6081
Szczegóły |
Tytuł |
6081 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6081 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6081 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6081 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
Tadeusz
Chwedora, �ona parobka Klemensa, zamiot�a glinian� pod�og� izby, �miecie zgarn�a do k�ta, nie my�l�c wcale o wyrzuceniu Ich za pr�g, obierzyny kartofli
wsypa�a do cebrzyka nape�nionego pomyjami, a umie�ciwszy pod �aw� to po�ywienie przeznaczone dla krowy, drewnian� desk� zasun�a otw�r pieca, w kt�rym
dwa spore garnki zawiera�y zgotowany ju� obiad dla niej i dla jej rodziny. W jednym z tych garnk�w znajdowa� si� barszcz z bo�winy i burakowego kwasu;
w drugim - krupnik j�czmienny z kartoflami, czyli - wedle zwyczaju ch�op�w tych okolic - jedna potrawa kwa�na, druga prza�na. Spo�ytymi one by� mia�y w
godzinie po�udniowej, teraz za� ranek by� jeszcze wczesny. Ale Chwedora wnet musia�a wyj�� z chaty, bo naj�a si� na dzie� ten do pe�cia dworskich ogrod�w
warzywnych, a m�� jej, Klemens, od godziny ju� w pobli�u dworu ora� ziemi� pod zasiew jesienny.
By�a to ch�opka m�oda, wysoka, silna, ze sk�r� twarzy i r�k grub� i ciemn�, lecz w tej porze dnia czyst� jeszcze, bo tylko co po wod� poszed�szy umy�a si�
pod studni�. Przez t� grub� i ciemn� sk�r� jej policzk�w przebija�y si� silne rumie�ce; z niskim czo�em, ma�ym, zadartym nosem i grubymi wargami, jako
te� z szerokimi bary i du�ymi, p�askimi stopy-nie by�a wcale pi�kna, lecz bi�y z niej zdrowie, si�a i ho�o��. Str�j jej sk�ada� si� z kr�tkiej i pstrej
sp�dnicy, z szarawej, grubej 'koszuli � pasiastego, szerokiego fartucha przewi�zanego, kilkakrotnie stan okalaj�c�, w domu z r�nobarwnych nici utkan�,
sztywn� ta�m�. U szyi jej b�yszcza� br�zowy, po�wi�cony medalik, a g�ow� okrywa�a chustka w czerwone kwiaty tak z ty�u czaszki zawi�zana, �e nad czo�em
wida� by�o dwa szerokie, pasma w�os�w g�stych, czarnych, ale zrudzia�ych i bez po�ysku.
Gdy na czas nieobecno�ci swej urz�dzi�a ju� swe gospodarstwo, pochyli�a si� nad stoj�cymi na ziemi glinianymi naczyniami i z jednego z nich nalewaj�c mleko
do ma�ego garnka wo�a� zacz�a:
- Tadeusz! Tadeusz!
Trudno by�o zgadn��, do kogo stosowa�o si� to wo�anie, bo na poz�r nikogo pr�cz niej w izbie nie by�o. Ale by� to tylko poz�r. Po chwili na szerokim tapczanie
s�u��cym tu za ��ko, pod radnem, czyli wielkim kawa�em szarego p��tna okrywaj�cym siennik i sianem wypchan� poduszk�, porusza� si� zacz�a �ywa jaka�
istota. Zrazu obecno�� jej zdradza�y tylko szelesty poruszanego siana oraz wydymanie si� i opadania grubych zgi�� radna. Potem nad tapczanem i radnem wzbi�
si� czarny r�j niezliczonych brz�cz�cych much, a spod p��tna wydobywa� si� zacz�y dwie ma�e, ciemne stopki i dwie r�wnie� ma�e, okr�g�e r�czki, a� r�bek
radna uchyli� si� ca�kiem i w sp�ywaj�cym na tapczan w�skim pasie s�onecznego �wiat�a ukaza�o si� dziecko, kt�rego pierwszym gestem by�o zatopienie obu
r�k w rozczochranych w�osach, a pierwszym krzykiem wp�p�aczliwym, wp�miej�cym si�:
- Mamo!
Gdyby jej by� zaraz przy sobie nie zobaczy�, by�by najpewniej wrzasn�� p�aczem na ca�� izb�; poniewa� jednak sz�a w�a�nie ku niemu z garnuszkiem w r�ku,
zdecydowa� si� na �miech g�o�ny i radosny.
- Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!
W s�onecznym �wietle i brz�ku much, kt�rych mn�stwo na nim i nad nim lata�o, siedzia� na poduszce wypchanej sianem, utopiony w grubych zwojach radna. Czuprynka
jego, jasna jak len i bardzo rozczochrana, je�y�a si� w strony wszelkie, oczy �wieci�y jak turkusy, a p�ywa�y jeszcze we mg�� rozespane, usta p�sowe wierzchy
warg mia�y czarne, jak u Murzyna. Wczoraj, dla rozrywki zapewne, t�ust�, lgn�c� ziemia umalowa� sobie na czarno wargi, brod� i koniec nosa. Policzki dziwnym
trafem zosta�y niekni�tymi i spod ogorzelizny swej, okr�g�e i pulchne, tryska�y rumie�cem r�owym jak zorza. Urodzi� si� na Gromniczn� i mia� dwa lata
i dwadzie�cia dwa tygodnie wieku swego. Od roku przesz�o nie ssa� ju� piersi matczynej, natomiast codziennie, jak w tej chwili, przypina� si� z ca�ej mocy
do brzegu garnka, kt�ry matka przy ustach mu trzyma�a, i pi� mleko powoli, z lubo�ci�, z rozstawionymi i kr�tkimi palcami r�k, z wydobytym spod radna nagim
kolanem i z g�uchym post�kiwaniem objawiaj�cym doskonale zadowolenie i g��boko uczuwan� b�ogo��.
By� to Tadeusz.
Wypiwszy mleko mia� widoczny zamiar zanurzy� si� znowu. z g�ow� w grube fale radna, ale Chwedora krzykn�a na�, aby natychmiast wstawa�, bo je�eli nie,
to wybije go dziah�. Wprawdzie gdy tak surowym g�osem krzycza�a, w siwych jej oczach migota�a pieszczota, a k�ty ust drga�y u�miechem; niemniej przecie�
Tadeusz w mgnieniu oka zsun�� si� z tapczana i wyskoczy� na �rodek izby, albowiem dziaha by�a jedyn� znan� mu dot�d kl�sk� ziemskiego �ywota.
Narz�dzie to przedstawia�o si� przecie� w do�� wdzi�cznej postaci owej r�nobarwnej i sztywnej ta�my, kt�ra po kilkakro� owija�a grub� kibi� jego matki,
lecz gdy tylko Chwedora rozwi�zywa� j� i odwija� zaczyna�a, Tadeusz got�w by� wnet uczyni� wszystko, czegokolwiek by tylko ode� ��dano. Bosy tedy i w kr�tkiej
koszuli, rozczochrany i z uczernionym ko�cem brody i nosa, wyskakiwa� on teraz po izbie rozp�dzaj�c doko�a siebie roje much i zabiegaj�c wci�� przed matk�,
kt�ra starannie nakrywa�a garnki z mlekiem i z du�ego bochna kraja�a ma�� porcj� chleba. Chowaj�c porcj� t� za koszul� rzek�a:
- Nu chadziem (p�jd�my), synku!
- Do taty? - zapyta�.
- Do sadu - odpowiedzia�a.
Bra�a go z sob� zawsze do �niwa i pe�cia. C� z nim uczyni� mia�a? W chacie pozostawia�? Musia�a przecie� izb� zamkn��, a dziecko wi�zi� trudno. Na dziedziniec
folwarczny pu�ci� go samego, aby jak piesek bez dozoru czo�ga� si� po pokrzywach, �al jej by�o. Wi�c zabiera�a go z sob�; ale o robieniu mu jakiejkolwiek
toalety przy wyprowadzaniu go w �wiat szeroki ani pomy�la�a. Toaleta Tadeusza dokonywa�a si� najregulamiej w �wiecie raz na tydzie� w poranek niedzielny
i wtedy ju� nadzwyczaj energicznie, starannie, z pomoc� balii pe�nej wody i ogromnego grzebienia, nie bez obustronnych krzyk�w syna i matki, a czasem i
interwencji dziahy. Dzi� za� by� pi�tek, wi�c czysto�� tak koszuli jak twarzy i ca�ego cia�a Tadeusza rozpoczyna�a sz�sty dzie� swego istnienia i naprawd�
ju� wcale nie istnia�a. Nic to. Czepiaj�c si� sp�dnicy matczynej bieg� on przez dziedziniec folwarczny dziwnie drepc�c ma�ymi stopkami, aby dor�wna� szerokiemu
krokowi matki, a wci�� po drodze ciesz�c si� to kogutem, kt�ry rozg�o�nia w ogniste skrzyd�a uderzaj�c przeci�gle zapia�; to kotem, kt�ry na okapie strzechy
�amane sztuki pokazywa�; to sznurem kaczek, kt�re ku ziemi pochylaj�c szerokie dzioby zwolna ci�gn�y po trawie; to go��bkiem, kt�ry frun�� znad strzechy
czworaku i lata� nad ni� w k�ko, w k�ko; to indyczk� �wierkaj�c� na indycz�ta, aby sz�y za ni� w g�sty klomb z bzu i g�og�w; to starym Rubinem, kundlem
z ogromnym, kiciastym ogonem, kt�ry przyja�nie otar�szy si� o sp�dnic� Chwedory szed� za matk� i dzieckiem powoli, z g�ow� schylon� i �agodnie pozwala�
dziecinnej r�czce g�aska� si� po we�nistej, mokrej od rosy szer�ci.
Perlista rosa b�yszcza�a jeszcze na krzewach i trawie folwarcznego dziedzi�ca, kt�ry pomimo zamieszkuj�cych go ptak�w i zwierz�t pogr��ony by� w ciszy i
wygl�da� pusto. Wszyscy ludzie wyszli ju� stamt�d do roboty. Szerokie wrota stodo�y, stajen i ob�r szczelnie by�y pozamykane, tu i �wdzie zaledwie nad
jakim-kominem wzbija� si� s�upem dym, z�oty od s�o�ca, albo jaka� pozosta�a w domu gospodyni w progu stan�wszy na traw� i ros� buchn�a z balii strug�
pomyj czy mydlin lub dono�nie zawo�a�a na kury, aby im rzuci� wymiecion� gdzie� z k�ta gar�� przesz�orocznego po�ladu.
Na obszerne, szczelnie pozamykane budynki, na traw� zroszon� i wzdymaj�c� si� szorstkimi krzakami �opuchu, chrzanu i ostu, na klomby z przekwit�ych bz�w
i kwitn�cych g�og�w, na bia�e �cie�ki w r�ne kierunki �r�d zieleni wydeptane i otaczaj�ce dziedziniec niskie p�otki spada�a olbrzymia, jednolita, z�ota
p�achta s�onecznego �wiat�a, ca�a drgaj�ca miriadami iskier i w g��bokiej ciszy powietrza roz�piewana g�osami niewidzialnie prawie poruszaj�cych si� li�ci
i niewidzialnych �r�d li�ci ptak�w i owad�w. Pr�dko id�c Chwedora ozwa�a si�:
- B�g mi�osierny pi�kn� pogod� daje!
Tadeusz nie odpowiedzia� nic na t� uwag� matki, bo nie my�la� wcale o tym, �e pogoda by�a pi�kn�. On tylko czu� j� w sobie. Ca�e jego dziecinne cia�o poj�c
rozkosz� wzbiera�a w nim ona ��dz� �ycia i ruchu. Tote� opu�ciwszy sp�dnic� matki zacz�� jak �rebi� wierzga� nogami i tarza� si� po trawie; gdy oddala�a
si� nieco, zrywa� si� i dop�dza� j� ze sw� lnian� grzyw� rozwian� na cztery wiatry, z g�o�nym krzykiem i �miechem, z oczami rozpalonymi od s�o�ca i szcz�cia.
Za bram� szli przez chwil� drog� wysadzan� topolami, a� stan�li oboje i spowa�nieli nagle. Na twarzy Tadeusza spowa�nienie to odmalowa�o si� przez nadzwyczajne
wytrzeszczenie oczu i szerokie otworzenie si� na czarno umalowanych ust. Ale twarz matki jego wyra�a�a pokor� i pobo�no��. Stali u st�p kapliczki z�o�onej
z wysokiego podmurowania i wznosz�cej si� na podmurowaniu drewnianej niszy. U brzegu niszy w�r�d bukiet�w ze sztucznych i �wie�ych kwiatk�w sta� pos�g
Naj�wi�tszej Panny z drzewa niezgrabnie wyrze�biony, z jaskrawo pomalowan� twarz�, bardzo stary. Nad g�ow� pos�gu po�yskiwa�a korona z posrebrzanej blachy,
a od szyi a� do st�p sp�ywa� mu p�aszcz z czerwonego aksamitu, poz�ocist� ta�m� doko�a oszyty. Kapliczka ta by�a wysok� i w ten spos�b zbudowan�, �e ku
drodze zwraca�a si� profilem, a otworem niszy ku dworowi, nad kt�rym z wysoko�ci swej panowa�a na ka�dym niemal punkcie jego widzialn� b�d�c.
Chwedora z pobo�nie schylon� g�ow� prze�egna�a si� trzy razy i co� z cicha poszepta�a, potem schyliwszy si� wzi�a Tadeusza na r�ce i podnios�a go ku niszy.
- Bozia! - trwo�nie jako� wym�wi�o dziecko.
- Aha! - odpowiedzia�a matka - prze�egnaj si�, synku.
Ale �e sam jeszcze by tego uczyni� nie potrafi�, wzi�a r�k� jego w swoj� i przenosz�c j� ze spoconego czo�a na odkryt� pier� synka ze skruch� i pro�b�
w g�osie m�wi�a:
- W imi� Ojca i Syna...
Przez par� minut stali oboje ze wzrokiem utkwionym w pos�g. W oczach dziecka malowa�a si� ciekawo�� po��czona z zadziwieniem; na ogorza��, ciemn� twarz
Chwedory wybi� si� wyraz pokornej, gor�cej pro�by, nape�ni� oczy jej wzniesione w g�r� i g��bok� zmarszczk� przer�n�� niskie czo�o. Podnosi�a wci�� dziecko
wysoko, najwy�ej, jak tylko mog�a, i nie m�wi�c nic niewyra�n� mo�e my�l� b�aga�a Naj�wi�tsz�, aby je mia�a w swojej opiece.
Jedynym by�o, po kilku latach ma��e�stwa przysz�o na �wiat jak anio� pokoju, bo Klemens, odk�d mia� syna, szanowa� zacz�� jego matk� i nigdy ju� pomi�dzy
nimi ani k��tni nie bywa�o, ani nawet trwogi o przysz�o��. Ojciec dla mi�o�ci dziecka zaprzysi�g�, �e w�dki ustami nie dotknie, i dotrzyma� przysi�gi.
Ch�opi zazwyczaj kochaj� bardzo swe dzieci, szczeg�lnie za� i najbardziej syn�w.
Wtem gdzie� w pobli�u rozleg� si� g�os m�ski:
- Hooo! hooo! nu�e! hooo!
Wo�anie to p�yn�o cichym, z�otym powietrzem basow� przeci�g�� nut�. Chwedora oderwa�a wzrok od niszy i spojrza�a na pole. W pobli�u p�otu rozdzielaj�cego
ogrody warzywne z polem wysoki, silny ch�op, naprz�d nieco podany, szed� za p�ugiem ci�gni�tym przez par� koni i basowo, przeci�g�e, troch� ponuro wo�a�
na konie:
- Hooo! hooo! nu�e! hooo!
Matka i syn poznali od razu Klemensa. Tadeusz pocz�� wierzga�, zrywa� si� i wrzeszcze�:
- Do taty! do taty! do taty!
- Nie mo�na, synku! nam trzeba do sadu!
Jeszcza tych s��w nie dom�wi�a, gdy twarz dziecka jak ziemia ulewnym deszczem zalan� zosta�a �zami. Tylko co szcz�liwy by� i weso�y jak m�ode �rebi� po�r�d
bujnej ��ki, teraz p�aka� ulew� �ez, a wrzeszcza� tak, �e a� wr�ble na topolach przel�k�y si� i ze strachu rozszczebiota�y si� przera�liwie. Okropnie,
nami�tnie zachcia�o mu si� taty. Jednak Chwednra dla poskromienia zachcianki syna nie uda�a si� tym razem do argumentu dziahy. Owszem, szcz�liwy u�miech
rozwar� grube jej wargi i przycisn�a do piersi wrzeszcz�ce i wierzgaj�ce dziecko.
- Dobre ju�, dobre! - m�wi�a - oj, ty durniu male�ki! Zawo�am ja do ciebie taty, poczekaj, zawo�am! Niechaj do synka przyjdzie!
Stan�wszy przy p�ocie warzywnego ogrodu dono�nie zawo�a�a:
- Klemens! hej, Klemens!
Kilkana�cie tylko zagon�w dzieli�o j� od orz�cego ch�opa, kt�ry podni�s� g�ow� i r�wnie� dono�nie zawo�a�:
- Chwedora? a czeho choczesz? (czego chcesz?)
- Chadzi! - wo�a�a -jednym ramieniem przytrzymuj�c u piersi dziecko, a drugim daj�c m�owi wzywaj�ce znaki - chadzi tutki, chutko! (pr�dko) chadzi!
Konie po�r�d zagonu zatrzyma� i ci�kim, szerokim krokiem przebywszy ma�� przestrze� stan�� z przeciwnej strony p�otu.
- Czeho? - zapyta�.
Lecz Chwedora odpowiedzie� jeszcze nie zd��y�a, gdy Tadeusz wyrwawszy si� z jej obj�cia, nogami o p�ot zaczepiony, r�kami chwyta� koszul� ojca. Akrobatyczne
to �wiczenie ni� odby�o si� bez sprowadzenia znacznych nieporz�dk�w w skromnej toalecie malca. Pomi�dzy dwojgiem wysokich i silnych ludzi nagie cia�ko
dziecinne przez chwil� �wieci�o na s�o�cu jak pos��ek z poz�acanego br�zu. Klemens zdj�� dziecko z p�otu, wzi�� je w �ylaste ramiona i z pochylon� nieco
g�ow� patrzy� mu w twarz. Rozszczebiotany, z uradowanymi gestami, Tadeusz opowiada� ojcu, �e kr�wka Bia�u�ka posz�a na pasz�, kiedy jeszcze on spa�, a
kundel Rubin tak szczeka� na jakiego� �ebraka, tak szczeka�, �e a� pan wekonom... pan wekonom (ekonom)... i zupe�nie ju� nie wiedzia�, co by takiego powiedzie�
chcia� o panu wekonomie, natomiast pyta� zacz��, czy go tak�e dzi� na konia posadzi, tak jak to by� uczyni� jutro, nie! wczoraj, nie ani jutro, ani wczoraj,
tylko za dwa tygodnie...
Patrz�c na syna Klemens zapyta� �on�:
- Czeho klika�a? (czego wo�a�a�?)
- Ot! czego? napar� si� do tatka tak, �e niech Pan B�g broni! Ani mnie jego na r�ku utrzyma�, ini aa ziemi� pu�ci�, bo sam w pole poleci. To i zawo�a�am,
�eby� ty tu przyszed�. Co mnie z nim robi�! Paskrdnik taki! sza�un (swawolnik.)!
- W szk�r� jemu za to, �e taki... - zamrucza� ch�op, ale szczeg�lnym przeciwie�stwem z tymi s�owami �ylaste rami� mocno cisn�o dzieci� do widzialnej zza
rozwartej koszuli kosmatej piersi a w�r�d twarzy, kosmatej tak�e od szorstkiego, g�stego zarostu, w szerokim, b�ogim u�miechu b�ysn�y dwa rz�dy �nie�nych
z�b�w. Z drugiej strony p�otu taki� u�miech rozsun�� grube, czerwone policzki kobiece.
M�� i �ona mieli pi�kne, zdrowe, bia�e z�by. Nad dzieckiem, kt�re pomi�dzy nimi szamota�o si� i szczebiota�o, spojrzenia ich spotka�y si� z sob� przyja�nie
i weso�o. Jednak�e Klemens miewa� zwykle powierzchowno�� troch� ponur�. Zasmuca�o go to, �e w�asnej ziem] nie mia� i po dworach za parobka s�ugiwa� musia�.
Mia� te� w przesz�o�ci swej nieszcz�cia i grzechy, kt�re, gdy sobie przypomina�, wzdycha� albo w z�o�� wpada�. Du�o pieni�dzy straci� by� na przekl�t�
w�dk� i ze stryjecznym bratem przegra� proces o trzy morgi gruntu. Teraz przecie� nikt nie domy�li�by si� w nim tych ci�ar�w i smutkw �ycia. Wyci�gn��
nad p�otem r�ce, �onie dziecko oddaj�c, i pod g�stym, szorstkim w�sem b�yskaj�c wci�� w u�miechu bia�ymi z�bami gniewnie niby m�wi�:
- B�g wie, po co tu przyszli oboje i jeszcze cz�owieka od roboty odwo�uj�! Czy ja tu z wami ca�y dzie� baraszkowa� b�d�? Na, masz! zabieraj sobie tego paskudnika
i do roboty ruszaj!
Ca�us tak g�o�ny, jak wystrza� ma�ego pistoletu, rozleg� si� nad p�otem, a na t�ustym, ogorza�ym karku malca, tu� pod jasnymi jego w�osami, od energicznego
przyci�ni�cia ust ojcowskich powsta�a czerwona plama. Klemens odwr�ci� si� zwolna i ci�ko st�paj�c d��y� ku opuszczonemu p�ugowi. W po�owie drogi obejrza�
si� i dostrzeg� jeszcze czerwon� chustk� Chwedory migoc�c� w coraz g�stszej zieleni ogrodu. Tadeusza nie zobaczy�, bo malec na w�asnych ju� nogach przedziera�
si� u boku matki przez zielska zarastaj�ce ogrodow� miedz�, ale nad g�szcz zielony wzbi� si� i do ucha ch�opa dolecia� g�os dziecka, cienki, przenikliwy,
prawi�cy o czym� nieustannie i w tej letniej pogodzie wydaj�cy si� niesko�czon�, przenikliw� pie�ni� ptasz�c�.
* * *
Rozleg�y i z urodzajno�ci swej s�ynny ten ogr�d warzywny z dwu stron swych styka� si� z polem i t� drog�, przy kt�rej wznosi�a si� �wi�ta kapliczka, a dwoma
innymi - s�a� si� do st�p odwiecznych, roz�o�ystych lip, kt�re tam sta�y d�ugimi rz�dami, i teraz ca�e w pachni�cym kwiecie, jakby tysi�cem przyt�umionych
harf, brz�cza�y rojami lataj�cych nad nimi pszcz�. Tam gdzie przerzedzi�y si� ga��zie lip, wida� by�o sad owocowy poci�ty w regularne kwadraty pe�ne drzew
z�oc�cych si� od dojrzewaj�cych owoc�w, porysowany w d�ugie szeregi krzew�w czerwonych ju� od jag�d. Z drugiej strony lipy rozst�powa�y si� szeroko i jak
na d�oni widzialny odkrywa� si� ogr�d spacerowy, okryty g�adkim trawnikiem i sieci� kr�tych �cie�yn po�yskuj�cych bia�ymi mostkami ��cz�cymi brzegi w�skich
kana��w, kt�rych woda tu i �wdzie rzuca�a na trawniki nieregularne tafle kryszta�u. Tam w ma�ych, cienistych gajach miesza�y si� r�ne odcienie zielono�ci
r�nych gatunk�w drzew i r�ne barwy okrytych kwiatami krzew�w. Nad muraw� i wod� powietrze nape�nia�y niezliczone roje bia�ych i blado��tych motyli;
w g��bi za� tego pi�knego miejsca sta� dom jednopi�trowy, ale na podmurowaniu swym wysoki, tak bia�y, �e w s�o�cu a� srebrny, z rz�dem du�ych pootwieranych
na o�cie� okien i du�ym gankiem, ocienionym g�stwin� pn�cych si� i zwik�anych powoi. Kapliczka z wysoko umieszczon� nisz� i ten ganek obszerny i cienisty
znajdowa�y si� wprost naprzeciw siebie i nad rozleg�� przestrzeni� patrza�y na siebie przez szerokie okno utworzone w rozerwanym szeregu lip.
Do po�udnia brakowa�o ju� tylko jednej godziny; na warzywny ogr�d spada� skwar lipcowy, ci�ki i pal�cy. Niemniej kipia�o tam gor�ce i przy�pieszone �ycie
ro�linne i ludzkie. Nad zajmuj�cymi obszern� przestrze� zagonami nisko rosn�cych warzyw pochyla�o si� ze dwadzie�cia kobiet, kt�rych g�owy w jaskrawych
chustkach wygl�da�y na s�o�cu jak bajecznej wielko�ci piwonie. Spomi�dzy roz�o�ystych burak�w, delikatnie wyci�tych li�ci marchwi, czo�gaj�cych si� �odyg
og�rk�w wyrywa�y one pokrzywy, lebiody, mokrzyce, marchewnik, psiemi�ty i pe�no tego zielska nabieraj�c w pasiaste fartuchy zanosi�y je w jeden z rog�w
ogrodu, gdzie go ju� wzbiera�a si� du�a g�ra. Wyrywanie i odnoszenie zielska odbywa�o si� �wawo i w zupe�nym prawie milczeniu, niemniej, w cieniu lip i
na ma�ym podniesieniu gruntu umieszczony nadzorca, m�ody i rze�ki ch�opak, nosz�cy tytu� pana namiestnika, poczuwa� si� do obowi�zku gromienia bab i wo�ania
na nie o po�piech i gorliwo��. Czyni� to bez gniewu, bo i nie by�o za co si� gniewa�; ale gdy tylko dostrzeg�, �e dwie g�owy zbli�y�y si� do siebie w celu
poszeptania o czym�, czy dwie r�ce opad�y na pasiasty fartuch, wyci�ga� rami� ubrane w szary p��cienny r�kaw i dono�nie wo�a�:
- Dzieuczata! ej, dzieuczata! (dziewcz�ta) nie pr�nujcie! Czas darmo tracicie! To� heto hrech! (to grzech)
Albo:
- Baby! ej, baby! Nie rozpuszczajcie j�zyk�w! Czy wam nie wstyd! Pieni�dze we�miecie darmo! to� heto hrech!
My�la�by kto, �e mu wiele zale�a�o na zbawieniu dusz tych kobiet, bo wci�� je argumentem jednym do gorliwo�ci nap�dza�. Ale na te g�owy wygl�daj�ce w s�o�cu
jak bajecznej wielko�ci piwonie snad� ten argument dzia�a� skutecznie, bo twarze ch�opek oblewa�y si� potem, br�zowe i do kolan obna�one ich nogi �wawo
biega�y po miedzach, g�szcze zielone przerzedza�y si� szybko i coraz wi�cej ciemnej ziemi ukazywa�o si� na zagonach.
Chwedora pracowa�a tak jak inne, wi�cej mo�e od innych, bo by�a niepospolicie siln� i pracowit�. Kilka razy jednak przerywa�a na chwil� sw� prac� dla dwu
przyczyn: naprz�d, srebrz�cy si� w s�o�cu dom ze swym cienistym gankiem wydawa� si� jej pi�kno�ci� nad pi�kno�ciami i nie mog�a sobie odm�wi� przyjemno�ci
rzucenia na� od czasu do czasu zachwyconego spojrzenia. Przed godzin� na cienistym ganku ukaza�y si� trzy kobiece postacie i ju� tam pozosta�y. Z oddali
nie mo�na by�o rozr�ni� ich rys�w i dojrze�, czym by�y zaj�te, ale w ramach splecionych z g�stwiny powoj�w i w jasnych swych sukniach przypomina�y Chwedorze
�wi�te obrazki. Raz jedna z nich zbieg�a po szerokich wschodach i sc'mac zacz�a z wysokich krzew�w jaskrawe georginie i drzewiaste r�e. Suknia jej wyda-
wa�a si� z�ocist�, a twarz i r�ce bia�ymi jakoby �nieg. Lecz wi�cej jeszcze od tego obrazka prac� Chwedory przerywa� Tadeusz. Trzy razy ju� od przybycia
w to miejsce wybucha� on wrzaskliwym p�aczem. Chcia�o mu si� do ojca, kt�rego basowe wo�ania czasem go dolatywa�y, chcia�o mu si� do matki, kt�ra wci��
z miejsca na miejsce przechodzi�a wzbraniaj�c mu za sob� w�azi� na zagony, i B�g wie, czego jeszcze. By�o mu zbyt gor�co czy nudno, czy go w nagie nogi
pokrzywy srodze piek�y. Trzeci raz ju� wrzeszcze� zaczyna�.
Za pierwszym razem Chwedora zanios�a mu kawa� chleba i po g�owie go pog�aska�a.
- Cicho, synku, cicho! Kiedy b�dziesz grzeczny, tatko dzi� na konika posadzi!
Pocieszony, g�b� sobie chlebem zapchawszy umilk�.
Lecz gdy po raz drugi p�acz jego rozszed� si� po ogrodzie, Chwedora g�ow� znad zagonu podnios�a i krzykn�a:
- Cicho ze! bo jak dam dziah�!
Umilk� zn�w.
Za trzecim razem daremnie przez kilka minut krzycza�. Chwedora odnosi�a zielska na r�g ogrodu i znajdowa�a si� daleko, pod lipami, pan namiestnik dono�nie
wo�a�:
- Baby! ej, baby! a �wawiej! B�g jest na niebie, a wy czas marnujecie! Wszak heto hrech!
Chwedora, a�eby grzechu nie pope�ni�, z wysoko podkasan� sp�dnic� �wawo na zagon wraca�a, a Tadeusz bez obietnicy konika i dziahy tym razem pocieszy� si�
sam. Tak dalece pocieszy� si�, �e a� za�mia� si� na ca�e swe ma�e gard�o. Roz�mieszy�a go tak bardzo sikorka z ��tym brzuszkiem i b��kitnymi skrzyde�kami,
kt�ra Tu� przed nim wyfrun�a z krzaczystej leszczyny i znikn�a w g�stwinie maku.
I ch�opca co� za tym ptaszkiem w mak poci�gn�o. Wsta� z trawy i pr�dko, pr�dko pobrn�� pomi�dzy wysokie �odygi g�sto rosn�ce i u g�ry kwiatami wszelkich
odcieni czerwono�ci przyozdobione. Zaledwie kilka krok�w uczyni�, sikora znowu zerwa�a si� z ziemi, zafurcza�a tu� przed nim i znikn�a. Zapewne wylecia�a
ju� z maku i ze znalezionym tam robaczkiem wraca�a do gniazda w krzaczystej leszczynie, ale on o tym nie wiedzia�. Zachcia�o mu si� j� dogoni�, a mo�e
tylko zobaczy�. Brn�� wi�c dalej �ami�c naoko�o �odygi maku, ale nikt tego nie widzia� i nie s�ysza�. By� on tak ma�ym i szelest sprawia� niewiele wi�kszy
jak sikorka. Jednak podr� stawa�a si� coraz wi�cej utrudnion�. U spodu g�stwiny znalaz�y si� zielska, kt�re opl�tywa�y drobne jego stopy. Upad�, lecz
nie krzykn��, tchu g�o�niejszego z siebie nie wyda�, tak mu si� chcia�o wynale�� i znowu sp�oszy� sikork�. Nie mog�c z powodu owego zielska i g�sto�ci
i��, zacz�� pomi�dzy nimi pe�za�, a czyni� to po cichu, z wytrzeszczonymi oczami i ruchami g�owy czyni�cymi go podobnym do kota czatuj�cego na mysz lub
ptaka. Czasem z wysokich �odyg osypywa�y si� kwiaty maku i ch�odnymi, delikatnymi p�atkami spada�y mu na plecy i g�ow�. Wtedy zatrzymywa� si� na kl�czkach
i r�kami wsparty o ziemi�, z otwartymi usty patrza� w g�r�. Sikorki nie widzia�, ale za to mn�stwo czerwonych i r�owych punkcik�w ko�ysa�o si� nad nim
na tle nieba takim b��kitnym, jakimi by�y patrz�ce w g�r� jego �renice. Nagle gdy na kolanach i r�kach pe�zn�c jeszcze troch� przeby� swej trudnej drogi,
roztworzy� si� przed nim mur wysokich �odyg, a ukaza�a si� obszerna i widna przestrze�. Zarazem ogarn�y go mocne zapachy kopru, kminu, kolendry, pietruszki
i ol�ni�a ��to�c mn�stwa kwiat�w, z kt�rych jedne nale�a�y do og�rk�w, a drugie do nasturcji. Nie wiadomo, jakim sposobem, by�o tam nawet par� wielkich
krzak�w nagietek. S�owem, ��to�c taka, jakiej nigdy jeszcze nie widzia�. Ol�niony zerwa� si� na r�wne nogi i z wyci�gni�tymi r�kami bieg� wprost ku nagietkom,
,'ak przed chwil� sikorki, tak teraz zachcia�o mu si� nagietek. By�by je zapewne rwa� pe�n� gar�ci�, ale o kilka krok�w przed krzakiem stan�� tak przel�kniony,
�e do wrza�ni�cia zabrak�o mu si� i czasu.
Przedmiot, kt�ry w nim tak� trwog� obudzi�, by� zarazem przedmiotem nadzwyczaj zajmuj�cym. Sk�ada� on si� z wysokiej tyki, u kt�rej wierzcho�ka czernia�o
kilka niewyra�nych �achman�w i jak strz�piaste ramiona ko�ysa�y si� dwie s�omiane wiechy. By� to strach wystawiony na wr�ble, ale Tadeusz nie zna� jeszcze
tego wojennego instrumentu ogrodnik�w. Obie pi�stki mocno ze strachu �ci�ni�te przyciskaj�c do obu policzk�w sta� chwil�, na ko�ysz�ce si� wiechy s�omiane
patrza� w widocznej niepewno�ci, czy ucieka� mu wypada albo te� szczeg�lnemu zjawisku d�u�ej przygl�da� si� mo�na. Zl�k� si� strachu najpewniej wi�cej
od wr�bli, przeciw kt�rym wzniesionym on zosta� i kt�re tak si� ju� z nim oswoi�y, �e wielk� chmur� i z przera�liwymi krzykami to wznosi�y si� nad owijaj�cym
mn�stwo tyczek cukrowym grochem, to zn�w na� opada�y.
Krzyki ich by�y tak przera�liwe i by�o ich tak wiele, �e jakkolwiek Tadeusz zupe�nie by� oznajomionym z tym gatunkiem ptak�w i nawet wiedzia�, �e nazywaj�
si� one worobije, to jednak poniewa� nigdy a� tyle razem ich nie widzia�, odwr�ci�y mu one uwag� od wysokiej tyki ze s�omianym strachem. Calute�ki wskazuj�cy
palec jednej z r�k zatopi� w otwartych ustach i patrz�c na lataj�ce, krzycz�ce i groch objadaj�ce wr�ble zdawa� si� co� g��boko rozwa�a�. Wyraz zamy�lenia
okry� mu twarz, kt�ra ju� teraz od �ez zmieszanych z piaskiem nie mia�a ani jednego miejsca, kt�re by nie by�o szarym albo czarnym. �r�d tych g�stych plam
i rysunk�w wida� by�o tylko troch� rumie�c�w na policzkach, brzegi warg p�sowe i b��kitne �renice bardzo zamy�lone. D�ugo z ust palca nie wyjmuj�c duma�.
C�? Kiedy wr�ble mog� lata� oko�o tego stracha, czemu�by on przelecie� nie m�g�? Zielone str�ki grochu s� bardzo smaczne. Wiedzia� o tym z do�wiadczenia,
bo mu raz ojciec, gar�� z pola przyni�s�. Oho! takie rzeczy nie zapominaj� si� nigdy! Pami�ta� dobrze, jaki to by� smaczny ten groch. Tutaj niekt�re str�ki
wisia�y wysoko, ale niekt�re zupe�nie nisko. "Nie, polec�!"
I pu�ci� si� rozorami przez kopr, kmin, kolendr�, pietruszk�, og�rki, nasturcje... Ale za du�o tu by�o wszystkiego, aby m�g� "lecie�". Zagony by�y pe�ne,
a rozory w�skie i zaros�e zielskiem. Zamiast lecie�, szed�, czasem- pada�, czasem pe�z�. Doszed� jednak i w chwili w�a�nie, gdy chmura wr�bli z krzykiem
wzbija�a si� nad wierzcho�ki tyczek, on laz� spodem, tu i �wdzie zrywaj�c zielone str�ki i chciwie potem nios�c je do ust.
Znajdowa� si� ju� teraz daleko od piel�cych kobiet. Rozdziela�a go z nimi znaczna przestrze� i ukrywa�a �ciana maku, g�stwina bia�ych kmin�w i ��tych kopr�w^
na koniec ca�y las grochu i fasoli. Albowiem za grochem ros�a fasola tak�e na tyczkach, tylko �e p�niej od grochu rodz�ca owoce, teraz dopiero kwit�a
czerwono, r�owo i bia�o. Wr�bli tam nie by�o, bo ziarn nie by�o, i Tadeusz tak�e spostrzeg� wkr�tce, �e ju� wyszed� z grochowego raju. Tyle jednak zjad�
str�k�w, �e by�o mu dosy�, a czuj�c jeszcze na podniebieniu s�odkawy ich smak, czu� si� te� bardzo weso�ym.
Fasola sadzon� by�a znacznie rzadziej ni� groch, tote� z �atwo�ci� i nawet podskakuj�c przeby� ten mi�y gaik, a� w skraju jego znalaz� przestrze�, na kt�rej
ju� nie by�o warzywa �adnego By� to skraj warzywnego ogrodu, �agodnym spadem po��czony z ogrodem spacerowym i rz�dem lip ocieniony. Warzywa ju� tu nie
by�o... ale co tak b�yszczy tam mi�dzy traw�?
B�yszcza�a tam woda, bardzo zreszt� niewiele wody. Z owych kana��w zdobi�cych spacerowy ogr�d przej�ciem jakim�, kt�re sama sobie wytworzy�a, zbiega�a tu
ona do jakiej� jamy, mo�e przez ni� sam� wydr��onej, mo�e kiedy� w jakim� celu tu wykopanej. S�owem, by�o to nic wi�cej jak jama nape�niona wod�. Ale na
gruncie spadzistym i od blisko�ci kana��w wiecznie mokrym ros�y dwa wielkie krzaki kaliny, zasia� si� istny las niezapominajek, skaka�o w trawie mn�stwo
zielonych �ab.
Tadeusz obie r�ce nios�c do w�os�w krzykn��:
- Aj! aj! niezabudki!
Zna� on te kwiaty tak dobrze, jak wr�ble i groch. Pe�no ich bowiem by�o w parowie, nad rzek�, gdzie cz�sto prowadzi�a go Chwedora, gdy sz�a do swojej ciotki
na drug� stron� parowu albo w�azi�a do rzeczki, aby doko�a wystaj�cych z niej kamieni raki �owi�. Niedawno jeszcze narwa� on z pomoc� matki dwa p�ki niezabudek,
z kt�rych jeden zanie�li potem wsp�lnie do kapliczki i z�o�yli u st�p �wi�tego pos�gu, a drugi przez kogo� ze dworu pos�ali tej panience, kt�ra teraz przed
cienistym gankiem rwa�a i uk�ada�a w bukiety r�e i georginie. Wiedzia� wi�c, �e te �liczne kwiatki zrywa� trzeba dla Bozi i dla panienki, pami�ta�, �e
gdy ich wtedy zerwa� wiele, matka go potem ca�� drog� do chaty na r�kach nios�a, co bardzo lubi�. Rzuci� si� wi�c do niezabudek i zacz�� je z ca�ej si�y
drobnych swych r�k rwa�, rwa�... Jeden kwiatek zrywaj�c szepta�:
- Hetyj dla Bozi! (hetyj - ten)
A drugi:
- Hetyj dla panienki...
Czasem wyrywa� kwiaty z korzeniami lub z ca�ej si�y mocowa� si� z �odyg�, tak by�a do zerwania trudn�; wtedy sapa�, st�ka� i gniewnie mrucza�:
- Kap ciebie licho wzia�o... (�eby ci� diabe� wzi��)
Kap ciebie paralusz... (�eby ci� parali�)
A potem zn�w:
- Hetyj dla panienki... hetyj dla Bozi...
Roztargnienie mu sprawia�y �aby i ptaki. Pierwsze co chwil� wyskakiwa�y spod czarnych, bo b�otem oblepionych jego st�p i plusk w wod�! A malec patrz�c na
to zanosi� si� od �miechu. Ptaki znowu wylatywa�y z kalinowych krzak�w i fruwa�y mu tu� prawie przy uszach.
- Kysz! - wo�a� machaj�c wi�zi� niezabudek - kysz! a kysz!
A potem zn�w rw�c niezabudki:
- Hetyj dla Bozi...
Wtem stan�� i rado�nie krzykn��. Sikorka, znowu sikorka, ta sama pewno, co tam w maku by�a. Oh! siad�a sobie teraz na kalinowej ga��zi i wraz ze �nie�nym,
okr�g�ym kwiatem kaliny ko�ysze si� to w g�r�, to w d�, pomalutku... i ��t� g��wk� kr�ci...
Na ustach malca urwa�y si� wyrazy: "Hetyj dla panienki!..." Jedn� r�k� trzymaj�c p�k niezapominajek, drug� wyci�gn�� ku sikorce, krzykn��, pochyli� si�,
poskoczy�... Delikatne kwiaty wr^az z �odygami i korzeniami swymi rozsypa�y si� nad brzegiem jamy, woda silnie plusn�a, Tadeusz znikn��.
Nic, ani krzyku, ani j�ku, ani jednego zawo�ania na matk� lub ojca. Czasu nie by�o. Mgnienie oka. Na dnie jamy, pod s�upem stoj�cej, zielonawej wody synek
Chwedory i Klemensa le�a� na wznak i nieruchomo, a na umurzon� twarz i zab�ocone nogi jego k�ad�y si� d�ugie, �liskie trawy koloru ple�ni. Ptak z ��t�
g��wk� i b��kitnymi skrzyde�kami ko�ysa� si� na kalinowej ga��zi, to w g�r�, to w d�, pomalutku... zielone �aby skaka�y po mokrej trawie, lipy pachnia�y
i jak tysi�cem przyt�umionych harf dzwoni�y brz�czeniem zlatuj�cych na nie pszcz�. Z przeciwnej strony ogrodu z dala dochodzi� g�os namiestnika:
- Czy wam nie wstyd? B�jcie si� Boga! to� neto hrech!
Z innej strony, od pola, p�yn�o czasem basowe, g��bokie wo�anie id�cego za p�ugiem ch�opai,
- Hooo! hooo! nu�e! hooo!
Nad kipi�cym morzem kwitn�cego, mi�osnego, roz�piewanego, ol�niewaj�cego �ycia wznosi� si� z jednej strony cienisty ganek dworski, z drugiej kapliczka ze
�wi�tym pos�giem. Patrza�y one na siebie przez szerokie okno rozerwanego szeregu lip. Przed gankiem kobieta rw�ca r�e i georginie z dala �wieci�a licem
i r�kami bia�ymi jakby �nieg. W niszy k-apliczki korona �wi�tego pos�gu ja�nia�a i promienia�a jak zawieszona w powietrzu gwiazda �wietna i nieruchoma.