Wayne Theodore Rodzina Theodore Opowieść o odwadze, przetrwaniu i nadziei Leslie Alan Horvitz przełożył Roman Zawadzki ? MUZA SA RODZINA THEODORE Carl i Ruth - rodzice Joseph, ur. 1955 r. Susan, ur. 1957 r. John, ur. 1957 r. Wayne, ur. 1958 r. Michael, ur. 1959 r. Christopher, ur. 1961 r. Sheila, ur. 1962 r. Gail, ur. 1964 r. Brian, ur. 1966 r. Kenny, ur. 1968 r. Gary, ur. 1972 r. Linda, ur. 1973 r. zitm Prolog Lato to piękna pora w New Hampshire. W maju, po porze deszczowej, większość okolicy pokrywa gruby dywan traw. Stojąc bez ruchu pośrodku taki, czuć zapach jagód, świeżych liści, wielokrzewów i świeżo ściętej trawy. To wspaniałe, zdrowe odczucie - sama natura. Gdy każdego lata po raz pierwszy wdycham ten zapach, przestaję myśleć o tym wszystkim, co mam w planach - jak zabrać się za nowe projekty, na jaki kolor pomalować nowo postawioną stajnię, wreszcie, czy dziewczęcy zespól uniwersytecki, który trenowałem, wygra w tym tygodniu mecz z miejscową drużyną soft-balla. Chłonę ten zapach - i wszystko znika. Po chwili ogarnia mnie myśl, iż życie jest wspaniale. Wraz z żoną Sharon i czterema córkami w wieku od sześciu do siedemnastu lat mieszkamy na farmie w New Hampshire. Farma nie jest duża - zaledwie dziewięć akrów - i zamiast kur czy owoców są na niej krowy i konie. Nie są przeznaczone ani na mleko, ani na mięso, ani na sprzedaż - trzymamy je dla przyjemności. Córki jeżdżą konno, ja zaś hoduję byczka i jałówkę - rodzeństwo. Ponieważ nie jestem farmerem, wolę myśleć o sobie jako „ziemianinie". Jestem przedsiębiorcą budowlanym. Buduję drogi i sieci kanalizacyjne dla nowo powstających osiedli. Wiedzie mi się dobrze i choć 5 moja firma nie należy do przedsięwzięć przynoszących miliony, zawsze pamiętam o premiach gwiazdkowych dla moich pracowników, tak by mogli pod choinkę kupić swym bliskim coś szczególnego. Tak oto wygląda moje życie - spokojne i wygodne. Nie wiem, co przyniesie jutro. Któż to wie? Mam rodzinę i solidny biznes. Wszystko toczy się jak trzeba - a ja jestem szczęśliwy. Jednakże nigdy nie zapominam o dzieciństwie -o okrutnych i strasznych czasach dorastania. Koszmar ten wciąż mi towarzyszy, wciąż gdzieś się czai, czeka, by mnie dopaść, gdy najmniej się tego spodziewam. Zwykle dzieje się to wówczas, gdy zdarzy się coś, co dla kogoś innego jest właściwie niczym ważnym - przy szklance tłukącej się o podłogę, przy zakalcu w małym kawałku chleba, przy odgłosach wolno nadjeżdżającego samochodu na żwirowym podjeździe. Dla mnie są to znaczące sygnały ostrzegawcze. Gdy widzę stłuczone szkło, moją pierwszą reakcją - instynktownym odruchem - jest chęć ucieczki i ukrycia się. Gdy widzę zakalec w chlebie czuję się zakłopotany, jakbym w szkole rozebrał się do naga, a wszyscy wytykali mnie palcami i śmieli się ze mnie. Gdy słyszę szmer kół samochodu na żwirze, oddech zamiera mi w piersi. Czuję się jak ścinane drzewo, odrywane od korzeni - przenika mnie strach, muszę na chwilę przysiąść na rękach, żeby się nie trzęsły. Przeszłość wypływa na powierzchnię w najdziwniejszych chwilach - zarówno tych dobrych, jak i złych. Wróciła na przykład, gdy moja córka Amy zdobyła pierwszą, bardzo prestiżową nagrodę w pokazie zawodowej jazdy konnej. Miała zaledwie czternaście lat. 6 Świeżo upieczona licealistka pokonała wszystkich dorosłych - łudzi, którzy zjedli zęby na tym sporcie i którym zawsze łatwo przychodziło (nie tak jak jej) osiągnięcie tak wysokiego poziomu, by odbyć rundę honorową. Wjechała na arenę - mała, drobna czternastolatka o niebieskich oczach, z blond warkoczem - i nikt nawet nie podejrzewał, że był to jej debiut na pokazach. Gdy ją zobaczyłem, pomyślałem: Przecież to ja, Ja sam w wieku czternastu lat. To taki właśnie chciałem być czy mogłem być-gdyby mi tylko dano szansę. W głowie mam swego rodzaju projektor filmowy, który nieustannie odtwarza wciąż te same czarno-białe kadry. Są to obrazy mojej rodziny - jedyne, jakie we mnie się utrwaliły - i farmy. Nie tej, na której żyję dziś z żoną i córkami; innej i bynajmniej nie tak spokojnej. Farma, na której dorastałem, była dzika, a w mych wspomnieniach nie kojarzy się z zacnym ziemiaństwem, hobby czy niebywałym pięknem rodzinnej miłości. Nazywam się Wayne Theodore i byłem maltretowanym dzieckiem. W wieku czterdziestu czterech lat mogę wreszcie o tym opowiedzieć bez zaciskania zębów. Mogę o tym mówić bez opuszczania głowy w poczuciu bezbrzeżnego wstydu. W rodzinie, w której wyrastałem, było dwanaścioro dzieci. Matka zawsze gdzieś znikała, gdy tylko była w kolejnej ciąży, a psychotyczny ojciec był przejęty jedną myślą - jak trzymać ją i nas, dzieci, w ryzach. Rosłem na wyspie, zamienionej w fortecę, odżywiając się czymś, co nie nadawało się do jedzenia dla człowieka, z rodzeństwem, szpiegującym jedno drugiego po to, by strzec swej skóry i dostawać trochę przyzwo-itsze posiłki. 7 Gdy jesteś maltretowanym dzieckiem, życie staje się sekretem. Nie idziesz do szkoły, ponieważ ludzie mogliby zobaczyć, że masz świeże rany. Udajesz, że wszystko jest w porządku, kłamiesz wszystkim, gdy zadają pytania. Masz niewielu przyjaciół. Z nikim nie rozmawiasz. Nie ufasz nikomu. Towarzyszy ci przeświadczenie, że jesteś nic niewart. Nie trzeba jednak w to wierzyć - i nie zawsze należy się wstydzić i dochowywać tajemnicy. Nie jest to łatwe, lecz można rozpocząć nowe życie, jeśli jest się zdeterminowanym i ma się wolę zacząć wszystko od początku. Spojrzenie wstecz wymaga odwagi, tak samo jak próba przezwyciężenia wspomnień. Wymaga to czasu - lecz jest to możliwe. Uważam, że warto było przejść przez cały ten zamęt i cierpienie. Wiedziałem, co powinienem zrobić, jeśli chciałem pozostawić przeszłość za sobą i zacząć budować lepsze życie - dla siebie i swojej rodziny. Odbyłem najważniejszą podróż mego życia. Oto moja opowieść. Gdy miałem sześć lat, ojciec omal mnie nie zabił. Był przejmująco zimny dzień na początku lutego. Z bratem Johnem dzieliłem piętrowe łóżko, przytwierdzone do ściany. Górne posłanie, na którym spałem, przylegało do okna. Nigdy nie mogłem przez nie wyjrzeć, ponieważ było zasłonięte plastikową płachtą. Pewnej nocy, przewracając się z boku na bok, machnąłem nogą i rozbiłem szybę. Musiałem spać jak zabity, ponieważ nawet uderzenie mnie nie obudziło. Gdy kilka godzin później otworzyłem oczy, poczułem, że coś jest nie w porządku. Nie wiedziałem o co chodzi, dopóki nie zobaczyłem na kocu odłamków potłuczonego szkła. Z początku nie miałem pojęcia, skąd się wzięły. Po chwili zobaczyłem ziejącą dziurę i - gdy zdałem sobie sprawę, co zrobiłem - zlałem się do łóżka. Leżałem tak, przerażony i z poczuciem winy, gorączkowo myśląc, co zrobić. Zmoczyłem dolne posłanie, lecz nikogo tam nie było. John najwidoczniej wybrał się już do szkoły. Nie słychać było najdelikatniejszego dźwięku. Czyżbym zaspał? Może ojciec wyszedł już do pracy? Oznaczałoby to, że ominie mnie lanie - przynajmniej do jego powrotu. Wtedy go usłyszałem. Ojciec miał donośny głos - bardzo niski - i od samego rana wrzeszczał na matkę. Był 9 w złym nastroju; wydzierał się głośniej niż zwykle. Musiał mieć porządnego kaca, pomyślałem; pewnie zaspał i obudził się z silnym bólem głowy. Zwykle wychodził o pół do dziewiątej. Zamarłem, gdyż uratować mnie mógł tylko cud. Oczekiwanie przypominało umieranie. Byłem sparaliżowany, ciało miałem napięte, gotowe na przyjęcie ciosów. Po kilku minutach usłyszałem, jak ojciec ciężkim krokiem zbliża się do mego pokoju. Zamknąłem oczy, udając że śpię; odruchowa reakcja. Wszedł do sypialni. Przez chwilę nic się nie działo, czułem jednak jego obecność. Słyszałem - wyczuwałem - jego gorący oddech na mym ramieniu. I się zaczęło. - Co, do diabła? - wrzasnął donośnym głosem. Wyciągnął ręce - wielkie, muskularne - i ściągnął mnie za włosy z łóżka. - Coś ty zrobił, mały skurwielu? Rozbiłeś okno, tak? - Zanim zdążyłem odpowiedzieć, cisnął mną o podłogę - głową w dół. Potem walnął pięścią i kopnął, znów uderzył i znów kopnął. Leżałem tak - małe nieruchome ciało - za wszelką cenę próbując nie krzyczeć. Wreszcie przestał. Nie wiedziałem czemu - może był zbyt skacowany, może nie miał już sił. - Później cię wykończę, smarkaczu - mruknął. Nie sposób powiedzieć, co najbardziej bolało. Gdy poruszyłem nogą - bolała. Gdy podniosłem ręce do twarzy - bolały. Gdy wstałem - bolało. Ze wszystkich sił zapragnąłem, żeby poszedł już do pracy i zostawił mnie w spokoju. Ja musiałem dziś zostać w domu, ponieważ nauczyciel mógłby zauważyć siniaki na twarzy. Gdy wszystko ucichło, pomyślałem, że przez resztę dnia będę miał spokój - swoje poranne lanie już dosta- 10 łem. Nie uważałem zresztą, że coś jest nie w porządku; zasłużyłem sobie na nie. Czyż nie narozrabiałem - przecież zbiłem szybę i zmoczyłem się do łóżka. Ubrałem się powoli i ostrożnie, unikając dotykania opuchniętego i posiniaczonego ciała, i poszedłem do kuchni. Matka siedziała przy jednym końcu stołu, ojciec - przy drugim, ja zaś zająłem miejsce między nimi. Za oknem świeciło słońce. Nikt się nie odzywał. Ojciec był blady, oczy miał przekrwione. Utkwił we mnie wściekły wzrok, lecz nie powiedział ani słowa. Z powodu okna i mokrego materaca najwyraźniej aż się w nim gotowało. Tymczasem matka udawała, że nic się nie stało. Choć ojciec skończył już śniadanie, wciąż stał przy stole i mierzył mnie wzrokiem. „To mały gnojek, to maty gnojek" - mamrotał pod nosem. Matka coś mruczała do siebie, jakby podśpiewując - tak zwykle okazywała swe niezadowolenie. Siedziałem, bojąc się nawet przełknąć ślinę. Na śniadanie było to, co zwykle - gniotowa-ty chleb z masłem orzechowym. Zastanawiałem się, czy zaciskam zęby dlatego, że chleb jest twardy, czy z powodu bolesnych ran i siniaków. Starałem się nie spoglądać na ojca; nie chciałem go bardziej rozdrażniać. Nie wiedziałem, w którą stronę patrzeć. Wciąż miałem nadzieję, że zaraz pójdzie do pracy - był już spóźniony całą godzinę - i że uda mi się uniknąć zaczepki. Czułem jednak, że jeszcze ze mną nie skończył. Nagle zerwał się od stołu i chwycił mnie za włosy. Potrząsał mną, aż padłem na podłogę. Z oczu i ust leciała mi krew - dużo krwi, nie wiedziałem, skąd jej tyle może się brać. Zaciągnął mnie do łazienki, potem przycisnął twarzą do wanny i wykręcił ręce za plecami, unieruchamiając je jak w imadle. / / Nie pamiętam już, kiedy zaczęło się to jego bicie, wtedy miałem sześć lat i byłem pewny, że nigdy przedtem nie robił nic podobnego. Nie wiedziałem więc, czego mogę się spodziewać. Wolną ręką odkręcił wszystkie kurki - do oporu. Nie mieliśmy korka, więc odpływ zatkał szmatą. Zaczął tłuc moją głową o ściankę wanny, raz po raz. Nos miałem tak poraniony i poobijany, że nie mogłem oddychać; krztusiłem się, ponieważ cała krew spływała mi do gardła. Gdy zorientowałem się, że może mnie zabić, skóra mi ścierpła. Skuliłem się. Gotów byłem przyjmować ciosy na głowę i plecy. Jedyne, czego nie byłem w stanie chronić, to włosy. Tym razem bił mnie tam, gdzie nigdy przedtem nie próbował, na przykład w tył nóg, tak że nie mogłem się zawczasu osłonić. Chciałem krzyczeć: Nie! Proszę.' Pomocy! Czy już nie dość mnie ukarał? Lecz jego napór był zbyt duży, ja zaś usiłowałem jedynie oddychać, mimo krwi i bólu. Wiedziałem, że zrobiłem źle, zasłużyłem na lanie, lecz przecież nie zrobiłem tego naumyślnie. Czy nie może przestać? Nie przestawał. Wydawało się, że nie przestanie nigdy. Wsłuchiwałem się w szum wody płynącej do wanny. Nagle podniósł mnie za ramiona z podłogi i wrzucił do środka, twarzą w dół. Zanim poczułem spływającą po szyi wodę, zobaczyłem, że jest czerwona. Zajęło mi kilka sekund, zanim zrozumiałem, że to od krwi. Mocno krwawię - pomyślałem. Wanna wypełniła się tym, co zbierało się we mnie już od kilku sekund. Zatykało mnie, krztusiłem się. Nieważne, że boli - ból jeszcze nie zabijał - chodziło o to, że nie wiedziałem, co się dzieje, ile krwi mój ojciec chce ze mnie upuścić. /2 Trzymał mnie za nogi. Próbowałem się wyrywać, żeby unieść twarz nad wodę - lecz nie dawałem rady. Nie byłem dostatecznie silny, jedynie szamotałem się w wodzie. Starałem się nie oddychać, lecz woda wdzierała mi się do ust. Czułem, jak narasta we mnie panika. Za chwilę nie będę w stanie dalej zaciskać ust i zacznę łykać wodę - i to będzie koniec. Wreszcie uścisk nieco zelżał. Uniosłem głowę, tak że mogłem nabrać powietrza. Może to już po wszystkim -pomyślałem. Może uzna, że już dał mi nauczkę, i pozwoli odejść. Wtedy zobaczyłem matkę siedzącą na krześle dokładnie na wprost drzwi i przyglądającą się temu, co się dzieje. Miała na sobie dużą szarą bluzę do kolan. Mówiła coś do ojca, lecz nie słyszałem co. I naraz, zanim zdążyłem się zorientować, ojciec znów wepchnął mi głowę pod wodę. Ponieważ nie byłem na to przygotowany, potężnie się zachłysnąłem - poprzednie bicie okazało się niczym w porównaniu z tym. Niemal nie oszalałem. Byłem gotów na wszystko. Proszę, chciałem powiedzieć, zrobię wszystko, czego ode mnie zechcesz, będę grzecznym chłopcem. Tylko mnie puść. Gdy ojciec znów mnie podniósł, zobaczyłem, że matka siedzi bez ruchu. Była bardzo spokojna i nie patrzyła w moją stronę. Wpatrywała się gdzieś przed siebie. Mamo, czemu na mnie nie patrzysz? Gdy wreszcie odezwała się do ojca, usłyszałem każde jej słowo. - Carl - rzekła - proszę, przestań. Chcesz go zabić? Chcesz go zabić. Wiedziałem, że ma rację. Tym razem o to mu właśnie szło - miał zamiar mnie zabić. Patrzyłem na nią w nadziei, że mi pomoże, lecz jej twarz pozbawiona była 13 wyrazu. Pustka w oczach. Siedziała bez ruchu. Ze ściśniętym sercem zdałem sobie sprawę, że moja własna matka nie ma nawet zamiaru wstać z krzesła. Nie zrobi nic, by go powstrzymać. Nie może mi pomóc. Nie dlatego, że nie chce, lecz dlatego, że po prostu nie może. Jest tak samo bezsilna jak ja. Jestem sam. Jestem z nim sam na sam. w domu nie było nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą. Gdyby był ktoś z rodzeństwa - brat lub siostra - mogłoby to mnie jakoś ochronić. Przecież widzieliby, co robi. Ojciec nigdy nie posuwał się zbyt daleko, gdy wiedział, że ktoś patrzy. Tym razem nie było świadków. Nikogo, kto by mi pomógł. Nikogo. A on tym razem nie miał zamiaru przestać. To lanie było inne. Tym razem już bym się nie obronił. W jego biciu była dzika nienawiść. To nie miała być kara. To miało być morderstwo. Miałem umrzeć. Serce waliło mi tak szybko, że byłem pewny, iż wyskoczy mi z piersi. Lecz naraz coś się stało. Ból ustąpił. To tak, jakby bito kogoś innego - innego małego chłopca. To byłem ja - lecz nie całkiem. Czułem, jakbym nagle zniknął, jakby otworzyła się jakaś klapa bezpieczeństwa, przez którą mnie wyssało. Byłem tam -i naraz mnie tam już nie było. Ojciec wciąż mnie bił, lecz ja już nic nie czułem. Wszystko jakby spowolniało, potem zaczęło zastygać - jakby ktoś puścił film w zwolnionym tempie. Pięść ojca zawisła w powietrzu; twarz miał czerwoną z niepohamowanej wściekłości, oczy szkliste i puste. Matka siedziała na krześle, z otwartymi ustami - jakby miała zacząć krzyczeć. Ja zaś tkwiłem w wannie, w wodzie tak nasyconej krwią, iż trudno byłoby coś przez nią zobaczyć, jednak nie słyszałem żadnego dźwięku. Jak gdyby wcale mnie tam nie było. ? Czas ponownie ruszył do przodu, a ojciec znów przystąpił do bicia. Byłem już jednak spokojny, ponieważ znajdowałem się gdzie indziej. Bito zupełnie innego małego chłopca; ja sam skryłem się w bezpiecznym miejscu, gdzie nie można mnie było dopaść. Jakbym nakrył się jakąś narzutą - a ta uczyniła mnie niewidzialnym. W jakiś sposób wiedziałem, że ojciec uderza mnie gdzie popadnie, lecz bez pożądanego skutku. Ciosy przechodziły przeze mnie jak przez powietrze. Miałem dziwne uczucie, że przetrwam tak długo, jak długo będę w stanie pozostawać w swym schronieniu. Tu byłem bezpieczny, silny i potężny. Gdy się ukryłem, ojciec bił już kogoś innego - kogoś, kto nie istnieje. Wiedziałem też, że jeśli wyjdę z ukrycia, dopadnie mnie znowu - i umrę. Nie wiem, jak długo to trwało. Straciłem poczucie czasu. Naraz w ojcu zaszła jakaś zmiana. Jakby odezwał mu się w głowie jakiś dzwonek. Może zdał sobie sprawę, że jest już spóźniony i powinien iść do pracy? A może - pomyślałem - zorientował się, że jest we mnie jakaś nowa siła, że znalazłem sobie miejsce z dala od niego. Miałem taką nadzieję. Jakkolwiek było, w tym właśnie momencie zmitygo-wał się; opuściła go cała wojowniczość. Odsunął się ode mnie. - Wynoś się - warknął. Dziękowałem Bogu, że jest po wszystkim, lecz przez kilka chwil nie byłem w stanie ruszyć ręką ani nogą. Gdy wygramoliłem się z wanny, kolana miałem tak słabe, że padłem jak nieżywy, kuląc się na podłodze. Wiedziałem, że jeszcze ze mną nie skończył. Miał zamiar dać mi jeszcze kilka kuksańców i szturchnięć. - Jeszcze się tobą zajmę, gdy wrócę z pracy - mruknął. /5 Nie miałem odwagi się ruszyć. Bałem się, że znów mnie dopadnie. Odwrócił się jednak do matki i rzekł: - Ruth, jeśli ruszy się dziś z domu choćby na krok daj mi znać. Nie ma prawa wychylić nawet nosa. Po tych słowach wypadł z łazienki. Lecz wróci. Wiedziałem, że ta tortura jeszcze się nie skończyła, jednak coś się zmieniło. Matka, bez słowa, na czworakach, zaczęła szmatami wycierać krew z podłogi w łazience. Była zdenerwowana i słaba; nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. Przez chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Po chwili wyciągnęła rękę i podała mi wilgotną szmatę, żebym wytarł nos. Wziąłem ją, lecz krew i tak kapała. Gdy skończyła wycierać podłogę, opłukała wannę, żeby zmyć krew z jej ścianek, po czym spuściła wodę. Usłyszałem kroki. Czyżby wracał po mnie? Może rzeczywiście miał zamiar mnie zabić? Jednak wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Tak czy owak, nie wrócił. Matka wyżęła zakrwawione szmaty i wyszła z łazienki. Spodziewałem się, że powie: Wayne, idź, ubierz się - lub coś w tym rodzaju. Nie odezwała się jednak słowem. Po prostu zostawiła mnie skulonego na podłodze; jakbym był czymś, co zapomniała uprzątnąć. Kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty. Nie powinienem był siedzieć w łazience; gdyby wrócił i mnie tam zastał, dostałbym lanie również i za to. Musiałem jednak - właśnie teraz - zobaczyć, jak wyglądam. Podciągnąłem się do lustra chwytając za półkę koło umywalki. Spojrzałem - i zamarłem. Jako mały chłopiec miałem jasnoblond włosy. Ojciec strzygł nas krótko, „na rekruta". Miałem delikatne rysy twarzy - duże, piwne oczy, spoglądające spode łba, wy- /6 sokie czoło, wąskie usta, wydatny nos, małe bruzdy - nie dołeczki - na każdym z policzków. Lecz tego dnia nie byłem w stanie rozpoznać własnej twarzy. Złamany nos przypominał krwawą miazgę. Przyjrzawszy się bliżej tej masie krwi i śluzu widać było, że czubek został zmiażdżony i odstawał od kości. Mignęło mi coś białego - kawałek chrząstki. Oczy, pełne łez, błyszczały; przykro było na nie patrzeć. Górne i dolne powieki silnie spuchły, policzki zamieniły się w dwa wielkie balony. Stwierdziłem, ku swojemu zaskoczeniu, że płaczę, a łzy, spływając, mieszają się z krwią ściekającą z ran na czole. Gapiłem się na swoją twarz - mokrą, posiniaczoną i poranioną, na złamany, zdeformowany nos. Lały się po niej łzy. To ty - szeptałem. Chciałem mieć pewność, że dobrze zapamiętam, jak wyglądałem. Chciałem wypalić w mózgu ten obraz - tak jak wypala się piętno na koniach i krowach. Ojciec zawsze mnie bił, lecz tym razem było to coś gorszego niż kiedykolwiek przedtem, ja zaś nie miałem zamiaru mu tego zapomnieć. Chciałem też zapamiętać owo uczucie przebywania w ciele innej osoby. Mogło się okazać przydatne. Miałem wrażenie, że wróciłem z daleka, z innej planety, i oto widzę innego małego chłopca - skrzywdzonego i trzęsącego się ze strachu. Chciałem powiedzieć temu chłopcu w lustrze, że nie powinien się tak bać. Tym razem przeżył i znów przeżyje. Powiedziałem sobie, że jestem ze stali. Ojciec bił mnie dziś, będzie bił w inne dni, lecz nigdy nie zostanę zbity. I jeszcze jedna myśl - pewnego dnia mu oddam. W pierwszym odruchu pomyślałem, żeby go stłuc lub zrobić coś, cq zfani go fizycznie. Lecz jak mógłbym go zranić, jeśli bytem taki mały? Nie, zanim to zrobię, muszę najpierw stać się o wiele większy i silniejszy. Później przyszedł mi do głowy inny pomysł. Pójdę i na niego doniosę. To byłoby coś o wiele więcej niż zbicie go. Któregoś dnia pójdę i na niego doniosę. Niech świat się dowie, co robi. To będzie moja misja. Zbiorę się w sobie i to zrobię. Nie mogłem liczyć ani na siostry, ani na braci, zbyt łatwo bowiem mu ulegali. To wyłącznie moja sprawa. Muszę się zebrać w sobie i go wydać. Lecz gdybym nawet to zrobił, to przecież musiałbym jakoś dalej żyć, przetrwać. Musiałbym znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym nie mógłby mnie znaleźć. Umówiłem się więc sam ze sobą, że jeśli moja misja ma się powieść, to nic złego nie może mi się przytrafić. Ojciec może mnie bić od rana do wieczora, lecz jeśli znajdę odpowiednią kryjówkę, w której będę silny i niewidzialny, nie będzie w stanie mnie naprawdę dosięgnąć. Przeszłość powróciła pewnego zwykłego dnia - z telefonem od mojego „małego braciszka" Briana. Jest ode mnie o osiem lat młodszy. Gdy zadzwonił, byłem już po trzydziestce, a zatem Brian był już dorosłym mężczyzną. Przez te wszystkie lata często ze sobą rozmawialiśmy, lecz gdy zadzwonił w ów zimowy poranek, w jego głosie wyczuwało się napięcie. Był przygnębiony, bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Miał sporo problemów osobistych, i próbując się z nimi uporać, zabrnął w jakąś ślepą uliczkę. Rozmawialiśmy przez chwilę; próbowałem mu coś radzić - ot takie banały, czyli co bym zrobił, gdybym był na jego miejscu, i że w końcu wszystko jakoś się ułoży. Podobne rozmowy prowadziliśmy już wcześniej, lecz tym razem Brian był wciąż nieswój. Okazało się, że chodziło o coś więcej - o coś, co wprawiło mnie w osłupienie. - Jesteś bystry, Wayne - zaczął kluczyć - chyba naj-bystrzejszy z nas wszystkich. Miał na myśli rodzinę - braci i siostry. Czekałem, co będzie dalej; jednak Brian rzucił te słowa, po czym zapadła cisza. W końcu powiedział: - Wayne, muszę cię o coś zapytać, myślę, że chyba wiesz, o co. - O co? IQ - Nie wiem, czemu zachowuję się tak, jak się zachowuję, czemu robię to, co robię. - Potem dodał prawie szeptem: - Nie chcę być taki dziki jak ojciec. Brian mówił dalej. - Wciąż przytrafiają mi się te okropności - wiesz co mam na myśli - i przytrafiają się nam wszystkim, cały czas, raz za razem. To nasze życie, Wayne. Musisz mi pomóc - nam pomóc. Jesteś jedyny, który wie tak dużo o tym, jak żyjemy. Nie musiał mówić nic więcej. Wiedziałem dokładnie, o czym mówi. - Brian, zrobię co będę mógł, żeby ci pomóc. Miałem najszczerszy zamiar dotrzymać obietnicy. Wielu rzeczy już nie pamiętałem, czy też nie chciałem pamiętać. Rzeczywiście, wiedziałem lepiej niż młodszy Brian, że nasi rodzice traktowali nas podle. Mówienie o tym przynosiło ulgę. Zwykłem tłumaczyć moje złe zachowanie, zrzucając winę na kogoś innego - zakładałem, że wtedy nikt nic mi nie zrobi. Wreszcie dotarło do mnie czemu to robię? Czemu nie mogę powstrzymać się od złości i gwałtowności? Brat, zadając mi te pytania, dobrze trafił. Byłem sam. Mógłbym zacząć od opowieści o okropnościach, które zaległy we mnie na całe życie. Wiedziałem, o czym mówił Brian. O maltretowaniu, które było udziałem każdego z nas. Czułem się już na tyle pewnie, żeby się otworzyć. Po tych wszystkich latach miałem już sprzymierzeńca. Człowiek ma w sobie różne bolące miejsca, lecz gdy znajdzie kogoś, kto dzieli z nim problem, nie jest to aż tak wstydliwe. Rozmawialiśmy o sprawach, które nabrzmiewały latami. Przeszedłem o wiele więcej niż Brian, ponieważ byłem jednym z pierwszych sześciorga dzieci, które tak 20 wiele wycierpiały - choć żadne z innych nie przeżyło tego, co ja. Bywałem bity ciężej i częściej niż którekolwiek z rodzeństwa. Nie o to jednak chodziło; obaj byliśmy maltretowani, obydwu nas pozbawiono dzieciństwa i obaj na swój sposób wypieraliśmy je z pamięci. Jeśli nawet mówiłem, że wiem o tym, to i tak nie była to cała prawda. - Nasi rodzice zrobili nam tak wiele złego, że nawet nie wiemy ile - rzekłem. - Masz na myśli rodziców? - spytał Brian. - Przecież matka też była ofiarą. - To czemu siedziała i nie robiła nic, żebyśmy nie byli bici? Czemu przez ten cały czas zawsze wychodziła i zostawiała nas z nim? Czemu tak robiła, jeśli ją to martwiło? Co zrobiłaby moja żona, gdyby znalazła się w podobnej sytuacji. Popatrz na Sharon - rzekłem - popatrz na moje śliczne dzieci. Nigdy w życiu nie wyrządziłbym im krzywdy, a co dopiero porzucił. Gdybym skrzywdził któreś z nich, gdybym kiedykolwiek podniósł na nie rękę, żona albo odeszłaby z dziećmi, albo by mnie wypędziła z domu. Albo kazała mnie aresztować. Brian słuchał tego, co mówiłem, lecz mogę przysiąc, że nie potraktował tego serio - w każdym razie do końca. - Posłuchaj, Brian - powiedziałem - nie ma sposobu, żebyś mnie przekonał, że mama też nie była trochę winna. - Oszalałeś? Biedna, niewinna mama? Absolutnie niemożliwe, żeby miała coś wspólnego z tym, co się działo. W tym czasie rodzice byli już po rozwodzie. Mama ponownie wyszła za mąż i przeniosła się do Arizony. - Dobra, Brian, zadzwonię i porozmawiam z nią. Zapytam, czemu nas porzuciła, i zobaczymy. 2/ Brian nie wierzył, że mogłem odkryć coś, co byłoby nowością. On wiedział swoje! Ja sam już wcześniej ułożyłem sobie wszystko w jedną całość. Jednak matka wciąż milczała jak grób. - Wiem tylko tyle, że za każdym razem, gdy z nią rozmawiam, ucieka od tematu i zamyka się w sobią-rzekłem. - Nawet nie chce wysłuchać moich pytań. Lec^ przecież wszyscy mamy prawo wiedzieć, a ja tym razem nie popuszczę, dopóki nie wyciągnę z niej jasnej odpowiedzi. - O każdej porze dnia byłem gotów rzucić to, co w danej chwili robiłem, żeby tylko posłuchać śpiewu matki. Śpiewała bez przerwy - przy gotowaniu, praniu, gdy posłusznie wykonywała polecenia, które wydawał jej ojciec. Jakie to dziwne, że dziś mieszka w Arizonie; ulubioną jej piosenką była By the Time I Get to Phoenbc. Zanim spotkała mego ojca, była piosenkarką w nocnym klubie. Szczupła i dość ładna, przyciągała uwagę mężczyzn, lubiących spędzać czas na przesiadywaniu w okolicznych barach nad szklanką dżinu. Mama nie uważała, że powinna przestrzegać czystości obyczajów i z czasem, gdy miała trzynaście czy czternaście lat, jej własna matka uznała, iż psuje jej reputację - po czym wyparła się córki. W tym samym mniej więcej czasie mama związała się z Bobem Kingiem - wysokim blondynem o piwnych oczach. Bob King był kryminalistą i zanim mama skończyła czternaście lat, wylądował w więzieniu. Wtedy to poznał ją ojciec. Muzyka była dla niej ucieczką. Schronieniem, jedynym bezpiecznym domem dziewczyny, która w wieku trzynastu lat interesowała się mężczyznami i którą potem mąż regularnie bił do utraty przytomności. Śpiewała piosenki - westernowe country - o świecie, którego nigdy nie widziała, i o prawdziwej miłości, której nie 23 zaznała. Piosenki były smutne, a ^dy je śpiewała, innym też robiło się smutno. Gdy tak sobie podśpiewywała, nie sposób było z nią porozmawiać. Nie słyszała nikogo - zatracała się w tym śpiewie. Bywało, że trącałem ją w ramię przez półtorej godziny, żeby zwrócić jej uwagę. - Mamo, mamo, czy możesz posłuchać mnie choć przez minutę. - Zawsze jednak na próżno. Nie odpowiadała. Nawet na mnie nie spojrzała. Była kobietą nieco ociężałą. Patrząc wstecz widzę, że nawet w najlepszych czasach nigdy nie była osobą zbyt wesołą. Przeciwnie niż mój ojciec. Nie panowała nad domem. Było nas tak wiele, że nie była w stanie nas kontrolować, zresztą nawet nie próbowała. Po prostu zamykała się w sobie. Jak daleko sięgam pamięcią, matka zawsze się bała. Jestem pewny, że czuła się winna. Za każdym razem, gdy ktoś z nas był bity niemal do nieprzytomności, stała i się przyglądała. Bała się również z jakiegoś innego jeszcze powodu. Gdy któreś z nas nawiązywało do przeszłości, przybierała postawę obronną. Ktoś kiedyś ją zapytał: - Mamo, jak to było, kiedy poznałaś tatę? Gdzie wtedy byłaś? - Odmówiła odpowiedzi. Nawet gdy zgłaszała do nas jakieś pretensje, słychać było w jej głosie skrępowanie, lekkie wahanie, jakby chciała coś z siebie wykrztusić, lecz nie mogła, ponieważ sprawiało jej to ból. Myślę, że czuła potrzebę wyjawienia rzeczy, o których wiedziała, że mogłyby wywołać niemiłe konsekwencje. Jakże wielkie napięcie musiało się w niej skumulować przez te wszystkie lata. Chciała uwolnić się od poczucia winy - nie wiedziała jednak, jak to zrobić. 24 Za każdym razem, gdy zdawała sobie sprawę, że postąpiła niewłaściwie, zakrywała usta ręką i robiła minę jak kot złapany na gorącym uczynku z łapą w śmietanie; wręcz jakby wzdychała: ups! Starała się unikać konfrontacji. Myślę, że się mnie bała. Może miała świadomość - w co zresztą zawsze wierzyłem - że jestem bardziej krnąbrny niż bracia czy siostry (zawsze chyba była o tym przekonana) i obawiała się, że mógłbym przejrzeć grę, jaką z nami prowadziła, i ją zdemaskować. A gra polegała na tym, że udawała, iż nas chroni, z kolei my, jej dzieci, udawaliśmy, że tak jest w istocie. To nie był mój wymysł. Kiedyś nawet powiedziała: - Będę cię bronić, lecz musisz lepiej się zachowywać, bo powiem ojcu. - W rzeczywistości nigdy nas nie broniła. A mimo to w oczach swych dzieci pozostała niewinną ofiarą. I kazała nam w to wszystko wierzyć. Że była wielką piosenkarką. Że jest wspaniałą matką. Że nie ma matki lepszej od niej - taka była jej wersja. Mówiła to ta sama kobieta, która nigdy nie przyznała się, że porzuciła własne dzieci - nawet wtedy, gdy przy wielu okazjach przedstawiałem jej tego dowody. Porzuciła nas, bo taką miała ochotę. Siostry i bracia kupili jej wersję - przyjęli, że matka była idealnym aniołem. Co więcej - czyż nie doznawała cierpień ze strony ojca właśnie z naszego powodu? Nikt jej nie bronił bardziej zaciekle niż właśnie Brian. - Mama była święta - mówił. Nigdy nie chciał pojąć, że to nikt inny jak właśnie ona porzuciła go, gdy miał zaledwie trzy miesiące. Nie mógł sobie wyobrazić, że go zostawiła. Wyglądało na to, że pozostali bracia i siostry uważali mniej więcej tak samo. 25 Przez lata ja sam w to wierzyłem. Może dlatego, że wtedy musiałem wierzyć w to, iż była dobrą matką. Nie miałem przecież nikogo poza nią. Gdy zacząłem zdawać sobie sprawę, że i ona jest winna, moje uczucia się zmieniły. Przedtem myślałem, że zasługuje na moją miłość, ponieważ również ona zaznała cierpień ze strony ojca - tak jakbyśmy jechali na tym samym wózku. Matka i jej brutalnie traktowane dzieci - w obliczu okrutnego ojca. Lecz czy to prawda? A jeśli na swój sposób była jego wspólniczką? Do szpitala trafiłem po raz pierwszy, gdy miałem trzy i pół roku. Ojciec, odwożąc mnie samochodem, darł się jak opętany. - Co jest temu dzieciakowi? - wrzeszczał. - W pewnej chwili odwrócił się i spojrzał na mnie na tylne siedzenie. - Nie doprowadzaj mnie do szału, jak prowadzę, słyszysz? Słyszałem, co mówi, lecz nie byłem pewny, czy byłbym w stanie w ogóle zrobić cokolwiek. Żołądek skręcał mi się i podchodził do gardła. Miałem mdłości i czułem, że zwymiotuję, lecz powstrzymywałem się z obawy przed tym, co by mnie spotkało, gdybym napaskudził w samochodzie. Mama nie patrzyła na mnie. Bardziej była zaniepokojona tym, jak ojciec prowadzi - wpadł w szał i nie wyglądał na kogoś, kto zwraca uwagę na to, co się dzieje na drodze. Gdy nie wymiotowałem, dostawałem biegunki - brudziłem spodnie, łóżko, wszystko dokoła. Gdy nie wymiotowałem i nie miałem biegunki - dostawałem krwotoków z nosa. Zaczynała się ze mnie lać krew i nie sposób było jej zatamować nawet przez godzinę. Wyglądało to tak, jakby wszystko zewsząd ze mnie wyciekało. Bywały dni, że nie mogłem utrzymać nic w żołądku. Gdy tylko orientowałem się, że mam przełknąć kluchowatą kanapkę, zaciskałem usta i robiło mi się niedobrze. Wiecznie chciało 27 mi się pić. Mogłem pić wodę litrami - i wciąż miałem pragnienie. - Co mi jest? - pytałem mamę. - Nie odpowiadała. Nigdy. Nigdy przedtem nie byłem w szpitalu, którego zresztą bałem się bardziej niż samej choroby. Gdy już tam trafiłem, miałem nadzieję, że wszyscy zostawią mnie w spokoju. Chciałem umrzeć. Ojciec nie spodziewał się niczego dobrego ani po lekarzach, ani po szpitalu - myślał tylko o tym, ile będzie musiał zapłacić. Trzeba było być rzeczywiście umierającym, żeby zgodził się zawieźć cię do szpitala. Myślałem więc, że tak właśnie jest ze mną - że umieram. Byłem zbyt mały, żeby się sprzeciwiać. Nie mogłem ich powstrzymać. Gdy obejrzałem się do tyłu na nasz dom i zobaczyłem jak znika w oddali, pomyślałem, że nigdy więcej go nie zobaczę. Moi bracia i siostry trafiali do szpitala i oczywiście wracali do domu. Susan często opowiadała mi, jak tam jest. Zachorowała na zapalenie płuc i nie mogła oddychać - nikt nie sądził, że z tego wyjdzie. Młodsza siostra, Sheila, również była w szpitalu i omal nie umarła od zakażenia, jakiego nabawiła się po skaleczeniu. Pewnego razu ojciec oblał gorącym olejem mego brata Chri-stophera i ten przez trzy dni leżał z ciężkimi oparzeniami. Choć każde z rodzeństwa wracało żywe, nie byłem pewny, czy i mnie się to uda. Położono mnie w dziecięcym łóżku, w sali o żółtych ścianach, jasne światło, zamontowane tuż nade mną, świeciło prosto w oczy. Obok stał lekarz; obmacywał mi brzuch i pytał: - Czy tu boli? Ojciec przybrał wyraz twarzy „na pokaz", okazując zatroskanie. - Nie rozumiem, bez przerwy sra. Powiem „bum" - i od razu sra. 28 - Musi zostać tu przez kilka dni, zrobimy mu badania - odparł doktor. Zacząłem krzyczeć: - Chcę do domu, nie chcę tu zostawać. - Zamknij się i słuchaj doktora. - Ojciec spojrzał tak, jakby był zadowolony, że się mnie pozbędzie. Nie wiedziałem, jak mijały dni i noce, nie miałem więc też pojęcia, jak długo tam leżałem. Umieszczono mnie w sali z dwoma czy trzema innymi dzieciakami. Jeden z nich płakał bez przerwy. Równie nieoczekiwanie jak się tam znalazłem, nagle rodzice pojawili się, żeby zabrać mnie do domu. Doktor stwierdził, że „to nerwowe okoliczności". W wieku trzech lat. Nie wiedziałem, co to znaczy. Nie wiedział też ojciec. Uścisnął mu rękę i wymamrotał: - To za to mam płacić tyle pieniędzy? Sądzę, że rzeczywiście trafiłem tam z powodu „nerwowych okoliczności" - nawet poważniejszych, niż mogłem to sobie wówczas wyobrazić. Byłem jednak zbyt mały, żeby je nazwać. Trzeba było jeszcze wielu lat, by je zrozumieć. Za każdym razem, kiedy ojciec zbliżał się do mnie, wpadałem w przerażenie. Wiedziałem, że ma zamiar mnie zbić, i nie miałem pojęcia, co robić i gdzie się skryć. Byłem chory ze strachu. I tak bez przerwy - od trzeciego roku życia. Pamiętam, co czułem, siedząc w domu pod koniec dnia i nasłuchując chrzęstu żwiru na podjeździe, gdy ojciec skręcał z drogi. Do dziś odgłos wolno toczących się opon na ścieżce jest dla mnie najbardziej przerażającym dźwiękiem na świecie. Czasami mieliśmy szczęście - ojciec wracał do domu pijany i od razu kładł się do łóżka. Lub ignorował nas i wszczynał wojnę z matką. Niekiedy po powrocie wydawało mu się, że wciąż jeszcze siedzi w barze, gotów do draki, gdyby ktokolwiek miał na to ochotę. Toczył jakieś urojone barowe dysputy i kazał nam, małym dzieciakom - mnie lub któremuś z braci - odgrywać rolę jakiegoś swojego kompana. Wszelkie próby obrony przed tym tylko bardziej go rozwścieczały. - O, podnosisz na mnie rękę? A więc to tak? Stawiasz się? - Następnie zabierał się do bicia i tłuczenia wszystkiego, co mu wpadło w ręce, wszystkiego, co było bezbronne i mniejsze od niego. Weszło mu to w nawyk - wieczne bicie - a ja nauczyłem się przewidywać jego nadejście. jeśli wracał późno w nocy i był pijany, następnego dnia spał do późna. To była dobra okoliczność, ponieważ oznaczała, że będzie się spieszył do pracy i nie zdąży nikogo zbić. - Nie mam teraz czasu, żeby ci wlać - mówił 30 do mnie - więc musisz poczekać aż wrócę do domu, dam ci wtedy popalić. - Cały długi dzień myślałem tylko o tym, chory z przerażenia, pełen lęku i strachu, z żołądkiem w gardle. Próbowałem myśleć o czymś innym, lecz nigdy mi się to nie udawało. Umysł wciąż powracał do tego, co mnie czekało. I tak dzień po dniu, przez całe dzieciństwo. Wychowywałem się na szczycie wzgórza, na samym końcu trasy poganiaczy bydła w północnym Massachusetts, w miasteczku zwanym Methuen. Z autostrady wyglądało to niczym zapomniana droga, wzdłuż której biedni farmerzy uprawiali swoje poletka i ogródki. W zasięgu wzroku nie było żadnych innych dróg, nie było też żadnych innych domów, żadnego sąsiedztwa. Odludne więzienie. Droga prowadząca do mojego domu była na tyle szeroka, by mógł nią przejechać jeden samochód. Gdyby ktoś chciał na niej zawrócić, musiałby uważać, by nie ugrzęznąć w jednym z zamulonych rowów odwadniających, które ojciec wykopał na poboczu. Nasz dom stał na dużej otwartej przestrzeni, otoczonej drzewami tak grubymi, że wyglądały jak więzienne mury. Zbudowany był z cementowych bloków; rura odprowadzająca nieczystości biegła pod ziemią od toalety aż do końca nasypu, gdzie wszystkie ścieki spływały między drzewa. Gdziekolwiek człowiek się ruszył, wszędzie czuć było smród odchodów. Kilkadziesiąt metrów od domu wznosił się mały, skalisty pagórek. Latem przesiadywaliśmy tam przez cały dzień, tak jak dzieci z miasta przesiadują na chodnikach przed domem. Jednakże w odróżnieniu od nich, pagórek ten był całym naszym światem. 31 Spędzaliśmy tam miło czas, zwłaszcza gdy ojca nie było w domu. To był całkiem miły pagórek. Latem wdrapywaliśmy się na drzewa. Zimą skakaliśmy przez kłody lub zjeżdżaliśmy na sankach. Czasami robiliśmy to nago - mieliśmy wtedy poczucie niesłychanej wolności. Przez wszystkie te lata siłowaliśmy się - wszyscy, nawet dziewczyny. Byliśmy małymi dzikusami. Nie mieliśmy żadnych zabawek, lecz wymyślaliśmy różne zabawy. Wyszukiwaliśmy kamienie, które przypominały samochody, i bawiliśmy się w coś, co nazywaliśmy „kamienne auta". Jeździliśmy tymi maleńkimi samochodzikami dokoła, co sprawiało nam wiele radości. Jeździliśmy nimi wokół skał, które same wyglądały jak ciężarówki. Robiliśmy przy tym mnóstwo hałasu. Kiedyś przez pewien czas ojciec trzymał konie. Moczyliśmy wtedy kije w nawozie - a ten kto miał taki kij, miał „fant", i mógł nim polować na każdego, próbując go dogonić i dotknąć. Gdy ojciec nie wracał o pół do szóstej, zostawaliśmy na dworze nieco dłużej. Niektórzy z nas tak jednak się go bali, że i tak szli do domu. Inni - w tym ja - zostawali na zewnątrz, bawiąc się w pobliżu w kamienne auta lub w polowanie, albo po prostu gapiąc się na gwiazdy. Nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda inny świat. Po prostu nie mieliśmy na ten temat żadnego pomysłu. Marzyliśmy, by się stąd wyrwać, lecz dopóki ktoś z nas nie zaczął chodzić do szkoły, nie miał zielonego pojęcia, jak „tam" jest. Nasz kontakt ze światem zewnętrznym był żaden. Podobnie jak dla Dorotki z Czarodzieja z Krainy Oz, dom był dla nas ostoją bezpieczeństwa. Może i przypominało to trochę więzienie, lecz po- 32 mysł, by się stamtąd wyrwać, wydawał się zupełnie głupi. Byliśmy przypisani do domu. Nikt nas nie odwiedzał bez zgody ojca, nikt też bez niej nigdzie nie chodził. Drogę prowadzącą z szosy do domu ojciec zagrodził szlabanami. Pierwsza „bramka" - trzy ogromne kamienie, wsparte na zardzewiałej rurze - ustawiona była o pół kilometra od głównej szosy. Ojciec poustawiał również drewniane barierki. Przybił do nich chyba z dziesięć różnych tabliczek: Nie ma przejścia; Proszę odejść; Uwaga, pies; Nie polować; Nie łowić ryb. Wszystko - z dodatkiem wielkiego NIE. Po minięciu pierwszej bramki natrafiało się na kolejne zapory. Były również znaki, ustawione po obydwu stronach drogi, z takimi samymi tabliczkami. Wstęp wzbroniony; Nie łowić ryb; Proszę odejść. W poprzek drogi ojciec przeciągnął łańcuch, umocowany do dwóch pali. Uzbrajał te bramki w rozmaite tabliczki i napisy - w zależności od nastroju. Ustawiał je tam od dawna. Gdy miałem trzy i pół roku, bramki stały już na swoich miejscach, przekopano też rowy. Istniała tylko jedna droga tam i z powrotem - pod pełną kontrolą ojca. Zawsze musieliśmy wykazywać czujność - niczym oddział żołnierzy na pierwszej linii frontu. Rankiem, gdy ojciec uruchomił samochód, by wyruszyć do pracy, wołał nas, byśmy otwierali bramki. Starsi chłopcy przetaczali głazy, żeby mógł wyjechać. Nawet wówczas, gdy podrosłem już na tyle, by im pomagać, z trudem radziliśmy sobie z odwalaniem trzech wielkich kamieni. Potem szliśmy dalej - pierwsza pozostawała otwarta, a my biegliśmy, żeby otworzyć następną. Ojciec nie odjeżdżał, dopóki nie przekonał się, że dokładnie je za nim „zamknęliśmy". Siedział w samochodzie na końcu 33 drogi dojazdowej i przyglądał się nam we wstecznym lusterku. Gdy wracał do domu, wszystko zaczynało się od początku - tyle że w odwrotnej kolejności. Ciągle musieliśmy pilnować czasu, żeby wiedzieć, kiedy będzie jechał z powrotem. Było to zwykle około piątej po południu, lecz mogło się opóźnić o godzinę lub dwie. Wówczas nasłuchiwaliśmy odgłosów nadjeżdżającego samochodu. Gdy dojeżdżał do pierwszej bramki, a nas przy niej nie było - przez co musiał trąbić klaksonem - należało spodziewać się solidnego lania. Biegliśmy więc wszyscy i otwieraliśmy bramki, a gdy przejechał, zamykaliśmy je. Bramki zawsze były zamykane. Ojciec nie chciał, żeby ktokolwiek tu przyjeżdżał. Temu też służyło otoczenie obejścia drutem kolczastym. Na swój sposób całość przypominała obóz koncentracyjny, on sam zaś był niczym hitlerowiec-komendant. Brama otwierała się - i brama się zamykała. Było tak niezmiennie, aż do czasu, gdy skończyłem piętnaście lat. Byliśmy zastraszeni i posłuszni. Robiliśmy wszystko, byle nas nie bito. Mógłbym powiedzieć, że nienawidzę tego miejsca. Gdy jednak wracam pamięcią do tamtych lat, czuję, że to nieprawda. Widzę, jak piękne jest Methuen - ze swymi rozłożystymi, starymi drzewami, lśniącymi strumykami, zielonymi pastwiskami. To spokojne, radosne miasto. Gdy jednak pomyślę o tych wszystkich okropnych, odrażających rzeczach, jakie miały tu miejsce, piękno znika niczym zatrzaśnięte pokrywką w czarodziejskiej szkatułce. Pozostaje jedynie tłem przeżytego tu koszmaru. Od niemowlęctwa aż do niemal czternastego roku życia byłem wiecznie głodny. Z głodu było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie, a głodowe skurcze stały się w moim życiu czymś normalnym. Bez przerwy myślałem o jedzeniu, a wywąchanie jakiegoś smakowitego zapachu doprowadzało mnie do szaleństwa. Nie, żeby brakowało nam jedzenia. W domu zawsze było go w bród. Lecz ojciec miał swoje zasady na temat tego, kto ma jeść, kiedy i ile. On sam, mama, a nieco później dwaj moi starsi bracia (gdy tylko podrośli na tyle, by dla niego pracować) jadali zawsze steki. Ojciec chodził do sklepu, kupował piękny kawał mięsa i zawijał go w papier, jakiego zwykle używają rzeźnicy. (Lubiłem szelest, jaki wydawał przy rozwijaniu.) Ci z nas, którzy byli jeszcze za mali, żeby pracować, jadali przeważnie twardy, gniotowaty chleb z masłem orzechowym i marmoladą. Takim chlebem zwykło się karmić świnie. Piekarnie odbierały codziennie niesprze-dane resztki z półek sklepowych i magazynowały je - nieraz miesiącami - na stojakach na zapleczu. Ojciec kupował je za ćwierć ceny, biorąc zawsze tyle, ile mieściło się w bagażniku. W domu, razem z braćmi i siostrami, ładowaliśmy je w duże plastikowe pojemniki na odpadki. Nazywaliśmy 35 to „świńskim chlebem" - i jadaliśmy dzień w dzień. Jadało się to z zupą. Odkrajalo się kawałek i wkładało do tostera. W dniu, w którym nie było zupy parówkowej, smarowaliśmy go masłem orzechowym; czasami robiliśmy sobie kanapki z ketchupem lub majonezem. Tego zawsze było do woli. (Patrząc wstecz, zastanawiam się, czy te odpadki nie były trujące. Jeśli tak, to moja rodzina jest żywym dowodem na to, że można to jeść i przeżyć - żeby później móc o tym opowiadać.) Głodni i wychudzeni, gapiliśmy się wielkimi oczami, jak rodzice i najstarsze rodzeństwo pochłaniają steki lub kurze udka. Niczym wygłodniałe psiaki czekaliśmy, aż ojciec rzuci w nagrodę jakiś ochłap. Gdy raczył to zrobić, walczyliśmy o niego, przepychając się jeden przez drugiego. Starsze dzieci, jako większe i zwinniejsze, zawsze dopadały resztek jako pierwsze. Najszybsza była Susan. W mgnieniu oka pałaszowała kurze ochłapy, które wprost znikały bez reszty - mięso, chrząstki, wreszcie drobne kostki. Przyglądałem się temu, lecz nie byłem w stanie rzucać się na te resztki tak ja oni - choć na widok mięsa aż ciekła mi ślina. Na samą myśl, żeby padać na czworaka i walczyć o ochłapy, robiło mi się niedobrze. To było po prostu podłe. Największą torturą była kolacja. Nie wiedziałem, co jest gorsze - być głodnym przez pół dnia, czy siedzieć tam i jeść. Gdy widziałem ojca przed sobą - nie było jeszcze tak źle. Gdy jednak stał za mną - wiedziałem, że ciągle mi się przygląda. Chodził za moimi plecami - w tę i z powrotem - niczym kapral podczas musztry. - Jedz szybko - krzyczał - szybko, bo cię wyrzucę z kuchni, do jasnej cholery! 36 Pochłaniałem jedzenie tak szybko, że nie czułem nawet smaku. Nie miałem odwagi podnieść oczu, ponieważ, gdyby ojciec to zauważył, mógłbym mieć kłopoty. Wszystko zawsze toczyło się bardzo szybko; jedyne, co się słyszało, to odgłosy przeżuwania. Ojciec kręcił się w tę i z powrotem. Jeszcze był spokojny. Nagle - bum! Gdy właśnie coś przełykałem, łapał mnie mocno za kark. Zaczynałem płakać, zachłystywałem się, krztusiłem, on jednak nie puszczał. Byłem głodny, płakałem - i nie mogłem jeść. I tak kończyła się kolacja. Pewnego dnia jechałem z ojcem samochodem. Zatrzymał się przed targiem rybnym w Haverill - miasteczku oddalonym o siedem czy osiem kilometrów od drogi, przy której stał nasz dom. Miałem wtedy pięć lat. Ojciec wszedł do sklepu, żeby coś kupić, ja zaś czekałem w samochodzie. Gdy wrócił, niósł kawałek smażonej ryby i frytki. Ich zapach wręcz mnie obezwładnił. Wdychałem go, czując, jakbym właśnie umarł i przeniósł się do raju. Ojciec wsiadł do samochodu i zaczął jeść. Mogłem jedynie siedzieć, patrzeć na niego i starać się nie dostać szału od tych zapachów. W końcu przypomniał sobie o mojej obecności i dał mi kilka frytek i rybich ości. Gdyby spytał, co wolę, frytki i rybę czy nowiusieńki rower, wybrałbym rybę. Tak strasznie jej pragnąłem. Zamknąłem mocno oczy i pochłaniałem zapachy. Mieliśmy telewizor, lecz nie wolno nam było nic oglądać - nawet wtedy, gdy ojca nie było w domu. Matka buntowała się i mimo wszystko oglądała różne programy. Była uzależniona od oper mydlanych. Czasem więc oglądałem je razem z nią. Zawsze jednak pilnowała się, żeby wyłączyć telewizor na tyle wcześnie, by zdążył ostygnąć, zanim wróci ojciec. Jednak nawet przy tych wszystkich zakazach i ograniczeniach udawało mi się obejrzeć kilka programów, takich jak na przykład Rodzina Brady'ego Buncha. Były to dla mnie niezwykłe przeżycia. Oglądało się to trochę jak kreskówki, ponieważ nic w tym serialu nie przypominało naszego życia. Bradych uznawano za doskonały wzór amerykańskiej rodziny - ludzi miłych, sympatycznych, którzy nigdy ze sobą nie wojowali. Nie wierzyłem, by ktokolwiek żył w ten sposób. Sądziłem, że ci ludzie są nieprawdziwi. Że to wielkie kłamstwo. Rodziny tak się nie zachowują. Nie mogłem sobie wyobrazić ojca, wracającego z pracy, wchodzącego do domu ze słowami cześć, kochanie, jak się dziś masz? Ojca, siadającego i rozmawiającego z dziećmi o tym, co porabiają. Jaki ojciec traktuje serio swoje dzieci? Coś takiego nie istnieje. To nierealne. Zimą bywało kiepsko - to była najgorsza pora roku. Ojciec nie pracował i żyliśmy z zasiłku. Oznaczało to, że 38 bez przerwy kręcił się w pobliżu, co było koszmarem. Nie mogliśmy nawet zakasłać, żeby nie dostać po głowie. Pewnego razu, gdy wraz z siostrą Gail coś przeskroba-liśmy, ojciec obciął jej włosy - skrócił je aż do skóry i takiej łysej kazał iść do szkoły. Pewnego razu chciał zrobić to samo z Sheilą, gdy go czymś zdenerwowała. Schwycił ją za włosy i zaczął bić, kopiąc raz za razem obcasem w brzuch. Następnie usiadł i ścisnął jej głowę nogami. Gdy ją tak unieruchomił, jedną ręką zaczął nawijać sobie pukle na palce, drugą przytrzymywał jej pochyloną głowę. Postanowił wyrwać jej włosy. A miała piękne - długie, ciemne i puszyste. Chwycił jednak za dużo na raz i nie mógł sobie z nimi poradzić. Wówczas w złości złapał je zębami i próbował odgryźć. Został łysy placek - szrama na głowie długości kilku centymetrów (i na szerokość jego zębów). Sheila nazwała to „odkorzenieniem". Ojciec ją „od-korzenił". Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek robił coś podobnego w Rodzinie Brady'ego Buncha. Nigdy też w żadnym odcinku serialu nie widziałem, żeby dyscyplinę przywracano za pomocą szpachli. W Rodzinie Theodorów metalowa szpachla była nieodłącznym elementem powszedniego dnia. Ten własny wynalazek ojciec stosował wtedy, gdy czuł się zbyt zmęczony, a chciał przylać tak, żeby poszło w pięty. Ustawiał nas wtedy w szeregu i kazał wszystkim wyciągać przed siebie wyprostowane ręce, spodem dłoni do góry. Wybierał któreś z nas, żeby wymierzyło karę pozostałym. - John - mówił - wlej im po trzydzieści razy w każdą łapę. - Jeśli John nie walił zbyt mocno, ojciec odbierał mu szpachlę i to jego bił po głowie. O tym, czy uderzenia były dostatecznie mocne, orientował się po dźwięku, jaki wydawała skóra. - Właśnie tak ma być - mawiał, i pokazywał jak. 3Q Gdy przychodziła twoja kolej, ostatnią rzeczą, jaką chciałeś zrobić, to cofnąć ręce. Gdy to jednak zrobiłeś, bił szpachlą po głowie. To samo, gdy nie trafił w rękę -dostawało się wtedy cios w głowę. Gdy zrobiłeś coś nie tak, dostawałeś automatycznie po piętnaście razów w każdą dłoń. Ręce miałem często czarne, sine i pokryte pęcherzami. Pewnego dnia połamał na mnie tę szpa-chlę. Tak go zezłościło, że będzie musiał wyjść i kupić nową, że pobił mnie gołymi rękami. Ciała mieliśmy bez przerwy w pręgach i siniakach. Czasami ból stawał się tak dotkliwy, że nie sposób było myśleć o niczym innym. Niekiedy dawało się nawet wytrzymać; zacząłem uważać ból za coś normalnego - jakby tak musiało być. Zawsze bolała mnie i pulsowała bólem któraś część ciała, lecz taka była kolej rzeczy. Gdy zdarzały się dni, kiedy udawało się nie myśleć o ranach i zająć się czymś innym, czułem ogromną ulgę. Nie miałem zbytnio pojęcia o Bogu i religii, widziałem jednak ludzi świętujących w Boże Narodzenie i idących do kościoła, żeby się pomodlić. Uważałem, że Bóg jest kimś potężnym. Tak mówili w radiu i w telewizji. Lecz gdzie on był? A jeśli był tak potężny, to czemu nam nie pomagał? Zwykle modliłem się do gwiazd, ponieważ sądziłem, że mieszka na jednej z nich. Zawsze chciałem się dowiedzieć, na której. Prosiłem Boga o takie rzeczy, jak ubranie, przede wszystkim jednak modliłem się o to, by mnie nie bito. Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem, że spełnią się moje prośby. Bóg nie miał zamiaru mnie słuchać, ponieważ zawsze coś robiłem źle. Byłem złym dzieckiem. To nie wina ojca, że byłem zły. Musiał robić to, co robił. Tak wyglądała jedyna rzeczywistość, jaką znałem. Do dziesiątego czy jedenastego roku życia nie przestawałem się moczyć. Nie wiem, czy to za sprawą fizjologii czy emocji, wiem jednak doskonale, że strasznie się tego wstydziłem. I każdego dnia dostawałem za to baty. Ojciec bił mnie po twarzy, wciskał głowę w materac, a potem kopniakiem zrzucał z łóżka. O piątej rano dźwięk budzika przy jego łóżku zrywał go na nogi. Pierwsze, co robił, gdy wstał, to sprawdzał, czy mam mokro w łóżku. Zwykle miałem - umiałem jednak to ukryć, jeśli zawczasu usłyszałem, jak nadchodzi. Odwracałem materac i chowałem prześcieradło. W moim pokoju, naprzeciwko piętrowego łóżka, na którym spałem, stało małe biurko. Pomiędzy nim a ścianą nie było prawie w ogóle miejsca. Niekiedy, we śnie, kładłem na nie stopy. Pewnej nocy, gdy miałem siedem lat, przypadkowo przewróciłem je nogami. Przez chwilę miałem wrażenie ze przyśniło mi się, że ojciec wchodzi do pokoju. Lecz przecież nie usłyszałem żadnych kroków. Tymczasem zakradł się jak wąż. W jednej chwili zrozumiałem, że to nie sen i, choć nie otworzyłem jeszcze oczu, wiedziałem, że się zbliża. Serce waliło mi w piersi. Czemu nie usłyszałem budzika? Czyżbym zaspał? Może mama zapomniała go nakręcić - w takim razie też musiała się bać. Następną rzeczą, 41 jaką zobaczyłem, były jego ręce na moich majtkach. Widziałem czego szuka. - Ty parszywy sukinsynu! Zlałeś się do łóżka! Chwycił mnie za włosy i mocno potrząsnął. Następnie ściągnął mnie z górnego posłania i cisnął o podłogę. Modliłem się, żeby nie poturbował mnie zbyt mocno. Zaczął od kilku ciosów w żołądek, a później, gdy leżałem na wznak, dołożył kilka dalszych w głowę. Potem zaczął mnie wlec po podłodze. - Obsikałeś łóżko, sukinsynu! Obsikałeś łóżko! Sypialnia była bardzo mała. Brakowało miejsca na wzięcie dużego zamachu i wymierzenie silnego ciosu. Podniósł mnie więc za włosy, wrzucił z powrotem na łóżko i wcisnął nosem w mokry materac, żeby dać mi nauczkę, której miałem nigdy nie zapomnieć. Następnie zaczął tłuc mnie w tył głowy kantem pięści - nigdy nie robił tego knykciami. Myślę, że w jego przekonaniu robiłem to, żeby go rozwścieczyć. Nie zdawał sobie sprawy - lub nie chciał - że nic nie mogłem na to poradzić. Nienawidził mnie - bardziej niż któregokolwiek brata lub siostrę - i po prostu lubił mnie bić. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czemu tak jest. Gdybym mógł go jakoś przekonać, że staram się być dobrym dzieckiem - może przestałby się nade mną znęcać. Nikt - ani matka, ani rodzeństwo - nie był w stanie mi pomóc. Bił mnie po głowie i karku. Tym razem zbudził się cały dom. Jedyne, co mogłem zrobić, to leżeć i zbierać ciosy. Gdybym wstał, dostałby jeszcze większego szału. Byłoby to wyzwaniem. Zwykle płakałem - gdybym nie płakał, biłby mnie coraz silniej. Chciał mieć pewność, że mnie złamie. 42 Marzyłem, żeby mama mogła nam pomóc. Darł się na nią: - Ruth, chodź tu i posprzątaj te siki! Przybiegała i czyściła materac jakimś płynem dezynfekującym. Nie znaczyło to wcale, że tym razem da mi spokój. Gdy matka pospiesznie sprzątała, wywlókł mnie z sypialni i wepchnął do kuchni, gdzie znów zaczął bić. Bolała go już ręka, lecz mnie nic nie bolało - jakby walił w żelazo. Skuliłem się i mocno zacisnąłem oczy. Następnie skoncentrowałem się ile tylko sił, żeby się „odłączyć" i „odpłynąć". Schroniłem się w mej bezpiecznej kryjówce, gdzie mogłem zatrzymać czas i gdzie ciosy ojca przechodziły przeze mnie jak przez powietrze. Chwycił mnie tak mocno za włosy, że pomyślałem, iż mnie oskalpuje - nic jednak nie czułem. Potrafiłem nic nie czuć. Po prostu obserwowałem go i upewniałem się, że tamtemu małemu chłopcu nic się jednak nie stanie. Tak długo, jak tkwiłem w swym ukryciu, nie miał nade mną władzy. Przyczaiłem się i czekałem aż skończy. Na koniec zaciągnął mnie z powrotem do łóżka i kazał zostać na miejscu. - I żebym nie musiał cię gonić, jak stąd wyjdziesz! Porządnie krwawiłem, zwłaszcza z nosa. Spuchnięte oczy, zadrapania na brodzie. Potargane włosy. Mimo wszystko sikałem do łóżka przez całe lata. Nie potrafiłem się z tym uporać, mimo iż wiedziałem, że rano czekają mnie cięgi. Ku wściekłości ojca bicie nie dawało rezultatów. Każdego niemal ranka, budząc się i czując mokrą pościel, myślałem sobie: - O, nie, znowu to sarno] Chcąc spowodować, żebym przestał sikać do łóżka, postanowił wprowadzić pewne nowe zwyczaje. Oznajmił, że nie wolno mi nic pić od chwili powrotu ze szkoły. Nic. Jeśli kolacja - to tylko kanapka z masłem 43 orzechowym, i koniec. Pozwolono mi pić jedynie rano i w ciągu dnia. W weekendy, z chwilą wybicia godziny dwunastej, nie dostawałem już ani kropli wody. Kurek był zamknięty. Następnej nocy leżałem w łóżku i modliłem się, żeby wytrzymać aż do rana. Nie wiedziałem jednak, jak to zrobić. Wieczorami mówiłem sobie, że będę grzecznym chłopcem; gdy jednak budziłem się rano, stwierdzałem, że znów się zmoczyłem - i wpadałem w panikę. Czemu nie byłem grzecznym chłopcem? Co mi było? Tyle działo się w naszej rodzinie, że nikt już wszystkiego nie pamięta. Zresztą nie chcieliśmy pamiętać - w tym również Brian. Rozumiał, że miał spaskudzone życie, podejrzewał, iż ma to związek z tym, w jakich warunkach dorastał, lecz spojrzenie prawdzie w oczy to była już inna sprawa. Sądzę, że nawet, gdy zadawał sobie tysiące pytań na swój temat, nie był gotów, by poznać prawdę. Nieprzygotowani byli też moi bracia i siostry. Tak samo było ze mną - zanim nie przebrała się miarka. Tuż po rozmowie telefonicznej z Brianem, jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do matki. Nie po raz pierwszy usiłowałem zachęcić ją do zwierzeń. Jednak zawsze, gdy zadawałem jej pytania na temat przeszłości i tego, co rzeczywiście się wydarzyło, nijak nie udawało mi się dojść do sedna sprawy - odbiegała od tematu i zamykała się w sobie. - Próbujesz znęcać się nade mną - mówiła. - Próbujesz znęcać się nade mną. - Potem odkładała słuchawkę. Dzwoniłem ponownie i uspokajałem ją, zapewniając, że nie chcę jej skrzywdzić; starałem się zdobyć jej zaufanie. Czułem, że ma ochotę powiedzieć mi o kilku sprawach - to było słychać w jej głosie i w jej wahaniu - wiedziałem też, że nie wydusi z siebie jednak ani słowa, 45 ma bowiem świadomość, że ponosi część odpowiedzialności za to, co się z nami działo. Chyba rozumiałem, czemu czuła się winna. Jednak nie dawałem za wygraną. Wciąż wracałem do tematu. Powiedziałem jej: - Zobacz, wciąż twierdzisz, że była to wina tego starego człowieka, że to tylko on był odpowiedzialny za to, co się z nami działo. - A potem pytałem: - Mamo, a gdzie ty byłaś, kiedy to się działo? I zwykle, w tym właśnie momencie, ucinała rozmowę. Tym razem jednak byłem zdecydowany, żeby wydusić z niej odpowiedź. Wiedziałem, że w każdej chwili może odłożyć słuchawkę, lecz mimo to naciskałem. Aż wreszcie zaczęła mówić. Długo. Najwyraźniej poczuła ulgę - jakby kamień spadł jej z serca. Początkowo nawet nie do końca docierało do mnie to, co mówi; po prostu siedziałem i słuchałem. Nie chciałem jej przerywać, ponieważ znów mogłaby się zaciąć. Wyglądało, jakby układała łamigłówkę ze słów. Musiałem więc uważnie przyglądać się każdemu elementowi, jaki mi podsuwała. Wtem, całkiem znienacka, wybuchła: - To on zwalił na mnie winę. - Zaraz jednak zamilkła. Musiała zdać sobie sprawę, że posunęła się za daleko. Zwalił winę! Nie powiedziała „oskarżył". Nie powiedziała „zaniedbanie". Nie powiedziała, że „nie miała pojęcia, co robi". Powiedziała po prostu „zwalił na mnie winę" - po czym umilkła, rozłączyła się, i na tym koniec. Niczego więcej nie udało mi się z niej wyciągnąć. Oddzwoniłem do Briana. Opowiedziałem o dziwnej rozmowie, jaką przed chwilą przeprowadziłem. Nawet wówczas, gdy z nim rozmawiałem, nie przestawałem układać sobie w głowie wszystkiego, co mi 46 powiedziała. Nie byłem w stanie tego przetrawić. Brian też chyba nie miał pojęcia, co z tą wiedzą zrobić. Złożenie układanki zajęło mi cały dzień. Wreszcie - jakby ktoś nagle zapalił światło. Zwalić winę? Chwileczkę, pomyślałem. Zwalać winę. Słowa zaczęły kłębić mi się w głowie. Pomyślałem sobie, że jeśli kogoś się o coś obwinia, to przecież musi być jakieś oskarżenie. Poszedłem krok dalej. Jeśli przeciwko komuś wysuwa się oskarżenia, musi to być przecież gdzieś publicznie odnotowane. Jeśli więc matka nawet coś ukrywała, to nie znaczy wcale, że nie dałoby się dojść prawdy. Musiał istnieć szereg źródeł, z których dałoby się zaczerpnąć stosowne informacje - gazety, nakazy aresztowania, akta sądowe. O co oskarżono moich rodziców? Muszę się tego dowiedzieć. Od tego też zacząłem. I wtedy wrota się otwarły. Las, okalający nasz teren, byt ziemią zakazaną. Ojciec robił wszystko, żebyśmy się bali tego miejsca i dlatego nigdy nie chcieliśmy tam chodzić. Ostrzegał nas przed dzikimi niedźwiedziami, które mogłyby nas zjeść - kosteczka po kosteczce. Nakazywał nam szczególną ostrożność, ponieważ w lasku mogły kręcić się okrutne lwy górskie. Ojciec wpoił w nas taki lęk, że pomysł opuszczenia podwórza wydawał się czymś strasznym. Tak naprawdę jednak baliśmy się nie górskich lwów, lecz jego. Choć w ciągu dnia nigdy nie było go w domu i nie był w stanie sprawdzać, co robimy, byliśmy jednak przekonani, że zawsze wszystko jakoś wykryje i zbije nas za brak posłuszeństwa, tak że zapamiętamy to na całe życie. By się upewnić, że rozumiem zakaz, bił mnie, zanim jeszcze zrobiłem krok w stronę podwórka. Tak jakby lepiej ode mnie wiedział, co mi chodzi po głowie. A jednak toczyłem z nim swoją cichą wojnę - mimo wszystko chodziłem do lasu, na ziemię zakazaną. Gdy pierwszy raz odważyłem się na ten śmiały krok i wszedłem między drzewa, miałem sześć lat. Czułem się tak, jakbym stał na skraju wielkiej przepaści i patrzył w ciemność na dole, nie mogąc dostrzec dna. Nie stał tam żaden płot, żaden mur, nic - po prostu linia drzew, 48 wyznaczająca skraj lasu. Nie miałem pojęcia, co mnie za nią może spotkać. Wcale nie byłem do końca pewny, czy aby rzeczywiście nie będą to górskie lwy lub czarne niedźwiedzie. Las tym silniej przyzywał, im mniej wiedziałem, czego mam tam szukać. Zacząłem więc ostrożnie i wszedłem tylko kawałek w głąb, żeby poczuć, że znalazłem się w miejscu, w którym nie wolno mi przebywać. To tak, jakbym wystawi! jedną nogę z więzienia. Czekałem, dopóki nie przekonałem się, że jestem całkowicie sam. Musiałem uważać, żeby nikt nie zobaczył, jak wychodzę z podwórka, ponieważ któreś z rodzeństwa mogłoby na mnie donieść. Jednak wszyscy siedzieli na pagórku, skąd raczej nie mogli mnie widzieć. Ojciec był w pracy. Teraz - pomyślałem - muszę to zrobić. Bałem się, lecz gdy tylko przekroczyłem wyimaginowany mur, poczułem, że wszystko jest w porządku. Nie było żadnych górskich lwów, które chciałyby mnie zaatakować. Stwierdziłem, że zrobiłem już pierwszy krok i że z podwórka nikt mnie nie widzi. Poczułem moc, zapach i rześki powiew wolności - i to zanim jeszcze na dobre wszedłem między drzewa. Na samym początku, za każdym razem rozglądałem się wokół, rozważając, jak daleko mogę się posunąć. Zajęło mi to bardzo dużo czasu. Pewnego dnia minąłem cztery czy pięć drzew, ostrożnie znacząc ślad. Może jutro przejdę do końca. Każdego kolejnego dnia pokonywałem dalszych sześć czy osiem drzew - aż wreszcie minąłem je wszystkie. Boże - te jagody! Z trudem mogłem uwierzyć! Smakowały tak wybornie - a ja mogłem jeść do woli. Prze- 49 cięż można tu przychodzić codziennie i najadać się do syta. Było to zdumiewające odkrycie. Palce zrobiły mi się niebieskie. Wśród drzew było pełno innych jadalnych roślin na wyciągnięcie ręki - ziemniaki, gorczyca, gruszki, jagody, maliny, jeżyny; również i takie, których nie potrafiłem rozpoznać. Byłem zachwycony. Wszędzie rosło dzikie wino. Widocznie kiedyś, dawno temu, posadził je tu jakiś farmer. Mogłem napychać się do woli - ile pomieści żołądek. Samo tylko jedzenie dzikich winogron zajęło mi pół dnia. Tak długo, jak będę mógł chodzić do lasku, nigdy już nie będę głodny. Problem polegał na tym, że nie wiedziałem, co się stanie, gdy nadejdzie zima. Przebywanie na deszczu nie było jeszcze takie straszne, lecz ziąb - to co innego. Zima napawała mnie przerażeniem, ponieważ ojca mogli zwolnić z pracy, gdziekolwiek by nie pracował - jako operator spychacza czy w fabryce butów, czy jeszcze gdzieś indziej. Tak czy owak oznaczało to, że częściej będzie przebywał w pobliżu, a na dworze będzie zbyt zimno, żebym mógł schronić się w jedynej kryjówce, jaką miałem. W północnej części lasu rosły krzewy jagód. Latem było to moje ulubione miejsce. W czasie, gdy jeszcze dojrzewały, chodziłem do części południowej, żeby pokrzepiać się gruszkami. Od części zachodniej trzymałem się z daleka, gdyż zaraz za nią stały zabudowania, a ja bałem się, żeby ktoś mnie nie zauważył. Gdybym został rozpoznany jako jedno z dzieci Theodorów, miałbym sporo kłopotów. Gdy tylko słyszałem, że ktoś się zbliża, natychmiast się kryłem. Nikt nigdy mnie nie znalazł. Potrafiłem chować się niczym jeleń. Miałem zwyczaj rozmawiania z drzewami. Wyobrażałem sobie, że są moimi przyjaciółmi. Pytałem je, co 50 słychać w szkole, co dziś jadły. Czasami karałem je za to, że nie zamykały za mną bramy, gdy wracałem do domu. Naprawdę przywiązałem się do większości z nich. Gdy jednak słońce zaczynało chylić się ku ziemi, wiedziałem, że pora do domu. Robiło mi się smutno, lecz wiedziałem, że wrócę tu jutro lub pojutrze. Drzewa nigdy mnie nie raniły, nie wyzywały, dzięki nim nie głodowałem. Tworzyły coś w rodzaju bezpiecznego miejsca - świątynię, w której ojciec nigdy nie mógł mnie skrzywdzić. Wśród drzew mogłem być, kim tylko chciałem. Czasami udawałem Indianina lub Tarzana. Zaczynałem biegać między nimi tak szybko, że nie dogoniłby mnie nawet zając. Skakałem przez obalone pniaki i przedzierałem się przez gęste, kłujące krzewy o ostrych, jak kolczasta dzika róża gałązkach. Byłem w tym tak dobry, że potrafiłem przeskakiwać przez nie, nie kalecząc się. Wspaniale było kłaść się na ziemi i patrzeć na niebo poprzez gałęzie drzew. Nauczyłem się poddawać spokojowi - jak latawiec, unoszący się w powietrzu, jego prądom. Z początku bałem się, lecz pragnienie wolności było tak silne, że strach stal się czymś drugorzędnym. Jakby na świecie nie było nic innego. Nawet wtedy, gdy opuszczałem lasek, zabierałem ten spokój ze sobą. Gdziekolwiek szedłem, zabierałem ze sobą niebo, prześwitujące przez gałęzie drzew. Potrafiłbym przetrwać w lesie bez niczyjej pomocy. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, lecz drzewa udzieliły mi ważnej lekcji. Testowały mnie, dając mi szansę przekonania się, czy poradziłbym sobie, gdybym zechciał zaryzykować i oznajmić ojcu, że jestem wolny. lesie batem się tylko, żeby nie usnąć. Batem się zdrzemnąć, ponieważ nie chciałem zaspać i spóźnić się do domu przed powrotem ojca. Jednak pewnego dnia stało się. Gdy się obudziłem, nie było już widać słońca, a światło, gasnące między drzewami, oznajmiało, że jest już prawie piąta po południu. Pobiegłem. Potykałem się o korzenie, wstawałem i biegłem dalej. Brakowało mi tchu, zatykało dech w piersiach, lecz nie zatrzymywałem się. Myślałem tylko o tym, co się stanie, jeśli ojciec mnie przyłapie. W miarę jak zbliżałem się do domu, słyszałem głosy rodzeństwa, siedzącego na pagórku. Słysząc ich, wystraszyłem się. Prześlizgnąłem się na skraj wzgórza, gdzie nie mogli mnie zobaczyć, a skąd ja dobrze ich widziałem. Przez chwilę czułem się jak więzień, który wyrwał się na wolność i spogląda na innych więźniów, którzy tkwią za kratkami. Myśl, że muszę wejść z powrotem do środka i że znów będę uwięziony, doprowadzała mnie do szału. Tamtego wieczoru ojciec, gdy tylko wysiadł z samochodu, podchodził do każdego z nas i pytał, kto dziś wychodził z podwórka? Wystarczyło mu jedno spojrzenie na mnie. Jego oczy mówiły - przejrzałem cię. Wiedział, że oddaliłem się od domu, lecz miał zamiar pobawić się W 52 ? ze mną w kotka i myszkę. Złapał jednego z braci, chwycił go za włosy i spytał, który to z nas tego dnia wychodził z podwórza. - To on, to on - odpowiedział brat, wskazując na mnie. Tak więc od tej pory swoje wyprawy do lasu musiałem trzymać w tajemnicy. To było warunkiem przetrwania. Niekiedy ojciec stosował inną sztuczkę. Udawał wobec któregoś z nas, że jest miły. Mówił wtedy do Johna lub Michaela: - Wiesz, dobry z ciebie dzieciak. Jeden z najlepszych, jakie mam. - Podpuszczał go, mówiąc, że jeśli się przyzna, to minie go lanie. - Powiedz mi prawdę, a dam ci spokój - mówił. Zwykle to wystarczało. Dziecko miękło i zwierzało się: - Tato, wiesz co? - I zaraz dostarczało mu informacji, nawet bez pytania, po to tylko, żeby mu się przypodobać. Takie zabieganie o przychylność było zwykłą głupotą. Ojca nijak nie dawało się zadowolić - chyba że donosi-cielstwem. Nie można było przyjść do domu i powiedzieć: - Patrz, tato, dostałem dziś piątkę z wypracowania. - Albo - Popatrz, przekopałem cały ogród. - To nie było ważne. Tylko lizusostwo. Nienawidziłem nawet samej myśli o skarżeniu - o tym, czym było i o tym, że coś się przez nie osiągało. Często bywałem bity, bo ktoś na mnie skarżył; pamiętam, jak się wtedy czułem. Nigdy bym nikogo nie skrzywdził tylko po to, żeby przypodobać się ojcu. Rozumiałem jednak, że ta gra jest bardzo skuteczna. Spowodowanie, żeby ojciec powiedział ci, że jesteś jednym z jego ulubieńców, było czymś najlepszym pod słońcem. Z tą chwilą zostawałeś wyróżniony, otrzymywałeś wspaniały prezent. - Jesteś moim ulubieńcem, chłopcze - to były najbardziej upragnione słowa płynące z jego ust. Potrzebowaliśmy czegokolwiek, 53 jego miłości i aprobaty, a to byt jedyny sposób, by to osiągnąć. Wszyscy wierzyliśmy, że jest surowym ojcem - lecz nie nikczemnikiem, nie potworem. Gdy któreś z nas doniosło na drugie, stawało się od razu nie tylko kimś, kto nie był bity, lecz kimś, kto siadał na specjalnym krześle i mógł się przyglądać jak bici są inni. Każdy pragnął choć przez moment czuć się wyróżniony - czy może wręcz kochany - a wszyscy byli tak zdesperowani, żeby nie dostawać lania, że nikt nie przejmował się, że baty dostaje któreś z rodzeństwa. Zresztą taki skarżypyta też był w końcu bity - jak nie dziś, to jutro. Ojciec musiał wiedzieć wszystko. Zakładał, że i tak prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw. Cała rzecz w tym, że jeśli nie powiedziałeś mu o czymś, co wiesz, a o czym i tak się dowiadywał, byłeś karany. W efekcie, nie ufaliśmy sobie. Nie miałem więc wtedy w rodzinie nikogo, na czyją przyzwoitość mógłbym liczyć. Bardzo długo nie potrafiłem zrozumieć, czemu pozostali bez przerwy na mnie donosili. Ja sam przecież nigdy tego nie robiłem. Przez jakiś czas próbowałem ich nawet tego oduczyć. - Jeśli już jedziemy na jednym wózku -mówiłem - to wszyscy musimy się bronić przed niedolą i cierpieniem. - Nic to jednak nie dawało. Zawsze górę bral strach oraz potrzeba zdobycia uznania i aprobaty. Ojciec był pępkiem świata. Był najpotężniejszym człowiekiem we wszechświecie, my wszyscy zaś - nawet ja - straszliwie pragnęliśmy miłości. Nieważne, co robił. Przenikało nas marzenie, iż musi przecież być jakiś sposób, żeby zaczął nam ją okazywać. Jednak nikt z nas nie wiedział jaki. To on zwalił na mnie winę. Po tamtej dziwnej rozmowie z matką rozpocząłem gorączkowe poszukiwania. Chciałem się dowiedzieć, co też nam się przytrafiło, gdy byliśmy dziećmi, i bytem zdecydowany zgłębić sprawę. Mieszkałem w Atkinson, w południowym Massachusetts. Było to blisko miejsca, w którym dorastałem i gdzie dotąd mieszkała większość mojej rodziny. Przypuszczałem więc, że nie będę musiał jeździć zbyt daleko, żeby odszukać jakieś urzędowe dokumenty na nasz temat. Uznałem, że najlepszym miejscem, od którego powinienem zacząć, będzie biblioteka publiczna w Lawrence, mieście odległym o pół godziny jazdy samochodem. Przyjechałem na pół godziny przed otwarciem. Siedziałem w swojej ciężarówce, sącząc mrożoną kawę i czekając, aż otworzą się drzwi. Czułem się jak prywatny detektyw z filmu, węszący za podejrzanym. Jednocześnie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, że w związku z tym, co robię, grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Adrenalina we mnie aż buzowała. Byłem tak podenerwowany, że nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wydawało mi się, że zegar na tablicy rozdzielczej utknął w miejscu na kwadrans przed dziewiątą. Wpatrywałem się w drzwi, każąc im się otworzyć. Gdy się to w końcu stało, zastygłem. Zdałem sobie sprawę, że jeśli już zacznę - nie będzie odwrotu. 55 Zbliżyłem się powoli do wejścia, zdenerwowany i wystraszony, jakbym miał odkryć coś niezwykłego. Nie mogłem powiedzieć dokładnie co, lecz czułem, że chyba wiem. Podszedłem do biurka i powiedziałem bibliotekarce, że chciałbym przejrzeć roczniki wszystkich miejscowych gazet, poczynając od roku 1958 - roku moich urodzin -do 1962 roku. Przypuszczałem, iż sprawa musiała mieć miejsce w tym właśnie czasie - gdy byłem zbyt mały, żeby w ogóle mieć pojęcie, że coś się dzieje. Cały dzień spędziłem przed ekranem komputera, przekopując się przez kopie gazet wydanych w tamtych latach. Po pewnym czasie ledwo widziałem na oczy i z trudem odczytywałem litery. Przez cały czas w głowie pobrzmiewały mi echem słowa to on zwalił na mnie winę. Zwalił na mnie winę. Byłem zdeterminowany. Wiedziałem, że musi to coś oznaczać. W końcu to małe miasto. Nie Boston czy Nowy Jork, gdzie ludzi aresztuje się co chwila. Każde zatrzymanie w Methuen musiało być wydarzeniem. A zatem musiało zostać odnotowane gdzieś w archiwach. Pod koniec dnia byłem kompletnie rozbity. Nie znalazłem najmniejszej wzmianki o żadnym procesie. Bibliotekę już zamykano, poproszono więc, bym wyszedł. Postanowiłem jednak, że wrócę tu jutro i będę szukał dalej. Jeśli to nic nie da - przyjdę pojutrze. Prędzej czy później znajdę wreszcie to, czego szukam. Nasi rodzice nie byli wykształceni. Nigdy też nie rozmawiali z nami o nauce. Jakby to było dla nich mało ważne. Wielkim zaskoczeniem było więc dla mnie, sześciolatka, ich oświadczenie, że posyłają mnie do szkoły. Byłem podekscytowany - ale i wystraszony. Nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Zapisano mnie do szkoły w Pleasant Valley. By tam dotrzeć, musiałem zejść w dół do drogi, a następnie minąć kilka budynków wzdłuż ulicy, która biegła przez całe Methuen. Od końca drogi był to niecały kilometr, lecz pierwszego dnia miałem wrażenie, że przeszedłem chyba ze sto kilometrów, już sama okazja do przemaszerowania przez całą drogę do szkoły była dla mnie czymś nowym. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać i byłem zbyt zdenerwowany, żeby cieszyć się z możliwości przebywania poza domem. Od tego dnia - i przez następne lata - wszystko co wiedziałem o świecie, nie wykraczało poza ramy tej marszruty. Inne dzieci z sąsiedztwa chodziły tą samą trasą. Kilkoro z nich znałem. Czasami spotykałem je podczas moich wypraw do lasu. Pochodziły z licznej rodziny, która mieszkała w wynajmowanym domu po przeciwnej stronie naszej ziemi. Dom był niewidoczny, zasłaniały go bowiem drzewa przy drodze. Ojciec tych dzieci był stola- 57 rzem. Nie miałem pojęcia, ile ich tam było, lecz nawet jako dziecko orientowałem się, że najwyraźniej byli równie biedni jak my. Istniała jednak między nami duża różnica. Tak jak i my nosili nieco zdarte ubrania, lecz wyraźnie było widać, że ich rodzice zadawali sobie wiele trudu, by wyglądały przyzwoicie. Zapewne nie mieli wiele więcej pieniędzy od nas, jednak dzieci wyglądały na bardzo szczęśliwe. Zastanawiałem się, czy ich ojciec też je bije. Najbardziej jednak zdumiał mnie widok dzieci, których nigdy przedtem nie znałem. O ileż lepiej były ubrane. Niektóre miały rzeczy dobrane pod kolor - na przykład skarpetki i koszulki. Niektóre dziewczęta nosiły kolczyki i bransoletki. Co więcej, dzieci te były czyste i nie miały tak potarganych czy skołtunionych włosów jak my. U nas nigdy ich się nie szczotkowało - nie było zresztą takiej potrzeby. Ojciec zwykł był strzyc nas krótko na jeża za pomocą narzędzia przypominającego sekator. Gdy raz mi odrosły - nie miałem czym ich rozczesać. Musiałem radzić sobie, korzystając z końskiego zgrzebła. Ojciec w oczywisty sposób bardziej dbał o końską sierść niż o nasze włosy. Sam miał własny grzebień, który nosił w tylnej kieszeni spodni. (Zresztą nigdy nie używał go do czesania. Czasami, gdy nas bił, wyciągał go i wbijał nam w głowę. Sporo grzebieni połamał w ten właśnie sposób.) Gdy przyrównywałem tamte dzieci do siebie - do swoich brudnych, poszarpanych ubrań, do szarej, papierowej torby z kanapką z keczupem w środku - wydawały mi się osobami z wyższych sfer. My byliśmy biednymi, brudnymi dzieciakami, mieszkającymi na pagórku w lesie. Wniosek nasuwał się tylko jeden - one wszystkie musiały być milionerami. Latem, przez pół dnia chodziliśmy na golasa. Nasze ubrania leżały w łazience, zwalone na wielki stos -metr na metr - cuchnąc od nagromadzonego w nich brudu, piachu i resztek jedzenia; były też mocno przetarte przez lata donaszania, ciągłych zabaw i byle jakiego cerowania. Niejednokrotnie widziałem kłębiące się w tej stercie robactwo. Przed nadejściem roku szkolnego ojciec zbierał to wszystko, wkładał do tuzina plastikowych worków i jechał z matką do publicznej pralni. Zabierał jej też do towarzystwa kogoś ze starszego rodzeństwa - zwykle Su-san lub Josepha. Nie chodziło jednak o pomoc. Mieli jej pilnować i uważać, żeby nigdzie nie chodziła. Nigdy nie brałem udziału w tych wyprawach do pralni, wyobrażałem sobie jednak wyraz twarzy innych klientów przy automatach, gdy matka wywalała na wierzch, jedne po drugich, porwane, brudne i obsikane spodenki. Było tego tyle, że musiała zajmować cały rząd pralek. Jednak tak je przeładowywała, że nawet po praniu rzeczy nigdy nie były należycie czyste. Po przywiezieniu do domu też cuchnęły - choć już nie tak bardzo. Inaczej miała się rzecz z rzeczami ojca. Każdego dnia matka prała je do białości. Sprawdzała, czy koszule i skarpetki są czyste, suchutkie i starannie wyprasowane. 5Q Nigdy nie pozwalała, żeby gromadziły się na stosie - jak nasze. Pierwszego dnia szkoły, wcześnie rano, wszyscy zbieraliśmy się wokół niej, czekając aż wydzieli nam ubrania. - John, tu masz koszulkę dla siebie, Joseph, tu masz spodnie. Nie pasują? Trudno, musisz sobie poradzić... - Gdy już dostaliśmy swoje przydziały ubrań szkolnych, musieliśmy w nich chodzić aż do następnego wielkiego prania - a to mogło być i za tydzień, a jeśli ojcu nie chciało się kłopotać - i za dwa. Musieliśmy więc wtedy grzebać w stercie rzeczy i wymieniać jedne brudne ubrania na inne. Zazwyczaj nosiłem bawełnianą koszulę, zapinaną pod szyję, i spodnie, obcięte tuż nad kolanami. Były to „powodziówki" - obrębione tak wysoko, że można było przejść przez rzekę, nie mocząc ich. Dzieci w szkole wyśmiewały się ze mnie. - Hej, Theodore - wykrzykiwały - czekasz na powódź? Jakże czułem się upokorzony. Gdy robiło się chłodniej, matka dawała mi swetry z dziurami na łokciach i rękawami zbyt krótkimi, żeby wcisnąć w nie ręce i je ogrzać. Gdy robiło się już naprawdę zimno, nosiliśmy różne płaszczyki, pochodzące ze zbiórek dobroczynnych czy z Armii Zbawienia. Pamiętam, jak chodziłem do szkoły w starym, dziewczęcym wełnianym płaszczu z czarnymi guzikami i podwijanym kołnierzem. Z butami też nie było lepiej. Chodziłem w używanych, plastikowych trepach, bez skarpetek lub w jednej skarpetce krótszej, drugiej zaś dłuższej; czasami wciskałem się w skarpetki, które z trudem dawały się naciągnąć na nogę. Rzadko kiedy były do pary. Zimą nogi marzły mi nawet wtedy, gdy siedziałem w klasie. Buty były szcze- 60 golną obsesją ojca. Nikt nie miał prawa chodzić w nich po domu. Musieliśmy je ustawiać pod sznurek w przedsionku, a jeśli nie stały idealnie równo, wpadał w szał. Ojciec kupował nam kapelusze, które były na nas za duże. Gdy dawał nam kapelusz mówił: - Jeśli go zdejmiesz przed wejściem do szkoły, dowiem się o tym. - Wierzyłem mu, jak we wszystko, co mówił, jednakże zwykle zdejmowałem zarówno kapelusz, jak i dziewczęcy płaszczyk - i chowałem w lesie. Zabierałem to wszystko w drodze powrotnej do domu. Pewnego dnia jeden z moich braci doniósł o tym ojcu i dostałem lanie. Uznałem, że wiedział o wszystkim, co robię; miał swoich szpiegów. Zacząłem więc nosić i kapelusz, i płaszcz. Zwłaszcza kapelusze - te były obowiązkowe. To jeszcze bardziej pogorszyło naszą sytuację w szkole. Ojciec wiedział, że ich nienawidzimy. Wiedział też, że dzieci się z nas śmieją. W szkolnej szatni widywałem futrzane kurtki z kapturem. Widziałem jak „bogate" dzieci chowały do kieszeni ciepłe rękawiczki. Tak długo, dopóki na ulicach leżał śnieg, widziałem w szatni pod wieszakami na ubrania rząd wysokich, ciepłych butów. Wszystkie - jakże piękne - fascynowały mnie. Widząc, jak dobrze ubrane są te dzieci, myślałem sobie - czemu one? Czemu ja muszę nosić stare, śmierdzące ubrania i używane buty? Gdy byłem sam, udawałem, że nic się nie dzieje, gdy jednak patrzyłem na innych, czułem się zakłopotany. I nie wiedziałem, kto tu zwariował - oni czy moi rodzice. Co więcej, myślałem, że sam oszaleję - czułem przecież, że nie jestem w stanie zmienić mojej sytuacji. Szkoła w Pleasant Valley mieściła się w szaroburym dwupiętrowym budynku. Pierwszego dnia czułem się znakomicie, ponieważ szedłem razem z rodzeństwem. Gdy jednak znalazłem się na szkolnym dziedzińcu, ogarnęło mnie przerażenie, nie wiedziałem bowiem, czego mam się spodziewać. Wydawało mi się, że wszyscy pozostali pierwszoklasiści znają się. Czułem się więc całkowicie osamotniony. Chciałem wracać do domu i usiąść na pagórku lub pójść do lasu. Susan, moja starsza siostra, przykazała mi, żebym zaraz po szkole czekał przy wejściu, by razem wrócić do domu. Pierwszego dnia nie miałem żadnej okazji o cokolwiek zapytać, gdyż za bramą bracia zostawili mnie samego i natychmiast zniknęli w tłumie. Poszedłem za nauczycielką i grupą najmłodszych dzieci - najpierw do środka, a potem długim korytarzem po wypastowanej, lśniącej podłodze. Weszliśmy na górę, do klasy. Nie miałem zielonego pojęcia, co jeszcze jest w szkole. Nie wiedziałem, gdzie są inne klasy, dokąd poszli moi bracia i siostry. Lecz choć byłem nieco wystraszony, jednocześnie czułem się podekscytowany obecnością innych dzieci i przebywaniem w tym ogromnym szkolnym budynku. Był to dla mnie nowy świat. 62 Klasa mieściła się w dużej, jasnej sali, z oknami zabezpieczonymi drucianą siatką. Sufit był bardzo wysoki - nigdy takiego nie widziałem. Było to coś zupełnie przeciwnego do tego, co znałem. W naszym domu sufity były niskie, pokoje ciemne, a okna małe i zazwyczaj zasłonięte. Na dodatek w odróżnieniu od tych lśniących tu podłóg, nasze wyłożone były drewnopodobną wykładziną. Kwadratowe, drewniane ławki miały metalowe nóżki. Za pomocą zaczepów były przymocowane do tych z przodu i tych z tyłu. Nauczycielka, pani Cole, kazała mi usiąść w drugim rzędzie, w drugiej ławce od lewej. Nie wyjaśniła, czemu akurat tam, zapewne chciała mieć mnie na oku. Po jednym krótkim spojrzeniu najwyraźniej uznała, że jestem niegrzecznym dzieckiem. Za mną były cztery. Dzieci mogły mi się przyglądać, ja zaś im nie (mimo że się wierciłem, co nie było takie łatwe). Strasznie mnie to męczyło. Słyszałem, jak szepczą, a nie słysząc o czym mówią, byłem przekonany, że rozmawiają właśnie o mnie. Miałem też poczucie, że to, co mówią, wcale nie jest pochlebne, jedyną korzyścią z siedzenia na tym miejscu było to, że mogłem wyglądać przez okno i obserwować, co się dzieje na dziedzińcu. Za każdym razem jednak, gdy odwracałem oczy, nauczycielka przyłapywała mnie na tym i kazała patrzeć przed siebie. Pani Cole siedziała na środku przy ogromnym drewnianym biurku. Włosy miała spięte na czubku głowy. Ciągle się na nią gapiłem. Nie zwykłem dotąd oglądać ufryzowanych kobiet. Tuż za nią wisiała tablica z wypisanymi wielkimi literami i słowami. Widywałem różne znaki na terenie naszej posiadłości oraz na ulicach, a także litery na opakowaniach żywności w domu, lecz nie wiedziałem, 63 czym one są. W domu nie mieliśmy ani ołówków, ani papieru. Nikt u nas nigdy nic nie pisał. Może zdarzało się to niekiedy ojcu, w sprawach związanych z pracą - lecz nigdy go przy tym nie widziałem. 1 oczywiście, nikt nigdy, niczego nie czytał. Pani Cole wstała zza biurka i przeszła po klasie, rozdając ołówki, gumki i arkusze papieru w linie. Spodobało mi się to. Nikt nigdy mi nic nie dawał. Rodzice nie kupowali nam żadnych zabawek, tak że ołówek i papier to było dla mnie coś wspaniałego - choć nie wiedziałem, co się z tym robi. Nauczycielka wróciła do tablicy i zaczęła pokazywać poszczególne litery, podając ich nazwy i każąc nam je powtarzać. Nie wiedziałem, po co to wszystko i czego ode mnie chce. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czym jest czytanie, i żadnego pomysłu, czym jest pisanie. Nigdy nie przypuszczałem, że sam mógłbym pisać. Odkryłem, że łazienka jest w piwnicy, dwa piętra w dół po skrzypiących drewnianych schodach. Kiedy zebrało mi się na pójście tam, zrobiłem to niemal w tajemnicy. Skradałem się, żeby nie było słychać choćby szmeru. Nie chciałem, żeby ktoś mnie zauważył. Postarałem się zejść wtedy, kiedy w pobliżu nie było żadnego dziecka. Uznałem, że jeśli będę cicho i nikt mnie nie zauważy, to nic złego się nie zdarzy. Nigdy nie byłem w łazience wyposażonej w kompletną instalację wodną i toaletę ze spłuczką. Było to dla mnie jak film science-fiction. Ta zapewne zwyczajna łazienka, jej wielkość, rury pod sufitem, czyste, białe muszle i ściany, pokryte szaro-zielonymi kafelkami sprawiły, że wszystko wydało mi się nie z tej ziemi. Poczynając od sedesów do zamykanych kabin i szeregu białych porcelanowych umywalek - wszystko było nie- 64 skazitelnie czyste i lśniące. Najwspanialszą rzeczą w łazience był zapach środków dezynfekcyjnych, które spłukiwały sedesy. W domu, jeśli toaleta działała (a zwykle była zepsuta) i tak nigdy nie starczało wody, żeby ją opłukiwać chociażby co dwa lub trzy dni. Przez kilka pierwszych tygodni miałem nieco kłopotów ze zrozumieniem, co pani Cole próbowała nam tłumaczyć. Nie miałem zielonego pojęcia, czego ode mnie chce. Wiedziałem, że mam się czegoś uczyć, jednak nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Stawała przy tablicy i zaczynała pisać. - Uwaga, dzieci - mówiła - chcę, żebyście robiły to, co ja. - Tablica szybko zapełniała się literami alfabetu. Rozglądałem się - to na lewo, to na prawo - i ze zdumieniem stwierdzałem, że moi koledzy pilnie kopiują te litery na swych arkuszach poliniowanego papieru. Mimo tych linii, gryzmoliłem coś, co w żadnym, choćby przybliżonym stopniu nie przypominało znaków, jakie pani Cole wypisywała na tablicy. Po kilku minutach poddawałem się i bez nadziei, że sprostam zadaniu, znów zaczynałem swoje gryzmoły. Potem pani Cole odwracała się i oznajmiała coś, co napełniało mnie przerażeniem: - Dobrze, dzieci, a teraz chciałabym zobaczyć, co zrobiłyście. Zaczynała od pierwszego rzędu. Każde dziecko z niepokojem pokazywało swój arkusz, ona zaś robiła kilka uwag i szła dalej. Opuściłem głowę, serce mi waliło. Kiedy zobaczy moją kartkę, pomyśli sobie, że jestem głupi. Jak miałem jej powiedzieć, że nigdy jeszcze w życiu nie miałem w ręku ołówka. Inne dzieci będą się ze mnie śmiały. Wreszcie podeszła. Zdjęła mi ręce z kartki i podniosła ją. - Z tym, tu, masz chyba trochę kłopotu, Wayne - rzekła, lecz bynajmniej nie nieprzyjaźnie. 65 Stanęła za mną i kazała mi wziąć ołówek do ręki. Gdy tak zrobiłem, położyła swoją dłoń na mojej i zaczęła nią wodzić - wraz z ołówkiem - by pomóc mi nakreślić duże A. Z trudem jednak mogłem skupić się na swej ręce, ponieważ gdy ją tak trzymała, czułem zapach jej perfum. Pachniała tak ładnie. Nie byłem przyzwyczajony do takich zapachów. Ona zaś stała tak blisko, niemal trzymała mnie w ramionach. Dobrze, Wayne - powiedziała, wyrywając mnie z rozmarzenia. Chcę, żebyś teraz zrobił margines - tu z prawej - i spróbował sam, tyle że teraz chciałabym, żebyś napisał małe a. - I znów, prowadzoną przez nią ręką, nagryzmoliłem jakoś małe a. Gdy przekonała się, że to już opanowałem, przeszliśmy do litery ?. ? tym sposobem nauczyła mnie pisać. Lubiłem naukę pisania - i to z kilku powodów. Po pierwsze, byłem dumny z nabycia nowej umiejętności. Po drugie, ktoś obdarzał mnie szczególną uwagą -i uczuciem - czego nigdy nie zaznałem w domu. A przecież pani Cole wcale nie była taka znów dobra. Choć ciężko nade mną pracowała, żeby nauczyć mnie czytać i pisać, to jednak najwyraźniej mnie nie lubiła. Nie lubiła żadnego z dzieci Theodore'ów. Nikt w szkole ich nie lubił - za nasz zapach i za to, jak byliśmy ubrani. Byliśmy inni niż pozostałe dzieci. Choć próba odszukania jakiegoś śladu sprawy rodzinnej w archiwach bibliotecznych skończyła się niepowodzeniem, nie zniechęcałem się. Zorientowałem się, że będzie to wymagało więcej wysiłku, niż wcześniej zakładałem. Następnego dnia wróciłem więc do biblioteki. Tym razem poprosiłem o pokazanie mi mikrofilmów gazet z lat 1962-1968. Gotów byłem spędzić tyle czasu, ile było trzeba, lecz gdy już zacząłem, przyszła mi do głowy pewna myśl. Czemuż by nie wybrać się do sądu w Lawrence i sprawdzić, czy nie mają tam jakichś informacji. Byłoby to o wiele prostsze niż przekopywanie się przez sterty gazet z ośmiu lat. W drodze do gmachu sądu nie robiłem sobie zbyt dużych nadziei. Bałem się, że mimo tego, co mówiła matka, mogę tam nic nie znaleźć. Wszedłem do budynku sądu z bijącym sercem. Biur było niewiele. Wokół kręciło się około tuzina osób, w oczekiwaniu na jakieś spotkania. Nigdzie nie dostrzegałem żadnej przyjaznej twarzy. - Dobra - pomyślałem - teraz, gdy już tu jestem, nie mogę spudłować. Odnalazłem drzwi z tabliczką KANCELARIA i wszedłem. Usiadłem i przez chwilę przyglądałem się urzędnikom, zastanawiając się, który z nich sprawia wrażenie najbardziej życzliwego i sympatycznego. Moją uwagę 67 zwróciła kobieta w średnim wieku, o miłym uśmiechu i łagodnym głosie. Palce miała poplamione atramentem i nosiła złoty wisiorek z wygrawerowaną literą G. Poczułem, że jeśli zachowam się przyjaźnie i przekonam ją, by spróbowała mnie zrozumieć, to, być może, zechce mi pomóc. Gdy spytała, o co mi chodzi, miałem przygotowaną odpowiedź. W drodze do sądu wymyśliłem, sobie całą historię. - Ja i moi bliscy mamy pewien kłopot - powiedziałem, widząc, że udało mi się zwrócić jej uwagę - i chcielibyśmy poznać prawdę o czymś, co przydarzyło się naszym rodzicom bardzo dawno temu, gdzieś w latach 1958-1962. - A o co chodzi? - Byli aresztowani. - Za co? - Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. - Wyjaśniłem, że nie mamy najmniejszej nadziei, żeby wydobyć prawdę od nich samych. Zobaczyłem w jej oczach współczucie. Po chwili wahania poleciła mi, żebym poczekał, a sama zabrała się do wertowania zakurzonych ksiąg, stojących za nią rzędami na półkach. Przypuszczałem, że zawierają akta sądowe z lat, o których była mowa. Serce waliło mi szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Przychodząc do sądu nie robiłem sobie specjalnych nadziei, lecz widok tych ksiąg pobudzał mnie stokroć silniej niż największa nawet dawka kofeiny czy alkoholu. Dobrze wiedziała, gdzie szukać. Weszła na mały stołeczek i sięgnęła po księgę z półki. Na okładce dostrzegłem daty 1960-1961. Gdy przewracała powoli strony, śliniąc za każdym razem palec, trzymała księgę w taki 68 sposób, żebym mógł do niej swobodnie zerkać, aczkolwiek bacznie śledziła, czy ktoś w pokoju nie nakryje nas na tym, co robimy. Styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec... Przerzucała kartki, przeglądając spis spraw - i nic. Pocierałem spocone dłonie o spodnie. Czułem się, jakbym wygrał los na loterii i właśnie czekam na sprawdzenie numerków. Serce zamarło mi, gdy zobaczyłem jak wzrusza ramionami. Czyżby chciała się poddać? Nie, pomyślałem, nie pozwolę na to. Musi dalej szukać. - Proszę, niech pani będzie łaskawa rzucić okiem trochę dalej. Niech pani zobaczy, czy nie ma czegoś w sierpniu. Przewróciła stronę. I było. Nagle zrobiło mi się słabo, z trudem mogłem ustać. Trzęsły mi się ręce. - Tak, jest tu - powiedziała, wyraźnie zdziwiona. Przeczytała numer sprawy z rejestru i datę - wtorek, 29 sierpnia 1961 roku. Zapisała dane na kartce papieru i podała mi. Powiedziała, że bardzo przeprasza, lecz to wszystko, co może dla mnie zrobić. Ja jednak byłem wręcz pijany ze szczęścia. Dała mi wszystko, czego było mi potrzeba. Gdy po raz pierwszy wślizgnąłem się do sypialni rodziców pod ich nieobecność, zauważyłem spodnie ojca, leżące na podłodze. Wsunąłem ręce do kieszeni i wyczułem jakieś drobniaki. Chwyciłem kilka monet. Nie zrobiłem tego rozmyślnie - był to zwykły odruch. Wziąłem kilka dziesiątek i piątek oraz kilka pojedynczych centów - tyle, żeby kupić sobie parę lizaków w sklepie ze słodyczami, który mijałem po drodze ze szkoły. Dziś, z perspektywy czasu wiem, że nie powinienem był tego zrobić. Bardzo często ludzie kradną, by zyskać jakąś cząstkę władzy nad swoim życiem. Tak uważam. Ja też potrzebowałem odzyskać nieco tej władzy, którą ukradł mi ojciec. Nie myślałem o tym, jak o kradzieży. Chciałem tylko nieco wyrównać rachunki, poczuć się więcej wart. W końcu musiałem choć trochę kontrolować to, co robię. Dla niego strata kilku zaledwie monet nic nie znaczyła, ja natomiast, gdy wziąłem je, zapragnąłem mieć ich więcej. Ojciec zawsze nosił w kieszeni spodni zwitek gotówki - setki dolarów tygodniowego zarobku. Jestem odważny czy nie? - zastanawiałem się. Pewnej nocy długo nie mogłem zasnąć, nasłuchując, czy wszyscy poszli spać. W sąsiednim pokoju słychać 70 było głosy rodziców - moją sypialnię oddzielała od nich cienka ścianka z dykty. Zwykle to matka zasypiała pierwsza. Gdy tylko zaczynała pochrapywać, ojciec ją poszturchiwał. - Ruth, przestań - mówił - chrapiesz. - Po chwili matka znów zachrapała, lecz ojciec nie dał znaku życia, co oznaczało, że i on zasnął. Słyszałem, jak sam chrapie i poświstuje przez zęby. Był to dla mnie sygnał. Zwlokłem się z łóżka i wyślizgnąłem z pokoju niczym kot. Przyczaiłem się przy drzwiach sypialni rodziców. Zobaczyłem twarz ojca. Rozejrzałem się, zakradłem do środka. Nie mógłbym tego zrobić, gdyby leżał z twarzą zwróconą ku mnie - nawet z zamkniętymi oczami. Wystarczyło przecież, że otworzyłby oczy i mnie zauważył - byłbym skończony. Jednak odwrócił głowę w drugą stronę, ja zaś przystąpiłem do dzieła. Przed pójściem spać ojciec zawsze zwijał spodnie i wpychał je pod łóżko, wiedziałem więc, gdzie szukać. Powoli wślizgnąłem się pod nie i gdy już tam zaległem, przeszukując kieszenie, usłyszałem, że coś mówi. Niemal wyskoczyłem ze skóry. Skamieniałem. Nie byłem w stanie się poruszyć. Nawet wstrzymałem oddech. Przez chwilę myślałem, że zorientował się, gdzie jestem, lecz nasłuchując, stwierdziłem, że mówi coś do matki. Ta odpowiadała jakimś pomrukiwaniem i postękiwaniem. Jak długo ma zamiar tak gadać? Zdrętwiała mi noga, gdybym jednak spróbował się poruszyć, narobiłbym hałasu; starałem się więc ignorować niewygodę. Rękę wciąż trzymałem w kieszeni spodni. Nie chciałem nawet myśleć, co by się stało, gdyby mnie nakrył. Czekałem i czekałem, a on wciąż mówił. Tym razem jednak matka nie odzywała się ani słowem. Szybko usnęła. Po 7/ chwili znów zaczęła chrapać. Wtedy, z duszą na ramieniu, postanowiłem, że jeśli już mam zrobić to, co sobie zaplanowałem, to najlepiej właśnie teraz, zanim znów się obudzi. Wiedziałem, że portfel trzyma zwykle w innej kieszeni niż drobne. Powoli, wstrzymując oddech, wyciągnąłem jakiś banknot. Jeden wystarczył. Nie chciałem więcej kusić losu. Gdy wróciłem do swego pokoju, próbowałem odczytać liczbę na banknocie, było jednak zbyt ciemno i nic nie widziałem. Wydawało mi się, że dostrzegam cyfrę 5. Piątka jest bezpieczna - pomyślałem, nie zauważy straty. Oprócz wypraw do lasu, był to największy wyczyn, jakiego dokonałem przeciwko ojcu. Udowodniłem sam sobie, że jestem w stanie pokonać go na jego własnym polu. Dokonałem tego pod jego własnym łóżkiem, gdy spał. Dowiodłem więc, że wcale nie jest taki wszechmocny, za jakiego chciał uchodzić. Byłem z siebie niezwykle zadowolony - przynajmniej do rana, gdy wstałem i zobaczyłem zdobycz. Sięgnąłem do biurka i obejrzałem mój łup. Nie mogłem uwierzyć. To nie było pięć - to było pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt. Przestraszyłem się i zdenerwowałem - lecz jednocześnie byłem obłędnie szczęśliwy. Szybko schowałem banknot z powrotem, wiedząc że jutro znajdę lepsze miejsce na kryjówkę. Wtem usłyszałem, jak otwierają się drzwi i wchodzi ojciec. Nie zajęło mu to więcej niż godzinę. Musiał odkryć, że ta pięćdziesiątka zginęła przed jego wyjściem do pracy. I wiedział, kto ją wziął. Przyszedł prosto do mnie - i zbił. Nie chciałem jednak ustąpić. Nie mogłem się przyznać, a tym bardziej mu jej oddać. Po prostu odmó- 72 wiłem odpowiedzi. Naciskał przez kilka godzin. - Gdzie to jest - pytał. - Co zrobiłeś z moimi pieniędzmi? - Szukał wszędzie, lecz nie mógł znaleźć. Trząsłem się, lecz próbowałem nie dać nic poznać po sobie. Nie chciałem tanio sprzedać swojej skóry. Potem zmienił taktykę. - Słuchaj, oddaj po prostu te pieniądze, a ja zostawię cię w spokoju. Będę cię jednak codziennie tak dusił, że ta pięćdziesiątka w końcu się znajdzie. - I dotrzymał słowa. Pozwalałem mu bić się przez długi czas. Wiedziałem, że jeśli dam się tak bić, to wydam mu wiele różnych sekretów. Chciałem jednak, żeby sam przekonał się, jak długo trzeba mnie katować, żeby to odniosło skutek. Ciągnęło się to diabelnie długo. Potem zaproponował inne wyjście. - Może gdzieś je podziałem - mówił - musiałem je gdzieś zapodziać. Gdy znajdę, dam ci spokój. - Innymi słowy zasiał w mojej głowie ziarno pomysłu. Miałem niby udać, że znalazłem gdzieś przypadkiem tę pięćdziesiątkę i że mu ją zwracam. Cóż - dałem się złapać na haczyk. Wiedziałem, że posunąłem się za daleko. Jakże chciałem, żeby to była tylko piątka. Kilka godzin później zwróciłem mu pieniądze. Lecz nie powiedział wtedy - dobra, oddałeś, zapomnijmy o tym. Nie, zbił mnie, jeszcze mocniej niż za pierwszym razem. Nigdy nie zwykł dotrzymywać słowa. Tym razem jednak, choć dostałem tęgie lanie, czułem, że wygrałem - przynajmniej odrobinę. Rzuciłem mu wyzwanie - i dobrze się z tym poczułem. Było to takie samo uczucie jak podczas wyjścia do lasu. Za wszelką cenę chciałem wywalczyć sobie choć trochę wolności i - choć byłem tylko małym dzieckiem -gotów byłem wiele zaryzykować, byle to osiągnąć. Znałem już datę rozprawy sądowej moich rodziców. Wróciłem do biblioteki. Czułem, że jestem na tropie odpowiedzi, których szukałem, i że jeśli się nie pospieszę - stracę ten ślad. Poprosiłem o mikrofilm „Lawrence Eagle-Tribune" z 1961 roku. Gdy jednak na ekranie czytnika pojawił się numer styczniowy - zawahałem się. Wziąłem głęboki oddech i, zbierając w sobie całą odwagę, przeszedłem od razu do 29 sierpnia. Było to na drugiej stronie. Nagłówek głosił: Sprawy ciąg dalszy. Nic dramatycznego. Rzuciły mi się w oczy imiona rodziców - Carl i Ruth Theodore. Wreszcie zatrzymałem się na słowach zaniedbywanie dzieci. Zaniedbywanie dzieci. To dotyczyło mnie. Czułem, jak łzy napływają mi do oczu. Nie byłem przygotowany na tak silne wzruszenia. Do tej pory wszystkiego się wypierałem. Żyłem w świecie marzeń. Wiedziałem, że miałem kiepskie życie. Wiedziałem, że czułem się stłamszony. Nie chciałem, żeby tak było. Nigdy jednak nic nie zrobiłem - nie umiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Teraz, gdy po raz pierwszy zobaczyłem w gazecie imiona własnych rodziców, dopadła mnie przeszłość -czy mi się to podobało, czy nie. Ten artykuł spowodował, że coś we mnie pękło. W gazecie był nie tylko ten 74 tekst. Były ogłoszenia, na zdjęciach widać było, jak ludzie wtedy chodzili ubrani. Tak wtedy ludzie żyli. To moja przeszłość. Patrząc na ekran czytnika, miałem wrażenie, że oglądam jakiś program w telewizji - Rodzina Theodorów. Zawsze wierzyłem, że mój ociec był silniejszy od innych. Nikt nie mógł go pokonać, nikt nie był od niego sprytniejszy. Nikt nie był w stanie dać mu rady - tak mnie wtedy uczono patrzeć na niego. Zdominował nas bez reszty, manipulował nami przez wszystkie te lata. Trudno mi więc było pojąć, iż okazał się bardzo słabym człowiekiem. I, oczywiście, wierzyłem, że matka była osobą świętą. Żeby się przekonać, że nie była to prawda, musiałem dopiero sam zobaczyć - czarno na białym - ich imiona, w artykule, w którym opowiadano, jakimi byli przestępcami i co nam robili. Dopiero teraz pojąłem, iż moi rodzice - ludzie, których idealizowałem - nie byli dobrymi ludźmi. Poczułem się zdradzony i oszukany. Wszystko było w porządku, dopóki nie poznałem prawdy, gdy jednak uzmysłowiłem sobie, co straciłem, wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić. Jeśli coś z siebie wypierasz, nie widzisz, że wszystko jest nie tak - więc jak teraz to wszystko odkręcić? Byłem niczym zombi. Jeszcze przed chwilą nic się nie działo, aż tu nagle lody puściły i okazało się, że całe moje życie do tej chwili było jednym wielkim oszustwem; jak w tej magicznej sztuczce - jakże to zwą? - hokus-pokus. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że to, co opisano w artykule, to tylko czubek góry lodowej. Nie miałem pojęcia, co pomyślą sobie bracia i siostry, gdy zapozna- 75 ją się z tym odkryciem - byłem jednak przekonany, że nie zechcą w to uwierzyć. Oni również z siebie wszystko wyparli - tak jak ja. Tylko mnie jednemu zachciało się grzebać w przeszłości. Nie miałem wątpliwości, że informacje, jakie zapewne uzyskam, mogą mnie zniszczyć. Czułem jednak, że to dochodzenie doprowadzi mnie do ozdrowienia. A być może uda mi się uzdrowić również moje rodzeństwo. Teraz, gdy miałem przed oczami artykuł prasowy, uzyskałem dane, których potrzebowałem. Miałem wrażenie, jakbym sam sobie dał obuchem w łeb. Moi rodzice byli przestępcami. Nie byłem wprost w stanie uwierzyć, że to właśnie oni. Musiałem to powiedzieć na głos. Powtarzałem te słowa i wciąż to jeszcze do mnie nie docierało. Zostali aresztowani - złamali prawo. To, co zrobili mnie i mojemu rodzeństwu, było przestępstwem. Przez te wszystkie lata miałem więc rację, już wcześniej coś podejrzewałem, lecz dopiero teraz zyskałem pewność. Gdy nieraz budziłem się w nocy, zlany potem, próbowałem składać w jedną całość to wszystko, co się przytrafiło nam wszystkim, kiedy byliśmy dziećmi. Czy ojciec rzeczywiście to zrobił! Czy rzeczywiście pewnego dnia porzucił nas bez grosza przy duszy? Nigdy nie mogłem pojąć, czemu karano mnie za to, że byłem niegrzeczny. Fatalną rzeczą było to, że nigdy naprawdę nie dopuszczałem do siebie myśli, że to oni mogli być czemukolwiek winni. Lecz byli winni. Byli winni jak diabli. I oto miałem w ręku dowód - dowód, którego zawsze szukałem, lecz którego nie spodziewałem się nigdy znaleźć. Żadną miarą nie mogłem już dłużej uciekać przed prawdą. Nie mogłem już dłużej mówić sobie, że mimo wszystko rodzice jednak mnie kochali. Nie kochali mnie. 76 Po raz pierwszy w życiu zmusiłem się do wyjścia ze skorupy i stawienia czoła prawdzie o mym dawnym życiu. Nie czułem złości. Serce mi krwawiło, czułem dojmujący ból - wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić. Chciałem pójść do biura prokuratora okręgowego i założyć przeciw nim sprawę. Nieważne, że to wszystko działo się wiele lat temu. Popełnili przestępstwo przeciwko nam, zostali aresztowani i skazani, lecz wrócili do domu i wszystko zaczęło się od nowa. To nie było tak, że zrozumieli swój błąd i wyciągnęli zeń naukę. Byli prawdziwymi przestępcami nie dlatego, że przytrafiło im się zrobić coś złego, lecz dlatego, że robili znów to samo - i to bez przerwy. Chciałem powiedzieć prokuratorowi: - Niech pan ich aresztuje. Puścił ich pan wolno, a oni znów robili swoje - a zatem to i pan ponosi częściowo winę za to, co się z nami działo. Kim był mój ojciec, że traktował nas w ten sposób? Kto dał mu prawo robić to, co robił? Wyjaśniło się więc, że byłem maltretowany. Gdy wychodziłem z gmachu sądu, czułem smutek i pustkę. A przecież powinienem być zadowolony, że moje poszukiwania się zakończyły. Czyż nie zdobyłem tego, co chciałem? Czyż nie jestem już na najlepszej drodze, by dowiedzieć się, czemu cierpiałem w dzieciństwie i czemu nadal cierpię? Teraz, gdy już miałem klucz do prawdy, nie wiedziałem, czy będę umiał z tym się uporać. Nie byłem na to przygotowany. Gdybym się dowiedział, że rodzice zostali aresztowani za napad na bank, szok byłby chyba mniejszy. Postąpiliby źle, lecz przecież - gdyby nas kochali - potrafiłbym im wybaczyć. Ale oni popełnili przestępstwo wobec nas. Właśnie to było najbardziej przerażające. Wtedy nawet nie przychodziło nam do 77 głowy, że byliśmy dręczeni. Lecz przecież zamknięto ich w więzieniu właśnie dlatego, że - w myśl prawa - maltretowali nas. Nie byłem w stanie zrozumieć, ile straciłem - ile mi odebrano przez wszystkie te lata. Lecz to był dopiero początek długiej wędrówki. Methuen bieda była czymś zwyczajnym. Była to - i jest nadal - skromna, zapyziała mieścina, w której tylko najbogatsi budowali sobie domki lub prowadzili jakieś rodzinne sklepiki. My należeliśmy do najbiedniejszych - tkwiliśmy na samym dole lokalnej drabiny społecznej. Nie przypominam sobie, bym przez wszystkie lata szkoły miał okazję przekonać się, że jest inaczej. W szkole, jeśli jesteś inny, wszyscy wytykają cię palcami. Tak już jest. Tak więc od samego początku dzieci Theodore'ów były na celowniku. Wypominano nam, że obłazi nas robactwo, i była to prawda - mieliśmy chyba wszy. Szkoła dała nam nawet specjalne mydło. To właśnie wtedy dzieci wymyśliły nazwę „zarazki Theodorów". Każdego dnia podczas apelu na dziedzińcu co bardziej agresywna dzieciarnia popychała mnie i szturchała, inni natomiast po prostu się ode mnie odsuwali. Gdy zbliżałem się, dzieci, uciekały krzycząc: „Nie zbliżać się do niego, ma kołtun". Albo zatykali nos palcami i mówili, że śmierdzę. Gdy przysuwałem się do kogoś w szeregu, ten robił w tył zwrot i odchodził na sam koniec. Co bardziej agresywne dzieci nie poprzestawały na przepychankach. Waliły mnie po karku, szturchały po W 79 ramionach lub po prostu dawały mi cios w szczękę. Próbowałem to ignorować, lecz przychodziło mi to z trudem. Udawałem, że nic mnie to nie obchodzi. W rzeczywistości dzieci wbijały mi do głowy tę samą melodyjkę, którą każdego dnia wysłuchiwałem w domu: pokurcz Wayne Theodore jest osobnikiem bezwartościowym. A ja nieodmiennie dawałem temu wiarę. Od najmłodszych lat ojciec wpajał we mnie i w moje rodzeństwo przekonanie, że jesteśmy idiotami i że niczego w życiu nie osiągniemy. Dziś, kiedy sobie to przypominam, dochodzę do wniosku, że najwyraźniej miał na myśli samego siebie. Tak czy owak, jeśli już ktoś zacznie tak o sobie myśleć, żaden cud nie zmieni tego, że przez innych - a zwłaszcza przez rówieśników - będzie traktowany jak człowiek bezwartościowy. Ojciec był przekonany, że wszyscy dokoła to diabelski pomiot, któremu nie należy dowierzać. Uczono nas, żebyśmy bali się świata - tak więc nikomu nie mówiliśmy, co się z nami dzieje. Ojciec ciągle nas kontrolował. Dlatego właśnie nie mieliśmy żadnych przyjaciół. Zresztą nikt nie chciał się z nami kolegować, a i my nie dopuszczaliśmy do komitywy nikogo z zewnątrz. To też po części tłumaczy fakt, iż przez tak wiele lat żadne z nas nigdy nie pomyślało o ucieczce. Dokąd mielibyśmy pójść? Świat, w jakim uwięził nas ojciec, był jedynym, jaki znaliśmy. Poza nim jest - jak nas przekonywał - jeszcze gorzej. Kto nam pomoże? Ludzie będą nas unikać i krzywdzić. Uwierzyliśmy, że z dwojga złego lepiej zostać. Nauczyciele też nas nie lubili. Nietrudno sobie wyobrazić, co czuje uczeń, gdy jego profesor stoi przed całą klasą i mówi do niego: - Nie przychodź jutro do szkoły w tym obrzydliwym ubraniu. - A to nam się 80 przytrafiało. Gdy przynosiliśmy do domu uwagi w dzienniczku, dostawaliśmy lanie za to, że w jakiś tam sposób wzbudziliśmy zainteresowanie naszą rodziną. A następnie ze stosu łachów w łazience dostawaliśmy na jutro inne brudne koszule i spodnie. Przez wszystkie lata w szkole, pierwszą rzeczą, jaka nas spotykała od samego rana, były wyzwiska. To pastwienie się nad nami trwało bez przerwy - zwłaszcza ze strony bandy starszych dzieci, które zawsze trzymały się razem. Nie przepuściły żadnej okazji, by nam przypomnieć, że jesteśmy wyrzutkami. Byliśmy bez przydziału. Zdarzało się, że takie zabawy odbywały się w drodze do szkoły. Gdy tylko dostrzegały któreś z nas, zatrzymywały się i wołały: - Hej, Theodory, śmierdziu-chy, na co się, do diabła, gapicie? - I tak zawsze - albo śmierdziuchy, albo smrody. Zawsze ciężko obrywaliśmy - wszyscy. Mój młodszy brat miał najgorzej - był dzieckiem bardzo biernym, nieśmiałym i zamkniętym w sobie. Uznano więc, że musi być z nim coś nie w porządku. - Michael jest psychiczny! - wykrzykiwały. Zawzięły się na niego zwłaszcza starsze dzieci, które bez przerwy wymyślały coś, co mogłoby go szczególnie zawstydzić. Lubił sobie zawsze podśpiewywać, co było powodem drwin. - Hej, Michael, co mówisz? Może zaśpiewasz nam jakąś piosenkę. Zaśpiewaj coś ładnego. - Potem łapały go i zmuszały do śpiewania. Gdy spełniał ich żądania, stały wokół i małpując go, zaśmiewały się do rozpuku. Następnego dnia wszystko zaczynało się od nowa. I te nieustanne zniewagi. Najrozmaitsze zaczepki -ciosy w pierś, w żołądek, nagle uderzenia po nerkach. Gdy się odwracaliśmy, żeby zobaczyć, skąd nadszedł 8/ atak, widzieliśmy zawsze obok siebie dwójkę, trójkę lub nawet czwórkę dzieciaków. - No i co nam zrobisz, The-odorku-śmierdziolku? Chcesz się bić, dupku? Wiedzieliśmy, że jeśli spróbujemy oddać, zostaniemy pobici. Za wszelką więc cenę trzymaliśmy się razem na uboczu. I to nie tylko dlatego, żeby prowokować starsze dzieci. Takie mieliśmy polecenie. Każdego dnia, gdy wracaliśmy ze szkoły, ojciec powtarzał nam, żebyśmy nie rozmawiali z nikim obcym, bo będzie nas to drogo kosztować. Trzymaliśmy się więc tylko ze sobą. Z racji wyglądu i zapachu byliśmy dla innych niejako „napiętnowani" - niczym bydło. Najgorsze jednak było to, że sami nie mieliśmy pojęcia dlaczego. Zaobserwowałem, że starsze dzieci bez przerwy rozmawiają. Mówiły wszystko, co im ślina przyniosła na język. Zawsze się śmiały, plotkowały, podczas gdy my byliśmy spokojni i zamknięci w sobie. Gdy przyglądałem się dziewczętom z piątych i szóstych klas w króciutkich sukienkach, zastanawiałem się, czemu na ich rękach i nogach nie ma żadnych siniaków i zadrapań. Uważałem, że wszystkie są traktowane tak samo jak my- tyle tylko, że mają więcej pieniędzy, żeby ukryć ślady. Tak właśnie myślałem. Maltretowanie nie ustaje tylko dlatego, że ktoś jest milionerem - jest elementem życia rodzinnego. Tyle tylko, że oni lepiej się maskują. Gdybyśmy byli bogaci, nosilibyśmy lepsze ubrania i jadalibyśmy lepiej, lecz i tak byłoby tak samo. Biedne czy bogate - wszystkie dzieci są bite i maltretowane. Tak na pewno musi być- myślałem. Cały czas byłem głodny. Rano przyglądałem się kolegom, którzy przychodzili do szkoły z różnokolorowymi pudełkami z drugim śniadaniem. Kładli je na półeczkach w klasowym schowku. Nie potrafiłem przestać o nich myśleć. Jakież skarby musiały być ukryte w środku? Najgorzej bywało w czasie przerwy śniadaniowej, kiedy obserwowałem, co też te milionerskie mamuśki dawały swym pociechom. Jadłem swoją kluchowatą kanapkę z keczupem lub masłem orzechowym, podczas gdy wszyscy dokoła zajadali się kiełbasą, serem, szynką i bułkami z indykiem. A ich desery! Trudno było wprost uwierzyć we wszystkie te ciasteczka i batoniki. Nie mogłem przestać myśleć o batonikach. Pewnego dnia popełniłem jakieś drobne przewinienie. Pani Cole nie puściła mnie z innymi na przerwę, lecz kazała zostać w klasie. Gdy tak siedziałem w pustej sali przy swojej ławce, zacząłem myśleć o tych wszystkich smakołykach w śniadaniowych pudełkach. Długo zmagałem się ze sobą, trzymając pokusę na wodzy - a gdybym jednak mógł się do nich dobrać, nagroda przecież byłaby wspaniała. Duża przerwa podsuwała mi jedyną okazję. Postanowiłem znów coś przeskrobać -tym razem świadomie. Zacząłem rozmawiać podczas lekcji. Pani Cole znów kazała mi zostać w klasie. Wyszła, 83 zostałem sam. Gdy wszyscy już sobie poszli, zajrzałem do schowka. Pierwsze, co zrobiłem, to pozaglądałem do pudełek. Przerwa trwała tylko pół godziny, więc nie miałem zbyt dużo czasu, żeby przebierać i wybrać sobie, co zechcę; musiałem brać co popadnie. Pierwszego dnia trafiło mi się ciastko i było to najlepsze ciastko, jakie jadłem w życiu. Przekonawszy się, że to działa, powtórzyłem swój manewr - rozmawianie podczas lekcji. Następnego dnia podebrałem więcej - czekoladowe wafelki, kruche ciasteczka, paszteciki. Nigdy nie brałem banana czy kanapki. Nie chciałem, żeby wyszło na jaw, że coś zginęło. Zresztą dzieci i tak nie wiedziały dokładnie, co mają w swych pudełkach. Trwało to kilka tygodni. W trakcie przerwy śniadaniowej było mi teraz lżej; gdy dzieci zjadały swoje kanapki z kiełbasą czy szynką, ja wspomagałem się zabranymi im deserami. Nie czułem już wstydu, gdy pochłaniałem swoje pajdy z keczupem. Pewnego ranka, gdy byłem zajęty buszowaniem w pudełkach, światło w schowku zapaliło się i zobaczyłem twarz wpatrującej się we mnie pani Cole. Przyłapała mnie. Zamiast jednak wyrzucić mnie z klasy i kazać dołączyć do dzieci na przerwie, stała za mną, zerkając na korytarz. Podeszła do mnie, dość gwałtownie odwróciła za ramię, wytrącając mi z ręki pudełko. - Wayne - rzekła surowo - Co ty tu robisz? Cóż, pewnie doskonale wiedziała, co robię. Próbowałem wymyślić jakieś usprawiedliwienie, lecz nic nie przychodziło mi do głowy. Zganiła mnie. Należało się tego spodziewać. Lecz później napisała mi uwagę, informującą rodziców o tym, co zrobiłem. Zostałem, oczywi- 84 ście, pobity przez ojca za to, że narażam go na wstyd przed światem. Przez dwa czy trzy dni po tym, jak zostałem przyłapany, dziedziniec szkolny zamienił się w pandemonium. Nauczycielka obwiniła mnie o kradzież. Dzieci szydziły z mojej biedy. - Nie masz w domu co jeść? - krzyczały. - Hej, Theodore, jak się masz biedaczku? Czemu nie wcinasz swego jedzenia? - I tak bez przerwy. Tym razem rzeczywiście miały na mnie haka - ale też zachowywały się po świńsku. Chodziłem głodny. Cały czas nie przestawałem myśleć o tym, co było w tych pudełkach. Zamykałem oczy i widziałem te batoniki, krakersy, czekoladowe wafelki. W pewnym sensie było jeszcze gorzej niż przedtem, ponieważ spróbowałem jak smakują i wiedziałem, co mi odebrano. Z kserokopią artykułu z 1961 roku o sprawie moich rodziców wróciłem do gmachu sądu okręgowego. Dostrzegłem urzędniczkę, która mi przedtem tak bardzo pomogła. Podszedłem do niej i pokazałem artykuł. Wyczułem, że powoli zaczynam zdobywać jej przychylność. Wyraźnie zainteresowała się sprawą. Miałem nadzieję, że dostarczy mi więcej informacji. I rzeczywiście - po krótkiej chwili wahania - rzekła: - Czy słyszał pan kiedykolwiek o istniejącym w Massachusetts Towarzystwie Obrony przed Okrucieństwem wobec Dzieci? Poczułem się nieco dziwnie. - O - odrzekłem. - Czyżby rzeczywiście były jeszcze takie rzeczy? Wyjaśniła mi, że Towarzystwo nie tylko istnieje, lecz w swoim czasie zajmowało się sprawą moich rodziców. - To właśnie stamtąd otrzymaliśmy informacje o śledztwie przeciwko nim - dodała. Było to więcej, niż się spodziewałem. Już artykuł w bibliotece był dla mnie dostatecznym dowodem, a teraz oto dowiedziałem się, że było coś więcej. - Czy mógłbym rzucić na to okiem? - spytałem. - Nie - odrzekła. - Nie wolno mi tego panu dać. Lecz mogę panu powiedzieć, który z kuratorów sądowych zajmował się tą sprawą. 86 Była to zaskakująca wiadomość. - Chce pani powiedzieć, że ten człowiek jeszcze żyje? - Przecież mówimy o 1961 roku, a nie o średniowieczu - oznajmiła. - To nie było tak dawno. - Następnie podniosła słuchawkę i po prostu zadzwoniła. Po krótkiej rozmowie byliśmy już umówieni. Jego biuro mieściło się w innej części budynku. Byłem zdumiony, gdy kurator, przeciętnej postury pięćdziesięciolatek, wstał, by mnie powitać. Trzymał w ręku urzędową teczkę z aktami. Jej widok wzbudził we mnie dziwne uczucie. Co w niej jest? - zastanawiałem się. - Jakie dawno już zapomniane sekrety może mi ujawnić? Mężczyzna ruchem ręki pokazał, bym usiadł. Następnie otworzył akta i nie patrząc na nie położył je między nami na biurku. Wyglądało na to, że dobrze wiedział, o czym mówi. - Bardzo dobrze pamiętam tę sprawę - zaczął. - Nawet po trzydziestu latach z okładem zachowuję w pamięci obraz pana rodziców. To była paskudna sprawa. Następnie wskazał palcem na akta i rzekł: - Chciałbym móc dać je panu, lecz nie mogę. Wszystko, co mogłem zrobić, to rzucić na nie okiem. Przeczytałem zaledwie stronę tytułową. Zdałem sobie sprawę, że pokazał mi je „poza protokołem". Musiałem powściągnąć chęć chwycenia teczki i wyniesienia jej z pokoju. Gdybym jednak to zrobił, na zawsze zatrzasnąłbym drzwi do przeszłości, które dopiero zacząłem otwierać. Kurator wyraźnie sprzyjał moim zamiarom -może dlatego, że tak dobrze pamiętał sprawę. Nie miał prawa wydawać dokumentów, lecz doradził mi, bym wybrał się bezpośrednio do Towarzystwa Obrony przed 87 Okrucieństwem wobec Dzieci (MSPCC) lub spróbował wydobyć akta ze stanowego biura opieki społecznej. - Przypominam sobie, że biuro przeprowadziło własne badanie sprawy pańskiej rodziny - rzekł. - Mógłby więc pan od nich dostać coś na ten temat. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Byłem zdecydowany prześledzić własną przeszłość, gdziekolwiek było to możliwe. Nieważne, ile czasu miałoby mi to zająć, ilu urzędników musiałbym przekonywać. Byłem zdecydowany odkryć prawdę - gdziekolwiek kryła się przez te wszystkie lata. Przede wszystkim udałem się do stanowego Urzędu Spraw Socjalnych. Trafiłem przed biurko jakiejś młodej kobiety, która dysponowała tym, czego szukałem. Pokazała mi akta mych rodziców, ale wciąż trzymała je w ręku. Bez przerwy się uśmiechała, lecz widziałem, że próbuje mnie zniechęcić. Wymyślała argument za argumentem, próbując mnie przekonać, że to wcale nie jest dobry pomysł, żebym tę teczkę obejrzał. Z tego, co mówiła, zrozumiałem jednak jedno - nie istniał żaden przepis prawny, który zakazywałby udostępnienia mi akt. Nalegałem więc. W końcu, nieco zakłopotana, skapitulowała. - Mówiąc szczerze, panie Theodore - rzekła - gdyby to ode mnie zależało, nie dałabym ich panu. Lecz nie mogę pana powstrzymać. Zgodnie z przepisami obowiązującymi w tym urzędzie ma pan prawo je obejrzeć. Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby przy czytaniu dokumentów ktoś panu towarzyszył - może jakiś terapeuta lub doradca. Znajdzie tu pan mnóstwo rzeczy, które będą dla pana bardzo bolesne - ostrzegała mnie. - Znam kogoś, kogo mógłbym o to poprosić, nie ma sprawy - kłamałem. Byłem pewny, że sam sobie pora- 88 dzę. Tak czy owak, nie powiedziałem, co zrobię z tymi papierami. Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, a następnie z westchnieniem wręczyła mi teczkę, dodając przy tym, że kilka nazwisk zostało w niej zamazanych ze względu na prawo do prywatności. Podziękowałem jej i wypadłem z biura. Wreszcie - pomyślałem - wreszcie dowiem się prawdy. Nawet nie czekałem, aż dojadę do domu. Gdy tylko wdrapałem się do szoferki ciężarówki, rozerwałem kopertę. Zacząłem czytać. Ojciec żądał od matki, by relacjonowała mu wszystko, co robią dzieci. Każdego wieczoru, gdy wracał do domu, musiała zdawać mu sprawozdanie o naszych przewinieniach. Gdy stwierdzała, że nic nie przeskroba-liśmy - że wszyscy byliśmy grzeczni - wrzeszczał na nią i oskarżał o kłamstwo. Niekiedy, ku radości ojca, John lub któryś z braci oznajmiał: - Tato, a wiesz co się stało? Wayne uciekł dziś z podwórka. Wtedy ojciec odwracał się do matki i mówił: - Do cholery, co się z tobą dzieje? Czemu mi nie powiedziałaś, co zrobił Wayne? - Ona, jąkając się, odpowiadała: - Och, zapomniałam. - Czasami zarzekała się, że nic o niczym nie wiedziała. Wtedy ojciec wpadał we wściekłość i bił matkę. Matka miewała z ojcem kłopoty również i z innych powodów. Na przykład dochodził do wniosku, że w domu nie jest dostatecznie czysto. Potrafił marudzić całymi godzinami. By uniknąć bicia, mama dwoiła się i troiła przy sprzątaniu. Zauważyłem, że lubiła prace domowe -oprócz prania. Miała więc zajęcie, dzięki któremu nie musiała rozmyślać o koszmarze swego życia. Jej napady sprzątania trwały tygodniami. Potem, ni stąd, ni zowąd, popadała w depresję i nawet nie spojrzała na szczotkę. Doprowadzała ojca do szału. Wzruszała ramionami 90 i oznajmiała: - Carl, nie mam dość mydła. - Wymyślała też wiele innych podobnych idiotyzmów. Ojciec lubił robić matce to samo, co swym córkom -wlec za włosy po podłodze. Nieraz próbował ją nieco „odkorzenić", aczkolwiek nie mógł jej tak ciągnąć za długo, była bowiem zbyt dużą kobietą. Zamiast tego, gdy leżała na podłodze, okładał ją pięściami. Wyzywał od ostatnich. Bił po twarzy i w żołądek. Walił też w piersi. - Czemu nic nie robisz jak trzeba - pieklił się. Pewnego razu upichciła coś, co nazwała „zupą grecką", złożoną z hamburgera, ziemniaków i makaronu. Ojciec stwierdził, że taką samą gotowała mu jego matka i w związku z tym oczekuje, że ta będzie mu podobnie smakowała. Obserwowałem ich, stojąc tuż przed drzwiami kuchni. Podniósł łyżkę do ust i skrzywił się. - Co to za gówno? - rzucił. Następnie wylał cały garnek na podłogę i zaczął matkę okładać pięściami. Złapał ją za włosy i bił, obrzucając wyzwiskami. Jakoś udało jej się podnieść z podłogi i chwycić nóż, leżący na blacie stołu. Następnie cofnęła się do kąta; trzęsła się, z trudem utrzymując nóż w ręku. - Mam już dość, Carl - powiedziała. - Zabiję cię, przysięgam, że cię zabiję. - Zaraz jednak zmieniła zamiar i oznajmiła, że go porzuci - i to raz na zawsze. Nieraz byłem świadkiem ich bójek, lecz nigdy nie widziałem, żeby chwytała za nóż. Serce podeszło mi do gardła. Wystarczyła sekunda - i wszystko mogło się wydarzyć. Powinienem coś zrobić, ale co? - pomyślałem. Miałem zaledwie dwanaście lat i byłem zbyt mały, żeby rzucać się z pomocą. Czy uratowałbym mamę? Czy potrafię ratować sam siebie? Może powinienem uciec? Sta- Q/ tem jak slup soli. Nie chciałem patrzeć na to, co się dzieje, lecz nie mogłem zrobić kroku. Ojciec nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Był tak wściekły na mamę, że na nic innego nie zwracał w ogóle uwagi. Rzucił się na nią. Wykręcił jej rękę i wyrwał nóż. Nie stawiała oporu. Po prostu siedziała, zasłaniając się i skamląc, w oczekiwaniu na ciosy, które miały spaść. Nie mogłem patrzeć, jak ojciec bierze nad nią górę, lecz chciałem przekonać się na własne oczy, czy aby nie ma zamiaru jej zabić. Wtem nieoczekiwanie spojrzał w dół na rozlaną zupę. Wezwał Susan oraz Sheilę. - Dziewczyny - powiedział -posprzątajcie ten bałagan. Macie to natychmiast posprzątać. Dziewczynom tylko było w to graj. Miały zrobić coś, czego sobie życzył i co mogło sprawić mu przyjemność. Jeśli uprzątną bałagan, nie dostaną batów. Zrobienie czegoś dla ojca było jak zrządzenie losu, za które należało okazać wdzięczność - oznaczało bowiem, że chwilowo nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Doskonale znałem to uczucie. Pewnej nocy, niedługo po incydencie z zupą, obudziły mnie odgłosy krzyków i szamotaniny rodziców. Zdarzało się to już wcześniej - tym razem jednak postanowiłem zobaczyć, co się dzieje. Wyślizgnąłem się z łóżka. Kilkoro z rodzeństwa poszło w moje ślady. Gdy wszedłem do holu, kątem oka ujrzałem matkę, która, stojąc w kącie pokoju, ściskała w ręce nóż kuchenny i płakała. Trudno mi powiedzieć, czy chciała ojca przestraszyć, czy przekonać, że się zabije. Patrzyliśmy na tę scenę jak na film. Ojciec wiedział, że wszystko widzimy, lecz nic go to nie obchodziło. Sprawa dotyczyła jego, więc nasza obec- Q2 ność nie miała żadnego znaczenia. Bił ją, mimo że trzymała nóż w ręce. Nie zwracał na to uwagi. Matka próbowała stawiać opór. Starała się nie puszczać noża. To był koszmar. Postanowiła nie sprzedać tanio swej skóry. Walczyli tak do północy, aż w końcu ojciec się zmęczył. - Chodźmy do łóżka - powiedział. I poszli - jak gdyby nigdy nic. Następnie usłyszeliśmy, jak się do niej dobiera. Matka powtarzała: - Carl, przestań, Carl, przestań. - jesteś zwykłą dziwką, więc się odwróć! - wrzasnął. Byłem zbyt mały, żeby rozumieć, co to znaczy. Teraz już wiem, że najzwyczajniej w świecie ją gwałcił. I tak to trwało latami - wrzaski, bójki i gwałty. Gdy tylko wsiadłem do swojej ciężarówki przed Urzędem Spraw Socjalnych, rozerwałem kopertę i zacząłem czytać. Było coś niesamowitego w rozpoznawaniu własnej rodziny w przedstawionym czarno na białym opisie sporządzonym przez obcego człowieka. To tak, jakby patrzeć przez lornetkę z niewłaściwej strony. Raport określał mego ojca jako „29-letniego mężczyznę, niedużego, krępego (...) nieustannie próbującego zapewniać sobie poczucie bezpieczeństwa poprzez nabywanie rzeczy materialnych (...). Uporczywie stara się zaspokajać tę potrzebę i zachować swój status, handlując traktorami, ciężarówkami i końmi, choć zwykle traci pieniądze po ich sprzedaży. Jest to główne źródło konfliktu między rodzicami i przyczyna niedostatku dzieci w zakresie ich potrzeb materialnych. Poziom jego zrozumienia dla potrzeb materialnych czy emocjonalnych dzieci jest zerowy". A oto co raport powiada o mojej matce: „Jest to 23-let-nia kobieta, niewysoka, tęga i zdesperowana, która często zachowuje się dziecinnie - zarówno w wyrazie twarzy, jak i w sposobie formułowania swych nadziei i oczekiwań. Silnie werbalizuje potrzebę miłości, niezaspokojonej w okresie dzieciństwa, którego większość spędziła z matkującymi jej dziadkami". Q4 . W raporcie opisano jej ciągłe ucieczki i powroty. „Choć na poziomie racjonalnym przyznaje, że żyłoby się jej lepiej bez męża, jednak jej dążenie do bycia kochaną skłania ją - wbrew radom rodziny - do wracania do niego po każdej ucieczce. Jednocześnie utrzymuje, że była niechciana już jako dziecko i stwierdza, że jej trudne dzieciństwo pogłębiało jej świadomość potrzeb własnych dzieci. Wykorzystuje je jako argument, uzasadniający powroty do męża". W tym miejscu następuje doniesienie jednej z kurato-rek społecznych, która tak oto opisuje swą wizytę u nas niedługo po tym, jak rodzice się pogodzili. „Matka chodzi boso. Bose są też dzieci. Mają tylko po jednej parze butów, niezdatnych do użytku, ojciec zaś nie chce im kupić nowych, twierdząc, że i tak je zedrą. W kuchni stoi kuchenka, stół i cztery krzesła. W jednej sypialni - łóżeczko i biurko, w innej pojedyncze łóżko, w głównym pokoju - stół, łóżko, telewizor i fotelik trzcinowy dla ojca oraz krzesło kuchenne dla matki. W domu jest tylko jedna zabawka. Dzieci sypiają po dwoje w jednym łóżku, nie ma żadnego kojca, wysokiego krzesełka do jedzenia czy wózka. Dom jest nieskazitelnie czysty". Patrząc wstecz podejrzewam, że dom był tak czysty, ponieważ rodzice spodziewali się wizyty pracownika socjalnego. Ojciec musiał widocznie powiedzieć mamie, że jeśli - zgodnie z przepisami - kurator znajdzie choć jeden pyłek, trzeba będzie zapłacić karę. Gdy wizytator zadał matce pytanie o jej małżeństwo, oto jaka padła odpowiedź: Pani Theodore stwierdziła z dumą, że każdego dnia jej mąż zostawia jej listę prac do wykonania i że zawsze udaje się jej z nich wywiązać. Jest osobą o bardzo ogra- Q5 niczonej inteligencji. Należy wątpić, czy mąż to rozumie i tylko czasem zdaje sobie sprawę, że należy ją nadzorować. Kobieta oznajmiła, że mąż jest bardzo dobrym ojcem, lecz na pytanie, czy dba o dzieci, stwierdziła, że nie. Gdy mąż wraca wieczorami do domu, ona pierze i zmienia mu ubranie, podaje obiad. Następnie obiad dostają dzieci. Potem mąż siada przed telewizorem, ona zaś kładzie dzieci spać. Ojciec nie pomaga dzieciom w niczym. Kobieta poinformowała wizytatora, że chciałaby mieć kolejne dziecko. Byłoby to nawet zabawne - gdyby nie fakty, że to moje życie. Tacy zatem byli moi rodzice: ojciec, który nie rozumiał ani materialnych, ani emocjonalnych potrzeb swych dzieci, oraz stłamszona, niekochana matka, która nie dość, że czekała na powrót z pracy znęcającego się nad nią męża, ale jeszcze chciała mieć z nim więcej dzieci. Ojciec nie przestawał bić matki nawet wtedy, gdy była w ciąży. Nie miał oporów przed biciem nawet w jej ostatnich miesiącach. Bił po brzuchu. Tym się szczególnie odgrażał - więc wiedziała, co ją czeka. - Przyłożę ci w bebech, Ruth. Za dwoje. - I tak też robił. Matka kilkakrotnie poroniła - cztery czy pięć razy. Można by więc powiedzieć, że oprócz wszystkiego, co robił - popełniał jeszcze morderstwa. Pewnego dnia, gdy pobił ją wyjątkowo dotkliwie, pobiegła do łazienki i przez długi czas siedziała na sedesie. Miałem zaledwie siedem lat i dobrze już wiedziałem, co musiało się zdarzyć, że aż schowała się w łazience. Lecz nigdy nie miałem okazji przekonać się, co tam wtedy robiła. Wyszła blada, trzęsła się i mamrotała coś na temat tego, że jej dziecko trafiło do kibla. Chciałem to zobaczyć. Chciałem przekonać się, jak to wygląda. Działo się to w dniu, gdy w toalecie akurat znów nie było wody. Wślizgnęliśmy się do środka - było nas czworo lub pięcioro - żeby popatrzeć. Tkwił tam wielki kłąb pokrwawionych szmat - nigdy się nie dowiem, czy był to braciszek czy siostrzyczka. 97 Nazajutrz po tym, kiedy matka straciła dziecko, obudziłem się i wyczułem, że coś się zmieniło. Sprawiała wrażenie niebywale spokojnej - jakby coś niezwykłego zaprzątało jej myśli; jakby uwolniła się od sekretu, który śmiertelnie bała się ujawnić. Ojciec był również niezwykle przybity i zachowywał się wobec niej wręcz przyjaźnie. Najwidoczniej czul, że tej nocy posunął się za daleko. Matka, w chwilę po tym, jak usłyszała, że wsiadł do samochodu, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Upewniwszy się, że odjechał, podeszła prosto do szafy. Staliśmy osłupiali, czekając co się będzie działo. Zaczęła wyciągać stare szmaciane walizki i torby podróżne. - Chodźcie, dzieci - wezwała nas. - Pakujemy się. Wkładajcie wszystkie swoje łachy to tych toreb - wynosimy się stąd. Wcześniej też już zdarzało się nam wynosić z domu, lecz tym razem matka kazała nam zabrać więcej rzeczy. - Nigdy więcej tu nie wrócę - oznajmiła. Uwierzyłem jej. Wówczas byłem o tym święcie przekonany. Ogarnęła mnie przejmująca radość. Uszczęśliwiała mnie już sama myśl o tym, że ojca nie będzie w pobliżu i że nie będzie nas bil. Godzinę później maszerowaliśmy szosą - czereda małych, zasmarkanych, rozeźlonych dzieciaków. Najwięksi 98 nieśli torby, mniejsi człapali z tyłu - a wszyscy prowadzeni przez grubą babę z wrzeszczącym niemowlęciem na ręku. Połowa z nas nie miała nawet butów! Cóż to musiał być za widok. Ludzie przystawali i gapili się na nas. Kierowcy zjeżdżali na bok, żeby lepiej nam się przyjrzeć. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd idziemy, a matka nic nie mówiła. Lecz kto by się tym przejmował? Skupiliśmy się na samej ucieczce. Ponaglała nas, żebyśmy przyspieszyli kroku. Szliśmy tak i szliśmy. Nigdy wcześniej nie oddaliłem się na tak dużą odległość od domu. Maszerując szosą czułem, że każdy krok oznacza wolność. Wiejemy. Zostawiliśmy go. Będziemy wolni. Było nam wszystko jedno, dokąd matka nas prowadzi. Liczyło się tylko to, że uwolniliśmy się od ojca. Było to uczucie dziwne, lecz wspaniałe. Około południa zrobił się upał i wszyscy strasznie się spociliśmy. Bolały nas mięśnie, nogi mieliśmy w bąblach i z trudem maszerowaliśmy dalej. Nikt jednak nie chciał się zatrzymywać. Co będzie, jeśli ojciec wróci wcześniej z pracy? Na pewno ruszy na poszukiwania. 1 wtedy będzie po wszystkim. Wiedzieliśmy, że marudzenie czy zatrzymywanie się może być zbyt niebezpieczne. Zaszliśmy bardzo daleko i znaleźliśmy się w nieznanej okolicy. Odbyliśmy długą wędrówkę. Wtem dostrzegłem wielki most na rzece Merrimac. Był to most, który widzieliśmy, obserwując z naszego wzgórza przejeżdżające przez niego samochody. Jego widok z bliska był niezwykły, dotychczas wydawało się nam, że jest oddalony o tysiące kilometrów. Wreszcie dostrzegliśmy sklepy i kilka sporych budynków. Matka oznajmiła, że doszliśmy do Haverhill. Oglądałem je z samochodu - nigdy bezpośrednio. Był to 99 punkt docelowy naszej podróży. Nazwa Haverhill brzmiała w mych uszach niczym zew wolności. Matka prowadziła nas jedną z ulic, potem następną. W końcu dotarliśmy do szarego, drewnianego domku. Podeszła do drzwi i zadzwoniła. W drzwiach pojawiła się jej babka. Poznałem ją, choć nie widziałem od lat. Od dawna już przestała nas odwiedzać, gdyż bała się ojca. Nigdy zresztą nie pochwalała matki za to, że wyszła za niego za mąż. Wiele lat później dowiedziałem się, że moja z kolei babka definitywnie wyparta się córki za przesiadywanie po barach i włóczenie się z mężczyznami. Sądzę, że prababcia, ujrzawszy nas, stojących przed domem, musiała poczuć litość. Podeszła do nas i kazała wejść. Potem zawołała pradziadka, żeby przyszedł i zobaczył, kto się zjawił. Przyjęli nas ciepło - do czego nie byliśmy przyzwyczajeni - lecz, prawdę mówiąc, nie byliśmy dla nich pożądanymi gośćmi. Obejrzeli nas od stóp do głów. Byli najwyraźniej zdumieni, że aż tak wyrośliśmy, lecz ich reakcja była dokładnie taka sama, jak w przypadku innych ludzi spoza rodziny - przeżyli szok. Nie dali tego po sobie poznać - w każdym razie przy nas - lecz w ich oczach widziałem przerażenie na widok brudu, obszarpanych ubrań i siniaków. Matka wciąż zapewniała nas, że jesteśmy bezpieczni i że nie mamy się czego obawiać. Jak na razie - pomyślałem. W środku czułem bowiem jakąś pustkę. Co teraz? Gdzie będziemy mieszkać? Przecież nie możemy zostać na stałe u pradziadków. Poza tym ojciec zacznie nas szukać i prędzej czy później (pewnie prędzej) nas znajdzie. Matka dość precyzyjnie przewidziała, kiedy to może nastąpić. Wychował się w Haverhill i znał te tere- 100 ny. Gdy zdarzało się jej uciekać, zawsze pierwsze kroki kierowała do domu dziadków. I oczywiście właśnie tu zawsze zaczynał jej poszukiwania. Oznaczało to, że odnalezienie nas było tylko kwestią czasu. Żyliśmy w ciągłym strachu. Gdy przed domem zatrzymywał się jakiś samochód, waliły nam serca i rozglądaliśmy się, gdzie by się skryć. Przeżyliśmy wiele fałszywych alarmów. Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy w saloniku i oglądaliśmy telewizję, usłyszeliśmy dzwonek u drzwi. Spojrzeliśmy po sobie. Zesztywnieliśmy, zbyt przerażeni, by się ruszyć. Pradziadek podszedł do drzwi. Stał w nich ojciec. Pradziadek nie pozwolił mu wejść. Zaparł się w drzwiach i kazał się ojcu zabierać. - Jeśli się nie wyniesiesz, będę musiał zadzwonić po policję - oznajmił. Po czym zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Ojciec nie ustępował. Tkwił za drzwiami przez całą godzinę. - Pozwól mi z nią tylko porozmawiać - powtarzał żałośnie. - Ruth, pozwól mi ze sobą porozmawiać. Proszę. Muszę z tobą pogadać. Błagał. Uważał, że jeśli ją przekona, by wyszła na dwór i z nim porozmawiała, uda mu się namówić ją do powrotu. Widziałem, jak w oczach matki pojawia się cień wątpliwości. Uznała, że być może powinna wysłuchać, co ma do powiedzenia, lecz dziadek nie chciał o niczym słyszeć. Był nieprawdopodobnie wściekły. Podszedł znów do drzwi i wrzasnął: - Przecież już ci powiedziałem i powtarzam po raz ostatni - jeśli nie pójdziesz do diabła z mojej ziemi, zadzwonię po gliny. Siedzieliśmy, trzęsąc się niczym wystraszone zające. Wiedzieliśmy, do czego ojciec jest zdolny. Sztywnieliśmy 101 na myśl, że mógłby wyłamać drzwi, wyłapać nas jedno po drugim i zabrać z powrotem do Methuen. Gdy w końcu poddał się i odjechał, odetchnęliśmy z ulgą. Nie czuliśmy się jednak całkiem bezpieczni. Wiedzieliśmy, że wróci. Ojciec nie dawał nam spokoju. Wciąż się pojawiał. - Kocham swoje dzieci - powtarzał. - Ruth, daj mi przynajmniej zobaczyć dzieci. - Czasami matka miękła i pozwalała mnie i Michaelowi spotkać się z nim. Woził nas wtedy w koło ulicami przez kilka minut i zadawał pytania - głównie na temat matki. - No i co - mówił. - Co słychać u mamy? Z kim się widuje? Z kim rozmawia? Co robi całymi dniami? Usiłował wyciągnąć z nas, co też matka planuje w naszej sprawie. - Gdzie macie zamiar mieszkać? - pytał. A potem, jakby od niechcenia, jakby mu właśnie to przyszło do głowy, rzucał pytanie: - No i jak, dzieci, nie wydaje się wam, że macie ochotę wrócić do domu? Pewnego dnia, ku memu zdumieniu, zaczął płakać. Nigdy przedtem nie widziałem niczego podobnego. Popatrzyłem na Michaela, Michael spojrzał na mnie. Był równie zdziwiony - i zdezorientowany. - Nawet nie wiecie, jak mi was brakuje - chlipnął. - Tak cicho jest bez was. Dom jest taki pusty. Zrobiło się nam naprawdę go żal. Michael i ja poczuliśmy chyba to samo - on naprawdę nas lubi. Nigdy przedtem w to nie wierzyliśmy, lecz oto zdarzyło się coś, czego od dawna pragnęliśmy. Czyżby w końcu dotarto I 03 do niego, co z nami wyprawia? Miałem rozpaczliwą nadzieję - wszyscy ją mieliśmy - że może się zmienił. Chcieliśmy w to uwierzyć, lecz czy to była prawda? Wizyty ojca były coraz częstsze. Zapewniał, że gdy wrócimy, życie zmieni się nie do poznania. Obiecał, że po powrocie będzie bez reszty poświęcał nam całą uwagę i że już czas, byśmy byli razem. Matka, jeśli zechce, zostanie w Haverhill, my jednak mamy wrócić do Methuen. To miała być wielka sprawa. Jestem całkowicie pewny, że było to nieszczere. Chciał, żebyśmy uwierzyli, że się zmienił, bo sami pragnęliśmy, żeby tak było. Doświadczenie nauczyło mnie jednak ostrożności. Nadal byłem podejrzliwy. Czasami, gdy podczas odwiedzin zabierał nas na przejażdżkę, zatrzymywał się obok sklepu z rowerami. Specjalnie parkował przed wystawą, żebym mógł sycić wzrok widokiem za szybą. Pytał, co o nich myślę. Wiedział, że chciałem mieć taki rower. Przyrzekł, że mi go kupi, jeśli tylko zgodzę się wrócić z nim do domu. - Nie chcesz wrócić i mieszkać z tatą? Będzie fajnie, będziemy się świetnie bawić. Sprawię ci taki rower, jaki tylko zechcesz. Nie chciałbyś? - Obiecywał rower każdemu z nas - Michael chciał, Joseph chciał. John był zbyt mały, żeby jeździć na dużym rowerze więc obiecał mu mały składak. - Będziemy szczęściarzami - twierdził. Bywało, że zatrzymywał się przed sklepem ze słodyczami, kupował małe paczki cukierków i rozdawał je nam. - Dobre z was dzieciaki - mówił. - Zasłużyliście. Wierzyliśmy w każde jego słowo. Był wspaniały. Trudno było oprzeć się zainteresowaniu, jakie nam okazywał. Przedtem nigdy się to nie zdarzało. Ogarnęła nas chęć /04 powrotu do domu. Uznaliśmy, że tym razem będzie inaczej. Wyglądało na to, że chyba rzeczywiście się poprawił. Zaczęliśmy mu naprawdę wierzyć. Tymczasem matka również zaczęła robić plany na przyszłość, tyle tylko, że miała to być przyszłość nieco inna od tej, jaką wymyślił sobie ojciec. Od czasu naszego przybycia do Haverhille minęły już trzy tygodnie. Trzeba znaleźć jakieś lokum - oznajmiła. Wynajęła mieszkanie w mieście, niedaleko wzgórza, na którym mieszkali pradziadkowie. - Wayne, cokolwiek by się działo, słuchasz mnie Michael? Nic o tym nie mówcie ojcu - zażądała z niepokojem w głosie. Nasz nowy dom okazał się mieszkaniem w obskurnym trzypiętrowym budynku komunalnym na obrzeżach Haverhille. Mieszkało w nim sześć rodzin. Matka oświadczyła nam, że nigdy nie wróci do Methuen i że dowodem na to będzie przeprowadzka do tego mieszkania. Powiedziała też, że dostała pracę i że jakoś uda się jej nas utrzymać. Zamiast szczęścia przeżyliśmy rozczarowanie. Liczyliśmy na to, że mimo wszystko zdecyduje się na powrót do Methuen. Ojciec chciał, żebyśmy wracali. Czyżby nie wiedziała? Ojciec był nieugięty, gdy się na coś zawziął - nie ustępował. Wciąż przyjeżdżał w odwiedziny, kupował cukierki i mamił obietnicami wspaniałego życia, jakie nas czeka, gdy tylko z nim zamieszkamy. Niekiedy wierzyłem, że się zmienił. A jeśli jednak nie, to musiał istnieć inny powód, dla którego tak wokół nas krążył. I był. Ojciec chciał, żebyśmy mieli oko na matkę i liczył na to, że zrobimy swoje, żeby na nią wpłynąć. Posłużył się nami, by ją dopaść. /05 A my na nią naciskaliśmy. - No, mamo - mówiliśmy - powinniśmy wracać do domu. Chodźmy do domu. - Po pewnym czasie to ciągle marudzenie przyniosło efekt. Ojciec zaproponował też inne rozwiązanie. Niektórzy z nas mieliby wrócić i mieszkać razem z nim, matka zaś zostałaby tu, gdzie jest. Było to szalenie przekonujące; sprawiało wrażenie, że jest taki kochający. A przecież zawsze gorąco pragnąłem, żeby tata kochał mnie tak samo jak inni ojcowie. Pomyślałem, że muszę dać mu szansę. Jak się okazało, to samo czuło moje rodzeństwo. Zgodziliśmy się - Joseph, Michael, John i ja - wrócić do domu. Siostry miały zostać z mamą w Haverhill. Nie było nas w domu miesiąc. Gdy weszliśmy do środka, ogarnęła mnie fala złych wspomnień. Jedno się nie zmieniło - dom przypominał chlew. Był nawet jeszcze bardziej brudny niż przedtem, ponieważ zabrakło matki, która tu sprzątała. Pierwszej nocy obudziłem się z przerażeniem. Nic złego się nie działo, lecz jakby strach skręcał mi wnętrzności. Już jako dziecku zdarzały mi się napady lęku. A może popełniłem błąd - pomyślałem. Może lepiej byłoby, gdybym nie ruszał się z Haverhill. Nieważne, co obiecywał ojciec. Teraz, gdy zostaliśmy z nim sam na sam, nie mogłem powstrzymać się od myśli, że w każdej chwili Carl Theodore wejdzie i spierze mnie na kwaśne jabłko. Z początku ojciec zachowywał się najlepiej, jak potrafił, choć wiedziałem, że była to dla niego męka. Pierwsze dwa dni spędziliśmy razem i przez cały ten czas bracia zabiegali o jego względy. Czyż nie obiecał, że wszyscy dostaniemy nowe rowery - i co tam jeszcze? IOÓ Teraz rywalizowali ze sobą o to, kto pierwszy skorzysta na tym „nowym ojcu". Nie włączałem się w tę rywalizację. Trzymałem się z boku, gdyż w głębi duszy czułem, że mimo obietnic, jakie ojciec składał, tak naprawdę skrycie mnie nienawidzi. Jednocześnie myślałem sobie, że lepiej się stało, że matka nie wróciła i została w Haverhill. Będąc z nim sami, mieliśmy szansę jakoś sobie dać radę. Wiedziałem od dawna, że życie stawało się gorsze, gdy rodzice byli razem. Wiele lat zabrało mi zrozumienie, dlaczego tak było. Przez kolejne dwa dni ojciec dużo czasu spędzał poza domem. Znikał na całe godziny. Nie mówił, dokąd jeździ, lecz byliśmy przekonani, że wraca do Haverhill, żeby spotykać się z matką. Nie miał ochoty sam użerać się z czwórką dzieci. Trzeciego dnia po przyjeździe z samochodu wysiadł ojciec, a tuż za nim matka z maleńkim Christopherem na ręku. W chwili, w której zobaczyłem ją w drzwiach, pomyślałem sobie: -No, to po wszystkim. Utwierdziłem się w tym, gdy usłyszałem, co powiedział: - No, Ruth, teraz, kiedy już wszyscy wrócili, nie myśl sobie, że pozwolimy im wchodzić nam na głowę. Te dzieciaki to bydlaki. Jeszcze przed chwilą byliśmy wspaniałymi dziećmi. Teraz, nagle, staliśmy się bydlakami. Powiedział to jakoś tak łagodnie, bezceremonialnie, tak że słowa te zabrzmiały jeszcze bardziej złowieszczo. Zaraz potem oświadczył matce coś, po czym przeszły mnie ciarki. - Kotku - rzekł - wiesz, że nie chcę straszyć dzieci, nic z tych rzeczy, ale muszą nauczyć się, co to jest dyscyplina. /07 Nauczyć się, co to Jest dyscyplina. Wiedziałem, co to oznacza. Najbardziej przerażające w tej rozmowie było to, że matka całkowicie się z nim zgadzała. - Masz rację, Carl, dzieci potrzebują twardej ręki ~ odparła. - Wiem, że trochę im popuściliśmy, lecz teraz będzie inaczej niż przedtem. jej glos nie brzmiał jednak zbyt przekonująco. Gdy próbowaliśmy mu przypomnieć o rowerach i innych obietnicach, wszystkiego się wyparł. - Zwariowaliście - rzekł. - O czym wy mówicie? Karał nas za to - zwłaszcza mnie - że musiał udawać miłego wobec dzieci. Teraz miał się odkuć, wziąć odwet za tę swoją dobroć. Nie trzeba było długo czekać. Po miesiącu czy dwóch wreszcie dojrzał; nie był w stanie dłużej się hamować. Rozpoznaliśmy to po objawach - zwężone oczy, zaciśnięte usta, zaciśnięte pięści. Wpatrywał się w mamę, jakby zastanawiał się, czy uderzyć już, teraz, czy za chwilę. Matka udawała, że wszystko jest w porządku, lecz i ona czuła, co ją czeka. Nie potrzebował powodu, jakieś słowo, żartobliwe spojrzenie, jakiś zakurzony mebel - wystarczyło cokolwiek. Była to tylko kwestia czasu. Wreszcie doszło do wybuchu - i skrupiło się na mnie. Chwycił mnie z tyłu za szyję, najwyraźniej z zamiarem udzielenia mi nauczki - ale za co? Nie miałem pojęcia, gdy matka naraz zrobiła coś całkiem nieoczekiwanego. Powiedziała po prostu: - Carl, nie bij go. Carl, nie dotykaj go! - Chyba rzeczywiście myślała, że się zmienił. Spojrzał na nią, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. Jak mogła mówić, aby nie bił dziecka? I zaraz sypnęły 108 się przekleństwa. Ręka, zaciśnięta w pięść, wystrzeliła w powietrze i w chwilę potem mama leżała na podłodze ze spuchniętymi i zakrwawionymi ustami. Widok powalonej matki zdawał się jeszcze bardziej go podniecać. Zaczął walić ją obcasem, tak jak niegdyś, dokładając razy w piersi. Wszystko wróciło do normy- działo się dokładnie tak samo, jak przedtem. Była jednak pewna różnica - istniała obawa, że nigdy już nie wydostaniemy się z tego domu. Wertując coraz dalej urzędowe akta, siedziałem jak wmurowany, aż w końcu trafiłem na następujące pismo: 8 Września 1961 roku Massachusetts Society for the Prevention of Cruelty to Chi Id ren Szanowny John J. Darcy, Sędzia Sąd Okręgowy w Lawrance Szanowny Sędzio Darcy: Oto raport z naszego dochodzenia, przeprowadzonego zgodnie z kodeksem karnym, rozdział 119, paragraf 24 w sprawie dzieci rodziny Theodore'ów. Dom, będący własnością tej rodziny i przez nią zamieszkany, składa się z czterech pokojów, kuchni i łazienki. Rodzina wprowadziła się tu trzy lata temu, gdy była to tylko prosta chałupa. Od tamtego czasu obydwoje rodzice wyremontowali i powiększyli ją do obecnych rozmiarów. Wszystko to dokonało się kosztem wydatków na wyżywienie i odzież dla dzieci. Matka - według tego, co sama mówi - ciężko harowała, by utrzymać dom w czystości; dodała też, że z chwilą, gdy „miała już po uszy" fizycznego i psychicznego znęcania się przez męża, przestaia się interesować domem, przez co dopuściła, by zamienił się on w żałosny / 10 śmietnik. Zwalała to na brak wody, szczotek i mydła, przez co nie sposób było dostatecznie zadbać o czystość... Pomiędzy 22.08.1961 a 01.09.1961 nie byłem w stanie zlokalizować miejsca pobytu rodziców i uzyskać dostępu do domu. Zauważyłem jedynie, że obejście było zapuszczone i porośnięte chwastami. Przed wejściem czuć było woń moczu, a każde okno było szczelnie zasłonięte, tak by nikt z zewnątrz nie mógł sprawdzić, co dzieje się w środku. Zauważyłem również na dworze półtorametrowy pojemnik, wypełniony przegniłymi ubraniami dziecięcymi, zanieczyszczonymi fekaliami; dowodziło to, iż dzieci nie mają odpowiedniej odzieży, a także stanowiło zagrożenie dla ich zdrowia. Pomiędzy 22.08.1961 a 01.09.1961 nie bytem w stanie zlokalizować miejsca pobytu rodziców... A więc zostawili nas samych! Dalej doszedłem do następującego opisu: Zaistniała sytuacja zwróciła uwagę urzędu policji w Methuen, a 21.08.1961 roku dotarta do MSPCC wiadomość, że w dniu 19.08.1961 matka opuściła ojca; zainteresowano się tym na podstawie przepisu o zaniechaniu opieki nad dziećmi. Byta to już trzecia udokumentowana ucieczka w tym roku kalendarzowym. W następstwie tej ucieczki dzieci zostały naturalną koleją rzeczy umieszczone w Domu Pomocy i Opieki nad Rodziną na okres jednego tygodnia. Zamknąłem oczy i pozwoliłem pamięci przenieść się w przeszłość. Miałem trzy lata i wyglądałem przez szczelinę w plastikowej macie, zasłaniającej okno w saloniku. / / / Do drzwi wejściowych naszego domu zbliżały się trzy obce osoby - sami mężczyźni. Czy to o tym właśnie mówi raport? Czy to wtedy właśnie ojciec zostawił nas samych? I oto nagle moja pamięć powróciła, jakby otworzyły się zatrzaśnięte uprzednio drzwi. Byliśmy sami w domu - cała szóstka. Matka znów zniknęła. Gdy zapadły ciemności, nie pojawił się również ojciec. Następnego dnia znów to samo. Gdzie są rodzice? Nie mieliśmy zielonego pojęcia. Kiedy wrócą? Nie wiedzieliśmy. Może nigdy - trzylatkowi wszystko wydaje się możliwe. Brakowało nam jedzenia. Przeżyliśmy żywiąc się przegniłymi jabłkami, walającymi się koło drzew na podwórku. Byliśmy głodni, a na dodatek przypętała się jeszcze biegunka. Dom przypominał jedną wielką brudna ubikację - i cuchnął. Nie to jednak było najgorsze. Baliśmy się. Uczono nas, że należy się bać obcych i teraz widok trzech mężczyzn wchodzących na podwórze wzbudził w nas przerażenie. Usłyszeliśmy ich, zanim jeszcze zobaczyliśmy, jak kroczą przez zarośnięty trawnik. Co ci ludzie tu robią i czemu się zbliżają? Zastukali do drzwi i usłyszeli „nikogo nie ma w domu". Dziś, sięgając pamięcią wstecz wiem, że musieli słyszeć, jak się kręcimy po domu. Wiedzieli, że jesteśmy w środku. Nie odpowiadaliśmy. Zamurowało nas. Uciekliśmy gdzieś w kąt i schowaliśmy się. Tak nas przecież wyuczono. Wiedzieliśmy, że nas nie widać, ponieważ okna zasłonięte były plastikowymi płachtami. W plastiku były jednak dziury - zerkałem więc na zewnątrz, tak jak i moje starsze rodzeństwo. I /2 Wreszcie pewnego dnia nie odeszli. Wyważyli drzwi i wdarli się do środka. Zaczęliśmy wszyscy płakać, krzyczeć i szukać jakiejś kryjówki. Jednak mężczyźni byli szybsi od nas i wyłapali nas jedno po drugim. Kazali się nam uspokoić. Nie wiedzieliśmy jednak, kim są, i pierwszą naszą reakcją była myśl, że nas skrzywdzą. Pomyślałem, że chcą nas zabrać z domu i że nigdy już więcej nie zobaczymy rodziców. Nasze życie wypełnione było biciem i przerażało nas cokolwiek, co odbiegało od tego, do czego przywykliśmy. Skąd mieliśmy wiedzieć, że przyszli, żeby nas ratować? Byliśmy porzucani już wcześniej. Tak w każdym razie podawał urzędowy raport. „Nasz urząd dysponuje doniesieniem o wcześniejszych kontaktach z tą rodziną, w którym opisano długotrwałe braki i zaniedbania, jakich doświadczali jej członkowie, zarówno dzieci, jak i rodzice". Lektura tych słów przywiodła mi na myśl kolejne niemiłe wspomnienia. Czasami przelatywały mi przez głowę jak błysk światła, lecz zawsze myślałem, że to były tylko sny. Najwyraźniej jednak działo się to kiedyś naprawdę. O ileż byłoby lepiej, gdyby to rzeczywiście były tylko sny - nocne koszmary. Pewnego dnia, gdy miałem trzy lub cztery lata, ojciec powiedział: - Podczas mojej nieobecności opiekować się wami będą Joe i Bill. - Działo się to kiedyś, kiedy matka znów, po raz kolejny, zniknęła. Na te słowa spojrzeliśmy na ojca ze zdumieniem. - To moi dobrzy przyjaciele - ojciec starał się, żeby zabrzmiało to jasno i jakby naturalnie. Nie interesował nas ani Joe, ani Bill. Chcieliśmy wiedzieć, czemu ojciec nas opuszcza - i na jak długo. Wyglądało, że teraz, gdy zabrakło matki, stracimy również ojca. Ojciec nie powiedział jednak już nic więcej. Powtarzał tylko, że mamy być grzecznymi dziećmi i nie sprawiać kłopotów Joe i Billemu. / /4 Działo się to na wiele lat przed tym, nim dowiedziałem się, że wszyscy nazywali tych dwóch mężczyzn „Zwariowany Joe" i „Szalony Bill". Obaj zasługiwali na swe przezwiska. Były to dwa chude pijaczki w wieku ojca. Gdy tylko wkroczyli do domu, zachowywali się jakby byli u siebie. Wyglądali dość mizernie i ciągle wyczyniali z nami różne brewerie. Dawali nam wybuchające ołówki, żeby zobaczyć, jak podskakujemy. Zatykali nam palcami nos i śmiali się, gdy krzyczeliśmy. Przywiązywali nas do drzewa i przypalali papierosami. - To dopiero przedsmak tego, co cię czeka, jeśli zrobisz to jeszcze raz - mówili. Bez przerwy naśmiewali się z mojej siostry Susan, która miała wtedy pięć lub sześć lat. - Chodź tu, kotku. - Gdy Susan uciekała, mówili: -Słyszysz, co powiedziałem? Co z tobą? Mam cię nauczyć rozumu? Gdy ją złapali - zaczynali czule pieścić. Zaciskała usta, starając się nie płakać. W oczach miała tyle bólu i strachu, że z trudem mogłem na to patrzeć; nie byłem jednak w stanie jej pomóc. Kładli ją na kuchennym stole. Rozpinali guziki. Zdzierali ubranie. Za każdym razem, gdy wyrywała się, przytrzymywali ją jeszcze mocniej. - Dokąd uciekasz, słodziutka? Chyba nie chcesz nas opuścić, prawda, kotku? Potem orientowali się, że nie są sami. - Czego się gapisz, padalcu? Uciekałem. Gdzie jednak mogłem uciec? W domu nie było zbyt dużo miejsc, gdzie można się było skryć. Nie było takiego miejsca nigdzie na świecie. Zawsze nienawidziłem świąt Bożego Narodzenia. Już na wiele tygodni wcześniej nikt nie mówił o niczym innym, lecz dla dzieci Theodore'ów święta te były niczym wyrok. O tym, czym w ogóle jest Boże Narodzenie, słyszałem z telewizji i z opowiadań kolegów. Wiedziałem, że Święty Mikołaj to ktoś wspaniały, kto jednak nigdy nie zatrzymałby się przed naszym kominkiem - nawet gdybyśmy taki mieli. Skąd to całe zamieszanie z rozdawaniem prezentów? Zresztą nie mieliśmy w ogóle pieniędzy, a zatem nic nie dostawaliśmy. Jedyne, czego się spodziewaliśmy po Bożym Narodzeniu, to kolejne lanie - czyli to samo, co spotykało nas i we wszystkie inne dni. Dla dzieci Gwiazdka oznaczała wakacje; wszyscy je lubili - my natomiast ich nienawidziliśmy. Szkoła mogła być fatalna, ale i tak chodzenie do niej było lepsze niż siedzenie w domu. Najbardziej męczyła nas świadomość, że gdy nas tu bito, tam gdzieś inne dzieci rozsiadały się wokół choinki i rozpakowywały prezenty. Za każdym razem, gdy wyobrażałem sobie, co się dzieje w innych domach, czułem ucisk w dołu. I za każdym razem wyrywało się pytanie - dlaczego! W latach dorastania przeżyłem wiele złych świąt Bożego Narodzenia. Późniejsze Gwiazdki były już tylko do- / /6 bre. Lecz tamtych poprzednich nigdy nie zapomnę. Pewnego razu, w pierwszy dzień świąt obudziłem się rano i stwierdziłem, że znów zsikałem się do łóżka. Doskonale wiedziałem, jakie będą tego konsekwencje. W kilka minut później tkwiłem już twarzą w „aromacie" - w ob-sikanym materacu, polanym środkiem dezynfekującym. Musiałem trzymać głowę przyciśniętą do łóżka co najmniej przez godzinę. Mieszanina tych dwóch cieczy paliła mi policzki i czoło. Od czasu do czasu unosiłem głowę, żeby zaczerpnąć powietrza. Słyszałem, jak ojciec wydzierał się w sąsiednim pokoju: - Mam nadzieję, że nie podnosisz głowy z materaca? - Jak gdyby wiedział, że próbuję to robić ukradkiem, gdy nie patrzy. Po jakimś czasie uznał, że trzymam głowę w tym zasikanym łóżku wystarczająco długo. Wrócił do pokoju, chwycił mnie za włosy, podniósł i znów zaczął bić. Później ściągnął mi majtki, naciągnął mi je na głowę i kazał iść do kąta, gdzie miałem stać kompletnie nagi. Trwało to do późnego ranka, więc musiałem obejść się bez jedzenia. Wtem usłyszałem stukanie do drzwi. Zaskoczenie. Coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzało. Matka była równie zdumiona, jak ja. Szybko podbiegła do okna i wyjrzała, żeby zobaczyć, kto idzie. Według mnie jedyną osobą, która zadałaby sobie trud zboczenia z szosy i przyjścia do nas, mógł być poborca podatkowy. Poborcy zresztą bez przerwy uganiali się za ojcem. Jednak to nie był on. To wuj Albert z ciotką Betty i dwójką ich dzieci - chłopcem i dziewczynką. Dziewczynka była chyba jakieś dwa lata młodsza ode mnie, a chłopak był moim rówieśnikiem (zmarł na zapalenie wątroby w wieku dziewięciu lub dziesięciu lat). Zaparkowali samochód przed bramą i dalej szli piechotą. / '7 Wuj Albert był przyrodnim bratem mojej matki. Ojciec jakoś tolerował i jego, i ciotkę Betty, ponieważ trzymali gęby na kłódkę. Ponadto uważał, że wuj Albert ma trochę nierówno pod sufitem, więc czuł się przy nim kimś lepszym.' Zawsze mu trochę przygadywał. - No, dobra - rzekł - ale nie chcę ich tu mieć przez cały czas. Wuj i ciotka wiedzieli dostatecznie dużo, żeby trzymać się od nas z daleka; jeśli pojawiali się raz do roku, to było duże wydarzenie. Boże Narodzenie stanowiło jednak szczególną okazję, więc mimo wszystko postanowili nas odwiedzić. Przynieśli kilka zabawek - pistolet, plastikowe żołnierzyki, kilka modeli samochodów oraz lalkę dla jednej z sióstr. Nie każdy dostał zabawkę - od czasu ich ostatniej wizyty upłynęło bardzo dużo czasu i nie mieli pojęcia, ile w sumie jest u nas dzieci. Gdy zobaczyłem, kto idzie, poczułem się szczęśliwy. - Nareszcie ktoś, kto mnie wyratuje - pomyślałem. Od dezodorantu i od bicia porobiły mi się bąble na całej twarzy. Stałem ukryty w kącie,nagi. Jednak nawet przez zasikane majtki na głowie widziałem, że gapią się na mnie. Starałem się patrzeć gdzieś w bok, lecz cały czas czułem na sobie ich wzrok. Twarz paliła mnie ze wstydu. Może myśleli, że jestem taki czerwony od bicia. Co kilka minut ojciec przypominał sobie o mnie i żeby popisać się przed gośćmi, szturchał mnie w głowę. To bolało. Lecz ból był niczym wobec upokorzenia. Od chwili przyjścia wuja z ciotką, przez dłuższy czas nikt nie odezwał się na mój temat ani słowem. Nikt nie spytał, co tam robię, stojąc tak w tym kącie? Udawali, że mnie nie widzą. / /8 - Ten w kącie to pan Mokre Majtki - wyjaśnił ojciec wujowi. - Zasikał całe to cholerne łóżko i cały dom. Proszę, oto i pan Mokre Majtki. To zatwardziały bękart i musi dostać nauczkę. Wuj Albert niezbyt się tym przejął. Patrzył na mnie, jakby mówił: - No cóż, widocznie sobie zasłużył. - Wyglądało na to, że zgadzał się z moim ojcem. Widząc, jak patrzy na mnie ciotka Betty, miałem wrażenie, że jest jej przykro. Sama zapewne nie zrobiłaby czegoś takiego swoim dzieciom, więc nie pochwalała tego. Najbardziej jednak przejmowałem się z powodu obecności tej dwójki dzieci - zwłaszcza dziewczynki. Przecież stałem nago, z obsikanymi majtkami na głowie. Dziewczynka miała około dziewięciu lat. Spodziewałem się, że wybuchnie śmiechem, lecz nic takiego się nie stało. A później wszyscy zaczęli zachowywać się tak, jakby mnie tam w ogóle nie było. Usiedli i rozmawiali przez dziesięć czy piętnaście minut. W gruncie rzeczy nie mieli sobie nic do powiedzenia. Próbowali mnie nie dostrzegać, lecz było to chyba dość trudne. Wreszcie ojciec wstat i zaczął zachowywać się wobec nich niezbyt gościnnie. Był w tym bardzo dobry. - Musimy niedługo wychodzić - rzekł. Nigdzie się nie wybieraliśmy, była to po prostu wymówka i pretekst, żeby ich wyprosić. Wuj i ciotka zrozumieli aluzję. - No cóż - odparli. - Idziemy. Mamy swoje sprawy. - Widziałem, że są szczęśliwi, że już wychodzą. W godzinę po ich wyjściu ojciec kazał mi wyrzucić mokre majtki na stertę brudów, założyć jakieś czyste ubranie i iść na ganek. Nie musiałem już dłużej stać w kącie z brudnymi gatkami na twarzy. I to był mój prezent gwiazdkowy. Gdy bytem w piątej klasie, pewnego dnia, pod koniec stycznia, pomyślałem sobie, że w ramach rutynowego wypracowania na zadany temat napiszę coś innego. Zamiast więc normalnie odrobić lekcje, napisałem list do mojej nauczycielki, panny Callahan. Był to list obelżywy. Nazwałem ją w nim kocmołuchem, wiedźmą i dziwką. Umieściłem tam każde wyzwisko, jakie przyszło mi do głowy. Nie wiedziałem, czemu to robię. Byłem wtedy kompletnie wykończony i wściekły. Najdziwniejsze było to, że nie miałem żadnego powodu, by się złościć na pannę Callahan - była moją ulubioną nauczycielką, choć ani lepszą, ani gorszą od pozostałych. Po prostu przelałem na papier całą złość, jaka się we mnie wtedy gotowała. No, to pani dołożę, panno Callahan. Tak sobie wtedy pomyślałem - postanowiłem nawet pójść jeszcze dalej i podpisać ten cholerny list własnym imieniem, żeby nie było żadnych wątpliwości, kto jest jego autorem. Następnego dnia po lekcjach zakradłem się do jej biurka i położyłem list na samym wierzchu, tak żeby nie mogła go nie zauważyć. Zaraz potem jednak przyszła myśl - co ja zrobiłem? Przecież mnie zabije - nie nauczycielka, lecz ojciec. Wróciłem. Światło było już zgaszone, lecz dobrze widziałem, że list leży tam, gdzie go położy- ło łem. Dzięki Bogu. Złapałem list i wymknąłem się z klasy. Zniszczyłem go, żeby nikt nie mógł nic znaleźć, nawet przez przypadek. Następnego dnia znów jednak mi się odmieniło. Poczułem nieodpartą potrzebę napisania kolejnego listu do panny Callahan - potrzebę jeszcze silniejszą niż poprzedniego dnia. Wyzwałem ją od ostatnich. Ty tłusta, szpetna dziwko - napisałem. - Nienawidzę cię. Powinnaś umrzeć. Tym razem jednak się nie podpisałem. Oskarżyłem ją o całe zło, jakie stało się moim udziałem. Nie ujawniłem jednak całej prawdy - nie napisałem, że ciągle jestem bity. Nie przedstawiłem w liście tego wszystkiego, co chodziło mi po głowie w trakcie pisania. Nie przyznałem się, jak bardzo jestem zdesperowany i potrzebuję pomocy. Słowa/jakich użyłem w tym liście, były tymi samymi słowami, jakich codziennie wysłuchiwałem w domu. Tak właśnie ojciec odzywał się do mojej matki. Postanowiłem, że tym razem nie wycofam się. Złożyłem kartkę - odczekałem, aż panna Callahan odwróci się do mnie tyłem - i podrzuciłem list na biurko. Nadą- łem.się z zadowolenia, jakbym dokonał czegoś niezwykłego. Gdy wyszedłem ze szkoły, zacząłem się jednak zastanawiać. Nagle okropnie się wystraszyłem tego, co może się stać - zwłaszcza bicia, jakie mnie czekało -i wróciłem do klasy. Była pusta, światła były już pogaszone. Jednak i bez żadnego oświetlenia zorientowałem się, że list zniknął. Było już za późno na cokolwiek. Bardzo się zdenerwowałem. Co powinienem zrobić! Zupełnie nie miałem pojęcia, co mnie podkusiło do napisania tego listu. Gdy go układałem, wydawało mi się 121 to czymś oczywistym, jednak teraz, gdy trafił już do rąk panny Callahan, mogłem znaleźć się w niezłych tarapatach. Dręczyło mnie to, bo zrobiłem sobie z niej wroga -i właściwie nie wiem czemu. Wyobraziłem sobie, jak go czyta, jak na jej twarzy pojawia się zdziwienie i przerażenie. Choć go nie podpisałem, to i tak przecież dowie się, że to ja. Bez trudu rozpozna mój charakter pisma. Jutro na pewno podejdzie do mnie w klasie i zapyta, czy to ja napisałem list. Trudno mi będzie spojrzeć jej w oczy. Inne dzieci będą się na mnie gapiły, starając się domyślić, co też takiego tym razem zmalowałem. Nie myliłem się. Była bardziej zdziwiona niż zła. A także dotknięta. Poznałem to po jej oczach. Nie mogła zrozumieć, czemu obrzuciłem ją takimi wyzwiskami. Jej ręka, trzymająca list, drżała: - Czy to ty napisałeś, Wayne? Milczałem ze spuszczonymi oczami. - Dlaczego? Wzruszyłem ramionami. Co miałem odpowiedzieć, jeśli sam tego nie wiedziałem. - Wayne. Sposób, w jaki wypowiedziała moje imię, sprawił, że chciałem schować się pod ławkę. Jedyne, na co było mnie stać, to powtarzanie, że nie mam pojęcia, czemu napisałem ten list. Nic więcej nie miałem do dodania. Nie napisałem go dlatego, że byłem na nią zły. Nie napisałem go dlatego, że panna Callahan zadała mi trudne wypracowanie czy krzywo na mnie spojrzała. To po prostu wyszło tak samo z siebie. Po krótkiej chwili najwyraźniej miała już dość mojego milczenia i wzruszania ramionami. Wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła wprost do gabinetu dyrektorki. Bałem 122 się. Nie chciałem stanąć twarzą w twarz z panią Mulca-hey. Była to staroświecka, siwowłosa dama z czerwonym nosem. Okropna baba. Nie pamiętam, żeby przez te wszystkie lata, kiedy chodziłem do tej szkoły, kiedykolwiek na jej ustach zagościł choćby cień uśmiechu. Pani Mulcahey kazała mi usiąść i przeczytała list. Zrobiła się czerwona jak burak. Podniosła na mnie wzrok i zaczęła zadawać te same pytania, co przedtem panna Callahan. - O czym myślałeś, kiedy pisałeś ten list, Wayne? - spytała. - Nie pojmuję, jak mogłeś zrobić coś tak wstrętnego. Umilkła i patrzyła na mnie, czekając na jakieś wyjaśnienia. Byłem jednak zbyt zdenerwowany, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Nie byłem w stanie wykrztusić choćby jednego słowa. Siedziałem tak, czując się strasznie podle. Odezwała się ponownie. - To niedopuszczalne. Nie możemy tego tak zostawić. Muszę porozmawiać z twoimi rodzicami. Porozmawiać z rodzicami! No, to mi się dostanie. Najgorsza kara, jaką mogła mi wymierzyć. . Za pośrednictwem mojej siostry Susan przekazała do domu notatkę, oznajmiając, że życzy sobie, by następnego dnia rodzice stawili się w szkole na rozmowę z nią. Poszła tylko matka. Założyła to samo workowate, szare ubranie, które nosiła na co dzień i w którym wyglądała dość paskudnie. W oczywisty sposób nie miała ochoty na tę wizytę. Nie była przyzwyczajona do urzędowych rozmów. Kazano mi być obecnym podczas tego spotkania. Siedziałem w dyrektorskim gabinecie ze wzrokiem wbitym w podłogę, podczas gdy moja matka 123 słuchała tego, co pani Mulcahey miała do powiedzenia na temat złego zachowania jej syna. Płonąłem ze wstydu. Chciałem uciec. - Pani Theodore, po prostu nie wiem, jak mam to rozumieć - rzekła pani Mulcahey. - Myślę jednak, że Wayne ma poważne problemy emocjonalne. Sądzę, że potrzebuje pomocy. - Spojrzała na mnie. Nie spodobał mi się sposób, w jaki wymówiła słowo „pomoc". - To nie jest właściwa szkoła dla niego - ciągnęła. - Powinien pójść gdzieś, gdzie pomogą mu wykwalifikowani specjaliści. Matka nie wiedziała, co ma powiedzieć. Mamrotała coś o tym, że jest tak okropnie zajęta tyloma dziećmi i że nie jest w stanie poświęcać mi tyle uwagi, ile powinna. Najwyraźniej nie chciała puścić pary z ust i marzyła, by jak najszybciej się stamtąd wynieść. Wiedziałem, co tak naprawdę kryło się za słowami pani Mulcahey. Chłopak jest opóźniony w rozwoju i w zasadzie to nie jest nasza sprawa. Nie pomyślała, że może chodzić o jakieś problemy domowe. Ze wszystkich sił powstrzymywałem się od tego, by się nie rozpłakać i nie krzyknąć, że wcale nie jestem opóźniony w rozwoju, i że pani Mulcahey nie ma racji; nie odezwałem się ani słowem. Bałem się, że wyrwie mi się coś, co tylko pogorszy sytuację. Może posuną się wręcz do tego, że oddadzą mnie do jakiegoś zakładu. Michael, brat młodszy ode mnie o rok, był już raz umieszczony w szkole specjalnej z powodu kłopotów w nauce. Starszy brat, Joseph, również chodził do klas specjalnych. Najwyraźniej dałem im pretekst do tego, żeby uznać, iż jestem jakoś obciążony dziedzicznie. Znali nas. Miałem być kolejnym durniem z grona dzieci Theodore'ów. /24 Po chwili pani Mulcahey oznajmiła, że zawiesza mnie w prawach ucznia na trzy dni, aż do końca tygodnia. To było wszystko, co szkoła zrobiła w mojej sprawie, ja zaś wiedziałem, że w domu czeka mnie ciężkie bicie. Była to sytuacja gorsza niż zazwyczaj, działo się to bowiem w środku zimy i ojciec siedział cały czas w domu na zasiłku dla bezrobotnych. Przez następne trzy dni bił mnie od rana do wieczora. I choć obawiałem się powrotu do klasy pani Callahan, nie mogłem się jednak doczekać chwili, kiedy wyjdę z domu i wrócę do szkoły. Lanie, jakie dostawałem, tak naprawdę niewiele miało wspólnego z treścią listu. Ojciec był zły, bo postawiłem go w kłopotliwej sytuacji. Istniało przecież niebezpieczeństwo, iż sprawa się rozniesie. Zwróciłem na niego niepotrzebnie uwagę władz szkoły. A tego nienawidził. Patrząc wstecz zastanawiam się, czy aby nie o to mi właśnie chodziło. Gdy już zostałem odwieszony, uznałem, że muszę coś z tym zrobić. Miałem poczucie winy w związku z napisaniem tego listu. W końcu zebrałem się na odwagę i postanowiłem przeprosić panią Callahan, a także powiedzieć jej, jak bardzo jest mi przykro. Nikt mnie do tego, nie zmuszał. Zrobiłem to z własnej woli, ponieważ postanowiłem dojść z nią do porozumienia. Nie chciałem, żeby mnie znienawidziła. Pani Callahan zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, jakby chcąc upewnić się, czy aby jestem szczery. Następnie oznajmiła, że przyjmuje przeprosiny - i wróciła do pracy. Miałem jednak świadomość, że cokolwiek bym jej nie powiedział, to i tak stosunki między nami nigdy już się nie ułożą. Pozostała przy swojej niechęci do mnie. /25 Pewnego dnia, tego samego roku, zostałem wezwany na dół do gabinetu dyrektorki. Boże, co takiego znów zrobiłem? - zastanawiałem się. Nie mogłem zebrać myśli. Od czasu sprawy z listem, pilnowałem się, żeby nie popaść w kłopoty. Jeśli znów wysłano jakąś uwagę do domu, to ponownie dostanę baty za to, że po raz kolejny władze szkolne zostały zmuszone do zainteresowania się naszą rodziną. W miarę jak schodziłem po schodach i szedłem długim korytarzem na parterze - mój strach wciąż narastał. Sekretarka wpuściła mnie do gabinetu pani Mulca-hey. Gdy znalazłem się w środku, zaskoczył mnie widok Josepha, siedzącego z koszulą zawiniętą nad głową. Widać było siniaki i czarnosine ślady na całych plecach. Nie miałem pojęcia, jak zorientowano się, że coś takiego może mieć miejsce. Pani Mulcahey towarzyszyły pielęgniarka i nauczycielka - i wszystkie trzy uważnie oglądały te sińce. Po raz pierwszy dowiedziałem się, że szkolna pielęgniarka już od pewnego czasu miała nas na oku. Zanim zdążyłem pojąć, o co chodzi, wprowadzono do gabinetu Susan. Spojrzeliśmy po sobie, lecz nie odzywaliśmy się. - Skąd wzięły się te siniaki? - spytała pani Mulcahey. Spuściłem wzrok, tak jak to zawsze wszyscy robiliśmy, gdy kazano nam coś powiedzieć o naszym życiu. Wiedziałem, jak mam odpowiadać - i tak też zrobiłem. - Spadł z drzewa - odparłem. - Jeszcze raz pytam, skąd wzięły się te siniaki? - powtórzyła pytanie. - Nie musisz się bać. Możesz powiedzieć prawdę, nic nikomu nie powiemy. - Już powiedziałem - stwierdził Joseph. - Spadłem z drzewa. /20 - Jak to się stało? - zapytała ponownie pani Mulcahey, zwracając się tym razem do mnie. Oczywiście, nie wierzyła nam. - No... spadł z drzewa - wyjąkałem. - To prawda, tak było - przytaknął skwapliwie Joseph. Wtedy pani Mulcahey zwróciła się do naszej siostry. - On lubi wspinać się po drzewach. Zaczepił się i spadł - potwierdziła Susan Tak kazał nam odpowiadać ojciec. Spadł z drzewa. My wszyscy bez przerwy spadaliśmy z drzew. Omal się z czymś nie wyrwałem, lecz w porę ugryzłem się w język. Wiedziałem, że jeśli powiem prawdę, będę trupem. Ojciec nienawidził wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z nauczycielami, gliniarzami, lekarzami - długo by wyliczać. Gdybym puścił parę z ust - zamordowałby mnie. Pani dyrektor i pielęgniarka najwyraźniej zadowoliły się wyjaśnieniem, iż Joseph spadł z drzewa, i całą naszą trójkę odesłały z powrotem do swoich klas. Obie zrobiły to, co do nich należało. Podjęły stosowne starania. Zadały pytania, jakie należało zadać. Lecz tak naprawdę w ogóle je to nie obchodziło i nie miały zamiaru nam pomóc. Porzucenie i zaniedbanie łatwo i jasno daje się określić -' policja wie coś na ten temat. Jednakże „dyscyplinowanie" dzieci to rzecz nieco inna - w każdym razie niegdyś była inna. Z zasady uważano, że nie należy pouczać rodziców, jak mają wychowywać swoje dzieci; nie należało pchać nosa w nie swoje sprawy. Zresztą w naszym przypadku nauczyciele szkolni uważali, że jesteśmy okropnymi bachorami. Ich zdaniem tak niegrzecz- /27 * ne dzieci to skaranie boskie, z którym poradzić sobie można tylko za pomocą dyscypliny. Tym jednak, co było dla nich najgorsze, to fakt, że stanowiliśmy pewien kłopot. Byliśmy czymś na kształt małego, paskudnego sekretu tej szkoły. Pewnego razu, gdy byłem w lesie, natknąłem się na polującego kocura. Przystanął na moment i zaraz skoczył dalej. Mignęła mi tylko jego zjeżona sierść. Po chwili zobaczyłem, że trzymał w pysku leśną wiewiórkę. Nie miała szans. Stałem i patrzyłem jak kot bije ją i rozdziawia mordę. Wystarczyłoby tylko jedno kłapnięcie i kocur połknąłby cały łeb. )ednak nie zabił jej od razu. Gdy już ledwie żyła, zaprzestał zabawy. Wiewiórka leżała na ziemi, udając martwą. Kocur jednak wiedział swoje i nie wierzył, że ofiara nie żyje. Trącał ją jedną łapą, potem drugą, na koniec schwycił zębami, ściskając w łapach. Wiewiórka cały czas udawała trupa, wierząc zapewne, że jeśli dostatecznie długo będzie sprawiała wrażenie martwej, kocur da jej spokój. W pewnej chwili skoczyła i zaczęła uciekać. No, i bęc... kot już siedział na niej. Nie miała szans. Absolutnie żadnych. Przez cały czas byłem przekonany, że wiewiórka dobrze wie, że się temu przyglądam. Nie mogłem jednak kopnąć kota i wrzasnąć - zostaw ją. Byłem jak w transie. Stałem kilka metrów od niej i pozwoliłem mu robić to, co chciał. Czułem jednak, co ta wiewiórka przeżywa, jak strasznie chce uciec- i nie może. Przeżywałem to razem z nią - tę samą bezradność. Taki silny kocur i taka słaba wiewiórka. Stałem tak i gapiłem się, nie robiąc nic /2Q - nie dlatego, że odczuwałem jakąś przyjemność z przyglądania się uśmiercanemu zwierzątku, lecz dlatego, że byłem jak sparaliżowany. Jakże dobrze znałem to uczucie. Ta wiewiórka - to byłem ja. To mnie kot pakował sobie do gardła. To mnie rozrywano na strzępy. ? Szósta klasa to trudny wiek, czy się chodzi do szkoły, czy też nie. W szóstej klasie wszyscy moi rówieśnicy przyznawali się, że należą do jakiejś bandy - tacy oto już są dorośli. Nie zaliczałem się do ich gromady. Wśród tych chłopców największym moim wrogiem był niejaki Roger. Roger był chudzielcem i nosił okulary. Obydwaj chodziliśmy do tej samej klasy, on jednak był nieco wyższy. Już od pierwszej chwili, gdy tylko się spotkaliśmy, wybrał mnie sobie na wroga. Obrzucał wyzwiskami i zachowywał się brutalnie. Przy każdej nadarzającej się okazji - zwłaszcza podczas przerw - szturchał mnie w głowę, łapał za włosy i okręcał tak, że lądowałem na podłodze twarzą w dół. Roger lubił robić to zwłaszcza wtedy, gdy w pobliżu kręciły się dziewczyny. Był to taki jego sposób na zaimponowanie im. Nigdy tak naprawdę nie robił mi krzywdy - nie o to zresztą chodziło. Upokorzenie było zdecydowanie czymś gorszym niż potłuczone kolana. Prześladowania ze strony Rogera stały się normą. Robił to codziennie - nieraz dwa razy dziennie, podczas drugiego śniadania i w czasie przerw. Spokój miałem jedynie po szkole, gdy musiał wsiadać do szkolnego autobusu. Ogromną ulgę sprawiało mi, gdy chorował 131 i nie przychodził do szkoły. Niestety, zdarzało się to bardzo rzadko. Zawsze traktowałem szkolę jako ucieczkę od domowego koszmaru, teraz jednak chodzenie do niej stało się czymś równie przerażającym. Niekoniecznie dlatego, że Roger wyczynia! ze mną coś, co przypominało zachowanie ojca, lecz dlatego, że czułem się tak samo, jak w domu - terroryzowany bez żadnego powodu. Nie mogłem już tego dłużej wytrzymać. Muszę coś zrobić z tym facetem. Nie mogę nic zrobić ojcu - to przynajmniej zrobię coś Rogerowi. Zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później dojdzie między nami do konfrontacji i że skończy się to brutalną bójką. Jedynym sposobem na takich ludzi, jak Roger, jest demonstracja siły. Kłopot jednak polegał na tym, że nigdy wcześniej nie wdawałem się w bójki. Miał to być pierwszy raz - i ogromnie się bałem. Nie miałem żadnego doświadczenia w tego typu sprawach. Co się stanie, gdy staniemy twarzą w twarz? Gdzie powinienem go uderzyć? Zacząłem nad tym rozmyślać. Co może mnie spotkać z jego strony? Może mnie pobić, może poranić - lecz przecież nie zrobi mi nic gorszego od tego, co wyprawia ze mną ojciec. Ten chłopak nie jest w stanie uderzyć mnie nawet w połowie tak mocno, jak zwykle obrywam. Pomyślałem więc, że jeśli nawet przytrafi mi się coś najgorszego, to i tak wytrzymam. Potrafiłem się osłaniać. Wiedziałem, jak chronić własną skórę. Wiedziałem też, jak uderzać. Roger mógł mnie ciągać za włosy jak mu się tylko spodoba. Co mogę stracić? Jedynym prawdziwym zagrożeniem było to, że nas złapią i szkoła znów wyśle jakąś uwagę do domu. 132 Choć psychicznie byłem już gotowy do zmierzenia się z nim, to jednak musiałem wymyślić, jak walczyć - jak się poruszać, w jakie części ciała celować. I wtedy uświadomiłem sobie, że przecież już pobrałem kilka lekcji walki na pięści. Przypomniałem sobie westerny, jakie często oglądaliśmy w telewizji. John Wayne czy Gary Cooper wchodzili do saloonu - i nagle zaczynała się bójka. Bohater powalał na ziemię pół tuzina paskudnych facetów - bez jednego draśnięcia. Najzwyczajniej w świecie wymierzał przeciwnikowi cios w twarz, a ten padał na ziemię. Potem taki John Wayne podnosił go za kołnierz i bił dalej. Pomyślałem sobie, że jeśli tak to się robi w telewizji, to zapewne tak samo trzeba robić w prawdziwym życiu. Trzeba tak samo walczyć i dokładnie tak samo uderzać. Biorąc za przykład Johna Wayne'a i Gary'ego Coopera wiedziałem już, co mam robić, gdy przyjdzie co do czego. Uwzględniając również codzierme lanie w domu doszedłem do wniosku, że także ojciec dał mi kilka niezłych lekcji sztuki walki. Czas płynął, a ja znosiłem obelgi i przepychanki Rogera, czekając na stosowną okazję. Wreszcie pewnego popołudnia, podczas przerwy, spostrzegłem go na drugim końcu dziedzińca. Nigdzie nie było widać nauczycieli. Nadeszła więc właściwa chwila. Patrząc na tego małego chudzielca powiedziałem sobie, że go dopadnę. Próbowałem dodawać sobie odwagi. Szedł w moją stronę w towarzystwie kolegi - ten jednak nigdy nic złego mi nie zrobił. Zwykle był szczęśliwy mogąc trzymać się blisko Rogera i podlizywać się. Roger niczego się nie spodziewał. Odwróciłem się i wymierzyłem cios - uderzyłem go w twarz tak mocno, że spadły mu okulary, a on się przewrócił. To był chyba 133 dobry prawy sierpowy. Powaliłem go. Ten cios rzeczywiście musiał zrobić na nim wrażenie. - Wstawaj, Roger, zanim nauczyciel zobaczy - syknął jego towarzysz. Wyglądało na to, że trzymał moją stronę. Myślał zapewne, że jeśli nas przyłapią, to i on będzie miał kłopoty. Roger leżał na ziemi i płakał. Oszołomiony w końcu podniósł się i zaczął szukać okularów. Uspokoił się, gdy zobaczył, że są całe. Byłem zdziwiony, że tak łatwo poszło. Spodziewałem się jakiejś krwawej walki do upadłego, a tu wszystko skończyło się w niecałe trzydzieści sekund. Zawsze istniała możliwość, że Roger pójdzie do nauczycielki i naskarży. Gdyby jednak to zrobił, sam też miałby kłopoty. Poczułem przypływ ogarniającej mnie mocy. Dałem mu nauczkę. - Jeśli na mnie doniesiesz - powiedziałem - spiorę cię na kwaśne jabłko. - Chlipnął i otarł łzy. Przez chwilę jakby się wahał. - Dobra - odparł - więcej cię już nie tknę. - Domyśliłem się, że w ten sposób mnie przepraszał. Nikt z nauczycieli nigdy się o tym nie dowiedział. I nigdy już nikt mi nie dokuczał. Dzieci uznały, że jestem fajny gość. Nikt już nigdy się nade mną nie pastwił - ani Roger, ani ktokolwiek inny. Byłem zdumiony, że tak łatwo udało mi się odwrócić sytuację. Wszystko odmienił jeden cios. Uważam, że miałem szansę być piątkowym uczniem. Mimo tego całego chaosu w domu i licznych korowodów w szkole dostawałem całkiem niezłe stopnie. Byłem sprytnym, bystrym chłopcem i skończyłem piątą klasę z zupełnie niezłym wynikiem. W szóstej klasie wszystko się zmieniło. Sytuacja w domu ani się nie pogorszyła, ani nie poprawiła - było już jednak nieco inaczej. Mama opuszczała nas coraz częściej. Po każdym jej kolejnym powrocie, kiedy to ojciec sprowadzał ją z Haverhill, myśleliśmy, że to ostatni raz - że więcej już nie ucieknie. Jednak myliliśmy się. Stała się notoryczną uciekinierką. Taką już miała naturę. Uciekała do rodziców, uciekała do siostry, raz nawet znalazła schronienie w domu przyjaciółki Rity. To, czy zabierała nas ze sobą, czy nie, zależało od okoliczności. Zanim urzędy stanowe zagroziły, że zabiorą nas raz na zawsze, uciekała sama. Później brała nas ze sobą, bo nie chciała trafić do sądu za zaniedbywanie i porzucanie dzieci. Wreszcie przestano ją gdziekolwiek przyjmować i nie miała już dokąd pójść. Czasami, już w desperacji, uciekała po prostu przed siebie i znajdowała schronienie w kościele. Raz przyszło nam spędzić noc, śpiąc na kościelnych ławach. 1 tak to trwało latami. Uciekała, uciekała, bez przerwy uciekała. /35 Częste ucieczki matki zaczęły mieć wpływ na moją naukę. Nieraz nie chodziłem do szkoły całymi tygodniami i miesiącami. Przez te kilka lat opuszczałem od czterdziestu do sześćdziesięciu dni w ciągu roku. W szkole nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. W szóstej klasie zacząłem wyraźnie zaniedbywać naukę. Było ze mną już tak źle, że sam właściwie nie wiedziałem, do której klasy chodzę - tak często bywałem nieobecny, że nigdy nie kończyłem niczego w terminie. Jak to się stało, że zacząłem siódmą klasę, pozostaje dla mnie tajemnicą; nie byłem wcale pewny, czy udało mi się ukończyć poprzednią. Najwyraźniej jednak ukończyłem. Byłem tak skołowany, że w nowym roku szkolnym zacząłem znów chodzić do klasy szóstej. Nie wiem jak to się działo. Wiele lat później, gdy przeglądałem szkolne dokumenty, zauważyłem przy swoim nazwisku, w rubryce nieobecności, uwagę: „miejsce pobytu nieznane". Z jakichś powodów władze szkolne nigdy nie starały się nas zlokalizować. Być może ktoś odnotował tę nieobecność ze względu na jakąś wizytację - jeśli nawet tak było, to nigdy się o tym nie dowiedziałem. Matka, nie posyłając nas do szkoły przez tak długi czas, łamała chyba prawo. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek zastukał do naszych drzwi lub zadzwonił z prośbą o wyjaśnienie. Może obawiano się, że wyjdzie na jaw to, co rzeczywiście dzieje się w domu Theodore'ów i że trzeba będzie podjąć w tej sprawie jakieś działania. To chyba dlatego pani dyrektor, już po tym, jak na własne oczy przekonała się, że dzieci są maltretowane, dała sobie spokój. Według mnie nauczyciele mieli takie samo poczucie winy jak moi rodzice; byli współwinni, ponieważ trzymali się z boku i udawali, że nic się nie dzieje. I3Ó W siódmej klasie chodziłem już do innej szkoły w Methuen. Znajdowała się nieco dalej od domu i musiałem do niej jeździć autobusem. Nowa szkoła była szkaradnym murowanym budynkiem, szarym od dołu i burym na górze. Wyglądała jak więzienie o zaostrzonym reżimie. Autobus wiózł nas przez most na rzece Merrimack - ten sam, który podziwiałem jako małe dziecko, przesiadując na szczycie pagórka. Teraz całkiem nieźle orientowałem się w miejscowej topografii. Wiedziałem już, dokąd ta droga prowadzi. I tak, krok po kroku, otwierał się przede mną świat. Siódma klasa zmieniła wszystko w moim życiu. Do tej pory byłem całkiem przyzwoitym chłopakiem, teraz jednak zacząłem być znany jako ten, który sprawia kłopoty. W wieku czternastu lat ciągle wdawałem się w bójki z innymi uczniami. Od czasu, gdy spuściłem lanie Rogerowi, wiedziałem, że jestem w stanie poradzić sobie z każdym. Gdy tylko ktoś krzywo na mnie spojrzał, gotów byłem go nokautować. Zacząłem dostawać bardzo złe stopnie - głównie trójki i dwójki. W ogóle się tym jednak nie przejmowałem. Wyrzucono mnie na trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego. Dla ojca nie miało to żadnego znaczenia. Bardzo go to nawet uradowało. Chciał, żeby mi się nie udało niczego w życiu osiągnąć. Mimo relegowania, w następnym roku wróciłem do szkoły. Dziwiłem się, że włączono mnie do ósmej klasy, mimo że nie pozwolono mi ukończyć klasy siódmej. Wiedziałem jednak, że zbliżam się do odpowiedniego wieku i że ojciec chciałby, abym rzucił szkołę raz na zawsze i poszedł do pracy. Zrozumiałem, że jest to ostatnia szansa, żeby zrobić coś ze swoim wykształceniem. Postanowiłem 137 przyłożyć się do nauki. I opłaciło się. Z ucznia trójkowo-dwójkowego stałem się uczniem czwórkowym. Kilka razy dostałem nawet piątki - tym bardziej cenne, że przecież przez trzy lata prawie nic nie robiłem. Dzięki ciężkiej pracy wiele zyskałem. Wiedziałem, że ojcu zależy na tym, żebym przegrał - wciąż powtarzał mi, że jestem głupi - ja jednak byłem zdecydowany dać sobie radę. Dobre stopnie czy złe - dla ojca było to bez różnicy. Uważał, że szkoła to tylko strata czasu. - jak tylko odpowiednio dorośniecie, rzucicie szkołę i pójdziecie do pracy - tak zwykł do nas mawiać. Taką widział dla nas przyszłość. Gdy się dowiedział, że odwołano ustawę, pozwalającą rodzicom dziecka, które ukończyło czternaście lat, na podpisanie oświadczenia o porzuceniu szkoły i na wyrażenie zgody na jego pójście do pracy - wpadł we wściekłość. Tak jakby prawo miało być pisane specjalnie na jego użytek. Mimo wszystko na początku lat sześćdziesiątych i na przełomie lat siedemdziesiątych nie było jeszcze tak trudno jak dziś załatwić zgodę na zatrudnianie nieletnich. Gdybym był wówczas szczery sam przed sobą, przyznałbym, że lubię szkołę - i to bardzo. Wmawiałem sobie jednak, że jej nienawidzę, a to dlatego, że takie przekonanie wpoił we mnie własny ojciec. Już od maleńkości wbijał nam do głowy: - Szkota do niczego nie jest wam potrzebna. Wierzyliśmy mu - razem, i każde z osobna. Nikt z nas więc szkoły nie lubił. Ci głupi nauczyciele. Nic nie potrafią. To wam niepotrzebne. Macie iść do pracy. Idźcie do roboty i przynoście pieniądze. Mawiał też: - Spójrzcie na mnie, nie umiem pisać. Do czego mi to potrzebne? (Tak naprawdę to umiał pisać i był też całkiem niezły z rachunków.) 138 To jednak nie był jedyny powód, dla którego nie chciał, żebym się uczył. Sam niewiele umiał, kiepsko mu kiedyś szło w szkole i najwidoczniej czuł, że wiele mu brak. Najbardziej więc obawiał się tego, że jeśli pozwoliłby mi się dalej uczyć, mógłbym w końcu stać się mądrzejszy od niego. A do tego nie mógł przecież dopuścić. Nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek był lepszy. W trakcie poszukiwań odnajdowałem coraz więcej dokumentów dotyczących sprawy sądowej moich rodziców. Były tam, na przykład, prośby do sądu kierowane w imieniu całej naszej szóstki. DO WYDZIAŁU OPIEKI SPOŁECZNEJ URZĄD STANOWY, BOSTON, MASS. Niniejszym zaświadczamy, że prośba ta zostaje przestana do Sądu Okręgowego w Lawrence przez Wydziat Opieki Społecznej, działający w imieniu Wayne'a Briana Theodore'a, dziecka w wieku poniżej lat szesnastu, zamieszkałego aktualnie pod adresem 46 Bridge Street w Methuen w hrabstwie Essex. Chłopiec pozostaje obecnie bez niezbędnej i właściwej opieki bytowej i wychowuje się w warunkach i okolicznościach braku należytej opieki ze strony (jego) rodzica(ów). Oświadcza się, że jego rodzic(e) prawny(i) opiekun(owie) niechętnie sprawują tę opiekę, są niekompetentni lub niezdolni do jej sprawowania. Prosimy Sąd, by wydał orzeczenie o doprowadzenie dziecka i by nakazał stawienie się rzeczonych rodziców, by ustalić przed Sądem przyczyny, dla których rzeczone dziecko nie powinno pozostawać w ośrodku opiekuńczym pod nadzorem Wydziału Opieki Społecznej wymie- /40 nionego Urzędu, bądź orzec, czy powinny zostać przedsięwzięte inne kroki w celu zapewnienia opieki i ochrony nad wymienionym dzieckiem, jakie Sąd uzna za właściwe... Następnie doszedłem do opisu warunków, w jakich zostaliśmy umieszczeni w państwowym ośrodku opiekuńczym. „Podczas pierwszego spotkania w dniu 22 sierpnia... Wayne, jak i każde z jego rodzeństwa, był chudy, ubrany skąpo, w brudne łachmany skołtuniony, oblepiony brudem i wystraszony...". Raport MSPCC zawiera opis „niemowlęcia" - to mowa o moim braciszku Christophe-rze. Podaje, iż dziecko pokryte było.....ropiejącymi plamami z tyłu głowy i na piętach, najwyraźniej powstałymi jako otarcia przy leżeniu bez opieki. Stwierdzono również pręgi i strupy na głowie - niewiadomego pochodzenia - oraz wysypkę w okolicach genitaliów". Christopher nie miał wtedy jeszcze trzech miesięcy. Jak można było zostawić dziecko samo w takim stanie? W raporcie była jeszcze wzmianka na mój temat. Zaobserwowano, że Wayne jest niemal całkowicie niezdolny do nawiązywania kontaktów z kimkolwiek, miewa liczne lęki - w tym lęk przed utratą matki, a także przed skaleczeniem podczas strzyżenia przez ojca. Ma skłonność do dokuczania innym dzieciom i do niszczenia zabawek. Zarówno Wayne, jak i niemowlę mają w okolicach genitaliów groźne oparzenia od moczenia się. Wydaje się, że Wayne cierpi na liczne zaburzenia trawienia, przejawiające się bardzo częstym niekontrolowanym oddawaniem kału. 141 Z raportu wynikało, że umieszczono nas w szpitalu w Tewkesbury, gdy miałem trzy lata. Zanim to nastąpiło, wraz ze starszymi braćmi i siostrą Susan zostałem porzucony na pastwę losu w domu pełnym szczurów, śmieci, moczu i gnijących odchodów. 'Zacząłem się przekonywać, że jeśli nawet człowiek nie uświadamia sobie czegoś, co wyparł z pamięci, to i tak wspomnienia wpływają na jego życie. Tak było z Brianem, tak też było ze mną. Te stłumione wspomnienia zatruwają nas wbrew naszej woli. Człowiek przestaje wiedzieć, czemu jest taki skołowany - ma zablokowany umysł. To tak, jakby wgrano mu jakiś wielce skomplikowany program komputerowy, wymyślony po to, by go chronić. Lecz żadne oprogramowanie nie jest doskonałe. Komputer zaś niekiedy się zawiesza - niekiedy całkiem przestaje działać. I to właśnie mi się przytrafiło. Nigdy nie skończyłem ósmej klasy. I nie w tym rzecz, że za mało pracowałem i starałem się o dobre stopnie. Otóż z punktu widzenia ojca dorosłem już na tyle, żeby zacząć pracować i przynosić dodatkowe pieniądze do domu - czyli jemu. Ze zdobyciem pracy nie było żadnych problemów. Wyglądałem na starszego, niż byłem. Wybrałem się więc do McDonald'sa, powiedziałem szefowi, że mam szesnaście czy siedemnaście lat i że szukam roboty. Chciałem się tam zatrudnić przede wszystkim dlatego, że miałbym stosunkowo blisko do pracy. Bar mieścił się przy Pleasant Valley, niedaleko szkoły podstawowej, do której chodziłem. Na początek zostałem portierem. Praca ta od razu wniosła w moje życie szereg miłych zmian. Po pierwsze, byłem teraz lepiej - i czyściej - ubrany, ponieważ musiałem nosić uniform. Pozwalano mi nawet prać go codziennie w wannie. Nie musiałem też dzielić się nim z braćmi. Gdy tam pracowałem, nikomu nie wolno było pomylić mojego ubioru z innymi. Zasadę tę wprowadził ojciec. Praca dawała mi jeszcze jedną korzyść - zacząłem lepiej się odżywiać. Nie tylko jadałem kiełbaski - był to po prostu mój przydział - lecz także dostawałem każdego dnia porcję bułek i frytek. Nie traktowałem tego jak dar- /43 mowy przywilej - w końcu ciężko harowałem i starałem się, jak mogłem, żeby nie stracić posady. Działał też dodatkowy bodziec - obawa przed biciem w przypadku, gdyby z jakichś powodów mnie wylano. Nie miałem więc większych powodów do zmartwień. Nie trwało to długo, gdy z portiera awansowano mnie na porządkowego. Musiałem przychodzić do pracy o wpół do szóstej?by wszystko przygotować. Byłem „ustawiaczem". Oznaczało to umycie podłóg, przygotowanie kuchni oraz oczyszczenie grilli do bułek i smażarek do frytek. Szef zauważył, że jestem pojętnym pracownikiem. Stwierdził też, że jestem bystry - a mnie cieszyło uznanie, jakie mi okazywał. Po raz pierwszy w życiu doceniano mnie za to, że robiłem coś* dobrze, a fakt ten motywował do jeszcze lepszej pracy. Byłem o całe niebo sprawniejszym pracownikiem niż inni. Mój tydzień roboczy wynosił czterdzieści pięć godzin, a tygodniowy zarobek dochodził zwykle do dziewięćdziesięciu dolarów; całkiem nieźle jak na czternastolatka. Gdybym zdecydował się tam zostać, zapewne doszedłbym do stanowiska szefa. W pewnym momencie do sprawy wtrącili się rodzice. Ojciec nie lubił mojej pracy w McDonakTsie z dwóch powodów. Po pierwsze, kończyłem ją wczesnym popołudniem i miałem wolny czas dla siebie - zanim on wrócił do domu z roboty. Dawało mi to kilka godzin wolności, podczas których nikt mnie nie kontrolował ani nie śledził, co robię. Ojciec uznał też, że płacono mi zbyt mało. Był przekonany, że gdzie indziej mógłbym zarobić (dla niego) więcej pieniędzy. Tak więc wylądowałem w sklepie spożywczym w Methuen, zwanym Keeley Farms. Płacono mi nieco lepiej, lecz miałem dalej do pracy. Zamiast więc od razu /44 wracać do domu, musiałem czekać na ojca, który po drodze zabierał mnie do domu. Często oznaczało to wielogodzinne czekanie. Ojciec nigdy nie brał pod uwagę dobra dzieci, więc zmusił mnie do rzucenia i tej pracy, i znalazł mi zajęcie niedaleko swojej pracy w Merrimac. Było to we młynie, należącym do firmy Oomphies. Zarabiałem teraz dwa razy więcej niż w McDonald'sie - prawie 180 dolarów tygodniowo. Niedługo po rozpoczęciu pracy przekonałem szefa, żeby przyjął też mego brata Johna. Po zakończeniu zmiany, późnym popołudniem, czekaliśmy na ojca, który zabierał nas do domu. Kończył pracę o tej samej porze, co jednak nie znaczyło, że możemy liczyć na to, że zaraz się pojawi. Zdarzało się i tak, że staliśmy na rogu i czekaliśmy na niego do dziesiątej wieczorem. Dla nikogo nie było tajemnicą, czemu tak się spóźniał. Wiedzieliśmy, że upija się w pewnej miejscowej spelunce. Bywało, że tkwiliśmy tak na tym rogu dzień w dzień; gdyby podjechał, żeby nas zabrać, a nikogo by nie zastał na miejscu, dałby nam nauczkę. Większość sióstr również musiała pracować na ojca -nawet Gail, która miała zaledwie osiem lat. Gdy znalazła zajęcie w domu opieki, uprosiła go, żeby mogła zamieszkać z Susan, która miała już narzeczonego i mieszkała w Methuen. Przystał, acz niechętnie i pod jednym warunkiem - będzie oddawała mu połowę swoich zarobków. Gdyby się nie zgodziła, musiałaby zostać w domu, pracować i oddawać mu całą wypłatę. Był to najzwyklejszy, jawny wyzysk. Pracowało nas pięcioro, a ojciec odbierał wszystkie pieniądze - miał więc pięćset lub sześćset dolarów tygo- /45 dniowo od nas plus to, co zarobił. To był rozbój w biały dzień. Nie dawał po sobie poznać, jak mu to na rękę, lecz w oczywisty sposób dzięki tym pieniądzom do woli zaspokajał własne zachcianki. Gdy już poszliśmy do pracy, nieco się hamował z biciem. Nie do końca jednak przestał się nad nami znęcać. Dla przykładu, spuszczał nam lanie za każdą opuszczoną dniówkę. Nieważne, że miałeś czterdzieści stopni gorączki - musiałeś tyrać do upadłego. Dzień choroby to dzień bez zarobku. - Jak cię wyleją, to jesteś trup - ostrzegał. Nienawidziłem pracy w Oomphies. Był to stary, ponury zakład - niczym wieża, z okratowanymi oknami, do której nie wpadało światło. Czułem się tam jak w więzieniu. Powoli dojrzewałem do tego, by stamtąd uciec -zresztą może też i dlatego, że miałem już dość ojcowskich gróźb. Wiedziałem, że nadszedł punkt zwrotny w moim życiu. Miałem piętnaście lat i z każdym dniem stawałem się silniejszy - zacząłem też powątpiewać w siłę fizyczną ojca. Im robiłem się starszy, tym mocniej mnie bił - lecz im mocniej mnie bił, tym stawałem się silniejszy. Czy to on robił się słabszy - a ja mocniejszy? Musiałem w końcu sprawdzić jego siłę, jego moc - i musiałem zrobić to rzeczywiście, a nie tylko w wyobraźni. W końcu zebrałem odwagę - rzuciłem pracę. Wiedziałem, na co się narażam. By uniknąć nieuchronnego bicia, wymyśliłem historyjkę, na tyle chytrą, żeby ojciec nie mógł sprawdzić, czy jest to prawda, czy nie. Doskonale wiedziałem, że prędzej czy później sprawa się wyda - zawsze o wszystkim się dowiadywał - lecz z jakichś powodów w ogóle nie przychodziło mi do głowy, że muszę szybko szukać nowego zajęcia. Następnego dnia, za- /46 miast wyjsc wcześnie rano i szukać pracy, kręciłem się po domu. W końcu uznałem, że czas najwyższy tym się zająć i zacząłem wertować książkę telefoniczną. Chciałem wynotować kilka numerów, lecz nie miałem czym. Otworzyłem górną szufladę w stole, do której ojciec wrzucał rozmaite szpargały. Grzebanie w niej było zabronione, lecz ponieważ nikogo nie było w domu - matka i Gail kręciły się na podwórzu - w ogóle się tym nie przejąłem». Skąd mogłem wiedzieć, że moja wolność czeka na mnie na dnie tej szuflady? Wystarczyło tylko trochę w niej poszperać. -? Gdy sięgnąłem głębiej, pierwszą rzeczą, na jaką się natknąłem, był formularz z wypisanym moim nazwiskiem. Było to pismo z urzędu skarbowego. O tym, co to jest podatek dochodowy, miałem dość mgliste pojęcie. Słyszałem, że istnieje coś takiego, jak druk W-2, lecz poza tym w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Bo i skąd? W żadnej pracy nigdy nie widziałem żadnego W-2. Zresztą tak samo jak nikt z rodzeństwa. Nigdy nie pozwalano nam dotykać korespondencji. Wszystkie moje W-2 trzymał ojciec. Nie wiedziałem, że podatek od dochodów jest naliczany automatycznie i że na zakończenie roku mogło się okazać, że państwo musi zwrócić trochę pieniędzy. Ojciec utrzymywał nas jednak w nieświadomości i okradał, traktował jak ślepe kocięta. Chodził do biura prawnego H&R Rock i zlecał wypełnianie stosownych formularzy jednemu z doradców podatkowych. Następnie podpisywał się moim imieniem i nazwiskiem. Gdy po miesiącu lub później przychodził zwrot nadpłaconej składki, realizował czek i zagarniał pieniądze. Udało mi się zorientować, że robił to już od lat. Dowody na to leżały właśnie tu - w szufladzie. Zaledwie kilka miesięcy temu zrealizował czek na sumę trzystu dolarów, które sobie oczywiście przywłaszczył. /48 Trzysta dolarów! A dotyczyło to tylko mnie jednego. Tę samą sztuczkę stosował wobec każdego z nas, kto dostał zwrot nadpłaconego podatku. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wzbierała we mnie złość. Poczułem się jak naiwne dziecko. Oto ojciec, nie tylko wykorzystuje własne dzieci, każąc im oddawać po pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, lecz na dodatek oszukuje je i zabiera im spod nosa zwrot podatku. Co jeszcze* jest w tej szufladzie? Zaciekawiło mnie to. Jakie jeszcze cholerne dowody zdobędę, jeśli tylko dobrze poszperam? I choć nie znalazłem już żadnych kwitów podatkowych, odkryłem coś lepszego - pęk kluczyków do samochodu. Leżały na samym dnie szuflady, pod papierami. Poznałem je od razu. Były to kluczyki od wozu, który ojciec właśnie kupił. Parkował go u podnóża pagórka. Był to samochód niejako dodatkowy. Miał zaledwie trzy lata i nieco mniej niż 180 000 kilometrów przebiegu. Niezwykły zaiste pojazd, kupiony bez naszej wiedzy - Mustang Mach I, wystrzałowa „ostra maszyna". Gapiłem się na kluczyki. Połyskiwały w świetle lampy, zachęcając, bym je wziął. Byłem podekscytowany -lecz i wystraszony. Wiedziałem, co by się stało, gdybym uległ pokusie. W domu panowała cisza. Słyszałem, jak na zewnątrz matka rozmawia z Gail. Oto nadarza mi się okazja. Przecież on ukradł go mnie - nam wszystkim. Co gorsza, dopuścił się kradzieży wobec całkiem nieświadomych tego osób. Przywiązał się do myśli, że sam pociąga za sznurki. Gdy sobie to wszystko uzmysłowiłem - wpadłem we wściekłość. Sięgnąłem do szuflady i wyjąłem kluczyki. I4Q Następnie odłożyłem wszystkie papiery, tak żeby ojciec nie zorientował się, że ktoś tu czegoś dotykał. Wyszedłem z domu i ruszyłem drogą w dół, do samochodu. Byłem wściekły. Z początku wcale nie miałem zamiaru brać samochodu - nawet mi to nie przeszło przez myśl. Chciałem tylko wsiąść do niego i co najwyżej posłuchać radia. Podniecała mnie myśl, że wtargnę na jego terytorium, że siądę za kierownicą takiej wspaniałej maszyny. Samochód przykryty był plastikową plandeką, osłaniającą od deszczu - ojciec bardziej dbał o nowy nabytek, niż o własne dzieci. Odsunąłem przykrycie, zwinąłem i rzuciłem za drzewo. Cały czas oglądałem się w stronę domu. Co prawda odszedłem już dość daleko, wiedziałem jednak, że ciągle grozi mi niebezpieczeństwo i że ktoś może dostrzec mnie z oddali. Gdyby matka lub Gail odwróciły się, mogłyby mnie zobaczyć. Na szczęście nic takiego się nie stało. Otworzyłem drzwiczki i wdrapałem się do środka. Siadając za kierownicą poczułem się fantastycznie. Narastała we mnie pewność siebie. Włożyłem kluczyk do stacyjki, lecz nie przekręciłem go. Wtem przypomniałem sobie tamte formularze. Aż się we mnie zagotowało. Jak on mógł zrobić nam coś takiego? Jak ojciec może z rozmysłem okradać własne dzieci? I jeszcze myśleć, że to się nie wyda. Tu się pomylił. Jak odpłacić mu pięknym za nadobne? Odpowiedź na to pytanie dosłownie trzymałem w rękach. Wystarczyło tylko przekręcić kluczyk. Przecież mogę wziąć sobie ten jego cholerny samochód! Kilka minut wcześniej sama myśl o tym wydawała się czymś niewyobrażalnym - te- /50 raz jednak uznałem, że to najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić. To jedyny sposób, żeby dowieść ojcu, iż tego rodzaju niegodziwości nie ujdą mu na sucho. Był tylko jeden mały problem. Miałem zaledwie piętnaście lat i nie umiałem prowadzić. Stwierdziłem jednak, że chyba dam radę ruszyć. Samochód miał automatyczną skrzynię biegów - tyle wiedziałem. Ustawiłem drążek na bieg jałowy. No, dobrze - pomyślałem - /' co dalej? Biorąc pod uwagę spadek drogi z pagórka, wystarczyło spowodować, by wóz zaczął się toczyć - tym sposobem bez najmniejszego kłopotu dałoby się dojechać do szosy. Powrót pod górę - to już inna sprawa. Nie chciało mi się jednak nad tym zastanawiać. Wysiadłem więc i popchnąłem samochód, żeby zaczął zjeżdżać. Wskoczyłem do środka i skierowałem go drogą w dół. Była to trudna sztuczka, musiałem bowiem omijać bramki. Dopiero po ich otwarciu i późniejszym zamknięciu, a następnie po przepchnięciu wozu w stronę głównej szosy uznałem, że mogę bezpiecznie włączyć zapłon. Silnik zaskoczył - cudowny dźwięk zestroił się z niebywałą ekscytacją, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem. Dopiero później uświadomiłem sobie, co to było - poczucie ogromnej siły. Przez pierwsze pięć sekund przez głowę przelatywała mi tylko jedna myśl: Jadę jego samochodem, jadę tym jego cholernym samochodem. To przeżycie nie przypominało znanych mi doznań. Może trochę wyprawy do lasu - lecz jakże bardziej było intensywne. Zaśmiałem się, a mój śmiech był naprawdę głośny i przebijał się nawet przez warkot silnika. Z początku był może nieco nerwowy - jak czkawka. Po jakimś czasie śmiałem się już pełną gębą, od ucha do ucha. /5/ Nj,e byłem pewny, czy matka lub Gail nie zauważyły, że samochód zniknął. Jeśli tak, nie ma dla mnie powrotu. Nie miałem co liczyć na to, że matka ukryje ten fakt przed ojcem. Czemu nie? - pomyślałem. - Co mam do stracenia? Przecież mogę się przejechać? Położyłem nogę na pedale gazu. Opony zapiszczały i nagle ruszyłem - uczyłem się prowadzić w trakcie jazdy - w dół szosą, prowadzącą wprost do centrum Methuen. Byłem tak szczęśliwy, że jechałem coraz szybciej. Wtem spojrzałem na licznik. Ku memu niebywałemu zdziwieniu wyciągnąłem tym Machem ponad 150 kilometrów na godzinę. Nawet nie wiedziałem, czy to szybko, czy nie. Mknąłem pustą szosą. Po co się zatrzymywać? Jechałem więc dalej. Wpadłem jak burza prosto do Methuen i przejechałem całą drogę od Andover aż do Północnego Andover. Nagle zaświtała mi myśl, że przecież dojechałem w pobliże miejsca, gdzie pracuje ojciec. Jeśli zauważy samochód - już po mnie. Nie było nigdzie policji, której się bałem, przekroczyłem przecież dozwoloną prędkość i jechałem bez prawa jazdy! Oczami wyobraźni widziałem, jak ojciec wychodzi z fabryki, stoi rozmawiając z jakimś kolegą i nagle... Popatrz, to zabawne, taki sam wóz, jaki sobie właśnie kupiłem. Hej, poczekaj chwilę, przecież to ten sam! Więc kim jest typ za kierownicą? Czy to ten, o którym myślę? Nagle wróciło poczucie rzeczywistości. Pora skończyć tę miłą, radosną przejażdżkę i wrócić do domu przed powrotem ojca. Miałem nadzieję, że nikt nie zauważy uprowadzenia wozu. Była trzecia po południu, więc uznałem, że mam dość czasu. Teraz, gdy już zorientowałem się, jak należy prowadzić wóz, nie obawiałem się drogi powrotnej. /52 Gdy dotarłem do podjazdu, zatrzymałem się i sprawdziłem, czy nikogo nie ma w pobliżu. Upewniwszy się, że jestem bezpieczny, przebrnąłem skutecznie przez pierwszą bramkę. Gdy zbliżyłem się do drugiej, wyłączyłem silnik. Mimo że był tu lekki podjazd przetoczyłem samochód na miejsce, gdzie był wcześniej zaparkowany. Następnie przykryłem go plastikową plandeką i dla pewności zatarłem wszystkie ślady kół na ziemi. Matka z siostrą wciąż robiły coś na podwórku. Zadziwiające, że nie zauważyły, jak się przemknąłem. Nie mogłem się nadziwić, że miałem tyle szczęścia. Gdy wchodziłem na pagórek, z domu wyszedł Michael. Od razu zorientowałem się, że widział, jak odstawiałem samochód. Oczywiście, że mnie widział. - Powiem mamie, co zrobiłeś - oznajmił. Wpadłem w panikę: - Michael, proszę, nic nie mów. Wiesz, co mnie czeka, gdy on się dowie. Michael był nieugięty. - Nie - odrzekł - muszę powiedzieć ojcu. To jedyne, co można zrobić. - Co ci zrobiłem? Czemu chcesz to zrobić? - Prosiłem go, żeby mnie nie wydawał. Błagałem. Niemal płakałem. Nie był na mnie zły. Nie miał żadnego powodu, żeby mnie wydać, myślę jednak, że bał się - jeśli nic nie powie, poniesie gorsze konsekwencje niż ja. Trochę mi też zazdrościł, że ośmieliłem się zrobić coś, na co jego nie było stać. Poszedł z powrotem do domu. Szybko odłożyłem kluczyki do szuflady. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Michael zmieni zdanie. Jak to możliwe? Niemal mi się udało. Wszystko robiłem z rozmysłem, tak żeby ojciec nigdy niczego się nie /53 dowiedział. A teraz mój własny brat - brat mi najbliższy - miał zamiar donieść na mnie! Nie do wiary. Od czasu, gdy założyli nam telefon, wieści rozchodziły się bardzo szybko. Ojciec dowiadywał się o wszystkim w chwili, gdy coś się właśnie działo. Jakby telepatycznie. Jeszcze zanim Michael zdążył cokolwiek powiedzieć, telefon zadzwonił i matka podeszła odebrać. Wiedziałem, że to ojciec. Matka rozmawiała z nim, pytając kiedy ma się go spodziewać na kolacji. Michael usadowił się tuż koło niej i rzekł: - Mamo. - Co jest. Nie widzisz, że rozmawiam z ojcem? Stałem kilka metrów dalej, dając Michaelowi rozpaczliwe znaki - nie, nie, nie rób tego! Nawet nie raczył spojrzeć w moją stronę. - Mamo - odezwał się ponownie. - Coś ci muszę powiedzieć. - O co chodzi, Michael? I wtedy powiedział. Krew odpłynęła jej z twarzy. To była poważna sprawa. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Słyszałem glos ojca w słuchawce,- - Ruth, Ruth, co się stało? Krew zawrzała we mnie, strach mieszał się z wściekłością. Nie chciałem nic więcej słyszeć. Odwróciłem się i wyszedłem z domu. Kilka minut później pojawił się Michael i oznajmił, że matka opowiedziała ojcu, co zrobiłem i że ten wpadł w szał. Natychmiast wyjechał z pracy. Michael powiedział, że jedzie do domu, żeby się ze mną rozprawić. Zwykle paplał o wszystkim, bo się bał, że dostanie baty, lecz tym razem nie było wątpliwości, że mnie pogrążył. Wiedziałem, co się stanie, gdy ojciec wróci do domu. Jeśli mogłem się mylić co do tego, jaki sposób bicia tym /54 razem wybierze, oczywiste było, że mnie zabije. Już miałem kłopoty z powodu rzucenia pracy w Oomphies. Kradzież pieniędzy z kieszeni - nawet pięćdziesięciu dolarów -to nic. Tak samo moczenie się do łóżka. Lecz w przesiąkniętym szaleństwem świecie rodziny The-odore'ów zdarzyła się oto rzecz absolutnie do tej pory nieprzewidziana - tego byłem absolutnie pewny. Zabranie samochodu oznaczało śmierć. Nie miałem zamiaru dawać ojcu żadnej szansy. Zrobiłem jedyną sensowną rzecz, jaką należało zrobić - uciekłem. Po raz pierwszy w życiu byłem wolny. Miałem piętnaście lat - i oto właśnie zamierzałem wkroczyć w świat, o którym nie wiedziałem nic. Czułem jednak ogromną,ulgę. Byłem tak zafascynowany, że oto jestem panem samego siebie, iż nie zastanawiałem się nad przyszłością. Nie bałem się - bycie człowiekiem wolnym stanowiło dla mnie całkowitą nowość. Musi minąć trochę czasu, by do tego przywyknąć; tymczasem należało pomyśleć, co dalej - czyli dokąd iść. Moi pradziadkowie już nie żyli. W pracy też nie miałem żadnych prawdziwych przyjaciół. Rozważałem przez chwilę, czy nie pójść do starszej siostry Susan, lecz przecież to właśnie tam ojciec zacznie poszukiwania. A byłoby to dość zabawne - podejść do drzwi, zadzwonić i zobaczyć, jak ktoś je otwiera i mówi: „Cześć, Wayne, jak miło cię widzieć". Cóż, tak się nie da. Nie istniało żadne przytulisko, w którym zechciano by mnie przygarnąć. Wszystko to razem spowodowało, że zacząłem się bać. Nie chciałem, żeby ojciec mnie znalazł, trzymałem się więc z dala od głównej szosy. Nie miałem pojęcia, ile kilometrów już przeszedłem. Zapewne nie oddaliłem się zbyt daleko. Z drugiej strony, dla kogoś bez wprawy w takich ucieczkach, mogła to być równie dobrze połowa drogi do księżyca. Nie miałem pieniędzy. Pogubiłem się. /50 Najważniejsze jednak, że byłem szczęśliwy, bo wolny. Obojętnerjak to się skończy- uznałem, że gdziekolwiek trafię, to i tak będzie mi lepiej niż tam, skąd uciekłem. Było to uczucie szalenie budujące i chciałem, żeby trwało tak długo, jak tylko się da. Wracając myślą do tego, co zdarzyło się tego popołudnia, nie mogłem wprost w to wszystko uwierzyć. Gdybym nie otworzył szuflady i nie zobaczył rachunków, nigdy nie zdecydowałbym się wziąć samochód czy uciec. Zdumiało mnie, że taka drobna rzecz może odmienić życie człowieka. Te klucze były nie tylko kluczykami do samochodu, lecz także do wolności. Nie musiałem się już obawiać, że dostanę lanie za spóźnienie. Nie miałem zamiaru wracać do domu. Za żadne skarby. Bałem się - nie tego, co czeka mnie w przyszłości, lecz tego, jak zareaguje świat, który zostawiłem. Gdy mijał mnie jakiś samochód, a smugi światła padały mi na twarz, ze zgrozą myślałem, że to on. Kryłem się w cieniu. Starałem się pokonać strach. Słuchaj, Wayne - mówiłem sobie - na pewno cię nie znajdzie; świat jest ogromny. Było wczesne lato i noce były ciepłe. Spanie na dworze nie stanowiło żadnego problemu. Dotarłem do jakiejś dzielnicy mieszkaniowej, w której znajdował się park. Poprosiłem o papierosa chłopaka, który kręcił się koło bramy i wszedłem do środka, żeby zapalić. Dopiero kiedy padłem na ławkę, zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem wyczerpany. Zdążyłem zaciągnąć się kilka razy i zapadłem w sen. Gdy po kilku godzinach obudziłem się, zauważyłem silnie zaczerwienione ślady oparzeń na dłoni. Zdumiało mnie, że nawet nie poczułem, kiedy to się stało. /57 Całe życie musiałem uczyć się przetrwać bicie i znęcanie się w domu, potrafiłem też znajdować jakieś pożywienie w lesie. Nigdy jednak tak naprawdę nie troszczyłem się o jedzenie i dach nad głową. Skąd więc miałem wiedzieć, jakie to trudne? W świetle dnia dzielnica wyglądała dość przyjaźnie. Po pół godzinie spacerowania podszedłem do ławki, na której siedziało kilku chłopców. Rozpoznałem chłopaka o imieniu Tom, którego widywałem w szkole. Nie znałem go dobrze, lecz kiwnął mi na znak, że mnie poznał - wystarczyło to jako zachęta. Najpierw stałem koło nich, słuchając, o czym rozmawiają. Gdy któryś z nich powiedział dowcip, zaśmiałem się razem z innymi, choć nie miałem pojęcia, co w nim było takiego zabawnego. Chciałem się po prostu przyłączyć. W wyrazie twarzy chłopców próbowałem znaleźć wskazówkę, jak się mam zachowywać. - Chodźmy do mnie do domu, zwędzimy coś do żarcia - rzekł Tom. Wszyscy ruszyli za nim, a ja w ich ślad. Tom mieszkał razem z matką w pobliskim bloku. Gdy zobaczyłem, co wyciąga do jedzenia, z trudem musiałem się hamować. Kanapki, jabłka, ciasteczka, chipsy - wszystkiego w bród. Gdy sięgnąłem po kanapkę z serem, nikt mnie nie skarcił. Było to zdumiewające. Zacząłem ją pożerać. Pozostali gapili się na mnie. - Hej, Theodore, przecież nikt nie ma zamiaru ci jej zabrać - rzekł Tom. Na chwilę przestałem się obżerać i szybko się zmity-gowałem - tak samo mówi mój stary. Wszystkich to szalenie rozbawiło. Zaczęli się śmiać. Co za ulga. Nikt niczego nie podejrzewał. /58 Gdy po jakimś czasie matka Toma wróciła do domu, nie wyłączył telewizora, tak jak ja musiałem to robić. Kobieta pachniała kwiatami. Od chwili jej przyjścia czułem się mniej bezpiecznie. Ojciec nie uznawał przesiadywania w cudzych mieszkaniach. - Dziś wieczorem idziemy do ciotki Marty - rzekła matka. Tom skrzywił się. Potem wzruszył ramionami: - Widzimy się jutro, chłopaki. Wymknęliśmy się z mieszkania. I co teraz? - Chodźmy na basen - zaproponował chłopak, zwany Kevinem. Poszedłem za całą grupą na basen i siadłem na krzesełku. - Chodź - nalegał Kevin. - Nie mam slipek. Kevin wzruszył ramionami i dołączył do pozostałych. Resztę dnia spędziłem na przyglądaniu się, jak pływają. Gdy zrobiło się ciemno, wszyscy rozeszli się do domów. Ponieważ nie miałem domu, ruszyłem niezdecydowanie w stronę parku. Nie wiedziałem, dokąd jeszcze mógłbym pójść. Znalazłem jakąś ławkę i położyłem się. Byłem głodny i zmęczony, najbardziej jednak niepokoiła mnie myśl, że znajdzie mnie ojciec. Albo że zgarnie mnie policja. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Nikt mnie nie szukał, było bardzo spokojnie. Spodobało mi się to. Gdybym był teraz w domu, wierciłbym się obok brata na piętrowym łóżku, słuchając odgłosów kolejnej bójki między rodzicami. Tu było znacznie lepiej. Tak oto zakończył się mój pierwszy w życiu dzień bez strachu przed biciem - pierwszy dzień prawdziwej wolności. /5Q Rano poczułem, jak ktoś klepie mnie po ramieniu. Ocknąłem się, zasłaniając ręką przed ciosem. Był to jednak tylko Tom. Zdziwił się, widząc mnie tu. - Nie wróciłeś do domu? - spytał. Pokręciłem głową: - Nie mogę już więcej znieść mojego starego. Nie musiałem mówić nic więcej. Tom chyba pojął, co miałem na myśli. - Możesz spać w samochodzie mojej mamy, tak długo, dopóki się nie zorientuje. Poszliśmy na parking. Tom otworzył tylne drzwi starego czarnego buicka Electra. W starym buicku tylne siedzenie było o niebo wygodniejsze niż ławka w parku. Następnie Tom poszedł do domu i wrócił ubrany w strój kąpielowy; w ręku trzymał drugi, dla mnie. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu w obliczu takiego szczęścia. - Jasne, będzie wspaniale. Przylgnąłem do tych chłopców. Stali się całym moim światem. Starannie zwracałem na wszystko uwagę, szybko się uczyłem. Nauczyłem się mówić tak jak oni; wołałem „hej, stary" zamiast „cześć" lub „widzimy się" zamiast „do widzenia". Gdy oni jedli, jadłem i ja -stopniowo coraz wolniej; nauczyłem się przeżuwać. Gdy palili trawkę, dawali i mnie kilka razy się zaciągnąć; byliśmy potem wszyscy nieco skołowani i musieliśmy znów coś zjeść. Wszyscy już wiedzieli, że nie chcę wracać do domu, a kilka razy nawet zdarzyło się, że jeden z chłopaków zaprosił mnie do siebie na noc. Mogłem więc wyspać się na kanapie lub na podłodze. Stałem się członkiem paczki. Nie miałem gdzie korzystać z prysznica, lecz codziennie pływałem, co sprawia- no ło, że nie cuchnęło już ode mnie, tak jak wtedy, gdy mieszkałem w domu. Tak oto wyglądało moje pierwsze lato poza domem. Byłem uciekinierem. Wciąż istniała możliwość, że ojciec w końcu mnie odnajdzie. Miejsce, gdzie przebywałem, znajdowało się po przeciwległej stronie miasta -o dwadzieścia minut jazdy od domu rodziców. Gdybym nie krył się tak starannie, nie był czujny i stale nie oglądał za siebie, wiedząc, że ojciec w każdej chwili może mnie znaleźć i zaciągnąć z powrotem do piekła - ta ucieczka nigdy by się nie powiodła. Pewnego dnia zorientowałem się, że Tom ma jakiś problem. Zapytałem, o co chodzi. - Zeszłej nocy matka chciała się dowiedzieć, czy pozwalam któremuś z moich kumpli nocować w jej samochodzie - odparł. - Powiedziałem jej, że nie. Zabije mnie, jak cię tam zobaczy. Nie zaskoczył mnie. Wiedziałem, że nie będę mógł przecież korzystać z tego samochodu w nieskończoność. Zapytałem tylko, czy mógłbym spędzić w nim jeszcze jedną noc i zapewniłem, że następnego dnia jakoś inaczej się urządzę. Pokręcił głową. Nie chciał ryzykować. Potem oznajmiłem mu: - Wiesz, mam pewien pomysł. Gdy mu powiedziałem, co wymyśliłem, spojrzał na mnie, jakbym oszalał. - Zrobiłbyś to? - Oczywiście, że tak. I tym sposobem znów na osiem godzin wylądowałem w bagażniku. Cały czas spędzałem z Tomem. Codziennie poznawałem nowych ludzi. Bez specjalnego wysiłku pozbyłem się onieśmielenia, zawarłem nowe przyjaźnie. Wśród tych osób była też dziewczyna o imieniu Judy, która bardzo mnie polubiła. Kiedy dowiedziała się, że nie mogę już dłużej korzystać z buicka, oznajmiła, że jej matka wyjechała na kilka tygodni i że mogę spać u nich na kanapie w salonie. Mógłbym też korzystać z takiego luksusu, jak prysznic, a także - ponieważ mieli pralkę i suszarkę - chodzić w czystych ubraniach. Tamto lato było dla mnie niezwykle szczęśliwe. Uczyłem się niezależności. Nabierałem sił. Nie wiedziałem jednak, czy rzeczywiście byłbym dostatecznie silny, gdybym stanął twarzą w twarz z ojcem. Czasami odczuwałem tęsknotę i brak matki, braci i sióstr. Kilka razy dzwoniłem do nich, żeby dowiedzieć się, co słychać i czy im mnie brakuje. Jednak nigdy nie wyjawiłem, gdzie jestem. Zresztą i mnie samemu byłoby trudno to dokładnie określić, ponieważ żyłem z dnia na dzień. Byłem nazbyt szczęśliwy jako człowiek wolny, żeby w ogóle myśleć o powrocie. Po dwóch tygodniach musiałem wynieść się od Judy. Rozpytywałem dokoła, lecz u nikogo nie dało się znaleźć miejsca. Zapytałem więc Susan, czy mógłbym po- /02 mieszkać u niej. Zgodziła się, choć obydwoje wiedzieliśmy, że to bardzo ryzykowne. Matka znów uciekła, a ojciec znów jej szukał. Powinienem być przygotowany, że dotrze do siostry, żeby sprawdzić, czy się u niej nie ukryła. No i pewnego dnia ojciec nie znalazł mamy, lecz za to znalazł mnie. Nawet się nie zdziwił, gdy mnie zobaczył. Miałem wrażenie, że doniosło na mnie któreś z rodzeństwa, z którym się ostatnio kontaktowałem. Miesiącami wyobrażałem sobie, jak to będzie, gdy w końcu stanę oko w oko z ojcem, lecz gdy to się już stało, byłem porażony oczywistością tego faktu. Gapiłem się na niego, choć nie mieściło mi się w głowie, że to właśnie on. Powiedział grzecznie „cześć". A potem zrobił coś, czego nigdy u niego widziałem: uśmiechnął się. Po chwili zobaczyłem, że za jego plecami przyczaił się Christopher. Później dowiedziałem się, że ojciec wszystko to sobie dokładnie zaplanował. Przyprowadził Chri-stophera myśląc, że może to mnie przekona. Rozejrzał się po mieszkaniu, żeby się upewnić, czy nie ma matki, po czym skinął na mnie: - Chodź, Wayne, nie masz się czego bać. Przez głowę przemknęły mi różne myśli. Czy powinienem z nim iść? Czy odmówić? Postanowiłem pójść. Przecież nie będę wiecznie uciekał. Prędzej czy później będę musiał się z nim zetrzeć. Lepiej teraz - gdy byłem na to przygotowany -niż później, gdyby przyłapał mnie w sposób niespodziewany. Gdy wyszliśmy za drzwi, denerwowałem się. Nie chciałem jednak dać tego po sobie poznać. Jestem teraz IÓ3 silny. Dam mu radę. Wierzyłem w to. Musiałem podtrzymywać w sobie tę wiarę. W chwilę po wyjściu z bloku, w którym mieszkała Su-san, zobaczyłem, że Christopher robi kilka kroków w tył. Jakby wiedział, że coś się zaraz wydarzy - i że nie będzie to miłe. Spojrzałem na ojca. Kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Zanim zdążyłem zareagować, złapał mnie za włosy i cisnął na ziemię. I zaraz zobaczyłem jego pięść nad swoją twarzą. Mam za swoje. Zaraz zacznie się bicie. - Nigdy nikomu nie opowiadaj nic o rodzinie ani o tym, co się u nas dzieje! - ryknął. - Powiesz słowo, a będziesz trupem, słyszysz? Najbardziej zdumiewające było jednak to, że jego pięść zawisła w powietrzu. To niezwykłe. Zapewne za chwilę mój nos zamieni się w krwawą miazgę. Czemu mnie nie uderzy? - zastanawiałem się. - Co tu jest nie tak? I wtedy coś mi zaświtało w głowie. Najpierw pomyślałem, że to niemożliwe, lecz im dłużej ta pięść wisiała w powietrzu, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu: Nie bije mnie, ponieważ się boi. Wrzeszcząc na mnie, poczerwieniał na twarzy, lecz nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Mógł się na mnie drzeć i terroryzować mnie - jednak to ja byłem silniejszy. Rozpierała mnie siła, jakiej nigdy przedtem nie czułem - siła bycia w tym świecie, wraz z innymi ludźmi. Mógłbym wygadać. Mówienie to bardzo wielka rzecz. Również wstydliwa - jeśli mówi się prawdę. To ojciec bardziej się bał - i tak długo, jak długo tkwiła we mnie ta moc, byłem bezpieczny. Tak przynajmniej myślałem. Ojciec nie nalegał, żebym wrócił do domu, lecz wiedziałem, że pozostanie u Susan było ryzykowne. Mógł zmienić zamiar i znów się pojawić. Tygodniami szwendałem się więc z miejsca na miejsce. Żyłem jak włóczęga - przesypiałem w jednym miejscu noc lub kilka nocy, a następnie ruszałem dalej. Moje życie w Methuen traciło sens. Stwierdziłem, że lepiej będzie działać z kimś do spółki. Dogadałem się z chłopakiem o imieniu Ted, który mieszkał w Lawrence, dziesięć kilometrów dalej. Powiedział, że zna pewnego gościa, który da nam robotę przy malowaniu. Jeśli się uda, mówił, to poszukamy sobie jakiegoś wspólnego lokum. Następnego dnia spotkaliśmy się z pewnym przedsiębiorcą, panem Davisem. Kazał mi założyć gruby, biały drelich, po czym zawiózł do dużego domu, który ani chybi musiał należeć do jakiegoś milionera. - Potrafisz malować? - spytał. - Jasne - odparłem. Nie była to prawda. Nigdy przedtem nie malowałem mieszkania, jednak wyobrażałem sobie, że to wcale nie takie trudne. - No to pokaż. Otwierając puszkę z biała farbą, cały się pochlapałem. Miałem nadzieję, że pan Davis nie poturbuje mnie /05 zbyt mocno, gdy się przekona, że nie mam pojęcia, jak to się robi. Przyglądał się przez minutę, a następnie wręczył mi drewniany kijek. - Najpierw pomieszaj - rzekł łagodnie. Gdy mieszałem, coraz więcej farby wylewało się z puszki. - Marnujesz farbę. - Wziął ode mnie pędzel i pokazał, jak to się robi: - O, tak. - Trzymaj pędzel kciukiem i palcem wskazującym. Próbowałem go naśladować pod jego czujnym okiem. - Lepiej - powiedział. - Ruszaj nadgarstkiem. Zacząłem nim wymachiwać. Pan Davis kiwnął głową. Nie miałem wprawy, lecz robotę w końcu dostałem. Byłem wniebowzięty. Pracę zacząłem od razu. Mijały dni i tygodnie - i szło mi coraz lepiej. W końcu czegoś się nauczyłem. Nie miałem z tego jeszcze żadnych kokosów czy chociażby poczucia bezpieczeństwa finansowego, lecz moja sytuacja znacznie się poprawiła i mogłem się lepiej urządzić. Miałem też większą motywację - zyskałem bowiem uznanie pana Davisa. Ten człowiek nigdy przedtem nie widział mnie na oczy, a jednak uwierzył we mnie. Byłem mu wdzięczny i chciałem udowodnić, że miał rację, obdarzając mnie zaufaniem. Kilka miesięcy później wraz z Tedem wynajęliśmy mieszkanie nad sklepem mięsnym. Po przeprowadzce zacząłem pracować krócej. Planowałem powrót do nauki i dokończenie tego, co ojciec tak uporczywie wybijał mi z głowy. Zapisałem się do szkoły i postanowiłem skończyć ósmą klasę. Byłem oczywiście trochę starszy od innych uczniów; w wieku szesnastu lat powinienem być już /66 w dziesiątej klasie. Lecz podjąłem słuszną decyzję. Dokonałem już czegoś w życiu i byłem z tego dumny. Nie przewidziałem tylko jednego - że trzeba będzie jakoś sobie radzić z wymogami planu lekcji. Do szkoły musiałem jeździć autobusem - ponad dwanaście kilometrów z Lawrence do Methuen. Po lekcjach czekał mnie cały dzień pracy - łażenie po drabinach, kładzenie tapet i ciągłe pilnowanie się, żeby niczego nie pomylić w zleceniu. Z końcem dnia byłem zbyt zmęczony, żeby myśleć, a co dopiero odrabiać lekcje. Praca była wyczerpująca, a moje pragnienie ukończenia liceum niewystarczająco silne, bym wytrwał. Doszedłem do przekonania, że nie dam sobie rady ze szkołą. W pewnym sensie ojcu udało się więc wygrać. Gdy już ostatecznie porzuciłem szkołę, zacząłem pracować całymi dniami. Zarabiałem niezłe pieniądze -około 625 dolarów tygodniowo. Stosunki z panem Da- visem układały się dobrze. Dzięki temu lepiej mi się pracowało. Traktował mnie jak syna - może dlatego, że jego własny, Ralph, przysparzał mu wielu kłopotów; w odróżnieniu od niego byłem chłopakiem odpowiedzialnym i zachowującym się jak należy. Sposób, w jaki pan Davis traktował Ralpha, dalece różnił się od tego, co wyprawiał ze mną mój ojciec. Wyraźnie przekonałem się o tym pewnego dnia, gdy Ralph zaprosił mnie do siebie na obiad. Byłem tak onieśmielony tym, że zasiądę z panem Davi-sem i jego rodziną do stołu, że stałem w korytarzu i ociągałem się z wejściem do środka. Nigdy nie widziałem takiego domu. Wszystko tu pasowało jedno do drugiego: kanapa i krzesła w jadalni, komplet sztućców przy każdym nakryciu. Była nawet zastawa stołowa. Nigdy przed- IÓ7 tem nie jadłem posiłku na porcelanowej zastawie. Pan Davis, Ralph i jego trzej bracia siedzieli już przy stole. - Chodź, Wayne, siadaj - poprosił Ralph, prowadząc mnie do krzesła na końcu stołu, tuż koło pana Davisa. Wszyscy złożyli dłonie, a gospodarz odmówił modlitwę. W chwilę później pojawiła się pani Davis, niosąc półmisek z mięsem. Miała na sobie biały fartuszek i sama pachniała jak pieczeń z sosem. Najbardziej jednak zdumiało mnie, że najpierw podeszła właśnie do mnie! Miałem zostać obsłużony przed panem Davisem. Nie do wiary. - Wystarczy? - spytała. - Tak - odparłem szybko. Bałem się, że nałoży mi zbyt dużo i że zabraknie dla innych. - Och, jeszcze jest sporo - oznajmiła, jakby czytając w moich myślach. - Powiesz, jak będziesz miał ochotę na dokładkę. Dokładkę? Byłem zdumiony. Jedzenie smakowało tak wspaniale, że byłem gotów dosłownie je pochłonąć. I znów musiałem się pilnować, żeby nie jeść zbyt łapczywie. Nie był to koniec niespodzianek. Pan Davis zaczął wypytywać synów o to, jak minął im dzień. Gdy młodszy brat Ralpha, Andy nieśmiało przyznał się, że dostał trójkę z klasówki z chemii, pan Davis huknął pięścią w stół i rzekł: - Do cholery, przecież stać cię na więcej. Po tych słowach skuliłem się w sobie, pewny że zerwie się, zwlecze Andy'ego z krzesła i zbije. Zamiast tego jednak zabrał się do jedzenia, choć był wyraźnie poruszony: - Masz dwa tygodnie kary: żadnego samochodu, żadnych telefonów. A jeśli następnym razem nie poprawisz się, będziesz mieć szlaban na kolejne dwa tygodnie. I 68 I to wszystko. Ani razu nie nazwał Andyego głupkiem czy leniuchem. Nie miał zamiaru bić syna. Wyznaczył mu karę - i już. Co więcej, kazał mu się poprawić następnym razem - ot tak, po prostu. Zaczynałem uświadamiać sobie, jak mało wiem o świecie. Jak bardzo przywykłem do myśli, że wszyscy żyją tak jak my, tyle tylko, że może mają więcej pieniędzy. Bicie i znęcanie się zawsze uważałem za coś powszechnego, niezależnie od tego, jak bardzo jest się bogatym. Okazało się, że się myliłem. Ludzie żyją jak istoty cywilizowane, niekoniecznie dręcząc się nawzajem. Są dzieci, które nie kulą się z przerażenia za każdym razem, gdy usłyszą kroki ojca. Wokół naszego lokum bez przerwy - zwykle późną nocą - kręcili się jacyś obcy. Walili w drzwi, żądając widzenia się z Tedem. Nigdy nie mówili, jaką mają do niego sprawę, ja jednak miałem pewne podejrzenia. Jednego wieczoru, gdy oglądałem telewizję z dziewczyną, z którą wtedy chodziłem, usłyszałem łomot do drzwi. Stało tam trzech facetów w skórzanych kurtkach, zniecierpliwionych i podekscytowanych. - Gdzie jest Ted? - spytał jeden z nich. Było dla mnie oczywiste, że nie żywią do Teda zbyt ciepłych uczuć. - Nie ma go tu - odrzekłem. - No dobrze, ale gdzie jest? - Słuchaj - odparłem, starając się zachować zimną krew. - Nie wiem, gdzie jest. Zresztą już tu nie mieszka. Nie była to prawda. Uznałem, że Ted ma kłopoty, i próbowałem go w ten sposób kryć. Wtedy ten gość stwierdził: - No to cię przekonamy, żebyś nam powief dział. - I walnął mnie w nos. / Upadłem na podłogę. Dziewczyna wrzasnęła i uciekła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. Zerwałem się na nogi. Złapałem młotek z kuchennej lady i ruszyłem za napastnikiem i jego koleżkami. Byłem tak rozsierdzony, że zapomniałem, iż jestem tylko w bieliźnie. Zbiegłem po schodach i przydybałem ich już na ulicy. ?? Zobaczywszy mnie z młotkiem, pędzącego ulicą, musieli pomyśleć, że mają do czynienia z szaleńcem. Rozproszyli się jak rój much, lecz mnie interesował tylko ten, który mnie uderzył. Gdy go dopadłem, odwrócił się, żeby się ze mną zmierzyć i zamachnął się, chyba śrubokrętem. Jednak zanim zdążył cokolwiek zrobić, uderzyłem go młotkiem w głowę. On jednak odchylił się i chwycił mnie za ramię, tak że nie byłem w stanie wziąć na tyle dużego zamachu, żeby go poważnie uszkodzić. Udało mi się jednak nabić mu kilka guzów na głowie. I wtedy dotarło do mnie, co się ze mną dzieje. Najzwyczajniej w świecie katuję tego faceta. Czyżbym chciał go zabić? Opanowałem się. Złość uszła ze mnie jak powietrze z przebitej dętki. Przestałem go bić i powiedziałem: - Koleś, nie chcę ci zrobić krzywdy. Chodźmy do mnie, przyłożę ci kilka kostek lodu na te guzy. Był tak zszokowany i tak obolały, że nie odezwał się ani słowem. Pokiwał tylko głową i pozwolił mi się prowadzić. I tak omal nie pozbawiwszy go najpierw przytomności za pomocą młotka, skończyłem na tym, że się nim zaopiekowałem. Czułem się winny. - Posłuchaj - powiedziałem - nie chcę wiedzieć, jak się nazywasz, ale nie powinieneś tu przychodzić i tak mnie traktować. Kiwnął żałośnie głową, trzymając woreczek z lodem na głowie. - Mam na imię Larry - powiedział. Gdy poczuł się lepiej, zabrałem go - i moją dziewczynę, która zdążyła już wyjść z łazienki - do baru za rogiem i postawiłem mu piwo. Wyznał mi, że należy do gangu motocyklistów, takiego samego jak Diabelskie Anioły. Wiedziałem, o kim mówi. Było o nich głośno w Lawrence i okolicy. /7/ Bójka z Larrym była nauczką, której głęboki sens zrozumiałem dopiero po latach. Mimo całej dzikości, jaka we mnie tkwiła, było we mnie też coś dobrego. Musiałem tylko zebrać odwagę i pozwolić temu czemuś się ujawnić. Ted wyniósł się. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ nareszcie miałem mieszkanie tylko dla siebie. Nie musiałem się już martwić z powodu bójek i nocnych gości. Jednakże, jak się niebawem okazało, popadłem w kłopoty - i to właśnie przez Teda. Zbliżały się moje szesnaste urodziny. Całe to szaleństwo w moim życiu, całe to maltretowanie, o którym myślałem, że już skończyło się z chwilą, gdy uciekłem z domu - wciąż tkwiło we mnie, choć wówczas o tym nie wiedziałem. Wymyśliłem sobie, że wydam wielki bankiet. Zaprosiłem wszystkich znajomych i mnóstwo ludzi, których nawet nie znałem - przyjaciół i przyjaciół tych przyjaciół. Pojawił się też Ted. Wziął mnie na bok. - Wiesz, Wayne - rzekł - powinniśmy uczcić to naprawdę. Powiedziałem, że przecież właśnie to robimy. - Nie - odparł - myślę o prawdziwej uczcie. Następnie, łypiąc podejrzliwie dokoła, wyjął z kieszeni torebkę, pełną białego proszku i pokazał mi. Nie musiał mówić, co jest w środku. Dobrze wiedziałem. To tłumaczyło, dlaczego tamci faceci wciąż kręcili się koło domu i pytali o niego. Rozprowadzał narkotyki. Namawiał mnie, a ja biłem się z myślami, czy spróbować. - Sam nie wiem - powiedziałem. Zdarzało mi się tu i ówdzie czymś zaciągnąć, lecz nigdy nie próbowałem niczego mocniejszego. - Tylko raz, Wayne. - Ted naciskał i namawiał. - Po prostu zobaczysz, jak to jest. Nie jesteś ciekawy? '72 O, tak, byłem. I to bardzo. Gdy pierwszy raz narkotyzowałem się kokainą, poczułem, że czego się tknę - zrobię lepiej niż ktokolwiek inny; poderwę każdą kobietę, dostanę każdą pracę, każdego sobie podporządkuję. Spróbowałem ponownie -a stąd był już tylko krok do następnego razu. Z początku przekonywałem sam siebie, że wciąż panuję nad sytuacją. Obiecywałem sobie, że to będzie tylko raz czy dwa razy w tygodniu. Po prostu dam sobie nagrodę za dobrze wykonaną robotę - coś w rodzaju premii. Heroinę brałem w weekendy, potem jeszcze raz w tygodniu - aż mnie wessało. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, ponieważ cały czas pracowałem. A może nieźle byłoby wziąć sobie tydzień wolnego? Jeśli zabraknie mi pieniędzy, wystarczy powiedzieć panu Davisowi, żeby znów dał mi robotę. Nie byłem jedyny, który brał. Większość robotników czymś się faszerowała i żaden z nich nie uchodził za uzależnionego. Gdy ktoś w jakimś dniu dzwonił, że jest chory, pan Davis zawsze znajdował chętnego na zastępstwo. Jeśli nawet nawaliłeś, to i tak następnym razem, gdy się pojawiałeś, dostawałeś pracę. Wiedziałem jednak, że był ze mnie niezadowolony. Moje życie rozpadło się. Żyłem w chaosie. W mieszkaniu panował bałagan. Wszędzie porozstawiane były popielniczki. Na stołach walały się resztki jedzenia. Zacząłem prowadzić taki tryb życia, że nie wiedziałem, co się będzie działo za chwilę. Zresztą nie dbałem o to. Jedyną rzeczą na świecie, jaka zaprzątała mój umysł, było wzięcie działki. Nieważne gdzie - na podłodze, na łóżku, na kanapie. Liczył się tylko haj - stan niewiarygodnej błogości - który ogarniał mnie w chwilę po tym, jak wbijałem igłę w ramię. 173 Zacząłem się zatracać. Ostro braliśmy razem z Ralphem, synem marnotrawnym pana Davisa. Cały czas byliśmy pod wpływem narkotyków. Zrobiło się kiepsko. Jeden z moich przyjaciół zmarł z przedawkowania. Nie przejąłem się tym. Uważałem, że nie mam wiele do stracenia. Jeśli nie byłem pijany lub pod wpływem narkotyków, wówczas kręciłem się, żeby zdobyć trochę forsy na kupno kolejnej działki lub naciągnąć dealera. Tak mijał dzień za dniem - a ja byłem tuż nad przepaścią. Heroiną wprowadzałem się w miękki i łagodny haj. Zwykle wąchałem działkę prosto z torebki, siadałem na krześle, zakładałem słuchawki i słuchałem muzyki. Odlatywałem. Heroina wypełniała całe moje życie; bez działki byłem w stanie wytrzymać zaledwie kilka godzin. Podobnie jak inni uzależnieni, nie miałem w ogóle ochoty na jedzenie. Jego widok przyprawiał mnie o mdłości. Gdy próbowałem coś zjeść, natychmiast wymiotowałem. Razem z Ralphem zaczęliśmy eksperymentować z innymi narkotykami. Ludzie znają je ze słyszenia - my natomiast je zażywaliśmy. Na zaspokajanie naszych potrzeb potrzebowaliśmy pieniędzy. Gdy heroina staje się całym życiem człowieka, ten zrobi wszystko, żeby ją zdobyć. Sprzedaliśmy zegarki, książki, kasety, taśmy - wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Nałóg, który kosztuje codziennie 175 dolarów, zmusza do ciągłego wymyślania nowych sposobów na zdobywanie pieniędzy. Gdy już wyzbyliśmy się wszystkiego, co można było sprzedać lub zastawić, zaczęliśmy się uciekać do innych metod. Ralph podkradał czeki, które znalazł u ojca w piwnicy. Wszystkie były nieważne, ponieważ wydano je do zamkniętego już konta, lecz w miejscowych sklepach dawało się je jakoś wymieniać na gotówkę - tym '74 sposobem mieliśmy to, czego chcieliśmy. Obchodziliśmy kilka sklepów w okolicy i gromadziliśmy gotówkę, która wystarczała nam na tydzień lub dwa. Praca była ostatecznością - imaliśmy się jej, gdy zabrakło już lepszych pomysłów na zdobycie pieniędzy. Ralph był świetnym naciągaczem - prawdziwym cwaniakiem. Niekiedy udawało mu się zatrzymać kogoś na ulicy i wyciągnąć od niego trochę pieniędzy. Nigdy, oczywiście, nie zawracał sobie głowy tym, żeby je oddawać. Doprowadziliśmy do takiej sytuacji, że trzeba było uciekać z Maine. Nie mogliśmy już dłużej buszować w okolicach Lawrence, ponieważ Ralph oszukał tam zbyt wielu ludzi. Choć to on był głównym sprawcą tych kombinacji, w oczywisty sposób i ja miałem w tym swój udział. Sam wymieniłem wiele tych nieważnych czeków. Wiadomo, że taka wymiana równała się wejściu do banku - tyle że bez broni i maski - i powiedzeniu kasjerowi „dawaj pieniądze". A czeki, rzecz jasna, były bez pokrycia. Gdy parałem się tym procederem, nie wiedziałem jeszcze, że rejestrowały mnie ukryte kamery. Wszystkie czeki, którymi się posługiwaliśmy, w końcu wróciły do pana Davisa - i przyłapanie nas na tej zabawie nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Minęło już dwa lata, od chwili gdy uciekłem z domu. Moje życie stało się wielką improwizacją. Nie zdawałem sobie spraw}', kim się stałem i jak naprawdę mam żyć. Tak długo wypierałem z siebie całe zło, które mnie spotkało, że funkcjonowanie z klapkami na oczach, stało się moją drugą naturą. Po prostu żyłem z dnia na dzień, a w tym biegu nigdy nie zatrzymywałem się, żeby zapytać: Wayne, do diabła, jak ci się wydaje - co ty wyprawiasz? Nigdy nie miewałem żadnych wątpliwości. /75 Pewnego dnia wpadłem do Susan, żeby zobaczyć się z nią i z siostrzeńcem - wówczas czterolatkiem. Siostra, choć najwyraźniej widziała, że coś jest ze mną nie w porządku - w ciągu ostatnich sześciu czy siedmiu miesięcy moja waga z ponad siedemdziesięciu kilogramów spadła do zaledwie czterdziestu - nigdy nie pytała, co mi jest. Nie wynikało to z braku uczucia, choć ojciec nastawiał dzieci jedno przeciw drugiemu, zawsze jednak jakoś tam troszczyliśmy się o siebie nawzajem. Wywodziliśmy się jednak z jednej rodziny - istota sprawy tkwiła w wypieraniu i w braku umiejętności porozumiewania się ze sobą. Po przywitaniu się z nią i z dzieciakiem przeprosiłem na chwilę i poszedłem do łazienki. W drzwiach nie było klucza, więc je po prostu zamknąłem, usiadłem na sedesie i zacząłem się szprycować. Tak byłem tym zajęty, że nie zauważyłem, że siostrzeniec otworzył drzwi i gapił się na mnie. Tuż za nim stała Susan. Najgorszą rzeczą był strach, jaki dostrzegłem w jej oczach. Usłyszałem czyjś głos i ciarki przeszły mi po plecach. Czy to ona? - pomyślałem. - Czyżby tu była, czy tylko się przesłyszałem? To nie były halucynacje. To była mama. Nie widziałem jej od dnia ucieczki. Teraz i ona uciekła - zresztą kolejny raz. Znalazła się u Susan. Gdy tu szedłem, nie wiedziałem o tym. Teraz wszystko się wydało. Skończyły się tajemnice. Matka patrzyła, jak wychodzę z łazienki. Spojrzała tylko raz i zaczęła płakać. Świat zawirował mi przed oczami. Byłem zaskoczony, że widok matki po tak długim czasie sprawia mi taką radość. Zaskoczyło mnie też jeszcze coś - jej łzy. Zwykle /76 krzątała się wokół nas z martwą twarzą. Dużo uwagi poświęcała tylko kolejnemu dziecku, które urodziła. Byłem więc rzeczywiście poruszony i mimo zawstydzenia - zadowolony, że matka okazuje mi swą troskę. - Boże, Wayne - powiedziała przez łzy - popatrz na siebie. Tylko popatrz na siebie. Byłem narkomanem, a mój wygląd i całe moje życie przypominały jeden wielki bajzel. Wiedziałem też, że bardzo schudłem. A nade wszystko byłem zamknięty w sobie, jak zawsze. Spoglądanie w lustro było ostatnią rzeczą, jaką robiłem przez ostatnie kilka lat. Gdy więc matka kazała mi się sobie przyjrzeć, nie byłem pewny, co zobaczę. Cofnąłem się do łazienki i spojrzałem w wielkie lustro na drzwiach. Musiała minąć dobra chwila, zanim dotarło do mnie, co widzę. Twarz okalały strąki jasnobrązowych włosów. Miałem zapadnięte policzki, obnażone zęby, do brody poprzyklejane resztki gumy do żucia. Najgorsze były wytrzeszczone oczy otoczone ciemnymi obwódkami. Jak to się stało? Gdy byłem dzieckiem, odnalazłem w swoim wnętrzu miejsce, gdzie skrywałem się przed ojcem. Wtedy obiecałem sobie, że mimo wszystko wytrwam i gdy dorosnę, opowiem światu, co się ze mną działo. Miałem misję do spełnienia. Poprzysiągłem sobie, że by zachować wierność danemu słowu, zawsze będę potrafił odnaleźć drogę do mego schronienia. Nie miałem pojęcia, kiedy straciłem nad sobą kontrolę - którego roku czy miesiąca - lecz coś stanęło mi na drodze. Zapomniałem o przyrzeczeniu, jakie dałem tamtemu dziecku, i zagubiłem się. Teraz byłem już całkiem sam. Przebrnąłem przez wszystkie urzędowe dokumenty -jeden po drugim - lecz wciąż czegoś nie mogłem zrozumieć. MSPCC przyznało, że o tym, iż rodzice nas zaniedbują, wiedziało już od ośmiu lat. Potwierdzili to lekarze ze szpitala w Tewksbury. Dlaczego więc, mimo tych wszystkich opinii i świadectw lekarskich, pracownicy opieki społecznej i urzędnicy policji nie uruchomili stosownych procedur prawnych i nie pozbawili rodziców prawa opieki nad dziećmi? Przecież zostali aresztowani za zaniedbanie i znęcanie się nad nami, a potem zwolnieni za kaucją 400 dolarów; w owych czasach była to duża suma pieniędzy. W oczywisty sposób nie nadawali się na rodziców. Jakie istotne usprawiedliwienie, jakie argumenty uznało państwo, dając im jeszcze jedną szansę poprawy? I dopiero, gdy wziąłem do ręki kopie urzędowych akt tej sprawy, zrozumiałem dokładnie, co się wydarzyło. Przed Sądem Okręgowym w Lawrence, reprezentowanym przez Sędziego Darcy, odbyta się rozprawa przeciwko panu i pani Theodore o niedopełnianie obowiązku opieki nad dziećmi. Po wysłuchaniu zeznań Sędzia Darcy poprosił opiekuna społecznego, panią Poveda, by przedstawiła swoją opinię na temat zaistniałej sytuacji. Ta oświadczyła, /78 że zaobserwowała znaczną poprawę warunków domowych u państwa T. Uznała, iż w jej przekonaniu rodzice, którzy wyrazili pragnienie, aby dać im jeszcze jedną szansę, ucierpieliby, gdyby dzieci nie wróciły do domu. Sędzia Darcy, prowadzący tę sprawę od sześciu miesięcy... obarczył odpowiedzialnością kuratora sądowego. Lecz kurator sądowy, pan Duenes, miał na ten temat swoje odrębne zdanie. Uważał, że danie moim rodzicom kolejnej szansy, nie doprowadzi do niczego dobrego. Przedstawiciel władz opisał sytuację takimi oto słowami: Po zakończeniu rozprawy sądowej rozmawiałem z panem Duenes na temat możliwości skorzystania z pomocy urzędu pomocy rodzinnej, by wesprzeć tę rodzinę w zakresie świadczeń finansowych, opieki nad dziećmi oraz by zrobić coś, co pozwoli rozwiązać osobiste problemy państwa Theodore'ów. Powiedział mi, że zwróci się do urzędu opieki społecznej, wyraził jednak swe zastrzeżenia, jako że nie uważa, by rodzina Theodore'ów potrafiła należycie wykorzystać tego rodzaju wsparcie ze strony państwa. Wręcz przeciwnie, wyraził przekonanie, że w rodzinie tej znów odtworzony zostanie dawny model zaniechania i zaniedbania opieki i że nie trzeba będzie długo czekać, żeby rodzina znów się rozpadła. Wyszło więc na to, że państwo w tej sprawie umyło ręce. Nikt nie miał zamiaru sprawdzać, co się dzieje, żeby upewnić się, czy moi rodzice znów stają się oprawcami. Ostatecznie wróciliśmy do naszej ufortyfikowanej twierdzy w Methuen. Cóż, przynajmniej byliśmy wszyscy razem. Gdyby oddano nas gdzieś pod opiekę, zapewne 179 zostalibyśmy rozdzieleni. Z drugiej jednak strony mieliśmy teraz jeszcze gorzej niż przedtem. Z chwilą, gdy sąd wykręcił się sianem, ojciec poczuł się pewny siebie. Co prawda, wiedział, że nie może zbytnio rozrabiać, ponieważ straciłby nas raz na zawsze. Ktoś mógłby pomyśleć, że przy tych wszystkich kłopotach - i wydatkach - jakie miał w związku z nami, tak naprawdę byłby szczęśliwy, gdyby się nas pozbył. Lecz to nie było w jego stylu. To, co nim powodowało - bardziej niż kiedykolwiek - to pycha. Nie znaczyło to, że teraz, kiedy wróciliśmy, miał zamiar traktować nas lepiej niż przedtem. Oznaczało to tylko tyle, że chcąc nadal robić swoje, będzie musiał uważać, by nikt go na niczym nie przyłapał. Porzuciłem siedzibę Theodore'ów w wieku piętnastu lat, lecz ucieczka ta nie uwolniła mnie od głęboko zakorzenionego przekonania, że jestem nic niewart. Przez całe życie ojciec wbijał mi to do głowy z każdym zadawanym ciosem. Był to przekaz o wiele silniejszy niż sam ból, jaki zadawał pięścią. Jesteś do niczego. Jesteś nic niewart. Nigdy do niczego nie dojdziesz. Nigdy nie będziesz miał przyjaciół. Nikt cię nie będzie kochał. Najgorsze było to, że w głębi duszy mu wierzyłem. Może właśnie dlatego tak zapędziłem się w kozi róg i sam przyłożyłem sobie nóż do gardła. Jeśli chcesz rzucić narkotyki, musisz sobie zdać sprawę, że tu chodzi jeszcze o coś innego. Jednego dnia przysięgasz sobie, że nigdy już nie tkniesz towaru, następnego dnia bierzesz znów, jakby miało nie być żadnego jutra. Dla heroinistów jutro nie istnieje. Nie mogłem jednak wymazać z pamięci tamtej wizyty u siostry. Po raz pierwszy od bardzo dawna spojrzałem w lustro i jak bardzo bym się nie starał, nie potrafiłem wymazać z pamięci widoku własnej twarzy. Widoku małego maltretowanego chłopaka, spoglądającego na mnie z przeszłości, a widzianego oczami człowieka, jakim się stałem. Być może traktowałem sam siebie tak źle właśnie dlatego, że podejrzewałem, iż ojciec jednak miał rację i że /8/ rzeczywiście jestem nic niewart. Nawet dla mnie stało się oczywiste, że sobie nie radzę. Spadłem na samo dno. Zasługiwałem więc na karę. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, lecz kiedy teraz o tym myślę, sądzę, że gdybym wrócił do domu nie przeciwstawiłbym się ojcu, jeśli podniósłby na mnie rękę. Zgodziłbym się na to, co by mnie miało spotkać. Jednocześnie jakaś inna część mnie była zdecydowana rzucić narkotyki, zająć się jakimś interesem i tak szybko, jak tylko udałoby się zdobyć jakieś fundusze, zacząć żyć na własny rachunek. Jak to zrobić? Przemyślałem to sobie. Najlepiej znałem się na malowaniu domów. Zebrałem więc kilka pędzli, dałem ogłoszenie do gazety i zanim się obejrzałem, miałem już firmę. Pierwszą robotą, jaką dostałem, było odmalowanie sklepu spożywczego. Była to niezła praca, niezbyt duża jak dla początkującego, niezatrudniającego pomocników. Nie zarobiłem żadnych pieniędzy, ponieważ zapomniałem wliczyć koszty pędzli i straciłem dwa ubrania robocze, lecz właściciel był bardzo zadowolony. O to właśnie chodziło - złapać wiatr w żagle. Zacząłem ścigać się z czasem - gdy dostałem jednocześnie dwa zlecenia, skontaktowałem się z młodszymi braćmi, którzy rzucili szkołę, żeby zarabiać dla ojca, i spytałem, czy nie zechcieliby pracować u mnie. Przekonałem ich bez trudu, choć gdy im powiedziałem, że muszą sprawić sobie białe drelichy, spojrzeli na mnie jak na wariata. - Idzie o to, żebyście wyglądali na fachowców - stwierdziłem. Brałem przykład z pana Davisa. Nie wszystko toczyło się zgodnie z planem. Raz jeden z braci nie pojawił się w pracy-, kiedy indziej drugi ukradł coś cennego, pozostawionego na widoku przez /82 kontrahenta. Miałem z tym kłopot. Nie mogłem po prostu uznać, że nie należy nikomu o tym powiedzieć. Zwrócenie zaliczki okazało się jeszcze trudniejsze, niż myślałem. I znów sięgnąłem po narkotyki. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem nabrać farby na pędzel bez rozchlapywania połowy dokoła. Podczas rozmów z klientem załamywał mi się głos. Nie mogłem powstrzymać drżenia nóg. Żołądek nie tolerował niczego oprócz coca-coli czy piwa. Wszystko się sypało. Praca na swoim okazała się bardzo wyczerpująca, postanowiłem więc dać sobie z nią spokój. To oznaczało dalsze narkotyzowanie się. Nie miałem dość samodyscypliny, żeby zerwać z nałogiem. Przyszło też rozstać się z Ralphem, a tym samym - w zaistniałej sytuacji -przeprosić się z rodziną. Tłumaczyłem sobie to na różne sposoby. Przekonywałem się, że przecież ojciec jest już starszy i poważniejszy, że ja też jestem już dorosły i znam trochę świat. Jeśli uciekłem raz, to przecież mogę uciec po raz drugi. Nie bytem już małym, wystraszonym chłopcem, którym ojciec mógł pomiatać do woli. Miałem siedemnaście lat, miałem też trochę pieniędzy, miałem firmę. Mogłem sobie iść, gdzie zechcę. Zadzwoniłem do mamy, żeby jej powiedzieć, że mam zamiar otrzeźwieć. Złożyłem coś w rodzaju obietnicy, choć w środku ciągle mnie korciło. Narkotyk ma wielką władzę nad człowiekiem - niczym najbliższy przyjaciel. Oczywiście jest to taki przyjaciel, któremu bynajmniej nie leży na sercu twoje dobro; gotów jednak jesteś pamiętać tylko dobre chwile z nim spędzone. Z głosu matki nie mogłem wyczuć, czy jest skłonna mi uwierzyć. W każdym razie, ja sam chciałem wtedy w to wierzyć. Powiedziałem jej, że kończę z tym i że się z nią zobaczę. 183 Było to dla mnie ważne, ponieważ oznaczało, że lezę lwu w paszczę - i nie było sposobu, żeby się przekonać, czy jeśli wrócę, to tak łatwo przyjdzie mi znów uciec. Dotrzymałem słowa. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Pan Davis odwiedził mnie w mojej norze i pożyczył mi swój samochód - choć nie miałem prawa jazdy. Mimo wszystko ciągle we mnie wierzył. Dziś myślę, że niewiele w tym było mojej zasługi; po prostu był dobrym człowiekiem. Ted, ten sam, który wciągnął mnie w narkotyki, choć też narkoman, był nie tylko miłym facetem, lecz także moim przyjacielem. To on wpadł na pomysł, żebym kupił rodzinie jakieś prezenty gwiazdkowe; absolutna nowość w rodzinie Theodore'ów. Miałoby to osłodzić mój powrót na łono rodziny. Nie wyobrażałem sobie jednak, co się stanie, gdy ojciec znów mnie zobaczy, zwłaszcza przy całym tym bożonarodzeniowym zamieszaniu - oprawianiu i ubieraniu choinki czy układaniu prezentów. Znałem go i wiedziałem, że mógł ledwie rzucić okiem na to, co przyniosę, i wyrzucić wszystko na dwór. Przed dwoma laty rodzina przeniosła się do Derry w New Hampshire, dwadzieścia kilometrów od Methuen. Był to wielki postęp jak na ojca - po tylu latach zdecydował się wyleźć wreszcie z lasu. Nie wiedziałem dokładnie, czemu to zrobił, przypuszczałem jednak, że w nowym miejscu zarabiał więcej pieniędzy (choć moje rodzeństwo już pracowało i oddawało mu swoje zarobki). Ale przecież opłacił już miejsce na cmentarzu w Methuen. Może postanowił się nieco ucywilizować? A może miał nadzieję, że ludzie będą traktowali go jak wspaniałego faceta, za jakiego sam się uważał? /84 Podczas powrotu do domu Ted wspierał mnie na duchu. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy nieco dalej od domu, ponieważ nie chciałem, żeby ojciec zobaczył samochód. Nigdy nie wiadomo, co mogło mu strzelić do głowy. Następnie wyjęliśmy z bagażnika choinkę i ruszyliśmy w stronę domu. Myślałem, że jeśli rzuci się na mnie, użyję tej choinki w obronie własnej. Drzwi otworzyła nam matka, ubrana jak zwykle w jakąś pogniecioną sukienkę. Ujrzawszy choinkę złożyła ręce w zachwycie i zawołała dzieciaki, żeby przyszły ją obejrzeć. Wszyscy zbiegli się wokół mnie. Wyglądałem niczym bohater-zwycięzca. Po chwili wyjąłem prezenty i zacząłem je rozdawać. Ojciec stał tuż obok. Nie robił nic, co mogłoby zakłócić to widowisko. Sprawiał wrażenie spokojnego. Cóż, spotkało mnie więc dość miłe przyjęcie - lecz coś w tym musiało być. Jeśli zachowywał się przyjaźnie, to mogło oznaczać tylko jedno - czegoś ode mnie chciał. Pytanie tylko - czego? Ojciec był już po czterdziestce. Po dwóch latach nieobecności, patrząc na niego z pewnym dystansem, zauważyłem kilka rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałem. Wcale nie był aż tak potężny, jakim go wtedy widziałem. Daleko mu było do tego. Zauważyłem, że chcąc coś podnieść, chwieje się na nogach lub się podpiera; pomyślałem, że zupełnie brak mu koordynacji ruchów. Uświadomiłem sobie w końcu, że wcale nie jest silnym mężczyzną. Nie był wysoki - miał około metr siedemdziesiąt - i wydawał się nawet nieco niższy ode mnie. Miał duże, masywne ręce - jednak cała jego siła tkwiła gdzie indziej. Otóż ojciec często wdawał się w bójki z miejscowymi pijaczkami, żeby dowieść, jaki to z niego mocarny chłop, lecz ci miłośnicy dżinu nie byli /85 żadnymi zabijakami. Nie należał do ludzi, którzy prowadzą uczciwą walkę. Zaczynał się mocować i w trakcie szarpaniny wykonywał jeden jedyny mały ruch - chwytał przeciwnika zębami i gryzł z całych sił. Właśnie tak wygrywał. Kupił nowy dom i miał trochę pieniędzy w banku. W domu panowały już nieco inne porządki - dzieciaki chodziły teraz czyściej i schludniej ubrane. Nawet buty miały odpowiedniego rozmiaru. Jadały też lepiej niż za moich czasów - co prawda nadal królował kluchowaty chleb, jednak to, że rodzeństwo już pracowało, sprawiło, że posiłki zawierały więcej białka; pito też mleko i wodę mineralną. Wkrótce potem, ojciec przedstawił mi swoje plany. - Chcę kupić spychacz i założyć własną firmę - rzekł. Następnie podsunął mi półmisek z pieczonym kurczakiem i powiedział, żebym sobie nałożył. No - pomyślałem - teraz zobaczymy, czego ode mnie chce. Miałem rację. Odwrócił się do mnie i dodał jakby mimochodem: - Potrzebuje cię, żebyś pomógł mi za niego zapłacić. Nie odpowiedziałem od razu; szybko wszystko sobie przemyślałem. Ojciec nie znał się na interesach. Pomyślałem, że sam mógłbym podwoić to, co on zarabiał. Jeśli pomogę mu kupić spychacz - i inny sprzęt, jaki będzie na pewno potrzebny - pozwoli mi to mieć wpływ na to, co robi. Zdawałem też sobie sprawę, że jeśli mam wieść tu znośne życie, muszę się trochę potargować. Trzeba więc było wyłożyć kawę na ławę i wyjaśnić mu, że teraz, kiedy będziemy na równych prawach, nie może traktować mnie tak, jak przed moim odejściem z domu. Taki w każdym razie miałem plan. I 86 - Dobrze, tato - odrzekłem. - Pomogę ci kupić spychacz. Przez następne kilka dni omawialiśmy cały interes. Powiedziałem mu, że zarobi więcej pieniędzy, jeśli ja wrócę do pracy na swoim i znów zacznę malować domy. Jaki sens miałoby podejmowanie pracy bezpośrednio dla niego? A on tym sposobem złapie dwie sroki za ogon -będzie miał własny biznes i jeszcze dostanie to, co mu dodam z moich zarobków. W jego oczach widziałem obraz wirujących dolarów. - Ty i ja będziemy partnerami - stwierdził. Partnerami.' To coś nowego. Jednak coś bardzo dla mnie korzystnego - wreszcie będzie moim dłużnikiem, dokładnie tak, jak sobie to obmyśliłem. Nie było najmniejszych wątpliwości, kogo mam zatrudnić. Ojciec oznajmił moim braciom - a było ich pięciu - że mają pracować u mnie. Ustalił, że płace będą takie, jak zwykle, czyli tyle co nic. Plan robiony był pod ojca - mnie miały przypadać grosze. Następnie wyjął pieniądze, dał chłopcom po kilka dolarów, resztę schował do kieszeni. Posunął się jednak do tego, że wypłacił im różne sumy. Był to jeden z wariantów stosowanej przez niego zasady „dziel i rządź". Zastawił na nich pułapkę. Michael zobaczył, że dostał trzydzieści dolarów, podczas gdy Christopher siedemdziesiąt pięć. Wzbudziło to liczne urazy. Ojciec był nieprzejednany. - Jeśli nie będą robić tego, co im każę, pozabijam ich - rzekł do mnie. Zgodnie ze swymi zasadami oznajmił, że jeśli którykolwiek z nich nie będzie tyrał jak niewolnik, mam mu o tym powiedzieć, a on już zadba o to, co trzeba. Zatłucze ich na śmierć. Był jak szef mafii. Robił to co zawsze - próbował nastawić braci przeciw sobie. /87 Udałem, że się z nim zgadzam, lecz miałem inne pomysły. Dałem mu dość pieniędzy, by był zadowolony, lecz nie miałem zamiaru pastwić się nad braćmi. Dopóki będzie dostawał swoją działkę, nie musi wiedzieć, ile będę im płacił? Tak czy owak, uznałem, że wszystko będzie jak należy. Niczego nie wywącha. Mój interes z malowaniem domów rozkręcał się na dobre. Nie trzeba było długo czekać, abyśmy mieli już dość pieniędzy, żeby kupić ojcu zarówno spychacz, jak i przyczepę do wożenia sprzętu z budowy na budowę. Był szczęśliwy - zresztą czemu miałby nie być? Zachowywał się jak bandyta. Co tydzień dawałem mu tysiąc do półtora tysiąca dolarów. Im więcej jednak o tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że ojciec postępuje nieuczciwie wobec braci, zabierając sobie to, co im się należało. Te nędzne grosze, jakie im wydzielał, nie starczały na nic. Zacząłem więc wypłacać im dodatkowo pięćdziesiąt do siedemdziesięciu pięciu dolarów tygodniowo. - Tylko nie mówcie ojcu - uprzedzałem. Oczywiście, zarzekali się, że nic nie powiedzą; czemu mieliby zresztą mnie wydać, jeśli płaciłem im dodatkowo? Przeliczyłem się. Podobnie jak ja kiedyś, byli wychowywani na donosicieli, dzięki czemu nadal sprawował nad nimi władzę. Skończyło się bicie. Co prawda ojca świerzbiła ręka, lecz przecież dostał ode mnie kredyt - był na tyle rozsądny, żeby wiedzieć, że jeśli tknie moich braci, to będzie mógł zbierać manatki i wyleci ze spółki z dnia na dzień. Nie chciał ryzykować utraty pracowników. Dopóki to ja trzymałem wszystko w kupie, wiedział, że nie ma prawa mnie tknąć. Tak przynajmniej wtedy myślałem. I 88 Miałem nad nim jeszcze jedną przewagę. Nie było sposobu, żeby dowiedział się, ile zarabiam w swojej firmie. Teoretycznie mieliśmy przynosić do domu kopie wszystkich zawieranych umów i ofert wraz z nazwiskami i numerami telefonów zatrudniających nas ludzi. Ojciec nawet próbował po każdej robocie zliczać puste bańki po farbie, chcąc sprawdzić, czy wykonaliśmy całą pracę, na jaką opiewał kontrakt. Choć wszystkie spływające czeki miały trafiać bezpośrednio do jego rąk, udawało mi się je przechwytywać. Za każdym razem wypisywałem jedną umowę z klientem oraz lipną z zupełnie innymi danymi - dla ojca. Robiłem go więc w ba- lona i nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia; w końcu było to coś w rodzaju roboty po godzinach. Nie spieszyłem się z odchodzeniem z domu. Nie brałem już narkotyków. Biznes się kręcił. Nie musiałem płacić nikomu żadnego czynszu i mogłem sobie odłożyć trochę pieniędzy. Byłem zadowolony z tego, co robię. Wszystko grało. Ojciec, który rozkręcał swój interes ze spychaczem, musiał się jednak czegoś domyślać. Pewnego dnia, dwa lata po tym, jak doszliśmy do porozumienia, oznajmił, że zmienia warunki. - Od dzisiaj twoi bracia będą pracować dla mnie, a nie dla ciebie - stwierdził. - Potrzebuję ich bardziej niż ty. Co więcej, oświadczył, że oczekuje, iż sam będę zajmował się swoimi sprawami i że mam regularnie wypłacać mu pieniądze zgodnie z naszą umową. Nie przyszło mu do głowy, że nie będę w stanie zarabiać tyle samo, pracując w pojedynkę. Sprzeciwianie się nie miało sensu. Co by to dało? - Twoi bracia mają robić, co im każę I89 - oznajmił. Dałem sobie spokój i stwierdziłem, że może robić, co tylko zechce. A ponieważ miałem sam prowadzić swój interes, nie widziałem powodu, żeby dzielić się z nim połową moich pieniędzy. Tak czy owak przynajmniej nie może teraz wtrącać się do mnie - bracia odeszli i nikt nie będzie patrzył mi na ręce. Pewnego dnia wróciłem do domu około ósmej wieczorem. Wszedłem do garażu i zobaczyłem ojca. Sprawiał wrażenie, jakby od dawna tu na mnie czekał - miał śmierć w oczach. Widywałem u niego ten wyraz twarzy już tysiące razy i zrozumiałem, że szykują się kłopoty. Bez słowa odwróciłem się, żeby wyjść. Doskoczył do mnie i chwycił za włosy. To było najgorsze - wczepiał się w nie palcami i ciągnął tak, żeby zrobić z nimi to, co robił młodszym siostrom, gdy były jeszcze małe -próbował je „wykorzenić". Wywlókł mnie na podjazd i zaczął walić w głowę, w klatkę piersiową, w żołądek. Ostatni raz napadł na mnie wiele lat temu. Wiedziałem, że jest szalony, nie zauważyłem jednak, kiedy zbliżał się atak. Byłem całkiem bezbronny. W pierwszej chwili chciałem mu oddać. Byłem bliski wybuchu. Jednak powstrzymałem się. Powiedziałem sobie: Uspokój się, po prostu uspokój się! I tak też zrobiłem. Przetrzymałem to bicie. Było to takie samo lanie, jakie sprawiał mi, gdy byłem chłopcem - tyle że teraz nie bolało. Ja byłem większy, on słabszy; co więcej - w ogóle się tym nie przejąłem. Nie byłem już tak wrażliwy. - Coś ty myślał, do diabła, że uda się je wam wyrzucić? - ryknął. Nie miałem zielonego pojęcia, o co mu idzie. - Bańki z farbą, kretynie! Przeliczyłem je. I CO Teraz zrozumiałem. - Chcę zobaczyć wszystkie faktury! Masz mi dać wszystkie te cholerne kwity za wykonaną pracę! Nie myśl sobie, że uda ci się wykręcić i zostawić mi to całe gówno na głowie - rozumiesz? Później dowiedziałem się, że przepytał Michaela i kazał sobie powiedzieć o wszystkim, co robiliśmy przez ostatnie kilka miesięcy. Zmusił chłopaka do mówienia w zwykły dla siebie sposób - łomocząc go tak długo, aż ten przyznał się, że nie dałem ojcu jego działki. Ojciec był głupi, myśląc, że przeliczenie baniek po farbie coś mu da - tak samo jak przejrzenie moich rachunków. Przecież od samego początku nie wiedział, ile tak naprawdę kosztowało wykonanie poszczególnych prac. (A to dzięki wypisywanym przeze mnie dla niego fałszywym umowom.) Liczba tych baniek nie miała tu nic do rzeczy. Ojciec chciał mnie ukarać tylko po to, żeby moi bracia wiedzieli, kto tu jest panem. Że nikt nie jest taki cwany i mocny jak on. Była to wciąż ta sama śpiewka: - Nawet nie próbuj; ja jestem szefem; jak będzie trzeba, to cię spiorę. Niezwykłe w tym wszystkim było to, że wpajanie tego przekonania wciąż było skuteczne. To przyszło jak olśnienie. Nie boję się tegojaceta. Strach zniknął. To tak, jakby człowiek chorował miesiącami i nagle pewnego dnia wstał i pomyślał: Coś się odmieniło. I stwierdził, że gorączka ustąpiła. Ten skurwiel to cherlak. To tchórz. Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej. Zawsze myślałem, że jest najsilniejszym człowiekiem. Wręcz kimś niewiarygodnym. Jednakże spędziwszy trochę czasu w świecie, zmądrzałem. Klapki opadły z oczu i nareszcie ujrzałem mego IQI ojca takim, jakim go nigdy w życiu nie znałem - jakbym patrzył na obcego człowieka. Byłem bliski tego, żeby mu oddać, lecz dałem sobie spokój. Po co oddawać? Byłoby to dla niego zwycięstwem, którego pragnął. Czuł się gorszy od innych, był tak niepewny i bezradny, że nie potrafił inaczej dawać upustu swej złości i frustracji jak tylko poprzez bicie, szarpanie i wyzwiska. Lecz nie ze mną te sztuki. Nie - pomyślałem - spiorę go innym razem. Czułem się nieco wystraszony, lecz przede wszystkim byłem zły. Mieliśmy przecież być partnerami w interesach - i to na równych prawach. A partnerzy nie okładają się pięściami. Pomyślałem więc, że najlepsze, co mogę zrobić, to odejść i nigdy nie wracać. Tym sposobem nie dostanie już więcej ode mnie ani grosza. Nie dałem nic po sobie poznać. By go ułagodzić obiecałem, że dostanie trzy czwarte moich zarobków. - Od dziś, tato, będę pokazywał ci wszystkie umowy i rachunki - powiedziałem. - Dobra - rzekł. Opuścił ręce i spojrzał na mnie nieco łagodniej. - Wiesz, źle się czuję, naprawdę. Nie powinienem cię lać, Wayne. Dobry z ciebie chłopak. Dobry z ciebie chłopak. Następnego dnia odszedłem. Przez następne dwa lata żyłem już na swoim. Odzyskałem wolność. Znalazłem mieszkanie i rozkręciłem interes budowlany. Przychodziły zamówienia i nieźle zarabiałem. Miałem dziewczynę. Wyglądało, że na dobre uwolniłem się od narkotyków. Jeśli wydawało mi się, że przeszłość przestała już ciążyć nade mną, to bardzo się myliłem. Wciąż wracam do tego pamięcią. Raz po raz zastanawiam się, co należało zrobić inaczej. Gdyby tak cofnąć czas o tę jedną minutę; gdyby dało się go zatrzymać na kilka sekund - zanim zapaliło się czerwone światło. Gdybym więcej uwagi poświęcił temu, co działo się na drodze i tak się nie zamyślił. Dużo tego gdybania... Stato się to tak nagle, że nie miałem czasu, żeby się przestraszyć. Nagły pisk hamulców, następnie głuchy łoskot i zgrzyt metalu. A potem cisza. Siedziałem nieruchomo. Jakby czas się zatrzymał. Najpierw pomyślałem, czy nie jestem ranny, ale nie zauważyłem krwi. Ulga nie trwała długo. Spojrzałem na samochód, który właśnie rozbiłem i zobaczyłem, że połowa podwozia jest pogięta. Okno od strony kierowcy - rozbite. Przez tę dziurę dostrzegłem kierowcę - nie dawał znaku życia. IQ3 Przez głowę przelatywały mi najrozmaitsze myśli. Czy go zabiłem? A może jest tylko ciężko ranny i bez pomocy zaraz umrze? Wyskoczyłem z samochodu. Przód był wgnieciony, kabina kierowcy rozbita, z chłodnicy buchała para. Wyglądało to bardzo kiepsko. Puściły mi nerwy. Nogi miałem jak z waty i trudno mi było ustać. Na drodze zebrali się ludzie, gapiąc się i pokazując mnie palcami. Co za pech. Jeszcze przed godziną jechałem sobie szosą, rozmyślając o tym, jakie piękne jest życie. Modliłem się, żeby ten człowiek nie umarł albo żeby go nie sparaliżowało. W ogóle nie dopuszczałem do siebie takiej ewentualności. Nie byłem nawet pewny, kto z nas spowodował ten wypadek. Nie zauważyłem, jak nadjeżdżał. Pewnie jechałem za szybko. Po chwili wyczułem jakiś ruch. To kierowca szamotał się, próbując otworzyć drzwi. Gdy wysiadł, poczułem ulgę. Był blady i cały się trząsł, lecz wyglądało na to, że jest cały. Żadnej krwi. Nawet mógł chodzić o własnych siłach. Nagle krzyknął w moją stronę: - Co, jesteś ślepy? Co się z tobą dzieje? Miałem pierwszeństwo. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - Posłuchaj, stary, przepraszam. Nie zauważyłem cię. - Powiedz to glinom. - Następnie zażądał ode mnie nazwiska i numeru agenta ubezpieczeniowego. - Agenta? - Tak, baranie, twojego agenta. Muszę wiedzieć, u kogo jesteś ubezpieczony. Kto zapłaci za to, że uszkodziłeś mój wóz. /Q4 Gapiłem się na niego jak sroka w gnat. - Mówże coś. Nie słyszę cię. - Nie mam żadnego ubezpieczenia - powiedziałem. Przez ten wypadek zostałem bez grosza przy duszy. Nie wyobrażałem sobie wówczas - zresztą tak jak i potem - jak można funkcjonować bez samochodu. Nie miałem pieniędzy i nie byłem w stanie sam sobie radzić. Doszedłem do wniosku, że nie mam wyboru i muszę wrócić do pracy u ojca. A to oznaczało utratę wolności. I tak w wieku dwudziestu lat wróciłem do domu. Przez czas mojej nieobecności wiele się tu zmieniło. Ojciec, który miał teraz nową, nieźle prosperującą firmę, przeniósł się z rodziną do Londonderry, nieco dalej wzdłuż drogi z Derry. Wszedł między ludzi; kupił mały dom w wiejskim stylu, z dobudowanym garażem. Postarzał się, złagodniał. W porównaniu z tamtą meliną w Methuen, to mieszkanie zdecydowanie bardziej przypominało ludzką siedzibę. Nadal jednak pozostał uparty i obcy jak zawsze. Miał teraz nową zasadę życiową -mój dom jest wyłącznie dla mnie i dla matki. Nikomu nie wolno wchodzić do środka - chyba że do łazienki. Dom był niczym świątynia, której nie wolno nam było bezcześcić. Oznaczało to, że wszyscy musieli się teraz tłoczyć w garażu - pomieszczeniu wielkości siedem na siedem metrów, z betonową podłogą, bez żadnej wykładziny, bez ścianek działowych, bez kanapy; słowem, bez tego wszystkiego, co tworzy typowy dom. Gdy się tam sprowadziłem, było nas w sumie czternaście osób. Niektórzy bracia zamieszkali z własnymi rodzinami - Joseph z żoną i nowo narodzonym dzieckiem, a także Michael i jego /Q5 żona, Joannę. Moje szwagierki - dwie cierpliwe kobiety - zaakceptowały te warunki jako element swego życia. W jakiś przedziwny sposób było nam tam nawet swojsko i wygodnie. W Methuen okna mieliśmy pozastaniane plastikowymi płachtami, tu, w tym nowym garażu, też niewiele było widać, ponieważ ojciec kazał braciom zamalować szyby. Była to dla nas normalna sytuacja rodzinna. Całkowicie odizolowani od świata zewnętrznego, nie byliśmy jednak odizolowani jedno od drugiego. Do gotowania i ogrzewania używaliśmy piecyka na drewno, ustawionego na betonowej podłodze. Za całe umeblowanie służył nam okrągły, drewniany stół, przy którym wszyscy jadaliśmy, rozsiadając się na klepisku. Jedynym luksusem był telewizor, podłączony kablem, który bracia przeciągnęli z domu do garażu. Samochody parkowaliśmy na podjeździe. Gdy sięgam pamięcią wstecz, dochodzę do wniosku, że to aż dziwne, że wszyscy - zwłaszcza nowożeńcy - jakoś to wytrzymywaliśmy. Na tym jednak te idiotyzmy się nie kończyły. Również rodzice nie sypiali w domu. Nocowali w garażu - ojciec na dziecięcym łóżeczku, a matka na rozkładanej leżance, pod wiatą na węgiel, przykryta starym kocem. Żadne z nas nie miało poduszki. Toaletą dla mężczyzn był las; dziewczęta mogły korzystać z łazienki w domu. Gdy wróciłem, wszyscy pracowali u ojca. Zorganizowane było to mniej więcej tak: Ojciec wynajmował komuś spychacz - dwadzieścia trzy dolary za godzinę zamiast zwyczajowo przyjętej stawki trzydzieści dolarów - i posyłał jeszcze czterech własnych robotników, czyli moich braci. Nic go to dodatkowo nie kosztowało, ponieważ nie płacił im ani centa. Nie potrafił jednak układać sobie dobrych stosunków z klientami, nigdy więc /QÓ nie wychodził na swoje i dostawał mniej pieniędzy, niż powinien. Nic mu się nie udawało - był po prostu fatalnym biznesmenem. Zatrudnił mnie przy pracach niwelacyjnych. Dał mi dach nad głową i wyżywienie; jednak zamiast pełnej stawki płacił mi zaledwie pięćdziesiąt dolarów za czterdziesto-, czterdziestopięciogodzinny tydzień pracy. Pięćdziesiąt dolarów! Gdy dziś myślę o tym, zbiera mi się na śmiech. Pięćdziesiąt dolarów to stawka dla niewolników; byłem więc niewolnikiem, który jeszcze musiał być wdzięczny. Przyszpilił mnie, a dzięki temu miał mnie w garści. Jedyną dobrą rzeczą dla mnie - zresztą od dnia, w którym powstrzymałem się od walenia tamtego gościa młotkiem w głowę - było to, że nabierałem sił i byłem tego świadomy. W głębi duszy żywiłem przekonanie, że któregoś dnia odzyskam niezależność. Nie wiedziałem jeszcze jak, lecz byłem pewny, że tak się stanie. Z tą myślą oszczędzałem pieniądze; brałem też różne fuchy na boku - malowanie domów, prowadzenie ciągnika. I właśnie wtedy, jak idiota, popełniłem prawdziwe głupstwo. Moim pierwszym błędem było małżeństwo. Przez te wszystkie lata miewałem wiele przyjaciółek, które przychodziły i odchodziły. Nigdy nie miałem problemu ze znalezieniem dziewczyny. Sztuka polegała na tym, jak z nimi wytrzymać. Na sąsiedniej ulicy, tuż niedaleko domu rodziców, mieszkała pewna młoda kobieta. Ronnie była drobną brunetką o ironicznym, choć kuszącym spojrzeniu. Rodzice wyrzucili ją z domu za to, że prowadzała się ze zbyt wieloma chłopakami - podobnie przed laty postąpili z moją matką jej rodzice. Gdy ją /97 poznałem, wyglądała jak pies wyrzucony na ulicę. Zaoferowałem jej mój samochód na lokum, a ona chętnie z tego skorzystała. Bardzo szybko nawiązaliśmy romans. Odeszła z domu i sypiała w moim samochodzie - przypominała mnie sprzed lat, kiedy to jako piętnastolatek spędzałem każdą noc w starym buicku. Bawiła ją ta sytuacja, niczego się nie bała. No i była niezwykle pociągająca. A mnie udawało się rozbawiać ją do łez. Czyniliśmy postępy - bardzo powoli, niemal niepostrzeżenie. Teraz, kiedy miałem pięćdziesiąt dolarów tygodniowo plus to, co dostałem za dodatkowe fuchy, udało mi się odłożyć dość pieniędzy, żeby znów pójść na swoje. Byłoby to już trzecie podejście. Tym razem wyprowadzenie się z domu nie było żadnym wielkim problemem. Nawet nie musiałem uciekać - po prostu oznajmiłem ojcu, że odchodzę. Byłem już dorosłym mężczyzną i nie mógł mnie powstrzymać. Kiedy rozmyślałem o tym, co to znaczy być dojrzałym, wyobrażałem sobie, że idzie o stałą pracę, kobietę i dom. Byłem dostatecznie dorosły, żeby tego pragnąć - miałem dwadzieścia dwa lata - i dopiąłem swego. Dom w moim wydaniu był przyczepą, którą kupiłem za zaoszczędzone pieniądze. Kobietą była Ronnie. Po przyczepę wybraliśmy się oboje do Salem - kilka małych miasteczek dalej za Londonderry, gdzie mieszkali rodzice. Mój związek z Ronnie był daleki od sielanki. Z początku było nam razem doskonale; oboje wciąż się zaśmiewaliśmy. Lecz z czasem sprawy zaszły za daleko i wymknęły się spod kontroli. Nie minęło kilka miesięcy od czasu, jak zamieszkaliśmy razem w naszym nowym domu, gdy Ronnie oznaj- /Q8 miła, że jest w ciąży. Gdy mama dowiedziała się o tym, stwierdziła: - Lepiej ożeń się z tą dziewczyną. Nie chcę patrzeć, jak urodzi się dziecko, które nie będzie miało ojca. Nie byłem zakochany w Ronnie; dziś, myślę, że zdawałem sobie wtedy z tego sprawę. Z drugiej jednak strony, chciałem, żeby wszystko było jak należy. Ślub nie był ani okazały, ani radosny. Odbył się w maleńkim, miejskim kościółku, w obecności kilkorga przyjaciół i członków rodziny. W dniu ślubu mocno się upiłem. W trakcie ceremonii zataczałem się, a zmieszana Ronnie cały czas patrzyła na mnie morderczym wzrokiem. Gdy tylko pastor ogłosił nas mężem i żoną, zerwała welon z głowy i rozwścieczona wybiegła z kościoła. Byłem autentycznie zmieszany, nie mówiąc już o tym, że i wykończony. Czyż nie oczekiwano ode mnie, żebym za nią pobiegł, ładnie przeprosił i sprowadził z powrotem? A jeśli to zrobię - to czy nie zacznie mi ciosać kołków na głowie? Czy powinienem dać jej nauczkę? Nie miałem zamiaru jej bić ani robić rzeczy, jakie ojciec zawsze wyczyniał z matką. Pomyślałem jednak, że warto by jej parę razy przyłożyć. Myśl o tym, że opuściła mnie w obecności przyjaciół i rodziny - i to w dniu ślubu - doprowadzała mnie do szału. Rozmyślając o tym wszystkim, poczułem naraz, że nie mam pojęcia, jak w ogóle mam sobie radzić z małżeństwem i jak mam uporać się z tym nowym, dorosłym życiem. ? Człowiek jest przekonany, że wie wszystko o swoim życiu. Wystarczy jedna informacja, spojrzenie z boku, a okazuje się, że własna wersja wydarzeń pełna jest wielkich, ziejących czarnych dziur. Takie miałem wrażenie po lekturze akt sądowych. Choć w sprawozdaniu było wiele rewelacji, to jednak szczególnie poraziła mnie jedna - coś, czego się w ogóle nie spodziewałem. „Gdy Wayne został umieszczony u swych dziadków, miał niezwykłe pośladki..." Tak to się zaczynało - jakbym był jakimś kawałkiem mięsa. Doskonały opis. Zacząłem się śmiać. A zatem: W dniach 10, 14 i 15 października 1958 roku, podczas wizyt pracownika opieki społecznej, obecny był ojciec. Próbował dominować w rozmowie; gdy tylko matka zaczynała coś mówić, kazat jej siedzieć cicho. Chciał, żeby zabrać dziecko natychmiast; następnego dnia Wayne był gotów, miał ze sobą komplet rzeczy. Został umieszczony w ośrodku opiekuńczym. Ośrodek opiekuńczy? Co to było? Czyżby przeznaczono mnie do adopcji? Z innych papierów wynikało, że dzieci Theodore'ów zostały odebrane rodzicom przez państwo. 200 Teraz jednak po raz pierwszy zobaczyłem dokument, w którym wymieniano tylko mnie. W tym przypadku nie chodziło o interwencję państwa. Wróciłem do początku i zacząłem czytać jeszcze raz. Miałem rację. Z tego, co napisano, wynikało, że ojciec chciał mnie oddać z własnej woli. Nie któreś z rodzeństwa. Tylko właśnie mnie. „Opiekunka w ciągu kilku dni oczyściła mu głowę z ciemieniuchy. Wayne leżał w kołysce w kuchni, obserwował inne dzieci i przyglądał się wszystkiemu wokół". Nic z tego nie pamiętałem - byłem zbyt mały - lecz potrafię sobie wyobrazić, że nawet jako niemowlak wyczuwałem, na czym polega różnica pomiędzy moim nowym domem, a chaosem i gwałtem, panującym tam, skąd mnie przywieziono. W nowym domu nikt nie bił. Musiała to być dla mnie zdumiewająca odmiana. Jednakże wakacje nie trwały długo. „W dniu 30 października - głosił raport - Wayne został odwieziony do domu rodziców". Bez wyjaśnienia. W jakim celu umieszczono mnie więc w domu opiekuńczym, jeśli rodzice rozmyślili się i wzięli mnie z powrotem. Było coś, czego nie pojmowałem. Jednakże - niczym niestrudzony detektyw - w końcu rozwiązałem i tę łamigłówkę. Przypomniałem sobie, jak jedno ze starszego rodzeństwa opowiadało mi, że tuż przed tym zdarzeniem mama odeszła od ojca. Oznajmiła, że to już na zawsze. Kluczem do zagadki był tu czas. Matka opuściła ojca drugiego października, a osiem dni później ten oddał mnie do adopcji. Najwyraźniej już wcześniej chciał się mnie pozbyć, lecz przeszkadzała mu w tym jej obecność. Później jednak matka wróciła, a mnie odebrano z domu opieki i zwrócono rodzicom. Najwyraźniej moja oso- 20/ ba musiała mieć coś wspólnego z ich wiecznym awanturowaniem się. Nic bowiem nie wskazywało, by rodzice nosili się z zamiarem oddania innych swoich dzieci. Byłem jedynym, którego ojciec dobrowolnie zgodził się umieścić w domu małego dziecka. Należy też przypuszczać, że byłem kartą przetargową - ceną, jaką mój ojciec musiał zapłacić za powrót matki. Po dwóch miesiącach ciąży Ronnie straciła dziecko. Poronienie przebiegło niezwykle dramatycznie - w jednej sekundzie zaczęła krzyczeć z bólu, a po chwili leżała na podłodze i strasznie krwawiła. Nie mogłem oprzeć się myśli o matce - gdy dawno temu poroniła - i o tym, co wówczas z rodzeństwem zobaczyliśmy, zerkając do ubikacji. Było mi żal Ronnie. Starałem się być dobrym mężem i dogadzać jej. Nie przychodziły mi jednak do głowy żadne argumenty, uzasadniające to, że nadal mamy pozostawać małżeństwem. Wszystko to było niezwykle trudne, tym bardziej że Ronnie wpędzała mnie w poczucie winy. Wściekała się na mnie za rzeczy, które ja sam uważałem za drobne przewinienia - na przykład za to, że czasem do późna popijałem z kolegami. Zamiast spokojnie ze mną porozmawiać, wpadała w złość - jak w dniu ślubu - i wychodziła z domu, wiedząc, że za nią pobiegnę. Zawsze to robiłem. Czasami wychodziła na bosaka, bez płaszcza, nawet wtedy, gdy na ulicach leżał śnieg. Byliśmy jednak małżeństwem i żadne z nas nie zamierzało tego zmieniać. Po kilku miesiącach Ronnie oświadczyła, że chce mieć dziecko. Sądziłem, że to nie najlepszy pomysł, lecz zrobiłem to, co ludzie zwykle robią, nie ma- 203 jąc żadnych perspektyw w swoim związku. Pomyślałem, że danie jej dziecka to nie najgorsze wyjście. Być może dzięki temu nasze małżeństwo się utrzyma. Wróciłem do malowania domów. Dostrzegłem możliwość zarabiania pieniędzy przy pracach budowlanych i w tym celu skrzyknąłem kilku kolegów do pomocy. Interes prosperował, dostawaliśmy dobre zlecenia i bardzo szybko stawka pięćdziesięciu dolarów tygodniowo wydawała się daleką przeszłością. Inne sprawy w życiu wymykały mi się spod kontroli, jednak gdy zabierałem się do roboty - wszystko układało się jak trzeba. Pogrążyłem się w pracy i przestałem myśleć o całej reszcie. Od dawna już potrafiłem wszystko robić sam, teraz uczyłem się, jak to nadzorować - wynajmować spychacze i równiarki, profilować drogi, prowadzić kanały ściekowe. Starałem się tak organizować pracę, żeby klient nie musiał zatrudniać żadnych firm podwykonawczych. I żeby płacił za całość. Zawsze oddawałem robotę w terminie i zazwyczaj udawało mi się zmieścić w kosztach poniżej planowanego budżetu. Lubili mnie klienci, lubili i robotnicy. W razie potrzeby mogłem w ciągu jednego dnia znaleźć sześciu, dziesięciu czy dwunastu ludzi, którzy gotowi byli przyjść następnego dnia do pracy. Nie chciałbym się przechwalać, lecz nie każdy nowicjusz odnosi tak duże sukcesy mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Konkurowałem z ojcem. Nadal prowadził swoją firmę, w której pomagali mu bracia. Doskonale jednak wiedziałem, że praca u niego była pułapką - również Michael szybko się w tym połapał. Gdy chciał kupić małą furgonetkę toyotę, ojciec zaoferował się, że podżyruje 204 pożyczkę. Miał już dość spory kredyt w miejscowym banku, dzięki któremu sfinansował zakup domu. Nie należał do ludzi, którzy robią cokolwiek z czystej dobroci serca. Żyrując pożyczkę, przywiązał Michaela do siebie. Sądząc po sposobie, w jaki załatwił sprawę, było to oczywiste. Michael bowiem nigdy sam nie płacił rat w banku. Zamiast tego, ojciec odbierał jego zarobki i to on załatwiał sprawy z bankiem. Miał więc syna w kieszeni. Zatrzymywał większość pieniędzy, płacił niewielkie raty za samochód, a Michaeolowi oddawał nędzne resztki. Pewnego dnia Michael zbuntował się i powiedział ojcu, że odchodzi. Nie wierzyłem, że jest zdolny do podjęcia takiej decyzji z własnej woli. Była to głównie sprawka Joannę, którą zmęczyło już przyglądanie się, jak ojciec oszukuje Michaela i jak nim pomiata. Ponadto złościło ją także to, że płacił mu tylko jakieś nędzne grosze. Przyglądała się temu przez cały rok, a następnie poszła do ojca i oznajmiła: - Nie mam zamiaru dłużej patrzeć, jak znęcasz się nam moim mężem. Ojciec aż posiniał na twarzy. Nie dość, że jeden z jego synów próbował z nim rywalizować, to na domiar złego musiał znosić lamenty synowej. Lecz nie miał wyjścia. Musiał zacząć płacić Michaelowi. Poszedł więc do banku i oznajmił urzędnikowi od kredytów, że syn nie zwraca mu już pieniędzy za samochód. Nie była to prawda, lecz skąd urzędnik bankowy miał o tym wiedzieć. Ojciec zażądał przeniesienia prawa własności na siebie. Urzędnik zgodził się i tym sposobem Michael został pozbawiony tego, co mu się prawnie należało. Ojciec nie tylko odebrał Michaelowi furgonetkę - co znacznie utrudniło bratu zarabianie pieniędzy - lecz 205 również pozbawił go kredytu,- chłopak miał zaledwie osiemnaście lat. Ale to nie wszystko. Gdy bankier przystał na warunki ojca, ten wykonał zręczny manewr i oddał toyotę Brianowi. Chodziło mu w istocie o napuszczenie jednego syna na drugiego. Przeciwstawił ich sobie jak dzień i noc. Michael nigdy mu tego nie wybaczył. Zaproponowałem bratu, żeby pracował u mnie. W konsekwencji jego sytuacja szybko uległa zmianie - zamiast nędznych ochłapów, jakie rzucał mu ojciec, zaczął dostawać od czterystu do pięciuset dolarów tygodniowo. W tamtych czasach był to niezły zarobek. Po pracy Michael z Joanną regularnie wpadali do naszej przyczepy i zwykle tam koczowali. Pewnego dnia ojciec z matką pojawili się przed naszą przyczepą w mieście - ot, niespodziewana wizyta. Joannę zauważyła ich przez okno i wyszła na podest. Spotkała ich po raz pierwszy od czasu, gdy Michael zorientował się, że ojciec pozbawił go furgonetki - i wpadła w szał. - Jak mogłeś zrobić coś podobnego własnemu synowi; zabrać mu wóz, ot tak sobie, i oddać go jego bratu! - wrzasnęła. - Stul pysk, łajzo - ojciec w odpowiedzi aż się zapienił. W tym momencie z przyczepy wyszedł Michael. - Nie nazywaj mojej żony łajzą! - ryknął. Gdy stanąłem w drzwiach, zobaczyłem, jak Michael i ojciec stoją naprzeciwko siebie, twarzą w twarz. Po chwili ojciec rzucił się na niego. Joannę zeskoczyła z podestu i zaczęła drzeć się na ojca, żeby przestał. Matka stała i patrzyła tak, jakby nic się nie działo. Nie wahałem się ani chwili. Ojciec wdarł się na moje terytorium. To był mój dom. Chwyciłem go, próbując odciągnąć od brata. Po raz pierwszy w życiu w ogóle go dotkną- 20Ó łem. Nie zastanawiałem się ani przez moment - wszystko potoczyło się zbyt szybko. Dopiero później uświadomiłem sobie, że przekroczyłem pewną granicę. Zanim zdążyłem go odepchnąć od Michaela, zacisnął zęby na jego karku, tak jakby chciał wygryźć tyle skóry, ile się tylko da. Szarpnąłem mocniej i w końcu odciągnąłem go, zanim zdążył zadać kolejny cios. Ojciec jakby w ogóle nie zauważył mojej obecności. Był tak zajęty Michaelem, że ciągle stał odwrócony w jego stronę. Zrobił się purpurowy na twarzy; oczy wylazły mu na wierzch. Wyglądał jak w transie. Chciał się bić, a gdy wpadał w taki stan, nic do niego nie docierało. W oczywisty sposób pragnął tylko jednego - cisnąć Michaelem o ziemię. Nie miałem zamiaru do tego dopuścić, więc stanąłem między nimi i przerwałem walkę. Joannę podeszła do męża, podciągnęła mu koszulę i wszyscy zobaczyliśmy krwawe rany, a na karku widać było rząd sinawych znaków - przyjrzawszy się dokładniej można było dostrzec wyraźne ślady zębów. - Popatrz, co zrobiłeś skurwysynu! - wrzasnęła Joannę. Byłem rozsierdzony. Spojrzałem na ojca i powiedziałem: - Jesteś bydlakiem, jeśli tak bijesz własnego syna. Zjeżdżaj do diabła z mojego podwórka. Masz się wynosić z mojego terenu. - Coś ty powiedział? - Przybrał taki wyraz twarzy, jakby miał zamiar zabrać się za mnie. Zrobiłem krok w jego stronę, by mu pokazać, że się go nie boję - w ogóle. Podniosłem ręce, pokazując mu, że mam zamiar mu przyłożyć. - No chodź, chcesz się bić? Chodź, uderz mnie. Wybiję ci te twoje cholerne zęby. 207 Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Stanął jak wryty. Był tak zdumiony, że mu się stawiam, że aż zaniemówił. Bardzo chciałem, żeby podszedł i zaczął mnie bić. Dawałem mu po temu okazję. Nie ośmielił się. Był facetem, który bił mnie od małego dziecka - a teraz nie miał odwagi zmierzyć się ze mną. Wiedział, co by go spotkało. Wiedział, jaką cieszę się reputacją. Nieraz widział mnie wracającego do domu z podbitym okiem po bójkach z różnymi twardymi gośćmi. Wiedział, że potrafiłem sobie z nimi radzić - i to z tymi, z którymi on nigdy nie ośmielił się walczyć - i czekam, żeby tylko spróbował. Wyciągnąłem rękę, machając mu przed twarzą. Naprawdę chciałem, żeby zaczął. Przez kilka sekund wahał się, po czym tylko wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Od lat wiedziałem, że jest tchórzem, teraz jednak przekonałem się o tym na własne oczy. Wrócił do samochodu, a matka za nim. Umykał z podkulonym ogonem, przeklinając mnie pod nosem. Oto, co z niego zostało. Trwało to dwadzieścia trzy lata, lecz wreszcie - stało się. Ojciec się mnie wystraszył. A ja udowodniłem mu -również sobie - że jestem silniejszy. Pomyślałem, że czuję się tak, jakbym znalazł się po drugiej stronie jakiejś bariery. Byłem przekonany, że bym sobie z nim poradził. Przez lata usiłował mnie łamać i tak ustawiać, żebym nie miał wątpliwości, kto tu jest panem. Teraz już wiedziałem jak jest - i on także. Sądzę, że coś się we mnie wtedy odblokowało, coś bardzo ważnego. Dziś już wiem, czym jest poczucie więzi z własnymi dziećmi, z kolegami, ze współpracownikami w firmie. Bliscy są mi krewni i wszyscy przyjaciele. 208 Ale pamiętam życie, kiedy doświadczanie więzi kojarzyło się wyłącznie z bólem. Nawet teraz, gdy myślę o ojcu, odczuwam strach. Nie można bowiem bać się kogoś przez tyle lat i całkowicie to z siebie wyrzucić. Staram się uzmysłowić sobie, jakiej trzeba było wówczas odwagi, by tknąć to, co wydawało się nietykalne. Odciągając ojca od brata, odmieniłem swoje życie. krotce Ronnie znów zaszła w ciążę. Było już tak dwukrotnie - i za każdym razem kończyło się poronieniem. Nie miałem więc większych nadziei. Jednak cudownym zrządzeniem losu tym razem urodziła chłopca. Był wcześniakiem - urodził się miesiąc przed terminem - lecz lekarze byli dobrej myśli. Jakże byłem szczęśliwy. To mój pierworodny. Obmyślałem sobie, jak będę go uczył - zostanie dobrym człowiekiem, dumnym, silnym i niezależnym. Nigdy nie będzie bał się ojca, nigdy nie zazna głodu, nigdy nikt go nie porzuci. Nigdy się nie dowie, co to znaczy być maltretowanym. Nigdy nie zazna tego, co ja. Pragnąłem zapewnić mu wspaniałe życie. Nazwaliśmy go Wayne junior. Nie tylko poprzysiągłem, że nigdy nie podniosę na niego ręki, lecz wyśniłem mu całe życie. Chciałem mu dać wszystko, czego sam nie miałem. Gdybym mógł, ofiarowałbym mu cały świat. I nie chodziło tu o świat rzeczy materialnych. Czułem się najszczęśliwszym z ludzi - przez kilka tygodni. Był zbyt mały, żeby go zabrać ze szpitala. Jako wcześniak wymagał specjalnej opieki, położono go więc na oddziale intensywnej terapii. Leżał tam, cały opleciony rurkami. Przekonywałem sam siebie, że wszystko bę- W 2/0 dzie w porządku - że to tylko na jakiś czas, że się wy-karaska, że dobrze się to dla niego skończy i niebawem będziemy mogli zabrać go domu. Codziennie zatrzymywałem się przed szpitalem. Lecz stan Wayne'a juniora nie ulegał zmianie. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że nie następuje poprawa, zaczęliśmy sprowadzać do niego coraz nowych lekarzy- najróżniejszych specjalistów. Najwyraźniej pojawił się jakiś problem - zaczęto więc przeprowadzać rozmaite testy, żeby wykryć, w czym rzecz. W końcu wezwano mnie i Ronnie do jakiegoś gabinetu. Lekarz wertował papiery. Wreszcie oznajmił: - Państwa dziecko cierpi na przypadłość, zwaną chorobą błony Malinowej. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Zresztą mało kto słyszał - tak twierdzili lekarze. Nie jest to czymś niezwykłym u wcześniaków, u których płuca są niedostatecznie rozwinięte. I co teraz będzie? Doktor zaczął nam wyjaśniać, co może nas czekać i że lekarze próbują zrobić, co tylko się da, żeby poprawić stan płuc dziecka. Powiedział nam, że nie powinniśmy martwić się na zapas. Ja się nie martwiłem, ponieważ oczami wyobraźni widziałem, jak stan Wayne'a juniora poprawia się z każdym dniem. Pewnego ranka, podczas odwiedzin, podeszła do mnie jakaś kobieta. Miała po czterdziestce i miło się uśmiechała. Nie była zbyt ładna, lecz było w niej coś takiego, co bardzo mi się spodobało. - Cześć - przywitała się przyjaźnie. - Jestem Elaine Crowley. Pracuję tu jako opiekun społeczny. - Spojrzała na Wayne'a juniora i spytała-. - To pański syn? 2/ / Najwyraźniej znała tę sprawę. - Chciałabym, żeby pan o czymś wiedział - zaczęła. - Gdyby chciał pan kiedyś z kimś po prostu porozmawiać... - Porozmawiać? - spytałem. - O czym? - Osłupiałem. W całym moim życiu jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś zaproponował mi rozmowę o tym, co mi chodzi po głowie. - Gdyby pan mnie potrzebował, jestem tu na miejscu - odparła. Sprawiała wrażenie, jakby chciała się ze mną zaprzyjaźnić. No cóż, pomyślałem, rzeczywiście mi współczuje i rozumie, co się dzieje. Najprawdopodobniej gdybym się nieco zastanowił nad jej słowami, to nie byłbym tak rozanielony. Szpitale zatrudniają opiekunów społecznych głównie po to, by służyli radą tym rodzicom, których stan zdrowia dziecka jest beznadziejny. Nie ma bowiem nic gorszego, niż patrzeć bezradnie na śmierć własnego dziecka. Nie chciałem jednak o tym myśleć. Moje dziecko nie umrze. Moje dziecko wróci do domu. Tak to sobie wyobrażałem. Głównie myślałem o tym, że mam teraz nowego przyjaciela, kogoś, komu będę mógł zaufać. Za każdym razem, gdy przychodziłem do szpitala, spotykałem się z Elaine. Byłem szczęśliwy, mogąc porozmawiać z nią o wszystkim i o niczym - nie miałem przecież nic do roboty przy dziecku. Nie pamiętam zresztą, o czym rozmawialiśmy. Liczyło się wówczas jedynie to, że poświęcała mi uwagę; po prostu siedziała i słuchała. Uderzyło mnie, że nikt nigdy w życiu nie słuchał mnie w taki sposób, jak ona. Nikt nigdy nie interesował się tym, co czuję lub myślę. Nikt z rodziny. Nawet Ronnie. Ronnie żyła w swoim własnym świecie - zawsze i wszędzie. Było to więc dla mnie niezwykłe przeżycie. Tak często zachodzi- 2 /2 łem do Elaine, żeby z nią porozmawiać, że aż przepraszałem ją za tę moją natarczywość. - Wszystko w porządku, Wayne. Po to tu jestem. I oto pewnego dnia z moim dzieckiem zaczęło się dziać coś naprawdę niedobrego. Poszedłem do sali, gdzie leżał Wayne junior i zastałem kilku zgromadzonych przy nim lekarzy. Musiała upłynąć dłuższa chwila, nim dotarło do mnie to, co mówił jeden z nich. Wyprowadził mnie na korytarz. - To nerki - powiedział. - Przestały funkcjonować. Robimy wszystko, co w naszej mocy. - Dodał też, że pojawiły się problemy i z innymi narządami. Stałem, patrząc na niego, i nie wiedziałem, co powiedzieć. Spytał, czy chciałbym się czegoś dowiedzieć. Pokręciłem głową. Wróciłem do sali. - Nie wiem, czy powinien go pan oglądać - powiedziała pielęgniarka. Gdy zaprotestowałem, wzruszyła ramionami i stwierdziła: - No dobrze, może go pan zobaczyć, lecz musi pan wziąć się w garść. Myślę, że nie przeżyje dnia. - Rozumiem. Czy mogę go potrzymać? Nigdy przedtem nie brałem go na ręce. Wahała się przez chwilę. Widziała, co przeżywam. Potem wyraziła zgodę. W tym momencie do sali wszedł lekarz i zaczęli rozmawiać. Jakby w ogóle mnie tam nie było. Przeszedłem na drugi koniec pokoju. Wayne junior leżał na stole za zasłoną. Moje biedne dziecko podłączone było do monitora i urządzenia podtrzymującego funkcje życiowe. Podłączony był do pół tuzina - lub więcej - różnych rurek. Poniżej ust widać było jakiś przewód, na nosie miał przylepiony plaster. Nie sposób było 213 dojrzeć twarzy. Głowę miał wielką jak balon. Był obrzmiały, ponieważ przestały działać nerki. Nie mogłem w to uwierzyć. Byłem przerażony. Jeszcze wczoraj w nocy wyglądał tak dobrze. Spojrzałem na niego i zacząłem cicho mówić: - Ta maszyna trzyma cię przy życiu. Sam nie dasz rady. Nie ma sposobu. - Wyjrzałem zza zasłony. Lekarz i pielęgniarka rozmawiali tak, jakby mnie tam nie było. Wiedziałem, jak działa monitor. Wiedziałem, jak działają te wszystkie urządzenia. I wiedziałem, co mam zrobić. Wyłączyłem wszystko. Potem wyjąłem juniorowi rurki z ust. Nigdy dotąd nie widziałem jego twarzy spoza tych węży i plastrów. Chciałem na nią spojrzeć choć raz. Następnie wziąłem jego kruche, maleńkie ciałko na ręce i przytuliłem. Umarł w moich ramionach. Nagła cisza zaalarmowała lekarza i pielęgniarkę. Pospieszyli w moją stronę. - Chciałem tylko przed śmiercią zobaczyć, jak wygląda - powiedziałem. - Nigdy nie widziałem go bez tych rurek pod gardłem. Stali tak przez klika chwil. Potem pokiwali głowami. Zrozumieli. Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny. Nigdy naprawdę nie kochałem mojej żony, lecz kochałem to dziecko. Dziś wiem, że oczekiwałem zbyt wiele. Miał być dla mnie jakimś rozwiązaniem - prostą odpowiedzią - najtrudniejszych życiowych problemów. To mało realistyczne podejście. Spodziewałem się, że to dziecko rozwiąże moje własne problemy, choć dobrze wiedziałem, że to ja sam muszę się z nimi uporać. Wyszedłem i skierowałem się schodami w dół, do holu. W tym momencie nie chciałem nawet myśleć, że bę- 2/4 dę musiał powiadomić Ronnie o śmierci juniora. Byłem zbyt otępiały. Dotarłem do najbliższego baru, usiadłem i zacząłem robić coś, co miało zagłuszyć ból - czyli pić. Zdaje się, że zajęło mi to nie więcej niż godzinę. Gdy wróciłem w nocy do szpitala, byłem mocno pijany. Strasznie chciałem porozmawiać z Elaine, lecz jej nie zastałem. Nie chciałem wyjść - w każdym razie nie od razu. Miałem jeszcze coś do zrobienia. Postanowiłem po raz ostatni popatrzeć na swoje dziecko. Od pielęgniarki w recepcji dowiedziałem się, że zabrano je do kostnicy. Oświadczyłem, że chcę je zobaczyć. Spojrzała na mnie zdumiona. - Po co pan chce je zobaczyć? - Chcę zobaczyć, żeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Najwyraźniej oczekiwała, że podam jej jakieś wyjaśnienie, lecz nie miałem nic więcej do powiedzenia. Zszedłem do kostnicy - i tam sprawa dla mnie się zamknęła. Nasączałem swój organizm alkoholem całą noc. Następnego dnia byłem kompletnie pijany. Całkowicie otumaniony. Nie wiedziałem, co mam robić. Nie miałem pojęcia, czego się ode mnie oczekuje. Wiedziałem jedynie, że nie mogę zostać tam, gdzie jestem. Ronnie płakała. Cierpiała, lecz nie potrafiłem jej pomóc. Wyszedłem z domu. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem przed siebie. Jeździłem tak przez dwa dni. Być może kręciłem się w kółko. Nie miało to znaczenia. Pogubiłem się. Czułem, że wszyscy mnie opuścili. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że muszę wziąć się w garść. Trzeba było załatwić wiele spraw. Trzeba było urządzić juniorowi pogrzeb. Jeśli nie mogłem zachować 2/5 go przy życiu, muszę mu zapewnić godny pochówek. Wiedziałem, że moja rodzina ma kwaterę na cmentarzu w Methuen. Mój syn był niemowlęciem, nie potrzebował dużo miejsca. Pojechałem do ojca i oznajmiłem: - Posłuchaj, chcę skremować moje dziecko i je pochować. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby mi odmówił. Ojciec jednak tylko wzruszył ramionami i stwierdził: - Trudno, możesz to tam urządzić, nie ma sprawy. Musieliśmy podpisać mnóstwo różnych dokumentów, upoważniających do przeniesienia pochówku. Gdy już to zrobiliśmy, sądziłem, że jest po wszystkim. Wtedy dowiedziałem się, że ojciec biega po całym mieście i opowiada, jaki to on jest szlachetny. - Gdyby nie ja, nie miałby gdzie pochować swego dzieciaka - rozgłaszał, jakby „ten dzieciak" nie był jego rodziną. Dałem mu miejsce na pochowanie swojego dzieciaka. Nigdy nic nie dawał jedną ręką, żeby zaraz tego nie odebrać drugą. Kilka lat później, gdy ojciec wściekł się na mnie, miał nawet zamiar wykopać urnę i wyrzucić mego syna z cmentarza. - Jeśli to zrobisz, zabiję cię - powiedziałem wówczas. Wiem, że powinienem był już przywyknąć do jego prostactwa, lecz nie potrafiłem przejść do porządku dziennego nad jego bezdusznością. Czyżby aż tak mnie nienawidził? Co ja mu zrobiłem, że zawsze ział do mnie aż taką nienawiścią? Żeby chcieć potraktować ciało mojego syna jak jakiś śmieć? To musiało być coś, co związane było tylko ze mną - coś więcej niż w przypadku braci czy sióstr - co go tak gryzło i doprowadzało do furii. Nigdy 2/6 nie żył ze mną w zgodzie. Musiało być jakieś wytłumaczenie. Pragnąłem jego miłości, a jedyne co mi oferował, to zaciśnięta pięść. Przed ostatnim pożegnaniem musiałem jeszcze coś zrobić. W dniu pogrzebu wziąłem ze sobą nakręcanego, pluszowego misia. Gdy w szpitalu stałem przy łóżeczku i nakręcałem go, widziałem jak błyszczą oczy mego synka. Chciałem, żeby go miał ze sobą. Otworzyłem wąską urnę, nakręciłem zabawkę i włożyłem do środka. I tak pochowałem swoje dziecko. Ludzie, z którymi rozmawiałem, mówili mi: - Dziecko było chore. To chyba najlepsze, co mogło mu się przytrafić. Gdyby żył, jakie miałby to życie? Przecież nie chciałbyś, żeby cierpiał. - Wszystko to prawda, lecz tylko częściowa. Zresztą miał zaledwie sześć tygodni, gdy umarł. A gdyby zmarł w wieku sześciu lat? Nie mieliśmy najmniejszej szansy, by się dobrze poznać. Jednak nie potrafiłem wytłumaczyć tym wszystkim ludziom, co to dla mnie znaczy. Ten maleńki chłopczyk miał zrobić coś dla mnie, a ja miałem coś zrobić dla niego. Straciliśmy tę szansę. Wciąż myślałem o Elaine. Zależało mi na rozmowie z nią bardziej niż kiedykolwiek. Następnego dnia po pogrzebie pojechałem do szpitala, żeby się z nią spotkać i powiedzieć jej, ile ten mały chłopak dla mnie znaczył. Gdy tak mówiłem o Waynie juniorze, otwierałem się przed nią - a także sam przed sobą. Próbowałem jakoś dać do zrozumienia, że bardzo pragnę komuś zwierzyć się ze swojej przeszłości - szczerze i bez niedomówień. Bałem się jednak, że powiem zbyt dużo. Tyle się we mnie nagromadziło, że gotów byłem eksplodować -nie sądziłem jednak, żeby wiedziała, jak się z tym uporać. Nie byłem też przekonany, czy i ja to zniosę. Zacząłem od odkrywania przed nią różnych przeżyć z dzieciństwa - takich, o jakich nikomu przedtem nie mówiłem. Przełamywałem milczenie. Przez cały czas uważnie ją obserwowałem. Tak bardzo jej zawierzyłem, że bałem się spojrzeć jej w oczy w obawie przed tym, co mógłbym w nich dostrzec. Następnego dnia zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że chciałbym się znów z nią spotkać; narastała we mnie coraz silniejsza potrzeba takiej rozmowy. Teraz, gdy już zacząłem się otwierać - nie mogłem przestać. Po drugiej stronie słuchawki zapanowała dziwna cisza. Wreszcie odezwała się: - Cóż, twojego synka już nie 2/8 ma. Nie potrafię ci go zwrócić, i naprawdę nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Być może, pomyślałem sobie, nie zdaje sobie sprawy o co tu w ogóle chodzi. Nie ma pojęcia jak ważne są dla mnie te rozmowy. Gdy mnie tak odrzuciła, poczułem, że ani chybi mnie podpuściła, zmuszając do mówienia o rzeczach, o których mówić nie powinienem. Uznałem, że mnie zdradziła. Ale czyż sama nie powiedziała - przecież jestem tu dla pana? Sądziłem, że jest moją przyjaciółką. Gapiłem się w telefon, chcąc odpowiedzieć - chwileczkę, przecież ci zaufałem. Zaraz jednak uświadomiłem sobie, że nie zawieraliśmy przecież żadnej umowy. Nigdy nie deklarowała żadnej przyjaźni. To tylko gra mojej wyobraźni, loja wymyśliłem ten układ. Ufam ci. Mogę ci zaufać. Teraz przekonałem się, jak niewiele to dla niej znaczyło. - Wayne - odezwała się, kończąc rozmowę - nie mogę ci więcej pomóc. Nic już nie mogę dla ciebie zrobić. Poczułem się bezradny i wściekły. Nigdy więcej już nie puszczę pary z ust, nie warto - przyrzekłem sobie. Nikt niczego ze mnie nie wyciągnie. Chciałem przerwać milczenie - i zostałem odrzucony. Znów więc pogrążyłem się w milczeniu. Miałem wrażenie, że tylko ono zostało mi w życiu. Potrzeba mi było więcej danych. Musiałem zdobyć wszystkie informacje o moim dzieciństwie, co pozwoliłyby mi złożyć w całość tę układankę. Przez jakiś czas działałem niczym zawodowy detektyw. Odwiedzałem szkoły, do których kiedykolwiek chodziłem, prosząc aby pokazano mi wszystkie dostępne dokumenty. Nie liczyłem na wiele. Nie chciałem jednak przeoczyć nawet najmniejszego szczegółu. Gdy tak badałem sprawę, wpadłem wreszcie na coś naprawdę ciekawego. Siedziałem w ciężarówce przed szkołą w Pleasant Val-ley, w której pani Cole uczyła mnie pisać i czytać. Siedziałem i przeglądałem pożółkłe kartki ze starymi wy-pracowaniami. Odwróciłem jedną z nich... i aż mnie poderwało z miejsca. Patrzyła na mnie twarz małego chłopca. To byłem ja w wieku sześciu lat, w pierwszej klasie - chudy, piegowaty wyrostek z wytrzeszczonymi oczami, o zdecydowanym spojrzeniu. Z tyłu na zdjęciu było tylko jedno słowo - „Way-ne". W dzieciństwie miałem robione tak mało fotografii, że odnalezienie jednej z nich było dla mnie wstrząsające. Zapomniałem, że co roku robiono w szkole zdjęcia całym klasom. Ojciec nigdy nie płacił za nie, lecz pewnego roku rozdawano je za darmo. To było właśnie wtedy - a to zdjęcie było moją jedyną pamiątką z dzieciństwa. 220 Gapiłem się w nie jak zahipnotyzowany. Przez chwilę słyszałem tykanie zegara w wehikule czasu. Czy bytem aż tak chudy? Chociaż - wyglądałem catkiem nieźle. Gorzej, że nie umiałem wtedy flirtować z dziewczętami. Zrazu byłem niezwykle podekscytowany, jednak po jakimś czasie poczułem, że brak mi tchu. Rozejrzałem się. Był początek lata, więc to nie pogoda była przyczyną, że poczułem nagłą potrzebę otwarcia okna. Słowa dotarły do mnie jakby wypowiedziano je szeptem. Oskarżenie. Gdzie byłeś przez ten cały czas? To ja, chłopiec z lustra. Nagle skrzywiłem się. Mięśnie twarzy wykrzywił bolesny skurcz - coś takiego zdarzyło mi się tylko raz czy dwa razy w życiu. Próbowałem je rozluźnić, lecz skurcz narastał - od żołądka do piersi i ramion - i nie ustępował. W oczach pojawiły się łzy, które spływały po policzkach jedna po drugiej; głośny szloch, potem następny. Były to łzy rozpaczy po niewiarygodnie bolesnej stracie, takie same, jakie wypłakiwałem po śmierci Wayne'a juniora. Chłopiec na zdjęciu miał sześć lat - dokładnie tyle samo, co tamten bity dzieciak, który jakże dawno temu spojrzał w lustro i poprzysiągł sobie, że kiedyś weźmie odwet. Ta fotografia została zrobiona w tym samym roku, w którym ojciec omal mnie nie zabił, w tym samym roku, kiedy odnalazłem chłopca w lustrze. Czy pozostałem mu wierny, czy zapomniałem o danym słowie? Bałem się odpowiedzieć. Łzy spłynęły po twarzy, skurcz jakby zelżał. Po chwili zacząłem - niczym szaleniec - przemawiać do zdjęcia. Na głos - aż musiałem zakręcić szybę. Wiedział niemal o wszystkim, ja jednak zacząłem opowieść o moim życiu - o naszym życiu - od samego początku. Opowie- 22 / działem mu co się z nami działo przez te lata; wspólnie zastanawialiśmy się nad tym, jak inaczej mogłoby ono wyglądać. Jakby to było miło śmiać się podczas zabaw na podwórku, a nie nasłuchiwać - i to ze strachem - odgłosu toczących się kół ojcowskiego samochodu na żwirowej drodze. Jakby to było dobrze po zmoczeniu się do łóżka usłyszeć od rodziców - bez słowa komentarza - e, nic się nie stało, a pościel się wypierze. Nikt cię już nie skrzywdzi - obiecałem. Znalazłem nowy cel - szczególne poczucie odpowiedzialności wobec małego chłopca; poczucie, które zrodziło się ze złożonej dawno temu obietnicy. - Wracam na szlak - oświadczyłem. - Teraz, gdy cię znów odnalazłem, już cię nie opuszczę. Powtórzyłem to raz jeszcze, biorąc się w karby. Od tamtego dnia zacząłem rozumieć, na czym polegał mój problem wypierania, i jak bardzo przez te wszystkie lata zamykałem się w sobie. Lecz już nigdy więcej. Nie spocznę, dopóki nie dotrzymam obietnicy, jaką złożyłem tamtemu chłopcu. Ten chłopak pomagał mi przez cały czas. Nadał mojemu życiu sens, cel - dał mi coś, co pchało mnie do przodu. Byliśmy razem - ja i on. Był częścią mnie samego, a teraz, po długiej rozłące, wyszedł z ukrycia. Choć nasze małżeństwo było jednym wielkim nieporozumieniem, Ronnie znów chciała mieć dziecko - i ponownie zaszła w ciążę. Tym razem urodziła zdrową dziewczynkę, którą nazwaliśmy Becky. Lecz Becky - podobnie jak Wayne junior - była wcześniakiem. Ważyła niecałe półtora kilograma. Mieściła mi się na dłoni i była tak drobna, że wstrzymywałem przy niej oddech, bojąc się, że zrobię jej krzywdę. W odróżnieniu do Wayne'a juniora Becky przeżyła. I stała się całym moim światem. Moje nadzieje, że dziecko w jakiś sposób uratuje nasze małżeństwo, spełzły na niczym. Wciąż prowadziliśmy wojnę, jeszcze większą niż dotychczas, aczkolwiek teraz rzecz miała się nieco inaczej - a to za sprawą dziecka. Próbowałem godzić się z Ronnie, lecz patrząc na to niemowlę, gapiące się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, w głębi duszy czułem się kiepsko. Nie wiedziałem, o co chodzi. Nie miałem zielonego pojęcia, co mam robić. Za każdym razem, gdy Ronnie wydzierała się na mnie, jedyną rzeczą, jaka przychodziła mi do głowy, był pomysł wyjścia z przyczepy i pójścia na spacer. Ronnie zawsze doskonale wiedziała, jak wziąć mnie pod włos. Gdy pojawiło się dziecko, miała ułatwione zadanie. Była notoryczną uciekinierką; uciekała raz po 223 raz - tak jak moja matka. Teraz zabierała ze sobą Becky - wiedząc, ile dla mnie znaczy to maleństwo - i znikała. Gdy ją odnajdywałem, błagałem, żeby wróciła do domu. Nie mogłem znieść tego, że nie ma przy mnie córki. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Pewnego wieczoru, wchodząc do przyczepy, potknąłem się. Ronnie siedziała na progu, wytrzeszczając oczy. Była na rauszu, czekała na mnie od kilku godzin. Im dłużej czekała, tym bardziej robiła się zła. - Gdzie byłeś, Wayne? - spytała. - Co robiłeś tak długo? Byłem po długim dniu ciężkiej pracy i nie miałem ochoty na korowody we własnym domu. - Uspokój się, dziwko - ryknąłem. Wtem kątem oka zauważyłem, jak chwyta popielniczkę i ciska nią. Uchyliłem się - przeleciała obok. Wpadłem w taką furię, że chwyciłem Ronnie za włosy - tak jak to robił ojciec z matką i z siostrami - i szarpnąłem bardzo mocno. Wtedy Ronnie uderzyła mnie, a ja ją - w plecy. Uderzenie było dość mocne - zatoczyła się i wpadła na ścianę. Pozbierała się, wzięła ze stołu szklankę z wodą i rzuciła nią we mnie. Szklanka rozbiła się o mój łokieć i rozprysła na podłodze. Podszedłem kilka kroków, gotów znów ją uderzyć. - No chodź, draniu, oddaj mi - rzuciła z szyderstwem w głosie. Stałem jak skamieniały. Nie mogłem się ruszyć. Dałem spokój. Dotarło do mnie, że gotów jestem zrobić dokładnie to samo, co zawsze robił ojciec - wyładować złość i wściekłość na swój sposób. Nie chciałem 224 stać się taki jak on. Nie mogłem na to pozwolić. To kobieta - pomyślałem - ludzka istota z krwi i kości. Nienawidzisz ojca -jest wszak twym śmiertelnym wrogiem - a tymczasem zachowujesz się jak on. Te słowa zabrzmiały mi gdzieś w głowie. Brzmiały cicho i wyraźnie, odbijając się echem w mózgu. Tylko dwa słowa. Przestań. Już. Spojrzałem na Ronnie. Wciąż opierała się o ścianę. Ręka zawisła mi w powietrzu. Odwróciłem się i odszedłem od przyczepy. Od tego dnia już nigdy nie uderzyłem żadnej kobiety. Przez cały ten czas, gdy rozpadało się moje małżeństwo, winą za to obarczałem Ronnie, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się tak naprawdę dzieje. Zresztą - jakim cudem? Musiałbym wtedy powrócić do przeszłości. Nie rozumiałem, że ciąży na mnie całe moje życie. Nie łączyłem ze sobą tego, co się działo, z tym, co przeżywałem w czasie dorastania. Tamto po prostu nigdy się nie wydarzyło. Kilka tygodni po incydencie z popielniczką Ronnie opuściła mnie, zabierając Becky. Zamieszkała u dziadków. Zrobiła dokładnie to samo, co kiedyś moja matka. Ja jednak postanowiłem nie robić tego samego, co mój ojciec - nie pobiegłem za nią i nie błagałem, żeby wróciła do domu. Nawet do niej nie zadzwoniłem. Małżeństwo było skończone. Po rozstaniu widywaliśmy się z Ronnie od czasu do czasu. Myślę, że oboje mieliśmy nadzieję, iż nasze małżeństwo da się jeszcze jakoś naprawić. W tym czasie opiekowaliśmy się wspólnie jeszcze jednym dzieciakiem - małym chłopcem o imieniu Jimmy. Zawsze marzyłem 225 o synu. Choć Jimmy nie mieszkał ze mną, kochałem go i miałem wobec niego wielkie plany. Nie zdołaliśmy z Ronnie utrzymać związku i w końcu przestaliśmy się widywać, lecz moja miłość do obydwojga moich dzieci nigdy nie wygasła. Kilka miesięcy później, pewnego pięknego wiosennego dnia, zatrzymałem się w Londonderry, żeby skorzystać z automatu telefonicznego w pralni publicznej. W trakcie rozmowy zauważyłem śliczną brunetkę, wkładającą pranie do suszarki. Oceniłem, że mogła mieć szesnaście lub siedemnaście lat. Okazało się, że dorabia tu sobie, pracując na godziny. Byłem tak zauroczony, że przestałem słuchać głosu w słuchawce. Musiała wyczuć, że się jej przyglądam - odruchowo drgnęła i obejrzała się. Odwiesiłem słuchawkę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem z nią rozmawiać. Była nieśmiała. Dowiedziałem się, że ma na imię Sharon - nic poza tym. Miała uroczy uśmiech i ogromne oczy. Patrzyłem na nią i nagle zapragnąłem opowiedzieć jej o wszystkim. Postanowiłem jej się zwierzyć. Opowiedziałem, czym się zajmuję. Powiedziałem, że żyję w separacji z żoną i że mam małą córeczkę, że płacę na ich utrzymanie. Gdy tak snułem swą opowieść, zastanawiałem się, czy aby nie mówię za dużo. Jeśli nawet mnie słucha, to czy powinienem ją wciągać w sprawy człowieka obarczonego żoną i dzieckiem. Czy aby nie posunąłem się za daleko? Czy jej nie wystraszyłem? Właściwie nie wiem, czemu Sharon tak na mnie podziałała. Przypuszczam, że coś do niej poczułem. Czasami człowiek staje w drzwiach jakiegoś domu, w którym nigdy nie był, i ma wrażenie, że jest u siebie. Podejrzewam, że przy całej niezręczności tej sytuacji, również 226 i ona trochę się mną zainteresowała. Spytałem, czy moglibyśmy się spotkać. Zawahała się. Zrozumiałem to jako odmowę. Nie mogłem jej za to winić - w końcu cóż mogłem jej zaoferować? - Dobrze - powiedziała. Spojrzałem na nią. Nie wierzyłem własnym uszom. - To może dziś wieczorem? - Chyba posunąłem się za daleko, lecz bałem się, że jeśli dam jej zbyt dużo czasu na rozmyślania, zmieni zdanie. Zawahała się i powiedziała: - Dobrze. Tylko że ja mieszkam z rodzicami. Nie mogę wracać zbyt późno. - Dokąd się wybierzemy? - spytała, gdy spotkaliśmy się wieczorem. - Nigdzie konkretnie. Po prostu pojeździmy sobie w kółko. Miałem przygotowaną dla niej niespodziankę, lecz bałem się, jak to przyjmie. - Samochód jest brudny - powiedziałem. Trzeba go umyć. I tak nasza pierwsza randka zeszła nam na myciu samochodu. Siedziała w środku, podczas gdy ja pucowałem mydłem podwozie i odkurzałem tapicerkę. Przez cały czas przyglądała mi się, jakby próbowała ustalić, o co mi chodzi. Wiedziałem, że myśli sobie mnie więcej tak: Kim Jest ten gość'? Co Ja tu z nim robię? Po co zabrał mnie ze sobą na to mycie samochodu? Po umyciu wozu odwiozłem ją do domu. - Chcesz wybrać Się gdzieś jutro? - spytałem, zanim zamknęła drzwi. Spojrzała znów na mnie jakby mówiła: Myślisz, że oszalałam? Potem wzruszyła ramionami. - Oczywiście - odparła. Nie zaskoczyła mnie ta odpowiedź - ją samą chyba tak. 227 Później powiedziała mi, że jej rodzice mieli wiele zastrzeżeń co do mnie. Matka ostrzegała ją. - Chodzisz ze starszym mężczyzną, który jeszcze się nie rozwiódł, ma dziecko - no i taką opinię. Gdy Sharon zaprotestowała i powiedziała, że jestem - co pewnie już wiecie - naprawdę miłym, zacnym człowiekiem, matka wymamrotała, że jej córka nie ma zielonego pojęcia o mężczyznach. Jednakże Sharon, która tak stanowczo broniła mnie przed swoimi rodzicami, miała równie silne wątpliwości; zresztą czemuż miałaby ich nie mieć? Byłem dość niezwykłą osobą. Wychowywałem się w czymś na kształt ufortyfikowanego obozu, a za łazienkę służył mi las. Edukację skończyłem na siódmej klasie. Nigdy nie obchodziłem żadnych świąt, nawet urodzin. Czekał mnie rozwód. I nie byłem pewny, czy wiem, co to miłość. Oszalałem na jej punkcie. Czułem, że przy niej będę sobą. Tyle straciłem w życiu, że sama możliwość, iż mógłby ze mną ktoś być, wydawała się czymś wręcz nieprawdopodobnym. Czy to właśnie ta osoba, która wreszcie mnie zrozumie? Ulokowałem w niej wszystkie swoje nadzieje. Dzwoniłem do niej po dziesięć razy dziennie i pytałem, co słychać i jak się czuje. Podejrzewam, że czułem się niepewnie, ponieważ zadurzyłem się w niej i nie chciałem jej stracić. Tyle już w życiu utraciłem. Bałem się, że o mnie zapomni i spotka kogoś innego, że mnie już nie kocha. Co tydzień wysyłałem jej kwiaty-bukiety ciętych, długich róż - i to tuzinami. Nawet jej matka musiała przyznać, że nigdy nie widziała niczego podobnego. - Co takiego musi robić dziewczyna, żeby ktoś tak się nią interesował? - spytała Sharon. 228 - Prowadzać się z Wayne'em Theodore, jak sądzę -odpowiadała jakby mimochodem jej matka. Była przekonana, że mimo wszystko nie jestem odpowiednią partią dla jej córki. Powiedziała jej nawet, że nie życzy sobie więcej mnie widzieć. - Nie spodziewaj się, że zostaniesz w tym domu, jeśli nadal będziesz się z nim spotykać. Nadal jednak chodziliśmy ze sobą. Nie było idealnie. Kłóciliśmy się, rozchodzili, potem schodzili. W końcu po pięciu latach postanowiliśmy się pobrać. Wspominając to wszystko, widzę, jak bardzo Sharon musiała się poświęcić, żeby ze mną zostać. Choć przekroczyłem dwudziestkę, w głębi duszy pozostałem wciąż wesołym nastolatkiem, w gorącej wodzie kąpanym - i zawsze musiałem postawić na swoim. Byłem przewrażliwiony i łatwo traciłem trzeźwość sądu. Byłem też impulsywny. Gdy tylko zobaczyłem coś, co chciałbym mieć - skuter śnieżny, nowy samochód, cokolwiek - gotów byłem wyskoczyć ze skóry, żeby to kupić, niezależnie od tego, czy było mnie na to stać, czy nie. Lubiłem przynajmniej raz w tygodniu wyjść gdzieś z kolegami, pozostawiając Sharon samą. Nie lubiłem, żeby mi ktoś marudził, o której godzinie wracam do domu. Sharon zaakceptowała mnie ze wszystkimi moimi wadami. Spotkanie kogoś takiego jak ona było dla mnie niezwykle ważne. Myślę, że chodziło jeszcze o coś innego. Ufałem jej. Ponieważ kochałem ją, pomału odsłaniałem przed nią kolejne fragmenty mojej duszy. Opowiedziałem o codziennym biciu przez ojca, o tym, jak przywykłem żyć w strachu przed każdym odgłosem kroków i bałem się zrobić cokolwiek, żeby tylko nie wyprowadzić ojca z równowagi. 22Q Sharon nie potrafiła przyrównać tych historii do swojego życia - jej rodzice byli ludźmi opiekuńczymi, kierującymi się odruchami serca - lecz przecież nie o to chodziło. Po prostu słuchała, co mówię, za każdym razem kiwając ze zrozumieniem głową. I co ważniejsze - rozumiała mnie. Możliwość opowiedzenia o wszystkim okazała się czymś niezwykłym - uwolniłem się od wielkiego ciężaru. Nawet przy chodzeniu czułem się lżejszy. Przestałem być nadpobudliwy, podenerwowany. Mimo iż coraz częściej dzieliłem się z Sharon wspomnieniami, były rzeczy, których nie wyjawiłem. A niełatwo je było dostrzec. Nie dostrzegała ich Sharon, nie byłem pewny, czy ja sam je widzę. Wyparcie ze świadomości pewnych przeżyć to wielka rzecz. Byłem gotów wreszcie czymś się zająć. Pragnąłem czegoś naprawdę wielkiego. Dużo nauczyłem się o pracach remontowych i budowlanych. Wiedziałem, jak prowadzić kanały odwadniające, jak obliczać kąty nachylenia dróg, jak je wytyczać. Miałem dobrą opinię w interesach, co niezwykle liczyło się w tym szczelnie zamkniętym środowisku. Remontowałem i przerabiałem domy, rozumiałem jednak, że najlepszy ze wszystkich jest interes budowlany. Czułem, że nadszedł czas, by zrobić następny krok. Postanowiłem budować domy. Zdecydowałem, iż podejmę się tego na własną rękę. Czemu miałbym słuchać poleceń innych - i jeszcze dawać im na tym zarabiać? Miałem doświadczenie, miałem uprawnienia, byłem znany. Być może skomplikuję sobie nieco życie, lecz z czasem wyjdę na swoje. Przeliczałem wszystko raz po raz. Wreszcie stwierdziłem: No to bęc. To Jest to, co będę robił od jutra. Wchodzę w to - muszę wynająć ciężarówkę i spychacz, znaleźć kilku robotników i mogę zaczynać. Miałem bardzo silną motywację. Była jednak i druga strona medalu. Nie miałem dyplomu wyższych studiów, żadnej formalnie udokumentowanej praktyki zawodowej i żadnego zaplecza finansowego. Wszystko, czym dysponowałem, to stare graty, kupione za gotówkę. Do tego nie miałem też żadnego 23 1 świadectwa o stałym zatrudnieniu. Nie posiadałem maszyny do pisania, teczki, garnituru i krawata. Wiedziałem, że muszę wystąpić o pożyczkę. Nosiłem się z wielkimi zamiarami i na sam tylko rozruch potrzebowałem ćwierć miliona dolarów. Rozmawiałem z pewnym znajomym przedsiębiorcą budowlanym. - Jak ci się podoba pomysł, żeby połączyć kopanie fundamentów i stawianie konstrukcji? - Niemożliwe - odparł. - To się nigdy nie uda. Dla mnie to pestka. Zrobię to. Im bardziej zżywałem się z tą myślą, tym mniej widziałem przeszkód, tym nie-chętniej przyjmowałem do wiadomości stwierdzenia typu „nie" czy „nigdy". Pomysł wydawał się mieć ręce i nogi i powinien wypalić. Był też dla mnie swoistym wyzwaniem - puścić machinę w ruch. Kiedyś nie umiałem prowadzić samochodu i uczyłem się tego w trakcie jazdy. Nie znałem sztuki przetrwania, a przecież i tego się nauczyłem. To, co chciałem teraz zrobić, było o wiele łatwiejsze niż to, co robiłem kiedyś. Gdy pewien znajomy przedsiębiorca podpisał ze mną umowę na budowę domu, poczułem, że mam szansę się sprawdzić. Dom miał stanąć na małym osiedlu. Była to okazja, na jaką czekałem. Obszedłem teren i ustaliłem, gdzie należy go postawić. Ułożyłem sobie w głowie sposób prowadzenia drogi dojazdowej i przekopania odpowiednio nachylonych odpływów - wszystko to powoli układało się w mojej głowie. Wiedziałem, że i ja mógłbym zostać takim przedsiębiorcą i sam zbudować całe to osiedle - kilka osiedli. Zanim jednak miałbym cokolwiek zacząć robić, musiałbym zdobyć kredyt. Dostałem nazwisko pewnego bankiera, lecz trwało kilka dni, zanim odważyłem się do niego zadzwonić. 232 Nie zbył mnie - co sprawiło mi ulgę. Cierpliwie wyjaśnił, jakich muszę dopełnić formalności, żeby złożyć wniosek. Zgromadzenie kopii wszystkich dokumentów i zaświadczeń finansowych oraz wypełnienie żądanych formularzy bankowych zajęło mi kilka miesięcy. W nocy poprzedzającej wizytę w banku, chodziłem po sypialni w tę i z powrotem, układając sobie w głowie, co mam powiedzieć, i nastawiając się psychicznie na nadejście wielkiego dnia w moim życiu. Mimo że spotkanie to miało dla mnie ogromne znaczenie, postanowiłem nie udawać kogoś innego, niż byłem. Tamtego ranka ubrałem się w to, co zwykle - w dżinsy, koszulkę i robocze buty. Wszedłem do banku, mówiąc sobie, że wszystko potoczy się po mojej myśli. Wiedziałem, że się uda. Położyłem kopie wszystkich dokumentów na stole przed urzędnikiem - i ruszyłem do boju. Przedstawiłem mu wizję osiedla. Opisałem, jak miałyby wyglądać domy, jacy - w moim przekonaniu - ludzie je kupią. Przez cały czas kreśliłem obraz mającej tam zamieszkać społeczności zamożnych ludzi, która istniała jak na razie wyłącznie w mojej szalonej wyobraźni. Gdy skończyłem, zapytałem urzędnika, co o tym sądzi. - Jestem pod wrażeniem pańskiej wypowiedzi - odparł. - Zaproponuję komisji kredytowej, by rozpatrzyła pański wniosek - tyle tylko, że decyzja zapadnie za kilka tygodni. Wyszedłem z banku podenerwowany i wyczerpany. Gdy dochodziłem do parkingu, zauważyłem stojącego tam mercedesa, który przyprawił mnie o bicie serca, któregoś dnia też sobie taki kupię. 233 Dwa tygodnie minęły bez odpowiedzi. Potem jeszcze tydzień. Zaczynałem się niepokoić. Jak długo można czekać? Gdy wreszcie zadzwonił telefon, siedziałem w kuchni. Po odłożeniu słuchawki odwróciłem się i spojrzałem na Sharon. - Coś nie tak? Podbiegłem do niej, objąłem i zakręciłem dokoła. - Otwieraj szampana, Sharon - oznajmiłem. - Dostałem kredyt. Trwało to długo - sześć lat - lecz mój sen w końcu się ziścił. W każdym razie tak się czułem - jakbym wdrapał się na dach świata. Interes, jaki rozkręciłem - ten sam, który miał być rzekomo „niemożliwy" czy „idiotyczny" -stał się wielkim sukcesem. Do wszystkiego doszedłem sam. Rozpoczynałem niemal od zera i wspiąłem się po szczeblach drabiny społecznej. Tyrając jak wół, przekształciłem małą firmę budowlaną w przedsiębiorstwo warte wiele milionów dolarów. Byłem dumny z tego, co osiągnąłem. Po sześciu latach jeździłem po całym południowym New Hampshire i północnym Massachusetts i wszędzie widziałem domy, które zbudowałem, oraz tereny, którym zapewniłem rozwój dzięki zainstalowanym systemom irygacyjnym i przeprowadzonym drogom. Uczyłem się już w trakcie samej pracy; prawdę mówiąc rzeczywiście nie wiedziałem, co mam robić - dopóki się do tego nie zabrałem. Moje interesy kwitły dzięki zdrowemu rozsądkowi. Inni ludzie, którzy brali się za to samo, po to, żeby robić to co ja, kończyli wyższe uczelnie i zdobywali stopnie oraz tytuły naukowe w zakresie inżynierii i biznesu - a ja ukończyłem zaledwie siedem klas. 234 Nie jestem sławny, nie jestem bohaterem piosenek i filmów. Nie wynalazłem leku na raka, nie sprawuję władzy - na swój sposób wnoszę jednak wkład w życie tego świata i chciałbym, żeby świat to docenił. Postanowiłem więc zbudować jeszcze jeden, bardzo szczególny dom - taki, który przyćmi wszystkie inne. Dom nie dla któregoś z klientów - lecz dla mnie i dla mojej rodziny. Miał być bardzo duży - kilkaset metrów kwadratowych - i stanąć na wzgórzu, otoczonym dębami. Miał mieć taras, basen i garaż na trzy samochody. Projektowałem go z myślą o tym, że będzie całkowitym przeciwieństwem domu w Methuen, w którym się wychowałem. Mój wymarzony dom nie miał być ukryty i ufortyfikowany, lecz otwarty dla każdego - z odsłoniętą, słoneczną polaną tuż nad podjazdem. Roztaczać się miał stamtąd piękny widok na drogę, a dalej góry, wznoszące się ponad wierzchołkami drzew. Postanowiłem, że ten dom ma pokazać ludziom, jak daleko zaszedłem w życiu. Miał być świadectwem dopełnienia obietnicy zapewnienia dobrego życia mojej żonie i naszym trzem małym córeczkom. Z moją przeszłością równie dobrze mogłem wylądować za kratkami. Zamiast tego jednak zamieszkam w domu za milion dolarów. Pewnego dnia, już po położeniu fundamentów, postanowiliśmy z Sharon uczcić nasz sukces. Pojechaliśmy na budowę z butelką schłodzonego wina i rozłożyliśmy się na ziemi w miejscu, gdzie za jakiś czas miał zostać wymurowany kominek. Patrzyliśmy na księżyc i wznieśliśmy toast za nowy dom. Była to jedna z najszczęśliwszych nocy w moim życiu. Nie trzeba było jednak długo czekać, żeby wszystko zmieniło się w piekło. Pełen marzeń o przyszłości w końcu skończyłem budowę domu. Z Sharon i trzema naszymi dziewczynkami wprowadziliśmy się do niego zimą 1988 roku. Minęły cztery lata. Wszystko szło doskonale - do czasu. Z końcem lat osiemdziesiątych gospodarka zaczęła kuleć. Zamówienia na prace budowlane skurczyły się, a moja firma ucierpiała tak samo, jak inne. Czułem, że sprawy wymykają mi się z rąk. Przez te lata rozwinąłem zdolność uaktywniania lepszej strony mojej osobowości. Starałem się zawsze szukać pozytywnych rozwiązań w każdej dającej się przewidzieć sytuacji - w tym i w bieżących trudnościach. Uznałem, że gospodarka nie będzie przecież wciąż upadać. Pragnąłem zachować dom i zapewnić rodzinie taki poziom życia, żeby Sharon nie pracowała, a dziewczynki były właściwie doglądane. Prawda była jednak taka, że stanąłem w obliczu ruiny finansowej. W bezsenne noce przez głowę przelatywały mi różne obrazy. Rozmyślałem o kontrakcie, o który akurat się starałem. Gdyby się udało, pokryłoby to koszty utrzymania przez sześć miesięcy. Potem na pewno karta jakoś by się odwróciła. Lecz z tą robotą mogło być kiepsko. Może bank nie zechce tego finansować, może projekt się opóźni? Zawsze przecież mogło się coś wydarzyć. 236 W 1992 roku byłem na samym szczycie. Prowadziłem firmę wartą trzy miliony dolarów, choć moje zadłużenie wynosiło dwa miliony, a wierzyciele przyciskali mnie do ściany. Zgodnie z odpowiednimi przepisami ogłosiłem bankructwo. Miesiącami nie chciało mi się nawet wychodzić z łóżka. Miałem trzydzieści pięć lat, a firma, którą założyłem i którą przez tyle lat rozwijałem, upadła. Byłem na dnie. Brzmi to może dziwnie, jeśli wziąć pod uwagę to, co przeżyłem w życiu - bicie w dzieciństwie, znikającą matkę, dorastanie w kryminogennym środowisku, załamania, ucieczki, narkotyzowanie się, powroty do domu, śmierć mojego biednego synka i pierwsze małżeństwo wyprane z miłości. Jednak pod wieloma względami, to, co działo się teraz, było jeszcze gorsze. Sądzę, że powodem był fakt, iż firma była moja - i tylko moja - i na nikogo poza mną nie można było zwalić winy. Najbardziej przygnębiająca była myśl o opuszczeniu domu. Lubiłem w nim spędzać czas, lubiłem spoglądać przez okno w kuchni na podwórko z tyłu domu, na którym bawiły się dziewczynki. Po ogłoszeniu bankructwa musieliśmy się wyprowadzić. Przez dwa lata wynajmowaliśmy go. W końcu, po sześciu latach od zakończenia budowy, został wystawiony na sprzedaż i straciliśmy go na zawsze. Próbowałem się jakoś pocieszać. No dobrze, Wąyne, nie jesteś Już właścicielem tego domu, choć na swój sposób Jest on twój. Przecież go zbudowałeś. I nic tego nie zmieni. Nosiłem żałobę po swojej firmie. Z kimkolwiek i gdziekolwiek rozmawiałem na ten temat, zawsze mówiłem o niej, jak o kimś bliskim, kto właśnie umarł. Bez przerwy rozmyślałem, jak ją ożywić. Wciąż śniło mi się, 237 że wracamy do domu i że mamy dość pieniędzy - jednak każdego ranka budziłem się, a sen znikał. Kręciłem się w kółko niczym lunatyk, spędzając dzień za dniem nie w pełni świadom tego, co się ze mną dzieje. Bywało, że w trakcie rozmowy łapałem się na tym, że nie mam pojęcia, o czym jest mowa. Byłem przygnębiony, przeżywałem huśtawkę nastrojów, popadałem w skrajne nastroje - euforii lub przygnębienia. Ludzie nie wiedzieli, jak mają się wobec mnie zachowywać. Potrafiłem śmiać się i żartować, po czym w jednej chwili, bez wyraźnej przyczyny, zamykałem się w sobie, wpadałem w popłoch i nie chciałem mieć z nikim do czynienia. Nie chciałem nawet zadawać się z moimi trzema córkami, którym przecież winien byłem miłość i wsparcie nawet wówczas, gdy nie mogłem dać im tego wszystkiego, co pragnąłem im dać. I te ciągłe zmiany nastrojów. Niegdyś potrafiłem panować nad wzlotami i upadkami. Nie miały wpływu na moje życie. Teraz to się jednak zmieniło. Wiedziałem dlaczego - blokowałem w sobie wszystkie pozytywne siły życiowe. Kręciłem się w kółko i powtarzałem sobie, że jestem nieudacznikiem. Co gorsza - wierzyłem w to. Stosunki z Sharon pogorszyły się. Nie miałem wątpliwości, że przyczyną są kłopoty finansowe i moje nieobliczalne zachowanie. Wystarczył jakiś drobiazg i zaczynaliśmy krzyczeć na siebie. Nie mogłem jej o nic winić. Wiedziałem, że to głównie moja wina, że to ja doprowadziłem do takiego zamętu. Pewnego dnia podszedłem więc do niej i obiecałem, że się pozbieram do kupy. Sharon płakała, wyglądała na zagubioną i wykończoną. Czułem, że zachowuję się jak dziecko; może rzeczywiście udawałem 238 małego chłopczyka, jakim przywykłem być i jaki wciąż gdzieś we mnie tkwił. - Nasze małżeństwo jest dla mnie bardzo ważne -powiedziałem Sharon. - Zrobię wszystko, żeby było jak należy, zmienię się. - Ona nie odzywała się ani słowem, mówiłem dalej: - Wiem, że potrzebuję pomocy; wiem, że sam nie dam rady. Było to niezwykłe wyznanie z rrt0jej strony. Od czasu, gdy skończyłem piętnaście lat, zawsze byłem zdecydowany robić wszystko sam. Nie dopuszczałem myśli, że ktoś miałby mi pomóc. Jednak po tym, co przeszedłem - po stracie dziecka, upadku firmy i utracie szacunku do samego siebie - doszedłem do wniosku że trzeba to zmienić. Gdy złożyłem obietnicę, Sharon spojrzała na mnie, jakby chciała w nią uwierzyć, lecz wiedziałem, że by jej dotrzymać, potrzeba czegoś więcej niż słów. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale w czasie, gdy tak trwałem w tej żałobie, wydarzyło się sporo rzeczy, które pchnęły moje życie na nowe tory. Gdy usiłowałem walczyć z kłopotami firmy, moje rodzeństwo przeżywało własne problemy i stale zawracało mi nimi głowę. Kilku z braci dochodziło już do trzydziestki i - jak Brian - nie potrafiło radzić sobie ze zmiennością swych nastrojów i zachowań. Jednego z nich oskarżono o napad i pobicie. Drugi co najmniej raz dziennie przeżywał ból istnienia. Trzeci oznajmił mi-że cały świat pełen jest ludzi, którzy wiedzą, jak żyć i są szczęśliwsi od niego. Był kompletnie zagubiony. Otwierali się przede mną - a mn[e to cieszyło. W oczywisty sposób zwracali się do mnie i to nie tyl Ko dlatego, że zawsze byłem „tym bratem, który ma własny 23Q biznes". Dostrzegali też tę lepszą stronę mojej natury i mieli nadzieję, że im pomogę. Lubiłem swoje rodzeństwo - zawsze ich lubiłem, nawet gdy donosili na mnie, kiedy byliśmy dziećmi - lecz sam miałem dość własnych kłopotów, by zajmować się ich sprawami. Przez wiele lat tylko ich wysłuchiwałem, próbując coś doradzać - i na tym koniec. Pewnego razu zadzwonił Brian - ten sam, który spowodował, że przed laty podjąłem swoje śledztwo. Przypomniałem sobie rozmowę, jaką odbyliśmy tamtego zimowego dnia. - Wiem, że możesz mi pomóc - oświadczył Brian. Oczywiście, obiecałem, że mu pomogę. W tej samej chwili w cichości ducha złożyłem przyrzeczenie - pozostałym: Wam też pomogę. I taką samą obietnicę złożyłem sam sobie. Miałem szczery zamiar dotrzymać słowa. Gdy zebrałem wszystkie informacje, jakie dało się odnaleźć - sprawozdania urzędów państwowych oraz Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu wobec Dzieci z Massachusetts, artykuły prasowe, świadectwa szkolne - byłem gotów, aby zrobić z nich użytek. Nadszedł czas, by dopełnić obietnicy, jaką złożyłem chłopcu w lustrze. Pragnąłem opowiedzieć innym o moim straszliwym dzieciństwie, o tym, co ojciec wyprawiał z naszą rodziną. Po części postanowiłem tak również w imię miłości do moich braci i sióstr. Nie widziałem innego sposobu na to, by pojęli wreszcie, kim są - sami jeszcze nie zmierzyli się, tak jak ja, z owym wyparciem i z przeszłością. Szczerze mówiąc i mnie było to potrzebne, aby pójść jeszcze dalej w mojej długiej, zaprawionej goryczą wędrówce. Jawność - to wielka siła. Wiedziałem o tym, pamiętając spojrzenie ojca - i jego wściekłość - za każdym razem, gdy szkoła dowiadywała się, co zrobił. Wiedziałem o tym, pamiętając zachowanie ludzi spoza rodziny, takich jak lekarz w szpitalu, do którego trafiłem, gdy miałem trzy lata. Wiedziałem o tym, pamiętając pogróżki ojca wobec matki, gdy odgrażał się, co jej zrobi, jeśli do naszych drzwi jeszcze kiedykolwiek zapukają urzędnicy. Już przed skończeniem szesnastu lat, gdy 24/ dopadł mnie u Susan i kazał siedzieć cicho jak mysz pod miotłą, wiedziałem, że ujawnianie czegoś - czy mówienie o tym - było jedyną rzeczą, która na pewno skutecznie wyprowadzi go z równowagi. W czasach dzieciństwa wszystko to, co działo się w domu, było wielką, wstydliwą tajemnicą. Dziś nie krępowały mnie żadne więzy, utkane z zastraszenia czy onieśmielenia. Mogłem swobodnie wszystko ujawnić. Zrobienie tego mogło sprowadzić na ojca prawdziwe kłopoty. Nawet jeśli nie trafiłby do więzienia, utraciłby godność. A ja wiedziałem doskonale, że uzdrowienie nas wszystkich wymagało właśnie odebrania mu godności. Po pierwsze, musiałem się dowiedzieć, czy w świetle prawa ja i moje rodzeństwo możemy podjąć jakieś działania przeciwko niemu. Skontaktowałem się z biurem prokuratora okręgowego w Massachusetts, by dowiedzieć się czegoś o zasadach przedawnienia, lecz zastępca prokuratora, z którym rozmawiałem, zbywał mnie. Po wysłuchaniu historii obiecał, że przyjrzy się sprawie, po czym zniknął. Może rzeczywiście był zajęty - w każdym razie nie odezwał się więcej. W prokuraturze okręgowej zapewne byli jacyś inni ludzie, którzy mogliby mi pomóc. Tamten człowiek, wiceprokurator, był najwyższym rangą urzędnikiem, do którego udało mi się dotrzeć. Gdy nie oddzwonił, postanowiłem spróbować innych sposobów. Obdzwoniłem wszystkich braci i siostry. - Uważam, że powinniśmy usiąść i porozmawiać - stwierdziłem. - Mam pewne papiery, które chciałbym wam pokazać. - Jakie papiery? - pytali. 242 - Poczekajcie, to zobaczycie - oznajmiłem. I tak, pewnego wieczoru zebraliśmy się wszyscy w salonie w moim domu. Zrobiłem kopie dokumentów, jakie udało mi się zgromadzić przez ostatnie kilka miesięcy - dokumentów, o których istnieniu nic nie wiedzieli - i wręczyłem im je. Usiadłem i obserwowałem ich reakcje podczas lektury. Niektórzy byli wręcz porażeni - tak jak ja w swoim czasie. - To nieprawda - powiedziała najmłodsza siostra, Linda. Twarz jej ściągnęła się, potrząsała głową. - Wymyśliłeś to sobie. - Jednak gdy to mówiła, widać było, że wie, iż to musi być prawda. Było tam wszystko czarno na białym. - Tak było, Lindo - powiedziałem najspokojniej, jak mogłem. - Chryste Panie, nawet nie pamiętam już, jak mieszkaliśmy w Massachusetts - powiedział Kenny, jeden z najmłodszych braci. - Ale teraz tak, przypominam sobie. Niezbyt dokładnie, ale sobie przypominam. Tak to wyglądało. Niektóre z młodszych dzieci, tak jak Kenny, były wówczas niemowlętami lub przyszły na świat już po tym, gdy to się wydarzyło. Starsi ukryli swe wspomnienia głęboko w zakamarkach pamięci, odrzucili je tak, że tamte zdarzenia nigdy nie miały dla nich miejsca. Lub też wmówili sobie, że to znęcanie się nie było w sumie czymś najgorszym. Wreszcie myśleli, podobnie jak niegdyś ja, że byli karani słusznie, że ojciec nie robił nic innego ponad to, co - jak świat światem - robili i robią miliony ojców. Innymi słowy, choć czuli, że przyczyną tego, iż są tak pokręceni w życiu jest właśnie to, co się nam wtedy 243 przytrafiło - nie byli w stanie skojarzyć tych faktów. Nie potrafili zrozumieć, że cierpieli i że ukradziono im dzieciństwo. Wpojono w nich przekonanie, że są nikim, że ich życie nie ma żadnej wartości. W gruncie rzeczy nie rozumieli, co stracili. A teraz kazałem im zmierzyć się z przeszłością - i to w sposób, który ich przerażał. Na domiar złego nie mieli wyboru, ponieważ przedstawiłem im obiektywne dowody - raporty urzędników socjalnych, wyroki sądowe. Było tego tyle, że nie miało sensu się zapierać. Spoglądanie w przeszłość, udokumentowaną czarno na białym, było dla nich niewyobrażalnie trudne. Powiedziałem im, jak ważne jest, byśmy opowiedzieli światu, co się wydarzyło - odkrycie prawdy to jedyne wyjście. Niech cały świat się dowie, co ojciec nam zrobił. Gdy tylko tajemnica się wyda - będziemy wolni. Jaki mamy wybór? Przecież nie możemy wiecznie milczeć. Nie możemy wstydzić się do końca życia. Sądziłem, że wciągając w to wszystko braci i siostry, robię im przysługę. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za przeprowadzenie ich na drugą stronę ich bolesnej przeszłości. Z chwilą gdy odkryłem przed nimi prawdę, wziąłem ich pod swoją opiekę. Wiedziałem, jacy są. Wiedziałem, przez co przeszli. Mimo różnych, bieżących kłopotów zdawałem sobie sprawę, że jestem z nich najsilniejszy. - I co teraz zrobimy? - spytał niepewnie Brian. Każde z nich usiłowało na swój sposób przetrawić to, co właśnie przeczytali. Musimy ujawnić naszą historię - co do tego byliśmy zgodni. Lecz jak? Chodził mi po głowie pewien pomysł, którym się z nimi podzieliłem. 244 - A co, gdybyśmy wystąpili w programie telewizyjnym, może u Oprah lub Sally Jessy Raphael? - spytałem. - Nigdy nie dostaniemy się do Sally - oznajmił pesymistycznie Michael. Nigdy nie mówiłem „nigdy" - wystarczała motywacja, żeby coś zdziałać. Byłem przekonany, że się nam uda, jeśli tylko będziemy tego rzeczywiście chcieli. Z początku żadne z rodzeństwa nie brało tego na serio - uważali, że wystąpienie w ogólnokrajowej stacji telewizyjnej jest niemożliwe. Im dłużej jednak o tym rozmawialiśmy, tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że mogłoby się nam udać. Uznaliśmy, że można spróbować, ponieważ i tak nie mamy nic do stracenia. Nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Podejrzewam, że wszyscy byli przekonani, iż występ w programie telewizyjnym zrobi z nich gwiazdy. Stąd ten ich entuzjazm. Nie uważali - tak jak ja - że mógłby to być sposób na uporanie się z własnymi życiowymi problemami. Jawiła się im wizja zarobienia góry pieniędzy w Hollywood. Ja sam nie miałem zamiaru pojawić się tam po to, żeby zostać supergwiazdą. Po prostu chciałem - potrzebowałem tego - utwierdzić się w tym, co robię. Przekonanie rodzeństwa okazało się dość łatwe. Teraz jednak mieliśmy przed sobą rzecz najtrudniejszą - dostanie się do programu. Nie chciałem, żeby ludzie potraktowali nas wyłącznie jako rozrywkowych showmanów. Zależało mi, żeby zrobić coś bardziej sensownego. To bardzo, bardzo trudne wystąpić w ogólnokrajowej stacji telewizyjnej i zdradzić światu swoje tajemnice. Jednak podjęcie tak zdecydowanego kroku oznaczałoby bardzo wiele dla mego rodzeństwa. Byłoby to dla nich silnie 245 wiążące, bo nie mielibyśmy już odwrotu. Zachowując prawdę tylko dla siebie, skazalibyśmy się na bezsilność, gdyż rodzice wykręciliby się sianem. Ujawniając wszystko przed światem, nie pozwolilibyśmy rodzicom - ani nikomu z nas - uciec przed prawdą. Wspólnie napisaliśmy list, wymieniając ogólnie wszystkie najważniejsze wątki. Oto dwunastka rodzeństwa, w latach dorastania traktowana w sposób szczególnie okrutny przez ojca. Jako nastolatki zmuszeni byliśmy do przerwania nauki w szkole i do podjęcia pracy. Właśnie dowiedzieliśmy się, że gdy byliśmy mali, porzucono nas - i to nie raz, lecz dwukrotnie. W różnym stopniu wyparliśmy wspomnienia, lecz uważamy, że chcąc uporać się z tym problemem, musimy opowiedzieć naszą historię. List był krótki, lecz zobowiązaliśmy się, że jeśli zostaniemy wytypowani do programu - opowiemy o wszystkim dokładnie. Rozesłaliśmy kopie do kilku redakcji publicystycznych. I czekaliśmy. Odpowiedź przyszła natychmiast. Gdy następnego dnia wróciłem do domu, na automatycznej sekretarce odsłuchałem wiadomość od producentki programu Sally Jessy Raphael. Oddzwoniłem i zreferowałem jej całą historię - łącznie ze szczegółami, pominiętymi w liście. Wyjaśniłem też, że nie chcemy żadnego wynagrodzenia. Takie, w każdym razie, miałem intencje. Najważniejsze miało być to, że występ stanie się początkiem definitywnego wyzwolenia się i ozdrowienia. Producentka sprawiała wrażenie, że ją to zainteresowało. - Sadzę, że będziemy mieli coś dla was - oznajmiła i obiecała, że niebawem przekaże mi ostateczną odpowiedź. 2UÓ Następnego wieczoru, gdy zadzwonił telefon, poczułem, że coś w końcu się wydarzy. - Wayne - powiedziała. - Omówiłam twoją sprawę z Sally i postanowiłyśmy to zrobić. - Następnie podała odległy o kilka tygodni termin, w którym będą chciały się nami zająć. - To, co opowiedziałeś, naprawdę nas zainteresowało - ciągnęła dalej. - Zrobimy wszystko, co trzeba, żeby was tu ściągnąć, lecz chcemy, żebyście wystąpili wszyscy razem. A więc miałem rację. Wiedziałem, że mamy do zaoferowania światu coś naprawdę ważnego, aczkolwiek nie sądziłem, żeby producenci do końca zdawali sobie sprawę, co im wpadło w ręce. Kilka dni później dostałem kolejny telefon z telewizji. Dzwoniła ta sama producentka. - Posłuchaj, Wayne - powiedziała. - Sally i ja obgadałyśmy sprawę i chciałybyśmy, żeby w programie wystąpili z wami matka i ojciec. Coś chwyciło mnie za gardło. - Nie ma mowy - odparłem. - Nie. - To się nie uda. Już sam ten występ był przełomowym wydarzeniem; jednak myśl o tym, że miałbym stanąć w jego trakcie naprzeciw ojca, przyprawiała mnie o mdłości. - Co sądzisz o tym, żebyśmy z nimi porozmawiały? - Nie, lepiej nie - odparłem. Nie chciałem nawet, żeby rodzice w ogóle wiedzieli, że szykuje się coś takiego. - Chcę, żeby włączyli telewizor i tam nas zobaczyli - powiedziałem. - Nie chcę dawać ojcu okazji do wykręcenia się sianem. Producentka nalegała. Wraz z Sally ustaliły, że jeśli program ma się udać, to tylko wtedy, gdy całe rodzeństwo wraz ze mną zobaczy, jak zachowają sięw0bec nas 247 ?. ? ? ? ?? ? -? sx> c^ ^ ts- ?? ?? N ? ? ?? ?. ?> *^ ? ?? ,. Ó.O ? (? ? ? S' ° ??> -? ?? << v ?, ? ?, V* , W ^? v^ -Q * ?? ? ? ? % '^ 3 "? ? ? ? ^ i-i ?? fm r ?? :? Cl ?? N ? ?? % ? - * ? ? ? 3 ?