6211
Szczegóły |
Tytuł |
6211 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6211 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Boles�aw Prus
Dziwna historia
Noc �w. Sylwestra. Zegar jasno o�wieconej Resursy Obywatelskiej wskazuje dziesi�� minut do dwunastej; w salonach jasno o�wieconej Resursy Obywatelskiej
sze��dziesi�t par ko�czy ostatniego w tym roku kontredansa; w bufecie jasno o�wieconej Resursy Obywatelskiej dwudziestu kelner�w pod bacznym okiem gospodarzy
przygotowuj� dwadze�cia butelek szampana.
Jeszcze kilka minut i w jasno o�wieconych salonach wyskoczy z butelek dwadzie�cia kork�w, dwudziestu kelner�w, pod bacznym okiem gospodarzy, nalej� dwie�cie
kieliszk�w i przy d�wi�kach fanfary, skomponowanej wy��cznie na dzisiejszy wiecz�r, sze��dziesi�t par ta�cz�cych, czterdziestu starych pan�w graj�cych
w wista i czterdzie�ci starych dam drzemi�cych lub obmawiaj�cych - wznios� zdrowie Nowego Roku.
- �yj nam i panuj, roku nast�pny. Niech pod twym skrzyd�em zwi�ksz� si� obroty naszych sklep�w i dochody naszych kamienic! Niech ka�da z tu obecnych panien
znajdzie m�a, ka�da z m�atek r�j wielbicieli, ka�dy stary jegomo�� lekarstwo na reumatyzm, ka�da stara jejmo�� materia� do chwalenia dawnych czas�w!
�yj nam, panuj i chro� nasze domy od z�odziei, serca od niepokoj�w, m�zgi od w�tpliwo�ci, �o��dki od niestrawno�ci!...
I w chwili kiedy muzyka gra fanfar�, kiedy w kielichach syczy pienisty szampan, kiedy spojrzenia tkliwe krzy�uj� si� z ognistymi i niejedna r�ka tancerza
nieznacznie �ciska r�k� niejednej tancerki, do jasno o�wieconego salonu Resursy Obywatelskiej na mgnienie oka zst�puje niewidzialne b�stwo rado�ci. Wszystkim
jest czego� dobrze, tak dobrze, �e starzy panowie gotowi s� wzdycha� do m�odych dam, stare damy, nie wiadomo z jakiej racji, gotowe s� uroni� po kilka
�ez, �e gospodarze gotowi s� �ciska� akcjonariusz�w, akcjonariusze podnie�� do g�ry prezesa, a kelnerzy z niepoj�t� szybko�ci� wypr�ni� to, co jeszcze
syczy w butelkach.
Zbudzona ich weso�ymi krzykami ockn�a si� noc zimowa i chc�c bodaj raz w �yciu zobaczy�, jak wygl�da rado��, zapuszcza w jasno o�wiecone okna Resursy Obywatelskiej
swoje puste i martwe oko. "Gdzie jest rado��?... - pyta si� bij�c w szyby p�atami zmarzni�tego �niegu. - Gdzie tu rado��?... Poka�cie mi rado��!..." j�czy
g�osem wichru, trz�sie ramami okien i uderza g�ow� o �ciany.
Ale razem z ostatni� kropl� noworocznego toastu uciek�a rado�� nawet z salon�w Resursy Obywatelskiej, i nie ma jej tu. Jest tylko sze��dziesi�t par ta�cz�cych
pierwszego w tym roku mazura, czterdziestu pan�w, kt�rzy zasiadaj� do pierwszego w tym roku winta, i czterdzie�ci starych dam, kt�re odprawiaj� pierwsz�
w tym roku drzemk� balow�. Nie ma ju� rado�ci ani w Resursie, ani poza Resurs�, ani nawet na ca�ej kuli ziemskiej. Jest tylko niezmierny p�at �niegu, si�gaj�cy
od Brukseli do Kamczatki, od bieguna do Neapolu, a nad nim czarna, pusta i martwa noc zimowa.
W mrokach tej samej nocy, co zagl�da do okien Resursy Obywatelskiej, w�r�d tych samych �nie�nych tuman�w, kt�re bij� w jej jasno o�wiecone szyby, z wolna
toczy si�, daleko od weso�ej Resursy, poci�g towarowo-osobowy. Naprz�d lokomotywa, z kt�rej komina zamiast pary wydobywaj� si� k��by �niegu, potem tender
wy�ej na�adowany �niegiem ani�eli w�glem i wod�, potem wagony towarowe, w kt�rych najobfitszym towarem jest �nieg, potem wagony pasa�erskie, w kt�rych
przez okna zasypane �niegiem nie wida� pasa�er�w. �nieg, nic, tylko �nieg, na dachach, stopniach i por�czach wagon�w, �nieg na w�sach, czapkach i ko�uchach
s�u�by, �nieg na plancie drogi, �nieg na prawo i na lewo od plantu, �nieg przed poci�giem i za poci�giem, �nieg od Brukseli do Kamczatki i od Neapolu do
bieguna.
O p�nocy, w chwili kiedy do salonu Resursy Obywatelskiej wnoszono butelki szampana, dwaj konduktorzy poci�gu weszli do przedzia�u s�u�bowego, gdzie w�a�nie
nadkonduktor z powierzchowno�ci� senatora i telegrafista z min� filozofa pracowali nad odkorkowaniem zwyczajnej w�dki.
- Pod�y czas, niech go pioruny!... - mrukn�� otrz�saj�c si� jeden z konduktor�w, szpakowaty brunet.
- Nie kl��by� pan - odpar� telegrafista.
- Pi�knie zaczynamy Nowy Rok! Psy nie mia�yby nam czego zazdro�ci� - doda� drugi konduktor z rudym zarostem.
- Nie narzeka�by� - wtr�ci� telegrafista.
- Nie narzeka�!... A pami�tasz, gdzie�my byli o tej porze dziesi�� lat temu?... W Resursie Obywatelskiej... Szampanem witali�my Nowy Rok! - m�wi� rudy.
- A teraz powitamy go "oczyszczon�" - przerwa� nadkonduktor. I zwracaj�c si� z pe�nym kieliszkiem do konduktora bruneta doda� pij�c: - W r�ce twoje, J�zefie!
My tak�e mogliby�my co� powiedzie� o tym, co bywa�o przed dziesi�cioma laty.
- Bah! - westchn�� brunet. - By�o nas wtedy u ciebie z osiemdziesi�t os�b. Pili�my wprawdzie tylko w�grzyna, ale jakiego!... a ja mia�em jeszcze moj� czw�rk�
kasztank�w. Pod�e czasy!... Kto by dzi� uwierzy�, �e tak by�o?...
- Tylko nie narzekajcie - upomina� ich telegrafista podaj�c pe�ny kieliszek rudemu.
- A c�, mo�e mamy sobie winszowa�? - spyta� rudy i wypi�.
- Rozumie si� - rzek� nadkonduktor pi�knym basem. - By�o dobrze, jest �le, b�dzie gorzej; daj Panie Bo�e, wytrzyma� na rok przysz�y.
- Ja tam - odpar� rudy - gdybym by� Panem Bogiem, nie zabiera�bym ludziom maj�tk�w, a przynajmniej, kiedy ju� zostali konduktorami, nie zsy�a�bym na nich
takiej �nie�ycy. Kiepskie s� rz�dy �wiata...
Mizerny telegrafista zatrz�s� si� na te s�owa.
- Ju�, m�j kochany - zawo�a� - tylko przy mnie nie blu�nij...
- C� to za blu�nierstwo m�wi�, �e kiepski �wiat? - spyta� rudy.
- Blu�nierstwo, bo ten �wiat, jaki jest, jest najlepszy, i niech nas B�g zachowa od poprawek - odpar� telegrafista dotykaj�c dwoma palcami czapki.
- Bajesz, panie Ignacy - wtr�ci� nadkonduktor. - Poprawki nigdy nie zawadz�. I teraz ty sam wola�by� chyba le�e� w ciep�ym ��ku ani�eli t�uc si� po nocy,
nie maj�c jeszcze pewno�ci, �e nas �nieg nie zatrzyma w drodze.
- Ma racj�! - mrukn�� szpakowaty brunet.
- Uhum! M�wi�em i ja tak, dop�ki nie oduczy�a mnie blu�ni� historia G�barzewskiego - odpar� telegrafista.
- Tego, co by� u nas w ekspedycji? - spyta� rudy.
- Tego bzika? - doda� nadkonduktor.
- Pan mo�esz nazywa� go bzikiem - rzek� telegrafista - ale ja, kt�ry znam si� na spirytyzmie, uwa�am go za najprzytomniejszego cz�owieka. Kto studiowa�
spirytyzm, nie b�dzie przeczy� cudom.
- Prawda, �e G�barzewski zrobi� jaki� cud, za kt�ry go nawet wyp�dzili ze s�u�by - wtr�ci� nadkonduktor.
- Nic o tym nie s�ysza�em - zauwa�y� szpakowaty brunet.
- Ani ja - doda� rudy.
- No to warn przy piwie opowiem - rzek� telegrafista - chocia� nie lubi� zaczepia� tej sprawy. Przekonacie si�, jaka to niebezpieczna rzecz poprawia� Pana
Boga.
Konduktorzy odkorkowali kilka butelek piwa, a telegrafista mocno owin�wszy si� w futro, jakby zrobi�o mu si� zimniej, zacz��:
- G�barzewski zawsze by� niedowiarkiem. W szko�ach po�apa� co� z fizyki i chemii i zdawa�o mu si�, �e jest m�drcom. Pami�tam, raz sprzecza� si� ze mn� o
budow� telegrafu!... Zwyczajnie m�okos.
S�u�y� on w ekspedycji, ale nie bardzo psu� krzes�a wysiadywaniem. Intresant�w zawsze zbywa� niedbale, ale za to lubi� chodzi� po wizytach, umizga� si�
do panien...
- I my by�my to woleli - mrukn�� nadkonduktor.
- Jak kto!... - odpar� sucho telegrafista daj�c tym sposobem do zrozumienia, �e wobec spirytyzmu p�e� pi�kna oboj�tnieje.
- Rok temu - ci�gn�� po chwili telegrafista - naczelnik ekspedycji wydelegowa� G�barzewskiego do przyjmowania towar�w. By�o to mi�dzy �wi�tami i Nowym Rokiem.
Ch�opak lata� po wizytach jak kot z p�cherzem, a tego w�a�nie dnia mia� ich odrobi� sporo.
Siedzi wi�c przy biurku (sam mi to opowiada�), wydaje kwity interesantom, ale ma�o si� nie skr�ci, �e jeszcze tak du�o pak le�y na ziemi i �e je tak powoli
przesuwaj� do magazynu.
"Pr�dzej tam, do stu diab��w!" - wo�a na tragarzy. "C� pan my�li, �e paki tak �atwo sun� po pod�odze jak po lodzie?" - odpowiedzia� mu jeden z tragarzy.
Wtedy G�barzewskiemu zacz�y snu� si� po g�owie paskudne my�li.
"Po co to Pan B�g - m�wi - stworzy� si�� tarcia? Gdyby nie by�o tarcia, to i konie mniej by pracowa�y ci�gn�c �adowne wozy po bruku, i ludzie mniej by m�czyli
si� pchaj�c ci�ary po pod�odze, i - te przekl�te paki od dawna by�yby ju� w magazynie, a ja poszed�bym z wizyt�."
"Plot� ksi�a - my�la� sobie dalej - �e �wiatem rz�dzi m�dro��. C� to za m�dro�� mog�a stworzy� tarcie, kt�re poch�ania tyle si�, pracy i czasu? �eby nie
to g�upie tarcie, nie zapala�yby si� osie u wagon�w ani psu�yby si� machiny. Cz�owiek tak�e, zamiast wlec si� po ziemi jak w� i potnie� na ka�dym kroku,
�lizga�by si� tylko jak �y�wiarz. Rozumiem ja to dobrze, bo przecie� uczy�em si� fizyki."
I tak rozmy�laj�c G�barzewski rzuca� p�g�osem od czasu do czasu blu�nierstwa, a� �egnali si� zgorszeni tragarze.
"Ju� ja bym tam lepiej �wiat zbudowa�!..." - powtarza� sobie.
A na to mu jeden z tragarzy odburkn��: "Kiedy� pan taki m�dry, to dlaczego ju� trzy lata siedzisz w ekspedycji na trzystu rublach pensji?..."
Nareszce paki wepchni�to do magazynu, interesanci i tragarze rozeszli si�, a m�j G�barzewski zosta� w sali sam i ko�czy� rachunki. Naraz podnosi g�ow� i
spostrzega za krat� bardzo pi�knego m�odzie�ca. Rysy twarzy dziwnie szlachetne, blond w�osy elegancko uczesane, oczy niebieskie, palto bobrowe.
"W pierwszej chwili - m�wi� mi G�barzewski - my�la�em, �e to Pra�mowski. Tak by� do niego podobny �w m�odzieniec..."
- Ten z teatru Pra�mowski? - wtr�ci� nadkonduktor - pi�kny ch�op.
- W�a�nie - odpar� telegrafista.
"Ale potem - m�wi� mi G�barzewski - widz�, �e to kto� inny."
"Pan ma interes?" - pyta si� G�barzewski m�odzie�ca.
"Tak jest, panie" - odpowiada m�odzieniec i patrzy na niego takim wzrokiem, jakby by� co najmniej prezesem wszystkich dr�g �elaznych. G�barzewskiego zdj�a
niepoj�ta trwoga, wi�c sam nie wiedz�c, co m�wi, pyta si� m�odzie�ca:
"Godno�� pa�ska?..."
"Jestem anio� Gabriel" - odpowiada m�odzieniec.
(Dwaj s�uchaj�cy konduktorzy i nadkonduktor wydali w tym miejscu okrzyk zdumienia.)
- G�barzewski - ci�gn�� telegrafista - tak zg�upia�, �e nie wiedz�c po co to i na co to, zaczyna przegl�da� ksi�gi.
"Anio� Gabriel... - powtarza G�barzewski przewracaj�c ksi�gi. - Takiego nazwiska u nas nie ma... Jest tylko Cherubin, ale Mordko..."
Jestem anio�em nie z nazwiska, ale z urz�du - przerywa mu �w m�odzian. - A poniewa� przed godzin� drwi�e� pan z si�y tarcia, jakoby na nic nieprzydatnej,
o�wiadczam wi�c, �e za kar� cia�o twoje na dwadzie�cia cztery godzin b�dzie pozbawione si�y tarcia..."
To powiedziawszy m�odzieniec kiwn�� G�barzewskiemu g�ow� i trzaskaj�c drzwiami wyszed� z sali.
- Wierutne bajki! - krzykn�� nadkonduktor.
- Z Tysi�ca i jednej nocy... - doda� konduktor brunet.
- S�uchajcie panowie dalej - prawi� telegrafista. - Po wyj�ciu m�odzie�ca G�barzewski nieco och�on��. "Do diaska! - m�wi - wzi�li mnie na kawa�, bo� anio�
powinien by mie� skrzyd�a..." Tak sobie my�li i chce ko�czy� rachunki. Bierze za pi�ro... pi�ro wy�lizguje mu si� z r�ki; bierze drugi raz... to� samo.
Chce si��� na krze�le, zje�d�a z krzes�a; robi krok naprz�d, a nogi chodz� mu po pod�odze jak �y�wy po lodzie...
Zdj�� go strach. Si�ga po karafk�, a�eby napi� si� wody, a karafka wymyka mu si� z r�k jak piskorz i b�c! na ziemi�... Pot wyst�pi� mu na czo�o, lecz -
nie obtar� si�, bo nie m�g� uj�� r�k� chustki, kt�ra mu si� wymyka�a.
Zaczyna chodzi�, lecz czuje, �e zamiast chodzi�, �lizga si�. By� znakomitym �y�wiarzem, wi�c �lizgawka nie robi�aby mu k�opotu, gdyby nie okoliczno��, i�
pod�oga zdawa�a si� bez por�wnania bardziej �lisk� ni� l�d, skutkiem czego wcale nie m�g� umiarkowa� swoich ruch�w, co krok z wielkim impetem uderza� si�
o �ciany, i nareszcie - wpad� na okno tak gwa�townie, �e wylecia�o na ulic�.
Na ha�as zbieg�a si� s�u�ba i sam naczelnik ekspedycji.
"Co to znaczy?... co pan wyrabiasz? - wo�a naczelnik. - Gdzie rachunki?..."
"Nie sko�czy�em, nie mog� pi�ra utrzyma� w r�ku" - odpowiada G�barzewski.
Wtem - kamasz zsun�� mu si� z nogi. M�j ch�opak pochyla si� i pada na ziemi�, potr�caj�c przy tym naczelnika.
"Pan jeste� pijany!" - wo�a naczelnik.
"Nie, panie! To anio� Gabriel pozbawi� mnie si�y tarcia..."
Tego by�o za wiele. Naczelnik, ateusz i pozytywista, zamiast zbada� rzecz g��biej, poleci� wo�nym wsadzi� G�barzewskiego do sanek i odwie�� go do domu,
a sam z�o�y� raport do zarz�du.
Nieszcz�liwy ch�opak znalaz�szy si� na ulicy kaza� jecha� do pewnych pa�stwa, kt�rzy byli spokrewnieni z dyrektorem i G�barzewskiego dosy� lubili. Tu jednak
przysz�o mu wdrapywa� si� na schody; uwa�ajcie, na schody bardziej �liskie ni� l�d! Ile razy potkn�� si� i stoczy� z nich, biedak, tego on sam nawet nie
pami�ta; ostatecznie jednak wszed� na pi�tro, czepiaj�c si� szczebl�w por�czy swoimi �liskimi r�koma jak hakami.
Krewni dyrektora siedzieli w�a�nie przy kolacji z kilkoma nieznanymi osobami. G�barzewski nie chc�c opowiada� o swym nieszcz�ciu przy obcych, dotar� jako�
do sto�u, umie�ci� si� na krze�le i naglony przez gospodarzy, pocz�� je�� i pi�.
Wiecz�r ten by� dla niego tortur�. Co moment chwia� si� na krze�le (dzi�ki �lisko�ci swego cia�a) i bezustannie skupia� ca�� uwag�, a�eby nie upa��. Trudno
te� opowiedzie�, jakich u�ywa� sztuk, aby utrzyma� w r�ku szklank�, n� i widelec, kt�re mu si� wci�� wymyka�y. By� tak zaprz�gni�ty swoj� morduj�c� gimnastyk�,
�e w ko�cu zapomnia� o wszystkim poza obr�bem bezpiecznego siedzenia na krze�le i utrzymywania widelca.
Mo�na wi�c przedstawi� sobie jego zdumienie, gdy ujrza�, �e nagle wszyscy podnosz� si� od sto�u i wychodz� do dalszych pokoj�w, jego za� zapytuje przestraszony
i rozgniewany gospodarz:
"Panie, co si� z panem dzieje? Jak pan mog�e� przyj�� do nas w takim stanie?"
Biedny m�odzieniec spojrza� nagle na pod�og� i - o ma�o nie pad� trupem. Prosz� sobie wyobrazi�, �e poniewa� nawet wn�trze jego cia�a straci�o si�� tarcia,
wszystko wi�c, co wypi� i zjad�, przelecia�o mu tylko przez usta i... znalaz�o si� na pod�odze!...
Pan upi�e� si�!" - wrzasn�� gospodarz pokazuj�c mu drzwi.
Biedny ch�opak nawet nie pr�bowa� t�omaczy� si�. Przejecha� ca�� jadalni� jak na �y�wach (wywracaj�c przy tym stolik z samowarem), a znalaz�szy si� za drzwiami
po�lizn�� si� na pierwszym stopniu i ze wszystkich schod�w run�� na d�. To utwierdzi�o jego nieprzyjaci� w opinii, �e by� pijany.
Gdy podni�s� si�, pierwsz� jego my�l� by�o - odebra� sobie �ycie. Zacz�� wi�c i��, a raczej �lizga� si� w stron� Wis�y. Nagle uczu� w sercu g��boki �al,
kt�ry sparali�owa� mu wszystk� odwag�. Przypomina� bowiem sobie kobiet� ukochan�, prawie narzeczon�, kt�rej kamienica le�a�a akurat na drodze do rzeki,
i postanowi� tam wst�pi�.
Narzeczona G�barzewskiego by�a wdow�, niezbyt m�od�, a wi�c rozs�dn� kobiet�. Je�eli kto, to w�a�nie ona mog�a zrozumie� jego okropne po�o�enie; je�eli
kto, to tylko ona mog�a mu przez oddanie r�ki zabezpieczy� byt, w razie gdyby z powodu swoich nieszcz�� otrzyma� z kolei dymisj�.
Z bij�cym sercem tedy biedny ch�opak wszed� do jej mieszkania, pokonawszy pierwej trudno�ci ze schodami i dzwonkiem. Wdowa przyj�a go nader �yczliwie i
z tak gor�cym wsp�czuciem wys�ucha�a jego nadzwyczajnych przyg�d, �e uj�ty jej dobroci� nasz m�czennik w tej chwili uczu� dla niej tak� szczer� mi�o��,
jakiej nie do�wiadczy� nigdy ani przedtem, ani potem.
Rozrzewniony chcia� uca�owa� jej r�k�; lecz cho� wdowa nie broni�a si�, owszem, w granicach skromno�ci u�atwi�a mu ten akt mo�liwej galanterii, G�barzewski
ani u�cisn��, ani poca�owa� jej nie m�g�. Zdawa�o mu si�, �e zamiast kobiecej r�ki, dotyka ustami wci�� wymykaj�cej si� ryby.
Podobnych, je�eli nie przykrzejszych wra�e� musia�a do�wiadczy� i jego towarzyszka, nagle bowiem odepchn�a amanta i gniewna przenios�a si� z kanapy na
fotel.
"Pan jeste� wstr�tny!..." - szepn�a.
"Przysi�gam, �e nie jestem pijany!..." - zawo�a�.
"Tym gorzej - odpar�a - bo pijany dzi�, m�g�by jutro otrze�wie�, a pa�skie karesy zawsze b�d� jednakowe."
"Anio� powiedzia� mi, �e moje nieszcz�cie ma trwa� tylko dwadzie�cia cztery godzin."
Wdowa niech�tnie machn�a r�k�.
"Ach, panie - rzek�a - kogo niebo cho�by na dwadzie�cia cztery godzin pozbawi�o tak elementarnej w�asno�ci, ten nie daje r�kojmi, �e znowu kiedy� nie ulegnie
podobnemu kalectwu."
G�barzewski musia� w duchu przyzna� jej s�uszno��, nawet bowiem nie pr�buj�c usprawiedliwia� si� opu�ci� mieszkanie.
"Nigdy bym nie my�la� - szepta� biedak wracaj�c do swojej izdebki - �e tak materialna i pozioma w�asno�� jak tarcie mo�e tak niezmierny wp�yw wywiera� na
�ycie cz�owieka!..."
Na drugi dzie� lekarz, wys�any przez zarz�d kolei do obejrzenia G�barzewskiego, odwiedzi� go w mieszkaniu i znalaz� go, zamiast na ��ku, �pi�cym na pod�odze,
na kt�r� zsun�� si� w nocy dzi�ki swojej �lisko�ci. Poniewa� w dodatku up�yn�� termin kl�twy, rzuconej przez anio�a, a G�barzewski utracon� si�� tarcia
odzyska�, lekarz wi�c nie m�g� sprawdzi� jej chwilowego braku i zadecydowa�, �e wszystkie wypadki, jakim biedny m�odzieniec uleg� poprzedniego wieczoru,
by�y skutkiem pija�stwa...
Tak wi�c - zako�czy� telegrafista - przez chwilowy brak si�y tarcia, na kt�r� wszyscy mamy zwyczaj narzeka�, m�ody i zdolny cz�owiek straci� posad� na kolei,
maj�tn� narzeczon� i stosunki z lud�mi, a zyska� krzywdz�cy tytu� pijaka.
Tote� my�l�c o jego przygodach, nigdy nie sarkam na �wiat i nie chc� poprawia� tego, co mi si� wydaje wadliwym.
- Nawet to, �e noc Sylwestra przep�dzasz w wagonie zamiast w Resursie? - spyta� konduktor z rudym zarostem.
- Nawet to.
- I nawet to, �e nas, jak uwa�am, zasypuje �nie�yg^? - doda� konduktor us�yszawszy alarmowe sygna�y maszynisty.
- Trudna rada.
Poci�g rzeczywi�cie stan�� w tej samej chwili, kiedy w Resursie zacz�to ta�czy� trzeciego walca. Konduktorzy wybiegli z przedzia�u na plant, kt�ry wygl�da�
jak g�ra �niegu.
- Postoimy do rana - mrukn�� nadkonduktor. - Chocia� - doda� po chwili - nie wiadomo, czy nam to nie wyjdzie na dobre.
- Wi�c uwierzy�e� w histori� G�barzewskiego? - spyta� go szpakowaty brunet.
- Wierz� w to, �e G�barzewski by� pijany i �e telegrafista jest narwaniec. Swoj� drog� jednak, kto wie, czy nie rozs�dnie jest godzi� si� ze z�em, kt�rego
unikn�� nie mo�na.