ELEANOR H. PORTER Panna Billy Przekład JANINY ZAWISZA-KRASUCKIEJ WYDAWNICTWO BIAŁYSTOK 1992 Tytuł oryginału: „Miss Billy" Projekt okładki ALEKSANDER DAWIDZIUK Redakcja i korekta HALINA ŁAWNICKA MAREK ŁAWNICKI © Copyright by Wydawnictwo „Łuk" Spółka z o.o. Białystok 1992 ISBN 83-85183-16-7 Wydawnictwo „Łuk" Spółka z o.o., Białystok Wydanie pierwsze. Ark. wyd. 9,2; ark. druk. 15. Skład, druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zam. 1244-K-91 ROZDZIAŁ I lUif pisze Ust Billy Neilson miała lat osiemnaście, gdy umarła jej ciotka, która ją wychowywała od najwcześniejszego dzieciństwa. Po śmierci panny Benton, Billy została na świecie zupełnie sama i opuszczona. W dwa dni po pogrzebie swej opiekunki, Billy otworzyła swe przepełnione smutkiem serce przed adwokatem, panem Jamesem Hardingiem, właścicielem kancelarii, pod firmą „Harding & Harding". — Widzi pan, mr. Harding, nikogo nie mam, absolutnie nikogo, kto by się o mnie troszczył i opiekował mną — szlochała. — No, no, moje dziecko, jeszcze tak źle nie jest — uspokajał dziewczynę łagodnie starszy pan. — Przecież ja się o ciebie troszczę. Billy uśmiechnęła się przez łzy. —Ale ja przecież nie mogę mieszkać z panem — wyszeptała. — Co do tego, to nie jestem taki pewien — odparł. — Mam wrażenie, że moje siostry Letty i Ann chętnie widziałyby cię w naszym domu. Teraz Billy roześmiała się głośno. Przyszła jej na myśl miss Letty, która miała „nerwy" i miss Ann, która była „sercowa". Wyobrażała sobie swoje młode, nieopanowane, pełne radości usposobienie, przytłumione atmosferą panującą w domu adwokata Hardinga. — Dziękuję panu, ale ja osobiście raczej wątpię — zaprotestowała. — Pan nie wie wcale, jaka ja jestem hałaśliwa. Adwokat poruszył się niespokojnie i głęboko zamyślił. — A czy istotnie, moja kochana, nie istnieją gdzieś jacyś krewni? — zapytał po chwili. — Jak się przedstawia sprawa rodziny twojej matki? Billy potrząsnęła głową. Oczy jej znowu napełniły się łzami. — Była tylko ciotka Ella, o której wiedziałam. Ona i mama były jedynymi siostrami, a mama umarła jak miałam rok. — A rodzina twego ojca? — W tym wypadku jest jeszcze gorzej. Był jedynakiem i sierotą, gdy mu matka umarła. Sam umarł, jak ja miałam sześć miesięcy. Po jego śmierci pozostała tylko mama i ciotka Ella, później sama ciotka Ella, a teraz nie ma już nikogo. — A o rodzinie swego ojca nic nie wiesz? — Nic, zasadniczo prawie nic... — Więc jednak istnieje ktoś? Billy uśmiechnęła się. Purpurowy rumieniec okrasił jej policzki. — Owszem, jest ktoś, jeden pan, ale to właściwie nie jest krewny tatusia. Mówiąc prawdę, miałam zamiar do niego napisać. — A któż to taki? — Ktoś, po kim otrzymałam imię. Był to przyjaciel ojca z lat dziecinnych. Widzi pan, dlatego mi na imię „Billy" zamiast na przykład „Susie", albo „Bessie", albo „Jane". Ojciec postanowił, że syna nazwie „William" przez pamięć dla przyjaciela; a jak zamiast chłopca ja przyszłam na świat, opowiadała mi ciotka EUa, że tatuś był ogromnie zmartwiony i dopiero ktoś podsunął mu myśl, żeby mi dał imię „Billy". Ucieszył się ogromnie, bo podobno przyjaciela jego wszyscy nazywali „Billy". I dlatego już zostałam na zawsze „Billy". — A czy znasz tego pana? — Nie. Ojciec umarł, mama również, ciotka Ella też go znała bardzo słabo. Mama znała jego żonę, a ciotka Ella mówiła, że była podobno bardzo miła. — Hm, to może byśmy ich odszukali. Znasz jego adres? — O, tak, chyba że się przeprowadził. Zawsze chowaliśmy ten adres. Ciotka Ella nawet czasami mówiła, że kiedyś napisze do niego o mnie. — A jak on się nazywa? — William Henshaw. Mieszka w Bostonie. — William Henshaw! Czy nie z ulicy Beacon? — zawołał. Teraz z kolei Billy okazała zdumienie. Pochyliła się naprzód gorączkowo. — Ach, więc pan go zna? To cudownie! Istotnie mieszka na ulicy Beacon! Wiem na pewno, bo dopiero dzisiaj oglądałam tę kartkę z adresem. Widzi pan, miałam ochotę do niego napisać. — Napisać? Oczywiście, że napiszesz — zawołał adwokat. — Nie należy się zbyt długo zastanawiać, moje dziecko. Znam tę rodzinę od lat, a ten William był kolegą szkolnym mego syna. Podobno bardzo miły człowiek. Ned niejednokrotnie mi o nim opowiadał. W rodzinie tej było trzech synów, William i dwóch młodszych od niego. Nie pamiętam tylko jak tamtym było na imię. — Więc pan go zna! Jak ja się cieszę! — zawołała Billy. — Wie pan, że ja nigdy o nim nie myślałam, jak o rzeczywistym człowieku... — Owszem, wiem coś niecoś o nim — sprostował adwokat z uśmiechem — chociaż muszę wyznać, że ostatnio straciłem jego ślad. Ned z pewnością będzie wszystko wie- dział dokładnie. Muszę go zapytać. Ale teraz idź do domu, moja droga, i otrzyj te swoje piękne oczka. Albo lepiej jeszcze, chodź do mnie na herbatę. Zadzwonię zaraz do domu. — Wstał leniwie i wyszedł do przyległego gabinetu. Kilka minut minęło zanim wrócił z zaczerwienioną twarzą i najwyraźniej zmieszany. — Moje drogie dziecko, bardzo... bardzo mi przykro, ale... ale będę musiał odwołać to zaproszenie — wybąkał nieśmiało. — Moje siostry... czują się niezbyt dobrze dzisiaj. Ann narzeka na serce — wiesz przecież, że ciągle na nie cierpi, a Letty... Letty jest ostatnio zawsze zdenerwowana — bardzo nerwowa. Strasznie mi przykro! Ale ty mi chyba wybaczysz? — Oczywiście, że wybaczę — uśmiechnęła się Billy — i jednocześnie serdecznie panu dziękuję, tylko... — oczy jej zabłysły figlarnie — nie będzie się pan gniewał na mnie jak powiem, że całe szczęście, że nie muszę mieszkać z pańskimi siostrami, mr. Harding? — Co? Wiesz, mam wrażenie, że ten pomysł z Hensha-wem jest bardzo dobry — zmienił pośpiesznie temat. — Pomówię z Nedem, na pewno pomówię — dorzucił, odprowadzając dziewczynę do drzwi. James Harding dotrzymał słowa i jeszcze tego samego wieczora pomówił z synem. Niestety, Ned sam niewiele wiedział. Owszem, pamiętał doskonale Billy'ego Henshawa, lecz od wielu lat nic o nim nie słyszał, właśnie od chwili, gdy Henshaw się ożenił. Musiał mieć teraz około czterdziestu lat, twierdził Ned. Sympatyczny był z niego chłop i bardzo poczciwy. Z pewnością chętnie zająłby się losem tej małej sierotki, swojej imienniczki. Ned był o tym najgłębiej przekonany. — Doskonale. Sam napiszę do niego — postanowił mr. James Harding. — Napiszę do niego zaraz jutro. s I napisał, ale nie tak prędko, jak napisała Billy, bo wówczas gdy uczynił to postanowienie, Billy w swoim maleńkim pokoiku po przeciwległej stronie miasta, na białym arkusiku papieru kreśliła już początkowe słowa listu, które brzmiały: „Drogi wuju Williamie". ROZDZIAŁ II Rodzinnemu swemu domowi, znajdującemu się na ulicy Beacon, Bertram Henshaw nadał oryginalne miano „ Warstwa". Nazwa ta zresztą nie zdziwiła ani Cyryla, ani też Williama, doszli bowiem do wniosku, że to było właśnie „w stylu Bertrama". Całe zresztą życie Bertrama, składające się z dwudziestu czterech lat, upływało tylko „w jego specyficznym stylu", a określenie to w pojęciu starszych braci usprawiedliwiało nawet całą jego egzystencję. Szczególnie w tym wypadku bujna wyobraźnia Bertrama była najzupełniej usprawiedliwiona. Nikogo nie wprowadziło to w zdumienie, że dom na ulicy Beacon, należący do trzech braci, nazywał się „Warstwa". — Bo widzicie — tłumaczył Bertram niektórym swoim znajomym, dziwiącym się tej nazwie — gdybym mógł pokrajać dom na równe kromki, jak się kraje bochenek chleba, zrozumielibyście z pewnością od razu, dlaczego go tak nazwałem. Przypuśćmy, gdyby stara góra, Bunker Hill, nagle wybuchnęła dymem i gorącą lawą i pogrzebała nas pod swoimi popiołami, wyobraźcie sobie, co by odkryli późniejsi archeologowie pod gruzami naszego domu po wielu miesią- 10 cach uciążliwego rozkopywania! Co by tam znaleźli? Słuchajcie. Przede wszystkim warstwa pierwsza, najwyższe piętro, to znaczy piętro zajmowane przez Cyryla. Znaleźliby gołą podłogę, trochę ciężkich mebli, pianino, skrzypce, flet, półki z książkami i zauważyliby absolutny brak zasłon, firanek, poduszek i miękkich mebli. „Tu mieszkał człowiek odznaczający się prostotą", powiedzieliby z przekonaniem. „Uczony, muzyk, człowiek poważny, nie kochający nikogo i przez nikogo nie kochany, jednym słowem mnich". — A co później? Później natrafiliby na drugą warstwę, piętro Williama. Wyobraźcie sobie! Znacie Williama jako właściciela przedsiębiorstwa na ulicy State, dobrze wychowanego, wysokiego wdowca, małomównego, trochę łysego, krótkowidza, posiadającego najlepsze serce na świecie. Ale aby poznać dokładnie Williama, trzeba znać jego mieszkanie. William jest zbieraczem rozmaitych rzeczy. Zawsze rozmaite przedmioty kolekcjonował i strzeże ich od lat jak oka w głowie. Taka już krąży w rodzinie historia, że mając dwanaście miesięcy, wślizgnął się któregoś dnia do wnętrza domu, niosąc pod pachą cztery małe okrągłe, białe kamyki. Jestem pewien, że te kamyki przechowuje jeszcze do dzisiaj. Mógłbym się nawet założyć, a dzisiaj przecież ma już lat czterdzieści. Miniatury, kość słoniowa, robaki, motyle, porcelana, dzbanki, znaczki pocztowe, widokówki, łyżki, naklejki hotelowe, teatralne programy, karty do gry — to wszystko William kolekcjonuje. Ostatnią jego pasją są imbryczki do herbaty. Trudno nawet uwierzyć — William i imbryczki! I to wszystko jest w jego mieszkaniu — po prostu całe stosy rozmaitych przedmiotów. Wyobraźcie sobie teraz tych biednych archeologów, którzy by to odkopali! — Ale gdy dotrą do mojej warstwy, będzie im jeszcze gorzej. Bo widzicie, ja lubię poduszki i wygody, i poduszek tych mam mnóstwo. Poza tym lubię różne inne rzeczy. Moje mieszkanie absolutnie nie sprawia wrażenia mieszkania mnicha. I właśnie dlatego — kończył Bertram wesoło — dlatego nazwałem nasz dom „Warstwą". I tak już pozostała nazwa „Warstwa", do której nie tylko przyzwyczaili się przyjaciele braci Henshaw, ale również i William, i Cyryl przestali się jej sprzeciwiać. Od najwcześniejszego dzieciństwa bracia Henshaw mieszkali w wygodnym, obszernym domu, z którego roztaczał się widok na park publiczny. W domu tym również przepędził dzieciństwo ich ojciec, a później umarł w nim wkrótce po śmierci żony, niemal zaraz po ślubie jedynej córki, Kate. W dwudziestym pierwszym roku życia najstarszy syn, William Henshaw, wprowadził do tego domu młodą żonę, przy czym obydwoje zaopiekowali się dwoma młodszymi braćmi Williama, dwunastoletnim Cyrylem i sześcioletnim Bertra-mem. Ale pani Williamowa po pięcioletnim pożyciu małżeńskim umarła i od tej pory w domu Henshawów nie zamieszkała już żadna kobieta. Z roku na rok dom począł dzielić się powoli na trzy odrębne warstwy, usprawiedliwiające później samą nazwę, jaką domowi nadał Bertram. Trzydziestoletni obecnie Cyryl, pełen godności, zachowujący ustawiczną rezerwę oraz niechęć do kotów, psów, kobiet i wszelkich wzruszeń, szukał ukojenia w muzyce, rozkoszując się spokojem i samotnością swego mieszkania na czwartym piętrze. Tuż pod nim, na piętrze niższym, mieszkał William wśród całego mnóstwa swych zbiorów, spędzając w swych pokojach każdą niemal wolną chwilę. Dla Bertrama pozostało drugie piętro, na którym zgrupował własne malowidła, pędzle i sztalugi, starą broń, cenne makaty, dywany i poduszki, i poobwieszał wszystkie ściany malowanymi przez siebie główkami dziewczęcymi. Z małych portrecików i wielkich obrazów spoglądały twarzyczki dziewcząt, miłe, kuszące, zuchwałe, poważne, wesołe, smutne, piękne, a czasami prawie brzydkie — było ich tam całe mnóstwo. Wkrótce główki te stały się sławne na całą okolicę. Świat sztuki zaczął na nie zwracać uwagę i spoglądać bardziej krytycznym wzrokiem. Te główki dziewczęce, malowane przez Henshawa, stały się nawet dość wartościowe. Pod wesołym drugim piętrem Bertrama znajdowała się ponura, stara biblioteka i ciche statecznie urządzone salony, w których właściwie nikt nie przebywał. Pod pierwszym piętrem na parterze była jadalnia i kuchnia. Tutaj sprawowali rządy, chiński kucharz Dong Ling oraz Pete. Pete był — zasadniczo trudno powiedzieć, czym był Pete. Sam mówił, że jest lokajem i tak właściwie wyglądał, gdy na dźwięk dzwonka otwierał wielkie frontowe drzwi. Lecz innym znów razem, gdy zamiatał pokoje albo odkurzał zbiory „panicza Williama", wyglądał całkiem inaczej, jak zdziwaczały, przywiązany do rodziny starzec, przejęty pragnieniem przetrwania do śmierci na służbie w tym samym domu, do którego wstąpił jako młody chłopiec przed pięćdziesięciu laty. Wszystkiego tego, co się znajdowało w domu na ulicy Beacon, od wielu lat nie tknęła żadna dłoń kobieca. Nawet Kate, zamężna siostra, od dawna już zrezygnowała z udzielania jakichkolwiek instrukcji Dong Lingowi i Pete, chociaż jeszcze i teraz dość często przechodziła przez park publiczny ze swego mieszkania na Commonwealth Avenue i wspinała się po szerokich, staroświeckich schodach „Warstwy", pragnąc odwiedzić swych braci, Bertrama, Williama i Cyryla. całą okolicę. Świat sztuki zaczął na nie zwracać uwagę i spoglądać bardziej krytycznym wzrokiem. Te główki dziewczęce, malowane przez Henshawa, stały się nawet dość wartościowe. Pod wesołym drugim piętrem Bertrama znajdowała się ponura, stara biblioteka i ciche statecznie urządzone salony, w których właściwie nikt nie przebywał. Pod pierwszym piętrem na parterze była jadalnia i kuchnia. Tutaj sprawowali rządy, chiński kucharz Dong Ling oraz Pete. Pete był — zasadniczo trudno powiedzieć, czym był Pete. Sam mówił, że jest lokajem i tak właściwie wyglądał, gdy na dźwięk dzwonka otwierał wielkie frontowe drzwi. Lecz innym znów razem, gdy zamiatał pokoje albo odkurzał zbiory „panicza Williama", wyglądał całkiem inaczej, jak zdziwaczały, przywiązany do rodziny starzec, przejęty pragnieniem przetrwania do śmierci na służbie w tym samym domu, do którego wstąpił jako młody chłopiec przed pięćdziesięciu laty. Wszystkiego tego, co się znajdowało w domu na ulicy Beacon, od wielu lat nie tknęła żadna dłoń kobieca. Nawet Kate, zamężna siostra, od dawna już zrezygnowała z udzielania jakichkolwiek instrukcji Dong Lingowi i Pete, chociaż jeszcze i teraz dość często przechodziła przez park publiczny ze swego mieszkania na Commonwealth Avenue i wspinała się po szerokich, staroświeckich schodach „Warstwy", pragnąc odwiedzić swych braci, Bertrama, Williama i Cyryla. ROZDZIAŁ III nadszedł Ust Była punktualnie szósta po południu, gdy William Henshaw otrzymał list od swojej imienniczki, Billy. Mówiąc szczerze, list ten był dla niego wielkim wstrząsem. Nie zapomniał jeszcze zupełnie ojca Billy, który umarł bardzo dawno, ale samej Billy nie pamiętał absolutnie. Nawet teraz, kiedy patrzył na tę wypracowaną epistołę, skreśloną równymi literkami, zetknął się z wielką trudnością przypomnienia sobie tak znamiennego faktu, że Walter Neilson miał dziecko, które otrzymało to samo co on imię. I to dziecko, „Billy", to nieznane stworzenie, ten potomek zapomnianego przyjaciela z lat dziecinnych, prosiło o opiekę, o przyjęcie do domu Henshawów! Niemożliwe! William Henshaw począł razjeszcze czytać list, jakby chciał samego siebie przekonać, że ta wiadomość przecież nie jest aż tak nieprzyjemna. — Hej, stary, cóż tam nowego? — rozbrzmiał metaliczny głos Bretrama od strony hallu. William Henshaw z zaczerwienioną twarzą, dygocący na całym ciele, siedział na najniższym stopniu schodów, patrząc nieprzytomnie na list trzymany w ręku. — Co się stało? — Co się stało! — mruknął William, podnosząc się i powiewając listem w powietrzu. — Co się stało! Chłopcze, czy chciałbyś, abyśmy wzięli dziecko na wychowanie? Dziecko? — powtórzył z naciskiem i ze zgrozą. — Owszem, chętnie — zaśmiał się młodszy brat. — Może i Cyryl byłby z tego zadowolony, co? — Cicho, cicho Bertram, bądź choć przez chwilę dorosły — prosił starszy brat roztrzęsionym głosem. — To jest poważne, naprawdę poważne, mówię ci! — Co jest poważne? — zapytał Cyryl, schodząc po schodach. — Czy nie można z tym zaczekać? Pete przed chwilą dzwonił dwukrotnie na obiad. William uczynił ruch rozpaczliwy. — Dobrze, chodźmy — mruknął. — Opowiem wam przy stole... — Okazuje się, że mam imiennika—oświadczył drżącym głosem w kilka chwil później. — Dziecko Waltera Neilsona. — A kto to jest Walter Neilson? — zapytał Bertram. — Przyjaciel mój z lat dziecinnych. Ty go nie możesz pamiętać. Ten list jest od jego dziecka. — Świetnie, posłuchajmy. Czytaj. Posłuchamy tego listu, prawda, Cyrylu? Cyryl zmarszczył brwi. Zawsze marszczył brwi, gdy spoglądał na Bertrama. Najstarszy brat zwilżył językiem wargi, ręka mu drżała, gdy brał ze stołu list. — To jest... to jest po prostu absurdalne — mamrotał. Po chwili odchrząknął i zaczął czytać głośno: Drogi wuju Williamie. Nie gniewasz się, że Cię tak nazywam? Widzisz, potrzebny mi jest ktoś, a w tej chwili nie mam nikogo. Okazuje się, że Ty jesteś najbliższy. Możliwe, że nie pamiętasz, iż noszę takie same jak Ty imię. Walter Neilson był moim ojcem, jak Ci wiadomo. Późniejsza moja opiekunka, ciotka Ella, właśnie przed tygodniem umarła. Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli przyjadę i zamieszkam z Tobą? Obecnie oczywiście chodzę do szkoły, a co później będę robić, nie wiem jeszcze. Sądzę, że Ty mi doradzisz. Może będziesz miał jakieś zastrzeżenia? Zastanów się nad tym do mego przyjazdu. Właściwie nie należy z góry układać planów, bo może mnie wcale nie chcesz widzieć u siebie. Znają mnie wszyscy z hałaśliwości, ale sądzę, że Ty nie jesteś ani „nerwowy" ani też nie chorujesz na serce. Bo widzisz, panna Letty i panna Ann, siostry pana Hardinga naszego adwokata, nie miały na mnie wielkiej ochoty. Pan Harding ma sam napisać do Ciebie. Pan Harding jest bardzo dobry i chciał mnie wziąć do siebie, lecz pomyśl! Ze względu na nerwy panny Letty trzeba byłoby chodzić po mieszkaniu na palcach, a z przyczyny sercowej choroby panny Ann, należałoby mówić tylko szeptem. W mieszkaniu ich na wszystkich krzesłach i stołach są pokrowce i zbrodnią jest, jeśli ktoś ruszy jakieś krzesło z miejsca. Okien przeważnie się nie otwiera, bo słońce i powietrze szkodzi obydwu paniom. Wyobraź sobie mnie i Spunka, mieszkających w takiej atmosferze! Ach, właśnie, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, jak przywiozę z sobą Spunka? Przypuszczam, że Ci to nie będzie przeszkadzać, bo ja bez Spunka nie mogę żyć, a on także nie może beze mnie. Proszę, napisz mi zaraz, a jeśli możesz, to zadepeszuj. Wystarczy jak napiszesz jedno słowo: „Przyjeżdżaj!" Wówczas natychmiast się przygotuję, tylko muszę wiedzieć, czy będziesz mnie oczekiwał na dworcu. Może byśmy się poznali w ten sposób, że Ty będziesz miał czerwony goździk w klapie i ja także. Wówczas zobaczymy się od razu. Pisz do mnie na adres „Hampden Falls". Tymczasem ściskam Cię mocno, Billy Henshaw Neilson. Przez kilka minut przy stole braci Henshaw panowała głucha cisza, po czym najstarszy brat podniósłszy onieśmielony wzrok na obecnych, wybąkał: 16 — No i co? — Boże święty! — odetchnął głęboko Bertram. Cyryl nic nie powiedział, lecz zaciśnięte jego usta były zupełnie blade. Znowu zaległa cisza, którą i tym razem przerwał niespokojnie William. — Chłopcy, to mi absolutnie nic nie wyjaśnia! Co mam robić? — Robić — oburzył się Cyryl. — Przecież chyba ani na chwilę nie myślisz o tym, aby pozwolić temu dziecku tu przyjechać. Williamie! Bertram zachichotał. — Ożywiłoby się tutaj trochę, nie uważasz, Cyrylu? Masz takie gładkie podłogi na górze, to mógłby sobie jeździć po nich wózkiem! — Głupstwa pleciesz! — zawołał Cyryl. — Nie bądź śmieszny, Bertramie. Ten list nie był pisany przez dziecko. Ten chłopak czułby się o wiele lepiej, mogąc grzebać w twoich farbach albo w zbiorach Williama. — Ach, mój drogi — wtrącił się teraz William — od tych wszystkich rzeczy musielibyśmy go trzymać z daleka. Cyryl odsunął krzesło od stołu. — Trzymać z daleka! Williamie, ty chyba nie mówisz poważnie! Przecież nie pozwolisz chyba na to, aby ten chłopak tu przyjechał — zawołał. — A co mam robić? — szepnął ze smutkiem najstarszy brat. — Co masz robić? Po prostu powiedzieć „nie". Przecież my nie mamy ochoty wychowywać chłopca! —Ale zrobić coś muszę. Mnie jednego ma na świecie, tak przynajmniej pisze. — Wielkie nieba! To oddaj go do internatu, albo do przytułku, wszędzie, byleby nie tutaj. — Brednie! Pozwólcie temu dziecku przyjechać — za- 2 Panna Billy śmiał się Bertram. — Biedne bezdomne stworzenie! Czemu się zastanawiacie? Ja go wezmę do siebie. A ile on ma lat właściwie? William nachmurzył się i począł sobie głośno przypominać. — Zasadniczo sam nie wiem. Musi mieć... hm... nie jest już dzieckiem — wybuchnął nagle. — Walter umarł siedemnaście albo osiemnaście lat temu, mniej więcej w rok, czy dwa po ślubie. To dziecko musi mieć teraz około osiemnastu lat. — A pomyśl tylko, jak Cyryl bał się tego małego wózeczka — zaśmiał się Bertram. — Mniejsza o to, osiem czy osiemnaście — niech przyjeżdża. Jeśli już jest w tym wieku, to nie będzie przeszkadzał. — A ten... jak tam... „Spunk", czy i jego też macie ochotę wziąć tutaj? Uważacie, że też nie będzie przeszkadzał — zawołał Cyryl z ironią. — Rety! Zapomniałem o Spunku — zawołał Bertram. — Powiedzcie, co to może być ten Spunk, jak przypuszczacie? — Myślę, że pies — podsunął William. — W każdym razie zechcecie łaskawie tego Spunka trzymać na dole — powiedział ze stanowczością Cyryl. — Mam wrażenie, że chłopca to jeszcze zniosę, ale psa... — Hm, sądząc z jego imienia — mruknął rozbawiony Bertram — ten Spunk może być całkiem miłym stworzeniem. A może to w ogóle nie pies. Imię raczej wskazuje, że to jest papuga. Cyryl nagle zerwał się na równe nogi. Po prostu nie mógł dokończyć obiadu. Doskonale — rzekł chłodno. — Ale pamiętaj, że ty jesteś tylko odpowiedzialny, Bertramie. Wszystko jedno, czy to pies, czy papuga, czy nawet małpa, spodziewam się, że będziesz tego Spunka trzymał na dole. To przyjęcie nieznanego chłopca do rodziny jest dla mnie po prostu absurdem od początku do końca. Ale oczywiście, jeżeli ty i William tego 18 chcecie, to ja tu nie mam nic do powiedzenia. Całe szczęście, że moje mieszkanie znajduje się na najwyższym piętrze — zakończył, kierując się ku drzwiom, aby opuścić jadalnię. Przez chwilę panowało milczenie. Brwi najmłodszego brata uniosły się figlarnie ku górze. — Lękam się, że Cyryl jest zaniepokojony — mruknął w pewnej chwili William zatroskanym głosem. Twarz Bertrama uległa zmianie. Poważny wyraz zamajaczył na jego chłopięcych ustach. — On ostatnio wszystkim się niepokoi. Starszy brat westchnął. — Tak, ale przy jego talencie... — Talent! Wielki Boże! — przerwał mu Bertram. — Większość ludzi posiada jakieś talenty, ale to wcale nie znaczy, że muszą się stać niemożliwi we współżyciu z innymi! Sprawa z Cyrylem staje się coraz bardziej poważna, Will. Cyryl sprawia wrażenie, rozhisteryzowanej starej panny, takiej jak te, o których pisze ten twój młody imiennik. Wkrótce dojdzie do tego, że Cyryl zażąda, abyśmy mówili szeptem i chodzili na palcach! William uśmiechnął się. — Bądź spokojny. Tobie w każdym razie to niebezpieczeństwo nie grozi, chłopcze. — Całe szczęście — odpowiedział Bertram. — Choćby właśnie ze względu na samego Cyryla jestem za tym, aby wziąć to dziecko. Może Cyryl się jakoś zmieni. — Postanowiłem je wziąć, Bert — wyszeptał starszy brat z zaniepokojoną miną. — Ale Bóg jeden wie, co z nim zrobię, jak już tutaj będzie. Co ja mu właściwie mam napisać? W ogóle nie mam pojęcia jak się pisze takie listy! — Więc najlepiej wyślij depeszę. Trudno jest wprawdzie napisć „przyjeżdżaj", jak się tego malca jeszcze nie widziało. Sądząc z tego listu, chłopak nie musi być taki bardzo nieśmiały. — Hm, trudno coś wiedzieć — wyszeptał Wilłiam cicho. — Ciekawe, czy ten adwokat napisze do mnie? — dorzucił, oglądając jeszcze raz list leżący przy talerzu. — Tak — dodał po chwili — ma napisać jakiś pan Harding. Przypuszczam, że to krewny Neda Hardinga. Znałem kiedyś Neda i zdaje mi się, że mieszkał w Hampden Falls. Wkrótce od tego Hardinga czegoś się dowiemy. Możliwe, że list nadejdzie już jutro. — I ja tak przypuszczam—skinął głową Bertram, wstając od stołu. — W każdym razie nic bym nie postanowił, dopóki nie otrzymamy tego listu. ROZDZIAŁ IV wysyła depeszę List Jamesa Hardinga wysłany został w ślad za listem Billy, chociaż do listu Billy był zupełnie niepodobny. Adwokat wspominał coś o majątku Billy, zaznaczając, że stosownie do woli pani Neilson, Billy ma wejść w posiadanie spadku po niej dopiero wówczas, gdy skończy dwadzieścia jeden lat. Później następowało kilka zdań o samotności Billy na świecie i wyrażenie nadziei, że przyjaciel nieboszczyka ojca z pewnością zechce przyjąć sierotę do swego domu. Pod koniec listu była również wzmianka o dawnej przyjaźni Neda z Hensha-wem, po czym autor listu, James Harding, podkreślił, że prawdziwą radość mu sprawia odnowienie znajomości ze starą rodziną Henshaw, którą znał przed wielu laty. Wreszcie pod koniec pan Harding prosił Williama Henshawa o szybką odpowiedź. List ten był dość szczegółowy, lecz dziwnie niezręcznie napisany. Ponieważ James Harding posiadał wyjątkowo niewyraźny charakter pisma, zazwyczaj wszystkie swe listy dyktował stenografistce. Z tego więc powodu William Henshaw po przeczytaniu listu adwokata nadal pozostał w tym samym co uprzednio błędzie, sądząc, że Billy jest chłopcem. 21 Adwokat w swoim liście w każdym niemal zdaniu mówił o Billy „sierota" albo „biedne, samotne dziecko" nigdy nie podkreślając zaimka „ona" czy „jej", jakby to robił naumyślnie. Nic więc dziwnego, że William Henshaw przygotowany był na to, iż wkrótce ujrzy w swoim domu przygarniętego przez siebie chłopca — sierotę. Po otrzymaniu listu Hardinga, William zdecydował się zadepeszować do Billy lakonicznie: „przyjeżdżaj". — Niech się tymczasem biedny chłopak uspokoi — mówił do Bertrama. — Hardingowi odpowiem na list później. Chociaż prawdopodobnie chciałby dowiedzieć się o mnie czegoś więcej, zanim przyjedzie tutaj Billy, ale chłopak nie powinien długo czekać na moją odpowiedź. Jestem pewien, że i tak nie przyjedzie, dopóki Harding nie otrzyma mojej odpowiedzi. Jakież było jednak zdziwienie Williama Henshawa, gdy w przeciągu dwudziestu czterech godzin otrzymał telegraficzną wiadomość od Billy: Przyjeżdżam jutro pociągiem o piątej po południu. Billy. William Henshaw nie wiedział, że w Hampden Falls kufer Billy stał już spakowany od kilku dni. Billy była zrozpaczona. To całe dotychczasowe mieszkanie, nawet służąca, nawet sympatyczny sąsiad i jego żona, którzy opiekowali się nią od śmierci ciotki, stanowili teraz kompletną udrękę. Adwokat Harding nagle zachorował, więc nie miała możności zawiadomić go o depeszy Williama Henshawa. Pod wpływem pierwszego impulsu Billy postanowiła radzić sobie sama i nie czekać dłużej. Ta zupełnie nieznana, tajemnicza przyszłość, ku której dążyła w tej chwili, nie przerażała absolutnie dziewczyny. Billy była osóbką romantyczną. Pomysł wpięcia czerwonego goździka do butonierki, odnalezienie przyjaciela ojca, któremu także było na imię Bilły, wszystko to wydawało się Billy Neilson tak pełne uroku i tak oryginalne, że zapomniała 22 nawet na chwilę o obecnym swoim osamotnieniu. Kupiła bilet i czerwony goździk, i z niecierpliwością oczekiwała chwili odejścia pociągu. Na ulicy Beacon pełen prostoty telegram Billy był powodem ogólnej konsternacji. Nawet Kate została wezwana na naradę rodzinną, która się miała odbyć bezzwłocznie. — Naprawdę nic wam nie mogę poradzić — oświadczyła Kate zirytowana, wysłuchawszy całej tej historii. — Przecież nie przypuszczacie chyba, że ja wezmę do siebie tego chłopca! — Nie, oczywiście że nie — westchnął William. — Ale widzisz, sądziłem, że będę miał czas na przygotowanie pewnych rzeczy, na ułożenie wszystkiego, a to się stało tak nagle! Jeszcze do dzisiaj nie odpowiedziałem nawet na list Hardinga, a okazuje się, że on na tę moją odpowiedź wcale nie czekał. — A czego się spodziewałeś, wysyłając ten idiotyczny telegram? — zapytała siostra. — Napisałeś „przyjeżdżaj", więc przyjeżdża! — Przecież Billy prosił mnie, żeby tak napisać. — To co z tego, że prosił? Jeżeli taki głupi osiemnastoletni chłopak prosi cię o coś, to ty, stateczny czterdziestoletni mężczyzna, musisz go słuchać? — Rozbudziło to romantyczną wyobraźnię Willa — zaśmiał się Bertram. — To jedno słowo „przyjeżdżaj" miało dla niego mnóstwo uroku i oczekiwał z niecierpliwością co się stanie. — A teraz się przekonał i ma za swoje — wtrącił Cyryl z ponurą satysfakcją. — O nie, jeszcze nic się nie stało — sprostował Bertram wesoło. — Dopiero stać się może. William przypnie sobie, jako znak rozpoznawczy, czerwony goździk do klapy. Twarz Williama spłonęła rumieńcem. — Bertram, mógłbyś nie kpić. Nie przypnę czerwonego goździka, zaręczam ci. — To jak on cię pozna? — Przecież on będzie miał czerwony goździk, więc to mi wystarczy — mruknął niechętnie najstarszy brat. — Hm, możliwe. A poza tym będzie miał jeszcze Spunka — dorzucił złośliwie Bertram. — Spunka? — zawołała Kate. — Tak. Pisał, że ma nadzieję, iż William pozwoli mu przywieźć ze sobę Spunka. — A któż to jest Spunk? — Nie mamy pojęcia — usta Bertrama zadrżały pod wpływem hamowanego śmiechu. — Nie macie pojęcia? Co to ma znaczyć? — No tak, Will przypuszcza, że to pies, a ja mam wrażenie, że papuga. Cyryl znów twierdzi, że to na pewno będzie małpa. — Chłopcy, coście najlepszego zrobili! — oburzyła się Kate, padając bezsilnie na krzesło. — Coście zrobili! Dla Williama jej słowa były jak elektryczna iskra, pobudzająca go do natychmiastowego czynu. Zerwał się z krzesła na równe nogi. — To co zrobiliśmy, już się nie odstanie — oświadczył z powagą — a teraz musimy zrobić resztę — i to jak najprędzej. Ten chłopak jest synem mego najserdeczniejszego przyjaciela z lat dziecinnych, więc muszę go odpowiednio przyjąć. Ale wracajmy do rzeczy! Bertram, powiedziałeś, że go weźmiesz do siebie. Czy mówiłeś to poważnie? Bertram drgnął nagle i poruszył się niespokojnie na krześle. William rzadko kiedy w ten sposób przemawiał, ale gdy już tak mówił... —Tak, Will. Oddam mu ten mały pokój przy końcu hallu. Nigdy go i tak nie używam, a te drobiazgi, które przechowuję tam, usunięte zostaną jutro. — Dobrze! Ponadto trzeba jeszcze kilka szczegółów przygotować, więc zejdę na dół i pomówię z Pete i Dong — To jak on cię pozna? — Przecież on będzie miał czerwony goździk, więc to mi wystarczy — mruknął niechętnie najstarszy brat. — Hm, możliwe. A poza tym będzie miał jeszcze Spunka — dorzucił złośliwie Bertram. — Spunka? — zawołała Kate. — Tak. Pisał, że ma nadzieję, iż William pozwoli mu przywieźć ze sobę Spunka. — A któż to jest Spunk? — Nie mamy pojęcia — usta Bertrama zadrżały pod wpływem hamowanego śmiechu. — Nie macie pojęcia? Co to ma znaczyć? — No tak, Will przypuszcza, że to pies, a ja mam wrażenie, że papuga. Cyryl znów twierdzi, że to na pewno będzie małpa. — Chłopcy, coście najlepszego zrobili! — oburzyła się Kate, padając bezsilnie na krzesło. — Coście zrobili! Dla Williama jej słowa były jak elektryczna iskra, pobudzająca go do natychmiastowego czynu. Zerwał się z krzesła na równe nogi. — To co zrobiliśmy, już się nie odstanie — oświadczył z powagą — a teraz musimy zrobić resztę — i to jak najprędzej. Ten chłopak jest synem mego najserdeczniejszego przyjaciela z lat dziecinnych, więc muszę go odpowiednio przyjąć. Ale wracajmy do rzeczy! Bertram, powiedziałeś, że go weźmiesz do siebie. Czy mówiłeś to poważnie? Bertram drgnął nagle i poruszył się niespokojnie na krześle. William rzadko kiedy w ten sposób przemawiał, ale gdy już tak mówił... — Tak, Will. Oddam mu ten mały pokój przy końcu hallu. Nigdy go i tak nie używam, a te drobiazgi, które przechowuję tam, usunięte zostaną jutro. — Dobrze! Ponadto trzeba jeszcze kilka szczegółów przygotować, więc zejdę na dół i pomówię z Pete i Dong Lingiem. Pamiętajcie tylko, że musimy tego chłopca przyjąć serdecznie, zrozumiano? — Tak jest, Wasza Wysokość — uśmiechnął się łobuzersko Bertram. Kate i Cyryl milczeli. ROZDZIAŁ V dla W dniu oczekiwanego przyjazdu Billy, w gospodarstwie Henshawów już od wczesnego ranka panował wielki ruch; czyniono przygotowania dla gościa, które rozpoczęły się jeszcze przed śniadaniem. Ogniskiem jednak najważniejszych przygotowań był mały pokoik na drugim piętrze, przy samym końcu hallu, chociaż jak twierdził Bertram, cała „Warstwa" była przewrócona „do góry nogami". Po śniadaniu Bertram przejęty szlachetną intencją „dostarczenia chłopakowi wygód", usunął wszystkie meble z pokoju, następnie zaś wezwał wszystkich domowników do pomocy przy urządzaniu gniazdka. Wszyscy mieszkańcy domu stawili się na wezwanie. Nawet Dong Ling wdrapał się po schodach, przynosząc z sobą symboliczną chińską flagę, którą, jak twierdził, „z wielką radością" gotów jest podarować oczekiwanemu gościowi. Pete był w swoim żywiole. Pete znany był z tego, że ogromnie lubił chłopców. Czyż nie służył im prawie przez całe swoje życie? Należy tutaj wspomnieć, że Pete nigdy nie żywił specjalnej sympatii do dziewcząt. Tylko Cyryl trzymał się na uboczu. Najlepszym dowodem tego, że nie interesowały go wszelkie przygotowania na 26 dole był fakt, iż od rana wygrywał zawzięcie na swoim pianinie. Cyryl zazwyczaj grywał o tej porze niezależnie od swoich humorów, a gdy Bertram usłyszał rano rytmiczne akordy pogrzebowego marsza, uśmiechnął się i szepnął do Williama: — Dzisiaj dla odmiany marsz żałobny Chopina. Najwidoczniej Cyryl uważa, że dla niego nadchodzi już kres wszystkiego i rezygnuje ze swego przyszłego spokoju i szczęścia. — Ach Boże, jakże bym chciał, żeby i Cyryl mógł się trochę zainteresować — westchnął William. — Zainteresuje się na pewno — zaśmiał się Bertram znacząco. — Zobaczysz, że się zainteresuje! — Wiem o tym, ale Bertramie — przerwał nagle starszy brat zaniepokojony, spoglądając ze szczebla drabiny, na której stał w tej chwili — czy powiesić nad oknem strzelbę, czy wędzisko? — Sądzę, że to nie sprawi wielkiej różnicy, gdzie te rzeczy będą wisiały — odparł Bertram. — Mamy jeszcze do dyspozycji indiańskie maczugi i miecze, jak ci wiadomo. — Tak, to wszystko będzie bardzo ładnie wyglądało, nie uważasz? — pocieszał się William. — A wiesz, na tę ścianę między oknami mam zamiar przynieść swoją gablotkę z kolekcją pająków. Bertram podniósł w górę ręce z udanym zdziwieniem. — Tutaj, tutaj na dół? Masz ochotę tutaj powiesić swoje najcenniejsze skarby? Starszy brat zmarszczył brwi. — Głupstwa pleciesz, Bertramie, nie bądź śmieszny! Przecież tutaj nic im się nie stanie. Zresztą to moje najdawniejsze zbiory. Namiętnie zbierałem pająki właśnie wtedy, kiedy byłem w wieku Billy. Dlatego przypuszczam, że mu się spodobają. Wiesz, że chłopcy lubią takie rzeczy. — O, ja także kiedyś to lubiłem — odparł Bertram. — Najbardziej kochałem ciebie i pająki. — Ze mną zawsze było gorzej — odciął się William doskonale usposobiony. — No, jak to wygląda? — zakończył, zawiesiwszy wszystko dokładnie i schodząc teraz z drabiny. — Świetnie! Tylko trochę wojennie z tą bronią i z tymi nożami. Ale może ty chcesz zrobić z Billy żołnierza, co? — Sądzisz? Zaczynam się interesować tym chłopcem — wyznał szczerze William z widocznym podnieceniem. — Jak sądzisz, jakie rzeczy on lubi? — Trudno mi teraz powiedzieć. Może to jest tchórzliwy chłopak i będzie płakał jak zobaczy twoją broń i twoje pająki. Może będzie wolał zbierać jesienne liście i obwieszać ściany sentymentalnymi mottami. — To niemożliwe, żeby takie rzeczy lubił — zaprotestował starszy brat. — Syn Waltera Neilsona nie może być babą. Neilson zawsze odznaczał się dzielnością podczas tych wspólnych naszych dziesięciu lat w Harvardzie i zawsze podobało mu się tylko to, co było godne uwagi. Jesienne liście i sentymentalne motta, rzeczywiście! Ha, ha, ha! — Doskonale. Ale mamy jeszcze jeden sęk! Nie wolno nam zapominać o Spunku. William drgnął niespokojnie. — Bert, jak przypuszczasz, co to może być takiego? Nie sądzisz, że Cyryl ma słuszność i że to jest małpa? — Nigdy nic nie można wiedzieć — odpowiedział Bertram wesoło. — Oczywiście może to być coś innego. Gdyby to o ciebie chodziło, to bym przypuszczał, że jest to jakieś stworzenie z tych, które zazwyczaj kolekcjonujesz, a więc jakiś wąż, jaszczurka, żaba, albo ewentualnie motyl. Pamiętasz, że zawsze znosiłeś takie rzeczy do domu, gdy byłeś w jego wieku? — Tak, pamiętam — westchnął William. — Ale wątpię czy to jest coś w tym rodzaju — dorzucił, wychodząc. Tego dnia w domu przy ulicy Beacon nie zajmowano się prawie niczym innym oprócz czynienia przygotowań na 28 przybycie Billy. Dong Ling od rana coś pichcił. Wszędzie, z wyjątkiem mieszkania Cyryla, Pete odkurzał meble, mając serce przepełnione nieznaną radością. William tego dnia nie poszedł wcale do biura, a Bertram nie tknął nawet swoich pędzli. Tylko Cyryl oddawał się swoim zwykłym zajęciom, przygotowując się do mającego się odbyć koncertu i korygując ustępy nowego dzieła „Muzyka w Rosji". Na dziesięć minut przed piątą William zaniepokojony i zdenerwowany znalazł się na Dworcu Północnym. Dopiero tutaj odetchnął z pewną ulgą. — No! Mam wrażenie, że wszystko gotowe — szepnął do siebie. — Nareszcie! W butonierce nie miał goździka. Było to zupełnie zbyteczne, nie chciał się zastosować do tego naiwnego żądania swego przyszłego pupila. Będzie po prostu szukał młodzieńca w wieku lat osiemnastu, który przyjedzie sam, trochę zalękniony, i który będzie miał w butonierce czerwony goździk, a ponadto będzie prowadził prawdopodobnie psa na smyczy. W miarę czekania, fala ciepła przypływała mu do serca. Miał przecież powitać tutaj swego imiennika, syna Waltera Neilsona, bezdomnego, samotnego sierotę, który zwrócił się o pomoc do niego, do jedynego bliskiego człowieka, jakiego posiadał na świecie. Wiele, wiele lat temu kołysał w ramionach maleńki kłębuszek owinięty w flanelę, o pomarszczonej, zaczerwienionej jeszcze twarzyczce. Po miesiącu twarzyczka ta stawała się coraz bielsza i powoli kłębuszek z flaneli odwijano. I to właśnie meleństwo stało się teraz dorosłym chłopcem, owym chłopcem osiemnastoletnim, owym oczekiwanym Billy, który miał dzisiaj przybyć. Ciepła fala w sercu pogłębiała się coraz bardziej, gdy William trwał tak w niecierpliwym oczekiwaniu na peronie dworca. Pociąg z Hampden Falls spóźniał się. Dopiero piętnaście minut po piątej wjechał majestatycznie na peron. Gdy się wreszcie zatrzymał, tłum pasażerów począł wysypywać się z wagonów. William stał tuż obok żelaznej bramy peronu, obserwując z zaniepokojeniem każdą mijającą go twarz. Wielu było dorastających chłopców, lecz żaden nie nosił w butonierce czerwonego goździka. Wreszcie William ujrzał sympatycznie wyglądającego, błękitnookiego chłopca w skromnym, szarym garniturku. Rzucił się doń z radosnym okrzykiem i dopiero teraz skonstatował, że chłopiec w szarym garniturze przyjechał w towarzystwie liczniejszej rodziny. Wcale nie sprawiał wrażenia kogoś opuszczonego i samotnego. William zawahał się i cofnął. Ten rozbawiony, otoczony rodziną chłopiec nie mógł być Billym! Gdy jednak rozejrzał się po peronie i poza kilkunastoma starszymi i młodszymi damami nie ujrzał więcej nikogo, zadecydował, że to jednak musiał być Billy i zdobywszy się na odwagę pobiegł za błękitnookim młodzieńcem i dotknął jego ramienia. — Hm, czy ty jesteś Billy? — wybąknął nieśmiało. Młodzieniec zatrzymał się i spojrzał. W następnej chwili potrząsnął wolno głową. — Nie, sir — odpowiedział. — Ależ to niemożliwe! Czy jesteś pewny? Chłopiec tym razem wybuchnął śmiechem. — Bardzo mi przykro, sir, ale na imię mi Frank, nieprawdaż, mateczko? — z zapytaniem tym zwrócił się do starszej damy, idącej obok, która obserwowała niezbyt łaskawie Williama przez lorgnon w złotej oprawie. William nie czekał już dłużej. Usprawiedliwiwszy swoją napaść i uchyliwszy grzecznie kapelusza, odszedł. Ale gdzie mógł być Billy? William rozglądał się za nim w zupełnej bezradności. Wszędzie dookoła widać było szeroką, pustą przestrzeń. Wagony przybyłe z Hampden Falls świeciły już pustkami, uwolnione nawet od bagaży pasażerów. Nigdzie nie było żadnej samotnej istoty, z wyjątkiem pięknej dziewczyny z walizką i zamkniętym koszyczkiem, która stała właśnie u bramy peronu, rozglądając się dookoła trochę niespokojnie. William spojrzał dwukrotnie na tę dziewczynę. Po pierwsze dlatego, że w klapie jej brązowego płaszczyka dostrzegł czerwony goździk, a po drugie, że była wyjątkowo ładna i w ciemnych jej oczach malowała się jakaś niema prośba. — Szkoda, że Bertrama tutaj nie ma — pomyślał. — Z pewnością natychmiast naszkicowałby tę twarz do jakiegoś swojego malowidła. Czerwony goździk w klapie dziewczyny stał się dla Williama po prostu udręką. Tak marzył o zobaczeniu takiego goździka, aczkolwiek na zupełnie innym miejscu. Zaczął się zastanawiać przyjaźnie, czy i ona oczekiwała tu na kogoś, kto się wcale nie zjawił. Zauważył, że raz czy dwa razy odeszła od bramy w stronę poczekalni dworcowej i zajrzała niespokojnie do wnętrza poprzez oszklone drzwi. Za każdym jednak razem wracała na to samo miejsce, jakby się lękała od niego oddalić. Wkrótce zapomniał o niej zupełnie, bo natchnęła go nową nieoczekiwaną myślą. Może Billy znajdował się właśnie w poczekalni? Jakiż był nierozsądny, że nie przyszło mu to na myśl od razu! Prawdopodobnie minęli się w tłumie i Billy poszedł prosto do poczekalni, aby tam na niego zaczekać. Przejęty tą myślą pośpieszył tam natychmiast, pozostawiając dziewczynę jeszcze cięgle stojącą przy bramie. Zaglądał w każdy kąt. Systematycznie przeszedł wzdłuż i wszerz stojących ławek, szukając młodzieńca z czerwonym goździkiem w klapie. Wyszedł nawet na ulicę i rozejrzał się niespokojnie we wszystkich kierunkach. Zaczął podejrzewać, że tak samo Billy, jak i on, zmienił w ostatniej chwili zamiar i wcale sobie nie wpiął czerwonego goździka do butonierki. Może w ogóle o nim zapomniał, może go zgubił, a może nie mógł go nigdzie kupić. Z goryczą William oskarżał samego siebie o zbagatelizowanie tego tak ważnego szczegó- łu. Gdyby on miał przypięty czerwony goździk, z pewnością by się spotkali! Ale goździka nie miał i teraz całej tej rzeczy nie można było naprawić. Ale gdzie właściwie był Billy, zastanawiał się nad tym coraz głębiej. łu. Gdyby on miał przypięty czerwony goździk, z pewnością by się spotkali! Ale goździka nie miał i teraz całej tej rzeczy nie można było naprawić. Ale gdzie właściwie był Billy, zastanawiał się nad tym coraz głębiej. ROZDZIAŁ VI Po jeszcze jednym dłuższym poszukiwaniu William wrócił na peron, pocieszając się ciągle nadzieją, że może tam jednak zastanie Billy. Dziewczyna cięgle bez ruchu stała u bramy. Na peron wjechał nowy pociąg i nowi pasażerowie opuszczali wagony. Dziewczyna była coraz bardziej przelękniona i jakby bliska płaczu. William zauważył, że mimo wszystko podnosiła w górę głowę i usiłowała zapanować nad swoim zdenerwowaniem. Po chwili wahania skierował się prosto do niej. — Bardzo przepraszam — rzekł łagodnie, uchylając kapelusza — ale zauważyłem, że pani czeka tutaj od dłuższego czasu. Może mógłbym pani w czymś dopomóc? Purpurowy rumieniec wystąpił na twarzyczkę dziewczyny. W oczach jej przygasł ów dziwny lęk i uśmiechnęła się do niego szczerze: — Ach, dziękuję panu, sir! Mógłby pan coś zrobić dla mnie, gdyby pan tylko zechciał. Widzi pan, nie mogę opuścić tego miejsca, gdyż lękam się, że „on" nadejdzie i że się miniemy. Sądzę, że musiała zajść jakaś pomyłka. Czy zechciałby pan w moim imieniu zatelefonować? 3 Panna Billy Billy Neilson była wychowana na wsi, a w Hampden Falls ludzie na ogół wyświadczali sobie wzajemne przysługi, chociaż nawet nie znali się zupełnie. Dlatego też dla Billy ta prośba nie była niczym dziwnym, ani nadzwyczajnym. William Henshaw uśmiechnął się. — Oczywiście. Z wielką przyjemnością zatelefonuję w pani imieniu. Proszę mi tylko powiedzieć, do kogo mam dzwonić i co mam temu komuś zakomunikować. — Dziękuję panu. Zechce pan zadzwonić do pana Willia-ma Henshawa, na ulicę Beacon i powiedzieć, że Billy jest na dworcu. Ja tutaj na pana zaczekam. — Ach, więc Billy przyjechał! — zawołał William ze zdziwieniem i radością. — Ale gdzież on jest? Czy pani zna Billy? — Właściwie tak — zaśmiała się Billy beztroskim śmiechem samotnego dziecka, które znalazło wreszcie przyjaciela. — Jak to, przecież ja sama jestem Billy! Dla Williama Henshawa oświadczenie to było jak grom z jasnego nieba. Ziemia zadrżała mu pod nogami, ludzie i powozy — wszystko zawirowało, wyczyniając jakieś akrobatyczne sztuki przed jego oczyma. Po chwili dopiero, jakby z oddali usłyszał swój własny, zmieniony głos: — Pani... jest... Billy!? — Tak. Zaczekam tu na pana, a pan mu to wszystko łaskawie powie, prawda? Właściwie spodziewa się mego przyjazdu, tylko widocznie pomylił się w czasie. A może pan go zna? Z najwyższym wysiłkiem William Henshaw zapanował nad swoim zdziwieniem. Tak samo teraz jak Billy wybuchnął śmiechem i tak samo odrzucił w tył głowę, tylko głos drżał mu dziwnie. — Znam go! Muszę przyznać, że tak! — zawołał. — Jak to, przecież ja sam jestem William Henshaw. — Pan! Wuj William! A gdzie jest czerwony goździk? Billy Neilson była wychowana na wsi, a w Hampden Falls ludzie na ogół wyświadczali sobie wzajemne przysługi, chociaż nawet nie znali się zupełnie. Dlatego też dla Billy ta prośba nie była niczym dziwnym, ani nadzwyczajnym. William Henshaw uśmiechnął się. — Oczywiście. Z wielką przyjemnością zatelefonuję w pani imieniu. Proszę mi tylko powiedzieć, do kogo mam dzwonić i co mam temu komuś zakomunikować. — Dziękuję panu. Zechce pan zadzwonić do pana Willia-ma Henshawa, na ulicę Beacon i powiedzieć, że Billy jest na dworcu. Ja tutaj na pana zaczekam. — Ach, więc Billy przyjechał! — zawołał William ze zdziwieniem i radością. — Ale gdzież on jest? Czy pani zna Billy? — Właściwie tak — zaśmiała się Billy beztroskim śmiechem samotnego dziecka, które znalazło wreszcie przyjaciela. — Jak to, przecież ja sama jestem Billy! Dla Williama Henshawa oświadczenie to było jak grom z jasnego nieba. Ziemia zadrżała mu pod nogami, ludzie i powozy — wszystko zawirowało, wyczyniając jakieś akrobatyczne sztuki przed jego oczyma. Po chwili dopiero, jakby z oddali usłyszał swój własny, zmieniony głos: — Pani... jest... Billy!? — Tak. Zaczekam tu na pana, a pan mu to wszystko łaskawie powie, prawda? Właściwie spodziewa się mego przyjazdu, tylko widocznie pomylił się w czasie. A może pan go zna? Z najwyższym wysiłkiem William Henshaw zapanował nad swoim zdziwieniem. Tak samo teraz jak Billy wybuchnął śmiechem i tak samo odrzucił w tył głowę, tylko głos drżał mu dziwnie. — Znam go! Muszę przyznać, że tak! — zawołał. — Jak to, przecież ja sam jestem William Henshaw. — Pan! Wuj William! A gdzie jest czerwony goździk? 34 Twarz mężczyzny poczerwieniała i stała się tak purpurowa, jak purpurowy byłby ów goździk, którego taki brak w tej chwili obydwoje odczuwali. — Hm, jeżeli... jeżeli zechcesz przejść na chwilę do poczekalni, moje dziecko — wyszeptał zmieszany — wszystko ci wytłumaczę na ten temat. Przeproszę cię teraz na chwilę — dorzucił bojaźliwie, podprowadzając ją do jednej z ławek. — Mam bardzo ważną sprawę do załatwienia. Zaraz tutaj wrócę. Proszę cię, zaczekaj! — i popchnął prawie dziewczynę na ławkę, a sam wybiegł z poczekalni. Znalazłszy się dopiero za drzwiami, William Henshaw obejrzał się. Kolana mu drżały, a dłonie stały się zimne, jak pod wpływem mrozu. Widział wyraźnie, jak pochyliła się nad koszyczkiem trzymanym w ręku. Widział prześliczny owal jej policzka i linię wysokiej, szczupłej szyi, gdy podnosiła głowę. Więc Billy to była dziewczyna! Ludzie, mijający go, zwracali uwagę na tego półprzytomnego mężczyznę o zaczerwienionej twarzy, zdenerwowanym spojrzeniu, rozkładającego ręce w rozpaczliwym ruchu, przewracającego oczami i biegnącego do najbliższej budki telefonicznej. Po chwili William Henshaw usłyszał w słuchawce telefonicznej głos swego brata Bertrama. — Bertram! — zawołał drżącym głosem. — Halo Will. To ty? Co się stało? Spóźniłeś się? Nie przyjechał? — Przyjechał! — wycharkotał z trudem William. — Wielki Boże! Bertram, Billy to dziewczyna! — Co... co takiego? — Dziewczyna. — Dziewczyna!? — Tak, tak! Nie powtarzaj wszystkiego co ja mówię w taki idiotyczny sposób Bertramie. Trzeba coś robić! — Coś robić! — powtórzył szeptem Bertram. — Boże wielki, Will! Jeżeli chcesz, żebym coś robił, to nie sprawiaj mi takich głupich niespodzianek. Więc co ty powiedziałeś? — Powiedziałem, że Billy jest dziewczyną. Czyż nie rozumiesz? — niecierpliwił się coraz bardziej William. — Owszem! Na miłość Boską! — westchnął Bertram. — Słuchaj, słuchaj, pomyśl! Co mamy robić? — Jak to, musisz ją oczywiście zabrać do domu. — Do domu, do domu! — przedrzeźniał William. — Czy sądzisz, że pięciu mężczyzn potrafi porządnie wychować piękną, osiemnastolatkę, o falujących policzkach i rumianych włosach? — Co... co takiego? — Nie, nie. Chciałem powiedzieć o falujących włosach i rumianych policzkach. Bertramie, bądź rozsądny — prosił starszy brat. — Przecież to jest sprawa bardzo poważna! — Poważna! Myślę, że poważna! Ale wyobraź sobie, co Cyryl powie! Dziewczyna! Wielkie nieba! Przywieź ją tutaj, muszę ją zobaczyć! — Ale my nie możemy jej trzymać u nas, Bertramie. Czy nie pojmujesz, że nie możemy? — To zawieź ją do Kate, albo do jednej z tych pań ze Związku Młodych Chrześcijańskich Kobiet. — Nie, nie, tego nie mogę zrobić. To jest wykluczone. Czyż ty nie rozumiesz? Ona czeka na to, żeby pojechać ze mną do domu! Nazywa mnie wujem Williamem. — Szczęśliwy wuj William! — Cicho bądź, Bertramie? — A czyż ona nic nie wie, o twojej pomyłce? Czy nie wie o tym, żeśmy ją brali za chłopca? — Niech Bóg broni! Przypuszczam, że nie — zawołał William gorączkowo. — Zdziwiłem się ogromnie, ale sądzę, że tego nie dostrzegła. Widzisz, my właściwie... obydwoje byliśmy zaskoczeni. — Wcale się nie dziwię! — Bertram, ja nie mogę jej nie zabrać, nie mogę jej powiedzieć o wszystkim. Wyobraź sobie, jakby to było, gdybym poszedł teraz do niej i powiedział: „Jeżeli chcesz, Billy, możesz ewentualnie mieszkać w moim domu. Sądziłem wprawdzie, że jesteś chłopcem!". Boże święty! Jak spojrzy tymi swoimi wielkimi, brązowymi oczami na ciebie tak samo, jak spojrzała na mnie, to się przekonasz! — Jestem pewien, że rzuci na mnie urok — zabrzmiał wesoły głos w słuchawce. — To jest naprawdę całkiem interesujące! — Bertram, czy nie mógłbyś zdobyć się na powagę i pomóc mi? — Ale cóż ja ci pomogę? — Nie mam pojęcia. Trzeba pomyśleć. Przede wszystkim zawezwij Kate. Zatelefonuj do niej. Powiedz, żeby natychmiast przyszła i żeby pozostała u nas na noc. — Na noc? — Naturalnie! Przecież Billy musi mieć opiekunkę, nieprawdaż? Spiesz się. Wkrótce przyjedziemy. — Ale Kate ma obowiązki. — Mniejsza o to, niech je zostawi. Powiedz, żeby zostawiła wszystko. Uprzedź poza tym Cyryla. Musicie powściągnąć swoje złośliwości, pamiętaj. Żebyście nie gadali głupstw! Nie pozwolę na to, żeby to dziecko u nas cierpiało. — Możesz być pewien, że nawet włos jej z głowy nie spadnie — zachichotał Bertram. — Ale słuchaj, Will! — Co znowu? — Co z tym Spunkiem? — Co takiego? Ach... mój Boże! Zupełnie zapomniałem 0 Spunku. Nie mam pojęcia. Przywiozła z sobą koszyk. Przypuszczam, że Spunk jest właśnie w koszyku. W każdym razie już więcej nic mnie nie może zadziwić. Pośpiesz się, Bertramie 1 nie rób głupstw. Uprzedź wszystkich, Pete i Dong Linga. Nie zapomnij. Załatw także z Kate. Niechaj wszyscy będą dla niej przyjemni. — Słuchawka z trzaskiem opadła na widełki. ROZDZIAŁ VII O wczesnym zmierzchu ciepłego, kwietniowego dnia, Cyryl grał marzycielskiego walca, gdy Bertram zapukał, otworzył drzwi i ukazał się na progu. — Słuchaj, stary, będziesz musiał skończyć tym razem ze swoim marzycielstwem i wysłuchać tego, co ci powiem. — A co mianowicie? — zapytał Cyryl, odrywając palce od klawiszy. — Chciałem ci powiedzieć, że Will zwariował i sądzę, iż my także pójdziemy za jego przykładem. Cyryl wzruszył ramionami, odwracając się niecierpliwie na foteliku kręconym. Palce jego mimo woli spoczęły znowu na klawiszach, uderzając jeden z akordów marzycielskiego walca. — Jak będziesz miał ochotę mówić rozsądnie, wówczas będę cię słuchał — mruknął chłodno. — Ach, doskonale. Skoro masz ochotę do słuchania to ci powiem. Otóż Will spotkał się z Billy i okazało się, że Billy jest dziewczyną. Przyjadą tutaj obydwoje wkrótce. Walc umilkł, zakończony nagłym dysonansem. — Dziewczyna! — Tak, dziewczyna. Ja się już trochę do tego przyzwyczaiłem, ale wyobrażam sobie, jak ty się czujesz. W każdym razie musisz się z tym pogodzić. Otrzymałem od Willa polecenie uprzedzenia wszystkich i misję tę spełniłem. Telefonowałem do Kate, która ma tu przyjść zaraz. Rozumiesz w jakim celu. Dong Ling dostał w kuchni ataku typowej chińskiej histerii, a Pete słania się jak nieprzytomny po jadalni i co chwilę jęczy: „Wielki Boże, czuwaj nad nami!" Chciałem cię prosić, abyś zszedł ze mną na dół, pogodził się z tą nieprzyjemną myślą i był przygotowany na wszystko. Z tymi słowy Bertram wyszedł z pokoju, a za nim ruszył Cyryl, który był zbytnio zaskoczony tą wiadomością, aby móc teraz otworzyć usta. Najprzód zjawiła się Kate. Ona jedyna nie milczała, mówiła nawet więcej niż zwykle. — Naprawdę, o podobnie absurdalnych rzeczach nie słyszałam — syczała z gniewem. — Cóż ten wasz brat sobie myśli? Całą przemowę kierowała oczywiście w stronę Bertra-ma, mając do niego największą pretensję. Bertram poczuwał się do obowiązku odparcia tych zarzutów. — O ile się orientuję — odpowiedział łagodnie — twój brat uległ urokowi pary ciemnych oczu, rumianych policzków i nieznanego mi koloru falujących włosów, a właścicielką tych wszystkich cudowności jest jego imienniczka, istota opuszczona, szukająca dachu nad głową i rodzinnego ogniska. — Ale przecież ona nie może tutaj mieszkać! — Will twierdzi, że może. — Ależ to jest kompletny nonsens — wtrącił się do rozmowy Cyryl. — W tym przypadku zgadzam się z tobą, Cyrylu — zaśmiał się Bertram — ale William nie chce o niczym słyszeć. —Ale jak ona mogła sobie na to pozwolić? — oburzała się coraz bardziej Kate. 39 — Nie mam pojęcia — odparł Bertram. — Will postanowił zarekwirować ciebie chociaż na kilka godzin, a w międzyczasie ma zamiar się zastanowić. Przynajmniej tak mi powiedział, prosząc jednocześnie, abyśmy mu w tym dopomogli. — Hm! — mruknęła Kate. — Przewiduję z góry, że nie będzie między nami porozumienia, przekonasz się! — Wiem o tym — skinął głową Bertram — i w tym przypadku zgadzam się z tobą i z Cyrylem. Ta cała historia nie ma najmniejszego sensu. Jak można było wpaść na pomysł przyjęcia do naszego domu głupiutkiej osiemnastoletniej dziewczyny? Ale wy przecież wiecie, co się dzieje z Willem, gdy jakaś myśl zaczyna go korcić. Można do niego gadać jak do ściany, a on tak czy inaczej zostanie nieugięty. Nawet palcem w bucie nie kiwnie. Nie ma innej rady, tylko czekać, to się przekonamy. Na Willa podziałało to, że ta dziewczyna jest córką jego zmarłego przyjaciela, a ponadto zdobyła się na napisanie do niego owego sentymentalnego listu. I mnie się ten list podobał, dopóki przypuszczałem, że Billy jest chłopcem. — Chłopcem! Któż mógłby sądzić inaczej? — przerwał Cyryl. — Billy, oczywiście! Może mi powiecieć co za wariat daje dziewczynie imię Billy? — To wszystko przez pamięć dla twego brata Williama — mruknął niechętnie Bertram. — Nasza omyłka jest zupełnie uzasadniona. W każdym razie nie wolno nam się do niej przyznawać, tego żąda od nas Will. Ale cicho! Przyjechali — urwał nagle, gdyż przed domem rozległ się turkot powozu. Następnie klucz zgrzytnął w zamku i otworzyły się wejściowe drzwi, a po chwili w świetle lamp elektrycznych ukazał się wyraźnie zdenerwowany William, trzymający pod rękę dziewczynę, nieco zmieszaną, spoglądającą na obecnych błagalnym wzrokiem. — Moje dziecko — wybąkał William — to jest moja siostra, Kate, z męża pani Hartwell, a to są Cyryl i Bertram, 40 o których ci opowiadałem. Zbyteczne będzie im tłumaczyć, że ty jesteś Billy. Nareszcie było po wszystkim. William odetchnął głęboko i pełny bezradności zawisł wzrokiem na twarzy braci. Po przywitaniu się z panie Hartwell, Billy po kolei wyciągała dłoń do mężczyzn. — Ach, państwo nie mają pojęcia, jak mi jest miło — zawołała rozradowana. — I pomyśleć tylko, że tak serdecznie mnie przyjmujecie! — Dwaj młodsi mężczyźni usiłowali opanować pierwsze wrażenie, unikając nawzajem swych spojrzeń. — Tacy wszyscy jesteście mili, a ponadto nikt tutaj nie choruje na nerwy, ani serce — dorzuciła ze śmiechem. Bertram postanowił swoim zwykłym dowcipem zatuszować ciężką nieco atmosferę. — Na serce, panno Billy? Nie uważa pani, że jeżeli o nas chodzi, to w ogóle serc nie mamy? — Wcale tak nie myślę uśmiechnęła się Billy. Macie serca bijące równomiernie, lecz te serca nigdy wam nie dokuczają. Jestem pewna, że żadne z państwa nie skarży się na to, że serce bije mu zbyt głośno — zakończyła wesoło, oddając płaszcz i kapelusz pani Hartwell, która pomagała jej się rozbierać. Bertram zaśmiał się. Cyryl mruknął coś niewyraźnie zajęty podsuwaniem gościowi krzesła. William wyczerpany usiadł na kanapie przy boku siostry. Billy jeszcze ciągle nie przestawała mówić. — Gdy zajmuję się wychowaniem Spunka... Ach, ale państwo jeszcze Spunka nie widzieli! — przerwała nagle samej sobie. — Muszę go koniecznie przedstawić. Gdzież jest ten koszyczek, wuju Williamie? — Ja... ja go zostawiłem w hallu — wyszeptał nieśmiało William, podnosząc się. — Nie, nie, sama go przyniosę — zawołała Billy, wybiegając z pokoju. Wróciła po chwili, niosąc w ręku o których ci opowiadałem. Zbyteczne będzie im tłumaczyć, że ty jesteś Billy. Nareszcie było po wszystkim. William odetchnął głęboko i pełny bezradności zawisł wzrokiem na twarzy braci. Po przywitaniu się z panie Hartwell, Billy po kolei wyciągała dłoń do mężczyzn. — Ach, państwo nie mają pojęcia, jak mi jest miło — zawołała rozradowana. — I pomyśleć tylko, że tak serdecznie mnie przyjmujecie! — Dwaj młodsi mężczyźni usiłowali opanować pierwsze wrażenie, unikając nawzajem swych spojrzeń. — Tacy wszyscy jesteście mili, a ponadto nikt tutaj nie choruje na nerwy, ani serce — dorzuciła ze śmiechem. Bertram postanowił swoim zwykłym dowcipem zatuszować ciężką nieco atmosferę. — Na serce, panno Billy? Nie uważa pani, że jeżeli o nas chodzi, to w ogóle serc nie mamy? — Wcale tak nie myślę uśmiechnęła się Billy. Macie serca bijące równomiernie, lecz te serca nigdy wam nie dokuczają. Jestem pewna, że żadne z państwa nie skarży się na to, że serce bije mu zbyt głośno — zakończyła wesoło, oddając płaszcz i kapelusz pani Hartwell, która pomagała jej się rozbierać. Bertram zaśmiał się. Cyryl mruknął coś niewyraźnie zajęty podsuwaniem gościowi krzesła. William wyczerpany usiadł na kanapie przy boku siostry. Billy jeszcze ciągle nie przestawała mówić. — Gdy zajmuję się wychowaniem Spunka... Ach, ale państwo jeszcze Spunka nie widzieli! — przerwała nagle samej sobie. — Muszę go koniecznie przedstawić. Gdzież jest ten koszyczek, wuju Williamie? — Ja... ja go zostawiłem w hallu — wyszeptał nieśmiało William, podnosząc się. — Nie, nie, sama go przyniosę — zawołała Billy, wybiegając z pokoju. Wróciła po chwili, niosąc w ręku zielony koszyk. — Jestem pewna, że znowu zasnął. Spał prawie przez całą drogę. Tak mu było biedakowi gorąco w tym koszyku, że nie miał ochoty do zabawy. Jeszcze w Falls wszędzie go z sobą w tym koszyczku zabierałam. Nastała chwila pełna niecierpliwego oczekiwania. Cztery pary zaciekawionych, pytających oczu, spoczywały na koszyku, gdy Billy zajęta była rozwiązywaniem sznurka. W następnym momencie z uśmiechem pełnym triumfu dziewczyna wyjęła z koszyka małego, szarego kotka, z czerwoną wstążką na szyi. — Otóż pozwolą sobie państwo przedstawić mego Spunka. Małe stworzonko załypało oczkami, ziewnęło i zatoczyło się na zdrętwiałych nóżkach, później słysząc nieoczekiwany okrzyk ze strony Bertrama, spojrzało nań, wyprężyło swój lśniący grzbiet, zamachało ogonkiem i miauknęło. — Więc to jest Spunk! — wybąkał Bertram. — Tak — odparła Billy. — To jest Spunk. ROZDZIAŁ VIII Przez pierwszy kwadrans po przybyciu Billy rozmowa, jaka toczyła się w salonie, była raczej monologiem wygłaszanym przez nią samą, a przerywanym od czasu do czasu jakąś odpowiedzią którejś z obecnych osób. Nikomu nie przyszło na myśl zapytać dziewczyny, czy zechciałaby pójść na górę i obejrzeć swój pokój; wszyscy byli oszołomieni jej przybyciem i zachowaniem i patrzyli teraz na nią z coraz większym zdziwieniem, gdy siedziała na podłodze, trzymając na kolanach Spunka. W tej samej pozycji zastał ją jeszcze Pete, który ukazał się na progu, anonsując z poważną miną, że obiad został podany. Spojrzawszy na dziewczynę, oniemiał i szybko wybiegł do korytarza. Tylko Bertram, siedzący najbliżej Billy, dostrzegł, jak Pete ze zgorszeniem podniósł do góry ręce i pobiegł przez hali w stronę kuchni. Skinąwszy na Bertrama, aby zajął się Billy, William podał uprzejmie ramię swojej siostrze i korzystając z okazji szepnął jej do ucha: — Słuchaj! Będziesz spała dzisiaj w pokoju Berta, a Bert przeniesie się do mnie na górę. Namów Billy, aby się położyła natychmiast po obiedzie, a sama później wróć do nas. Musimy obmyśleć, co dalej mamy robić. Tylko cicho! — i pociągnął siostrę na dół po schodach. W jadalni panowało lekkie poruszenie. Billy stała przy swoim krześle trzymając w ramionach Spunka. Przed nią tkwił Pete, patrząc jej ponuro prosto w oczy. Wreszcie wybąkał: — Panienka rozkaże? — Prosiłabym o jeszcze jedno krzesło dla Spunka. Spunk zawsze siedzi przy stole przy każdym posiłku. Tego już dla Bertrama było za wiele. Z głośnym chichotem wybiegł do hallu. William zrezygnowany padł na swoje stałe krzesło. Cyryl spojrzał porozumiewawczo na Pete, tylko pani Hartwell zdobyła się na słowa. — Nie chcesz chyba... aby kot... siedział na krześle przy stole — wyszeptała nieśmiało. — Owszem, a czy nie można? — zdziwiła się Billy, dostrzegając nutę oburzenia w głosie swej przyszłej opiekunki. — Jego matka zawsze siadywała z nami przy stole i zachowywała się pierwszorzędnie. Oczywiście Spunk jest jeszcze bardzo mały i dlatego czasami popełnia błędy. Ale on się wszystkiego nauczy. Ach, tam jest właśnie doskonałe krzesło — rzuciła, dostrzegłszy dziecinne krzesło Bertrama, które od wielu już lat stało bezużytecznie w kącie. — Zaraz je tutaj przysunę — zakończyła uradowana, odsuwając inne krzesła, aby zrobić miejsce dla Spunka tuż przy sobie. Gdy Bertram z zaczerwienioną twarzą, ale zupełnie już opanowany, wszedł do jadalni po chwili, zastał rodzinę siedzącą przy stole, a Spunka ulokowanego między Billy i trochę zniechęconym bratem Cyrylem. Kociak był żywy i najwidoczniej zainteresowany tym, co się wokół działo, siedział jednak spokojnie na krześle i podnosił łebek z godnością, mocując się ustawicznie z ogromną, czerwoną kokardą na szyi. — Czyż on nie jest cudowny? — zapytała Billy, ale Bertram zauważył, że nikt nie odpowiedział na to pytanie. 4-4 obmyśleć, co dalej mamy robić. Tylko cicho! — i pociągnął siostrę na dół po schodach. W jadalni panowało lekkie poruszenie. Billy stała przy swoim krześle trzymając w ramionach Spunka. Przed nią tkwił Pete, patrząc jej ponuro prosto w oczy. Wreszcie wybąkał: — Panienka rozkaże? — Prosiłabym o jeszcze jedno krzesło dla Spunka. Spunk zawsze siedzi przy stole przy każdym posiłku. Tego już dla Bertrama było za wiele. Z głośnym chichotem wybiegł do hallu. William zrezygnowany padł na swoje stałe krzesło. Cyryl spojrzał porozumiewawczo na Pete, tylko pani Hartwell zdobyła się na słowa. — Nie chcesz chyba... aby kot... siedział na krześle przy stole — wyszeptała nieśmiało. — Owszem, a czy nie można? — zdziwiła się Billy, dostrzegając nutę oburzenia w głosie swej przyszłej opiekunki. — Jego matka zawsze siadywała z nami przy stole i zachowywała się pierwszorzędnie. Oczywiście Spunk jest jeszcze bardzo mały i dlatego czasami popełnia błędy. Ale on się wszystkiego nauczy. Ach, tam jest właśnie doskonałe krzesło — rzuciła, dostrzegłszy dziecinne krzesło Bertrama, które od wielu już lat stało bezużytecznie w kącie. — Zaraz je tutaj przysunę — zakończyła uradowana, odsuwając inne krzesła, aby zrobić miejsce dla Spunka tuż przy sobie. Gdy Bertram z zaczerwienioną twarzą, ale zupełnie już opanowany, wszedł do jadalni po chwili, zastał rodzinę siedzącą przy stole, a Spunka ulokowanego między Billy i trochę zniechęconym bratem Cyrylem. Kociak był żywy i najwidoczniej zainteresowany tym, co się wokół działo, siedział jednak spokojnie na krześle i podnosił łebek z godnością, mocując się ustawicznie z ogromną, czerwoną kokardą na szyi. — Czyż on nie jest cudowny? — zapytała Billy, ale Bertram zauważył, że nikt nie odpowiedział na to pytanie. 44 obmyśleć, co dalej mamy robić. Tylko cicho! — i pociągnął siostrę na dół po schodach. W jadalni panowało lekkie poruszenie. Billy stała przy swoim krześle trzymając w ramionach Spunka. Przed nią tkwił Pete, patrząc jej ponuro prosto w oczy. Wreszcie wybąkał: — Panienka rozkaże? — Prosiłabym o jeszcze jedno krzesło dla Spunka. Spunk zawsze siedzi przy stole przy każdym posiłku. Tego już dla Bertrama było za wiele. Z głośnym chichotem wybiegł do hallu. William zrezygnowany padł na swoje stałe krzesło. Cyryl spojrzał porozumiewawczo na Pete, tylko pani Hartwell zdobyła się na słowa. — Nie chcesz chyba... aby kot... siedział na krześle przy stole — wyszeptała nieśmiało. — Owszem, a czy nie można? — zdziwiła się Billy, dostrzegając nutę oburzenia w głosie swej przyszłej opiekunki. — Jego matka zawsze siadywała z nami przy stole i zachowywała się pierwszorzędnie. Oczywiście Spunk jest jeszcze bardzo mały i dlatego czasami popełnia błędy. Ale on się wszystkiego nauczy. Ach, tam jest właśnie doskonałe krzesło — rzuciła, dostrzegłszy dziecinne krzesło Bertrama, które od wielu już lat stało bezużytecznie w kącie. — Zaraz je tutaj przysunę — zakończyła uradowana, odsuwając inne krzesła, aby zrobić miejsce dla Spunka tuż przy sobie. Gdy Bertram z zaczerwienioną twarzą, ale zupełnie już opanowany, wszedł do jadalni po chwili, zastał rodzinę siedzącą przy stole, a Spunka ulokowanego między Billy i trochę zniechęconym bratem Cyrylem. Kociak był żywy i najwidoczniej zainteresowany tym, co się wokół działo, siedział jednak spokojnie na krześle i podnosił łebek z godnością, mocując się ustawicznie z ogromną, czerwoną kokardą na szyi. — Czyż on nie jest cudowny? — zapytała Billy, ale Bertram zauważył, że nikt nie odpowiedział na to pytanie. 44 Dziwna to była uczta obiadowa. Tylko Billy zdawała się nie tracić humoru. Nawet Spunk czuł się jakoś nieswojo, bo wszelkie jego wysiłki przedostania się na stół, spotykały się za każdym razem z energicznymi wystąpieniami jego pani. Prawda, że William czynił wszelkie możliwe starania, aby podtrzymać ogólną rozmowę, lecz za każdym razem bezskutecznie. Kate uparcie milczała, a Cyryl wcale nie usiłował ukryć swego zniechęcenia. Bertram tylko rozmawiał, ale Bertram rozmawiał zawsze i wkrótce obydwoje z Billy znaleźli wspólny, interesujący ich temat, który przerywał od czasu do czasu swymi wystąpieniami Spunk. Spunk uważał za swój obowiązek dotykanie łapką każdej potrawy nałożonej na talerz Billy, a Billy ustawicznie zmuszona była karcić swojego pupila. Twierdziła, że go wychowuje, bo przecież Spunk jest jeszcze bardzo maleńki. Obiad miał się ku końcowi, gdy nagle Spunk doszedł do wniosku, że powinien się bliżej zaznajomić z milczącym sąsiadem z lewej strony. Cyryl jednakże nie przyjął radośnie usiłowań Spunka. Z wyrazu jego twarzy można było sądzić, że niezbyt chętnie odnosi się do kociaka, co nie uszło oczywiście uwagi Billy. — Panie Cyrylu, czy pan nie widzi? Spunk chce pana zapytać: „Co u pana słychać?". — Istotnie, ale ja niezbyt lubię koty, panno Billy. —Nie lubi pan kotów! — zawołała ze zgrozą dziewczyna, nie dowierzając własnym uszom. — A to dlaczego? Cyryl poruszył się niespokojnie na krześle. — Właściwie sam nie wiem dlaczego — odpowiedział ponuro. — Czyż nie istnieją rzeczy, których i pani nie lubi? Billy zastanowiła się. — Właściwie nie mogę sobie przypomnieć — szepnęła po chwili — nie lubię tylko deszczowych dni i... flaków. Ale Spunk to całkiem coś innego. 45 Bertram wybuchnął śmiechem, nawet Cyryl musiał się uśmiechnąć, chociaż całkiem mimo woli. — Widzi pani — odciął się — a ja tak samo nie lubię kotów. — Ach, jak mi przykro — jęknęła Billy, a Bertram postanowił naprawić sytuację, dostrzegłszy smutek w jej ciemnych oczach. — Proszę się nie martwić, panno Billy. Cyryl jest wśród nas wyjątkiem, a przecież poza nim istnieje ktoś jeszcze w „Warstwie". — W czym? — W „Warstwie". Pani oczywiście nie zna tej historii, więc zaraz pani opowiem — i zaczął opowiadać z ożywieniem, poruszając ulubiony swój temat dotyczący nazwy rodzinnego domu. Billy była szczerze ubawiona i zainteresowana. Śmiała się i klaskała w dłonie, a gdy opowiadanie skończył, poczęła z radości podskakiwać na krześle. — Ach, jakiż to zabawny dom! Jakże się cieszę, że będę mogła w nim mieszkać — wołała, po czym zwróciła się bez zastanowienia do pani Hartwell. — A gdzie się znajduje pani warstwa? — zapytała. — Pan Bertram nic o pani nie wspomniał! Cyryl mruknął coś niechętnie pod nosem, Bertram chrząknął, a Kate spojrzała na Williama z wyrazem gniewu, obrażona i zrozpaczona jednocześnie. Teraz przemówił Wil-liam. — Hm... bo jej tutaj nie ma, moje dziecko — wybąkał. — Kate mieszka przy sąsiedniej ulicy, a tutaj przebywać będzie tylko przez kilka dni. — Ach! — wyszeptała Billy ze zrozumieniem. W tej chwili niemal wszyscy znajdujący się w pokoju błogosławili obecność Spunka i fakt, że kociak nagle wskoczył na stół. Pod wpływem nieoczekiwanego przerażenia Billy zupełnie zapo- mniała o tym, żeby zadawać dalsze pytania dotyczące „warstwy" pani Hartwell. Obiad się skończył i trzej mężczyźni z panią Hartwell i Billy udali się na górę do salonu. Teraz Billy zaczęła im opowiadać o swoim życiu w Hampden Falls. Rozpłakała się nawet na wspomnienie ciotki Elli, następnie zaś opisała barwnie swój samotny żywot w ciągu ostatnich tygodni, od którego z taką radością uciekła. Rozśmieszyła swym opowiadaniem wszystkich, nawet Cyryla, który z uwagą słuchał, gdy opisywała dom adwokata i dziwactwa jego dwóch sióstr. Gdy opowiadanie się skończyło, pani Hartwell skorzystała z okazji i ze słowami „z pewnością jesteś zmęczona, Billy", zaproponowała dziewczynie udanie się na górę do jej pokoju. — Chodź — dorzuciła — sama cię tam zaprowadzę. Zatrzymano się jeszcze chwilę w salonie, obmyślając dla Spunka miejsce noclegu i dopiero po dłuższym wahaniu Billy zdecydowała się oddać swego ulubieńca pod opiekę Pete, którego przywołano na ratunek. Wreszcie ruszyła za panią Hartwell na górne piętro. Trzem mężczyznom pozostałym w salonie wydało się, że prawie natychmiast usłyszeli przejmujący krzyk, a później podniecony głos siostry, usiłującej komuś coś perswadować. Nie czekając dłużej, zerwali się z miejsc i spiesznie poczęli biec po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. — Na miłość Boską, Kate, co się stało? — szeptał zadyszany William, który pierwszy wbiegł do pokoju. Kate stała przy drzwiach z twarzą wyrażającą najwyższe przerażenie. W głębokim fotelu pod oknem siedziała Billy z twarzą zasłoniętą rękami. Całym jej wątłym ciałem wstrząsał dreszcz, a z krtani dobywały się jakieś nieartykułowane dźwięki. — Sama nie wiem — tłumaczyła się Kate — nie mam najmniejszego pojęcia. Czuła się zupełnie dobrze, dopóki nie 47 przyszłyśmy tutaj i dopóki nie zapaliłam światła. Później nagle wydała okrzyk i padła na ten fotel. William podbiegł spiesznie do dziewczyny. — Billy, co ci się stało? Dlaczego płaczesz? — zapytał. Billy odjęła ręce od twarzy i teraz dopiero obecni mogli na nią spojrzeć. Nie płakała, lecz zanosiła się od śmiechu. Śmiała się tak serdecznie, że z trudnością wydobywała z siebie słowa. — Ach, rozumiem, to tak! — wołała. — Od razu podejrzewałam, a teraz wiem na pewno! — Co wiesz? Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał William sroższym nieco głosem. Nawet jego silne nerwy zaczynały już reagować na niesamowite zdarzenia ostatnich godzin. — Myśleliście, że jestem chłopcem! — śmiała się Billy. — Nawet ty, wuju, wspomniałeś mi o tym na dworcu, ale jakoś nie zwróciłam na to uwagi. Teraz jednak, gdy weszłam do tego pokoju, przekonałam się! — I znowu wybuchnęła histerycznym śmiechem. Nerwy Billy widocznie odmawiały posłuszeństwa. Trzej mężczyźni i kobieta stali w milczeniu, bezradni, spoglądając na siebie z rozpaczą. Po chwili była już na nogach, biegała po pokoju i dotykała wszystkich przedmiotów. Żaden szczegół nie uszedł jej uwagi. — Mam łowić ryby... strzelać... i zajmować się szermierką! — wołała. — Ach, spójrzcie na te noże! Brrr! Boże, a cóż to takiego? — wybuchnęła nagle, wskazując indiańskie maczugi. — Albo te pająki! Dzięki Bogu, że nie żyją — zadrżała i zaśmiała się znowu nerwowo, a śmiech ten przypominał raczej szloch. Jakaś nuta brzmiąca w głosie Billy przywróciła nagle panią Hartwell do przytomności. — Idźcie już, idźcie, to zaraz przejdzie — zaprotestowała, nakłaniając braci, aby opuścili pokój. — Billy jest zmęczona i potrzebuje wypoczynku. Niech już więcej dzisiaj nie rozmawia. — Oczywiście, że nie — wybąkał z trudem William. I on był w głębi duszy zadowolony, że może wycofać się z tej przykrej sytuacji. Na schodach wszyscy trzej spojrzeli na siebie wymownie i każdy z nich pobiegł spiesznie do swego mieszkania. 4 Panna Billy i nakłaniając braci, aby opuścili pokój. — Billy jest zmęczona i potrzebuje wypoczynku. Niech już więcej dzisiaj nie rozmawia. — Oczywiście, że nie — wybąkał z trudem William. I on był w głębi duszy zadowolony, że może wycofać się z tej przykrej sytuacji. Na schodach wszyscy trzej spojrzeli na siebie wymownie i każdy z nich pobiegł spiesznie do swego mieszkania. 4 Panna Billy ROZDZIAŁ IX todzinna — No i cóż, Williamie — rzekła ponuro Kate, wracając do salonu po spełnieniu swego obowiązku opiekunki—masz już tego dosyć? — Dosyć? Jak to rozumiesz? Kate zmarszczyła brwi. — No, przecież chyba nie myślisz już o tym, żeby tę dziewczynę tutaj zatrzymać, prawda? — Nie rozumiem dlaczego? — Williamie! — A dokąd mam ją odesłać? Czyżbyś ty ją chciała wziąć do siebie? — Ja? Oczywiście, że nie — oświadczyła Kate stanowczo. — Nie widzę przyczyny, dla której ja bym ją miała wziąć do swego domu. — A ja nie rozumiem, dlaczego miałby się poświęcać William — wtrącił wchodzący właśnie Cyryl. — Ach, dajcie już temu spokój — przerwał Bertram. — Niech lepiej zostanie. Uważam, że to bardzo miłe stworzenie. Cyryl i Kate odwrócili się pośpiesznie. — Bertram! — zawołali obydwoje z oburzeniem, po czym Kate dodała. — Zdaje mi się, że i ty uległeś czarowi ciemnych oczu, rumianych policzków i falujących włosów! Bertram zaśmiał się. — Ach, owszem, można by ją było nawet malować wyszeptał. — Słuchajcie, dzieci — odezwał się William z powagą — to wszystko jest po prostu niepotrzebną stratą czasu. W ten sposób nie dojdziemy nigdy do porozumienia. Nie mam najmniejszego zamiaru usuwać teraz stąd tego bezdomnego dziecka. Musimy ją za wszelką cenę zatrzymać, tak postanowiłem. Zachodzi tylko pytanie, w jaki sposób to wszystko załatwić? Musimy znaleźć jakąś kobietę, kogoś z naszych znajomych, kto by jej dotrzymywał towarzystwa. Ale kogo tu wybrać? Kate westchnęła, spoglądając na braci ze zgrozą. Bertram zerknął na Cyryla, czyniąc jakiś wymowny gest. — Widzisz — zdawał się mówić. — Powiedziałem ci, że tak będzie! — Kogo by tu wybrać? — powtórzył znowu William. — Musimy się zastanowić. Okazało się, że wśród znajomych Henshawów nie ma znowu tak dużo niezależnych kobiet w starszym wieku, toteż nie tak łatwo było wybrać opiekunkę dla Billy. Posypały się rozmaite pomysły i propozycje, lecz we wszystkich przypadkach kandydatki po dłuższym namyśle okazały się nieodpowiednie z tego czy innego względu. Wreszcie William zawołał: — Słuchajcie, chłopcy, widzę, że nie ruszyliśmy absolutnie z miejsca. Nie możemy znaleźć opiekunki, która by nam odpowiadała, więc musimy zdecydować się na taką, która nie posiada zasadniczo żadnych walorów. — Najgorsze jest to — wytłumaczył Bertram wesoło — że wszyscy trzej pragnęlibyśmy, aby ta ososba była dla nas jak najmniej widzialna, aby opiekowała się Billy i aby wywierała jak najmniejszy wpływ na dotychczasowy tryb naszego życia. — Zdaje się, że masz słuszność — westchnął William. — A gdybyśmy tak wybrali ciotkę Hannę. Nie ma ona pod tym względem żadnych aspiracji, a przypuszczam, że propozycję naszą przyjmie. Jest na świecie zupełnie sama i z pewnością wdzięczna nam będzie za wygody, jakie znajdzie w naszym domu po tych wszystkich niewygodach, jakich zaznała w swoim maleńkim pokoiku w pensjonacie Back Bay. — Jesteś tego pewien? — wyszeptał Bertram, lecz William zdawał się nie słyszeć tego pytania. — Jest sympatyczna, rozsądna i w każdym razie kobieta z towarzystwa — ciągnął dalej. — Najlepiej będzie, jak jutro z samego rana pobiegnę do niej i zapytam, czy nie mogłaby przyjść od razu. — A wolno spytać... hm... którą „warstwę" będzie zajmowała? — uśmiechnął się Bertram. — Lękam się, że oddzielna „warstwa" już się dla niej nie znajdzie — odparł William sucho — zbyteczne jest więc zastanawianie się nad tą kwestią. — Hm... Cyryl właściwie ma najwięcej nie zajętego miejsca — zauważył znowu Bertram wesoło. — Istotnie! — mruknął niechętnie Cyryl. — Pozwólcie, że sam będę przemawiał w swoim imieniu. O ile się orientuję w sytuacji, nie zgadzam się absolutnie z tobą i z Willem. Jeżeli idzie o moje pokoje," to muszę wam zwrócić uwagę, że mam już u siebie Pete i prawdopodobnie będę miał Dong Linga, bo tutaj nie będzie mógł przecież sypiać. Jeżeli wam koniecznie na moich pokojach zależy, pozwólcie... — Nie, nie — przerwał mu William pośpiesznie. — Nie chcemy twoich pokojów, Cyrylu. Ciotka Hanna nienawidzi schodów. Przypuszczam, że ja się chyba będę musiał przenieść. Moje mieszkanie jest stosunkowo niżej, ale żebym nie miał tylu rzeczy! — Ach, wy mężczyźni! — wzruszyła ramionami Kate. — Dlaczego mnie nie zapytacie o zdanie? Mam wrażenie, że w tym wypadku tylko kobieca rada mogłaby się przydać na coś! — Doskonale, więc mów! — skinął głową William. Kate gorączkowo pochyliła się naprzód, strasznie lubiła coś aranżować. — Mów prędzej — zachęcał ją Bertram. — Wiesz przecież, że „Warstwa" nawet taka solidna jak nasza, może kiedyś ulec trzęsieniu ziemi! — To nie będzie wcale trzęsienie ziemi — obruszyła się Kate. — Nazwałabym to raczej rozsądnym przeniesieniem. Tutaj na dole są dwa obszerne salony, biblioteka i mały gabinet po przeciwnej stronie hallu, a właściwie rzadko kiedy ktoś do tych pokojów zagląda. Oczywiście kobietom nie będzie tu przyjemnie mieszkać, lecz dlaczego ty, Bertra-mie, nie miałbyś zająć tamtego salonu, biblioteki i gabinetu dla siebie, a swoje drugie piętro oddać do użytku Billy i ciotki Hanny? — Doskonale to wymyśliłaś, Kate — pochwalił wesoło Bertram. — Tylko ty mogłaś wpaść na taki pomysł, ale przyznaję, że tym razem całkiem dobry. Zaraz jutro przenoszę się tutaj. Jeżeli chodzi o światło, to tutaj na dole będzie tak samo dobre, jak na górze! — Dziękuję ci, Bertramie i tobie także, Kate — odetchnął z ulgą William. — A teraz jeżeli nie macie nic przeciwko temu, pójdę już do siebie i położę się. Jestem strasznie zmęczony. ROZDZIAŁ X (Z Lotka nam zamiata wyjść za mąż Billy nie wiedziała czy ma być zdziwiona, czy ubawiona małżeńską propozycją Bertrama. Była zła, to uczucie uświadamiała sobie dokładnie. Zostać żoną Bertrama? Nonsens! Później przyszło jej na myśl, że to przecież był „tylko Bertram" i ochłonęła natychmiast. Propozycja ta była oburzająca. Lubiła wprawdzie Bertrama, lubiła go zresztą zawsze. Był bardzo przystojnym chłopcem, doskonałym kompanem. Nigdy jej nie nudził, jak to bywało z innymi i zawsze w porę umiał pomyśleć o wygodnej poduszce, czy filiżance herbaty, gdy była zmęczona. Przedstawiał sobą typ idealnego przyjaciela, takiego właśnie, o jakim marzyła. Jaka szkoda, że wystąpieniem swoim zepsuł to wszystko, wystąpieniem dziecinnym i sentymentalnym! Bo, że zepsuł, nie ulegało wątpliwości. Teraz już nie będzie mogła darzyć go tą serdecznością i zaufaniem. Będzie teraz posępny lub rozradowany, zależnie od tego, czy ona będzie smutna czy uśmiechnięta, albo też będzie miał tragiczną minę, co również nie jest przyjemne. Powiedział z taką pewnością, że zwycięży. Zwycięży, istotnie! Tak jakby ona 163 mogła go poślubić! Gdyby nawet miała w tym kierunku jakieś zamiary, to z pewnością wybór jej padłby na mężczyznę dojrzałego, a nie na młokosa. Na mężczyznę silnego, poważnego, który zna świat i życie. Oczywiście, musiałby lubić muzykę. Taki, który mógłby odciągnąć ją od całego świata i okazać jej całą głębię swojej czułości. Mężczyzna, który... Ale nie ma przecież zamiaru wyjść za mąż w żadnym wypadku —- przypomniała sobie nagle. I w tym momencie zaczęła płakać. Ta cała historia była taka „męcząca" i taka „nieistotna". Poczęła teraz lękać się następnego spotkania z Bertra-mem. Sama nie wiedziała, czego się obawia. Gdy nadeszła ta chwila, doszła do wniosku, że lęk był bezpodstawny, bo powitał ją tak samo swobodnie i wesoło, jak zwykle. Nie czynił nic i nie mówił nic, co by nie było na miejscu i co mogło mieć jakikolwiek związek z ową rozmową pewnego styczniowego dnia. Billy odetchnęła z ulgą. Doszła do wniosku, że mimo wszystko Bertram stawał się rozsądny i stateczny. Postanowiła i ona postępować rozsądnie. Przyjęła go takim, jak był, decydując się nie myśleć więcej o tamtych „bredniach". Oddała się na nowo swojej nade wszystko ukochanej pracy. Kiedyś zwierzyła się Marie, że z pewnością na świecie nie istnieje taki mężczyzna, który mógłby w jej sercu zająć takie samo miejsce, jakie zajmuje muzyka. Uczuła się dotknięta wprawdzie, gdy Marie zaśmiała się i odparła: — A co by było, gdyby mężczyzna ten wyrugował muzykę z serca i sam zajął jej miejsce? Głos Marie był pełen smutku, chociaż śmiała się w tej chwili i właśnie ta smutna nuta przypomniała Billy pamiętną ich rozmowę sprzed kilku tygodni. — Przecież to pani, Marie, marzy o cerowaniu pończoch i pieczeniu ciast — zawołała żartobliwie. — Nie ja! A czy 164 pani wie? Wierzę w to święcie, że zdołam dla pani znaleźć męża i to takiego, który by szalenie lubił domowe torty. — Nie, nie, panno Billy, niech pani da spokój! — prosiła nauczycielka przejęta nagłym przerażeniem. — Proszę zapomnieć o tym wszystkim, co kiedyś mówiłam! Proszę o tym nikomu nie wspominać! Była tak zmieszana i przerażona, że Billy aż to zadziwiło. — Przecież to jest tylko żart, Marie — uspokajała ją. — Ale mówiąc szczerze, taka domowa myszka powinna znaleźć kogoś, kto by jej walory ocenił. Mężczyźni lubią takie kobiety i szukają ich po całym świecie. Marie ze smutkiem potrząsnęła głową. — Niestety, to nigdy nie będzie taki mężczyzna, który potrafi coś robić w życiu — zaoponowała. — A ja tylko takiego mężczyznę mogłabym pokochać. Niestety, ci mężczyźni muszą mieć żony piękne i mądre, dorównujące im pod względem inteligencji i aspiracji! — dorzuciła gorączkowo. Billy otworzyła szerzej oczy. — Marie, z tego co pani mówi, można byłoby sądzić, że już pani zna takiego człowieka — zawołała. Nauczycielka muzyki zmieniła nagle dotychczasową pozycję i odwróciła głowę. — Znam, oczywiście — odparła wesoło — znam ich całe mnóstwo. A czyż pani ich nie zna? Zasadniczo, jeżeli chodzi o moje matrymonialne plany, to mówiłyśmy o nich już niejednokrotnie — dorzuciła ze swobodą. — Należałoby zająć się panią. Może byśmy raczej na ten temat pogadały? — Ależ ja nie mam żadnych planów — wyszeptała Billy, witając z uśmiechem ciotkę Hannę, która weszła właśnie do pokoju. — Nie mam zamiaru wyjść za mąż, prawda, ciociu Hanno? — Co takiego? Wyjść za mąż? Mój Boże, cóż za pytanie, Billy! Oczywiście, że wyjdziesz za mąż, gdy nadejdzie odpowiednia pora! — zawołała starsza pani. 165 Billy śmiała się i kręciła energicznie głową. W tym momencie, kiedy otworzyła usta, aby odpowiedzieć, weszła pokojówka anonsując, że pan Calderwell czeka na dole. Billy zapałała gniewem, bowiem po wyjściu pokojówki usłyszała w śmiechu ciotki Hanny i w głosie Marie jakąś nutkę tajemniczości. — Nie mam najmniejszego zamiaru! — oświadczyła z zarumienioną twarzyczką i wielką dozą godności, wychodząc z pokoju. I jakby dla przekonania samej siebie, oraz Marie, ciotki Hanny i całego świata, że to było jej niezłomne postanowienie, odmówiła stanowczo Calderwellowi tego wieczoru, gdy po raz dwudziesty czwarty składał swe serce u jej stóp. Tym razem nawet Calderwell został przekonany i zaraz nazajutrz wyjechał z Bostonu. Bertram później opowiadał ciotce Hannie, że rozumie, dlaczego Calderwell wyjechał. Dla Bertrama to nieoczekiwane posunięcie dawnego kolegi było faktem bardzo przejem-nym i obiecującym. ROZDZIAŁ XXX znajduje p Było to pewnego bardzo mroźnego, styczniowego popołudnia, gdy Cyryl śpiesząc zboczem pagórka w stronę domu Billy zatrzymał się nagle, widząc szczupłą postać kobiecą siedzącą na kamieniu przydrożnym z głową wspartą na rękach. — Przepraszam bardzo, ale to przecież panna Hawthorn! Panna Hawthorn, nieprawdaż? Pod wpływem jego pytającego wzroku, blada twarz dziewczyny spłonęła szkarłatem rumieńca, Cyryl zaś onieśmielony odwrócił głowę. Widział tyle razy w życiu rumieniec na twarzy kobiet, teraz jednak doszedł do wniosku, że zasadniczo nigdy go nie widział. — Jestem pewien, to znaczy, mam wrażenie, że spotykałem panią u panny Neilson? Czy pani chora? Czy nie mógłbym w czymś pani pomóc? — szeptał. — Tak... nie... to znaczy... ja jestem Marie Hawthorn i istotnie spotykaliśmy się u panny Neilson — wybąkała dziewczyna przyciszonym głosem. — Dziękuję panu, nic mi nie potrzeba, panie Henshaw. Zatrzymałam się tu tylko, aby odpocząć. 167 Cyryl zmarszczył brwi. — Jeszcze raz przepraszam, miss Hawthorn, ale nie wiem, czy kamień przydrożny pokryty lodem jest odpowiednim miejscem do wypoczynku. Pani musi być chora! Pozwoli pani, że zaprowadzę ją do panny Neilson. — Nie, nie, dziękuję panu — zawołała, usiłując wstać i znowu rumieniąc się nagle. — Muszą pójść na lekcję. — Głupstwo! Teraz nie może być o tym mowy. Zresztą te wszystkie lekcje, to niepotrzebna strata czasu. Kilka lekcji mniej czy więcej, nie sprawi żadnej różnicy. Uczniowie będą i tak jednakowo grali. Chodźmy, zabieram panią z sobą do panny Neilson. — Nie, nie, dziękuję panu! Ja naprawdę nie mogę. Ja... — nie zdołała powiedzieć więcej. Łagodna, lecz silna dłoń wsunęła się pod jej ramię i pociągnęła ją za sobą. Panna Hawthorn nie była przyzwyczajona do takich łagodnych, lecz silnych rąk męskich, więc nie zdobyła się teraz na odwagę, aby dalej protestować. Nie była również przyzwyczajona do spacerowania pod rękę z mężczyznę, a tym bardziej z panem Cyrylem Henshawem, który ją prowadził w ten sposób aż do drzwi mieszkania panny Billy. Gdy dotarli do celu, policzki Marie były szkarłatne jak róże, a oczy jej błyszczały jak dwie gwiazdy. Wprawdzie w minutę później, zetknąwszy się ze zdziwionym wzrokiem panny Billy, gwiazdy przygasły i róże pobladły, a wyczerpana dziewczyna padła bez przytomności w ramiona Cyryla Henshawa. Położono Marie na łóżku w małym pokoiku, przylegającym do sypialni Billy i zaczęto ją przywracać do przytomności. Nazajutrz rano blada jeszcze, z szeroko otwartymi oczami, postanowiła zwlec się z pościeli oświadczając, że czuje się doskonale i że musi wracać do domu. Tym domem był dla Marie maleńki pokoik pensjonatowy w południowej dzielnicy miasta. 168 Łagodnym ruchem Billy zmusiła ją do położenia się na powrót i serdecznie dotknęła dłonią jej czoła. — Nie, kochanie. Teraz proszę być rozsądną i słuchać moich rad. Jest pani moim gościem. Jeszcze pani o tym nie wie, więc oświadczam, że przebywanie pani u mnie potrwa nieco dłużej. Musi pani tu pozostać najmniej przez kilka tygodni. — Ja, pozostać tutaj? Jak to, przecież ja nie mogę — zaprotestowała Marie. — Nie powiem, żeby to było miłe przyjęcie zaproszenia — oburzyła się żartobliwie Billy. — Powinna pani raczej powiedzieć: „Dziękuję, bardzo mi miło, oczywiście, że zostanę". Całkiem nieoczekiwanie Marie wybuchnęła głośnym śmiechem. — Panno Billy, panno Billy, co ja mam z panią robić? Pani przecież wie, że nie mogę się zgodzić na pani propozycję! — Nie pojmuję dlaczego — uśmiechnęła się Billy. — Ja po prostu panią zapraszam, a pani powinna to zaproszenie przyjąć. — Ależ to zaproszenie wypływa tylko z dobroci pani serca — zaprotestowała Marie. — Zresztą ja mam lekcje. Muszę przecież z czegoś żyć. — Ale pani nie może pracować — oświadczyła młoda gospodyni. — To jest właśnie największa tragedia. Czyż pani nie rozumie? Wczoraj wieczorem lekarz powiedział, że nie wolno pani pracować przez całą zimę. — Nie wolno mi pracować przez całą zimę? Nie, nie, on nie mógł być aż tak okrutny! — To nie było okrucieństwo z jego strony, kochanie, to była dobra rada. Rozchoruje się pani na dobre, jeżeli nie zastosuje się pani do jego zaleceń. Powiedział, że potrzeba pani tylko wypoczynku i opieki, a jako mój gość będzie pani miała jedno i drugie. 169 Łzy napłynęły do oczu chorej dziewczyny. — Nikt chyba nie ma lepszego serca od pani, panno Billy — wyszeptała — ale ja nie mogę przecież być dla pani ciężarem. Najlepiej będzie, jak pójdę do szpitala. — Nie jest pani dla mnie żadnym ciężarem. Będę miała w pani przyjaciółkę i towarzyszkę. — Towarzyszkę leżącą w łóżku? — To cóż, czy to takie niemożliwe? — uśmiechnęła się Billy. — Zresztą jestem pewna, że pani wkrótce wstanie i ubierze się. W każdym razie tak mi obiecał lekarz. A teraz nie mamy już co mówić na ten temat. Zaległa dłuższa cisza. Wzrok nauczycielki muzyki przeniósł się z twarzy Billy i począł błądzić po pokoju zatrzymawszy się przez chwilę na ciężkich, jedwabnych zasłonach, zakończonych złocistymi frędzlami. Wreszcie Marie westchnęła głęboko. — Tak, zostanę — wyszeptała nagle — ale pozwoli pani, że będę jej pomagać. — Pomagać? A w czym pomagać? — Będę pani pomagała w pisaniu listów, notowaniu kompozycji, robieniu rachunków, we wszystkim. Jeżeli mi pani nie pozwoli pomagać sobie — głos chorej był teraz bardzo stanowczy — jeżeli pani nie zgodzi się na to, ucieknę do domu, gdy tylko będę mogła chodzić! — Mój Boże! — zawołała Billy. — Więc tylko o to chodzi? Dobrze, może mi pani pomagać, przyjmuję tę pomoc z całą rozkoszą. Nie jestem nawet pewna, czy nie powierzę pani moich pończoch do cerowania i czy nie poproszę o to, aby mi pani upiekła jakiś tort — dorzuciła, patrząc na nią figlarnie i wychodząc z pokoju. Panna Hawthorn nazajutrz mogła już usiąść, a po kilku następnych dniach spacerowała nawet po pokoju, ubrana w szlafroczek Billy. Wkrótce siły jej wróciły do tego stopnia, że mogła zejść na dół po schodach i w zadziwiająco krótkim 170 czasie przyzwyczaiła się tak do tutejszego trybu życia, jakby przez cały czas razem z Billy mieszkała. Stała się dla Billy po prostu niezbędną, spełniała drobne czynności gospodarskie i zajmowała się wszystkim, zadowolona z siebie i z otoczenia. W czasie swego pobytu poznała wszystkich przyjaciół Billy, a szczególnie braci Henshaw i Billy ku wielkiemu swemu zadowoleniu skonstatowała, że między panami Henshaw i nauczycielką muzyki z każdym dniem wzrasta coraz serdeczniejsza przyjaźń. Przygotowana była na to, że William okaże wiele dobroci tej osieroconej dziewczynie, lękała się jednak, że Marie może źle zrozumie żartobliwość Bertrama i chłodną rezerwę Cyryla. Wkrótce jednak Bertram zwrócił się do Marie o pozwolenie malowania jej portretu, zachwycony pięknymi jej włosami i cudowną cerą. Cyryl zaś porzucił swą zwykłą sztywność i dwukrotnie nawet zdecydował się zagrać coś chorej. Tak więc obawy Billy na ten temat okazały się zupełnie niepotrzebne. ROZDZIAŁ XXXI Cednosttonne Niejednokrotnie podczas tej zimy Billy przypominała sobie wypowiedziane niegdyś przez Marie słowa: „A co by było, gdyby mężczyzna wyrugował muzykę z pani serca i sam zajął jej miejsce". Dręczyły ją te słowa do pewnego stopnia, lecz dziwne, że jednocześnie wspomnienie ich sprawiało jej przyjemność. Powtarzała sobie, że wie doskonale kogo Marie miała na myśli. Myślała o Cyrylu. On był właśnie owym mężczyzną. Ale czyż Cyryl darzył ją jakimś uczuciem, czy ona mu się odwzajemniała? Z wielką powagą któregoś dnia Billy zadała sobie to pytanie. Rozmyślała nad tą sprawą chłodno, jak to było zresztą w jej zwyczaju. Oczywiście była dumna ze swego wpływu, jaki wywarła na Cyryla. Była mu wdzięczna, że całkiem szczerze otwierał przed nią głębię swojej duszy. Pochlebiało jej, że ona, tylko ona, potrafiła pozyskać tego zaciętego „wroga kobiet". A poza tym wszystkim była jeszcze jego muzyka, ta jego wspaniała, cudowna muzyka! Pomyśleć tylko, że muzyka ta mogła być stałym towarzyszem jej życia! Wyobrazić sobie życie z człowiekiem, którego pragnienia i dążenia tak bardzo harmoni- 172 ROZDZIAŁ XXXI Cednosttonne Niejednokrotnie podczas tej zimy Billy przypominała sobie wypowiedziane niegdyś przez Marie słowa: „A co by było, gdyby mężczyzna wyrugował muzykę z pani serca i sam zajął jej miejsce". Dręczyły ją te słowa do pewnego stopnia, lecz dziwne, że jednocześnie wspomnienie ich sprawiało jej przyjemność. Powtarzała sobie, że wie doskonale kogo Marie miała na myśli. Myślała o Cyrylu. On był właśnie owym mężczyzną. Ale czyż Cyryl darzył ją jakimś uczuciem, czy ona mu się odwzajemniała? Z wielką powagą któregoś dnia Billy zadała sobie to pytanie. Rozmyślała nad tą sprawą chłodno, jak to było zresztą w jej zwyczaju. Oczywiście była dumna ze swego wpływu, jaki wywarła na Cyryla. Była mu wdzięczna, że całkiem szczerze otwierał przed nią głębię swojej duszy. Pochlebiało jej, że ona, tylko ona, potrafiła pozyskać tego zaciętego „wroga kobiet". A poza tym wszystkim była jeszcze jego muzyka, ta jego wspaniała, cudowna muzyka! Pomyśleć tylko, że muzyka ta mogła być stałym towarzyszem jej życia! Wyobrazić sobie życie z człowiekiem, którego pragnienia i dążenia tak bardzo harmoni- 172 zowały z jej pragnieniami! Takie małżeństwo byłoby istotnie małżeństwem idealnym! Nie miała jednak zamiaru wyjść za mąż. Nawiedzona tą myślą zmarszczyła brwi i nerwowo tupnęła nogą. Dziwne było to pytanie, bo przecież za żadną cenę nie chciała popełnić omyłki. Ponadto za nic w świecie nie chciała krępować Cyryla. Gdyby ten drogi, bliski człowiek wyswobodził się ze swoich lodowych okowów i wyciągnął ku niej dłonie, błagając o pomoc, o zainteresowanie, o miłość, największą tragedią byłoby to, że prawdopodobnie nie potrafiłaby mu się odwzajemnić! Ta wizja Cyryla z wyciągniętymi rękami i własna, zimna, obca twarz przyprawiały Billy o dreszcze. Zadecydowała nagle, że przecież Cyryl ją obchodzi, wprawdzie niewiele, ale najprawdopodobniej potrafiłaby znaleźć dla niego głębsze uczucie. Pod wpływem tej myśli zarumieniła się, bo wydało jej się, że już jest zakochana w Cyrylu. Wielka zmiana zaszła w duszy Billy, którą spowodowało to nagłe przeistoczenie się z nieodpowiedzialnego podlotka w kochającą, dojrzałą kobietę. Zmianę tę powitała z pewnym lękiem, lecz zdecydowanie. Jeżeli zamierzała zostać żoną Cyryla, to powinna się do tego odpowiednio przygotować. W związku z tym mocnym postanowieniem udała się nazajutrz z Marie do kuchni, bo właśnie dzisiaj nauczycielka muzyki pragnęła przyrządzić jakiś deser, który wszyscy tak bardzo lubili. — Chciałabym się tylko przyjrzeć, jeżeli ci to nie przeszkadza — zaznaczyła Billy. — Ależ oczywiście, że nie — uśmiechnęła się Marie — sądziłam jednak, że nie lubisz kucharzyć. — Istotnie nie lubię — wyznała Billy wesoło. — To po co się chcesz przyglądać? — Tak sobie, myślałam, że jak będę patrzeć, to się czegoś od ciebie nauczę. Wiesz przecież, jak bardzo Cyryl, to jest wszyscy Henshawowie, lubią desery przyrządzane przez ciebie. 173 czasie przyzwyczaiła się tak do tutejszego trybu życia, jakby przez cały czas razem z Billy mieszkała. Stała się dla Billy po prostu niezbędną, spełniała drobne czynności gospodarskie i zajmowała się wszystkim, zadowolona z siebie i z otoczenia. W czasie swego pobytu poznała wszystkich przyjaciół Billy, a szczególnie braci Henshaw i Billy ku wielkiemu swemu zadowoleniu skonstatowała, że między panami Henshaw i nauczycielką muzyki z każdym dniem wzrasta coraz serdeczniejsza przyjaźń. Przygotowana była na to, że William okaże wiele dobroci tej osieroconej dziewczynie, lękała się jednak, że Marie może źle zrozumie żartobliwość Bertrama i chłodną rezerwę Cyryla. Wkrótce jednak Bertram zwrócił się do Marie o pozwolenie malowania jej portretu, zachwycony pięknymi jej włosami i cudowną cerą. Cyryl zaś porzucił swą zwykłą sztywność i dwukrotnie nawet zdecydował się zagrać coś chorej. Tak więc obawy Billy na ten temat okazały się zupełnie niepotrzebne. ROZDZIAŁ XXXI fednosttonne Niejednokrotnie podczas tej zimy Billy przypominała sobie wypowiedziane niegdyś przez Marie słowa: „A co by było, gdyby mężczyzna wyrugował muzykę z pani serca i sam zajął jej miejsce". Dręczyły ją te słowa do pewnego stopnia, lecz dziwne, że jednocześnie wspomnienie ich sprawiało jej przyjemność. Powtarzała sobie, że wie doskonale kogo Marie miała na myśli. Myślała o Cyrylu. On był właśnie owym mężczyzną. Ale czyż Cyryl darzył ją jakimś uczuciem, czy ona mu się odwzajemniała? Z wielką powagą któregoś dnia Billy zadała sobie to pytanie. Rozmyślała nad tą sprawą chłodno, jak to było zresztą w jej zwyczaju. Oczywiście była dumna ze swego wpływu, jaki wywarła na Cyryla. Była mu wdzięczna, że całkiem szczerze otwierał przed nią głębię swojej duszy. Pochlebiało jej, że ona, tylko ona, potrafiła pozyskać tego zaciętego „wroga kobiet". A poza tym wszystkim była jeszcze jego muzyka, ta jego wspaniała, cudowna muzyka! Pomyśleć tylko, że muzyka ta mogła być stałym towarzyszem jej życia! Wyobrazić sobie życie z człowiekiem, którego pragnienia i dążenia tak bardzo harmoni- 172 zowały z jej pragnieniami! Takie małżeństwo byłoby istotnie małżeństwem idealnym! Nie miała jednak zamiaru wyjść za mąż. Nawiedzona tą myślą zmarszczyła brwi i nerwowo tupnęła nogą. Dziwne było to pytanie, bo przecież za żadną cenę nie chciała popełnić omyłki. Ponadto za nic w świecie nie chciała krępować Cyryla. Gdyby ten drogi, bliski człowiek wyswobodził się ze swoich lodowych okowów i wyciągnął ku niej dłonie, błagając o pomoc, o zainteresowanie, o miłość, największą tragedią byłoby to, że prawdopodobnie nie potrafiłaby mu się odwzajemnić! Ta wizja Cyryla z wyciągniętymi rękami i własna, zimna, obca twarz przyprawiały Billy o dreszcze. Zadecydowała nagle, że przecież Cyryl ją obchodzi, wprawdzie niewiele, ale najprawdopodobniej potrafiłaby znaleźć dla niego głębsze uczucie. Pod wpływem tej myśli zarumieniła się, bo wydało jej się, że już jest zakochana w Cyrylu. Wielka zmiana zaszła w duszy Billy, którą spowodowało to nagłe przeistoczenie się z nieodpowiedzialnego podlotka w kochającą, dojrzałą kobietę. Zmianę tę powitała z pewnym lękiem, lecz zdecydowanie. Jeżeli zamierzała zostać żoną Cyryla, to powinna się do tego odpowiednio przygotować. W związku z tym mocnym postanowieniem udała się nazajutrz z Marie do kuchni, bo właśnie dzisiaj nauczycielka muzyki pragnęła przyrządzić jakiś deser, który wszyscy tak bardzo lubili. — Chciałabym się tylko przyjrzeć, jeżeli ci to nie przeszkadza — zaznaczyła Billy. — Ależ oczywiście, że nie — uśmiechnęła się Marie — sądziłam jednak, że nie lubisz kucharzyć. — Istotnie nie lubię — wyznała Billy wesoło. — To po co się chcesz przyglądać? — Tak sobie, myślałam, że jak będę patrzeć, to się czegoś od ciebie nauczę. Wiesz przecież, jak bardzo Cyryl, to jest wszyscy Henshawowie, lubią desery przyrządzane przez ciebie. 173 Jajko trzymane przez Marie wysunęło się z jej palców i z trzaskiem upadło na stół. Billy przyjęła tę katastrofę głośnym, beztroskim śmiechem. Nie miała zamiaru mówić tak otwarcie. Ułożyła sobie wprawdzie plan poślubienia Cyryla, lecz nie miała zamiaru zdradzać swoich planów przed światem. Deser był wreszcie gotowy, lecz Marie w tej dziedzinie okazała się niezbyt zdolną nauczycielką. Ręce jej drżały, a pamięć zawodziła ją w kilku najbardziej ważnych momentach. Billy ze śmiechem skonstatowała, że widocznie to ona jako widz peszy Marie, na co Marie zgodziła się z nadąsaną trochę minką. Billy tak bardzo była zajęta podczas ostatnich dni przyzwyczajaniem się do swej nowej myśli, że nie zorientowała się nawet, jak mało widywała podczas tych dni Cyryla. Zorientowawszy się w tym w jakiejś chwili, samą siebie zapytała o powód. Wprawdzie Cyryl bywał w jej domu, tak samo często, jak przedtem, lecz onieśmielenie jakie ją ogarniało, sprawiało, że była dziwnie nienaturalna w jego obecności i o wiele chętniej podczas jego wizyt pozostawiała go w pokoju z Marie albo ciotką Hanną. Zauważyła również, że z większym teraz entuzjazmem wita przybywających z wizytą Williama, czy Bertrama, szczególnie w takich chwilach, gdy mimo woli przerywali jej krótkie sam na sam z Cyrylem. Poczęła się tym stanem poważnie niepokoić. Tłumaczyła sobie, że to onieśmielenie nie było takie dziwne, choćby ze względu na ten raptowny plan poślubienia Cyryla i pocieszała się nadzieją, że musi ono minąć. Gdy już zostanie żoną Cyryla, z pewnością będzie się czuła dobrze w jego towarzystwie, bo przecież lubiła go serdecznie i cieszyła się jego obecnością podczas ostatnich minionych tygodni. Postanowiła więc wolno, lecz wytrwale wyzbywać się tej nieśmiałości. W tym samym czasie uczyniła dziwne i nieoczekiwane odkrycie. Otóż istniało coś, czego bardzo nie lubiła w Cyrylu! 174 Przeraziło ją to nie na żarty. Był przecież taki wzniosły, taki niedościgniony i taki wyższy od innych ludzi, a mimo to uważała go za swego przyjaciela. Ukazał jej się nagle w zupełnie innej roli, aczkolwiek sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Patrzyła nań oczami pełnymi uwielbienia, patrzyła nań jak na coś wyższego, na kogoś, czyje spojrzenie mroziło jej uśmiech na ustach. Dopiero ostatnio zobaczyła go w innym świetle i drżała na samą myśl, że będzie zmuszona przebywać z nim przez całe życie. To, co w nim ujrzała, przejęło ją lękiem. Była wprawdzie muzyka — zdawała sobie z tego sprawę, lecz jednocześnie uświadomiła sobie, że sama muzyka, to jeszcze nie wszystko. Oprócz muzyki, oprócz wzniosłych nastrojów, istniał przecież człowiek. Z samą sobą Billy mogła być szczera. — To, co teraz wydaje mi się w nim wzniosłością, to kiedyś stanie się posępne. Teraz jest milczący, później będzie zagniewany. Jeśli dzisiaj nie chce grać na pianinie, uważam to za dziwactwo, lecz gdy za kilka lat nie spełni jakiejś mojej prośby, powiem, że jest uparty. To'wszystko stanie się, jeżeli nie będę go kochała, a przecież nie kocham go jeszcze. Wiem, że go nie kocham. Nie pasujemy do siebie. Ja lubię wokoło ludzi, on przedkłada nad wszystko samotność. Ja lubię rozrywki, jemu wystarczy siedzenie w domu. Lubi ponad wszystko dni deszczowe, których ja nienawidzę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że życie przy jego boku nie będzie zbyt pogodne i harmonijne. Stanowić będzie jeden wielki dysonans i jedno wielkie pasmo udręczeń. Po prostu nie mogę zostać jego żoną. Trzeba będzie zerwać te zaręczyny! Billy wypowiedziała te słowa z wielkim smutkiem, tak, jakby nie chciała sprawić bólu Cyrylowi. Twarzyczka jej jednak rozjaśniła się natychmiast, gdy przypomniała sobie, że „zaręczyny" te były raczej jednostronne, że zarówno świat o nich nie wiedział jak i sam oblubieniec. Poczuła się znowu bardzo szczęśliwa. Przez cały dzień 175 biegała po domu śpiewając, tańczyła nawet w swoim pokoju, tak jej lekko nagle zrobiło się na sercu. Nie towarzyszyła już Marie przy przyrządzaniu deserów, natomiast starała się zawsze mieć w pobliżu nauczycielkę muzyki lub ciotkę Hannę, gdy Cyryl przychodził z wizytą. Coraz głębiej utwierdzała się w mniemaniu, że uległa chwilowej omyłce i że Cyryl wcale jej nie kochał. Myśl ta przejmowała ją głęboką radością i coraz bardziej starała się unikać dawnych, przyjacielskich pogawędek z Cyrylem w cztery oczy. ROZDZIAŁ XXXII ma coś do powiedzenia. Przed nastaniem wiosny Billy przekonała się już najgłębiej, że ze strony Cyryla nie grozi jej absolutnie żadne niebezpieczeństwo jego oświadczyn. Wprawdzie Cyryl bardzo się zmienił. Stał się rozmowniej szy i porzucił dawną swą rezerwę nawet w stosunku do Marie i ciotki Hanny. Towarzystwo tych pań widocznie zaczęło mu odpowiadać, odbywał bowiem z nimi długie pogawędki i chętnie spełniał ich prośby, zasiadając do pianina. Nawet Marie ośmielała się prosić go o zagranie jakiegoś utworu, zachęcona tym, że nigdy jej nie odmawiał. Jeżeli chodzi o Billy, to aż trzy razy zabrał ją do teatru na sztuki, które tak bardzo pragnęła zobaczyć, zapraszając jednocześnie Marie i ciotkę Hannę, co Billy sprawiło wiele przyjemności. Za każdym razem był taki miły i rycerski, że Billy później zwierzyła się Marie, iż go po prostu poznać nie może. Wydał jej się jakimś innym człowiekiem. Dziwne, że Marie nie zgadzała się z nią pod tym względem i na uczynioną przez nią uwagę odpowiedziała sztywno: —A ja znowu twierdzę, że właśnie dzisiaj był najbardziej sobą. 12 Panna Billy 177 Słowa te nie zmieniły jednak opinii Billy. W jej mniemaniu tylko uczucie miłości mogło do tego stopnia wpłynąć na Cyryla- Przejęta tą myślą, jeszcze bardziej unikała wszelkiego sam na sam, co zresztą było ostatnio niezwykle utrudnione, gdyż Marie zawsze miała jakąś ważną i pilną robotę właśnie w takich chwilach, kiedy Billy najbardziej łaknęła jej obecności, nie chcąc samej pozostawać z Cyrylem. Przy jednej z takich okazji, kiedy Marie wyszła nieoczekiwanie, pozostawiając ich samych, Cyryl odezwał się trochę ostro: — Billy, nie życzę sobie, abyś powtórzyła znowu to samo coś powiedziała przed dziesięciu minutami, gdy panna Marie była tu jeszcze w pokoju. — A cóż ja takiego powiedziałam? — Wypowiedziałaś bardzo dziwną opinię twierdząc, że jestem zdecydowanym wrogiem kobiet. Serce w piersi Billy zabiło mocniej. Zaszumiało jej w uszach i zakręciło się w głowie, mimo to resztkami przytomności postanowiła za wszelką cenę nie pozwolić Cyrylowi, aby wypowiedział to, czego się tak bardzo lękała. Należy go ratować przed samym sobą. — Wróg kobiet? Oczywiście, że pan jest wrogiem kobiet — zawołała wesoło. — Jestem pewna, że przyjemnie panu pozostawać w takiej roli. Cyryl otworzył szeroko oczy, a po chwili zmarszczył brwi gniewnie. — Głupstwa pleciesz, Billy, ja chyba wiem lepiej. Mówię teraz zupełnie poważnie, że wrogiem kobiet nie jestem. — A przecież wszyscy o panu mają takie zdanie — szczebiotała przekornie Billy. — Zresztą to jest w panu bardzo oryginalne! Z okrzykiem zniecierpliwienia Cyryl zerwał się na równe nogi. Przez dłuższą chwilę dużymi krokami przemierzał pokój w milczeniu, czując na sobie zalękniony wzrok Billy. Po kilku minutach wrócił i padł na głąboki fotel. Jego 178 zachowanie uległo zupełnej zmianie. Był prawie zawstydzony, gdy przemówił: — Billy, możliwe, że tak było, możliwe, że nie lubiłem kobiet, dopóki nie poznałem ciebie. Billy zakrztusiła się własną śliną i przygryzła wargi. Usiłowała przemówić, lecz zanim zdołała zbudować jakieś zdanie, odezwał się znowu Cyryl, stwarzając dla niej sytuację jeszcze bardziej nieprzyjemną. — Widzisz, teraz jest zupełnie inaczej. Dokonała się we mnie jakaś zmiana, zmiana wielka i zadziwiająca, której sam chwilami nie mogę zrozumieć. — Właśnie! Jestem pewna, że pan jej nie rozumie — wtrąciła Billy gorączkowo. — Może ta zmiana nie jest wcale taka wielka mimo wszystko. Może pan się sam oszukuje — zakończyła pełna nadziei. Cyryl westchnął. — Sam tę zmianę powitałem z podziwem — wyszeptał. — Nie oczekiwałem jej nigdy. Gdy człowiek całe życie widzi w czarnych kolorach, truchleje, ujrzawszy je w barwach całkiem innych. —Ach, a ja bym nie powiedziała, że czarny kolor jest taki brzydki — wybąkała Billy w swojej naiwnej niedorzeczności. — Dziękuję ci — gęste brwi Cyryla uniosły się na chwilę i opadły. — Już teraz mogę wyznać szczerze, że jeżeli o mnie chodzi, to wolę inną barwę. Umilkł, a Billy nagle gorączkowo poczęła szukać w myśli jakiegoś innego tematu. Postanowiła nawet zapytać go, co sądzi o obecnych warunkach brytyjskich włościan, gdy on nagle i nieoczekiwanie zapytał głosem niezbyt pewnym: — Billy, co byś powiedziała, gdybym ci wyznał szczerze, że ów domniemany wróg kobiet zboczył z wytkniętej ścieżki, polubiwszy pewną kobietę tak serdecznie, że aż pragnie ją poślubić? 179 Zdanie to było jak zapalona zapałka przytknięta do beczki prochu. Całe dotychczasowe opanowanie Billy poczęło się chwiać. — Poślubić? Nie, nie, to nie może być poważne postanowienie — wybąkała, rumieniąc się i blednąc na przemian. — Niech pan pomyśli tylko, jaka by żona mogła z panem wytrzymać! — Wytrzymać ze mną? Gdybym ją kochał? — Ale niech pan pomyśli, niech pan się zastanowi! Wszystkie kobiety lubią nade wszystko miękkie poduszki, dywany i zasłony, a pan tego wszystkiego nienawidzi. Poza tym kobieta z pewnością rozmawiałaby i śmiałaby się wówczas, gdy pan pragnąłby ciszy. Ciągnęłaby pana na przyjęcia i do teatru. Jestem pewna, panie Cyrylu, że ta miłość do pańskiej żony nie trwałaby zbyt długo! Billy umilkła tylko dlatego, aby zaczerpnąć trochę powietrza. Cyryl zaśmiał się niezbyt wesoło. — Malujesz mi bardzo zachęcający obraz, Billy, ale ja się tego nie lękam. Wątpię, czy moja żona czyniłaby to wszystko, aby sprawić mi przykrość. — Ach, pan nie zna kobiet, więc niech pan lepiej nie mówi — argumentowała z zapałem dziewczyna. — Zresztą, jeżeli idzie o kobiety, to posiada pan tak mało doświadczenia, że z pewnością zaraz na wstępie mógłby pan popełnić przykrą omyłkę. Powinien pan rozejrzeć się najprzód uważnie, zanim pan cokolwiek postanowi. — Rozglądałem się bardzo uważnie, Billy. Doszedłem do wniosku, że na całym świecie istnieje dla mnie tylko jedna kobieta. Billy skurczyła się w sobie. Wyraz przestrachu i bólu zamajaczył w jej szeroko otwartych oczach. Zaczęła mówić bezładnie, zaczęła wyrzucać z siebie słowa, nie posiadające żadnego związku. Później zastanawiała się nad tym, jakby 180 postąpiła, gdyby w tej samej chwili nie weszła do pokoju ciotka Hanna, komunikując, że przyszedł Bertram, aby ją zabrać na przejażdżkę sankami. Bertram pyta, czy Billy ma ochotę z nim pojechać. — Oczywiście, że pojedzie — oświadczył Cyryl stanowczo, odpowiadając za nią. — Ja już i tak wychodzę. — Zwrócił się teraz do Billy i rzekł przyciszonym głosem: — Nie byłaś zbytnio uprzejma, dzieweczko, nie powiem, żebyś mnie potrafiła zachęcić. Ale kiedyś, innym razem, postaram się wytłumaczyć ci wiele rzeczy. Billy powitała Bertrama bardzo serdecznie. Doznała uczucia ulgi w jego wesołym, beztroskim towarzystwie. Powietrze także było wspaniałe, a wszystko wokół spoczywało pod puszystym przykryciem nieskazitelnie białego śniegu. Wszystko było takie piękne i pełne najcudowniejszych obietnic! Nie należy się dziwić, że tak niezwykle szczera radość ze strony Billy stanowiła pewną niespodziankę dla Bertrama. Krew rozpalała się w nim, gdy zbliżał się do niej, a wyraz jego oczu stawał się gorętszy, gdy spoglądał na jej rozradowaną twarzyczkę. Lecz ze wszystkich tych słów, które cisnęły mu się na usta, żadne nie dotarło do uszu dziewczyny, dopóki nie nadeszła chwila pożegnania. Dopiero wówczas Bertram lekkomyślnie zaryzykował: — Billy, czy nie myślisz czasami o tym, że ja powoli zwyciężam tego mojego najstraszliwszego rywala — muzykę? Twarzyczka Billy spochmurniała. Łagodnie potrząsnęła głową. — Bertramie, dajmy temu spokój. Nie trzeba psuć tak pięknie spędzonej godziny — wyszeptała. — To mi sprawia przykrość. Jeśli to się powtórzy raz jeszcze, nie przyjmę już od pana żadnej propozycji. — Musisz przyjąć — zawołał, uśmiechając się do niej czule. — Przyrzekam ci, że już nigdy ci nie sprawię przykrości, w każdym razie będę się o to starał. 181 ROZDZIAŁ XXXIII )L-*¦ dlatego, że ty jesteś dla mnie taka dobra. — Czy to już wszystko? 218 — A nie wystarczy? — ton jakim to wypowiedziała był dziwnie wymijający. — Nie — Billy potrząsnęła przecząco głową. — Wyjaw mi, moja droga, istotną przyczynę. — Ależ naprawdę nie ma żadnej przyczyny — zaprotestowała Marie, wybiegając z pokoju z nerwowym śmiechem. Billy zmarszczyła brwi. Już od dawna coś podejrzewała, a teraz nabrała przekonania. W ciągu dwudziestu czterech godzin nasunęła jej się nowa sposobność. Znalazła się znowu z Marie sam na sam. — Marie, kim on jest? — zapytała nieoczekiwanie. — On? Kto taki? — Mężczyzna, który ma nosić pocerowane przez ciebie pończochy i jeść upieczony przez ciebie tort. Marie zarumieniła się jak róża, nie chcąc jeszcze wyznać całej prawdy. — Billy! — Słuchaj, kochanie — objęła ją czule Billy. — Opowiedz mi o wszystkim. Jestem taka ciekawa! — Ależ tu nie ma nic do opowiadania, naprawdę nic nie ma. — Kim on jest? — Jest nikim, to znaczy, że on sam o tym nie wie — wyszeptała Marie. Billy zaśmiała się radośnie. — Ach, więc nie wie? Nie okazywał ci nigdy, że cię kocha? — Nie, to znaczy, może i okazywał, tylko ja wówczas sądziłam, że ma na myśli kogoś innego. — Kogoś innego? Więc jest w to zamieszana jeszcze jakaś inna kobieta. — Tak, właściwie nie — sprostowała Marie, orientując się nagle, co powiedziała. — Naprawdę, to nic nie jest! — zaprotestowała. 2/9 — Hm — mruknęła Billy w zamyśleniu. — Ach, już coś niecoś rozumiem! Okazał kiedyś, że kocha, ale ty myślałaś, że kocha inną i miałaś z tego powodu zmartwienie. Teraz przekonałaś się, że ta inna nie istnieje. Marie, opowiedz mi resztę! Marie potrząsnęła energicznie głową usuwając się z uścisku Billy. — Nie, nie, daj spokój! — szeptała błagalnie. — To naprawdę nic nie jest. Jestem pewna, że to wszystko sobie wyimaginowałam! — zawołała, wybiegając z pokoju. Podczas następnych dni Billy niejednokrotnie myślała 0 sprawie Marie, zastanawiając się nad tym, kim mógł być ów mężczyzna. Jeszcze raz zapytywała o to przyjaciółkę, lecz Marie uparcie milczała, Billy zaś była tak bardzo zaabsorbowana własnymi sprawami, że nie miała już więcj czasu na dalsze obserwacje. Jeżeli o nią samą chodziło, to jakoś dziwnie nie mogła się przyzwyczaić do swojej nowej roli. Była ciągle jakaś sztywna 1 nienaturalna w obecności Williama, nie mogąc ani na chwilę zapomnieć o tym, że wkrótce ma zostać jego żoną. Mimo jej usiłowań dawna atmosfera serdecznej przyjaźni nie wracała. Teraz Billy poczęła się naprawdę niepokoić tym stanem. Chwilami samej sobie zadawała rozmaite pytania. Co pocznie, jeżeli nigdy, nigdy w życiu nie będzie się mogła przyzwyczaić do myśli o poślubieniu Williama? Jak będzie mogła zostać jego żoną, skoro on zawsze będzie dla niej tylko „wujem Williamem", a nigdy nie przeobrazi się w jej oczach w ukochanego mężczyznę? Dlaczego nie zdobyła się na tyle odwagi, aby mu na samym wstępie powiedzieć, że nie jest pewna czy go kocha, lecz że będzie się starać o to, aby znaleźć dla niego uczucie miłości. Wówczas czyniłaby wszelkie wysiłki w tym kierunku, a gdyby jej się to nie udawało, mogłaby mu teraz powiedzieć całą prawdę, która nie byłaby zzo dla niego takim ciosem, jak prawda usłyszana w obecnej sytuacji. Stopniowo Billy coraz bardziej dochodziła do wniosku, że nigdy chyba nie pokocha mężczyzny do tego stopnia, aby móc zostać jego żoną, gdy nagle pewnego dnia tak drobna rzecz, jak mały skrawek papieru, dowiodła jej, że mniemanie to było fałszywe. Była to ćwiartka papieru listowego, która sfrunęła z balkonu Marie na trawnik w ogrodzie. Billy ów papier znalazła później i gdy spoczęła wzrokiem na jednym, jedynym imieniu i nazwisku, wypisanym przez Marie kilkadziesiąt razy, otworzyły jej się oczy na wszystko. Nazwisko to brzmiało „Marie Henshaw". Przez chwilę Billy spoglądała w zamyśleniu na trzymaną w ręku kartkę, a później uprzytomniła sobie nagle słowa usłyszane kiedyś od Marie. Po dłuższym namyśle doszła do wniosku: „Henshaw, to tylko Bertram!" Upuściła papier na ziemię i uciekła. Znalazłszy się w swym pokoju, poza zamkniętymi drzwiami, zaczęła dalej rozmyślać. Bertram! Więc Marie była zakochana w jej Bertramie! Nagle uświadomiła sobie, że Bertram przecież wcale nie był jej Bertramem, bo do niej nie należał. Nigdy należeć nie będzie do niej, jest własnością Marie. Przeraziła się nagle, tak bowiem nieoczekiwanie owładnęła ją świadomość, odsłaniająca przed jej wzrokiem wszystko, cały świat, spośród którego wyłaniał się tylko on, Bertram. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że serce jej biło jedynie dla Bertrama, aczkolwiek sama nie wiedziała o tym. Wszystkie jej plany przecież posiadały ścisły związek z nim. Zawsze czuła się najbardziej szczęśliwa w jego towarzystwie, nigdy nie mogła sobie wyobrazić go nigdzie indziej, tylko przy swoim boku. Nie wyobrażała go sobie nawet w roli człowieka zakochanego w innej kobiecie! A dotychczas nie wiedziała ZZ1 zupełnie, co to wszystko znaczy, była ślepa na własne, gorące uczucie! Teraz postanowiła rozpatrzyć wszystko szczegółowo. Pojęła wreszcie całą sytuację. Przez całe lato Marie i Bertram stale przebywali razem. Nic dziwnego, że Marie zakochała się w Bertramie i że on... Billy zdawało się, że dopiero teraz rozumie, dlaczego Bertram podczas ostatnich tygodni z taką łatwością zgodził się na przyjęcie na siebie roli „brata Williama". Oczywiście to ona, Billy, była tą „inną dziewczyną", której Marie tak się lękała i co do której miała podejrzenia, że Bertram jest w niej zakochany. Takie to wszystko teraz było jasne i zrozumiałe. Z dotkliwym bólem w sercu Billy zapytywała samą siebie co miała robić. Jeżeli o nią chodziło, to patrząc w swoją przyszłość, widziała tylko szarą pustkę i beznadziejność. Z prawdziwie spartańskim męstwem postanowiła znosić samotnie swój los i nikomu o niczym nie wspominać. Bertram i Marie kochają się, więc wszystko jest w porządku. Co do Williama — Billy przypomniała sobie historię, jaką jej opowiadał o swoim samotnym życiu i znowu serce jej zabiło mocniej. Cokolwiek się stanie, William musi być szczęśliwy. William nie może o niczym wiedzieć. Ona, Billy, musi dotrzymać danego mu przyrzeczenia. zupełnie, co to wszystko znaczy, była ślepa na własne, gorące uczucie! Teraz postanowiła rozpatrzyć wszystko szczegółowo. Pojęła wreszcie całą sytuację. Przez całe lato Marie i Bertram stale przebywali razem. Nic dziwnego, że Marie zakochała się w Bertramie i że on... Billy zdawało się, że dopiero teraz rozumie, dlaczego Bertram podczas ostatnich tygodni z taką łatwością zgodził się na przyjęcie na siebie roli „brata Williama". Oczywiście to ona, Billy, była tą „inną dziewczyną", której Marie tak się lękała i co do której miała podejrzenia, że Bertram jest w niej zakochany. Takie to wszystko teraz było jasne i zrozumiałe. Z dotkliwym bólem w sercu Billy zapytywała samą siebie co miała robić. Jeżeli o nią chodziło, to patrząc w swoją przyszłość, widziała tylko szarą pustkę i beznadziejność. Z prawdziwie spartańskim męstwem postanowiła znosić samotnie swój los i nikomu o niczym nie wspominać. Bertram i Marie kochają się, więc wszystko jest w porządku. Co do Williama — Billy przypomniała sobie historię, jaką jej opowiadał o swoim samotnym życiu i znowu serce jej zabiło mocniej. Cokolwiek się stanie, William musi być szczęśliwy. William nie może o niczym wiedzieć. Ona, Billy, musi dotrzymać danego mu przyrzeczenia. 222 ROZDZIAŁ XL TOUUam składa wizytę Zanim minął wrzesień, wszyscy przyjaciele Billy orzekli zgodnie, że pannę Neilson przyjmowanie gości stanowczo za bardzo wyczerpało. W inny sposób nie mogli sobie wytłumaczyć tej nagłej zmiany, jaka w niej zaszła. Istotnie Billy wyglądała bardzo mizernie. Z każdym dniem chudła i teraz już sprawiała wrażenie ludzkiego cienia. W oczach jej pojawił się na powrót ten dawny, z czasów dziecinnych wyraz zalęknienia, teraz jednak oczy te były szerzej otwarte i bardziej podkrążone. Rumieńce znikły z jej policzków, ustępując miejsca bladości, która uwydatniała jeszcze bardziej wysunięty podbródek. Stanowczo Bilły musiała być chora. Pod koniec września William wyjechał na Zachód w interesach. Przypadkowo odwiedził swoją siostrę Ka-te. — No i jak się tam wszyscy miewają? — zapytała Kate wesoło po pierwszych powitaniach. William westchnął. — Widzisz, dla mnie „wszyscy" są właściwie niczym, jestem natomiast zaniepokojony o Billy. 223 — Billy? Przecież nie jest chyba chora? Zawsze była uosobieniem zdrowia i humoru! — Wiem o tym, że była, ale teraz już nie jest. — A co się stało? — Właśnie, że nie mam pojęcia. — Czy wzywaliście doktora? — Oczywiście, było ich nawet kilku, aczkolwiek wszyscy przyszli wbrew woli Billy. Niestety, żaden z nich nie pomógł. — I co powiedzieli? — Nie mogli znaleźć żadnej dolegliwości z wyjątkiem jakiegoś drobnego niedomagania żołądkowego, co do którego wypowiedzieli się wszyscy, że nie może ono być przyczyną obecnego jej stanu. — A jaka ich zdaniem może być przyczyna? — Cóż, powiadają, że to wynik jakichś nerwowych przeżyć lub głębokiego zmartwienia. Zapytywali ją nawet, czy jej coś nie trapi. — A ona? Czy istotnie ma jakieś zmartwienie? — Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. Jeżeli nawet jakieś zmartwienie istnieje, to i tak nikt z nas się o tym nie dowie. Kate zmarszczyła brwi i spojrzała ukradkiem w twarz brata. — Williamie — odezwała się po chwili wahania — nie miej do mnie żalu, ale przypuszczam, że Billy nie jest szczęśliwa w roli narzeczonej. William zarumienił się i westchnął. — Sądziłem tak, oczywiście. Była to pierwsza myśl, jaka mnie nawiedziła. Zacząłem ją nawet baczniej obserwować i raz próbowałem ją pytać o to. — A co ci odpowiedziała? — Była taka przerażona i zmieszana, że nie miałem śmiałości pytać dalej. Nie mogłem. Oczy jej napełniły się łzami i zapytała mnie zalękniona jeszcze bardziej czy uczyni- ZZĄ ła coś takiego, co mi sprawiło przykrość i z czego jestem niezadowolony. Była taka wytrącona z równowagi, że zaniechałem dalszych pytań. — A co robiła tego lata? Gdzie przebywała? — Nie wyjeżdżała nigdzie. Czyż nie pisałem ci o tym? Otworzyła swój dom dla mnóstwa swoich mniej szczęśliwych przyjaciół, coś w rodzaju domu wypoczynkowego. Muszę przyznać, że dała tym ludziom wiele radości i zadowolenia. — Ale czy nie było to dla niej zbyt uciążliwe? — Zdawałoby się, że nie. Z początku radowała się ich szczęściem. Oczywiście miała pomoc ze strony tej zadziwają-cej panny Hawthorn, która wzięła na siebie obowiązki gospodyni. Teraz już wszyscy goście rozjechali się z wyjątkiem panny Hawthorn. — Ależ Billy też należy się wypoczynek i jakieś rozrywki. — Miała je do pewnego stopnia, chociaż niewiele. Widzisz, Bertram także poświęcił dla tego celu całe lato i pomagał jej dzielnie w organizowaniu rozrywek dla gości. W ostatnich tygodniach, kiedy Billy zaczęła już gorzej wyglądać, zdjęto z jej barków wszelkie obowiązki, które przyjęli na siebie panna Hawthorn i Bertram. — Ale co się stało, że Billy nagle tak źle się czuje? — Nie ma pojęcia. Dla mnie też wiele pracowała, -sporządzając katalog moich zbiorów i towarzysząc mi na częstych polowaniach. W gruncie rzeczy zdaje się być najbardziej szczęśliwa, gdy może coś zrobić dla mnie. Po prostu stało się to jej manią prześladowczą, czego się najbardziej lękam. Kate, jestem naprawdę zmartwiony. Jak ty sobie to wszystko tłumaczysz? Kate potrząsnęła głową. Twarz jej spochmurniała znowu. — Nic nie rozumiem — wyszeptała cicho. — Oczywiście gdy jej powiedziałam, że ją kochasz i... 15 Panna Billy Z2S — Co jej powiedziałaś? — wybuchnął nieoczekiwanie, otwierając szeroko oczy. — Gdy jej powiedziałam, że ją kochasz, Williamie. Widzisz, ja... William zerwał się z krzesła. — Powiedziałaś jej, że ja ją kocham! — zawołał przerażony. — Wielkie nieba, Kate, więc ty jej to powiedziałaś? — No tak. — A wolno zapytać, skąd miałaś te informacje? — Jak to, Williamie, dziwne, że pytasz o to! Otrzymałam je oczywiście od ciebie — odpowiedziała urażona. — Ode mnie! — twarz Williama wyrażała teraz najgłębsze zdziwienie. — Oczywiście, podczas tej przejażdżki, gdy byłam w Bostonie w czerwcu — rzekła Kate z godnością. — Najwidoczniej zapomniałeś o tym, ale ja pamiętam. Powiedziałeś mi całkiem szczerze, jak bardzo myślisz o niej i jak tęsknisz za tym, aby wróciła do ciebie, lecz zdaje ci się, że ona nie jest na to przygotowana. Żal mi cię było i chciałam ci w tym pomóc, tym bardziej, że poczuwałam się do winy, jeżeli chodziło o jej pierwszy wyjazd. William podejrzliwie spojrzał na siostrę. — Jak to mam rozumieć? — Ach, nic, tylko że ja... powiedziałam jej kilka słów na temat owego jej dziwacznego przybycia, zaznaczając, że byliście ogromnie zdziwieni tym, iż jest dziewczyną. Postarałam się jej również wytłumaczyć, że powinna być ci wdzięczna za to wszystko, coś dla nie zrobił. Chciałam po prostu pomówić z nią szczerze, a ona zupełnie inaczej zrozumiała moje intencje i natychmiast wyjechała. William zagryzł wargi, nie mówiąc ani słowa, Kate gorączkowo mówiła dalej, usiłując raz wreszcie wyrzucić z siebie dręczącą ją tajemnicę. — Poczuwając się do tamtej winy, chciałam tym razem 226 wszystko naprawić. Dlatego właśnie rozmawiałam z nią na ten temat. Przypuszczałam, że dokładnie zdaje sobie sprawę z sytuacji obecnej. Dlatego doradzałam ci, abyś pomówił z Billy, ty jednak oświadczyłeś mi, że Billy nie jest jeszcze „przygotowana" i że nigdy nie pozwoliłbyś na to, aby dziewczyna miała wyjść za mąż wbrew swojej woli. Czy teraz sobie przypominasz? Błysk zrozumienia zamajaczył na twarzy Williama. Chciał coś mówić, lecz jakaś siła magnetyczna wtłoczyła mu słowa z powrotem do gardła. Z nienaturalnym opanowaniem wrócił do krzesła i usiadł. Wreszcie zdobył się na zapytanie: — Kate, zechcesz mi łaskawie opowiedzieć wszystko szczegółowo? — Właściwie nic takiego nie zrobiłam, chciałam ci tylko pomóc i to wszystko. Po rozmowie z tobą i po tym, gdy radziłam ci, abyś pomówił z Billy i jak najprędzej się z nią ożenił, udałam się do niej. Byłam pewna, że dziewczyna czuje już coś do ciebie, chciałam jej jednak zaznaczyć, że ty bez niej nie wyobrażasz sobie życia. Gdy jej to wszystko powiedziałam, wydała się mymi słowami bardzo zaskoczona i przerażona prawie. Nie wiedziała o tym, że ją kochasz i prawdopodobnie słowa moje były dla niej niespodzianką. To jest właściwie wszystko. Widzisz, że znowu tak wiele nie nabroiłam. — Tak, bardzo niewiele! — mruknął William, podnosząc się. — Wielki Boże! — Williamie, co ci się stało? Dokąd idziesz? — Jadę do Billy — odparł William stanowczo. — Pomówię z nią zanim jeszcze ty zdążysz mnie uprzedzić! — Iz tymi słowami, bez pożegnania William opuścił mieszkanie siostry. Wrócił do Billy pierwszym odchodzącym pociągiem. Zastał ją w jej małym saloniku przypatrującą się wraz z ciotką Hanną partii szachów, rozgrywanej przez Bertrama i Marie. — Billy, biedna, maleńka moja dziecino, chodź tutaj — rzekł nieoczekiwanie, widząc w jej oczach zdziwienie, że 227 tak szybko wrócił. — Pragnę z tobą pomówić — i pociągnął ją w stronę werandy, pewny, że tam im nikt nie będzie przeszkadzał. — Pomówić ze mną? — wyszeptała Billy, zajmując wskazany sobie fotel i patrząc z niemym zapytaniem w jego poważną i jakby natchnioną twarz. ROZDZIAŁ XLI się wyjaśnia Po rozmowie odbytej z Billy na werandzie, William nie wrócił już więcej do salonu. — Zejdę tymi schodami i przez różany ogródek wydostanę się na ulicę, kochanie — oświadczył. — Nie chce mi się wchodzić tam do nich. Pożegnaj ich ode mnie i powiedz, że nie mogłem dłużej pozostać. A teraz do widzenia. — Oczy jego, spoczywając w tej chwili na jej twarzy, były wilgotne od łez i wyrażały najtkliwszą czułość. Wargi mu drżały, lecz uśmiechały się jednocześnie, a na twarzy malował się nowy jakiś wyraz spokoju i radości. Billy również uśmiechała się jakoś niepewnie. Cień lęku zniknął z jej oczu, ustępując miejsca wyraźnemu rozrzewnieniu. — I jesteś pewny, że... że tak być powinno? — wybąkała. — Najzupełniej pewny, maleńka. Po raz pierwszy od kilku tygodni czuję się dobrze i spokojnie. Billy, godne podziwu było to, coś zrobiła, kocham cię za to, lecz pomyśl, jak bliska byłaś tego, żeby samej sobie zrujnować życie! — A ja myślałam, że tobie tak bardzo na tym zależy — uśmiechnęła się nieśmiało. 229 — Zależy mi na tobie, bardzo mi zależy jako na córce. Chyba nie wątpisz o tym? — Nie, ach, nie — zaśmiała się Billy radośnie, oddychając z ulgą. — Iz taką przyjemnością pozostanę twoją córką. W kilka minut później William odszedł. Billy stała jeszcze ciągle na schodach, na których się z nim pożegnała. Stała tam jeszcze wówczas, gdy drzwi werandy otworzyły się i zbliżył się do niej Bertram. —Billy, widziałem Williama przechodzącego obok okna, więc domyśliłem się, że jesteś sama. Czy mogę z tobą pomówić? Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. — Ależ oczywiście! Na jaki temat? Myślałam, że gracie jeszcze w szachy. Gdzie jest Marie? — Partia została skończona, zresztą, Billy, chciałem cię zapytać, dlaczego ciągle ostatnio pytasz mnie o Marie, jakbyś uważała mnie za jej opiekuna? — rzucił z wyraźną nutą głębokiej irytacji. — Ach, głupstwo, Bertramie — uśmiechnęła się trochę nienaturalnie. — Widziałam, że przed chwilą graliście jeszcze, więc ciekawa byłam, dokąd Marie poszła. — Przed chwilą! — powtórzył Bertram z nagłą goryczą. — Najwidoczniej czas upływał ci tu szybko, Billy. William siedział tu z tobą przeszło godzinę. — Jak to, Bertramie! — Tak, już wiem. Nie powinienem tego mówić, oczywiście — westchnął—ale, Billy, po to tutaj przyszedłem, żeby raz wreszcie pomówić z tobą konkretnie. Może byś zechciała usiąść i wysłuchać mnie? — zawołał z rozpaczą. — Jak to, Bertramie... — wyszeptała znowu słabym głosem, kierując się w stronę fotela, w którym zajęła miejsce. W oczach jej znowu zamajaczyło przerażenie. Śmiertelna bladość pokryła jej policzki. — Billy — zawołał Bertram, z trudnością panując nad 230 swym głosem — pozwól mi wypowiedzieć się i bądź łaskawa mi nie przerywać. Myślisz pewno znowu, że słuchając tego, co mówię, jesteś nielojalna w stosunku do Williama, ale w rzeczywistości tak nie jest. Musisz mi wreszcie pozwolić na to, abym powiedział ci wszystko. Billy, ja tego dłużej nie zniosę. Starałem się uspokoić, lecz na próżno. Chciałem wyjechać i to by było dla mnie najlepsze. Nie tylko ja tak sądzę. Marie przyznaje mi pod tym względem słuszność. — Marie! — Tak. Opowiedziałem jej o wszystkim. Wie doskonale, co się od pewnego czasu dzieje ze mną. Wie, jak cię bardzo kocham. — Marie! Tyś powiedział o wszystkim Marie? — wyszeptała Billy. — Tak. Chyba ci to nie sprawia przykrości — ciągnął dalej spokojnieszym już nieco głosem. — Marie okazała mi tyle dobroci, że usiłowała mi nawet pomóc. Nie patrzył teraz na Billy. Gdyby spojrzał na nią, dostrzegłby nieziemską radość na jej twarzy, lecz jego wzrok utkwiony był w podłodze. — I dlatego, Billy, przyszedłem aby z tobą pomówić... Wyjeżdżam — ciągnął dalej po chwili. — Postanowiłem wyjechać. Wówczas kiedy po raz pierwszy mówiłem z tobą o Williamie sądziłem, że nie wiesz jeszcze dokładnie, co się dzieje w twoim sercu, że zorientujesz się później w tym, że go nie kochasz. Byłem o tyle głupcem, że wierzyłem w to, że pocieszałem się nadzieją, iż wreszcie kiedyś zwrócisz do mnie swe uczucie. Dlatego zostałem. Zostałem warunkowo, Billy! Wiesz o tym! Wiesz, że ani na chwilę nie zapomniałem o swojej roli, którą przyjąłem na siebie, o roli brata Williama. Przyrzekłem ci to i dotrzymałem, nieprawdaż? Billy w milczeniu skinęła głową, odwracając twarz w inną stronę. — Ale teraz nie mogę już dłużej. Przyszedłem cię prosić 231 o zwrot danego słowa, a później oczywiście nie mogę tu zostać. — Ale wyjechać też nie możesz — wyszeptała nieśmiało dziewczyna. Bertram zerwał się z miejsca. Twarz jego była śmiertelnie blada. — Billy — zawołał stając przed nią. — Billy, kocham każde dotknięcie twojej dłoni, każdy błysk twoich oczu, każde słowo padające z twoich ust. Czy jeszcze teraz uważasz, że mogę zostać? Pragnę, abyś zwróciła mi dane słowo! Jak już nie będę bratem Williama, będę musiał wyjechać! — Ależ zwrócenie słowa zupełnie jest niepotrzebne — wybąkała Billy, rumieniąc się nagle. I ona teraz wstała z fotela. — Billy, co to ma znaczyć? — Czyż sam nie rozumiesz? Wszystko się odwróciło — wyszeptała z zapartym tchem, wyciągając do niego obydwie ręce. Nawet teraz, mimo nagłego błysku w oczach, Bertram nie ośmielił się postąpić kroku. — A William? — zapytał z niedowierzaniem. — To była omyłka, tak jak sam przypuszczałeś. Teraz już orientujemy się dokładnie. Okazało się, że uczucie nasze jest całkiem inne. I wiesz, Bertramie, zdaje mi się, że ciebie kochałam już od dawna, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy! — Billy, Billy! — wybuchnął Bertram głosem drżącym z radości. Wyciągnął do niej ramiona, a po chwili Billy znalazła się w jego gorącym uścisku. 232 ROZDZIAŁ XLII ie kistotu W dwa dni po tej niezapomnianej dla Billy chwili, do domu wrócił Cyryl. Oczywiście natychmiast po przyjeździe postanowił zobaczyć się z Billy. Dziewczyna była zdumiona zmianą, jaka zaszła w jego wyglądzie. Zeszczuplał, zmizerniał i oczy mu przygasły. Poruszał się niespokojnie po pokoju, po czym wreszcie usiadł przy pianinie i uderzył pierwsze akordy pogrzebowego marsza. Po chwili nieoczekiwanie odwrócił się w jej stronę. — Billy, sądzisz, że znalazłaby się taka dziewczyna, która by mnie chciała poślubić? — zapytał. — Jak to, Cyrylu! — Nie mówmy o szczegółach — wyszeptał błagalnie. — Wiem dobrze o tym, że nie powinienem mieć żadnych zamiarów matrymonialnych. Dałaś mi to dokładnie do zrozumienia ostatniej zimy! — Ostatniej zimy? Cyryl uniósł ku górze brwi. — Ach, przyszedłem tu do ciebie po odrobinę otuchy, pragnąc ci wyznać wszystko — szepnął. — Wyznanie nastąpiło, lecz otuchy mi jeszcze jakoś nie dajesz. 233 Billy pobladła. Zdawało jej się, że zna jego myśli, lecz jednocześnie nie mogła zrozumieć, dlaczego właśnie teraz wszczął z nią na ten temat rozmowę. — Wyznanie? — powtórzyła po chwili wahania. — Tak. Powiedziałem ci już, że dawno przestałem uważać się za wroga kobiet. Powiedziałem ci o tym, sądząc, że mi dopomożesz w tej sprawie i że po powrocie zastanę tutaj u ciebie pewną młodą niewiastę, o którą mi właśnie chodzi. — Ach! — zawołała nagle Billy całkiem zmienionym głosem. — Ach! — uśmiechnęła się z ulgą. — Właśnie to było to wyznanie — mówił dalej Cyryl. — Przyjechałem przecież tylko po to, aby jej powiedzieć, że pragnę ją poślubić, ale ty mi jakoś otuchy nie dajesz! — Istotnie! Lękam się, że byłam trochę nierozważna — wybąkała Billy. — Tak, istotnie — zgodził się ponuro Cyryl. — Nie wiedziałem, ale teraz — głos jego złagodniał trochę — w obliczu tego nowego szczęścia twojego i Bertrama, mogłabyś znaleźć słowo pociechy dla mnie. — I znajdę na pewno — zawołała Billy z przeświadczeniem. — Opowiedz mi o niej. — Mówiłem już zeszłej zimy — zaprotestował Cyryl — a ty byłaś pewna, że usiłuję się przecenić. Przedstawiłaś mi najbardziej ponury obraz mojej przyszłości, gdybym kiedykolwiek ośmielił się ożenić. — Ja? — Billy wybuchnęła teraz wesołym śmiechem. — Tak. Powiedziałaś mi, że żona moja będzie mówić i śmiać się, gdy ja zapragnę spokoju, że będzie mnie wyciągać na przyjęcia i do teatru, gdy będę marzył o zostaniu w domu. Mówiłaś wtedy jeszcze wiele, wiele innych rzeczy. Usiłowałem ci wytłumaczyć, że ta moja wybranka nie należy do tych typów. Na nic się to jednak nie zdało — zakończył ze smutkiem. 234 — Ależ oczywiście, że tak jest — oświadczyła Billy z nagłą sympatią. — Nie mam pojęcia... nie przypominam sobie, o czym wtedy była mowa — dorzuciła ze szczerą serdecznością. Uśmiechnęła się na samą myśl o tym, że Cyryl tak mało zdawał sobie sprawy z tego, co wówczas myślała. — Opowiedz mi o niej — poprosiła znowu. — Wiem, że musi być bardzo miła i dobra, a ponadto musi grać wspaniale. Innej byś z pewnością nie wybrał! Ku jej wielkiemu zdziwieniu Cyryl odwrócił się nagle i począł grać znowu. Nerwowe dźwięki wybiegały spod jego palców, lecz po chwili już przeistoczyły się w spokojniejszą melodię, aż wreszcie umilkły. Odwrócił się znowu ku niej na kręconym foteliku. —Widzisz, Billy, w tym wypadku jesteś w błędzie. Wcale nie chciałem takiej żony. Nie chcę, żeby była zbyt dobra, a to, co ci jeszcze powiem, będzie brzmiało jak herezja, lecz to jest prawda. Wcale mi nie zależy na tym, czy umie grać, czy nie umie. Wolałbym raczej, żeby nie grała. — Jak to, Cyrylu Henshaw! A ty ze swoją muzyką! Czy mógłbyś być zadowolony z kobiety, która nie gra? — Ach, kocham ją tak samo gorąco, jak moją muzykę — wyszeptał Cyryl — więc wolę, żeby nie grała. Billy, czy ty wiesz? Będziesz się śmiała oczywiście, ale ja sobie życie małżeńskie wyobrażam w całkiem inny sposób. Stół na środku pokoju z ocienioną lampą, przy nim drobna kobieta o jasnych włosach, przed nią stoi koszyk z robotą. Widzisz, jaki jestem przyziemny! — dorzucił trochę wyzywająco. — Trzeba przyznać, że tak — zaśmiała się Billy. — A czy znalazłeś już taką? Tę drobną kobietę, która będzie siedziała pochylona nad szyciem w blasku ocienionej lampy? — Tak, znalazłem ją, ale nie jestem pewny, czy ona mnie znalazła. I właśnie dlatego potrzebna mi jest twoja pomoc. Ach, nie myśl, oczywiście — dodał pośpiesznie — — że ona przez całe życie musi siedzieć w blasku tej lam- 255 py. Sądzę tylko, że takie chwile będą dla niej najprzyjemniejsze. — I istotnie są? — Tak, takie mam wrażenie — uśmiechnął się. — W każdym razie kiedyś wspominała mi o tym, że przez całe życie najchętniej cerowałaby pończochy i piekła torty. Billy zerwała się z krzesła, wydając przyciszony okrzyk. Teraz wreszcie Cyryl dotrzymał słowa i zdobył się na to, aby jej wyjaśnić pewne rzeczy. — Cyrylu, chodź tutaj — zawołała drżącym głosem, prowadząc go ku otwartym drzwiom werandy. W następnej chwili Cyryl patrzył już poprzez trawnik w stronę małej altanki, wznoszącej się w samym środku różanego ogródka. Ujrzał tam siedzącą Marie, pochyloną nad szyciem. — Idź, Cyrylu. Ona na ciebie czeka — uśmiechnęła się serdecznie Billy. — Wprawdzie nie światło lampy, lecz blask słoneczny na nią pada, ale to właściwie na jedno wychodzi. Idź do niej! — Więc jednak odgadłaś — odetchnął z ulgą Cyryl. — Nie odgadłam, tylko wiem. Tak być powinno. — I przypuszczasz... — dalszy ciąg zapytania wyczytała Billy w oczach Cyryla. — Tak, jestem pewna, że cię kocha — skinęła głową Billy, a po chwili dodała z zapartym tchem, gdy on już schodził po schodach. — Marie Henshaw, istotnie! Więc to przez cały czas był Cyryl, a nie Bertram! Więc o nim myślała, wypisując to nazwisko na skrawku papieru! Gdy wróciła do pokoju, spotkała się oko w oko z Bertra- mem. — Mówiłem do ciebie, kochana, ale tyś nie słyszała — rzekł, śpiesząc ku niej z wyciągniętymi ramionami. — Bertramie — powitała go Billy radośnie — i wreszcie wszyscy są szczęśliwi! Czyż to nie jest najcudowniejsze zakończenie historii, historii prawdziwej miłości? 236 — Oczywiście—przyznał z uśmiechem Bertram—historii naszej miłości! — I ich również — poprawiła go Billy łagodnie, lecz Bertram już tego nie słyszał. SPIS ROZDZIAŁÓW I Billy pisze list........... 5 II „Warstwa"............. 10 III Gdy nadszedł list.......... 14 IV Billy wysyła depeszę........ 21 V Przygotowania dla Billy....... 26 VI Przybycie Billy........... 33 VII Przedstawienie Spunka....... 38 VIII Pokój Billy............ 43 IX Narada rodzinna......... 50 X Ciotka Hanna........... 54 XI Bertram ma gości.......... 62 XII Kolej przychodzi na Cyryla...... 67 XIII Ogólna niespodzianka........ 73 XIV Ciotka Hanna wypowiada swoje zdanie . 77 XV Co Bertram nazywa „bezczelnością" ... 83 XVI Kate przykłada rękę......... 89 XVII Czerwona wstążka......... 94 XVIII Billy znowu pisze list........ 98 XIX Przelotne widzenie......... 104 XX Billy staje się mitem......... 109 XXI Billy staje się rzeczywista....... 115 XXII Hugh Calderwell.......... 122 XXIII Bertram zadaje pytania........ 131 XXIV Cyryl — zagadka.......... 137 XXV Dawny pokój Billy......... 141 XXVI Muzyka posiada wiele czaru..... 146 XXVII Marie marzy o pieczeniu tortów .... 151 XXVIII Muszę zwyciężyć!.......... 157 XXIX Nie mam zamiaru wyjść za mąż .... 163 XXX Marie znajduje przyjaciela...... 167 XXXI Jednostronne zaręczyny....... 172 XXXII Cyryl ma coś do powiedzenia..... 177 XXXIII Zmartwienie Williama........ 182 XXXIV Lato w „Górskiej Krawędzi"...... 187 XXXV I znowu siostra Kate......... 194 XXXVI Williama spotyka niespodzianka .... 201 XXXVII Brat Williama........... 208 XXXVIII Zaręczyny ............. 213 XXXIX Skrawek papieru.......... 218 XL William składa wizytę........ 223 XLI Wszystko się wyjaśnia........ 227 XLII Zakończenie historii......... 233 GO