4836

Szczegóły
Tytuł 4836
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4836 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4836 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4836 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Artur D�ugosz Ulica W ka�dym mie�cie jest takie miejsce. Niekiedy jest to cichy za dnia zak�tek, ukryty pomi�dzy rdzaw� siatk� ogrodzenia opuszczonego domu a szpalerem dziko rosn�cych krzew�w. Czasami jest to osiedle, g�o�ne i m�cz�ce w �wietle s�o�ca, ciche i z�owrogie w po�wiacie ksi�yca. Bywa, �e jest nim dzielnica, niekoniecznie brudna i stara, ale zwykle ciesz�ca si� z�� s�aw�. W moim mie�cie jest to ulica. Strach Po�owa mnie jest ju� spokojna. Oddycham g��boko, ch�on�c ka�d� porcj� ch�odnego, jesiennego powietrza i delektuj�c si� jego ostrym zimnem, przymykam oczy. Powieki jeszcze dr��, czuj�, jak drobinki �wiat�a latarni przemykaj� raz po raz pomi�dzy nimi i niczym gwa�towne wybuchy o�lepiaj� mnie, zacieraj� powstaj�cy na wewn�trznej stronie powiek niechciany obraz, �wiadectwo prze�ytych w�a�nie chwil. Druga po�owa, do kt�rej nale�y r�wnie� serce, skamle tkwi�c w postaci w�skiej, d�ugiej tuby przywartej do krtani, od jej �rodka, utrudnia tak zbawienne oddychanie, redukuje dop�yw koj�cego lodu do mych rozgrzanych wn�trzno�ci. Rozgrzanych strachem. - Dobranoc - szepcz� otwieraj�c oczy. Zdaj� sobie spraw�, �e m�wi� to zbyt cicho, aby mnie us�ysza�a, ale bezb��dnie odczytuje ruch mych ust. To ona u�miecha si� pierwsza, mnie na to nie sta�, ale id� w jej �lady, a ona dotyka d�oni� w r�kawiczce mojego policzka. Ciep�o, kt�re nie boli. Ciep�o, kt�re nie jest pochodn� strachu. - Uwa�aj na siebie - s�ysz� jej dr��cy nerwowo g�os. - Dobranoc. Pch�y na noc - dodaje po chwili ju� pewniej. Spogl�dam w jej oczy, b�yszcz�ce wci�� �zami i u�miecham si�, tym razem jest chyba lepiej. Przenosz� wzrok ku g�rze, na nocne niebo, gdzie miriady nieznanych mi, oboj�tnych twor�w odwzajemniaj� m�j u�miech. Gdyby nie t�tni�ce strachem �y�y, m�g�bym sobie wm�wi�, �e ta listopadowa noc ma miejsce w g�rach, z dala od miast, ludzi i ulic. Z dala od l�ku. Wymieniamy jeszcze kilka, przetykanych u�miechami, d�ugich spojrze�, ubogich w s�owa, ale bogatych w nieuchwytne inaczej my�li. A potem ka�de idzie w swoj� stron�, ona znika za rogiem domu, a ja wchodz� w mrok otaczaj�cej nas nocy, sto�ek brudnego �wiat�a latarni ch�tnie oddaje mnie w jej w�tpliw� opiek�. Id� cicho. Stopniowo, otulony ciemno�ciami, nabieram pewno�ci i przyspieszam. Z ka�dym krokiem oddalam si� od swojego domu i zbli�am do �ciany lasu. Z ka�dym krokiem, jak ufam, oddalam si� te� od niebezpiecze�stwa, kryj�c si� w ciemno�ciach nocy i wybieraj�c drogi, na kt�rych, mam nadziej�, si� mnie nie spodziewaj�. Ucieczka Myl� si�. Kiedy �wiadomo�� tego dociera do mnie, jest ju� za p�no nawet na ucieczk�. - Te, �osiu, przystopuj na chwil�. Zm�czyli�my si� tak goni�c za tob�. Jest ich wi�cej ni� przypuszcza�em. Otaczaj� mnie kordonem papierosowych wyziew�w i woni alkoholu. Dusz� si� strachem, kt�ry jeszcze nie zdo�a� ze mnie ulecie�, ukryty tu� pod powierzchni� mojego udawanego opanowania. - Nie b�j si� - m�wi niczym nie wyr�niaj�cy si� ch�opak. W ciemno�ciach nie rozpoznaj� jego twarzy, ale sylwetka jest mi znajoma. To on rzuca� butelk�. - Nie b�dziemy ci� bi�. Mamy do ciebie spraw�. Inni przytakuj� skwapliwie, kiwaj� g�owami, u�miechaj� si�, pomrukuj�. Ale nie mog� dopatrzy� si� w tym zachowaniu nawet cienia �yczliwo�ci. - Wiemy sk�d tu przy�azisz i po co. Nie mo�emy tylko zrozumie�, jak to mo�liwe, �e nikt ci� nie nauczy�, jak zachowywa� si� w takiej sytuacji? - W jakiej? - ostro�nie badam grunt. Naprawd� nie wiem, o co im chodzi. - Nie zgrywaj si�. Ten, kt�ry prowadzi rozmow�, klepie mnie w rami�. Rzek�bym, po przyjacielsku. I u�miecha si�. Rzek�bym, nieszczerze. - Masz tu dziewczyn� - zaczyna drugi. - Twoja sprawa. Twoja dziewczyna. O gustach si� nie dyskutuje. Ha, ha, ha... Ale jednego musisz si� nauczy�. - Mianowicie - co� mi �wita. - Trzeba si� wkupi�. Wiesz, kiedy� indianiec przyprowadza� ojcu laski, kt�r� se upatrzy�, jakie� konia przed ten, no... wigwam. Teraz jest inaczej. Czasy si� zmieni�y. - Nie rozumiem. - To proste, jak drut. Stawiasz flaszk� i droga wolna! Do oporu mo�esz sobie dyma� tymi ulicami. I nie tylko. Ha, ha, ha... Wszyscy dobrze si� bawi�, a ja wymacuj� w kieszeni n�. - Flaszk�? - No tak. Nie m�w, �e nie pijesz? - pyta jeszcze inny. - Tak si� sk�ada, �e nie. Cisza daje o sobie zna� dolatuj�cymi z oddali odg�osami, poszczekiwania ps�w, silnikami zap�nionych kierowc�w, pomrukiwaniem telewizji. - Kurwa! - m�wi po chwili jeden z nich spluwaj�c. - Co za pojeb? M�wi�em, kurwa, �eby chujowi od razu wpierdoli� na amen. - Cicho b�d� Kacper - odzywa si� ten, kt�ry rozpocz�� t� rozmow�. - To, �e on nie pije nie oznacza jeszcze, �e nie mo�e postawi� nam. Prawda? - zwraca si� ju� do mnie. Prze�ykam �lin� usi�uj�c w mroku dostrzec wyraz jego twarzy. Odnosz� wra�enie, �e si� u�miecha i �e jest to pozawerbalna rada. R�k� g�adz� ostrze no�a, wzrokiem szukam luki w kordonie cia�. Do przodu przepycha si� jeden ze stoj�cych dalej. Przysuwa swoj� twarz do mojej. To ten, kt�rego ostatniej zimy zdo�a�em spra�. Potem jego towarzysze mnie. On sta� na uboczu. - Wiesz, �e jak nie ty, to ona - cedzi powoli nie u�miechaj�c si�. W�a�nie. Rzecz w tym, czy jest granica, kt�rej nie przekrocz�? - Wiem. Nie ma takiej granicy. Tak, jak nie ma na nich �adnej si�y. - Chodzicie razem do ko�cio�a wieczorem - inicjatyw� przejmuje jeszcze inny. Bardziej stwierdza, ni� pyta. - Niedziela jest pi�knym dniem. Warto uczci� go jakim� p�ynem. Co? Wszyscy aprobuj� ten pomys�. Ja bezg�o�nie te�. - Wi�c wieczorem. Po ko�ciele. B�dziemy czeka� tutaj. Czuj� ci�kie spojrzenia na sobie i ch��d stali w r�ku. - Dobra. - No to fajnie, �e sprawa za�atwiona - m�wi ten od butelki. - M�dry z ciebie ch�op - raz jeszcze klepie mnie po ramieniu i u�miecha si�. Odwracam si� i ruszam w swoj� stron�, kiedy s�ysz�, jak m�wi jeszcze. - Tak b�dzie lepiej. Spogl�dam na niego bez nienawi�ci. Macha do mnie r�k� i oni tak�e si� zbieraj�. Kilka krok�w p�niej dobiega mnie jeszcze wo�anie. - �osiu! Jedna nie wystarczy! Wierzej - Nie wierzysz? - Wierz�, wierz�... Zas�pia si�, patrzy gdzie� poza moje plecy, ponad moj� g�ow�, byle dalej od moich oczu. Nikt nie chce patrze� w takie oczy. To niewiarygodne, ale dzi� rano w lustrze dostrzeg�em kogo� innego. Kogo�, kogo jeszcze nie zna�em. - Id� z tym na policj� - odzywa si� wyci�gaj�c paczk� papieros�w. - Chcesz? - dorzuca ju� innym tonem, jakby�my w�a�nie rozwa�ali trafno�� decyzji podejmowanych przez ludzko�� na przestrzeni wiek�w. Nie chce mi si� pali�, zreszt� nie pal�. Wierzej wie o tym doskonale. Doceniam jego gest, jeszcze nigdy nie pocz�stowa� mnie papierosem, nawet w �artach, kiedy z trudem odr�niali�my pi�tra. - Dzi�ki. - M�wi� serio. Id� na komend�, niech zrobi� z tym porz�dek... - Daj spok�j. - Przecie� mi�dzy innymi od tego s�... - Przesta�. - Ale to mo�e by� wyj�cie. Nastrasz� ich prokuratur�, przecie� to jeszcze szczeniaki. Ich starych te� i b�dzie... - Przesta� pierdoli�. Milknie, cho� nie unios�em g�osu ani odrobin�. Nie poruszy�em si�, nie zatrzepota�em r�kami, jak cz�owiek, kt�ry pragnie, aby ca�y ten �wiat, jego zgie�k i niesprawiedliwo�� zamilk�y, rozp�yn�y si�, przesta�y istnie�. Nie chcia�o mi si�. - Adrian... Nie chce mi si� ju� nawet m�wi�. Jaki� bezw�ad panoszy si� w moim wn�trzu, patroszy moje niespe�nione nadzieje przeobra�aj�c je w k��b bezu�ytecznych, naiwnych flak�w. Jest mi niedobrze. Opuszczam g�ow�. - Wierzej - m�wi� cicho. - To nie pierwszy raz. S�ysz� trzask zapalniczki i odg�os zaci�gania si� Wierzeja. D�ugo nie wypuszcza dymu. - To si� ci�gnie miesi�cami. Mniejsze i wi�ksze potyczki. S�owne zwykle, ale nie tylko. Tylko nigdy wcze�niej nie by�o takiego ultimatum z ich strony. - Czy ona wie? - Przecie� tam mieszka. Ale nie wie o tym. Jako� nie mog�em jej powiedzie�. - Adrian... - pr�buje spojrze� mi w oczy. - A nie s�dzisz, �e mo�e nieco... - Nie wyolbrzymiam Wierzej - dziwi� si� samemu sobie, �e wci�� potrafi� m�wi� tak spokojnie. - Znam tych ludzi, to nie tylko nastolatki. Tam wszyscy maj� tak� natur�, dzieci wysysaj� to z mlekiem matki, dziadkowie piel�gnuj� w nich takie zachowania i potem, kiedy ju� dorosn�, staj� si� takie same jak ich ojcowie, matki. To inny gatunek. Inny �wiat. To nie pierwszy raz. Zaci�ga si� g�o�no, jakby chcia� zag�uszy� moje s�owa, zatrze� ich wra�enie, uspokoi�, otumani� zaniepokojone nerwy haustem ci�kiego, szarego dymu. - Wierz� - m�wi zdecydowanie odczekuj�c przepisow� chwil�. Rzuca dopiero co zacz�ty papieros na ziemi� i przygasza go ciasnymi obrotami buta. Tak, jak d�ugo nie udaje mu si� zagasi� peta, tak d�ugo si� i nie odzywa. Jego ruchy s� nieprecyzyjne, niedopa�ek tli si� na przek�r jego staraniom, a mo�e taki w�a�nie jest zamiar Wierzeja. Mo�e nie ma mi nic wi�cej do powiedzenia? Mo�e wyd�u�a milczenie licz�c na naturalno�� sytuacji? Podnosz� g�ow�, patrz� na niego przez w�osy. - Idziesz na sekstrosokopi�? - rzuca okiem na zegarek, kiedy pet poddaje si� wreszcie. Nie myli�em si�. - Potem pogadamy. Gdzie�, przy piwie... Wierzej to wieczny student. - Mo�e wreszcie zapalisz... - rzuca i u�miecha si�. Wieczny student. Beztroski, bezproblemowy m�ody cz�owiek. Ciep�y i tryskaj�cy pozytywn� energi�, idealny kompan do zabawy. Niezdolny wyobrazi� sobie, a co w og�le zrozumie�, ca�ego z�a tego �wiata. - Nie. Nie id�. Z�a, kt�re nigdy go nie dotkn�o. Kowboj Co� dzieje si� ze mn�. Co� niedobrego. Jeszcze nie wida� tego po mnie, jeszcze nie dr�� mi niewidocznie, nie mrowi sk�ra wewn�trznej cz�ci d�oni, wi�c nie zaciskam jeszcze kurczowo palc�w, ale to co� jest ju� we mnie. Zbudzi�o si�. I ostrzega mnie. Znam to uczucie dobrze, przepe�zaj�ca koleinami adrenalina rozprowadza je r�wnomiernie po ca�ym organizmie. Burzy spok�j, alarmuje, zbroi mnie do starcia, kt�re nast�pi lada chwila. Nie ma w tym nic dziwnego. Czekaj� przed sklepem. Bezg�o�nie pokazuj� sobie mnie nawzajem, a potem jeden z nich - nie znam nawet ich imion - wychodzi mi naprzeciw. Przechyla g�ow�, jak pies przypatruj�cy si� z zaciekawieniem cierpieniom ptaka, ale dla mnie ten gest ma oznacza� co innego. Zbyt dobrze rozumiem j�zyk ulicy, slang spojrze�, mimiki i zdawa�o by si� niedba�ych ruch�w. Mam to we krwi. Tyle, �e w innym miejscu pobiera�em lekcje, innych mia�em nauczycieli, dzi� ju� odesz�ych w niepami��. Ale ten ponadczasowy, ponadmiejscowy j�zyk jest uniwersalny, je�li li�niesz go kiedy�, gdzie�, jego kompatybilno�� objawi si� wcze�niej, czy p�niej w innym miejscu. Jak cho�by ta ulica. Zgodnie wi�c z niepisanym prawem miast i�� prosto skr�cam na lewo, wchodz� w ciasny przesmyk mi�dzy �cian� budynku a p�otem najbli�szego domostwa. S�ysz� jak id� za mn�, ga��zie skarla�ych drzew ocieraj� si� o nich. S�ysz� szelest ich ubra�. Zaskakuje mnie tylko to, �e nikt poza tymi z ty�u na mnie nie czeka. Przechodz� obok resztek ogniska, omijam porozrzucane butelki, cz�ciowo pobite i staje po drugiej stronie tej prowizorycznej polanki. Tamci ju� stoj�. Odstawiam na ziemi� zakupy, a wtedy inicjator sprzed sklepu zdejmuje kurtk�, oddaje j� stoj�cemu obok i zawija r�kawy. Zaczyna mnie mrowi� sk�ra d�oni, ale jednocze�nie, paradoksalnie do sytuacji, chce mi si� �mia�. I �miej�, �miej� do samego siebie, moje wn�trzno�ci zalewa fala ciep�a i ch�odu na zmian�. To istny huragan emocji, euforia i strach �cieraj� si� ze sob�, czuj� nagle powiew wiatru, �wie�o��, jak� przynosi ze sob� bryza lub deszcz i ju� wiem, jak to wszystko si� sko�czy. Wi�c nie oci�gam si� ju� d�u�ej, wychodz� mu naprzeciw, kr��ymy wok� siebie, a wok� roztacza si� cisza. S�ysz�, czuj� moje pulsuj�ce wn�trze, s�ysz� ten huragan... Grzmot pierwszego ciosu przewala si� przeze mnie bole�nie, �ami� mnie w p�, spowija moje widzenie ciemn� mg��. Znam ten b�l, znam te� nast�pny. Wiem, gdzie i kiedy nast�pi i przepisowo, zgodnie z oczekiwaniami tych w�tpliwych kibic�w, zataczam si�, aktorsko doskonale, perfekcyjnie potykam si� o pozostawion� butelk�, z trudem �api� r�wnowag� i przyjmuj� jeszcze jedno uderzenie, prosto w splot, kt�re zatyka mnie, kompresuje ca�� moj� �ywotno�� do rozmiar�w atomu, wdusza m�j oddech w chwilowy stan niezdecydowania, jakby moje organy zapomnia�y swoich r�l. Krztusz� si�. Krztusz� si� krwi�, rwanymi oddechami. I strachem. I wtedy nadchodzi zbawienie. Spluwam krwi� i ocieram wargi z jej resztek. Widzia�em takie sceny na filmach, czyta�em o nich w ksi��kach. Wiem, jakie wra�enie wywo�uj�, wi�c na dodatek si� jeszcze u�miecham. Szeroko. I uderzam. Raz. Drugi i trzeci. Szybko. Nie pozwalam mu nawet na moment doj�� do siebie. Pracuj� nogami. Sprawnie. Ka�de uderzenie odsuwa go ode mnie na bezpieczn� odleg�o��, ale za chwil� znowu znajduje si� w mojej strefie ra�enia. Wreszcie upada. Ta anielska cisza raptownie okazuje si� by� rykiem jego koleg�w. Nie rozumiem, co krzycz�, chyba s� zdezorientowani, a ja siadam okrakiem na piersi le��cego i systematycznie ok�adam jego twarz. Nie patrz� ju� pod siebie, uderzam na pami��, jestem w tym dobry, przerabia�em to setki razy, dobrze zapami�ta�em ka�dy fragment tamtego wieczoru. Lepi� si� mi r�ce. To chyba jego krew... i wtedy czuj� silne szarpni�cia za w�osy, kurtk�, ramiona. Nagle wszyscy mnie od niego odci�gaj�, ludzie, kt�rych widzia�em w sklepie, ludzie, kt�rzy mieszkaj� w s�siedztwie. Roi si� tu ich mn�stwo. Sk�d oni? Byli�my przecie� tylko my. Jest i policja, u�miechaj� si� do mnie, poklepuj� mnie po ramieniu. Ruszam w ich stron�, a ca�y �wiat rusza w przeciwn�. Trwa to wieczno��, ale podchodz� wreszcie do nich bli�ej. Nie widz� dobrze na jedno oko, wi�c przymykam je, co sprawia chwilowy, dodatkowy b�l, ale �agodzi inny, powa�niejszy i dotykam ramienia najbli�ej stoj�cego funkcjonariusza. - Oni chc� mnie zabi�... - s�ysz� jak sepleni�, z trudem rozumiem samego siebie. - Cooo? - pyta jeden z nich notuj�c co� skrupulatnie. - Zabij� mnie - powtarzam ju� wyra�niej. Spogl�daj� po sobie, na mnie, na le��cego ch�opaka, nad kt�rym pochylaj� si� ju� nawet jakie� starsze kobiety. - Niez�y z ciebie kobwoj. Poradzisz sobie. Ten, co m�wi, b��dnie odczytuj�c moj� opuszczon� powiek�, puszcza do mnie oko. Siostra - Nie poca�ujesz siostry? Matka z ciotk� maj� niez�y ubaw. Oto spotykamy si� po latach, zupe�nie niespodziewanie - Wioletta z matk� odbywaj� w�a�nie wakacje - ja i moja cioteczna siostra, kt�rej ostatni obraz pami�tam ze wsp�lnej k�pieli w wannie pe�nej bia�ej, �nie�nej piany. Wtedy nie interesowa� mnie jeszcze �aden aspekt seksualno�ci, a erotyka by�a s�owem jeszcze mi obcym, d�ugo p�niej musia�em szuka� jego znaczenia w s�owniku. Pluskali�my si� razem, podtapiaj�c nawzajem i musz� przyzna�, �e ona by�a w tym lepsza. Mo�e by�a to kwestia tych paru miesi�cy r�nicy? U�miecham si� i ca�uj�. - A co ty jeste� taki zasadniczy? W policzek? Kto to widzia�? Przecie� to twoja siostra! Chwil� si� waham, ale to Wioletta inicjuje. Ca�ujemy si� siostrzanie, platonicznie i chyba to w�a�nie zbli�enie powoduje, �e p�nym wieczorem nie umiem jej nie powiedzie� prawdy. Zawsze, kt�re odnosi si� do tej dzieci�cej przesz�o�ci, by�a mi najbli�sza w ca�ej rodzinie. W zasadzie ona jedynie, bo swoim zachowaniem zyska�em w mi�dzyczasie w�r�d wujk�w i ciotek miano outsidera. Tak� j� i te� zapami�ta�em. - Ilu ich jest? Jest konkretna. Wiadomo, umys� �cis�y. Nie �ledzi�em szczeg�owo jej los�w w ci�gu tych kilkunastu lat, ale wiem, �e jest obecnie na sta�u gdzie� we Francji, w jakie� elitarnej szkole wy�szej uczy francusk� m�odzie�, a na jej nazwisko raz po raz napotykam przy okazji publikacji naukowych w CERN-ie. I pomy�le�, �e to moja siostra... - Ca�a dzielnica. Przechyla puszk� i poci�ga kilka �yk�w. - Mo�esz si� Adrian skupi�? Ja ci si� staram pom�c. Kiedy by�a ma�a, nie mia�a zadatk�w na tak� wied�m�. - Tych, z kt�rymi mia�em do czynienia, b�dzie ze dwudziestu. Plus, minus paru. Odstawia pust� puszk�, poprawia w�osy - w ko�cu ca�y czas jest pi�kn�, m�od� kobiet� - i si�ga po kolejne piwo. - Jak ja ci mog� pom�c braciszku? - przedrze�niaj�c, z�o�ci mnie dok�adnie tak, jak robi�a to niegdy�. Nie odzywam si�, kwituj� jej przyjacielsk� z�o�liwo�� niewyra�nym u�miechem. Poci�gam �yk piwa, jest gorzkie i zimne, na moment dekoncentruje moje my�li. - Wiesz - zagaja Wioletta. - A mo�e im wszystkim, jak popadnie i mniejszym, i wi�kszym, nale�y po prostu porz�dnie wpieprzy�? Bursztynowy p�yn nagle wi�nie w moim prze�yku, bulgocze i czuj�, jak podnosi si� do g�ry. Zaczynam si� krztusi�, odchrz�kuj�, raz i drugi. Ust�puje. - Niby jak? Odwraca g�ow� w moj� stron� i spogl�da mi prosto w oczy. - Normalnie. Tak, jak robi�e� to kiedy�. Kiedy�. Kiedy� by�o inaczej, my�l�. Przyjaci� z tamtych lat dzi� ju� nie ma. Rozwia� ich los, rozni�s� na wszystkie strony �wiata, po�eni�, wys�a� za granic�, zmusi� do nieludzkiej pracy, odmieni�, pozabija�. - Kiedy� by�o inaczej - ograniczam si� do lakonicznego podsumowania. - Skup si�. Czy ty my�lisz, �e nie wiem, co to znaczy up�yw czasu? Czy my�lisz, �e nie wpadam w pod�y nastr�j natrafiaj�c przypadkiem na pami�tnik? Kt�rego jako� nie mog� wyrzuci�. Tamta ja by�a marzycielk�, dzi� ju� wiem, co to s�owo oznacza. Czu�am si�� i mo�liwo�ci, kt�re pozwol� mi zrealizowa� pragnienia. Dzi� ju� nawet w nie nie wierz�. To, co robi�, jest sposobem na �ycie, po prostu. Nie czuj�, aby by�o to moje �ycie... - Nie do�uj mnie, prosz�. Mia�em by� podr�nikiem, a opu�ci�em ten pieprzony kraj dwa razy, przy czym raz nawet nie pami�tam, bo by�em za ma�y... - OK. Koniec dygresji. Milknie. Odstawia piwo i wstaje. Robi kilka krok�w wzd�u� barierki balkonu, b�bni�c o ni� palcami jednej d�oni i nagle odwraca si� w moj� stron�. - Mam tu w Polsce paru koleg�w, kt�rzy trudni� si� dziwnymi rzeczami. To znajomi jeszcze z czas�w Kapsla. Mog� z nimi porozmawia�. - Dzi�ki, ale to nie ma sensu. - Dlaczego? Ci kolesie egzystuj� na twojej bezsilno�ci. Poka� im, �e nie warto z tob� zaczyna�. Przecie� to regu�y ulicy. Nabior� respektu. - W�tpi�. Czego� nie chwytasz. Kiedy�, skoro ju� temat tabu poruszyli�my, by�a ich ledwie garstka. Ale teraz to my jeste�my garstk�. - Ale z ciebie pesymista. - Nie w tym rzecz. Po prostu oceniam sytuacje niezwykle realistycznie. I wiem, �e takie dora�ne �rodki jak wpierdol dzia�aj� dzi� na kr�tk� met�. Na bardzo kr�tk�. - Mo�na przecie� spr�bowa�. - Wioletta. Ja mam dosy� pr�bowania. Pr�bowa�em si� dogada�, nie wysz�o. Paru dosta�o po ryju. C�, ja te� dosta�em potem. Powo�ywa�em si� na innych, uspokoi�o si� na chwil�. Czasy si� zmieniaj�, nie ma w tym nic dziwnego. Ka�de pokolenia ma mniej czy bardziej podobne problemy. Ale zmieni�o si� co� jeszcze, co� co w zasadzie nie ma prawa si� zmienia�. Bo jest regu��, kt�ra powinna obowi�zywa� zawsze. Zmieni�a si� ulica. Czy ty nie rozumiesz, �e to s� go�cie, kt�rzy mog� w ka�dej chwili przyj�� do twojego domu i... - Nie ko�cz prosz�. Zawsze ch�tni Przyje�d�aj� trzema jeepami, takimi z ilustrowanych magazyn�w samochodowych. Ciche ku zaskoczeniu, eleganckie samochody mieszcz� w sobie pi�tnastu trzydziestolatk�w. Jedni maj� na sobie obcis�e sk�rzane stroje, inni lu�ne dresy, niemal wszyscy maj� ciemne okulary, chocia� s�o�ce ju� dawno temu zawis�o tu� nad horyzontem. Stoj� i czekam z za�o�onymi na piersi r�kami, zgodnie z um�wionym sygna�em, a� podjad� do mnie i ku zdziwieniu w kierowcy pierwszego samochodu rozpoznaj� Kapsla. U�miecha si� do mnie i widz�, jak b�yska z�oty z�b. Nie mog� si� opanowa� i te� si� u�miecham, zastanawiaj�c si�, gdzie podzia�y si� jego d�ugie w�osy i tatua� z policzka, pozosta�a mu tylko czarna jak noc sk�ra, blizna i pe�ne kolczyk�w lewe ucho. I d�o� pe�na sygnet�w. - Witaj! - macha do mnie. - Cze��. Nie spodziewa�em si� ciebie. - Ja te�. Ale m�odzie�czej mi�o�ci nie mo�na odm�wi�. Pasa�erowie wybuchaj� �miechem, Kapsel im przewodzi, jego twardy g�os wybija si� ponad inne. Szybko powa�niej�. - OK. Przejd�my do rzeczy. - Chyba tak. - S�? - Tak. Sprawdza�em par� minut temu... - Trze�wi? - Tak to wygl�da�o. Chyba jeszcze nie zd��yli... - Dobra. W takim razie pospieszmy si�. Co nie ch�opcy? Wn�trze samochodu odpowiada mu pe�nym aprobaty mrukni�ciem. - To gdzie to jest? Przy�apuj� si� na tym, �e nagle trac� poczucie rzeczywisto�ci. Wszystko to wydaje si� by� tak absurdalne, tak niewiarygodne, to nie mo�e si� dzia� naprawd�. Wk�adam r�ce do kieszeni i szczypi� si� w udo. Boli, a wi�c to nie sen. - No, powiesz nam, czy nie? A mo�e mamy tu wpieprzy� wszystkim? Jak popadnie? - Kapsel znowu si� �mieje. Dla niego to musi by� proza �ycia. - No womens, no kids - rzuca kto� z ty�u samochodu i �miej� si� jeszcze bardziej. I ja si� zaczynam �mia� t�umacz�c im drog�. A potem Kapsel kiwa g�ow�, odwraca si� w stron� pasa�er�w i rzuca do mnie. - A teraz spadaj ma�y. Twoja rola si� sko�czy�a. Tak w�a�nie by�o kiedy�, przychodzi mi na my�l. B�kam niewyra�ne cze��, i odchodz�. Samochody ruszaj� cicho i po chwili s�ycha� tylko delikatne, zanikaj�ce pomrukiwanie ich silnik�w zza drzew zas�aniaj�cych dalsz� cz�� drogi. Odwracam si� i nie widz� ju� �adnych samochod�w. I ponownie powraca dziwne uczucie nierealno�ci tego ca�ego wydarzenia. Zuzanna Z wra�enia staj� w miejscu i niemal wypuszczam siatki z r�k. Tu� obok mojej klatki stoi nikt inny, jak Zuzanna. Ten sam kr�tki je�yk, obcis�a, zdawa�oby si� przyciasna kurtka, w�skie czarne d�insy, papieros w r�ku i paskudny u�miech, kt�ry wype�za� zawsze w chwilach wzruszenia. Zwykle �mia� si� jeszcze bardziej wrednie. - Kurde, Chemik, co� ty zrobi� z w�osami? Ca�y on. - Za to ty si� nie zmieni�e�. Cze��! Twardy u�cisk d�oni przyjaciela, o kt�rym zd��y�o si� ju� zapomnie�, podkre�la realno�� wydarzenia. Przywraca na moment przed oczy obrazy z przesz�o�ci, do kt�rych wraca si� niech�tnie, wiedz�c, �e to ju� min�o i nie istnieje �adna si�a mog�ca temu zaradzi�. - Co u ciebie? Poza okularami nie widz� wi�kszych zmian... - A co si� mia�o zmieni�? Wzrok mi si� jedynie popsu�... - Mam nadziej�, �e od ksi��ek... - Pewnie tak. A ty co porabiasz? - Teraz, Chemik, to ja biznesmen jestem - mruga porozumiewawczo okiem. - Przej��em firm� po staruszku i jako� sobie radz�. Upierdliwe to jak cholera, ale zapewnia komfort. A jako �e wybra�em �ycie w samotno�ci, to wiedzie mi si� naprawd� dobrze. - Ciesz� si� - nie wiem, co innego powiedzie�, bo jako� moja wyobra�nia nie nad��a i trudno jest mi wymaza� z pami�ci zapami�tany obraz Zuzanny. - To mo�e jakie� piwko? Na �aweczce... - Ch�tnie, tylko gdzie ty teraz tak� �aweczk� znajdziesz? - Takiej to ju� nie znajdziemy nigdy, ale co� si� na to poradzi. Id�, odnie� te zakupy. Wyt�umacz si� �onie i... - Nie mam �ony. - A co z t�, jak jej tam by�o... - W porz�dku, ale to jeszcze nie ten etap. - Aha... A co� ty tak zmarkotnia�? Sprawia problemy? - Zaraz wracam. OK? Wbiegam i zbiegam po schodach, potykaj�c si� co chwila. Zuzanna w�a�nie zapala kolejnego papierosa. - S�ysza�em, �e studiujesz? - zagaja, kiedy ruszamy. - Ko�cz�, w tym roku praca. - Chemia? �wirowa�e� na jej punkcie... - Nauki polityczne. - A co to, kurde, jest? - Szkoda gada�. - Aha... To czemu w�a�nie to? - Szczerze? Nie wiem. Chyba poszed�em za g�osem rozumu po prostu... - Mam nadziej�, �e by�o warto. Bo jako� nie pami�tam, �eby� zrobi� cokolwiek kieruj�c si� rozumem... - Fakt. Id�c tak przed siebie, niejako bez celu, bo trudno za jakikolwiek cel uwa�a� wyszukanie miejsca do wypicia piwa, przypominali�my sobie wydarzenia, kt�re kiedy� by�y sednem naszego �ycia. Wok� nich oscylowa�y nasze relacje rodzinne, szko�a, dziewczyny. Pory roku nie odgrywa�y �adnej roli, czy ch��d, czy upa�, my zawsze mieli�my r�ce pe�ne roboty, g�owy buzuj�ce od nadmiaru pomys��w, jak tu zagospodarowa� ka�dy kawa�ek czasu wyrwany z takim trudem dorastaj�cemu �yciu. Niczym m�odzi bogowie wdzierali�my si� na wzg�rza egzystencji, do�wiadczaj�c r�wnie cz�sto pora�ek, jak i odnosz�c zwyci�stwa, uzbrojeni pocz�tkowo mizernie, wr�cz bezbronni, lecz stopniowo nasze wyposa�enie doskonali�o si�, cierpliwie osi�gali�my niedo�cignion� perfekcj� w sztuce przetrwania. Wreszcie, kiedy stawiali�my stop� na pokonanym truchle, pyszni i dumni naszym kunsztem, wtedy zmieni�y si� regu�y. Dla jednych szybciej, dla innych wolniej, tempo procesu zale�a�o od decyzji podj�tej w�a�nie wtedy. - Szkoda. Zamilkli�my obaj. Butelka piwa to za ma�o, aby wy�uska� z odm�t�w pami�ci wszystkie wielkie chwile dorastania. Mimo �e trwa zaledwie u�amek na dobr� spraw�, to jego wspomnieniom mo�na po�wi�ci� ca�� reszt� �ycia. Jest najwa�niejsze, ono nas kszta�tuje, nawet je�li nie wida� tego na pierwszy rzut oka. A wi�c milczeli�my dop�ki Zuzanna sobie nie przypomnia�. - Chemik, a o co chodzi tak w og�le? Nie mia�em si� co �udzi�, nie zwiod� tego cz�owieka. - O ulic�. - Aha... - i nie by�o to czcze przytakni�cie. Wiem, �e rozumia�. Pami�ta�. - To si� nawarstwia. - Aha... - I w�a�nie osi�gn�o maksimum. Zuzanna zatapia niesko�czonego papierosa w resztach piwa na dnie butelki. Wstaje i ko�ysz�c butelk� w palcach zaczyna chodzi�. Ten jego tygrysi krok, jak go nazywali�my, nigdy nie zwiastowa� niczego dobrego. - Wiesz... Czasem my�l�, �e nic si� nie zmieni�o. Dopijam swoje piwo. - Co masz na my�li? Odchyla si�, bierze zamach i rzuca butelk� przed siebie. Nie wa�ne gdzie leci, nie wa�ny jest cel. Obserwujemy wolne, majestatyczne obroty wydmuchanego szk�a, niemal czujemy furkot rozdzieranego powietrza na w�asnych twarzach, obaj suniemy wzrokiem za butelk�, kt�ra wreszcie wpada do murowanego �mietnika. S�ycha� chrobot rozbijanego szk�a i Zuzanna odwraca si� w moj� stron�. - My�l�, �e to wszystko jest snem, kt�ry wcze�niej czy p�niej musi si� sko�czy�. I wszystko b�dzie po staremu. - Sam w to nie wierzysz - odstawiam butelk� na ziemi� i podnosz� si�. Zuzanna gwa�townie podchodzi do mnie i spogl�da mi prosto w oczy. - A pami�tasz, co w takich sytuacjach robili�my kiedy�? Kiedy�. Kiedy� Tej nocy mam zdecydowanie najpi�kniejszy sen. S� tam wszyscy, dzi�ki kt�rym niegdy� czu�em swoj� warto��, moje miejsce w tym komplikuj�cym si� z dnia na dzie� �yciu by�o jasno okre�lone. �wiadomo�� nierealno�ci tego wszystkiego jako� mi nie przeszkadza, bez nadziei, ale te� nie oboj�tnie wkraczam w obj�cia Morfeusza... - Jest jeszcze Klawy, Figi i Nadzieja. Ich mog�e� wcze�niej nie zauwa�y�, bo troch� marudzili - Zuzanna �mieje si� i mruga do mnie porozumiewawczo. Rozgl�dam si� i w�asnym oczom nie wierz�. Ludzie, kt�rzy dzi� nia�cz� dzieci, wgryzaj� si� w sto�ki korporacji, ciu�aj� na komorne, nie �yj� lub wkroczyli ju� na drog�, kt�ra nieodwo�alnie do tego wiedzie, wszyscy oni s� w zasi�gu mojego wzroku. Ka�demu mog� u�cisn�� d�o�, z ka�dym zamieni� par� zda� i dowiedzie� si�, co te� porabiali przez te wszystkie lata. Wi�c pytamy i odpowiadamy. Ka�dy ma tyle do opowiedzenia, ale r�wnocze�nie chcia�by dowiedzie� si� tylu rzeczy. Panuje harmider por�wnywalny chyba z przerwami w szkole, kiedy �askawe par� minut ma da� nam szans� zaistnienia. �Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich" rzuca kto� i momentalnie staj� mi w oczach �zy, chwil� udaje mi si� nad nimi zapanowa�, ale to pyrrusowe zwyci�stwo. Wreszcie musz� otrze� policzki, co powoduje jeszcze wi�ksz� eufori� moich koleg�w i ich bratnie klepni�cia. - Nie ma� nam tu si�, Chemik - m�wi g�o�no Pacio�. - Tak bardzo si� wzruszy�e�? A ja my�la�em, �e jeste� twardszy... - Nie pami�tasz, �e on zawsze p�aka� pod koniec film�w? Wszyscy si� �miej� i jest w tej og�lnej wrzawie jakie� ciep�o, trudna do opisania aura jedno�ci, braterstwa i akceptacji. Aura, kt�ra sprawia, �e czarna przysz�o�� nabiera barw, eksploduje �cie�kami naszych wy�nionych marze�, kt�re w zawierusze �ycia ja sam zd��y�em ju� zgubi�. Teraz powoli je odnajduj�. W sobie. Dzi�ki wszystkim zgromadzonym tu ludziom. Czuj�, �e wst�puj� na drog�, kt�ra zawiedzie mnie tam, gdzie tylko zechc�, kt�ra nie zwiedzie mnie, nie oszuka i nie zdradzi. - Nie wiem nawet, co mam powiedzie�... - g�os wi�nie mi w gardle - Nie m�w nic. Po prostu. Pyzaty, nasz niepisany strateg, odci�ga mnie na bok, kiwa na Zuzann� i Kosmatego. We czw�rk� siadamy przy starym stole w k�cie, kt�ry kiedy� s�u�y� nam do narad. Roz�o�on� na nim map�, chronion� tafl� szk�a z biurka Krzywego, znacz� wa�ne, z naszej perspektywy, punkty naszego miasta. Zuzanna r�kawem �ciera kurz. - Nastraszanie nie wchodzi w gr�. To ich teren i nic nam to nie da. Zuzanna jest zwolennikiem rozwi�za� najprostszych. Zasad� t� wyznawa� od zawsze i w ka�dej sytuacji. Szko�a czy rodzina nie stanowi�y dla niego powodu do odst�pstwa, st�d dwukrotne powtarzanie trzech klas, chocia� ma�o kto potrafi� zagi�� go w nauce. Cudem jest, �e summa summarum sko�czy� podstaw�wk�, chocia� w mi�dzyczasie zaliczy� ich sze�� - wszystkie w naszym mie�cie. - Wytrych te� raczej odpada - m�wi Kosmaty. - Chocia� by�oby klawo stoczy� dwie bitwy - dorzuca ju� ciszej. Kosmaty lubi rozr�by, to trzeba przyzna�. Nie by�o mnie przy tym, ale m�wi�, �e zla� p� wesela, a nast�pnego dnia zaj�� drugie miejsce w og�lnopolskiej olimpiadzie z historii. Jaki� profesor z kt�rego� uniwersytetu wykaza� nawet ch�� osobistego asystowania jego edukacji, na co Kosmaty przysta�. Ale nie m�wi o tym ch�tnie, st�d nawet nie wiem, co to za profesor i sk�d. Kurz unosi si� w powietrzu i gryzie w nos. D�awi� jedno i drugie kichni�cie. W ciszy mija dobra minuta. - Zgadza si�. My�l�, �e Niebiosa powinny nam pom�c. Pyzaty wcale nie jest pyzaty, przezwisko ma jeszcze z czas�w przedszkola, kiedy jego policzki zas�ugiwa�y na to miano. Dzi� jest wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, a jego charyzma sprawia nam czyst� frajd�. Dziewczyny przepadaj� za nim i, z tego co wiem, wykorzystuje to. Jego sie� ekskluzywnych agencji towarzyskich kiedy� b�dzie jedn� z najpopularniejszych. - Niebiosa? - odzywam si� jako ostatni. Zuzanna i Kosmaty spogl�daj� po sobie, a potem zaczynaj� m�wi� r�wnocze�nie co�, co mo�na podsumowa� jednym, prostym s�owem. - Zwariowa�e�. Ale Pyzaty nie jest wariatem. Udowadnia� to ju� wtedy, w czasach naszej m�odo�ci i cierpliwie, swoim twardniej�cym z roku na rok g�osem, wyja�nia nam zasady funkcjonowania tego �wiata. A my go s�uchamy i w ko�cu przyznajemy racj�. Tutaj potrzebne s� wy�sze instancje, musimy wpl�ta� w t� ca�� histori� starsze od nas pokolenia pochodz�ce z r�nych �rodowisk, sk��ci� je w odpowiednim stopniu, a nast�pnie pozostawi� spraw� w ich r�kach. Efekt rozpropaguje si� zgodnie z zasad� piramidy pokole�. - Zd��ymy? - pytam w ko�cu. - Musimy. Kiedy ruszamy nad horyzontem blok�w w�a�nie kryje si� s�o�ce. Pi�kna pora, by rozpocz�� nasz taniec m�odo�ci. Tu i teraz Ju� nie wiem, kiedy po raz pierwszy przysz�o mi do g�owy to rozwi�zanie. Nie pami�tam, czy wzi�o si� z przera�enia, bezsilnego strachu, czy te� determinacji i woli �ycia. Mo�e te trzy dni i noce by�y tylko pr�b� usprawiedliwienia si� przed samym sob�, przekonaniem o bezcelowo�ci innych metod. Mo�e od pocz�tku zdawa�em sobie spraw�, �e teraz wchodzi w rachub� tylko ta jedna droga. Patrz�c, jak rozlewaj� do plastikowych kubk�w alkohol nie mog� si� nadziwi�, �e posz�o tak g�adko. Po raz pierwszy w �yciu wymienili�my u�ciski d�oni, imiona, wspominali�my te wszystkie chwile, podczas kt�rych dzieli�o nas wszystko. A przecie� wystarczy�a odrobina �yczliwo�ci i wszystko ulega�o zmianie. Znik�a gdzie� wrogo��, u�miech nabra� naturalno�ci. Wszystko za spraw� alkoholu. - Nie napijesz si� z nami? Podstawiaj� mi kubek, jedn� z przyniesionych butelek kto� wype�nia go a� po brzegi. - Gdzie lejesz baranie? - Sorry. Bior� kubek do r�ki i nagle dociera do mnie, co robi�. Zaczyna mi by� ich �al. A potem jeden z nich, imion wszystkich nie spami�ta�em, szturcha mnie ramieniem, �mieje si� i wychyla pierwsz�, odmierzan� na oko w s�abym �wietle ogniska, setk�. Jako� trudno jest mi odwzajemni� mu ten u�miech; t��j�ce w moim ciele napi�cie spina mi�nia i �ci�gna w �ylast�, nieelastyczn� konstrukcj�, mam problemy z regularnym oddychaniem, czuj�, jak gard�o zaklepia si� zbieraj�cym kleistym p�ynem, p�uca �akn� nowego haustu powietrza staraj�c si� jednocze�nie pozby� poprzedniego i nagle staje si� to. Wyrzucam z siebie skromne �niadanie, kt�re tego niedzielnego poranka by�o moim pierwszym i jedynym posi�kiem; potem strach usun�� uczucie g�odu na dobre. Upadam na kolana, kubek l�duje obok mnie, patrz� przez wyci�ni�te �zy, jak przezroczysty p�yn wycieka z niego i wsi�ka w ziemi� obmywaj�c zd�b�a trawy. - Porzyga� si� kurwa! Wi�kszo�� wybucha �miechem; gdzie� na granicach mojego pola widzenia dostrzegam ich sylwetki, kto� nachyla si� nade mn�, zagl�da w twarz. - W porz�dku? Chc� odpowiedzie�, �e tak, usi�uj� przytakn�� g�ow�, ale w pozycji horyzontalnej m�j organizm odbiera to jako zach�t� i z jeszcze wi�kszym zaanga�owaniem zaczyna pozbawia� mnie moich wn�trzno�ci. Czuj�, jak trac� powoli wszystkie organy, jakby jaka� otaczaj�ca mnie pr�nia wysysa�a ze mnie �ycie do ostatka. Zaczyna od fizycznych komponent�w, tych, kt�rych usuni�cie jest najbardziej bolesne, ale za moment zabierze si� za moj� dusz�, bo to, co robi� i czego nie mam nawet w swojej bezsilno�ci jak zatrzyma�, kwalifikuje mnie do gatunku jej pozbawionych. Przemyka mi przez g�ow� pytanie, czy tak w�a�nie upomina si� o nas �mier�... Chwytaj� mnie za ramiona i odci�gaj�; nie wiem jak daleko, nie jestem w stanie oceni�; przewracaj� na plecy, co� m�wi�, czego ju� nie rozumiem. Nad sob� widz� gwiazdy, rozmazane jasne punkty, skrz�ce si� gdzieniegdzie odcieniami b��kitu i czerwieni, mrugaj�ce do mnie w rytm ruchu moich powiek. Pustka rozlewaj�ca si� we mnie zbli�a mnie do nich, zmniejsza dystans, kt�ry nas dzieli. Z trudem odczytuj� uk�ady gwiazd, kojarz� je, przypisuj� poszczeg�lnym gwiazdozbiorom; gdzie� w tym zamieszaniu zapodzia�em okulary. Ale w ko�cu widz� je i sk�adam w ca�o��. Oto Kasjopeja, pi�kna i fascynuj�ca, Andromeda, gdzie� tam jest pewnie druga Ziemia, Tr�jk�t, a obok Plejaday, �a�uj�, �e nie mam ze sob� teleskopu. Przekr�cam nieco g�ow�, by dostrzec Oriona, mojego zdecydowanego faworyta, i wpatruj�c si� jego pas obejmuje mnie ciemno��. Morderca Budzi mnie ch��d i cisza. Ognisko ledwie co �arzy si�, pozbawione ju� ciep�a i �wiat�a. W tym w�tpliwym o�wietleniu odnajduj� z trudem najpierw okulary, jakim� cudem nieuszkodzone, i dopiero wtedy wyostrzone spojrzenie dostrzega ich cia�a, zmatowia�e, pozbawione naturalnej dla �ycia witalno�ci, zlewaj�ce si� z ciemnym otoczeniem. Sprawiaj� wra�enie papierowych figurek, �atwopalnych i nietrwa�ych, jeszcze nie strawionych przez tl�cy si� nieopodal ogie�, ale ju� spopielonych przez dosiegaj�cy ich �ar. Trzeba naprawd� sporej wyobra�ni, aby ujrze� ich pogr��onych w g��bokim �nie i nagle tak bardzo pragn�, aby tak w�a�nie by�o. Ale nawet moja wyobra�nia zawodzi. Odwracam si� na pi�cie, odchodz� w ciemno�� nocy. Ciemno�� zas�ania to miejsce, nie zaciera go jednak nawet czas i potem, d�ugo, d�ugo potem, ka�da ciemno�� przywo�uje je przed moje oczy.