16662

Szczegóły
Tytuł 16662
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16662 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16662 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16662 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IRENA KRZYWICKA WICHURA I TRZCINY CZYTELNIK WARSZAWA 1996. Okładkę i kartę tytułową projektowałRosław Szaybo RedaktorBożena ŻyszkowskaRedaktor technicznyMaria LeśniakKorektaJoanna KędraCopyright byAndrzej Krzywicki, 1996ISBN 83-07-02517-6^^^. Rozdział 1 Byłam właśnie w przedpokoju, kiedy rozległsię dzwonek. Jedendzwonek jest dla mnie, a dwa dlamojej sąsiadki, JaninyPolańskiej, ale nie wiadomo czemu, tym razem ona wyskoczyłapierwsza i otworzyła drzwi, choć zazwyczaj pilnujemy się bardzo, aby nie wchodzić sobie w drogę. W pierwszejchwilibyłamzła, ale teraz nie mogę się nadziwić. Przeczucie. Bo choć razzadzwonił, gośćbył do niej. Zresztąco tam za gość. Jakiś obcymężczyzna, którytylko popatrzałna nią, aona zakryła dłoniąusta ikrzyknęła cichutko (bo można krzyczeć cicho):- Grześ! Aten,nie wchodząc doprzedpokoju, dalej patrzał na niąi powiedział stłumionym głosem:- Pani jest matką? Nic się strasznego nie stało. Wypadek. Ale niech pani. - Żyje? To już krzyknęła głośno. - Żyje. Żyje. Niech się pani uspokoi. Nic takiego. Przewieźligo do szpitala. - Od paru dniźlesię czuł. Po co gowypuściłam? Terazdopiero podbiegłam i podtrzymałam, bo kolanaugięłysię pod nią. Nieznajomy chwycił jej ramię z drugiej stronyi posadziliśmy jąna krześle. Polańska patrzała całyczas nanieznajomego i uśmiechała się głupio i przepraszająco, jakbyto jegonależało przebłagać, abysię wszystko zmieniło. Potemzaczęła mówić gorączkowo:. - Ja zaraz. Jużidę. Trzeba się spieszyć. Pan mnie zaprowadzi, prawda, pan mnie zaprowadzi? Bo ja nie wiem. Czy trzebacoś zabrać? Jużidę. Jeszcze chwileczkę. Ten przepraszający uśmiech, przylepiony do twarzy. - Czy puszczą ją do syna? -zapytałam jaz kolei, boniebyłam pewna,czyjest sens tak odrazu lecieć do szpitala. fNieznajomy był młodym mężczyznąo bardzo czarnych włosachi wypukłej dolnej wardze. Zresztą, comnieobchodzi jegopowierzchowność. Minęły te czasy. W każdym razie zachowywałsię należycie, był spokojny i opanowany. -Mysie, że tak. Na chwilę. W każdym razie dowie sięczegoś. Postaramsię. Ale chyba po operacji. Dopiero wtedyspytałam, co się właściwiestało, bo widaćbyło, że Polańska wciąż jeszcze nie ma siły wstać. Nic dziwnego. Niejest młoda. Pięćdziesiątka zapasem, no ite wszystkieprzejścia wojenne. Przy tym całkiem sama się boryka z tymswoim Grzesiem. Ale życie jakoś im się układało spokojnie. I tunagletaka rzecz. -Wypadek samochodowy. Pijany szofer wyleciałzza zakrętu. Już wiadomo, że był pijany. Byłem świadkiemwypadku. Nic specjalnego. musi pani naprawdę zachować spokój (terady były niepotrzebne, bo Polańska siedziała nieruchomo jakkamień, z tym przylepionym uśmiechem). jakaś kość na pewnozłamana,ale od tego sięnie umiera. okażesię dokładnie nastole operacyjnym. Nic strasznego, naprawdę. Wtedy Polańska wstała sztywno, przestała się głupio uśmiechać,przeciwnie,ściągnęła usta kurczowo w cienkąlinię i powiedziałagłucho:- No tak. Więc dobrze. Idziemy. Czy trzeba cośzabrać dlaniego? - Chyba nic- odparł ten pan. -Przekona się pani namiejscu. Weźmiemy taksówkę. Nie zaproponowałam, że pojadę z nimi. Unikam silnychwzruszeń, a i takzdenerwowałamsię dostatecznie. Nie znoszęteż atmosferyszpitala, odkąd mój brat. Niebędę się rozstrajała wspomnieniami. Przy tym może ten chłopak umrze,nie czuję się na siłach, żeby pocieszać Polańską. Każdy maswojetragedie, nato nie ma rady. I ostatecznie nie jestemżadną ich przyjaciółką, tylko sąsiadką, przypadek sprawił,żemieszkamy razem, nie mogę brać na siebie ich nieszczęść. Owszem, stosunki były zawsze między nami jak najlepsze,raczej oficjalne, itakie powinny zostać, tak jestnajlepiej. Przy tym nie należy zostawiać pustego mieszkania. a wogólecojastęTjędę sama przed sobą tłumaczyć? Zostałam, i już. To moje jedyne dobrechwile,kiedy przychodzę z tego wstrętnegobiura, robię sobieherbatę,odkręcamradioi kładę sięna kanapce. Nie jestem towarzyska, nie ma nato rady - iniepragnę niczego prócz spokoju. Zresztą gdyby nie byłotegojegomościa, tobym z nią poszła do tego szpitala, ale tak tonaprawdę zbyteczne. I tak będę miała dość kłopotów z tącałą sprawą. Bez kłopotów sięnie obejdzie. Bardzo przykrahistoria, ale możetemu chłopcu nic takiegosięnie stało. Niewarto się przejmowaćzawczasu. Złamanielewej nogi. Ale, cogorsza, okazało się, że chłopakjuż był chory. Jak ta Polańska to zniesie? Dlachłopca byłobylepiej, żeby umarł, bo podobno stan strasznieciężki. Heine-Medina. Jestem zupełnie nieswojaod tego wszystkiego,w biurzenie mogę się skupić, aw domu znaleźć sobie miejsca. Ale dosyć, postanowiłam o tym zawiele nie myśleć. Każdy madość własnych zmartwień. Choroba i w dodatku pijany kierowca. Co za nieszczęście. Odparu dni Polańska jest wciągłym ruchu. Nie płacze. Nadsłuchiwałam nocami - tez nie. Czasem tylko chodzi popokoju godzinami; kiedyś weszłam do niej -leżała bez ruchui patrzała w sufit. Ale w dzień jest niezwykle czynna. Starasięmianowicie, żeby ją przy jęto do szpitala w charakterze salowej. Chce myć podłogi, wynosićbaseny,i takdalej. Oczywiście naoddziale zakaźnym,żeby być bliżej syna. Chłopak manogęw gipsie, co jest podobnofatalneprzy tej chorobie. Ale jeżeli. chodzi o nią,co to zapomysł, nie rozumiem. Ostatecznie jestmalarką, a raczejilustratorką (projektowała przy tym odczasu do czasu cenione plakaty). Nie tylko powinna dbaćo ręce, które są niejako jej narzędziami pracy, ale też jest nieprzyzwyczajona do ciężkiej roboty fizycznej, to osoba kulturalna, delikatna, krucha. Pomysł tym bardziej bezsensowny,że Grzegorzowipotrzebne będą jej siłyi zdrowie jeszczeprzez czas długi,przez lata, że jeżeli będzie pracowaław szpitalu, nie będzie mogła zarobkować. I w ogóle,po co towszystko? Nicw ten sposóbsynowi nie pomoże, a samazaharuje się naśmierć. I tak podziwiam jej wytrzymałość. Straciła męża icórkę w czasie okupacji, przeszła, jak mywszyscy,różne okropności, a śmieje się często, jest zazwyczajwesoła,trzymają się jej żarty, aż mnie to trochę drażni, choćmuszę przyznać, że u sąsiadkito jest przyjemne, przynajmniejnie ma z nią scen i awantur. Zawsze powiada: "Tyle jestdużych przykrości na świecie, że nie warto się przejmowaćmałymi". Ja, coprawda, jestem wrażliwsza od niej, nic nieporadzęna to, że drobne nawet rzeczy mnie denerwują. Aleteraz ta historiaz chłopcem to jej chyba da radę. Żal mi jej,naturalnie, nawet bardzo, ale irytuje mnie tenjej projektzaangażowania się do szpitala. Trzebaznać swoje siły,postępować rozsądnie. Przy tym mieszkanie będzie bez opieki,bo przecież ja nie mogę być ciągle uwiązanajak na sznurku,i co będzie, jak pójdę do kina? Tyle, żetrochę więcej spokojuwdomu, bo do Grzesiawciąż przychodzili koledry i koleżanki, bezustanne dzwonki,a przy tymśmiechy i hałasy. Dziwiłam się zawsze Polańskiej, że to znosi. Ja bym tak niepozwoliła nachodzićciągle domu, żeby niebyło spokoju. I zadeptująpodłogę, że strach. Starszy człowiek powinienmieć prawo do odrobiny bodaj wytchnienia. A Polańskapozwalała, żeby sięta młodzież panoszyła pomieszkaniu,i jeszcze była z tego zadowolona. No, ale to się terazzmieni. Nawet jeżeli Grzegorz przetrzymatę swoja, katastrofę, to już nie będzie to co dawniej- komu bysię chciało przychodzić do kaleki. Biedni ludzie. Żeby to tylkona mnie nie spadło ciężarem. Nie czuję się na siłach,żebydźwigać cudze nieszczęścia. Przyjęli ją, niebez trudu, bo się bali, żenie będzie sięwywiązywać ze swoich obowiązków i że będzie urządzała scenyrozpaczy i różne historie, a poza tym całkiem jasne, że niebędzie chciała pracować w tym szpitalu wiecznie, tylko przezczas pobytusyna,i że nato oni zgodzić się nie mogą. Takodpowiedzieli w dyrekcji szpitala. Ale sąsiadka moja natknęłasię jakoś przypadkiem na ordynatora tegooddziału iw nimznalazłaniespodziewaną pomoc. Rozmawiał z nią przez czasdłuższy, a potem wrócił z nią razemdo dyrekcji iwyłożył swójpogląd na tę sprawę. Po pierwsze, powiedział, na oddzialezakaźnym brakpersonelu i nawet czasowa pracownica możebyć cenna. Podrugie, akurat jedna salowa zachorowała,a druga jest w ciąży, tak że zastępstwo jest konieczne. Wreszciedodał, że ma pewność,iż Polańska będzie pracowała sumiennie, bo już jej zagroził, że w przeciwnym wypadku usunie jąodrazu, a jej przecież zależy, żeby być w pobliżu syna. Wreszciemłody Polański jest jednym z najcięższych wypadków na oddziale - choroba i złamanie - dodatkowa opieka bardzo musięprzyda,musiałby posadzić przy nim osobną pielęgniarkę. Stanjego jestciężki, lada chwila można się spodziewać katastrofy,a takmatka będziemiała na niego oko, aoko matczyne wartejest dziesięciorga oczu pielęgniarskich. Tylko żepielęgnacjasyna -dodał podobnosurowo - musi się odbywać poza normalnymi zajęciami salowej. W dyrekcji nie chciano uznać tychargumentów,powoływano się na przepisy, ale Polańska wraz z ordynatorem postawili w końcu na swoim. Tak więc moja sąsiadkabędzieod jutra szorowała podłogi,wynosiła nocniki, a poza tą pracą będzie jeszcze pielęgnowałaumierającego syna. Zapewneta jejdecyzjamoże budzić podziw, choć dla matki nic niejest trudne,i gdybymja miaładziecko, na pewno zdobyłabym się nato samo. Ale z drugiejstrony nie podoba mi się towszystko. Nietylko jej dziecko leży. w szpitalu, a żadna matka nie jest aż tak przesadna. Przy tymszkoda kobiety, bo się zedrze wtej podwójnej pracy. A ten(Grzegorz, jeżeli wyzdrowieje, nawet jej nie podziękuje - wiadomo, jaka jest wdzięczność dzieci. Jeżeli zaś nie wyzdrowieje,to nie warto się tak męczyć. Trochęzdrowegorozsądku! Tylkoże ludzie mają go tak mato. Muszę wyznać, że czatowałamtrochęna przyjście Polan-skiej, bo to jej pierwszy dzień pracy w szpitalu, no i pierwszyrazmiała zobaczyć syna. Ciekawa byłam, jak tam z nim, noi wogóle, co ona powie. Wróciłam z biura, umyłamsię, ugotowałam sobie, bo lubię wewszystkim staranność, alepotemnieposzłam dokina,bo byłam naprawdęciekawa. No i oczywiście, gdyby należało coś pomóc, to ja jestemzawsze gotowa. Nieznoszę poświęceń, ale dla miłej sąsiadki, jakąjest Polańska, zawsze jestem gotowa do drobnych sąsiedzkichprzysług. Zdziwiłamsię usłyszawszyjej kroki na schodach. Znam je,alemyślałam, że będzie się wlokła z trudem. Tymczasem wbiegła nagórę bardzo szybko. Słyszałam, jak grzebie wworeczku,szukające klucza, otworzyłam jej czymprędzejdrzwi. Spojrzałana mnie z podziękowaniem. Była potargana, oczy zapadły jejgłęboko, zurody, którą jeszcze zachowała, nie zostało właściwieani śladu. Spieszyła się najwidoczniej. - Muszę się wykąpać i już lecę - powiedziała. -No, sekundę, pani Jasiu! - zawołałam. -Jakże tam? Uśmiechnęła się znów tym swoimbolesnym, przepraszającymuśmiechem. I nagle usiadła, patrzącprzed siebie. -No, więc jakże,pani Jasiu? - zapytałam po raz drugi,chcącją wyrwaćz tego osłupienia. Uśmiechnęłasięznowu - co za dziwna osoba,żebyw takichchwilach się uśmiechać -i powiedziała:- Lepiej. Podobno lepiej. Kiedy pierwszy raz spojrzałam naniego, był możenieprzytomny albo spal. Ale kiedy weszłam,otworzył oczy i powiedział: "Jesteś. No to jużteraz wszystkobędzie dobrze". I znów zamknąłoczy. 10Zerwałasię z krzesła i zaczęłapowtarzać gorączkowo:- To bardzoważne, jakon uważa, że już teraz będziedobrze. To bardzo ważne. Pokąpielichciałamjeszczeporozmawiać z niątroszkę,ale nie było mowy. Spieszyła się z powrotemdo szpitala,spieszyła się gorączkowo,wszystko jej leciało zrąk. Widziałam, żejest w strachu śmiertelnym i że strach ten narastaw niejz każdą chwilą. Miała widocznie uczucie, żebezniej. Odpowiadała bezwielkiegosensu na moje pytania. Zapytałam jej, kto właściwie będzie sprzątał mieszkanie,skoro onajest cały dzień zajęta. W ogóle nie dosłyszałamego pytania. Wpokojubyłojuż ciemnawo, zapomniałazapalić światło i szukałaomackiemczegośpo szufladach. Okno było otwarte, a ze to lato, więc wczorajszy deszcz zalałpół pokoju. Wiedziałam, że niepodobnamówić zniąo tymi postanowiłam sama zająć się jejmieszkaniem. Jeszczejeden kłopot, ale to nie będzie trwało przecieżwiecznie. Powiedziałamtylko:- No dobrze,ale czy zamierzapanisiedzieć przy synu całąnoc? - No oczywiście-powiedziała nie podnosząc głowy i pakując do torby ranne pantofle i szlafrok. -A kiedy będzie pani spała ? - Nie wiem. Wszystko jedno. - Ale tojuż czwartanoc. -No to co. Ach, zresztą pani ma rację, zaparzę sobiekawyi jeszcze wezmędo termosu. -Aletak nie można, pani Jasiu. - Dlaczego? -zdziwiła się szczerze,a potem spojrzała namnie zgorączkowanymi oczami idodała:- Ale mnie się naprawdę nie chce spać. Kiedy nawet ogarnia mniedrzemka,budzę się natychmiast, bo mi się wydaje,że. coś się stało. Rozglądała się po pokoju, jakby się bała,że czegoś zapomni. - A on przynajmniej śpi? -Właśnie, że prawiewcale. Boli go ta złamana noga. I niedają mu pastylek nasennych, boprzyporażeniu oddechu nie11. można. Mniejsza z tym. Nie będziemy się roztkliwiać. No,jużidę. Dobranoc i dziękuję. Człowiekczuje się bezsilny wobectakiego uporu. Obudziłam siędziśrano wypoczęta i w dobrym humorze. Mogę się wyleżeć, bo jest niedziela,słońceświeci, albowyjadę za miasto, albo pójdę na działkądo Ostrowskich. Ach,jak dobrze jest się tak wypróźnować. Przed oknem moimrośniedużyklon i mam trochę jak gdyby ogroduw pokoju. W takidzieńmieć kogoś bliskiego,to by dopiero było przyjemnie. Ale jestemsama i samajuż pewno pozostanę. Mamjużdobrze stukniętą czterdziestkę i właściwie wszystko, co miałosię stać w moimżyciu, już sięstało. Niczego nie mogęoczekiwać, nic się jużnie wydarzy. To okropne. I znowuhumor mi się popsuł. Właśnie jadłam śniadanie, kiedyusłyszałamtrzaśnieciedrzwi wejściowych. To paniJasia. Wejść do niej? Może jejw czymś pomóc? A może potrzebajej spokoju? To jużmiesiącod wypadku i choroby Grzegorza. Przez cały ten czas wpadałado domu tylko na chwilę. Chybanie zdawała sobie sprawy, żejej od czasu do czasu posprzątałam mieszkanie. Aż szkoda byłomego trudu. W ogóle nie widziała nic i odpowiadała półprzytomnie. I- czego zupełnie nie mogęzrozumieć -przez całyten czas nie spała. CoprawdaordynatorTurski zwolnił jązczęści robót, bo stan Grzegorza był tak ciężki, że potrzebnamu była bezustanna obecność pielęgniarki, w danymwypadku- matki. Umieszczono go w izolatce. Nie wiem, czy ona zdawała sobiez tego sprawę, ale to było jasne - spodziewano siękońca z minuty na minutę. Jakaś miłosierna dusza postawiłajejtam fotel -jakmi wspomniała. Ale ospaniu nie było mowy zewzględu nacierpienia chorego. Kiedy zaś zasypiał na krótko,matka wystraszona iprzerażona patrzała tylko, czy jeszczeoddycha, i tym bardziej bała się zasnąć. Tyle zdołałam wydobyćze spieszącejsię wieczniePolańskiej, która rzucała mitylko urywane zdania. Dzisiaj jednak12chyba przyszła na dłużej. Samaniewiem,czytam wejść. Jakośdziwnie cicho. A może jej czego potrzeba? Uchyliłam drzwi. Spała leżąc na brzuchu, z twarzą skręconąw bok, jak umarła, z nogami sterczącymi poza tapczan, wpantoflach i w żakiecie, tak jak padła widoczniezaraz poprzyjściu. Zastanawiałam się, czy jąułożyć wygodniej,ale dałamspokój. Bałam się, żejak się obudzi, pobiegnie znów doszpitala, a takto sobieprzynajmniejtrochę odpocznie. Czy to możliwe,że onaśpi pierwszy razod miesiąca ? Swoją drogą chłopcu musibyćlepiej, skoro zasnęła. Miałamrację. Chłopiec będzie żył. Tylko, mój Boże- sparaliżowany. Więc jakżeto będzie, jak ta kobieta sobie poradzi? I jaktu spojrzeć w oczy takiemu nieszczęściu? Jak z niąrozmawiać? Jakz nim? Nie dość było nieszczęść wojennych- jeszcze teraz coś podobnego! I ten chłopiec taki kwitnący,wysportowany -jakże to będzie? Naprawdę czuję, że z moimsercem jest niedobrze, kiedy o tym myślę. Mieć takciężkochorego w domu toi dlamnie katastrofa. A może będzie chciałsobie odebrać życie? Może będą jakieś spazmy, krzyki po jegopowrocie - jakjato zniosę? Gdybyż można jakza dawnychczasów wyprowadzić się z tego mieszkania, po prostu uciec. Nie mogę udawać, żeich nie znam,a znów w przeciwnym raziebodaj część brzemienia spadniepo trosze i na mnie. Człowiekaprzeraża takie nieszczęście. Nie czuję się na siłach, aby sięz nimiwidywać, rozmawiać. Nasze stosunki zawsze były raczejoficjalne, trzeba je jeszcze bardziej ochłodzić. Przecież to dlamnie ani brat, ani swat. Po prostu przypadeknas złączył podjednym dachem. Inna rzecz, że ta Polańska to dziwna osoba. Kiedy jej chciałam okazaćwspółczucie- niezdarnie oczywiście,jak zawszew takich razach - spojrzała na mnie chłodno i powiedziała:- Dziękujępani, alenajgorsze minęło. Najważniejsze jestto, że będzie żył. Poza tym niedługo zdejmąmu gipsz lewejnogi. 13.-Jestnadzieja,że będziechodził? - wyjąkałamwściekłazresztą na siebie. Jakoś mi się to wymknęło. - Niewiem powiedziała surowo,przebierając się pośpiesznie. -I już pani kiedyś powiedziałam: nie mam zamiaru sięroztkliwiać. -Poczymdodała z tymswoim przepraszającym,bolesnymuśmiechem: - Po prostuw takiej sytuacji nie możnasobie na to pozwolić. Odłożyła grzebień, którymczesała włosy, i opuściła bezradnieręce. - Jestemzmęczona. Ale głównie tym, że musze się ciągleuśmiechać. - Cotakiego? Pani się uśmiecha? Tam,w szpitalu? Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - A jakże inaczej PNie tylko się uśmiecham, ale śmiejemy sięczęsto. Zbyle czego. Przecież to jedyny sposób. Nie, cośpodobnego! Patrzałam na jej postarzałątwarz,nie umyte,jak gdyby mokre włosy i lśniący nos. Mojasąsiadkabyłazawsze osobą wypielęgnowaną, nawet elegancką. Teraz wyglądała jak spracowana chłopka. Głębokiebruzdy biegły jej od nosa do ust. Usta, zazwyczaj pełnei wesołe, zaciskały sięw jakimś przykrym skurczu. Tylkozęby pozostały białe jak dawniej. Uśmiech przeistaczał jejtwarz. Istotnie, musiała sięuśmiechać, aby jej syn się nie przeraził. I musiałoją to męczyć jak tortura. No dobrze,uśmiech, aleprzecież nieśmiech. - Jak to: śmiejeciesię? spytałamnie rozumiejąc. - Z czego się śmiejecie? -Och, ze wszystkiego - odparła, siadając nachwilęz przymkniętymi oczami. - Tyle jest rzeczy zabawnych. Już pani niepamięta, jak było wczasie okupacji? Teżprzecież śmieliśmy sięczęsto. Jest tam jedna siostra, zupełnie podobna do indyczki. Ale to zupełnie. Albo czytam mu głośno "Klub Pickwicka". Niechbędziebłogosławiony Dickens. Chciała sięuśmiechnąć, ale tym razem ustajejznowu ściągnął ten bolesny skurcz. 14- Niechsię pani nie wysilabodaj teraz - powiedziałam. -Nie trzeba sięzmuszać. - Kiedy nieto jest trudne. Bo czasami, mimo wszystko,pewne rzeczymnie śmieszą. Taką już mam naturę. Ale uśmiechtrudny jest wtedy, kiedy mówię,że wszystko będzie dobrze. że no mniejsza z tym. Nawetbym chciała, żebymi opowiedziała trochęo tej chorobie ijak, i co. Ludzie lubią przecieżopowiadać, ale ztą kobietąnic nie może być tak, jak z innymi. Kiedy tylko z nią zacząćo chorobie syna, odpowiadazawsze, że jest lepiej, i zawszemówi coś pomyślnego: ato,żespał tej nocy, a to,że mu gipszdjęto, a to, że apetyt mu się poprawia, a to, żerękami porusza. Gdybytak sumować wszystko, co ona mówi, biedny Grzegorzpowinien by już tańczyć, a tymczasem. To nie znaczy, że onakłamie, tylko chyba ma taki jakiś osobliwydar, żeby widziećwszystko od dobrej strony, nawet to najgorsze. A możesię w tensposób ratujeprzed rozpaczą? -No, tak,naturalnie -powiedziałam- trzeba choremudodawać otuchy. - Nie tylko. Trzeba wierzyć w to, co się mówi odparłazwysiłkiem. - Wierzyć bodaj przez minutę. Bo on inaczej odrazu przyłapie mnie na tym, że udaję. Trzeba też bardzo uważać, żebysobiesamej nie przeczyć. żeby się nie zaplątaćw kłamstwie. Siedziała, wpatrzona przedsiebie, przez okno. W dach sąsiedniego domu. -Nie można też mówić z rozkosznymuśmiechem, że wszystko jest cudownie ibędzie jak najlepiej, bo onnie chcei nie dasię okłamywać. Trzeba, żeby to byłoprzekonywające, prawdopodobne i jednak pomyślne. - To strasznie trudne - jęknęłam mimo woli. -Strasznie - potwierdziła Polańska poważnie. Wstała i wygładziła dłońmi twarz, jakby chciała zniej zatrzeć ów skurcz, któryskrzywiał i zaciskał jej wargi. - Czasjuż iść. Widziałam, że tym razem ubiera się i wychodzi zociąganiem. 15.Widocznie sen,na który pozwoliła sobie po raz pierwszy,rozkleił jątrochę, wyzwolił zmęczenie, nanowo spiętrzył czekające trudności. Była jakczłowiek, który śmiertelnieznużonymaprzejść jeszcze długądrogę, apozwolił sobiena chwilęprzysiąść. Wstać wydaje mu się niepodobieństwem. Stałateraz ze spuszczoną głową w przedpokoju, przydrzwiach wyjściowych,i widać było, żeniema odwagi nacisnąć klamki. Wreszcie powoli, powoli otworzyła drzwi i znówprzystanęła w progu. Popatrzała bezradnie w głąb mieszkaniaispotkała moje spojrzenie. Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, jakby mnieprzepraszała i błagała opomoc. Co mogłampomóc? Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi,bo nawet słoważadnego nieumiałam znaleźć. Zdobyła się na zryw energii,przestąpiła prógi zamknęła wolno, ostrożnie drzwi za sobą. Słyszałam, jakczłapiącymi, wlokącymi się krokami schodziłastopień po stopniu. Stopień postopniu, jak w głąb otchłani. Poderwałam się z miejsca, chciałam ją zawołać, jakoś wyratować odmęki, ku którejszła, ale zaraz usiadłam, boto naturalnienie miało sensu. Wyjrzałampo chwili przezokno. Wlokłasię po chodniku ze spuszczoną głową, wyglądałaz dalekajakstaruszka. Znikła zarogiem. Dzisiajmiałam osobliwąi bardzo nieprzyjemnąwizytę. Jestem tak zdenerwowana, że ztrudem piszę. Nie mam pojęcia, czydobrze postąpiłam i w ogóle, czymówiłam to, co potrzeba. Możesama zdam sobie z tegolepiej sprawę, kiedy wszystko zanotuję. Więc tak:byłojuż ciemnawo i nie zapaliłam światła w mieszkaniu, bolubię sobie po pracy poleżeć spokojnie w półmroku,zwłaszczalatem,kiedy wiatr kołysze gałęzią klonu,która szumiocierającsię o ścianę. Trochę mi się wtedy zdaje, że jestemw lesie. Powinna bym pójść do parku, ale jestem na to zaleniwa. Nagle rozległ siędzwonek. Kto to może być o tej porze? Niespodziewałamsię nikogo, w ogóle prawienieutrzymujęz ludźmi stosunków, bo to ikłopot, i koszt, a przyjemności16niewiele. Nagle poderwało mnie. Może coś złego w szpitalu. Pobiegłamw szlafroku otworzyćdrzwi. Jakiś obcymężczyzna stałza progiem. Czapkę miał naciśniętą na oczy. Wyglądał jakoś dzikoi podejrzanie. Przelękłam się i chciałam zatrzasnąć mu drzwiprzed nosem, ale on był silniejszyode mnie,wszedł bez ceremoniido przedpokoju i zapytał głucho, rozglądając się dokoła:- Czy pani. matka? - Czego pan. -zaczęłam, ale on mi przerwał:- Czyto tutaj ten. co go przejechało? Tutaj? Czuć było od niego alkohol, byłpijany. Alepijanywsposóbprzytomny, w sposób przeszywającoprzytomny. Patrzył miw same oczy z takąsiłą, że nie mogłam odwrócić spojrzenia. - Ten. co go przejechało. Totutaj? - Skąd! -wyjąkałam. -W szpitalu. - To. to..żywy? Coś w jego oczach zachwiało się, zatrzepotało, spojrzenieschowało się pod powiekami. I jawtejchwili odzyskałamwładzę nad sobą. Aż się zatrzęsłam. - To pan? -...żywy. - wybełkotał. -Żywy! - krzyknęłam. -Żywy! Pan to nazywa - żywy? Togorzej niż umarły. Sparaliżowany. Rozumiesz, co to znaczy. Nieszczęśliwyna całe życie. To gorsze niż śmierć. Chory byłwidocznie, ledwo szedł. A ty go jeszcze autem. popijanemu. Krzyczałam na całe gardło. Byłabym gorozszarpała. Tę jegoprzystojniacką, spijaczoną twarz, te bezczelne oczy, któreterazuchylały się przed moimspojrzeniem. - Jak tu śmiałeś przyjść, łotrze? Takich jak ty powinno sięwieszać bez sądu. Po pijanemu prowadzićauto, zbrodniarzu. Trzasnęłam go w twarz raz idrugi, szarpałamgo za ramiona. On się poddawałwszystkiemu jak lalka z trocin. Z ustsączyła musię smużka śliny. Oczy były błędne. - Bij, pani, ile chcesz -powiedział głucho. -Pani - matka ? - Niejestem jegomatką, gdybym byłamatką, to bymcięzabiła, łobuzie, draniu! chwycił mnieza rękę i odsunąłod siebie. 17.- E,jak pani niematka, to niech się paninie wygłupia. Cotam bylekto będzie sobie omnie ręcesmarował. Ja chcę sięwidzieć znim samym albo z matką. Jachcę wiedzieć, co jemu,a pani nicdotego. Myślałam, że mniekrew zaleje z wściekłości. - Nic do tego? Ta noga,coś ją pan połamał, toprzepadła. Dlaczego chodzisz nawolności? A ten wstrząs? To nic? Dlazdrowia? Patrzył na mnie cały pochylony do przodu. Przeraziłam sięjegowzroku. Sama w mieszkaniu z takim drabem. Zaczęłam sięwycofywać w kierunku telefonu. - Proszęwyjść. Zadzwonię po policję. - Nic z tego,paniusiu, nie dam się. Tamtemusię trafiłonieszczęście, ale dlaczego i ja mam ginąc? Ja chciałem, jachciałem. tuporozmawiać. Ale z panią gadać nie będę. A jeżeli pani podejdzie do telefonu, to łeb rozwalę. Ja mamżonę idzieci. Jabędę miał sprawę w sądzie, wie pani. Ja tylkochciałem wiedzieć, czy on żyje. Bojak tak, to niedoczekaniewasze. Tak się rozbestwił, że teraz on krzyczał prawie, a raczej ziałna mnie zduszonym głosem, prześmiardłym wódką. Bałam sięruszyć z miejsca izupełnie niemogłam wydobyć głosu. A onnagle zakręcił się napięcie, podniósł obie ręce do góry jakczłowiek wzywający pomocy i uciekł, dosłownie uciekł, tylkokroki jego zadudniły po schodach. Czy miałam mu powiedzieć,że Grzegorz już był chory,kiedy ongo potrącił? Nie.To nieumniejsza jego winy. Gdyby nie był pijany, tocoinnego. Nie wiem,czy opowiedziećo tym pani Jasi. Może ją to tylkorozstroić. Dam lepiejspokój, zamilczę. Źlesię stało, że nieudało mi się zadzwonić na policję. Tego człowieka powinno sięaresztować. Aresztować to mało. Znów mnie ogarnia wściekłość, a nie powinnam się denerwować ze względu na serce. MajązdjąćGrzegorzowi gips z nogi. Pani Jasia powiedziałami,żejego ciało - a był tozgrabny chłopak - to teraz szkielet. 18Piszczele. Kiedy odsłoniła kołdrę i zobaczyła, że onnie mazupełniemięśni. Same kości. Potrafiła, jak twierdzi,nieokazać żadnego wrażenia na ten widok. Mówiąc o tym, z właściwym sobie optymizmem dodała:Alemożeporuszaćpalcami jednejnogi. Nie całanadziejastracona. Biedactwochwyta się słomki. Nie mam zresztąpojęcia, czyto dobrze tak się łudzić. Niebędętak ciągle litować sięnad Polańską. Jakoś towytrzymuje, choć schudłaprzeraźliwie. Przychodzi codzienniena parę godzin do domu i śpi. Ale dziś -słyszałam to z megopokoju- zaczęta sprzątać. Zamiast położyć sięspać. Zresztątobyło niepotrzebne, bo moja sprzątaczka od czasu do czasurobiu niej porządek, a i ja tam czasem przyłożę do tego i owegorękępo sąsiedzku. Słysząc, że coś tam przesuwa iporusza, noi wiedząc, jak śmiertelnie przychodzi zmęczona, zapukałamcichutko. Jeżeli nie będzie chciała, to uda, że nie słyszy. Aleodpowiedziała swoim zmęczonym, zawoalowanym głosem:-Proszę. Weszłam. Ładny jest ten jej pokój-pracownia. Dwa dużeokna, a z nich widać park i Wisłę. Bardzo mało mebli. Dużystół, ana nim rysunki i szkice. Tapczan. Książki na półkachwzdłuż ścian. Parę dużych bujnie rozrośniętych roślin w doniczkach. I takie różne śmieszne i trochę dziwacznerzeczy, jakietylko może wymyślić malarka. Drzwi zalepione ilustracjamiz pism z zeszłego stulecia - zabawnemody, jeszcze zabawniejsze wehikuły, postać kobietyz żarówką w ręku, wyobrażającafantastyczna^ epokęelektryczności. W misce, na małym stoliczku, różnokolorowe kule szklane. Parę obrazów dziwacznych,jakna mój gust, ale bardzo kolorowych. I oto zobaczyłam, żePolańska mocuje się ze stołem ichce go sama bez niczyjejpomocy, wtłoczyć do małego pokoiku, w którym dotychczassypiał Grzegorz. -Co pani robi? -zawołałam. -Mato się pani naharowała19. w szpitalu? Zaraz pani pomogę. Ale lepiejby to zrobiła Zacierkowa,jak przyjdzie sprzątać. Polańska odgarnęła włosy, opadające naczoło. Boże, jakposiwiały! - Będęteraz mieszkała w małym pokoju, a on w dużym. Chce to zrobić jak najprędzej, bo jużniedługo wypisząGrzesia zeszpitala. Trzebaodpowiedniourządzić wszystko najego przyjęcie. Usiadła na brzegu stołu dawnym swoim, na pół chłopięcymruchem iodgarnęła włosy z czoła, z woskowego czoła, przeciętego trzema grubymi fałdami, które stanowiłysmutny dorobekostatnich miesięcy. Przeraziłymnie jej słowa. - Chyba pani niezamierza sprowadzić Grzegorza tutaj dodomu ? Chyba znalazłoby się dlaniego miejsce w jakimś zakładzie, wjakimś sanatorium? Pani Jasia poczęła przesuwać łóżko, takżeby był do niegodostęp zewszystkich stron. - Kiedy właśnie nie chcę go oddać do sanatoriumanidozakładu. Jego stan jestnadalciężkiw tym sensie, że możeopuścić szpital,ale potrzebuje wielkiej opieki, usilnego żywienia, a poza tym trzebamu zacząćgimnastykować ręce i nogi. Trzeba będzie staraćsię jeprzywołać dożycia. Nie wytrzymałam wobec tegozaślepienia. - Czy jest jakaś nadzieja ? -Mata- powiedziała sucho nie patrząc namnie. - No więc może właśnie lepiej w zakładze. Jakże sobie dapani radę w domu? - Nauczyłamsię wiele w czasie pobytu w szpitalu. Nauczyłamsię tego, czego mu na raziepotrzeba. Utrzymać przy życiu możepotrafiliby go i w zakładzie. Ale tu trzebaczegoświęcej. On musibyć zdolny do życie. Trzeba zrobić wszystko. i więcej niż wszystko. Wyobraziłam sobie tego ciężko chorego wdomu, to wszystko, co sięztym łączy, całą tę okropność. Nie, musiałam byćbezwzględna. Choćby dla jej dobra. No i trochę dla swojegospokoju. Noi chyba dla dobra Grzesia. Niepotrafiłamzapanować nad sobą. Patrzałam na tę kobietę, uprzątającąpokój, jaky/ przededniujakiegoś święta,podczas gdy chciała podjąćnajbardziejobłąkanądecyzję. - To jestszaleństwo! -zawołałam. -Pani nie da rady. Niewolno robić takich rzeczy. Dla chorych jest miejsce w specjalnych zakładach. Pani go unieszczęśliwi isiebie zarazem. Zatykałam chusteczką usta, abybardziej nie podnosić głosu,ale czułam i tak, że z gardła mego dobywają się tony zbytprzenikliwe. W oknie naprzeciwkoodbiłosię światło zachodzącego słońca i mocno ciachnęto mnie w oczy. Zakryłem drugądłonią twarz io mało nie straciłam równowagi. - O Boże,czemu się pani takprzejmuje? -zawołała Polańska, podbiegając i przemocą sadzając mnie na krześle. -Naprawdęta sprawa w niczym specjalnym pani nie dotknie. Tyletylko, że będęmusiała grzać gorąceokłady w kuchni. Alepostaram się torobić, kiedy pani nie będzie. Zrobiło mi się przykro. Przecież tu nie o mnie chodzi. Takjakośwyszło. - Tu nie o mnie chodzi- powiedziałam niepewnie. -Niech siępani nie boi-mówiła gorącopani Jasia,otwierając przemocą oczy o zapadających się ze zmęczeniapowiekach. - Ja już rozmawiałam zdoktorem. On uważa, żeleczenieGrzegorza będzie trwało długo, bardzodługo i że naobecnym etapie najlepiej wziąć go do domu, bo, jak on twierdzi, "matka może więcejzrobićniż cala medycyna". Zresztą ongo będzie miał dalej pod opieką. W pokojuzrobiło sięszaro. Szyba naprzeciwko zgasła. Polańska dodała, patrząc na mnie zukosa, ale z uśmiechem:- A osiebie niech się paninic nieboi. Naprawdęwcale niebędzie strasznie. My nie pozwalamy sobie na smutek. Toluksusnie dla nas. Zupełnie jejnierozumiem. Grzegorzwraca za tydzień. Zagląda tu domnie często kolega Grzegorza, comówię- często- prawie co dzień. NazywasięMichał Żarski. Właś21. dwie to on tuprzychodzi od wielu lat i zwykle razem z Grzegorzemodrabiali lekcje. Częstoteżwracali z jakichśzawodówsportowych czyinnychbiegów i okropnie zadeptywali podłogęw przedpokojui zalewali, myjącsię, łazienkę. Miałam naweto tokilka scysji z Polańską, bo ona,doprawdy, zabardzo byłapobłażliwa. Pełno u nich zawsze wmieszkaniu młodzieży, ruch,wołania,śpiewy, muzyka, a ja lubięspokój. Nie mogę zresztąpowiedzieć, żeby ta młodzież, ci koledzy Grzesia, zachowywalisię zanadto niesfornie - lubiębyć sprawiedliwa-ale, przyznam się, żewolałabym, aby mieszkali ze mną jacyś starsiludzie. W złą godzinę powiedziałam,aż miprzykro, bo teraz,kiedy pomyślę oich nieszczęściu, to już wolałabymten dawnyzamęt niż cmentarną ciszę, która nas czeka. Więc wracam dotego Michała Żarskiego. Muszę powiedzieć,że choć nie bardzo umiem się dogadać zmłodymi,tegochłopaka raczejlubię. Jest spokojny, czysty i staranny kołosiebie, choć niema mowy o żadnej elegancji. Michał jestsierotą, mieszka u jakiegoś wuja czy coś w tym rodzaju. Ładnyspecjalnie niejest, twarz ma szeroką, wzrok posępny,w ogólejest mrukliwy. Podobno doskonały sportowiec. Zawsze go widziałam z Grzegorzem,byli nierozłączni, ale w ogóle się nimnie interesowałam. To jużsprawa pani Jasi, że mu pozwalałacałe popołudnia przesiadywaću syna. Teraz, kiedyobaj przeszli do jedenastej klasy, byłoby z pewnością dobre dla obydwóch razem przygotowywać się do matury. Polańska radabyła z tej przyjaźni, bo lubi Michała. A teraz co z tego? Nici. Michał będziesobie musiał znaleźć innego kolegę. A biednyGrzegorz. Ach, co tam o tym myśleć,tylko mnie torozstroją. Z tymMichałemto była zresztą zabawnahistoria. Opowiadała mi ją, śmiejąc się, Polańska. Był on największązakałąszkoły,kiedy miał lat jedenaście, dwanaście. Wyrzucano gojuż z kilku innych szkół za niesforność. Kiedy znalazł sięwtej samej klasie, co Grzegorz, otrzymał na pierwsze półrocze rekordową cenzurę: jeden tylko stopień dostateczny. I toze sprawowania. Reszta- same dwóje. Coś niesłychanego! A dziś? Zdawnego chuligana wyrósł spokojny,poważny chło22pak, trochęmrukliwy,czasem gburowaty, niezbyt towarzyski. Jak na sierotę bezmatki -nie wiem, kim jest ten wuj -zupełniedobrzewychowany. Niecałuje kobietw rękę,ale taka już jestmoda wśródmłodzieży. Co robić. Codo mnie,nie mamnicprzeciwko temu chłopcu, nawet dosyć go lubię, podobnie zresztą jakGrzegorza, którego znamod dziecka, od czasu kiedy sięwojnaskończyłai zamieszkałamw tymdomu. Grzegorz jestinny: przystojny,żywy,błyskotliwy, bardzo inteligentny. Grzegorz. Mój Boże, piszę "jest" a przecież już o nim trzeba pisać"był", bo teraz tojuż będzie zupełnie inny człowiek. Boję siętego spotkania, tego jegoprzyjazdu. Jak się zachować, jakmówić, czy tak, jakby nic sięnie stało, czy okazaćwspółczucie? Wszystkoto bardzomnie denerwuje. I myślę. Przerwał mi dzwonek. Pobiegłam otworzyć, wdrzwiach stałjak co dzieńMichał,jego rudawaczupryna świeciła, zdawałoby się, własnym światłem. Z głową pochyloną do przodu,wsuniętą w ramiona, powiedział jak zawsze:- Dzień dobry pani. Ico?- Wejdź, mój drogi - zaprosiłam godosiebie i bardzo mnieujęto to, że starannie wytarł nogi iprzemaszerował do pokojuna suknach. Pani Jasia nie zwraca natakierzeczyuwagi, aledlamnie toważne. Wszedł wysoki,barczysty,usiadł na krzesełku, pochylił głowę jeszcze niżej. Na kolanach trzymał teczkęz książkami szkolnymi, koszula, jak zawsze, rozpiętaprzyszyi,spodniebez kantu,trampki. - Muszę zaraz leciećdo megoucznia na korepetycję- powiedział. -Ale chciałemsię dowiedzieć, bo później nie będęjużmógł zajść. Nie zdążę. - Gips z nogi zdjęto. Zrosłasię dobrze, ale zanik mięśniw całym ciele. Rusza tylko rękami. I wiesz - pani Polańskapostanowiła zabraćgo do domu. Ażsię poderwałz miejsca, jego nieduże oczki,bezbrwi,rozbłysły. - Niemoże być. Kiedy? - Uważam to za szaleństwo-powiedziałamchłodno. Alewracająza tydzień. 23.- O której godzinie? -Niewiem. I uważam, że nie powinieneś przychodzić. Nagości będzie czas później. Z początku dość będą mieli kłopotów. No i stan Grzegorza jest podobno nadal ciężki. Dlategowłaśnie matka chce go mieć przysobie. - O której godzinie wracają? -powtórzył. - Nie wiem jeszcze. Chcesz jednak przyjść? - Zobaczę - burknął i wstał, aby się pożegnać. -Może zjeszciasteczko? - Dziękuję. Spieszę się. Do widzenia pani. Takjest zawsze. Dobry chłopak, ale dogadać się znimniełatwo. Mruk,i tyle. Perswaduje mu się,mówi, ale tojako mur. Narzekają teżna niego wszkole, że jak się uprze, to jużnie ma rady. Byłoby niedobrze, gdyby zaraz przybiegł pierwszego dnia i zawracał głowę swoją obecnością, kiedy biednaPolańska itak nie będzie wiedziała, za co się złapać. Ale myślę,że weźmie pielęgniarkę. Odziedziczyłam kilkugości po Polańskich. Nie jest ich wiele,ale czasem ktoś przychodzi zapytać ozdrowie Grzegorza. Dziś,kiedy usłyszawszydzwonekotworzyłam drzwi, zobaczyłam wujapani Jasi, starego pana Kamila Martena. Staruszek był schludny, jak zwykle, bardzo starannie, choćskromnieubrany, w nieskazitelnie wyczyszczonych butach,w palciez wyleniałym mocnokołnierzem, ale w czystym, staranniezawiązanym szaliku. Wszedł, ukłonił się niżej,niż kłaniają sięobecnie mężczyźni, ucałował końcemoich palców (dziś nikt jużw ten sposóbnie całuje w rękę). Głowę miał łysązupełnie, twarzgładziutko wygoloną, musiał być niegdyśbardzo przystojny. - Przepraszam najuprzejmiej - powiedział- czy zastałemmoją siostrzenicę, panią Polańską? -Jest w szpitalu, jak zwykle. Czy pannie wie,żezgodziła sięna posługaczkę, żeby być z synem? Staruszek patrzał na mniewyblakłymi, nieco załzawionymioczami. W lewej ręce wciąż,trzymał kapelusz i laskę. 24- Niewiedziałem -powiedział, trochęjakby spłoszony. - To,ej teraz nigdy w domu niema? Kiedyś dzwoniłem, alenikt nieotworzył. - No, tak, kiedy ja wyjadę. -A czy mogłaby mi pani powiedzieć, z łaskiswojej, jakzdrowie Grzegorza ? Nie wiem, gdzie się poinformować. - Lepiej -powiedziałam, bo co miałampowiedzieć. -Możezechce pan wejść do mojego pokoju ? - Będę nieskończenie zobowiązany. Zdjął palto powoli iuważnie powiesił jena wieszaku, nadpaltemkapelusz. Laskęustawił w kącie. Spodnie, niemodnei wyszarzałe na kolanach, miał starannie zaprasowane,krawatzawiązany nieskazitelnie i koszulę bielutką. Schludny, miłystaruszek. Poruszał się jeszcze dość żwawo,a miał już, jaktwierdziłaPolańska, osiemdziesiąt pięćlat. Po wojnie, wyrabiając na nowo papiery,bo stare się spaliły, ujął sobie nimniej, ni więcej, tylko piętnaście lat, tak że oficjalnie miałsiedemdziesiąt. Wciąż jeszcze pracował. Miał skromniutką posadę w Ministerstwie HandluZagranicznego, a że znałjęzyki,więc go trzymano, bo od czasu do czasu tłumaczył jakiś tekst,którego ktoś tamnie rozumiał. Był niezmiernie uprzejmy,więclubiany przez kolegów. Ongi wzięty adwokat, radca prawnyróżnych koncernów, mieszkałdalejw swoim ongi luksusowymmieszkaniu, z któregoocalałjeden tylko pokój, reszta byłaruiną. W tym pokoju na trzecim piętrze, najgorszym, z widokiem na wypalone podwórko,mieszkał sam. Sam sobie nosiłwodę z parteru, akorzystał z podwórzowejubikacji. Co dzieńwstawał o świcie, sprzątał swój pokój, czyścił ubranie i buty,po czym ruszał w daleką drogędobiura. Tramwajami niejeździł, bobał się tłoku i szkoda mu było pieniędzy, zarabiał takmało. Był wciąż wytworny i elegancki na dawny,staroświeckisposób. Co najosobliwsze -o wszystkim tymopowiadała mikiedyś Polańska - Kamil Marten był w końcu zeszłego stuleciajednym z twórców Związku Robotników Polskich i co za tymidzie, jednym z weteranów ruchu robotniczego. Potem odszedłod tego, ożenił się nieszczęśliwie, zrobił mająteki teraz znów25. znalazł się wpunkcie wyjścia: znowu biedak. Śmiałyśmysiękiedyś z Polańską, która opowiadała mi o tych osobliwych losach. Boże, jakże życie potrafi bawić się ludźmi. Ale pani Jasia lubiłategoswego wujai przyjmowała gomile. Byłpodobno niegdyśbardzo inteligentny,teraz się już bardzo zestarzał- skleroza nieoszczędza nikogo - ale jednak trzymał się doskonale. Poprosiłamgo więc do siebie. Wytarł jeszcze raz starannienogi w przedpokoju,otworzył przede mną drzwi jak przedkrólową, asam cofnął się na bok z szacunkiem, potem wszedł dopokoju,zamknął za mną drzwi i wreszcie siadłw fotelu, z bezwiednym westchnieniem ulgi. Musiałbyć bardzo zmęczony. Poczęstowałam goherbatą. Mam szacunekdlatakich samotnych starych ludzi, którzy nie poddają się losowi. Mamszacunek dla biednych, którym niegdyś powodziło się lepiej, a którzysię nie skarżą. Ja też. ale co tam o tym mówić. Opowiedziałammu dość szczegółowoo chorobie Grzegorza,ojego nieszczęśliwym wypadku i o wysiłku Polańskiej. Popijałmałymi łykamiherbatę. Trzymał się prosto, nie był specjalniepomarszczony, tylko policzki opadały mu dwiema grubymifałdami skóry z obu stron twarzy naszyję. To wyglądało nawetdość majestatycznie, w ogóle był to wytworny starszy pan, niktby mu nie dał więcej lat,niż sobie kazał wypisać w metryce. - Czy pana nie razi to,że zgodziła sięnaposługaczkę doszpitalaalbo, jak sięto teraz mówi,na salową? Postawił filiżankę na spodeczku. - Razi? Żartujepani. A cóż tu może razić? -No, taka inteligentna i znana osoba. -Skoro inteligentna, totym bardziej nie boi się i nie wstydziżadnejpracy. Zresztą ja jestem stary demokrata,proszę pani. Musiałamsięuśmiechnąć, bo dodał:- Przechodziłemróżne koleje losu, który gra często w"ciuciubabkę" z człowiekiem, ale nigdy,ani przezchwilę, niemiałem pogardydlapracy fizycznej. Za młodu miałem za topogardę dla pieniędzy. Ale nie będę pani zawracał głowynudnymi zwierzeniamistarca. Miło mibyło skorzystać z uroczej gościnności pani i nie ośmielę sięzabieraćjej więcej czasu. 26Wstałz trudem, jak manekin, któremu zardzewiałeśrubki^ kolanachnie pozwalająsię rozprostować. Natężył się, śrubkipuściły, stał bardzo wyprostowany, poczym skłoniłsię przedemnątym swoim staroświeckim, pięknym ukłonem. - Chwileczkę,proszę pana. Jak pan się czuje,pani Polańskazechce wiedzieć. - Przewybornie, łaskawapani. -I przymrużającurwisowsko jedno ze swoich małych, załzawionych oczek, zapytał:- Ileżby pani dała mi lat, co? -Sześćdziesiąt- pospieszyłam zapewnić. - Siedemdziesiąt. Siedemdziesiąt stuknęło i trzymam się niezgorzej. Zresztą, najlepsza recepta na młodośćto nie myślećoswoim wieku. Czy on wierzy, że ma siedemdziesiąt lat? Alenaprawdętrudnopomyśleć, że mao tyle więcej. - Pani Polańska sięucieszy. Ajaktam w biurze? Wiem, że Polańska jest niespokojna, czy będą go długotrzymać. A jeżelizredukują, to wtedy co? Pożałowałam, żepostawiłam topytanie, bow oczachmego gościa mignął błyskstrachu. - W biurze jak najlepiej,zechce to paniłaskawie powtórzyćsiostrzenicy. Trzymają starego dziada i dziadjeszcze się na cośprzydaje. Może siętak uda - aż dokońca. -I... nietrudno panu? - zapytałam cicho. -Skądże znowu - odparł z godnością. - Nie opuszczamnietylko pracy, ale żadnegoz zebrań. Ale co tam ja. Gorszasprawa z moim wnukiem i siostrzenicą. Trudno sobiewystawić. Ale myjesteśmy niełatwi do zniszczenia, łaskawa pani. Dziękuję za wszystko najuprzejmiej. Poszedł. Mam lat czterdzieścipięć i wydaję się sama sobiestara. Więc jak to jest? Co zadzień dzisiaj, co za dzień! Jestem cala wstrząśnięta. Grzegorz wrócił do domu. Ale po kolei. Miałamdziś pracę po południu, więcbyłam obecna przy27. wszystkim. Kupiłam parę kwiatków i trochę słodyczy, ale całatrzęsłam się ze zdenerwowania. Chodziłam odokna do okna,wypatrując karetki. Zadzwoniłtelefon. Aż podskoczyłam całana dźwięk dzwonka. Ktoś ze znajomych Polańskich. Ale usłyszawszy, że Grzegorz wkrótce wraca, powiedział tylko:"Toniedobrze, to może byćjeszcze zaraźliwe"i położyłsłuchawkę. Z tymi znajomymiPolańskiej to dziwnasprawa. Dzwonią domnie często różne osoby i pytają o zdrowie Grzesia, aż mnie todrażni. Ostatecznie, nie jestem biurem informacyjnym. Aleodpowiadam mniej więcej grzecznie. Za każdym bodaj razemsłyszę:- Przepraszam, że panią trudzę, ale bal[a]bym się po prosturozmawiać zpanią Polańską. Tonieszczęście jest tak okropne,że nie wiadomo wprost, co powiedzieć. Nie mam odwagi. I sam[a]jestem zanadto wrażliwy [a],cóż poradzę,naprawdę,nie mogę znieść takiej tragedii. Ja też nie mogę tego znieść. Ale muszę,i boję się, że odbiednej paniJasi pouciekają ludzie. Ze współczucia. Żezostanie sama. Zwłaszcza że niektórzyboją się, jakten przedchwilą, żeto zaraźliwe. Wyjrzałamprzez okno, już wpół do dwunastej. Znajoma,pochylona trochędo przodu postać na ulicy. To Michał. Chodzitam i z powrotem przed domem. Kiedy zanurzasię w cieńnaszego bujnego klonu, prawie go nie widać, ale kiedy sięwynurza znów na słońce,jego rudawaczupryna łyska jak blaskna szybie skręcającego samochodu. Zwolnił się widocznie zeszkoły. Nie powinien tego robić - jedenasta klasa. Poszłam zagotowaćwody. Nie będę się narzucać, ale w raziegdyby było czego potrzebaz takich drobnychrzeczy domowych,to ja bardzo chętnie. Przypuszczam, że Polańska niebędzie nadużywała sytuacji i nie będzie się chciała mną wysługiwać. To do niej niepodobne, ale gdyby się zmieniła podwpływem choroby syna, to oczywiściesię na to niezgodzę. Wyglądam znów przez okno. Michał stoi pod klonem, prawiegonie widać w tym cieniu, tak reszta ulicy rozjarzona jest odsłońca. Pewno mu gorąco, więc się trochę skrył. Ale swoją28drosąt 7"2dwunasta, aich nie ma. Jakoś niktze znajomychPolańskiej nie dzwoni, żeby się spytać dokładnie, kiedy Grześwracado domu. Bo jakieś kwiatki czy coś. Nieszczęścieodstraszaludzi. Jest już trzecia. Przyjechali z opóźnieniem, ale Grzegorz jużjest wdomu. Uśmiechał się, kiedy go wnoszono po schodachi kładziono - z jaką ostrożnością? - na łóżku, nadesce pokrytejcienkimmateracem. Twarz mu się zupełnie zapadła, zrobiła sięjakaś surowa i napięta. Duży,kościsty nos nabrał jakiejśwyniosłej szlachetności - sądzę, że ją daje cierpienie. Usta,śliczne ustaGrzegorza, zbladły, ale kiedy się do mnie uśmiechnął,zęby łysnęły jak u zdrowego. Od nosa do ust biegły mudwie bruzdy,których nie było dawniej, a które utworzyłybramę, przez którą nagle było widać, jak tenchłopak będziewyglądał nastarość. Uśmiechnąłsię do mnie, uśmiechał sięcały czas. - Nareszcie wdomu - westchnął już w przedpokoju. -Boże,jakdobrze! Polańska, zaaferowana, wskazała, jakgo kłaść, w oczach jejmalowało sięprzerażenie przykażdymruchupielęgniarzy. Dwóch rosłych byków postawiło nosze napodłodze i przeniosłochoregona łóżko. Stałam w drzwiach,nie chcąc przeszkadzaćani sięnarzucać. Pani Jasia w ogóle mnie niewidziała, niewidziała nikogo prócz syna. Spojrzeniaich się spotykały. dwapółuśmiechy radosne i bolesne. Jeden z pielęgniarzy powiedział:- No, panie, jaksię ma taką fajną mamusię, to sięnie ginienatym świecie. Będziesz pan jeszczetańczył. Grzegorzskrzywił sięwyniośle i surowo. Widać było, że niema zamiaruznosić tego rodzaju zapewnień. Za topani Jasiapowiedziała pośpiesznie,wtykająccoś w łapę pielęgniarza:- Dziękujębardzo, panie Plewka. Nojuż, dowidzenia, dowidzenia. Pielęgniarze wyszli, nie zamykając drzwi za sobą. Polańska 29. poszła do kuchni, aby przygotować coś choremu. Ja ciąglestałam w drzwiach nie bardzo wiedząc, co robić. Grzegorzleżał zzamkniętymioczami. Dopiero po pewnym czasie spostrzegłampostać stojącą w kącie przedpokoju. Michał stałobok szafy i widocznie czuł się równie bezradnyjak ja. Kiedyspojrzałamna niego, opuścił niskogłowę, apotem ruszyłz miejsca do pokoju, nie mówiąc mi nawet przepraszam i potrącając ramieniem. Niegrzecznie. Podszedł zdecydowanym krokiem dołóżka choregoi powiedział trochęłamiącym się głosem:- Aleś się wygłupił, bydlaku! Grzegorzpodniósł kuniemu rozjaśnioną,dawną swoją twarzi odpowiedział:- Wygłupiłem się,to fakt. Wtedy, jak gdybypierwszenapięcie spotkaniaosłabło. Michałsiadł przy łóżku i zaczęliobaj z ożywieniem rozmawiaćo tym,