4836
Szczegóły |
Tytuł |
4836 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4836 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4836 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4836 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Artur D�ugosz
Ulica
W ka�dym mie�cie jest takie miejsce.
Niekiedy jest to cichy za dnia zak�tek, ukryty pomi�dzy rdzaw� siatk� ogrodzenia opuszczonego domu a szpalerem
dziko rosn�cych krzew�w. Czasami jest to osiedle, g�o�ne i m�cz�ce w �wietle s�o�ca, ciche i z�owrogie w po�wiacie
ksi�yca. Bywa, �e jest nim dzielnica, niekoniecznie brudna i stara, ale zwykle ciesz�ca si� z�� s�aw�.
W moim mie�cie jest to ulica.
Strach
Po�owa mnie jest ju� spokojna. Oddycham g��boko, ch�on�c ka�d� porcj� ch�odnego, jesiennego powietrza i delektuj�c
si� jego ostrym zimnem, przymykam oczy. Powieki jeszcze dr��, czuj�, jak drobinki �wiat�a latarni przemykaj� raz po
raz pomi�dzy nimi i niczym gwa�towne wybuchy o�lepiaj� mnie, zacieraj� powstaj�cy na wewn�trznej stronie powiek
niechciany obraz, �wiadectwo prze�ytych w�a�nie chwil. Druga po�owa, do kt�rej nale�y r�wnie� serce, skamle tkwi�c
w postaci w�skiej, d�ugiej tuby przywartej do krtani, od jej �rodka, utrudnia tak zbawienne oddychanie, redukuje
dop�yw koj�cego lodu do mych rozgrzanych wn�trzno�ci. Rozgrzanych strachem.
- Dobranoc - szepcz� otwieraj�c oczy.
Zdaj� sobie spraw�, �e m�wi� to zbyt cicho, aby mnie us�ysza�a, ale bezb��dnie odczytuje ruch mych ust. To ona
u�miecha si� pierwsza, mnie na to nie sta�, ale id� w jej �lady, a ona dotyka d�oni� w r�kawiczce mojego policzka.
Ciep�o, kt�re nie boli. Ciep�o, kt�re nie jest pochodn� strachu.
- Uwa�aj na siebie - s�ysz� jej dr��cy nerwowo g�os. - Dobranoc. Pch�y na noc - dodaje po chwili ju� pewniej.
Spogl�dam w jej oczy, b�yszcz�ce wci�� �zami i u�miecham si�, tym razem jest chyba lepiej. Przenosz� wzrok ku
g�rze, na nocne niebo, gdzie miriady nieznanych mi, oboj�tnych twor�w odwzajemniaj� m�j u�miech. Gdyby nie
t�tni�ce strachem �y�y, m�g�bym sobie wm�wi�, �e ta listopadowa noc ma miejsce w g�rach, z dala od miast, ludzi i
ulic. Z dala od l�ku.
Wymieniamy jeszcze kilka, przetykanych u�miechami, d�ugich spojrze�, ubogich w s�owa, ale bogatych w
nieuchwytne inaczej my�li. A potem ka�de idzie w swoj� stron�, ona znika za rogiem domu, a ja wchodz� w mrok
otaczaj�cej nas nocy, sto�ek brudnego �wiat�a latarni ch�tnie oddaje mnie w jej w�tpliw� opiek�.
Id� cicho. Stopniowo, otulony ciemno�ciami, nabieram pewno�ci i przyspieszam. Z ka�dym krokiem oddalam si� od
swojego domu i zbli�am do �ciany lasu. Z ka�dym krokiem, jak ufam, oddalam si� te� od niebezpiecze�stwa, kryj�c si�
w ciemno�ciach nocy i wybieraj�c drogi, na kt�rych, mam nadziej�, si� mnie nie spodziewaj�.
Ucieczka
Myl� si�. Kiedy �wiadomo�� tego dociera do mnie, jest ju� za p�no nawet na ucieczk�.
- Te, �osiu, przystopuj na chwil�. Zm�czyli�my si� tak goni�c za tob�.
Jest ich wi�cej ni� przypuszcza�em. Otaczaj� mnie kordonem papierosowych wyziew�w i woni alkoholu. Dusz� si�
strachem, kt�ry jeszcze nie zdo�a� ze mnie ulecie�, ukryty tu� pod powierzchni� mojego udawanego opanowania.
- Nie b�j si� - m�wi niczym nie wyr�niaj�cy si� ch�opak. W ciemno�ciach nie rozpoznaj� jego twarzy, ale sylwetka
jest mi znajoma. To on rzuca� butelk�. - Nie b�dziemy ci� bi�. Mamy do ciebie spraw�.
Inni przytakuj� skwapliwie, kiwaj� g�owami, u�miechaj� si�, pomrukuj�. Ale nie mog� dopatrzy� si� w tym
zachowaniu nawet cienia �yczliwo�ci.
- Wiemy sk�d tu przy�azisz i po co. Nie mo�emy tylko zrozumie�, jak to mo�liwe, �e nikt ci� nie nauczy�, jak
zachowywa� si� w takiej sytuacji?
- W jakiej? - ostro�nie badam grunt. Naprawd� nie wiem, o co im chodzi.
- Nie zgrywaj si�.
Ten, kt�ry prowadzi rozmow�, klepie mnie w rami�. Rzek�bym, po przyjacielsku. I u�miecha si�. Rzek�bym,
nieszczerze.
- Masz tu dziewczyn� - zaczyna drugi. - Twoja sprawa. Twoja dziewczyna. O gustach si� nie dyskutuje. Ha, ha, ha...
Ale jednego musisz si� nauczy�.
- Mianowicie - co� mi �wita.
- Trzeba si� wkupi�. Wiesz, kiedy� indianiec przyprowadza� ojcu laski, kt�r� se upatrzy�, jakie� konia przed ten, no...
wigwam. Teraz jest inaczej. Czasy si� zmieni�y.
- Nie rozumiem.
- To proste, jak drut. Stawiasz flaszk� i droga wolna! Do oporu mo�esz sobie dyma� tymi ulicami. I nie tylko. Ha, ha,
ha...
Wszyscy dobrze si� bawi�, a ja wymacuj� w kieszeni n�.
- Flaszk�?
- No tak. Nie m�w, �e nie pijesz? - pyta jeszcze inny.
- Tak si� sk�ada, �e nie.
Cisza daje o sobie zna� dolatuj�cymi z oddali odg�osami, poszczekiwania ps�w, silnikami zap�nionych kierowc�w,
pomrukiwaniem telewizji.
- Kurwa! - m�wi po chwili jeden z nich spluwaj�c. - Co za pojeb? M�wi�em, kurwa, �eby chujowi od razu wpierdoli�
na amen.
- Cicho b�d� Kacper - odzywa si� ten, kt�ry rozpocz�� t� rozmow�. - To, �e on nie pije nie oznacza jeszcze, �e nie
mo�e postawi� nam. Prawda? - zwraca si� ju� do mnie.
Prze�ykam �lin� usi�uj�c w mroku dostrzec wyraz jego twarzy. Odnosz� wra�enie, �e si� u�miecha i �e jest to
pozawerbalna rada. R�k� g�adz� ostrze no�a, wzrokiem szukam luki w kordonie cia�.
Do przodu przepycha si� jeden ze stoj�cych dalej. Przysuwa swoj� twarz do mojej. To ten, kt�rego ostatniej zimy
zdo�a�em spra�. Potem jego towarzysze mnie. On sta� na uboczu.
- Wiesz, �e jak nie ty, to ona - cedzi powoli nie u�miechaj�c si�.
W�a�nie. Rzecz w tym, czy jest granica, kt�rej nie przekrocz�?
- Wiem.
Nie ma takiej granicy. Tak, jak nie ma na nich �adnej si�y.
- Chodzicie razem do ko�cio�a wieczorem - inicjatyw� przejmuje jeszcze inny. Bardziej stwierdza, ni� pyta. - Niedziela
jest pi�knym dniem. Warto uczci� go jakim� p�ynem. Co?
Wszyscy aprobuj� ten pomys�. Ja bezg�o�nie te�.
- Wi�c wieczorem. Po ko�ciele. B�dziemy czeka� tutaj.
Czuj� ci�kie spojrzenia na sobie i ch��d stali w r�ku.
- Dobra.
- No to fajnie, �e sprawa za�atwiona - m�wi ten od butelki. - M�dry z ciebie ch�op - raz jeszcze klepie mnie po ramieniu
i u�miecha si�.
Odwracam si� i ruszam w swoj� stron�, kiedy s�ysz�, jak m�wi jeszcze.
- Tak b�dzie lepiej.
Spogl�dam na niego bez nienawi�ci. Macha do mnie r�k� i oni tak�e si� zbieraj�. Kilka krok�w p�niej dobiega mnie
jeszcze wo�anie.
- �osiu! Jedna nie wystarczy!
Wierzej
- Nie wierzysz?
- Wierz�, wierz�...
Zas�pia si�, patrzy gdzie� poza moje plecy, ponad moj� g�ow�, byle dalej od moich oczu. Nikt nie chce patrze� w takie
oczy. To niewiarygodne, ale dzi� rano w lustrze dostrzeg�em kogo� innego. Kogo�, kogo jeszcze nie zna�em.
- Id� z tym na policj� - odzywa si� wyci�gaj�c paczk� papieros�w. - Chcesz? - dorzuca ju� innym tonem, jakby�my
w�a�nie rozwa�ali trafno�� decyzji podejmowanych przez ludzko�� na przestrzeni wiek�w.
Nie chce mi si� pali�, zreszt� nie pal�. Wierzej wie o tym doskonale. Doceniam jego gest, jeszcze nigdy nie
pocz�stowa� mnie papierosem, nawet w �artach, kiedy z trudem odr�niali�my pi�tra.
- Dzi�ki.
- M�wi� serio. Id� na komend�, niech zrobi� z tym porz�dek...
- Daj spok�j.
- Przecie� mi�dzy innymi od tego s�...
- Przesta�.
- Ale to mo�e by� wyj�cie. Nastrasz� ich prokuratur�, przecie� to jeszcze szczeniaki. Ich starych te� i b�dzie...
- Przesta� pierdoli�.
Milknie, cho� nie unios�em g�osu ani odrobin�. Nie poruszy�em si�, nie zatrzepota�em r�kami, jak cz�owiek, kt�ry
pragnie, aby ca�y ten �wiat, jego zgie�k i niesprawiedliwo�� zamilk�y, rozp�yn�y si�, przesta�y istnie�. Nie chcia�o mi
si�.
- Adrian...
Nie chce mi si� ju� nawet m�wi�. Jaki� bezw�ad panoszy si� w moim wn�trzu, patroszy moje niespe�nione nadzieje
przeobra�aj�c je w k��b bezu�ytecznych, naiwnych flak�w. Jest mi niedobrze. Opuszczam g�ow�.
- Wierzej - m�wi� cicho. - To nie pierwszy raz.
S�ysz� trzask zapalniczki i odg�os zaci�gania si� Wierzeja. D�ugo nie wypuszcza dymu.
- To si� ci�gnie miesi�cami. Mniejsze i wi�ksze potyczki. S�owne zwykle, ale nie tylko. Tylko nigdy wcze�niej nie
by�o takiego ultimatum z ich strony.
- Czy ona wie?
- Przecie� tam mieszka. Ale nie wie o tym. Jako� nie mog�em jej powiedzie�.
- Adrian... - pr�buje spojrze� mi w oczy. - A nie s�dzisz, �e mo�e nieco...
- Nie wyolbrzymiam Wierzej - dziwi� si� samemu sobie, �e wci�� potrafi� m�wi� tak spokojnie. - Znam tych ludzi, to
nie tylko nastolatki. Tam wszyscy maj� tak� natur�, dzieci wysysaj� to z mlekiem matki, dziadkowie piel�gnuj� w nich
takie zachowania i potem, kiedy ju� dorosn�, staj� si� takie same jak ich ojcowie, matki. To inny gatunek. Inny �wiat.
To nie pierwszy raz.
Zaci�ga si� g�o�no, jakby chcia� zag�uszy� moje s�owa, zatrze� ich wra�enie, uspokoi�, otumani� zaniepokojone nerwy
haustem ci�kiego, szarego dymu.
- Wierz� - m�wi zdecydowanie odczekuj�c przepisow� chwil�.
Rzuca dopiero co zacz�ty papieros na ziemi� i przygasza go ciasnymi obrotami buta. Tak, jak d�ugo nie udaje mu si�
zagasi� peta, tak d�ugo si� i nie odzywa. Jego ruchy s� nieprecyzyjne, niedopa�ek tli si� na przek�r jego staraniom, a
mo�e taki w�a�nie jest zamiar Wierzeja. Mo�e nie ma mi nic wi�cej do powiedzenia? Mo�e wyd�u�a milczenie licz�c
na naturalno�� sytuacji?
Podnosz� g�ow�, patrz� na niego przez w�osy.
- Idziesz na sekstrosokopi�? - rzuca okiem na zegarek, kiedy pet poddaje si� wreszcie.
Nie myli�em si�.
- Potem pogadamy. Gdzie�, przy piwie...
Wierzej to wieczny student.
- Mo�e wreszcie zapalisz... - rzuca i u�miecha si�.
Wieczny student. Beztroski, bezproblemowy m�ody cz�owiek. Ciep�y i tryskaj�cy pozytywn� energi�, idealny kompan
do zabawy. Niezdolny wyobrazi� sobie, a co w og�le zrozumie�, ca�ego z�a tego �wiata.
- Nie. Nie id�.
Z�a, kt�re nigdy go nie dotkn�o.
Kowboj
Co� dzieje si� ze mn�. Co� niedobrego. Jeszcze nie wida� tego po mnie, jeszcze nie dr�� mi niewidocznie, nie mrowi
sk�ra wewn�trznej cz�ci d�oni, wi�c nie zaciskam jeszcze kurczowo palc�w, ale to co� jest ju� we mnie. Zbudzi�o si�.
I ostrzega mnie. Znam to uczucie dobrze, przepe�zaj�ca koleinami adrenalina rozprowadza je r�wnomiernie po ca�ym
organizmie. Burzy spok�j, alarmuje, zbroi mnie do starcia, kt�re nast�pi lada chwila.
Nie ma w tym nic dziwnego. Czekaj� przed sklepem. Bezg�o�nie pokazuj� sobie mnie nawzajem, a potem jeden z nich
- nie znam nawet ich imion - wychodzi mi naprzeciw. Przechyla g�ow�, jak pies przypatruj�cy si� z zaciekawieniem
cierpieniom ptaka, ale dla mnie ten gest ma oznacza� co innego. Zbyt dobrze rozumiem j�zyk ulicy, slang spojrze�,
mimiki i zdawa�o by si� niedba�ych ruch�w. Mam to we krwi. Tyle, �e w innym miejscu pobiera�em lekcje, innych
mia�em nauczycieli, dzi� ju� odesz�ych w niepami��. Ale ten ponadczasowy, ponadmiejscowy j�zyk jest uniwersalny,
je�li li�niesz go kiedy�, gdzie�, jego kompatybilno�� objawi si� wcze�niej, czy p�niej w innym miejscu. Jak cho�by ta
ulica.
Zgodnie wi�c z niepisanym prawem miast i�� prosto skr�cam na lewo, wchodz� w ciasny przesmyk mi�dzy �cian�
budynku a p�otem najbli�szego domostwa. S�ysz� jak id� za mn�, ga��zie skarla�ych drzew ocieraj� si� o nich. S�ysz�
szelest ich ubra�.
Zaskakuje mnie tylko to, �e nikt poza tymi z ty�u na mnie nie czeka. Przechodz� obok resztek ogniska, omijam
porozrzucane butelki, cz�ciowo pobite i staje po drugiej stronie tej prowizorycznej polanki. Tamci ju� stoj�.
Odstawiam na ziemi� zakupy, a wtedy inicjator sprzed sklepu zdejmuje kurtk�, oddaje j� stoj�cemu obok i zawija
r�kawy. Zaczyna mnie mrowi� sk�ra d�oni, ale jednocze�nie, paradoksalnie do sytuacji, chce mi si� �mia�. I �miej�,
�miej� do samego siebie, moje wn�trzno�ci zalewa fala ciep�a i ch�odu na zmian�. To istny huragan emocji, euforia i
strach �cieraj� si� ze sob�, czuj� nagle powiew wiatru, �wie�o��, jak� przynosi ze sob� bryza lub deszcz i ju� wiem, jak
to wszystko si� sko�czy.
Wi�c nie oci�gam si� ju� d�u�ej, wychodz� mu naprzeciw, kr��ymy wok� siebie, a wok� roztacza si� cisza. S�ysz�,
czuj� moje pulsuj�ce wn�trze, s�ysz� ten huragan... Grzmot pierwszego ciosu przewala si� przeze mnie bole�nie, �ami�
mnie w p�, spowija moje widzenie ciemn� mg��. Znam ten b�l, znam te� nast�pny. Wiem, gdzie i kiedy nast�pi i
przepisowo, zgodnie z oczekiwaniami tych w�tpliwych kibic�w, zataczam si�, aktorsko doskonale, perfekcyjnie
potykam si� o pozostawion� butelk�, z trudem �api� r�wnowag� i przyjmuj� jeszcze jedno uderzenie, prosto w splot,
kt�re zatyka mnie, kompresuje ca�� moj� �ywotno�� do rozmiar�w atomu, wdusza m�j oddech w chwilowy stan
niezdecydowania, jakby moje organy zapomnia�y swoich r�l. Krztusz� si�. Krztusz� si� krwi�, rwanymi oddechami. I
strachem.
I wtedy nadchodzi zbawienie. Spluwam krwi� i ocieram wargi z jej resztek. Widzia�em takie sceny na filmach,
czyta�em o nich w ksi��kach. Wiem, jakie wra�enie wywo�uj�, wi�c na dodatek si� jeszcze u�miecham. Szeroko. I
uderzam. Raz. Drugi i trzeci. Szybko. Nie pozwalam mu nawet na moment doj�� do siebie. Pracuj� nogami. Sprawnie.
Ka�de uderzenie odsuwa go ode mnie na bezpieczn� odleg�o��, ale za chwil� znowu znajduje si� w mojej strefie
ra�enia.
Wreszcie upada. Ta anielska cisza raptownie okazuje si� by� rykiem jego koleg�w. Nie rozumiem, co krzycz�, chyba
s� zdezorientowani, a ja siadam okrakiem na piersi le��cego i systematycznie ok�adam jego twarz. Nie patrz� ju� pod
siebie, uderzam na pami��, jestem w tym dobry, przerabia�em to setki razy, dobrze zapami�ta�em ka�dy fragment
tamtego wieczoru. Lepi� si� mi r�ce. To chyba jego krew... i wtedy czuj� silne szarpni�cia za w�osy, kurtk�, ramiona.
Nagle wszyscy mnie od niego odci�gaj�, ludzie, kt�rych widzia�em w sklepie, ludzie, kt�rzy mieszkaj� w s�siedztwie.
Roi si� tu ich mn�stwo. Sk�d oni? Byli�my przecie� tylko my.
Jest i policja, u�miechaj� si� do mnie, poklepuj� mnie po ramieniu. Ruszam w ich stron�, a ca�y �wiat rusza w
przeciwn�. Trwa to wieczno��, ale podchodz� wreszcie do nich bli�ej. Nie widz� dobrze na jedno oko, wi�c
przymykam je, co sprawia chwilowy, dodatkowy b�l, ale �agodzi inny, powa�niejszy i dotykam ramienia najbli�ej
stoj�cego funkcjonariusza.
- Oni chc� mnie zabi�... - s�ysz� jak sepleni�, z trudem rozumiem samego siebie.
- Cooo? - pyta jeden z nich notuj�c co� skrupulatnie.
- Zabij� mnie - powtarzam ju� wyra�niej.
Spogl�daj� po sobie, na mnie, na le��cego ch�opaka, nad kt�rym pochylaj� si� ju� nawet jakie� starsze kobiety.
- Niez�y z ciebie kobwoj. Poradzisz sobie.
Ten, co m�wi, b��dnie odczytuj�c moj� opuszczon� powiek�, puszcza do mnie oko.
Siostra
- Nie poca�ujesz siostry?
Matka z ciotk� maj� niez�y ubaw. Oto spotykamy si� po latach, zupe�nie niespodziewanie - Wioletta z matk� odbywaj�
w�a�nie wakacje - ja i moja cioteczna siostra, kt�rej ostatni obraz pami�tam ze wsp�lnej k�pieli w wannie pe�nej bia�ej,
�nie�nej piany. Wtedy nie interesowa� mnie jeszcze �aden aspekt seksualno�ci, a erotyka by�a s�owem jeszcze mi
obcym, d�ugo p�niej musia�em szuka� jego znaczenia w s�owniku. Pluskali�my si� razem, podtapiaj�c nawzajem i
musz� przyzna�, �e ona by�a w tym lepsza. Mo�e by�a to kwestia tych paru miesi�cy r�nicy?
U�miecham si� i ca�uj�.
- A co ty jeste� taki zasadniczy? W policzek? Kto to widzia�? Przecie� to twoja siostra!
Chwil� si� waham, ale to Wioletta inicjuje. Ca�ujemy si� siostrzanie, platonicznie i chyba to w�a�nie zbli�enie
powoduje, �e p�nym wieczorem nie umiem jej nie powiedzie� prawdy. Zawsze, kt�re odnosi si� do tej dzieci�cej
przesz�o�ci, by�a mi najbli�sza w ca�ej rodzinie. W zasadzie ona jedynie, bo swoim zachowaniem zyska�em w
mi�dzyczasie w�r�d wujk�w i ciotek miano outsidera. Tak� j� i te� zapami�ta�em.
- Ilu ich jest?
Jest konkretna. Wiadomo, umys� �cis�y. Nie �ledzi�em szczeg�owo jej los�w w ci�gu tych kilkunastu lat, ale wiem, �e
jest obecnie na sta�u gdzie� we Francji, w jakie� elitarnej szkole wy�szej uczy francusk� m�odzie�, a na jej nazwisko
raz po raz napotykam przy okazji publikacji naukowych w CERN-ie.
I pomy�le�, �e to moja siostra...
- Ca�a dzielnica.
Przechyla puszk� i poci�ga kilka �yk�w.
- Mo�esz si� Adrian skupi�? Ja ci si� staram pom�c.
Kiedy by�a ma�a, nie mia�a zadatk�w na tak� wied�m�.
- Tych, z kt�rymi mia�em do czynienia, b�dzie ze dwudziestu. Plus, minus paru.
Odstawia pust� puszk�, poprawia w�osy - w ko�cu ca�y czas jest pi�kn�, m�od� kobiet� - i si�ga po kolejne piwo.
- Jak ja ci mog� pom�c braciszku? - przedrze�niaj�c, z�o�ci mnie dok�adnie tak, jak robi�a to niegdy�.
Nie odzywam si�, kwituj� jej przyjacielsk� z�o�liwo�� niewyra�nym u�miechem. Poci�gam �yk piwa, jest gorzkie i
zimne, na moment dekoncentruje moje my�li.
- Wiesz - zagaja Wioletta. - A mo�e im wszystkim, jak popadnie i mniejszym, i wi�kszym, nale�y po prostu porz�dnie
wpieprzy�?
Bursztynowy p�yn nagle wi�nie w moim prze�yku, bulgocze i czuj�, jak podnosi si� do g�ry. Zaczynam si� krztusi�,
odchrz�kuj�, raz i drugi. Ust�puje.
- Niby jak?
Odwraca g�ow� w moj� stron� i spogl�da mi prosto w oczy.
- Normalnie. Tak, jak robi�e� to kiedy�.
Kiedy�. Kiedy� by�o inaczej, my�l�. Przyjaci� z tamtych lat dzi� ju� nie ma. Rozwia� ich los, rozni�s� na wszystkie
strony �wiata, po�eni�, wys�a� za granic�, zmusi� do nieludzkiej pracy, odmieni�, pozabija�.
- Kiedy� by�o inaczej - ograniczam si� do lakonicznego podsumowania.
- Skup si�. Czy ty my�lisz, �e nie wiem, co to znaczy up�yw czasu? Czy my�lisz, �e nie wpadam w pod�y nastr�j
natrafiaj�c przypadkiem na pami�tnik? Kt�rego jako� nie mog� wyrzuci�. Tamta ja by�a marzycielk�, dzi� ju� wiem, co
to s�owo oznacza. Czu�am si�� i mo�liwo�ci, kt�re pozwol� mi zrealizowa� pragnienia. Dzi� ju� nawet w nie nie
wierz�. To, co robi�, jest sposobem na �ycie, po prostu. Nie czuj�, aby by�o to moje �ycie...
- Nie do�uj mnie, prosz�. Mia�em by� podr�nikiem, a opu�ci�em ten pieprzony kraj dwa razy, przy czym raz nawet nie
pami�tam, bo by�em za ma�y...
- OK. Koniec dygresji.
Milknie. Odstawia piwo i wstaje. Robi kilka krok�w wzd�u� barierki balkonu, b�bni�c o ni� palcami jednej d�oni i
nagle odwraca si� w moj� stron�.
- Mam tu w Polsce paru koleg�w, kt�rzy trudni� si� dziwnymi rzeczami. To znajomi jeszcze z czas�w Kapsla. Mog� z
nimi porozmawia�.
- Dzi�ki, ale to nie ma sensu.
- Dlaczego? Ci kolesie egzystuj� na twojej bezsilno�ci. Poka� im, �e nie warto z tob� zaczyna�. Przecie� to regu�y
ulicy. Nabior� respektu.
- W�tpi�. Czego� nie chwytasz. Kiedy�, skoro ju� temat tabu poruszyli�my, by�a ich ledwie garstka. Ale teraz to my
jeste�my garstk�.
- Ale z ciebie pesymista.
- Nie w tym rzecz. Po prostu oceniam sytuacje niezwykle realistycznie. I wiem, �e takie dora�ne �rodki jak wpierdol
dzia�aj� dzi� na kr�tk� met�. Na bardzo kr�tk�.
- Mo�na przecie� spr�bowa�.
- Wioletta. Ja mam dosy� pr�bowania. Pr�bowa�em si� dogada�, nie wysz�o. Paru dosta�o po ryju. C�, ja te� dosta�em
potem. Powo�ywa�em si� na innych, uspokoi�o si� na chwil�. Czasy si� zmieniaj�, nie ma w tym nic dziwnego. Ka�de
pokolenia ma mniej czy bardziej podobne problemy. Ale zmieni�o si� co� jeszcze, co� co w zasadzie nie ma prawa si�
zmienia�. Bo jest regu��, kt�ra powinna obowi�zywa� zawsze. Zmieni�a si� ulica. Czy ty nie rozumiesz, �e to s� go�cie,
kt�rzy mog� w ka�dej chwili przyj�� do twojego domu i...
- Nie ko�cz prosz�.
Zawsze ch�tni
Przyje�d�aj� trzema jeepami, takimi z ilustrowanych magazyn�w samochodowych. Ciche ku zaskoczeniu, eleganckie
samochody mieszcz� w sobie pi�tnastu trzydziestolatk�w. Jedni maj� na sobie obcis�e sk�rzane stroje, inni lu�ne dresy,
niemal wszyscy maj� ciemne okulary, chocia� s�o�ce ju� dawno temu zawis�o tu� nad horyzontem.
Stoj� i czekam z za�o�onymi na piersi r�kami, zgodnie z um�wionym sygna�em, a� podjad� do mnie i ku zdziwieniu w
kierowcy pierwszego samochodu rozpoznaj� Kapsla. U�miecha si� do mnie i widz�, jak b�yska z�oty z�b. Nie mog� si�
opanowa� i te� si� u�miecham, zastanawiaj�c si�, gdzie podzia�y si� jego d�ugie w�osy i tatua� z policzka, pozosta�a mu
tylko czarna jak noc sk�ra, blizna i pe�ne kolczyk�w lewe ucho. I d�o� pe�na sygnet�w.
- Witaj! - macha do mnie.
- Cze��. Nie spodziewa�em si� ciebie.
- Ja te�. Ale m�odzie�czej mi�o�ci nie mo�na odm�wi�.
Pasa�erowie wybuchaj� �miechem, Kapsel im przewodzi, jego twardy g�os wybija si� ponad inne. Szybko powa�niej�.
- OK. Przejd�my do rzeczy.
- Chyba tak.
- S�?
- Tak. Sprawdza�em par� minut temu...
- Trze�wi?
- Tak to wygl�da�o. Chyba jeszcze nie zd��yli...
- Dobra. W takim razie pospieszmy si�. Co nie ch�opcy?
Wn�trze samochodu odpowiada mu pe�nym aprobaty mrukni�ciem.
- To gdzie to jest?
Przy�apuj� si� na tym, �e nagle trac� poczucie rzeczywisto�ci. Wszystko to wydaje si� by� tak absurdalne, tak
niewiarygodne, to nie mo�e si� dzia� naprawd�. Wk�adam r�ce do kieszeni i szczypi� si� w udo. Boli, a wi�c to nie sen.
- No, powiesz nam, czy nie? A mo�e mamy tu wpieprzy� wszystkim? Jak popadnie? - Kapsel znowu si� �mieje. Dla
niego to musi by� proza �ycia.
- No womens, no kids - rzuca kto� z ty�u samochodu i �miej� si� jeszcze bardziej.
I ja si� zaczynam �mia� t�umacz�c im drog�. A potem Kapsel kiwa g�ow�, odwraca si� w stron� pasa�er�w i rzuca do
mnie.
- A teraz spadaj ma�y. Twoja rola si� sko�czy�a.
Tak w�a�nie by�o kiedy�, przychodzi mi na my�l. B�kam niewyra�ne cze��, i odchodz�. Samochody ruszaj� cicho i po
chwili s�ycha� tylko delikatne, zanikaj�ce pomrukiwanie ich silnik�w zza drzew zas�aniaj�cych dalsz� cz�� drogi.
Odwracam si� i nie widz� ju� �adnych samochod�w. I ponownie powraca dziwne uczucie nierealno�ci tego ca�ego
wydarzenia.
Zuzanna
Z wra�enia staj� w miejscu i niemal wypuszczam siatki z r�k. Tu� obok mojej klatki stoi nikt inny, jak Zuzanna. Ten
sam kr�tki je�yk, obcis�a, zdawa�oby si� przyciasna kurtka, w�skie czarne d�insy, papieros w r�ku i paskudny u�miech,
kt�ry wype�za� zawsze w chwilach wzruszenia. Zwykle �mia� si� jeszcze bardziej wrednie.
- Kurde, Chemik, co� ty zrobi� z w�osami?
Ca�y on.
- Za to ty si� nie zmieni�e�. Cze��!
Twardy u�cisk d�oni przyjaciela, o kt�rym zd��y�o si� ju� zapomnie�, podkre�la realno�� wydarzenia. Przywraca na
moment przed oczy obrazy z przesz�o�ci, do kt�rych wraca si� niech�tnie, wiedz�c, �e to ju� min�o i nie istnieje �adna
si�a mog�ca temu zaradzi�.
- Co u ciebie? Poza okularami nie widz� wi�kszych zmian...
- A co si� mia�o zmieni�? Wzrok mi si� jedynie popsu�...
- Mam nadziej�, �e od ksi��ek...
- Pewnie tak. A ty co porabiasz?
- Teraz, Chemik, to ja biznesmen jestem - mruga porozumiewawczo okiem. - Przej��em firm� po staruszku i jako�
sobie radz�. Upierdliwe to jak cholera, ale zapewnia komfort. A jako �e wybra�em �ycie w samotno�ci, to wiedzie mi
si� naprawd� dobrze.
- Ciesz� si� - nie wiem, co innego powiedzie�, bo jako� moja wyobra�nia nie nad��a i trudno jest mi wymaza� z
pami�ci zapami�tany obraz Zuzanny.
- To mo�e jakie� piwko? Na �aweczce...
- Ch�tnie, tylko gdzie ty teraz tak� �aweczk� znajdziesz?
- Takiej to ju� nie znajdziemy nigdy, ale co� si� na to poradzi. Id�, odnie� te zakupy. Wyt�umacz si� �onie i...
- Nie mam �ony.
- A co z t�, jak jej tam by�o...
- W porz�dku, ale to jeszcze nie ten etap.
- Aha... A co� ty tak zmarkotnia�? Sprawia problemy?
- Zaraz wracam. OK?
Wbiegam i zbiegam po schodach, potykaj�c si� co chwila. Zuzanna w�a�nie zapala kolejnego papierosa.
- S�ysza�em, �e studiujesz? - zagaja, kiedy ruszamy.
- Ko�cz�, w tym roku praca.
- Chemia? �wirowa�e� na jej punkcie...
- Nauki polityczne.
- A co to, kurde, jest?
- Szkoda gada�.
- Aha... To czemu w�a�nie to?
- Szczerze? Nie wiem. Chyba poszed�em za g�osem rozumu po prostu...
- Mam nadziej�, �e by�o warto. Bo jako� nie pami�tam, �eby� zrobi� cokolwiek kieruj�c si� rozumem...
- Fakt.
Id�c tak przed siebie, niejako bez celu, bo trudno za jakikolwiek cel uwa�a� wyszukanie miejsca do wypicia piwa,
przypominali�my sobie wydarzenia, kt�re kiedy� by�y sednem naszego �ycia. Wok� nich oscylowa�y nasze relacje
rodzinne, szko�a, dziewczyny. Pory roku nie odgrywa�y �adnej roli, czy ch��d, czy upa�, my zawsze mieli�my r�ce
pe�ne roboty, g�owy buzuj�ce od nadmiaru pomys��w, jak tu zagospodarowa� ka�dy kawa�ek czasu wyrwany z takim
trudem dorastaj�cemu �yciu. Niczym m�odzi bogowie wdzierali�my si� na wzg�rza egzystencji, do�wiadczaj�c r�wnie
cz�sto pora�ek, jak i odnosz�c zwyci�stwa, uzbrojeni pocz�tkowo mizernie, wr�cz bezbronni, lecz stopniowo nasze
wyposa�enie doskonali�o si�, cierpliwie osi�gali�my niedo�cignion� perfekcj� w sztuce przetrwania. Wreszcie, kiedy
stawiali�my stop� na pokonanym truchle, pyszni i dumni naszym kunsztem, wtedy zmieni�y si� regu�y. Dla jednych
szybciej, dla innych wolniej, tempo procesu zale�a�o od decyzji podj�tej w�a�nie wtedy.
- Szkoda.
Zamilkli�my obaj. Butelka piwa to za ma�o, aby wy�uska� z odm�t�w pami�ci wszystkie wielkie chwile dorastania.
Mimo �e trwa zaledwie u�amek na dobr� spraw�, to jego wspomnieniom mo�na po�wi�ci� ca�� reszt� �ycia. Jest
najwa�niejsze, ono nas kszta�tuje, nawet je�li nie wida� tego na pierwszy rzut oka.
A wi�c milczeli�my dop�ki Zuzanna sobie nie przypomnia�.
- Chemik, a o co chodzi tak w og�le?
Nie mia�em si� co �udzi�, nie zwiod� tego cz�owieka.
- O ulic�.
- Aha... - i nie by�o to czcze przytakni�cie. Wiem, �e rozumia�. Pami�ta�.
- To si� nawarstwia.
- Aha...
- I w�a�nie osi�gn�o maksimum.
Zuzanna zatapia niesko�czonego papierosa w resztach piwa na dnie butelki. Wstaje i ko�ysz�c butelk� w palcach
zaczyna chodzi�. Ten jego tygrysi krok, jak go nazywali�my, nigdy nie zwiastowa� niczego dobrego.
- Wiesz... Czasem my�l�, �e nic si� nie zmieni�o.
Dopijam swoje piwo.
- Co masz na my�li?
Odchyla si�, bierze zamach i rzuca butelk� przed siebie. Nie wa�ne gdzie leci, nie wa�ny jest cel. Obserwujemy wolne,
majestatyczne obroty wydmuchanego szk�a, niemal czujemy furkot rozdzieranego powietrza na w�asnych twarzach,
obaj suniemy wzrokiem za butelk�, kt�ra wreszcie wpada do murowanego �mietnika. S�ycha� chrobot rozbijanego
szk�a i Zuzanna odwraca si� w moj� stron�.
- My�l�, �e to wszystko jest snem, kt�ry wcze�niej czy p�niej musi si� sko�czy�. I wszystko b�dzie po staremu.
- Sam w to nie wierzysz - odstawiam butelk� na ziemi� i podnosz� si�.
Zuzanna gwa�townie podchodzi do mnie i spogl�da mi prosto w oczy.
- A pami�tasz, co w takich sytuacjach robili�my kiedy�?
Kiedy�.
Kiedy�
Tej nocy mam zdecydowanie najpi�kniejszy sen.
S� tam wszyscy, dzi�ki kt�rym niegdy� czu�em swoj� warto��, moje miejsce w tym komplikuj�cym si� z dnia na dzie�
�yciu by�o jasno okre�lone. �wiadomo�� nierealno�ci tego wszystkiego jako� mi nie przeszkadza, bez nadziei, ale te�
nie oboj�tnie wkraczam w obj�cia Morfeusza...
- Jest jeszcze Klawy, Figi i Nadzieja. Ich mog�e� wcze�niej nie zauwa�y�, bo troch� marudzili - Zuzanna �mieje si� i
mruga do mnie porozumiewawczo.
Rozgl�dam si� i w�asnym oczom nie wierz�. Ludzie, kt�rzy dzi� nia�cz� dzieci, wgryzaj� si� w sto�ki korporacji,
ciu�aj� na komorne, nie �yj� lub wkroczyli ju� na drog�, kt�ra nieodwo�alnie do tego wiedzie, wszyscy oni s� w
zasi�gu mojego wzroku. Ka�demu mog� u�cisn�� d�o�, z ka�dym zamieni� par� zda� i dowiedzie� si�, co te� porabiali
przez te wszystkie lata. Wi�c pytamy i odpowiadamy. Ka�dy ma tyle do opowiedzenia, ale r�wnocze�nie chcia�by
dowiedzie� si� tylu rzeczy. Panuje harmider por�wnywalny chyba z przerwami w szkole, kiedy �askawe par� minut ma
da� nam szans� zaistnienia.
�Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich" rzuca kto� i momentalnie staj� mi w oczach �zy, chwil� udaje mi si� nad
nimi zapanowa�, ale to pyrrusowe zwyci�stwo. Wreszcie musz� otrze� policzki, co powoduje jeszcze wi�ksz� eufori�
moich koleg�w i ich bratnie klepni�cia.
- Nie ma� nam tu si�, Chemik - m�wi g�o�no Pacio�. - Tak bardzo si� wzruszy�e�? A ja my�la�em, �e jeste� twardszy...
- Nie pami�tasz, �e on zawsze p�aka� pod koniec film�w?
Wszyscy si� �miej� i jest w tej og�lnej wrzawie jakie� ciep�o, trudna do opisania aura jedno�ci, braterstwa i akceptacji.
Aura, kt�ra sprawia, �e czarna przysz�o�� nabiera barw, eksploduje �cie�kami naszych wy�nionych marze�, kt�re w
zawierusze �ycia ja sam zd��y�em ju� zgubi�. Teraz powoli je odnajduj�. W sobie. Dzi�ki wszystkim zgromadzonym
tu ludziom. Czuj�, �e wst�puj� na drog�, kt�ra zawiedzie mnie tam, gdzie tylko zechc�, kt�ra nie zwiedzie mnie, nie
oszuka i nie zdradzi.
- Nie wiem nawet, co mam powiedzie�... - g�os wi�nie mi w gardle
- Nie m�w nic. Po prostu.
Pyzaty, nasz niepisany strateg, odci�ga mnie na bok, kiwa na Zuzann� i Kosmatego. We czw�rk� siadamy przy starym
stole w k�cie, kt�ry kiedy� s�u�y� nam do narad. Roz�o�on� na nim map�, chronion� tafl� szk�a z biurka Krzywego,
znacz� wa�ne, z naszej perspektywy, punkty naszego miasta. Zuzanna r�kawem �ciera kurz.
- Nastraszanie nie wchodzi w gr�. To ich teren i nic nam to nie da.
Zuzanna jest zwolennikiem rozwi�za� najprostszych. Zasad� t� wyznawa� od zawsze i w ka�dej sytuacji. Szko�a czy
rodzina nie stanowi�y dla niego powodu do odst�pstwa, st�d dwukrotne powtarzanie trzech klas, chocia� ma�o kto
potrafi� zagi�� go w nauce. Cudem jest, �e summa summarum sko�czy� podstaw�wk�, chocia� w mi�dzyczasie zaliczy�
ich sze�� - wszystkie w naszym mie�cie.
- Wytrych te� raczej odpada - m�wi Kosmaty. - Chocia� by�oby klawo stoczy� dwie bitwy - dorzuca ju� ciszej.
Kosmaty lubi rozr�by, to trzeba przyzna�. Nie by�o mnie przy tym, ale m�wi�, �e zla� p� wesela, a nast�pnego dnia
zaj�� drugie miejsce w og�lnopolskiej olimpiadzie z historii. Jaki� profesor z kt�rego� uniwersytetu wykaza� nawet
ch�� osobistego asystowania jego edukacji, na co Kosmaty przysta�. Ale nie m�wi o tym ch�tnie, st�d nawet nie wiem,
co to za profesor i sk�d.
Kurz unosi si� w powietrzu i gryzie w nos. D�awi� jedno i drugie kichni�cie. W ciszy mija dobra minuta.
- Zgadza si�. My�l�, �e Niebiosa powinny nam pom�c.
Pyzaty wcale nie jest pyzaty, przezwisko ma jeszcze z czas�w przedszkola, kiedy jego policzki zas�ugiwa�y na to
miano. Dzi� jest wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, a jego charyzma sprawia nam czyst� frajd�. Dziewczyny
przepadaj� za nim i, z tego co wiem, wykorzystuje to. Jego sie� ekskluzywnych agencji towarzyskich kiedy� b�dzie
jedn� z najpopularniejszych.
- Niebiosa? - odzywam si� jako ostatni.
Zuzanna i Kosmaty spogl�daj� po sobie, a potem zaczynaj� m�wi� r�wnocze�nie co�, co mo�na podsumowa� jednym,
prostym s�owem.
- Zwariowa�e�.
Ale Pyzaty nie jest wariatem. Udowadnia� to ju� wtedy, w czasach naszej m�odo�ci i cierpliwie, swoim twardniej�cym
z roku na rok g�osem, wyja�nia nam zasady funkcjonowania tego �wiata. A my go s�uchamy i w ko�cu przyznajemy
racj�. Tutaj potrzebne s� wy�sze instancje, musimy wpl�ta� w t� ca�� histori� starsze od nas pokolenia pochodz�ce z
r�nych �rodowisk, sk��ci� je w odpowiednim stopniu, a nast�pnie pozostawi� spraw� w ich r�kach. Efekt
rozpropaguje si� zgodnie z zasad� piramidy pokole�.
- Zd��ymy? - pytam w ko�cu.
- Musimy.
Kiedy ruszamy nad horyzontem blok�w w�a�nie kryje si� s�o�ce. Pi�kna pora, by rozpocz�� nasz taniec m�odo�ci.
Tu i teraz
Ju� nie wiem, kiedy po raz pierwszy przysz�o mi do g�owy to rozwi�zanie. Nie pami�tam, czy wzi�o si� z przera�enia,
bezsilnego strachu, czy te� determinacji i woli �ycia. Mo�e te trzy dni i noce by�y tylko pr�b� usprawiedliwienia si�
przed samym sob�, przekonaniem o bezcelowo�ci innych metod. Mo�e od pocz�tku zdawa�em sobie spraw�, �e teraz
wchodzi w rachub� tylko ta jedna droga.
Patrz�c, jak rozlewaj� do plastikowych kubk�w alkohol nie mog� si� nadziwi�, �e posz�o tak g�adko. Po raz pierwszy
w �yciu wymienili�my u�ciski d�oni, imiona, wspominali�my te wszystkie chwile, podczas kt�rych dzieli�o nas
wszystko. A przecie� wystarczy�a odrobina �yczliwo�ci i wszystko ulega�o zmianie. Znik�a gdzie� wrogo��, u�miech
nabra� naturalno�ci.
Wszystko za spraw� alkoholu.
- Nie napijesz si� z nami?
Podstawiaj� mi kubek, jedn� z przyniesionych butelek kto� wype�nia go a� po brzegi.
- Gdzie lejesz baranie?
- Sorry.
Bior� kubek do r�ki i nagle dociera do mnie, co robi�.
Zaczyna mi by� ich �al.
A potem jeden z nich, imion wszystkich nie spami�ta�em, szturcha mnie ramieniem, �mieje si� i wychyla pierwsz�,
odmierzan� na oko w s�abym �wietle ogniska, setk�. Jako� trudno jest mi odwzajemni� mu ten u�miech; t��j�ce w
moim ciele napi�cie spina mi�nia i �ci�gna w �ylast�, nieelastyczn� konstrukcj�, mam problemy z regularnym
oddychaniem, czuj�, jak gard�o zaklepia si� zbieraj�cym kleistym p�ynem, p�uca �akn� nowego haustu powietrza
staraj�c si� jednocze�nie pozby� poprzedniego i nagle staje si� to. Wyrzucam z siebie skromne �niadanie, kt�re tego
niedzielnego poranka by�o moim pierwszym i jedynym posi�kiem; potem strach usun�� uczucie g�odu na dobre.
Upadam na kolana, kubek l�duje obok mnie, patrz� przez wyci�ni�te �zy, jak przezroczysty p�yn wycieka z niego i
wsi�ka w ziemi� obmywaj�c zd�b�a trawy.
- Porzyga� si� kurwa!
Wi�kszo�� wybucha �miechem; gdzie� na granicach mojego pola widzenia dostrzegam ich sylwetki, kto� nachyla si�
nade mn�, zagl�da w twarz.
- W porz�dku?
Chc� odpowiedzie�, �e tak, usi�uj� przytakn�� g�ow�, ale w pozycji horyzontalnej m�j organizm odbiera to jako
zach�t� i z jeszcze wi�kszym zaanga�owaniem zaczyna pozbawia� mnie moich wn�trzno�ci. Czuj�, jak trac� powoli
wszystkie organy, jakby jaka� otaczaj�ca mnie pr�nia wysysa�a ze mnie �ycie do ostatka. Zaczyna od fizycznych
komponent�w, tych, kt�rych usuni�cie jest najbardziej bolesne, ale za moment zabierze si� za moj� dusz�, bo to, co
robi� i czego nie mam nawet w swojej bezsilno�ci jak zatrzyma�, kwalifikuje mnie do gatunku jej pozbawionych.
Przemyka mi przez g�ow� pytanie, czy tak w�a�nie upomina si� o nas �mier�...
Chwytaj� mnie za ramiona i odci�gaj�; nie wiem jak daleko, nie jestem w stanie oceni�; przewracaj� na plecy, co�
m�wi�, czego ju� nie rozumiem. Nad sob� widz� gwiazdy, rozmazane jasne punkty, skrz�ce si� gdzieniegdzie
odcieniami b��kitu i czerwieni, mrugaj�ce do mnie w rytm ruchu moich powiek. Pustka rozlewaj�ca si� we mnie zbli�a
mnie do nich, zmniejsza dystans, kt�ry nas dzieli. Z trudem odczytuj� uk�ady gwiazd, kojarz� je, przypisuj�
poszczeg�lnym gwiazdozbiorom; gdzie� w tym zamieszaniu zapodzia�em okulary. Ale w ko�cu widz� je i sk�adam w
ca�o��. Oto Kasjopeja, pi�kna i fascynuj�ca, Andromeda, gdzie� tam jest pewnie druga Ziemia, Tr�jk�t, a obok
Plejaday, �a�uj�, �e nie mam ze sob� teleskopu. Przekr�cam nieco g�ow�, by dostrzec Oriona, mojego zdecydowanego
faworyta, i wpatruj�c si� jego pas obejmuje mnie ciemno��.
Morderca
Budzi mnie ch��d i cisza. Ognisko ledwie co �arzy si�, pozbawione ju� ciep�a i �wiat�a. W tym w�tpliwym o�wietleniu
odnajduj� z trudem najpierw okulary, jakim� cudem nieuszkodzone, i dopiero wtedy wyostrzone spojrzenie dostrzega
ich cia�a, zmatowia�e, pozbawione naturalnej dla �ycia witalno�ci, zlewaj�ce si� z ciemnym otoczeniem. Sprawiaj�
wra�enie papierowych figurek, �atwopalnych i nietrwa�ych, jeszcze nie strawionych przez tl�cy si� nieopodal ogie�, ale
ju� spopielonych przez dosiegaj�cy ich �ar. Trzeba naprawd� sporej wyobra�ni, aby ujrze� ich pogr��onych w
g��bokim �nie i nagle tak bardzo pragn�, aby tak w�a�nie by�o.
Ale nawet moja wyobra�nia zawodzi.
Odwracam si� na pi�cie, odchodz� w ciemno�� nocy. Ciemno�� zas�ania to miejsce, nie zaciera go jednak nawet czas i
potem, d�ugo, d�ugo potem, ka�da ciemno�� przywo�uje je przed moje oczy.