczyłem, że jest czerwona. Zajęło mi
kilka sekund, zanim zrozumiałem, że to od krwi. Mocno krwawię - pomyślałem.
Wanna wypełniła się tym, co zbierało się we mnie już od kilku sekund. Zatykało
mnie, krztusiłem się. Nieważne, że boli - ból jeszcze nie zabijał - chodziło o
to, że nie wiedziałem, co się dzieje, ile krwi mój ojciec chce ze mnie upuścić.
/2
Trzymał mnie za nogi. Próbowałem się wyrywać, żeby unieść twarz nad wodę - lecz
nie dawałem rady. Nie byłem dostatecznie silny, jedynie szamotałem się w wodzie.
Starałem się nie oddychać, lecz woda wdzierała mi się do ust. Czułem, jak
narasta we mnie panika. Za chwilę nie będę w stanie dalej zaciskać ust i zacznę
łykać wodę - i to będzie koniec.
Wreszcie uścisk nieco zelżał. Uniosłem głowę, tak że mogłem nabrać powietrza.
Może to już po wszystkim -pomyślałem. Może uzna, że już dał mi nauczkę, i
pozwoli odejść. Wtedy zobaczyłem matkę siedzącą na krześle dokładnie na wprost
drzwi i przyglądającą się temu, co się dzieje. Miała na sobie dużą szarą bluzę
do kolan. Mówiła coś do ojca, lecz nie słyszałem co. I naraz, zanim zdążyłem się
zorientować, ojciec znów wepchnął mi głowę pod wodę. Ponieważ nie byłem na to
przygotowany, potężnie się zachłysnąłem - poprzednie bicie okazało się niczym w
porównaniu z tym. Niemal nie oszalałem. Byłem gotów na wszystko. Proszę,
chciałem powiedzieć, zrobię wszystko, czego ode mnie zechcesz, będę grzecznym
chłopcem. Tylko mnie puść.
Gdy ojciec znów mnie podniósł, zobaczyłem, że matka siedzi bez ruchu. Była
bardzo spokojna i nie patrzyła w moją stronę. Wpatrywała się gdzieś przed siebie.
Mamo, czemu na mnie nie patrzysz?
Gdy wreszcie odezwała się do ojca, usłyszałem każde jej słowo. - Carl - rzekła -
proszę, przestań. Chcesz go zabić?
Chcesz go zabić.
Wiedziałem, że ma rację. Tym razem o to mu właśnie szło - miał zamiar mnie zabić.
Patrzyłem na nią w nadziei, że mi pomoże, lecz jej twarz pozbawiona była
13
wyrazu. Pustka w oczach. Siedziała bez ruchu. Ze ściśniętym sercem zdałem sobie
sprawę, że moja własna matka nie ma nawet zamiaru wstać z krzesła. Nie zrobi nic,
by go powstrzymać. Nie może mi pomóc. Nie dlatego, że nie chce, lecz dlatego, że
po prostu nie może. Jest tak samo bezsilna jak ja. Jestem sam. Jestem z nim sam
na sam. w domu nie było nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą. Gdyby był ktoś z
rodzeństwa - brat lub siostra - mogłoby to mnie jakoś ochronić. Przecież
widzieliby, co robi. Ojciec nigdy nie posuwał się zbyt daleko, gdy wiedział, że
ktoś patrzy. Tym razem nie było świadków. Nikogo, kto by mi pomógł. Nikogo. A on
tym razem nie miał zamiaru przestać. To lanie było inne. Tym razem już bym się
nie obronił. W jego biciu była dzika nienawiść. To nie miała być kara. To miało
być morderstwo. Miałem umrzeć.
Serce waliło mi tak szybko, że byłem pewny, iż wyskoczy mi z piersi. Lecz naraz
coś się stało.
Ból ustąpił. To tak, jakby bito kogoś innego - innego małego chłopca. To byłem
ja - lecz nie całkiem. Czułem, jakbym nagle zniknął, jakby otworzyła się jakaś
klapa bezpieczeństwa, przez którą mnie wyssało. Byłem tam -i naraz mnie tam już
nie było. Ojciec wciąż mnie bił, lecz ja już nic nie czułem.
Wszystko jakby spowolniało, potem zaczęło zastygać - jakby ktoś puścił film w
zwolnionym tempie. Pięść ojca zawisła w powietrzu; twarz miał czerwoną z
niepohamowanej wściekłości, oczy szkliste i puste. Matka siedziała na krześle, z
otwartymi ustami - jakby miała zacząć krzyczeć. Ja zaś tkwiłem w wannie, w
wodzie tak nasyconej krwią, iż trudno byłoby coś przez nią zobaczyć, jednak nie
słyszałem żadnego dźwięku. Jak gdyby wcale mnie tam nie było.
?
Czas ponownie ruszył do przodu, a ojciec znów przystąpił do bicia. Byłem już
jednak spokojny, ponieważ znajdowałem się gdzie indziej. Bito zupełnie innego
małego chłopca; ja sam skryłem się w bezpiecznym miejscu, gdzie nie można mnie
było dopaść. Jakbym nakrył się jakąś narzutą - a ta uczyniła mnie niewidzialnym.
W jakiś sposób wiedziałem, że ojciec uderza mnie gdzie popadnie, lecz bez
pożądanego skutku. Ciosy przechodziły przeze mnie jak przez powietrze.
Miałem dziwne uczucie, że przetrwam tak długo, jak długo będę w stanie
pozostawać w swym schronieniu. Tu byłem bezpieczny, silny i potężny. Gdy się
ukryłem, ojciec bił już kogoś innego - kogoś, kto nie istnieje. Wiedziałem też,
że jeśli wyjdę z ukrycia, dopadnie mnie znowu - i umrę.
Nie wiem, jak długo to trwało. Straciłem poczucie czasu. Naraz w ojcu zaszła
jakaś zmiana. Jakby odezwał mu się w głowie jakiś dzwonek. Może zdał sobie
sprawę, że jest już spóźniony i powinien iść do pracy? A może - pomyślałem -
zorientował się, że jest we mnie jakaś nowa siła, że znalazłem sobie miejsce z
dala od niego. Miałem taką nadzieję.
Jakkolwiek było, w tym właśnie momencie zmitygo-wał się; opuściła go cała
wojowniczość. Odsunął się ode mnie. - Wynoś się - warknął.
Dziękowałem Bogu, że jest po wszystkim, lecz przez kilka chwil nie byłem w
stanie ruszyć ręką ani nogą. Gdy wygramoliłem się z wanny, kolana miałem tak
słabe, że padłem jak nieżywy, kuląc się na podłodze. Wiedziałem, że jeszcze ze
mną nie skończył. Miał zamiar dać mi jeszcze kilka kuksańców i szturchnięć.
- Jeszcze się tobą zajmę, gdy wrócę z pracy - mruknął.
/5
Nie miałem odwagi się ruszyć. Bałem się, że znów mnie dopadnie. Odwrócił się
jednak do matki i rzekł:
- Ruth, jeśli ruszy się dziś z domu choćby na krok daj mi znać. Nie ma prawa
wychylić nawet nosa.
Po tych słowach wypadł z łazienki.
Lecz wróci. Wiedziałem, że ta tortura jeszcze się nie skończyła, jednak coś się
zmieniło.
Matka, bez słowa, na czworakach, zaczęła szmatami wycierać krew z podłogi w
łazience. Była zdenerwowana i słaba; nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. Przez
chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Po
chwili wyciągnęła rękę i podała mi wilgotną szmatę, żebym wytarł nos. Wziąłem ją,
lecz krew i tak kapała. Gdy skończyła wycierać podłogę, opłukała wannę, żeby
zmyć krew z jej ścianek, po czym spuściła wodę.
Usłyszałem kroki. Czyżby wracał po mnie? Może rzeczywiście miał zamiar mnie
zabić? Jednak wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Tak czy owak, nie wrócił.
Matka wyżęła zakrwawione szmaty i wyszła z łazienki. Spodziewałem się, że powie:
Wayne, idź, ubierz się
- lub coś w tym rodzaju. Nie odezwała się jednak słowem. Po prostu zostawiła
mnie skulonego na podłodze; jakbym był czymś, co zapomniała uprzątnąć.
Kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty. Nie powinienem był siedzieć w
łazience; gdyby wrócił i mnie tam zastał, dostałbym lanie również i za to.
Musiałem jednak - właśnie teraz - zobaczyć, jak wyglądam. Podciągnąłem się do
lustra chwytając za półkę koło umywalki. Spojrzałem - i zamarłem.
Jako mały chłopiec miałem jasnoblond włosy. Ojciec strzygł nas krótko, „na
rekruta". Miałem delikatne rysy twarzy - duże, piwne oczy, spoglądające spode
łba, wy-
/6
sokie czoło, wąskie usta, wydatny nos, małe bruzdy - nie dołeczki - na każdym z
policzków. Lecz tego dnia nie byłem w stanie rozpoznać własnej twarzy.
Złamany nos przypominał krwawą miazgę. Przyjrzawszy się bliżej tej masie krwi i
śluzu widać było, że czubek został zmiażdżony i odstawał od kości. Mignęło mi
coś białego - kawałek chrząstki. Oczy, pełne łez, błyszczały; przykro było na
nie patrzeć. Górne i dolne powieki silnie spuchły, policzki zamieniły się w dwa
wielkie balony. Stwierdziłem, ku swojemu zaskoczeniu, że płaczę, a łzy,
spływając, mieszają się z krwią ściekającą z ran na czole. Gapiłem się na swoją
twarz - mokrą, posiniaczoną i poranioną, na złamany, zdeformowany nos. Lały się
po niej łzy.
To ty - szeptałem. Chciałem mieć pewność, że dobrze zapamiętam, jak wyglądałem.
Chciałem wypalić w mózgu ten obraz - tak jak wypala się piętno na koniach i
krowach. Ojciec zawsze mnie bił, lecz tym razem było to coś gorszego niż
kiedykolwiek przedtem, ja zaś nie miałem zamiaru mu tego zapomnieć.
Chciałem też zapamiętać owo uczucie przebywania w ciele innej osoby. Mogło się
okazać przydatne. Miałem wrażenie, że wróciłem z daleka, z innej planety, i oto
widzę innego małego chłopca - skrzywdzonego i trzęsącego się ze strachu.
Chciałem powiedzieć temu chłopcu w lustrze, że nie powinien się tak bać. Tym
razem przeżył i znów przeżyje.
Powiedziałem sobie, że jestem ze stali. Ojciec bił mnie dziś, będzie bił w inne
dni, lecz nigdy nie zostanę zbity. I jeszcze jedna myśl - pewnego dnia mu oddam.
W pierwszym odruchu pomyślałem, żeby go stłuc lub zrobić coś, cq zfani go
fizycznie. Lecz jak mógłbym go
zranić, jeśli bytem taki mały? Nie, zanim to zrobię, muszę najpierw stać się o
wiele większy i silniejszy.
Później przyszedł mi do głowy inny pomysł. Pójdę i na niego doniosę. To byłoby
coś o wiele więcej niż zbicie go. Któregoś dnia pójdę i na niego doniosę. Niech
świat się dowie, co robi. To będzie moja misja. Zbiorę się w sobie i to zrobię.
Nie mogłem liczyć ani na siostry, ani na braci, zbyt łatwo bowiem mu ulegali. To
wyłącznie moja sprawa. Muszę się zebrać w sobie i go wydać.
Lecz gdybym nawet to zrobił, to przecież musiałbym jakoś dalej żyć, przetrwać.
Musiałbym znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym nie mógłby mnie znaleźć.
Umówiłem się więc sam ze sobą, że jeśli moja misja ma się powieść, to nic złego
nie może mi się przytrafić. Ojciec może mnie bić od rana do wieczora, lecz jeśli
znajdę odpowiednią kryjówkę, w której będę silny i niewidzialny, nie będzie w
stanie mnie naprawdę dosięgnąć.
Przeszłość powróciła pewnego zwykłego dnia - z telefonem od mojego „małego
braciszka" Briana. Jest ode mnie o osiem lat młodszy. Gdy zadzwonił, byłem już
po trzydziestce, a zatem Brian był już dorosłym mężczyzną.
Przez te wszystkie lata często ze sobą rozmawialiśmy, lecz gdy zadzwonił w ów
zimowy poranek, w jego głosie wyczuwało się napięcie. Był przygnębiony, bardziej
niż kiedykolwiek przedtem. Miał sporo problemów osobistych, i próbując się z
nimi uporać, zabrnął w jakąś ślepą uliczkę.
Rozmawialiśmy przez chwilę; próbowałem mu coś radzić - ot takie banały, czyli co
bym zrobił, gdybym był na jego miejscu, i że w końcu wszystko jakoś się ułoży.
Podobne rozmowy prowadziliśmy już wcześniej, lecz tym razem Brian był wciąż
nieswój. Okazało się, że chodziło o coś więcej - o coś, co wprawiło mnie w
osłupienie.
- Jesteś bystry, Wayne - zaczął kluczyć - chyba naj-bystrzejszy z nas
wszystkich. Miał na myśli rodzinę - braci i siostry. Czekałem, co będzie dalej;
jednak Brian rzucił te słowa, po czym zapadła cisza. W końcu powiedział: - Wayne,
muszę cię o coś zapytać, myślę, że chyba wiesz, o co.
- O co?
IQ
- Nie wiem, czemu zachowuję się tak, jak się zachowuję, czemu robię to, co robię.
- Potem dodał prawie szeptem: - Nie chcę być taki dziki jak ojciec.
Brian mówił dalej. - Wciąż przytrafiają mi się te okropności - wiesz co mam na
myśli - i przytrafiają się nam wszystkim, cały czas, raz za razem. To nasze
życie, Wayne. Musisz mi pomóc - nam pomóc. Jesteś jedyny, który wie tak dużo o
tym, jak żyjemy.
Nie musiał mówić nic więcej. Wiedziałem dokładnie, o czym mówi. - Brian, zrobię
co będę mógł, żeby ci pomóc.
Miałem najszczerszy zamiar dotrzymać obietnicy.
Wielu rzeczy już nie pamiętałem, czy też nie chciałem pamiętać. Rzeczywiście,
wiedziałem lepiej niż młodszy Brian, że nasi rodzice traktowali nas podle.
Mówienie o tym przynosiło ulgę. Zwykłem tłumaczyć moje złe zachowanie, zrzucając
winę na kogoś innego - zakładałem, że wtedy nikt nic mi nie zrobi. Wreszcie
dotarło do mnie czemu to robię? Czemu nie mogę powstrzymać się od złości i
gwałtowności?
Brat, zadając mi te pytania, dobrze trafił.
Byłem sam. Mógłbym zacząć od opowieści o okropnościach, które zaległy we mnie na
całe życie. Wiedziałem, o czym mówił Brian. O maltretowaniu, które było udziałem
każdego z nas.
Czułem się już na tyle pewnie, żeby się otworzyć. Po tych wszystkich latach
miałem już sprzymierzeńca. Człowiek ma w sobie różne bolące miejsca, lecz gdy
znajdzie kogoś, kto dzieli z nim problem, nie jest to aż tak wstydliwe.
Rozmawialiśmy o sprawach, które nabrzmiewały latami. Przeszedłem o wiele więcej
niż Brian, ponieważ byłem jednym z pierwszych sześciorga dzieci, które tak
20
wiele wycierpiały - choć żadne z innych nie przeżyło tego, co ja. Bywałem bity
ciężej i częściej niż którekolwiek z rodzeństwa. Nie o to jednak chodziło; obaj
byliśmy maltretowani, obydwu nas pozbawiono dzieciństwa i obaj na swój sposób
wypieraliśmy je z pamięci.
Jeśli nawet mówiłem, że wiem o tym, to i tak nie była to cała prawda. - Nasi
rodzice zrobili nam tak wiele złego, że nawet nie wiemy ile - rzekłem.
- Masz na myśli rodziców? - spytał Brian. - Przecież matka też była ofiarą.
- To czemu siedziała i nie robiła nic, żebyśmy nie byli bici? Czemu przez ten
cały czas zawsze wychodziła i zostawiała nas z nim? Czemu tak robiła, jeśli ją
to martwiło? Co zrobiłaby moja żona, gdyby znalazła się w podobnej sytuacji.
Popatrz na Sharon - rzekłem - popatrz na moje śliczne dzieci. Nigdy w życiu nie
wyrządziłbym im krzywdy, a co dopiero porzucił. Gdybym skrzywdził któreś z nich,
gdybym kiedykolwiek podniósł na nie rękę, żona albo odeszłaby z dziećmi, albo by
mnie wypędziła z domu. Albo kazała mnie aresztować.
Brian słuchał tego, co mówiłem, lecz mogę przysiąc, że nie potraktował tego
serio - w każdym razie do końca.
- Posłuchaj, Brian - powiedziałem - nie ma sposobu, żebyś mnie przekonał, że
mama też nie była trochę winna.
- Oszalałeś? Biedna, niewinna mama? Absolutnie niemożliwe, żeby miała coś
wspólnego z tym, co się działo.
W tym czasie rodzice byli już po rozwodzie. Mama ponownie wyszła za mąż i
przeniosła się do Arizony.
- Dobra, Brian, zadzwonię i porozmawiam z nią. Zapytam, czemu nas porzuciła, i
zobaczymy.
2/
Brian nie wierzył, że mogłem odkryć coś, co byłoby nowością. On wiedział swoje!
Ja sam już wcześniej ułożyłem sobie wszystko w jedną całość. Jednak matka wciąż
milczała jak grób.
- Wiem tylko tyle, że za każdym razem, gdy z nią rozmawiam, ucieka od tematu i
zamyka się w sobią-rzekłem. - Nawet nie chce wysłuchać moich pytań. Lec^
przecież wszyscy mamy prawo wiedzieć, a ja tym razem nie popuszczę, dopóki nie
wyciągnę z niej jasnej odpowiedzi.
-
O każdej porze dnia byłem gotów rzucić to, co w danej chwili robiłem, żeby tylko
posłuchać śpiewu matki. Śpiewała bez przerwy - przy gotowaniu, praniu, gdy
posłusznie wykonywała polecenia, które wydawał jej ojciec. Jakie to dziwne, że
dziś mieszka w Arizonie; ulubioną jej piosenką była By the Time I Get to Phoenbc.
Zanim spotkała mego ojca, była piosenkarką w nocnym klubie. Szczupła i dość
ładna, przyciągała uwagę mężczyzn, lubiących spędzać czas na przesiadywaniu w
okolicznych barach nad szklanką dżinu. Mama nie uważała, że powinna przestrzegać
czystości obyczajów i z czasem, gdy miała trzynaście czy czternaście lat, jej
własna matka uznała, iż psuje jej reputację - po czym wyparła się córki. W tym
samym mniej więcej czasie mama związała się z Bobem Kingiem - wysokim blondynem
o piwnych oczach. Bob King był kryminalistą i zanim mama skończyła czternaście
lat, wylądował w więzieniu. Wtedy to poznał ją ojciec.
Muzyka była dla niej ucieczką. Schronieniem, jedynym bezpiecznym domem
dziewczyny, która w wieku trzynastu lat interesowała się mężczyznami i którą
potem mąż regularnie bił do utraty przytomności. Śpiewała piosenki - westernowe
country - o świecie, którego nigdy nie widziała, i o prawdziwej miłości, której
nie
23
zaznała. Piosenki były smutne, a ^dy je śpiewała, innym też robiło się smutno.
Gdy tak sobie podśpiewywała, nie sposób było z nią porozmawiać. Nie słyszała
nikogo - zatracała się w tym śpiewie. Bywało, że trącałem ją w ramię przez
półtorej godziny, żeby zwrócić jej uwagę. - Mamo, mamo, czy możesz posłuchać
mnie choć przez minutę. - Zawsze jednak na próżno. Nie odpowiadała. Nawet na
mnie nie spojrzała.
Była kobietą nieco ociężałą. Patrząc wstecz widzę, że nawet w najlepszych
czasach nigdy nie była osobą zbyt wesołą. Przeciwnie niż mój ojciec. Nie
panowała nad domem. Było nas tak wiele, że nie była w stanie nas kontrolować,
zresztą nawet nie próbowała. Po prostu zamykała się w sobie.
Jak daleko sięgam pamięcią, matka zawsze się bała. Jestem pewny, że czuła się
winna. Za każdym razem, gdy ktoś z nas był bity niemal do nieprzytomności, stała
i się przyglądała. Bała się również z jakiegoś innego jeszcze powodu. Gdy któreś
z nas nawiązywało do przeszłości, przybierała postawę obronną. Ktoś kiedyś ją
zapytał: - Mamo, jak to było, kiedy poznałaś tatę? Gdzie wtedy byłaś? - Odmówiła
odpowiedzi. Nawet gdy zgłaszała do nas jakieś pretensje, słychać było w jej
głosie skrępowanie, lekkie wahanie, jakby chciała coś z siebie wykrztusić, lecz
nie mogła, ponieważ sprawiało jej to ból. Myślę, że czuła potrzebę wyjawienia
rzeczy, o których wiedziała, że mogłyby wywołać niemiłe konsekwencje. Jakże
wielkie napięcie musiało się w niej skumulować przez te wszystkie lata. Chciała
uwolnić się od poczucia winy - nie wiedziała jednak, jak to zrobić.
24
Za każdym razem, gdy zdawała sobie sprawę, że postąpiła niewłaściwie, zakrywała
usta ręką i robiła minę jak kot złapany na gorącym uczynku z łapą w śmietanie;
wręcz jakby wzdychała: ups! Starała się unikać konfrontacji. Myślę, że się mnie
bała. Może miała świadomość - w co zresztą zawsze wierzyłem - że jestem bardziej
krnąbrny niż bracia czy siostry (zawsze chyba była o tym przekonana) i obawiała
się, że mógłbym przejrzeć grę, jaką z nami prowadziła, i ją zdemaskować. A gra
polegała na tym, że udawała, iż nas chroni, z kolei my, jej dzieci, udawaliśmy,
że tak jest w istocie. To nie był mój wymysł. Kiedyś nawet powiedziała: - Będę
cię bronić, lecz musisz lepiej się zachowywać, bo powiem ojcu. - W
rzeczywistości nigdy nas nie broniła. A mimo to w oczach swych dzieci pozostała
niewinną ofiarą.
I kazała nam w to wszystko wierzyć. Że była wielką piosenkarką. Że jest
wspaniałą matką. Że nie ma matki lepszej od niej - taka była jej wersja. Mówiła
to ta sama kobieta, która nigdy nie przyznała się, że porzuciła własne dzieci -
nawet wtedy, gdy przy wielu okazjach przedstawiałem jej tego dowody. Porzuciła
nas, bo taką miała ochotę.
Siostry i bracia kupili jej wersję - przyjęli, że matka była idealnym aniołem.
Co więcej - czyż nie doznawała cierpień ze strony ojca właśnie z naszego powodu?
Nikt jej nie bronił bardziej zaciekle niż właśnie Brian. - Mama była święta -
mówił. Nigdy nie chciał pojąć, że to nikt inny jak właśnie ona porzuciła go, gdy
miał zaledwie trzy miesiące. Nie mógł sobie wyobrazić, że go zostawiła.
Wyglądało na to, że pozostali bracia i siostry uważali mniej więcej tak samo.
25
Przez lata ja sam w to wierzyłem. Może dlatego, że wtedy musiałem wierzyć w to,
iż była dobrą matką. Nie miałem przecież nikogo poza nią. Gdy zacząłem zdawać
sobie sprawę, że i ona jest winna, moje uczucia się zmieniły. Przedtem myślałem,
że zasługuje na moją miłość, ponieważ również ona zaznała cierpień ze strony
ojca - tak jakbyśmy jechali na tym samym wózku. Matka i jej brutalnie traktowane
dzieci - w obliczu okrutnego ojca. Lecz czy to prawda? A jeśli na swój sposób
była jego wspólniczką?
Do szpitala trafiłem po raz pierwszy, gdy miałem trzy i pół roku. Ojciec,
odwożąc mnie samochodem, darł się jak opętany. - Co jest temu dzieciakowi? -
wrzeszczał. - W pewnej chwili odwrócił się i spojrzał na mnie na tylne siedzenie.
- Nie doprowadzaj mnie do szału, jak prowadzę, słyszysz?
Słyszałem, co mówi, lecz nie byłem pewny, czy byłbym w stanie w ogóle zrobić
cokolwiek. Żołądek skręcał mi się i podchodził do gardła. Miałem mdłości i
czułem, że zwymiotuję, lecz powstrzymywałem się z obawy przed tym, co by mnie
spotkało, gdybym napaskudził w samochodzie. Mama nie patrzyła na mnie. Bardziej
była zaniepokojona tym, jak ojciec prowadzi - wpadł w szał i nie wyglądał na
kogoś, kto zwraca uwagę na to, co się dzieje na drodze.
Gdy nie wymiotowałem, dostawałem biegunki - brudziłem spodnie, łóżko, wszystko
dokoła. Gdy nie wymiotowałem i nie miałem biegunki - dostawałem krwotoków z nosa.
Zaczynała się ze mnie lać krew i nie sposób było jej zatamować nawet przez
godzinę. Wyglądało to tak, jakby wszystko zewsząd ze mnie wyciekało. Bywały dni,
że nie mogłem utrzymać nic w żołądku. Gdy tylko orientowałem się, że mam
przełknąć kluchowatą kanapkę, zaciskałem usta i robiło mi się niedobrze.
Wiecznie chciało
27
mi się pić. Mogłem pić wodę litrami - i wciąż miałem pragnienie. - Co mi jest? -
pytałem mamę. - Nie odpowiadała. Nigdy.
Nigdy przedtem nie byłem w szpitalu, którego zresztą bałem się bardziej niż
samej choroby. Gdy już tam trafiłem, miałem nadzieję, że wszyscy zostawią mnie w
spokoju. Chciałem umrzeć. Ojciec nie spodziewał się niczego dobrego ani po
lekarzach, ani po szpitalu - myślał tylko o tym, ile będzie musiał zapłacić.
Trzeba było być rzeczywiście umierającym, żeby zgodził się zawieźć cię do
szpitala. Myślałem więc, że tak właśnie jest ze mną - że umieram. Byłem zbyt
mały, żeby się sprzeciwiać. Nie mogłem ich powstrzymać. Gdy obejrzałem się do
tyłu na nasz dom i zobaczyłem jak znika w oddali, pomyślałem, że nigdy więcej go
nie zobaczę.
Moi bracia i siostry trafiali do szpitala i oczywiście wracali do domu. Susan
często opowiadała mi, jak tam jest. Zachorowała na zapalenie płuc i nie mogła
oddychać - nikt nie sądził, że z tego wyjdzie. Młodsza siostra, Sheila, również
była w szpitalu i omal nie umarła od zakażenia, jakiego nabawiła się po
skaleczeniu. Pewnego razu ojciec oblał gorącym olejem mego brata Chri-stophera i
ten przez trzy dni leżał z ciężkimi oparzeniami. Choć każde z rodzeństwa wracało
żywe, nie byłem pewny, czy i mnie się to uda.
Położono mnie w dziecięcym łóżku, w sali o żółtych ścianach, jasne światło,
zamontowane tuż nade mną, świeciło prosto w oczy. Obok stał lekarz; obmacywał mi
brzuch i pytał: - Czy tu boli?
Ojciec przybrał wyraz twarzy „na pokaz", okazując zatroskanie. - Nie rozumiem,
bez przerwy sra. Powiem „bum" - i od razu sra.
28
- Musi zostać tu przez kilka dni, zrobimy mu badania - odparł doktor.
Zacząłem krzyczeć: - Chcę do domu, nie chcę tu zostawać.
- Zamknij się i słuchaj doktora. - Ojciec spojrzał tak, jakby był zadowolony,
że się mnie pozbędzie.
Nie wiedziałem, jak mijały dni i noce, nie miałem więc też pojęcia, jak długo
tam leżałem. Umieszczono mnie w sali z dwoma czy trzema innymi dzieciakami.
Jeden z nich płakał bez przerwy.
Równie nieoczekiwanie jak się tam znalazłem, nagle rodzice pojawili się, żeby
zabrać mnie do domu. Doktor stwierdził, że „to nerwowe okoliczności". W wieku
trzech lat. Nie wiedziałem, co to znaczy. Nie wiedział też ojciec. Uścisnął mu
rękę i wymamrotał: - To za to mam płacić tyle pieniędzy?
Sądzę, że rzeczywiście trafiłem tam z powodu „nerwowych okoliczności" - nawet
poważniejszych, niż mogłem to sobie wówczas wyobrazić. Byłem jednak zbyt mały,
żeby je nazwać. Trzeba było jeszcze wielu lat, by je zrozumieć.
Za każdym razem, kiedy ojciec zbliżał się do mnie, wpadałem w przerażenie.
Wiedziałem, że ma zamiar mnie zbić, i nie miałem pojęcia, co robić i gdzie się
skryć. Byłem chory ze strachu. I tak bez przerwy - od trzeciego roku życia.
Pamiętam, co czułem, siedząc w domu pod koniec dnia i nasłuchując chrzęstu żwiru
na podjeździe, gdy ojciec skręcał z drogi. Do dziś odgłos wolno toczących się
opon na ścieżce jest dla mnie najbardziej przerażającym dźwiękiem na świecie.
Czasami mieliśmy szczęście - ojciec wracał do domu pijany i od razu kładł się do
łóżka. Lub ignorował nas i wszczynał wojnę z matką. Niekiedy po powrocie
wydawało mu się, że wciąż jeszcze siedzi w barze, gotów do draki, gdyby
ktokolwiek miał na to ochotę. Toczył jakieś urojone barowe dysputy i kazał nam,
małym dzieciakom - mnie lub któremuś z braci - odgrywać rolę jakiegoś swojego
kompana.
Wszelkie próby obrony przed tym tylko bardziej go rozwścieczały. - O, podnosisz
na mnie rękę? A więc to tak? Stawiasz się? - Następnie zabierał się do bicia i
tłuczenia wszystkiego, co mu wpadło w ręce, wszystkiego, co było bezbronne i
mniejsze od niego. Weszło mu to w nawyk - wieczne bicie - a ja nauczyłem się
przewidywać jego nadejście.
jeśli wracał późno w nocy i był pijany, następnego dnia spał do późna. To była
dobra okoliczność, ponieważ oznaczała, że będzie się spieszył do pracy i nie
zdąży nikogo zbić. - Nie mam teraz czasu, żeby ci wlać - mówił
30
do mnie - więc musisz poczekać aż wrócę do domu, dam ci wtedy popalić. - Cały
długi dzień myślałem tylko o tym, chory z przerażenia, pełen lęku i strachu, z
żołądkiem w gardle. Próbowałem myśleć o czymś innym, lecz nigdy mi się to nie
udawało. Umysł wciąż powracał do tego, co mnie czekało.
I tak dzień po dniu, przez całe dzieciństwo.
Wychowywałem się na szczycie wzgórza, na samym końcu trasy poganiaczy bydła w
północnym Massachusetts, w miasteczku zwanym Methuen. Z autostrady wyglądało to
niczym zapomniana droga, wzdłuż której biedni farmerzy uprawiali swoje poletka i
ogródki. W zasięgu wzroku nie było żadnych innych dróg, nie było też żadnych
innych domów, żadnego sąsiedztwa. Odludne więzienie.
Droga prowadząca do mojego domu była na tyle szeroka, by mógł nią przejechać
jeden samochód. Gdyby ktoś chciał na niej zawrócić, musiałby uważać, by nie
ugrzęznąć w jednym z zamulonych rowów odwadniających, które ojciec wykopał na
poboczu.
Nasz dom stał na dużej otwartej przestrzeni, otoczonej drzewami tak grubymi, że
wyglądały jak więzienne mury. Zbudowany był z cementowych bloków; rura
odprowadzająca nieczystości biegła pod ziemią od toalety aż do końca nasypu,
gdzie wszystkie ścieki spływały między drzewa. Gdziekolwiek człowiek się ruszył,
wszędzie czuć było smród odchodów.
Kilkadziesiąt metrów od domu wznosił się mały, skalisty pagórek. Latem
przesiadywaliśmy tam przez cały dzień, tak jak dzieci z miasta przesiadują na
chodnikach przed domem. Jednakże w odróżnieniu od nich, pagórek ten był całym
naszym światem.
31
Spędzaliśmy tam miło czas, zwłaszcza gdy ojca nie było w domu. To był całkiem
miły pagórek. Latem wdrapywaliśmy się na drzewa. Zimą skakaliśmy przez kłody lub
zjeżdżaliśmy na sankach. Czasami robiliśmy to nago - mieliśmy wtedy poczucie
niesłychanej wolności. Przez wszystkie te lata siłowaliśmy się - wszyscy, nawet
dziewczyny. Byliśmy małymi dzikusami.
Nie mieliśmy żadnych zabawek, lecz wymyślaliśmy różne zabawy. Wyszukiwaliśmy
kamienie, które przypominały samochody, i bawiliśmy się w coś, co nazywaliśmy
„kamienne auta". Jeździliśmy tymi maleńkimi samochodzikami dokoła, co sprawiało
nam wiele radości. Jeździliśmy nimi wokół skał, które same wyglądały jak
ciężarówki. Robiliśmy przy tym mnóstwo hałasu. Kiedyś przez pewien czas ojciec
trzymał konie. Moczyliśmy wtedy kije w nawozie - a ten kto miał taki kij, miał
„fant", i mógł nim polować na każdego, próbując go dogonić i dotknąć.
Gdy ojciec nie wracał o pół do szóstej, zostawaliśmy na dworze nieco dłużej.
Niektórzy z nas tak jednak się go bali, że i tak szli do domu. Inni - w tym ja -
zostawali na zewnątrz, bawiąc się w pobliżu w kamienne auta lub w polowanie,
albo po prostu gapiąc się na gwiazdy.
Nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda inny świat. Po prostu nie
mieliśmy na ten temat żadnego pomysłu. Marzyliśmy, by się stąd wyrwać, lecz
dopóki ktoś z nas nie zaczął chodzić do szkoły, nie miał zielonego pojęcia, jak
„tam" jest. Nasz kontakt ze światem zewnętrznym był żaden. Podobnie jak dla
Dorotki z Czarodzieja z Krainy Oz, dom był dla nas ostoją bezpieczeństwa. Może i
przypominało to trochę więzienie, lecz po-
32
mysł, by się stamtąd wyrwać, wydawał się zupełnie głupi. Byliśmy przypisani do
domu.
Nikt nas nie odwiedzał bez zgody ojca, nikt też bez niej nigdzie nie chodził.
Drogę prowadzącą z szosy do domu ojciec zagrodził szlabanami. Pierwsza „bramka"
- trzy ogromne kamienie, wsparte na zardzewiałej rurze
- ustawiona była o pół kilometra od głównej szosy. Ojciec poustawiał również
drewniane barierki. Przybił do nich chyba z dziesięć różnych tabliczek: Nie ma
przejścia; Proszę odejść; Uwaga, pies; Nie polować; Nie łowić ryb. Wszystko - z
dodatkiem wielkiego NIE.
Po minięciu pierwszej bramki natrafiało się na kolejne zapory. Były również
znaki, ustawione po obydwu stronach drogi, z takimi samymi tabliczkami. Wstęp
wzbroniony; Nie łowić ryb; Proszę odejść. W poprzek drogi ojciec przeciągnął
łańcuch, umocowany do dwóch pali. Uzbrajał te bramki w rozmaite tabliczki i
napisy
- w zależności od nastroju. Ustawiał je tam od dawna.
Gdy miałem trzy i pół roku, bramki stały już na swoich miejscach, przekopano też
rowy. Istniała tylko jedna droga tam i z powrotem - pod pełną kontrolą ojca.
Zawsze musieliśmy wykazywać czujność - niczym oddział żołnierzy na pierwszej
linii frontu. Rankiem, gdy ojciec uruchomił samochód, by wyruszyć do pracy,
wołał nas, byśmy otwierali bramki. Starsi chłopcy przetaczali głazy, żeby mógł
wyjechać. Nawet wówczas, gdy podrosłem już na tyle, by im pomagać, z trudem
radziliśmy sobie z odwalaniem trzech wielkich kamieni. Potem szliśmy dalej -
pierwsza pozostawała otwarta, a my biegliśmy, żeby otworzyć następną. Ojciec nie
odjeżdżał, dopóki nie przekonał się, że dokładnie je za nim „zamknęliśmy".
Siedział w samochodzie na końcu
33
drogi dojazdowej i przyglądał się nam we wstecznym lusterku.
Gdy wracał do domu, wszystko zaczynało się od początku - tyle że w odwrotnej
kolejności. Ciągle musieliśmy pilnować czasu, żeby wiedzieć, kiedy będzie jechał
z powrotem. Było to zwykle około piątej po południu, lecz mogło się opóźnić o
godzinę lub dwie. Wówczas nasłuchiwaliśmy odgłosów nadjeżdżającego samochodu.
Gdy dojeżdżał do pierwszej bramki, a nas przy niej nie było - przez co musiał
trąbić klaksonem - należało spodziewać się solidnego lania.
Biegliśmy więc wszyscy i otwieraliśmy bramki, a gdy przejechał, zamykaliśmy je.
Bramki zawsze były zamykane. Ojciec nie chciał, żeby ktokolwiek tu przyjeżdżał.
Temu też służyło otoczenie obejścia drutem kolczastym. Na swój sposób całość
przypominała obóz koncentracyjny, on sam zaś był niczym hitlerowiec-komendant.
Brama otwierała się - i brama się zamykała. Było tak niezmiennie, aż do czasu,
gdy skończyłem piętnaście lat. Byliśmy zastraszeni i posłuszni. Robiliśmy
wszystko, byle nas nie bito.
Mógłbym powiedzieć, że nienawidzę tego miejsca. Gdy jednak wracam pamięcią do
tamtych lat, czuję, że to nieprawda. Widzę, jak piękne jest Methuen - ze swymi
rozłożystymi, starymi drzewami, lśniącymi strumykami, zielonymi pastwiskami. To
spokojne, radosne miasto. Gdy jednak pomyślę o tych wszystkich okropnych,
odrażających rzeczach, jakie miały tu miejsce, piękno znika niczym zatrzaśnięte
pokrywką w czarodziejskiej szkatułce. Pozostaje jedynie tłem przeżytego tu
koszmaru.
Od niemowlęctwa aż do niemal czternastego roku życia byłem wiecznie głodny. Z
głodu było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie, a głodowe skurcze stały się w
moim życiu czymś normalnym. Bez przerwy myślałem o jedzeniu, a wywąchanie
jakiegoś smakowitego zapachu doprowadzało mnie do szaleństwa.
Nie, żeby brakowało nam jedzenia. W domu zawsze było go w bród. Lecz ojciec miał
swoje zasady na temat tego, kto ma jeść, kiedy i ile. On sam, mama, a nieco
później dwaj moi starsi bracia (gdy tylko podrośli na tyle, by dla niego
pracować) jadali zawsze steki. Ojciec chodził do sklepu, kupował piękny kawał
mięsa i zawijał go w papier, jakiego zwykle używają rzeźnicy. (Lubiłem szelest,
jaki wydawał przy rozwijaniu.)
Ci z nas, którzy byli jeszcze za mali, żeby pracować, jadali przeważnie twardy,
gniotowaty chleb z masłem orzechowym i marmoladą. Takim chlebem zwykło się
karmić świnie. Piekarnie odbierały codziennie niesprze-dane resztki z półek
sklepowych i magazynowały je - nieraz miesiącami - na stojakach na zapleczu.
Ojciec kupował je za ćwierć ceny, biorąc zawsze tyle, ile mieściło się w
bagażniku.
W domu, razem z braćmi i siostrami, ładowaliśmy je w duże plastikowe pojemniki
na odpadki. Nazywaliśmy
35
to „świńskim chlebem" - i jadaliśmy dzień w dzień. Jadało się to z zupą.
Odkrajalo się kawałek i wkładało do tostera. W dniu, w którym nie było zupy
parówkowej, smarowaliśmy go masłem orzechowym; czasami robiliśmy sobie kanapki z
ketchupem lub majonezem. Tego zawsze było do woli.
(Patrząc wstecz, zastanawiam się, czy te odpadki nie były trujące. Jeśli tak, to
moja rodzina jest żywym dowodem na to, że można to jeść i przeżyć - żeby później
móc o tym opowiadać.)
Głodni i wychudzeni, gapiliśmy się wielkimi oczami, jak rodzice i najstarsze
rodzeństwo pochłaniają steki lub kurze udka. Niczym wygłodniałe psiaki
czekaliśmy, aż ojciec rzuci w nagrodę jakiś ochłap. Gdy raczył to zrobić,
walczyliśmy o niego, przepychając się jeden przez drugiego. Starsze dzieci, jako
większe i zwinniejsze, zawsze dopadały resztek jako pierwsze. Najszybsza była
Susan. W mgnieniu oka pałaszowała kurze ochłapy, które wprost znikały bez reszty
- mięso, chrząstki, wreszcie drobne kostki.
Przyglądałem się temu, lecz nie byłem w stanie rzucać się na te resztki tak ja
oni - choć na widok mięsa aż ciekła mi ślina. Na samą myśl, żeby padać na
czworaka i walczyć o ochłapy, robiło mi się niedobrze. To było po prostu podłe.
Największą torturą była kolacja. Nie wiedziałem, co jest gorsze - być głodnym
przez pół dnia, czy siedzieć tam i jeść. Gdy widziałem ojca przed sobą - nie
było jeszcze tak źle. Gdy jednak stał za mną - wiedziałem, że ciągle mi się
przygląda. Chodził za moimi plecami - w tę i z powrotem
- niczym kapral podczas musztry. - Jedz szybko - krzyczał
- szybko, bo cię wyrzucę z kuchni, do jasnej cholery!
36
Pochłaniałem jedzenie tak szybko, że nie czułem nawet smaku. Nie miałem odwagi
podnieść oczu, ponieważ, gdyby ojciec to zauważył, mógłbym mieć kłopoty.
Wszystko zawsze toczyło się bardzo szybko; jedyne, co się słyszało, to odgłosy
przeżuwania. Ojciec kręcił się w tę i z powrotem. Jeszcze był spokojny.
Nagle - bum! Gdy właśnie coś przełykałem, łapał mnie mocno za kark. Zaczynałem
płakać, zachłystywałem się, krztusiłem, on jednak nie puszczał. Byłem głodny,
płakałem - i nie mogłem jeść. I tak kończyła się kolacja.
Pewnego dnia jechałem z ojcem samochodem. Zatrzymał się przed targiem rybnym w
Haverill - miasteczku oddalonym o siedem czy osiem kilometrów od drogi,