16397

Szczegóły
Tytuł 16397
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16397 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16397 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16397 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ELEANOR H. PORTER Panna Billy Przekład JANINY ZAWISZA-KRASUCKIEJ WYDAWNICTWO BIAŁYSTOK 1992 Tytuł oryginału: „Miss Billy" Projekt okładki ALEKSANDER DAWIDZIUK Redakcja i korekta HALINA ŁAWNICKA MAREK ŁAWNICKI © Copyright by Wydawnictwo „Łuk" Spółka z o.o. Białystok 1992 ISBN 83-85183-16-7 Wydawnictwo „Łuk" Spółka z o.o., Białystok Wydanie pierwsze. Ark. wyd. 9,2; ark. druk. 15. Skład, druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zam. 1244-K-91 ROZDZIAŁ I lUif pisze Ust Billy Neilson miała lat osiemnaście, gdy umarła jej ciotka, która ją wychowywała od najwcześniejszego dzieciństwa. Po śmierci panny Benton, Billy została na świecie zupełnie sama i opuszczona. W dwa dni po pogrzebie swej opiekunki, Billy otworzyła swe przepełnione smutkiem serce przed adwokatem, panem Jamesem Hardingiem, właścicielem kancelarii, pod firmą „Harding & Harding". — Widzi pan, mr. Harding, nikogo nie mam, absolutnie nikogo, kto by się o mnie troszczył i opiekował mną — szlochała. — No, no, moje dziecko, jeszcze tak źle nie jest — uspokajał dziewczynę łagodnie starszy pan. — Przecież ja się o ciebie troszczę. Billy uśmiechnęła się przez łzy. —Ale ja przecież nie mogę mieszkać z panem — wyszeptała. — Co do tego, to nie jestem taki pewien — odparł. — Mam wrażenie, że moje siostry Letty i Ann chętnie widziałyby cię w naszym domu. Teraz Billy roześmiała się głośno. Przyszła jej na myśl miss Letty, która miała „nerwy" i miss Ann, która była „sercowa". Wyobrażała sobie swoje młode, nieopanowane, pełne radości usposobienie, przytłumione atmosferą panującą w domu adwokata Hardinga. — Dziękuję panu, ale ja osobiście raczej wątpię — zaprotestowała. — Pan nie wie wcale, jaka ja jestem hałaśliwa. Adwokat poruszył się niespokojnie i głęboko zamyślił. — A czy istotnie, moja kochana, nie istnieją gdzieś jacyś krewni? — zapytał po chwili. — Jak się przedstawia sprawa rodziny twojej matki? Billy potrząsnęła głową. Oczy jej znowu napełniły się łzami. — Była tylko ciotka Ella, o której wiedziałam. Ona i mama były jedynymi siostrami, a mama umarła jak miałam rok. — A rodzina twego ojca? — W tym wypadku jest jeszcze gorzej. Był jedynakiem i sierotą, gdy mu matka umarła. Sam umarł, jak ja miałam sześć miesięcy. Po jego śmierci pozostała tylko mama i ciotka Ella, później sama ciotka Ella, a teraz nie ma już nikogo. — A o rodzinie swego ojca nic nie wiesz? — Nic, zasadniczo prawie nic... — Więc jednak istnieje ktoś? Billy uśmiechnęła się. Purpurowy rumieniec okrasił jej policzki. — Owszem, jest ktoś, jeden pan, ale to właściwie nie jest krewny tatusia. Mówiąc prawdę, miałam zamiar do niego napisać. — A któż to taki? — Ktoś, po kim otrzymałam imię. Był to przyjaciel ojca z lat dziecinnych. Widzi pan, dlatego mi na imię „Billy" zamiast na przykład „Susie", albo „Bessie", albo „Jane". Ojciec postanowił, że syna nazwie „William" przez pamięć dla przyjaciela; a jak zamiast chłopca ja przyszłam na świat, opowiadała mi ciotka EUa, że tatuś był ogromnie zmartwiony i dopiero ktoś podsunął mu myśl, żeby mi dał imię „Billy". Ucieszył się ogromnie, bo podobno przyjaciela jego wszyscy nazywali „Billy". I dlatego już zostałam na zawsze „Billy". — A czy znasz tego pana? — Nie. Ojciec umarł, mama również, ciotka Ella też go znała bardzo słabo. Mama znała jego żonę, a ciotka Ella mówiła, że była podobno bardzo miła. — Hm, to może byśmy ich odszukali. Znasz jego adres? — O, tak, chyba że się przeprowadził. Zawsze chowaliśmy ten adres. Ciotka Ella nawet czasami mówiła, że kiedyś napisze do niego o mnie. — A jak on się nazywa? — William Henshaw. Mieszka w Bostonie. — William Henshaw! Czy nie z ulicy Beacon? — zawołał. Teraz z kolei Billy okazała zdumienie. Pochyliła się naprzód gorączkowo. — Ach, więc pan go zna? To cudownie! Istotnie mieszka na ulicy Beacon! Wiem na pewno, bo dopiero dzisiaj oglądałam tę kartkę z adresem. Widzi pan, miałam ochotę do niego napisać. — Napisać? Oczywiście, że napiszesz — zawołał adwokat. — Nie należy się zbyt długo zastanawiać, moje dziecko. Znam tę rodzinę od lat, a ten William był kolegą szkolnym mego syna. Podobno bardzo miły człowiek. Ned niejednokrotnie mi o nim opowiadał. W rodzinie tej było trzech synów, William i dwóch młodszych od niego. Nie pamiętam tylko jak tamtym było na imię. — Więc pan go zna! Jak ja się cieszę! — zawołała Billy. — Wie pan, że ja nigdy o nim nie myślałam, jak o rzeczywistym człowieku... — Owszem, wiem coś niecoś o nim — sprostował adwokat z uśmiechem — chociaż muszę wyznać, że ostatnio straciłem jego ślad. Ned z pewnością będzie wszystko wie- dział dokładnie. Muszę go zapytać. Ale teraz idź do domu, moja droga, i otrzyj te swoje piękne oczka. Albo lepiej jeszcze, chodź do mnie na herbatę. Zadzwonię zaraz do domu. — Wstał leniwie i wyszedł do przyległego gabinetu. Kilka minut minęło zanim wrócił z zaczerwienioną twarzą i najwyraźniej zmieszany. — Moje drogie dziecko, bardzo... bardzo mi przykro, ale... ale będę musiał odwołać to zaproszenie — wybąkał nieśmiało. — Moje siostry... czują się niezbyt dobrze dzisiaj. Ann narzeka na serce — wiesz przecież, że ciągle na nie cierpi, a Letty... Letty jest ostatnio zawsze zdenerwowana — bardzo nerwowa. Strasznie mi przykro! Ale ty mi chyba wybaczysz? — Oczywiście, że wybaczę — uśmiechnęła się Billy — i jednocześnie serdecznie panu dziękuję, tylko... — oczy jej zabłysły figlarnie — nie będzie się pan gniewał na mnie jak powiem, że całe szczęście, że nie muszę mieszkać z pańskimi siostrami, mr. Harding? — Co? Wiesz, mam wrażenie, że ten pomysł z Hensha-wem jest bardzo dobry — zmienił pośpiesznie temat. — Pomówię z Nedem, na pewno pomówię — dorzucił, odprowadzając dziewczynę do drzwi. James Harding dotrzymał słowa i jeszcze tego samego wieczora pomówił z synem. Niestety, Ned sam niewiele wiedział. Owszem, pamiętał doskonale Billy'ego Henshawa, lecz od wielu lat nic o nim nie słyszał, właśnie od chwili, gdy Henshaw się ożenił. Musiał mieć teraz około czterdziestu lat, twierdził Ned. Sympatyczny był z niego chłop i bardzo poczciwy. Z pewnością chętnie zająłby się losem tej małej sierotki, swojej imienniczki. Ned był o tym najgłębiej przekonany. — Doskonale. Sam napiszę do niego — postanowił mr. James Harding. — Napiszę do niego zaraz jutro. s I napisał, ale nie tak prędko, jak napisała Billy, bo wówczas gdy uczynił to postanowienie, Billy w swoim maleńkim pokoiku po przeciwległej stronie miasta, na białym arkusiku papieru kreśliła już początkowe słowa listu, które brzmiały: „Drogi wuju Williamie". ROZDZIAŁ II Rodzinnemu swemu domowi, znajdującemu się na ulicy Beacon, Bertram Henshaw nadał oryginalne miano „ Warstwa". Nazwa ta zresztą nie zdziwiła ani Cyryla, ani też Williama, doszli bowiem do wniosku, że to było właśnie „w stylu Bertrama". Całe zresztą życie Bertrama, składające się z dwudziestu czterech lat, upływało tylko „w jego specyficznym stylu", a określenie to w pojęciu starszych braci usprawiedliwiało nawet całą jego egzystencję. Szczególnie w tym wypadku bujna wyobraźnia Bertrama była najzupełniej usprawiedliwiona. Nikogo nie wprowadziło to w zdumienie, że dom na ulicy Beacon, należący do trzech braci, nazywał się „Warstwa". — Bo widzicie — tłumaczył Bertram niektórym swoim znajomym, dziwiącym się tej nazwie — gdybym mógł pokrajać dom na równe kromki, jak się kraje bochenek chleba, zrozumielibyście z pewnością od razu, dlaczego go tak nazwałem. Przypuśćmy, gdyby stara góra, Bunker Hill, nagle wybuchnęła dymem i gorącą lawą i pogrzebała nas pod swoimi popiołami, wyobraźcie sobie, co by odkryli późniejsi archeologowie pod gruzami naszego domu po wielu miesią- 10 cach uciążliwego rozkopywania! Co by tam znaleźli? Słuchajcie. Przede wszystkim warstwa pierwsza, najwyższe piętro, to znaczy piętro zajmowane przez Cyryla. Znaleźliby gołą podłogę, trochę ciężkich mebli, pianino, skrzypce, flet, półki z książkami i zauważyliby absolutny brak zasłon, firanek, poduszek i miękkich mebli. „Tu mieszkał człowiek odznaczający się prostotą", powiedzieliby z przekonaniem. „Uczony, muzyk, człowiek poważny, nie kochający nikogo i przez nikogo nie kochany, jednym słowem mnich". — A co później? Później natrafiliby na drugą warstwę, piętro Williama. Wyobraźcie sobie! Znacie Williama jako właściciela przedsiębiorstwa na ulicy State, dobrze wychowanego, wysokiego wdowca, małomównego, trochę łysego, krótkowidza, posiadającego najlepsze serce na świecie. Ale aby poznać dokładnie Williama, trzeba znać jego mieszkanie. William jest zbieraczem rozmaitych rzeczy. Zawsze rozmaite przedmioty kolekcjonował i strzeże ich od lat jak oka w głowie. Taka już krąży w rodzinie historia, że mając dwanaście miesięcy, wślizgnął się któregoś dnia do wnętrza domu, niosąc pod pachą cztery małe okrągłe, białe kamyki. Jestem pewien, że te kamyki przechowuje jeszcze do dzisiaj. Mógłbym się nawet założyć, a dzisiaj przecież ma już lat czterdzieści. Miniatury, kość słoniowa, robaki, motyle, porcelana, dzbanki, znaczki pocztowe, widokówki, łyżki, naklejki hotelowe, teatralne programy, karty do gry — to wszystko William kolekcjonuje. Ostatnią jego pasją są imbryczki do herbaty. Trudno nawet uwierzyć — William i imbryczki! I to wszystko jest w jego mieszkaniu — po prostu całe stosy rozmaitych przedmiotów. Wyobraźcie sobie teraz tych biednych archeologów, którzy by to odkopali! — Ale gdy dotrą do mojej warstwy, będzie im jeszcze gorzej. Bo widzicie, ja lubię poduszki i wygody, i poduszek tych mam mnóstwo. Poza tym lubię różne inne rzeczy. Moje mieszkanie absolutnie nie sprawia wrażenia mieszkania mnicha. I właśnie dlatego — kończył Bertram wesoło — dlatego nazwałem nasz dom „Warstwą". I tak już pozostała nazwa „Warstwa", do której nie tylko przyzwyczaili się przyjaciele braci Henshaw, ale również i William, i Cyryl przestali się jej sprzeciwiać. Od najwcześniejszego dzieciństwa bracia Henshaw mieszkali w wygodnym, obszernym domu, z którego roztaczał się widok na park publiczny. W domu tym również przepędził dzieciństwo ich ojciec, a później umarł w nim wkrótce po śmierci żony, niemal zaraz po ślubie jedynej córki, Kate. W dwudziestym pierwszym roku życia najstarszy syn, William Henshaw, wprowadził do tego domu młodą żonę, przy czym obydwoje zaopiekowali się dwoma młodszymi braćmi Williama, dwunastoletnim Cyrylem i sześcioletnim Bertra-mem. Ale pani Williamowa po pięcioletnim pożyciu małżeńskim umarła i od tej pory w domu Henshawów nie zamieszkała już żadna kobieta. Z roku na rok dom począł dzielić się powoli na trzy odrębne warstwy, usprawiedliwiające później samą nazwę, jaką domowi nadał Bertram. Trzydziestoletni obecnie Cyryl, pełen godności, zachowujący ustawiczną rezerwę oraz niechęć do kotów, psów, kobiet i wszelkich wzruszeń, szukał ukojenia w muzyce, rozkoszując się spokojem i samotnością swego mieszkania na czwartym piętrze. Tuż pod nim, na piętrze niższym, mieszkał William wśród całego mnóstwa swych zbiorów, spędzając w swych pokojach każdą niemal wolną chwilę. Dla Bertrama pozostało drugie piętro, na którym zgrupował własne malowidła, pędzle i sztalugi, starą broń, cenne makaty, dywany i poduszki, i poobwieszał wszystkie ściany malowanymi przez siebie główkami dziewczęcymi. Z małych portrecików i wielkich obrazów spoglądały twarzyczki dziewcząt, miłe, kuszące, zuchwałe, poważne, wesołe, smutne, piękne, a czasami prawie brzydkie — było ich tam całe mnóstwo. Wkrótce główki te stały się sławne na całą okolicę. Świat sztuki zaczął na nie zwracać uwagę i spoglądać bardziej krytycznym wzrokiem. Te główki dziewczęce, malowane przez Henshawa, stały się nawet dość wartościowe. Pod wesołym drugim piętrem Bertrama znajdowała się ponura, stara biblioteka i ciche statecznie urządzone salony, w których właściwie nikt nie przebywał. Pod pierwszym piętrem na parterze była jadalnia i kuchnia. Tutaj sprawowali rządy, chiński kucharz Dong Ling oraz Pete. Pete był — zasadniczo trudno powiedzieć, czym był Pete. Sam mówił, że jest lokajem i tak właściwie wyglądał, gdy na dźwięk dzwonka otwierał wielkie frontowe drzwi. Lecz innym znów razem, gdy zamiatał pokoje albo odkurzał zbiory „panicza Williama", wyglądał całkiem inaczej, jak zdziwaczały, przywiązany do rodziny starzec, przejęty pragnieniem przetrwania do śmierci na służbie w tym samym domu, do którego wstąpił jako młody chłopiec przed pięćdziesięciu laty. Wszystkiego tego, co się znajdowało w domu na ulicy Beacon, od wielu lat nie tknęła żadna dłoń kobieca. Nawet Kate, zamężna siostra, od dawna już zrezygnowała z udzielania jakichkolwiek instrukcji Dong Lingowi i Pete, chociaż jeszcze i teraz dość często przechodziła przez park publiczny ze swego mieszkania na Commonwealth Avenue i wspinała się po szerokich, staroświeckich schodach „Warstwy", pragnąc odwiedzić swych braci, Bertrama, Williama i Cyryla. całą okolicę. Świat sztuki zaczął na nie zwracać uwagę i spoglądać bardziej krytycznym wzrokiem. Te główki dziewczęce, malowane przez Henshawa, stały się nawet dość wartościowe. Pod wesołym drugim piętrem Bertrama znajdowała się ponura, stara biblioteka i ciche statecznie urządzone salony, w których właściwie nikt nie przebywał. Pod pierwszym piętrem na parterze była jadalnia i kuchnia. Tutaj sprawowali rządy, chiński kucharz Dong Ling oraz Pete. Pete był — zasadniczo trudno powiedzieć, czym był Pete. Sam mówił, że jest lokajem i tak właściwie wyglądał, gdy na dźwięk dzwonka otwierał wielkie frontowe drzwi. Lecz innym znów razem, gdy zamiatał pokoje albo odkurzał zbiory „panicza Williama", wyglądał całkiem inaczej, jak zdziwaczały, przywiązany do rodziny starzec, przejęty pragnieniem przetrwania do śmierci na służbie w tym samym domu, do którego wstąpił jako młody chłopiec przed pięćdziesięciu laty. Wszystkiego tego, co się znajdowało w domu na ulicy Beacon, od wielu lat nie tknęła żadna dłoń kobieca. Nawet Kate, zamężna siostra, od dawna już zrezygnowała z udzielania jakichkolwiek instrukcji Dong Lingowi i Pete, chociaż jeszcze i teraz dość często przechodziła przez park publiczny ze swego mieszkania na Commonwealth Avenue i wspinała się po szerokich, staroświeckich schodach „Warstwy", pragnąc odwiedzić swych braci, Bertrama, Williama i Cyryla. ROZDZIAŁ III nadszedł Ust Była punktualnie szósta po południu, gdy William Henshaw otrzymał list od swojej imienniczki, Billy. Mówiąc szczerze, list ten był dla niego wielkim wstrząsem. Nie zapomniał jeszcze zupełnie ojca Billy, który umarł bardzo dawno, ale samej Billy nie pamiętał absolutnie. Nawet teraz, kiedy patrzył na tę wypracowaną epistołę, skreśloną równymi literkami, zetknął się z wielką trudnością przypomnienia sobie tak znamiennego faktu, że Walter Neilson miał dziecko, które otrzymało to samo co on imię. I to dziecko, „Billy", to nieznane stworzenie, ten potomek zapomnianego przyjaciela z lat dziecinnych, prosiło o opiekę, o przyjęcie do domu Henshawów! Niemożliwe! William Henshaw począł razjeszcze czytać list, jakby chciał samego siebie przekonać, że ta wiadomość przecież nie jest aż tak nieprzyjemna. — Hej, stary, cóż tam nowego? — rozbrzmiał metaliczny głos Bretrama od strony hallu. William Henshaw z zaczerwienioną twarzą, dygocący na całym ciele, siedział na najniższym stopniu schodów, patrząc nieprzytomnie na list trzymany w ręku. — Co się stało? — Co się stało! — mruknął William, podnosząc się i powiewając listem w powietrzu. — Co się stało! Chłopcze, czy chciałbyś, abyśmy wzięli dziecko na wychowanie? Dziecko? — powtórzył z naciskiem i ze zgrozą. — Owszem, chętnie — zaśmiał się młodszy brat. — Może i Cyryl byłby z tego zadowolony, co? — Cicho, cicho Bertram, bądź choć przez chwilę dorosły — prosił starszy brat roztrzęsionym głosem. — To jest poważne, naprawdę poważne, mówię ci! — Co jest poważne? — zapytał Cyryl, schodząc po schodach. — Czy nie można z tym zaczekać? Pete przed chwilą dzwonił dwukrotnie na obiad. William uczynił ruch rozpaczliwy. — Dobrze, chodźmy — mruknął. — Opowiem wam przy stole... — Okazuje się, że mam imiennika—oświadczył drżącym głosem w kilka chwil później. — Dziecko Waltera Neilsona. — A kto to jest Walter Neilson? — zapytał Bertram. — Przyjaciel mój z lat dziecinnych. Ty go nie możesz pamiętać. Ten list jest od jego dziecka. — Świetnie, posłuchajmy. Czytaj. Posłuchamy tego listu, prawda, Cyrylu? Cyryl zmarszczył brwi. Zawsze marszczył brwi, gdy spoglądał na Bertrama. Najstarszy brat zwilżył językiem wargi, ręka mu drżała, gdy brał ze stołu list. — To jest... to jest po prostu absurdalne — mamrotał. Po chwili odchrząknął i zaczął czytać głośno: Drogi wuju Williamie. Nie gniewasz się, że Cię tak nazywam? Widzisz, potrzebny mi jest ktoś, a w tej chwili nie mam nikogo. Okazuje się, że Ty jesteś najbliższy. Możliwe, że nie pamiętasz, iż noszę takie same jak Ty imię. Walter Neilson był moim ojcem, jak Ci wiadomo. Późniejsza moja opiekunka, ciotka Ella, właśnie przed tygodniem umarła. Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli przyjadę i zamieszkam z Tobą? Obecnie oczywiście chodzę do szkoły, a co później będę robić, nie wiem jeszcze. Sądzę, że Ty mi doradzisz. Może będziesz miał jakieś zastrzeżenia? Zastanów się nad tym do mego przyjazdu. Właściwie nie należy z góry układać planów, bo może mnie wcale nie chcesz widzieć u siebie. Znają mnie wszyscy z hałaśliwości, ale sądzę, że Ty nie jesteś ani „nerwowy" ani też nie chorujesz na serce. Bo widzisz, panna Letty i panna Ann, siostry pana Hardinga naszego adwokata, nie miały na mnie wielkiej ochoty. Pan Harding ma sam napisać do Ciebie. Pan Harding jest bardzo dobry i chciał mnie wziąć do siebie, lecz pomyśl! Ze względu na nerwy panny Letty trzeba byłoby chodzić po mieszkaniu na palcach, a z przyczyny sercowej choroby panny Ann, należałoby mówić tylko szeptem. W mieszkaniu ich na wszystkich krzesłach i stołach są pokrowce i zbrodnią jest, jeśli ktoś ruszy jakieś krzesło z miejsca. Okien przeważnie się nie otwiera, bo słońce i powietrze szkodzi obydwu paniom. Wyobraź sobie mnie i Spunka, mieszkających w takiej atmosferze! Ach, właśnie, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, jak przywiozę z sobą Spunka? Przypuszczam, że Ci to nie będzie przeszkadzać, bo ja bez Spunka nie mogę żyć, a on także nie może beze mnie. Proszę, napisz mi zaraz, a jeśli możesz, to zadepeszuj. Wystarczy jak napiszesz jedno słowo: „Przyjeżdżaj!" Wówczas natychmiast się przygotuję, tylko muszę wiedzieć, czy będziesz mnie oczekiwał na dworcu. Może byśmy się poznali w ten sposób, że Ty będziesz miał czerwony goździk w klapie i ja także. Wówczas zobaczymy się od razu. Pisz do mnie na adres „Hampden Falls". Tymczasem ściskam Cię mocno, Billy Henshaw Neilson. Przez kilka minut przy stole braci Henshaw panowała głucha cisza, po czym najstarszy brat podniósłszy onieśmielony wzrok na obecnych, wybąkał: 16 — No i co? — Boże święty! — odetchnął głęboko Bertram. Cyryl nic nie powiedział, lecz zaciśnięte jego usta były zupełnie blade. Znowu zaległa cisza, którą i tym razem przerwał niespokojnie William. — Chłopcy, to mi absolutnie nic nie wyjaśnia! Co mam robić? — Robić — oburzył się Cyryl. — Przecież chyba ani na chwilę nie myślisz o tym, aby pozwolić temu dziecku tu przyjechać. Williamie! Bertram zachichotał. — Ożywiłoby się tutaj trochę, nie uważasz, Cyrylu? Masz takie gładkie podłogi na górze, to mógłby sobie jeździć po nich wózkiem! — Głupstwa pleciesz! — zawołał Cyryl. — Nie bądź śmieszny, Bertramie. Ten list nie był pisany przez dziecko. Ten chłopak czułby się o wiele lepiej, mogąc grzebać w twoich farbach albo w zbiorach Williama. — Ach, mój drogi — wtrącił się teraz William — od tych wszystkich rzeczy musielibyśmy go trzymać z daleka. Cyryl odsunął krzesło od stołu. — Trzymać z daleka! Williamie, ty chyba nie mówisz poważnie! Przecież nie pozwolisz chyba na to, aby ten chłopak tu przyjechał — zawołał. — A co mam robić? — szepnął ze smutkiem najstarszy brat. — Co masz robić? Po prostu powiedzieć „nie". Przecież my nie mamy ochoty wychowywać chłopca! —Ale zrobić coś muszę. Mnie jednego ma na świecie, tak przynajmniej pisze. — Wielkie nieba! To oddaj go do internatu, albo do przytułku, wszędzie, byleby nie tutaj. — Brednie! Pozwólcie temu dziecku przyjechać — za- 2 Panna Billy śmiał się Bertram. — Biedne bezdomne stworzenie! Czemu się zastanawiacie? Ja go wezmę do siebie. A ile on ma lat właściwie? William nachmurzył się i począł sobie głośno przypominać. — Zasadniczo sam nie wiem. Musi mieć... hm... nie jest już dzieckiem — wybuchnął nagle. — Walter umarł siedemnaście albo osiemnaście lat temu, mniej więcej w rok, czy dwa po ślubie. To dziecko musi mieć teraz około osiemnastu lat. — A pomyśl tylko, jak Cyryl bał się tego małego wózeczka — zaśmiał się Bertram. — Mniejsza o to, osiem czy osiemnaście — niech przyjeżdża. Jeśli już jest w tym wieku, to nie będzie przeszkadzał. — A ten... jak tam... „Spunk", czy i jego też macie ochotę wziąć tutaj? Uważacie, że też nie będzie przeszkadzał — zawołał Cyryl z ironią. — Rety! Zapomniałem o Spunku — zawołał Bertram. — Powiedzcie, co to może być ten Spunk, jak przypuszczacie? — Myślę, że pies — podsunął William. — W każdym razie zechcecie łaskawie tego Spunka trzymać na dole — powiedział ze stanowczością Cyryl. — Mam wrażenie, że chłopca to jeszcze zniosę, ale psa... — Hm, sądząc z jego imienia — mruknął rozbawiony Bertram — ten Spunk może być całkiem miłym stworzeniem. A może to w ogóle nie pies. Imię raczej wskazuje, że to jest papuga. Cyryl nagle zerwał się na równe nogi. Po prostu nie mógł dokończyć obiadu. Doskonale — rzekł chłodno. — Ale pamiętaj, że ty jesteś tylko odpowiedzialny, Bertramie. Wszystko jedno, czy to pies, czy papuga, czy nawet małpa, spodziewam się, że będziesz tego Spunka trzymał na dole. To przyjęcie nieznanego chłopca do rodziny jest dla mnie po prostu absurdem od początku do końca. Ale oczywiście, jeżeli ty i William tego 18 chcecie, to ja tu nie mam nic do powiedzenia. Całe szczęście, że moje mieszkanie znajduje się na najwyższym piętrze — zakończył, kierując się ku drzwiom, aby opuścić jadalnię. Przez chwilę panowało milczenie. Brwi najmłodszego brata uniosły się figlarnie ku górze. — Lękam się, że Cyryl jest zaniepokojony — mruknął w pewnej chwili William zatroskanym głosem. Twarz Bertrama uległa zmianie. Poważny wyraz zamajaczył na jego chłopięcych ustach. — On ostatnio wszystkim się niepokoi. Starszy brat westchnął. — Tak, ale przy jego talencie... — Talent! Wielki Boże! — przerwał mu Bertram. — Większość ludzi posiada jakieś talenty, ale to wcale nie znaczy, że muszą się stać niemożliwi we współżyciu z innymi! Sprawa z Cyrylem staje się coraz bardziej poważna, Will. Cyryl sprawia wrażenie, rozhisteryzowanej starej panny, takiej jak te, o których pisze ten twój młody imiennik. Wkrótce dojdzie do tego, że Cyryl zażąda, abyśmy mówili szeptem i chodzili na palcach! William uśmiechnął się. — Bądź spokojny. Tobie w każdym razie to niebezpieczeństwo nie grozi, chłopcze. — Całe szczęście — odpowiedział Bertram. — Choćby właśnie ze względu na samego Cyryla jestem za tym, aby wziąć to dziecko. Może Cyryl się jakoś zmieni. — Postanowiłem je wziąć, Bert — wyszeptał starszy brat z zaniepokojoną miną. — Ale Bóg jeden wie, co z nim zrobię, jak już tutaj będzie. Co ja mu właściwie mam napisać? W ogóle nie mam pojęcia jak się pisze takie listy! — Więc najlepiej wyślij depeszę. Trudno jest wprawdzie napisć „przyjeżdżaj", jak się tego malca jeszcze nie widziało. Sądząc z tego listu, chłopak nie musi być taki bardzo nieśmiały. — Hm, trudno coś wiedzieć — wyszeptał Wilłiam cicho. — Ciekawe, czy ten adwokat napisze do mnie? — dorzucił, oglądając jeszcze raz list leżący przy talerzu. — Tak — dodał po chwili — ma napisać jakiś pan Harding. Przypuszczam, że to krewny Neda Hardinga. Znałem kiedyś Neda i zdaje mi się, że mieszkał w Hampden Falls. Wkrótce od tego Hardinga czegoś się dowiemy. Możliwe, że list nadejdzie już jutro. — I ja tak przypuszczam—skinął głową Bertram, wstając od stołu. — W każdym razie nic bym nie postanowił, dopóki nie otrzymamy tego listu. ROZDZIAŁ IV wysyła depeszę List Jamesa Hardinga wysłany został w ślad za listem Billy, chociaż do listu Billy był zupełnie niepodobny. Adwokat wspominał coś o majątku Billy, zaznaczając, że stosownie do woli pani Neilson, Billy ma wejść w posiadanie spadku po niej dopiero wówczas, gdy skończy dwadzieścia jeden lat. Później następowało kilka zdań o samotności Billy na świecie i wyrażenie nadziei, że przyjaciel nieboszczyka ojca z pewnością zechce przyjąć sierotę do swego domu. Pod koniec listu była również wzmianka o dawnej przyjaźni Neda z Hensha-wem, po czym autor listu, James Harding, podkreślił, że prawdziwą radość mu sprawia odnowienie znajomości ze starą rodziną Henshaw, którą znał przed wielu laty. Wreszcie pod koniec pan Harding prosił Williama Henshawa o szybką odpowiedź. List ten był dość szczegółowy, lecz dziwnie niezręcznie napisany. Ponieważ James Harding posiadał wyjątkowo niewyraźny charakter pisma, zazwyczaj wszystkie swe listy dyktował stenografistce. Z tego więc powodu William Henshaw po przeczytaniu listu adwokata nadal pozostał w tym samym co uprzednio błędzie, sądząc, że Billy jest chłopcem. 21 Adwokat w swoim liście w każdym niemal zdaniu mówił o Billy „sierota" albo „biedne, samotne dziecko" nigdy nie podkreślając zaimka „ona" czy „jej", jakby to robił naumyślnie. Nic więc dziwnego, że William Henshaw przygotowany był na to, iż wkrótce ujrzy w swoim domu przygarniętego przez siebie chłopca — sierotę. Po otrzymaniu listu Hardinga, William zdecydował się zadepeszować do Billy lakonicznie: „przyjeżdżaj". — Niech się tymczasem biedny chłopak uspokoi — mówił do Bertrama. — Hardingowi odpowiem na list później. Chociaż prawdopodobnie chciałby dowiedzieć się o mnie czegoś więcej, zanim przyjedzie tutaj Billy, ale chłopak nie powinien długo czekać na moją odpowiedź. Jestem pewien, że i tak nie przyjedzie, dopóki Harding nie otrzyma mojej odpowiedzi. Jakież było jednak zdziwienie Williama Henshawa, gdy w przeciągu dwudziestu czterech godzin otrzymał telegraficzną wiadomość od Billy: Przyjeżdżam jutro pociągiem o piątej po południu. Billy. William Henshaw nie wiedział, że w Hampden Falls kufer Billy stał już spakowany od kilku dni. Billy była zrozpaczona. To całe dotychczasowe mieszkanie, nawet służąca, nawet sympatyczny sąsiad i jego żona, którzy opiekowali się nią od śmierci ciotki, stanowili teraz kompletną udrękę. Adwokat Harding nagle zachorował, więc nie miała możności zawiadomić go o depeszy Williama Henshawa. Pod wpływem pierwszego impulsu Billy postanowiła radzić sobie sama i nie czekać dłużej. Ta zupełnie nieznana, tajemnicza przyszłość, ku której dążyła w tej chwili, nie przerażała absolutnie dziewczyny. Billy była osóbką romantyczną. Pomysł wpięcia czerwonego goździka do butonierki, odnalezienie przyjaciela ojca, któremu także było na imię Bilły, wszystko to wydawało się Billy Neilson tak pełne uroku i tak oryginalne, że zapomniała 22 nawet na chwilę o obecnym swoim osamotnieniu. Kupiła bilet i czerwony goździk, i z niecierpliwością oczekiwała chwili odejścia pociągu. Na ulicy Beacon pełen prostoty telegram Billy był powodem ogólnej konsternacji. Nawet Kate została wezwana na naradę rodzinną, która się miała odbyć bezzwłocznie. — Naprawdę nic wam nie mogę poradzić — oświadczyła Kate zirytowana, wysłuchawszy całej tej historii. — Przecież nie przypuszczacie chyba, że ja wezmę do siebie tego chłopca! — Nie, oczywiście że nie — westchnął William. — Ale widzisz, sądziłem, że będę miał czas na przygotowanie pewnych rzeczy, na ułożenie wszystkiego, a to się stało tak nagle! Jeszcze do dzisiaj nie odpowiedziałem nawet na list Hardinga, a okazuje się, że on na tę moją odpowiedź wcale nie czekał. — A czego się spodziewałeś, wysyłając ten idiotyczny telegram? — zapytała siostra. — Napisałeś „przyjeżdżaj", więc przyjeżdża! — Przecież Billy prosił mnie, żeby tak napisać. — To co z tego, że prosił? Jeżeli taki głupi osiemnastoletni chłopak prosi cię o coś, to ty, stateczny czterdziestoletni mężczyzna, musisz go słuchać? — Rozbudziło to romantyczną wyobraźnię Willa — zaśmiał się Bertram. — To jedno słowo „przyjeżdżaj" miało dla niego mnóstwo uroku i oczekiwał z niecierpliwością co się stanie. — A teraz się przekonał i ma za swoje — wtrącił Cyryl z ponurą satysfakcją. — O nie, jeszcze nic się nie stało — sprostował Bertram wesoło. — Dopiero stać się może. William przypnie sobie, jako znak rozpoznawczy, czerwony goździk do klapy. Twarz Williama spłonęła rumieńcem. — Bertram, mógłbyś nie kpić. Nie przypnę czerwonego goździka, zaręczam ci. — To jak on cię pozna? — Przecież on będzie miał czerwony goździk, więc to mi wystarczy — mruknął niechętnie najstarszy brat. — Hm, możliwe. A poza tym będzie miał jeszcze Spunka — dorzucił złośliwie Bertram. — Spunka? — zawołała Kate. — Tak. Pisał, że ma nadzieję, iż William pozwoli mu przywieźć ze sobę Spunka. — A któż to jest Spunk? — Nie mamy pojęcia — usta Bertrama zadrżały pod wpływem hamowanego śmiechu. — Nie macie pojęcia? Co to ma znaczyć? — No tak, Will przypuszcza, że to pies, a ja mam wrażenie, że papuga. Cyryl znów twierdzi, że to na pewno będzie małpa. — Chłopcy, coście najlepszego zrobili! — oburzyła się Kate, padając bezsilnie na krzesło. — Coście zrobili! Dla Williama jej słowa były jak elektryczna iskra, pobudzająca go do natychmiastowego czynu. Zerwał się z krzesła na równe nogi. — To co zrobiliśmy, już się nie odstanie — oświadczył z powagą — a teraz musimy zrobić resztę — i to jak najprędzej. Ten chłopak jest synem mego najserdeczniejszego przyjaciela z lat dziecinnych, więc muszę go odpowiednio przyjąć. Ale wracajmy do rzeczy! Bertram, powiedziałeś, że go weźmiesz do siebie. Czy mówiłeś to poważnie? Bertram drgnął nagle i poruszył się niespokojnie na krześle. William rzadko kiedy w ten sposób przemawiał, ale gdy już tak mówił... —Tak, Will. Oddam mu ten mały pokój przy końcu hallu. Nigdy go i tak nie używam, a te drobiazgi, które przechowuję tam, usunięte zostaną jutro. — Dobrze! Ponadto trzeba jeszcze kilka szczegółów przygotować, więc zejdę na dół i pomówię z Pete i Dong — To jak on cię pozna? — Przecież on będzie miał czerwony goździk, więc to mi wystarczy — mruknął niechętnie najstarszy brat. — Hm, możliwe. A poza tym będzie miał jeszcze Spunka — dorzucił złośliwie Bertram. — Spunka? — zawołała Kate. — Tak. Pisał, że ma nadzieję, iż William pozwoli mu przywieźć ze sobę Spunka. — A któż to jest Spunk? — Nie mamy pojęcia — usta Bertrama zadrżały pod wpływem hamowanego śmiechu. — Nie macie pojęcia? Co to ma znaczyć? — No tak, Will przypuszcza, że to pies, a ja mam wrażenie, że papuga. Cyryl znów twierdzi, że to na pewno będzie małpa. — Chłopcy, coście najlepszego zrobili! — oburzyła się Kate, padając bezsilnie na krzesło. — Coście zrobili! Dla Williama jej słowa były jak elektryczna iskra, pobudzająca go do natychmiastowego czynu. Zerwał się z krzesła na równe nogi. — To co zrobiliśmy, już się nie odstanie — oświadczył z powagą — a teraz musimy zrobić resztę — i to jak najprędzej. Ten chłopak jest synem mego najserdeczniejszego przyjaciela z lat dziecinnych, więc muszę go odpowiednio przyjąć. Ale wracajmy do rzeczy! Bertram, powiedziałeś, że go weźmiesz do siebie. Czy mówiłeś to poważnie? Bertram drgnął nagle i poruszył się niespokojnie na krześle. William rzadko kiedy w ten sposób przemawiał, ale gdy już tak mówił... — Tak, Will. Oddam mu ten mały pokój przy końcu hallu. Nigdy go i tak nie używam, a te drobiazgi, które przechowuję tam, usunięte zostaną jutro. — Dobrze! Ponadto trzeba jeszcze kilka szczegółów przygotować, więc zejdę na dół i pomówię z Pete i Dong Lingiem. Pamiętajcie tylko, że musimy tego chłopca przyjąć serdecznie, zrozumiano? — Tak jest, Wasza Wysokość — uśmiechnął się łobuzersko Bertram. Kate i Cyryl milczeli. ROZDZIAŁ V dla W dniu oczekiwanego przyjazdu Billy, w gospodarstwie Henshawów już od wczesnego ranka panował wielki ruch; czyniono przygotowania dla gościa, które rozpoczęły się jeszcze przed śniadaniem. Ogniskiem jednak najważniejszych przygotowań był mały pokoik na drugim piętrze, przy samym końcu hallu, chociaż jak twierdził Bertram, cała „Warstwa" była przewrócona „do góry nogami". Po śniadaniu Bertram przejęty szlachetną intencją „dostarczenia chłopakowi wygód", usunął wszystkie meble z pokoju, następnie zaś wezwał wszystkich domowników do pomocy przy urządzaniu gniazdka. Wszyscy mieszkańcy domu stawili się na wezwanie. Nawet Dong Ling wdrapał się po schodach, przynosząc z sobą symboliczną chińską flagę, którą, jak twierdził, „z wielką radością" gotów jest podarować oczekiwanemu gościowi. Pete był w swoim żywiole. Pete znany był z tego, że ogromnie lubił chłopców. Czyż nie służył im prawie przez całe swoje życie? Należy tutaj wspomnieć, że Pete nigdy nie żywił specjalnej sympatii do dziewcząt. Tylko Cyryl trzymał się na uboczu. Najlepszym dowodem tego, że nie interesowały go wszelkie przygotowania na 26 dole był fakt, iż od rana wygrywał zawzięcie na swoim pianinie. Cyryl zazwyczaj grywał o tej porze niezależnie od swoich humorów, a gdy Bertram usłyszał rano rytmiczne akordy pogrzebowego marsza, uśmiechnął się i szepnął do Williama: — Dzisiaj dla odmiany marsz żałobny Chopina. Najwidoczniej Cyryl uważa, że dla niego nadchodzi już kres wszystkiego i rezygnuje ze swego przyszłego spokoju i szczęścia. — Ach Boże, jakże bym chciał, żeby i Cyryl mógł się trochę zainteresować — westchnął William. — Zainteresuje się na pewno — zaśmiał się Bertram znacząco. — Zobaczysz, że się zainteresuje! — Wiem o tym, ale Bertramie — przerwał nagle starszy brat zaniepokojony, spoglądając ze szczebla drabiny, na której stał w tej chwili — czy powiesić nad oknem strzelbę, czy wędzisko? — Sądzę, że to nie sprawi wielkiej różnicy, gdzie te rzeczy będą wisiały — odparł Bertram. — Mamy jeszcze do dyspozycji indiańskie maczugi i miecze, jak ci wiadomo. — Tak, to wszystko będzie bardzo ładnie wyglądało, nie uważasz? — pocieszał się William. — A wiesz, na tę ścianę między oknami mam zamiar przynieść swoją gablotkę z kolekcją pająków. Bertram podniósł w górę ręce z udanym zdziwieniem. — Tutaj, tutaj na dół? Masz ochotę tutaj powiesić swoje najcenniejsze skarby? Starszy brat zmarszczył brwi. — Głupstwa pleciesz, Bertramie, nie bądź śmieszny! Przecież tutaj nic im się nie stanie. Zresztą to moje najdawniejsze zbiory. Namiętnie zbierałem pająki właśnie wtedy, kiedy byłem w wieku Billy. Dlatego przypuszczam, że mu się spodobają. Wiesz, że chłopcy lubią takie rzeczy. — O, ja także kiedyś to lubiłem — odparł Bertram. — Najbardziej kochałem ciebie i pająki. — Ze mną zawsze było gorzej — odciął się William doskonale usposobiony. — No, jak to wygląda? — zakończył, zawiesiwszy wszystko dokładnie i schodząc teraz z drabiny. — Świetnie! Tylko trochę wojennie z tą bronią i z tymi nożami. Ale może ty chcesz zrobić z Billy żołnierza, co? — Sądzisz? Zaczynam się interesować tym chłopcem — wyznał szczerze William z widocznym podnieceniem. — Jak sądzisz, jakie rzeczy on lubi? — Trudno mi teraz powiedzieć. Może to jest tchórzliwy chłopak i będzie płakał jak zobaczy twoją broń i twoje pająki. Może będzie wolał zbierać jesienne liście i obwieszać ściany sentymentalnymi mottami. — To niemożliwe, żeby takie rzeczy lubił — zaprotestował starszy brat. — Syn Waltera Neilsona nie może być babą. Neilson zawsze odznaczał się dzielnością podczas tych wspólnych naszych dziesięciu lat w Harvardzie i zawsze podobało mu się tylko to, co było godne uwagi. Jesienne liście i sentymentalne motta, rzeczywiście! Ha, ha, ha! — Doskonale. Ale mamy jeszcze jeden sęk! Nie wolno nam zapominać o Spunku. William drgnął niespokojnie. — Bert, jak przypuszczasz, co to może być takiego? Nie sądzisz, że Cyryl ma słuszność i że to jest małpa? — Nigdy nic nie można wiedzieć — odpowiedział Bertram wesoło. — Oczywiście może to być coś innego. Gdyby to o ciebie chodziło, to bym przypuszczał, że jest to jakieś stworzenie z tych, które zazwyczaj kolekcjonujesz, a więc jakiś wąż, jaszczurka, żaba, albo ewentualnie motyl. Pamiętasz, że zawsze znosiłeś takie rzeczy do domu, gdy byłeś w jego wieku? — Tak, pamiętam — westchnął William. — Ale wątpię czy to jest coś w tym rodzaju — dorzucił, wychodząc. Tego dnia w domu przy ulicy Beacon nie zajmowano się prawie niczym innym oprócz czynienia przygotowań na 28 przybycie Billy. Dong Ling od rana coś pichcił. Wszędzie, z wyjątkiem mieszkania Cyryla, Pete odkurzał meble, mając serce przepełnione nieznaną radością. William tego dnia nie poszedł wcale do biura, a Bertram nie tknął nawet swoich pędzli. Tylko Cyryl oddawał się swoim zwykłym zajęciom, przygotowując się do mającego się odbyć koncertu i korygując ustępy nowego dzieła „Muzyka w Rosji". Na dziesięć minut przed piątą William zaniepokojony i zdenerwowany znalazł się na Dworcu Północnym. Dopiero tutaj odetchnął z pewną ulgą. — No! Mam wrażenie, że wszystko gotowe — szepnął do siebie. — Nareszcie! W butonierce nie miał goździka. Było to zupełnie zbyteczne, nie chciał się zastosować do tego naiwnego żądania swego przyszłego pupila. Będzie po prostu szukał młodzieńca w wieku lat osiemnastu, który przyjedzie sam, trochę zalękniony, i który będzie miał w butonierce czerwony goździk, a ponadto będzie prowadził prawdopodobnie psa na smyczy. W miarę czekania, fala ciepła przypływała mu do serca. Miał przecież powitać tutaj swego imiennika, syna Waltera Neilsona, bezdomnego, samotnego sierotę, który zwrócił się o pomoc do niego, do jedynego bliskiego człowieka, jakiego posiadał na świecie. Wiele, wiele lat temu kołysał w ramionach maleńki kłębuszek owinięty w flanelę, o pomarszczonej, zaczerwienionej jeszcze twarzyczce. Po miesiącu twarzyczka ta stawała się coraz bielsza i powoli kłębuszek z flaneli odwijano. I to właśnie meleństwo stało się teraz dorosłym chłopcem, owym chłopcem osiemnastoletnim, owym oczekiwanym Billy, który miał dzisiaj przybyć. Ciepła fala w sercu pogłębiała się coraz bardziej, gdy William trwał tak w niecierpliwym oczekiwaniu na peronie dworca. Pociąg z Hampden Falls spóźniał się. Dopiero piętnaście minut po piątej wjechał majestatycznie na peron. Gdy się wreszcie zatrzymał, tłum pasażerów począł wysypywać się z wagonów. William stał tuż obok żelaznej bramy peronu, obserwując z zaniepokojeniem każdą mijającą go twarz. Wielu było dorastających chłopców, lecz żaden nie nosił w butonierce czerwonego goździka. Wreszcie William ujrzał sympatycznie wyglądającego, błękitnookiego chłopca w skromnym, szarym garniturku. Rzucił się doń z radosnym okrzykiem i dopiero teraz skonstatował, że chłopiec w szarym garniturze przyjechał w towarzystwie liczniejszej rodziny. Wcale nie sprawiał wrażenia kogoś opuszczonego i samotnego. William zawahał się i cofnął. Ten rozbawiony, otoczony rodziną chłopiec nie mógł być Billym! Gdy jednak rozejrzał się po peronie i poza kilkunastoma starszymi i młodszymi damami nie ujrzał więcej nikogo, zadecydował, że to jednak musiał być Billy i zdobywszy się na odwagę pobiegł za błękitnookim młodzieńcem i dotknął jego ramienia. — Hm, czy ty jesteś Billy? — wybąknął nieśmiało. Młodzieniec zatrzymał się i spojrzał. W następnej chwili potrząsnął wolno głową. — Nie, sir — odpowiedział. — Ależ to niemożliwe! Czy jesteś pewny? Chłopiec tym razem wybuchnął śmiechem. — Bardzo mi przykro, sir, ale na imię mi Frank, nieprawdaż, mateczko? — z zapytaniem tym zwrócił się do starszej damy, idącej obok, która obserwowała niezbyt łaskawie Williama przez lorgnon w złotej oprawie. William nie czekał już dłużej. Usprawiedliwiwszy swoją napaść i uchyliwszy grzecznie kapelusza, odszedł. Ale gdzie mógł być Billy? William rozglądał się za nim w zupełnej bezradności. Wszędzie dookoła widać było szeroką, pustą przestrzeń. Wagony przybyłe z Hampden Falls świeciły już pustkami, uwolnione nawet od bagaży pasażerów. Nigdzie nie było żadnej samotnej istoty, z wyjątkiem pięknej dziewczyny z walizką i zamkniętym koszyczkiem, która stała właśnie u bramy peronu, rozglądając się dookoła trochę niespokojnie. William spojrzał dwukrotnie na tę dziewczynę. Po pierwsze dlatego, że w klapie jej brązowego płaszczyka dostrzegł czerwony goździk, a po drugie, że była wyjątkowo ładna i w ciemnych jej oczach malowała się jakaś niema prośba. — Szkoda, że Bertrama tutaj nie ma — pomyślał. — Z pewnością natychmiast naszkicowałby tę twarz do jakiegoś swojego malowidła. Czerwony goździk w klapie dziewczyny stał się dla Williama po prostu udręką. Tak marzył o zobaczeniu takiego goździka, aczkolwiek na zupełnie innym miejscu. Zaczął się zastanawiać przyjaźnie, czy i ona oczekiwała tu na kogoś, kto się wcale nie zjawił. Zauważył, że raz czy dwa razy odeszła od bramy w stronę poczekalni dworcowej i zajrzała niespokojnie do wnętrza poprzez oszklone drzwi. Za każdym jednak razem wracała na to samo miejsce, jakby się lękała od niego oddalić. Wkrótce zapomniał o niej zupełnie, bo natchnęła go nową nieoczekiwaną myślą. Może Billy znajdował się właśnie w poczekalni? Jakiż był nierozsądny, że nie przyszło mu to na myśl od razu! Prawdopodobnie minęli się w tłumie i Billy poszedł prosto do poczekalni, aby tam na niego zaczekać. Przejęty tą myślą pośpieszył tam natychmiast, pozostawiając dziewczynę jeszcze cięgle stojącą przy bramie. Zaglądał w każdy kąt. Systematycznie przeszedł wzdłuż i wszerz stojących ławek, szukając młodzieńca z czerwonym goździkiem w klapie. Wyszedł nawet na ulicę i rozejrzał się niespokojnie we wszystkich kierunkach. Zaczął podejrzewać, że tak samo Billy, jak i on, zmienił w ostatniej chwili zamiar i wcale sobie nie wpiął czerwonego goździka do butonierki. Może w ogóle o nim zapomniał, może go zgubił, a może nie mógł go nigdzie kupić. Z goryczą William oskarżał samego siebie o zbagatelizowanie tego tak ważnego szczegó- łu. Gdyby on miał przypięty czerwony goździk, z pewnością by się spotkali! Ale goździka nie miał i teraz całej tej rzeczy nie można było naprawić. Ale gdzie właściwie był Billy, zastanawiał się nad tym coraz głębiej. łu. Gdyby on miał przypięty czerwony goździk, z pewnością by się spotkali! Ale goździka nie miał i teraz całej tej rzeczy nie można było naprawić. Ale gdzie właściwie był Billy, zastanawiał się nad tym coraz głębiej. ROZDZIAŁ VI Po jeszcze jednym dłuższym poszukiwaniu William wrócił na peron, pocieszając się ciągle nadzieją, że może tam jednak zastanie Billy. Dziewczyna cięgle bez ruchu stała u bramy. Na peron wjechał nowy pociąg i nowi pasażerowie opuszczali wagony. Dziewczyna była coraz bardziej przelękniona i jakby bliska płaczu. William zauważył, że mimo wszystko podnosiła w górę głowę i usiłowała zapanować nad swoim zdenerwowaniem. Po chwili wahania skierował się prosto do niej. — Bardzo przepraszam — rzekł łagodnie, uchylając kapelusza — ale zauważyłem, że pani czeka tutaj od dłuższego czasu. Może mógłbym pani w czymś dopomóc? Purpurowy rumieniec wystąpił na twarzyczkę dziewczyny. W oczach jej przygasł ów dziwny lęk i uśmiechnęła się do niego szczerze: — Ach, dziękuję panu, sir! Mógłby pan coś zrobić dla mnie, gdyby pan tylko zechciał. Widzi pan, nie mogę opuścić tego miejsca, gdyż lękam się, że „on" nadejdzie i że się miniemy. Sądzę, że musiała zajść jakaś pomyłka. Czy zechciałby pan w moim imieniu zatelefonować? 3 Panna Billy Billy Neilson była wychowana na wsi, a w Hampden Falls ludzie na ogół wyświadczali sobie wzajemne przysługi, chociaż nawet nie znali się zupełnie. Dlatego też dla Billy ta prośba nie była niczym dziwnym, ani nadzwyczajnym. William Henshaw uśmiechnął się. — Oczywiście. Z wielką przyjemnością zatelefonuję w pani imieniu. Proszę mi tylko powiedzieć, do kogo mam dzwonić i co mam temu komuś zakomunikować. — Dziękuję panu. Zechce pan zadzwonić do pana Willia-ma Henshawa, na ulicę Beacon i powiedzieć, że Billy jest na dworcu. Ja tutaj na pana zaczekam. — Ach, więc Billy przyjechał! — zawołał William ze zdziwieniem i radością. — Ale gdzież on jest? Czy pani zna Billy? — Właściwie tak — zaśmiała się Billy beztroskim śmiechem samotnego dziecka, które znalazło wreszcie przyjaciela. — Jak to, przecież ja sama jestem Billy! Dla Williama Henshawa oświadczenie to było jak grom z jasnego nieba. Ziemia zadrżała mu pod nogami, ludzie i powozy — wszystko zawirowało, wyczyniając jakieś akrobatyczne sztuki przed jego oczyma. Po chwili dopiero, jakby z oddali usłyszał swój własny, zmieniony głos: — Pani... jest... Billy!? — Tak. Zaczekam tu na pana, a pan mu to wszystko łaskawie powie, prawda? Właściwie spodziewa się mego przyjazdu, tylko widocznie pomylił się w czasie. A może pan go zna? Z najwyższym wysiłkiem William Henshaw zapanował nad swoim zdziwieniem. Tak samo teraz jak Billy wybuchnął śmiechem i tak samo odrzucił w tył głowę, tylko głos drżał mu dziwnie. — Znam go! Muszę przyznać, że tak! — zawołał. — Jak to, przecież ja sam jestem William Henshaw. — Pan! Wuj William! A gdzie jest czerwony goździk? Billy Neilson była wychowana na wsi, a w Hampden Falls ludzie na ogół wyświadczali sobie wzajemne przysługi, chociaż nawet nie znali się zupełnie. Dlatego też dla Billy ta prośba nie była niczym dziwnym, ani nadzwyczajnym. William Henshaw uśmiechnął się. — Oczywiście. Z wielką przyjemnością zatelefonuję w pani imieniu. Proszę mi tylko powiedzieć, do kogo mam dzwonić i co mam temu komuś zakomunikować. — Dziękuję panu. Zechce pan zadzwonić do pana Willia-ma Henshawa, na ulicę Beacon i powiedzieć, że Billy jest na dworcu. Ja tutaj na pana zaczekam. — Ach, więc Billy przyjechał! — zawołał William ze zdziwieniem i radością. — Ale gdzież on jest? Czy pani zna Billy? — Właściwie tak — zaśmiała się Billy beztroskim śmiechem samotnego dziecka, które znalazło wreszcie przyjaciela. — Jak to, przecież ja sama jestem Billy! Dla Williama Henshawa oświadczenie to było jak grom z jasnego nieba. Ziemia zadrżała mu pod nogami, ludzie i powozy — wszystko zawirowało, wyczyniając jakieś akrobatyczne sztuki przed jego oczyma. Po chwili dopiero, jakby z oddali usłyszał swój własny, zmieniony głos: — Pani... jest... Billy!? — Tak. Zaczekam tu na pana, a pan mu to wszystko łaskawie powie, prawda? Właściwie spodziewa się mego przyjazdu, tylko widocznie pomylił się w czasie. A może pan go zna? Z najwyższym wysiłkiem William Henshaw zapanował nad swoim zdziwieniem. Tak samo teraz jak Billy wybuchnął śmiechem i