6058

Szczegóły
Tytuł 6058
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6058 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6058 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6058 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henryk Sienkiewicz Orso Ostanie dni jesieni s� dla Anaheim, miasteczka po�o�onego w po�udniowej Kalifornii, dniami zabaw i uroczysto�ci. Ko�czy si� na�wczas winobranie, ca�e wi�c miasto roi si� t�umami ludno�ci robotniczej. Nic bardziej malowniczego nad widok, jaki przedstawia ta ludno�� z�o�ona w mniejszej cz�ci z Meksykan�w, g��wnie za� z Indian Cahuilla, kt�rzy dla zarobku przybywaj� a� z dzikich g�r San Bernardino, le��cych w g��bi kraju. Jak jedni, tak i drudzy roztasowuj� si� na ulicach i placach do sprzedania, czyli tak zwanych lotach, na kt�rych sypiaj� pod namiotami albo wprost pod go�ym niebem, wiecznie w tej porze roku pogodnym. �liczne to miasto, otoczone k�pami eukalipt�w, rycynus�w i drzew pieprzowych, wre jakby jarmarkiem gwarnym i ha�a�liwym, a stanowi�cym dziwne przeciwie�stwo g��bok� i powa�n� cisz� pustyni, poros�ej kaktusami, kt�ra zaczyna si� zaraz za polami winogradu. Wieczorem, gdy s�o�ce kryje promienny sw�j kr�g w toniach oceanu, a na r�owym niebie wida� r�wnie� r�owo o�wiecone klucze dzikich g�si, kaczek, pelikan�w, mew i �urawi, ci�gn�cych tysi�cami z g�r ku oceanowi, w mie�cie zapalaj� si� ogniska i rozpoczyna si� zabawa. Minstrelowie murzy�scy klekoc� w kastaniety, przy ka�dym ognisku s�ycha� odg�osy b�bn�w i mrukliwe tony "band�a"; Meksykanie ta�cz� na rozci�gni�tych ponszach ulubione swe bolero; Indianie wt�ruj� im, trzymaj�c w r�kach d�ugie bia�e laski "kiotte" lub rzucaj�c okrzyki "Eviva" ogniska, sycone czerwonym drzewem, li.icz� i strzelaj� iskrami, a przy krwawych ich blagach wida� skacz�ce postacie, doko�a za� - miejscowych osadnik�w pod r�k� z pi�knymi �onami i c�rkami, przypatruj�cych si� zabawie. Dzie� jednak, w kt�rym ostatnie grono zostaje wyt�oczone indyjskimi nogami, jest jeszcze uroczystszy, zje�d�a albowiem w�wczas z Los Angeles w�drowny cyrk pana Hirscha, Niemca, a zarazem wla�ciciela mena�erii, z�o�onej z ma�p, kuguar�w, lw�w afryka�skich, jednego s�onia i kilkunastu zdziecinnia�ych ze staro�ci papug: the Greatest Attraction of the World! Jako� Cahuiliowie oddaj� ostanie pezos, kt�rych nie zdo�ali przepi�, aby tylko widzie� nie tyle dzikie zwierz�ta, bo tych w San Bernardino nie brak, ile artystki, atlet�w, klown�w i wszystkie cuda cyrkowe, kt�re wydaj� im si� co najmniej "wielk� medycyn�", to jest czarodziejstwem, mo�ebnym do spe�nienia tylko z pomoc� si� nadprzyrodzonych.�ci�gn��by jednak na siebie s�uszny, a B�g widzi, niebezpieczny gniew pana Hirscha, kto by my�la�, �e cyrk jego jest przyn�t� tylko dla Indian, Chi�czyk�w lub Murzyn�w. Przeciwnie: przybycie cyrku poci�ga za sob� zjazd nie tylko okolicznych osadnik�w, ale nawet mieszka�c�w s�siednich mniejszych miast: Westminster, Orange i Los Nietos. Ulica Pomara�cz bywa w�wczas tak zapchana wozami i powozikami najrozmaitszych kszta�t�w, �e niepodobna si� przecisn��. Ca�y wielki �wiat "setlerski" staje jak jeden m��. M�ode, zgrabniutkie miss, z jasnymi grzywkami na oczach, powo��c z koz��w, rozje�d�aj� z wdzi�kiem ludzi po ulicach, szczebiocz� i szczerz� z�bki; hiszpa�skie senioritas z Los Nietos rzucaj� d�ugie, pow��czyste spojrzenia spod tiulowych zas�on; zam�ne damy z okolicy, ubrane wed�ug ostatniej mody, z dum� wspieraj� si� na ramionach ogorza�ych farmer�w, kt�rym za ca�y str�j s�u�� obdarte kapelusze, rypsowe pantalony i flanelowe koszule, za�ci�gni�te w braku krawat�w na hetk� i p�telk�. Wszystko to wita si�, nawo�uje, ogl�da bacznym okiem stroje, o ile s� very fashionable; i obgaduje po trochu. W�r�d powozik�w, zasypanych kwiatami i wygl�daj�cych jak wielkie bukiety, harcuj� na mustangach m�odzi ludzie i przechylaj�c si� z wysokich kulbak meksyka�skich, zagl�daj� ukradkiem pod kapelusze dziewicze. P�dzikie konie, przera�one hukiem i gwarem, tocz� krwawymi oczyma, wspinaj� si� i kwicz�, ale dzielni je�d�cy nie zdaj� si� nawet zwraca� na to uwagi. Wszyscy rozmawiaj� o the greatest attraction, czyli o szczeg�ach przedstawienia wieczornego, kt�re �wietno�ci� ma przej�� wszystko, co dot�d widziano. Istotnie, olbrzymie afisze donosz� o cudach prawdziwych. Sam dyrektor Hirsch "artysta na bacie", ma da� koncert z najsro�szym ze znanych dot�d lwem afryka�skim. Lew rzuca si� wedle programu na dyrektora, kt�remu za ca�� obron� s�u�y tylko bat. Ale zwyk�e to narz�dzie zmieni si� w cudownych r�kach (zawsze wed�ug programu) na ognisty miecz i tarcz�. Koniec owego bata ma k�sa� jak grzechotnik, migota� jak b�yskawica, strzela� jak piorun i trzyma� w ci�g�ym oddaleniu potwora, kt�ry na pr�no miota si� i chce rzuci� na artyst�. Nie na tym jednak koniec: szesnastoletni Orso, "Herkules ameryka�ski", zrodzony z ojca bia�ego a matki Indianki, ma d�wiga� na sobie sze�ciu ludzi, po trzech na ka�dym ramieniu; pr�cz tego, dyrekcja ofiaruje sto dolar�w ka�demu cz�owiekowi, "bez wzgl�du na kolor sk�ry", kt�ry by ma�oletniego atlet� zm�g� w r�cznej walce. G�uche wie�ci chodz� po Anaheim, �e z g�r San Bernardino przyby� umy�lnie dla pr�bowania si� z Orsem Grizzly- Killer (zabijacz nied�wiedzi), s�awny z nieustraszono�ci i si�y wnicznik, kt�ry jak Kalifornia Kaliforni�, pierwszy z ludzi o�mieli� si� uderza� na szarego nied�wiedzia z toporem i no�em. Prawdopodobne zwyci�stwo "zabijacza nied�wiedzi" nad szesnastoletnim atlet� cyrkowym podnieca do najwy�szego stopnia umys�y wszystkich m�skich mieszka�c�w Anaheimu; je�li bowiem Orso, kt�ry dotychczas wsz�dzie mi�dzy Atlantykiem a Pacyfikiem rzuca� na ziemi� najsilniejszych Yankee, zostanie teraz zwyci�ony, nie�miertelna chwa�a okryje ca�� Kaliforni�. Umys�y kobiece niemniej podnieca zn�w nast�pny numer programu: oto ten�e sam pot�ny Orso b�dzie nosi� na trzydziestostopowym maszcie ma�� Jenny, "cud �wiata", o kt�rej afisz m�wi, �e jest najpi�kniejsz� dziewczyn�, jaka �y�a na ziemi "za ery chrze�cija�skiej". Dyrektor, mimo i� Jenny liczy dopiero lat trzyna�cie, ofiaruje r�wnie� sto dolar�w ka�dej dziewicy, "bez wzgl�du na kolor sk�ry", kt�ra by o�mieli�a si� stan�� w zaw�d pod wzgl�dem pi�kno�ci z "anio�em powietrznym". Miss, misski i misseczki z Anaheimu i okolic krzywi� si� w pogardliwy spos�b, czytaj�c ten punkt programu, i utrzymuj�, �e nie by�oby to lady like stawa� do takiego wsp�zawodnictwa. Swoj� drog�, ka�da z nich wola�aby odda� nawet swoje krzes�o na biegunach, ni� nie by� na wieczornym przedstawieniu i nie zobaczy� tej dziecinnej rywalki, w kt�rej pi�kno�� zreszt� w por�wnaniu na przyk�ad z siostrami Bimpa �adna nie wierzy. Dwie siostry Bimpa, starsza Refugio i m�odsza Mercedes, siedz�c niedbale w �licznym buggy, czytaj� w�a�nie afisz. Na cudnych twarzach ich nie zna� najmniejszego wzruszenia, cho� czuj�, �e oczy Anaheimu zwracaj� si� na nie w tej chwili jakby z pro�b�, by ratowa�y honor ca�ego hrabstwa, i zarazem z patriotyczn� dum�, ugruntowan� na przekonaniu, �e nad te dwa kwiaty kalifornijskie nie masz pi�kniejszych we wszystkich g�rach i kanionach �wiata tego. Och! bo tez �liczne s� siostry Refugio i Mercedes! W �y�ach ich nie na pr�no p�ynie czysta krew kastylska, o czym matka ich m�wi co chwila, wyra�aj�c za jedn� drog� wysok� sw� pogard� tak dla wszelkiego rodzaju kolorowych, jak i dla ludzi posiadaj�cych jasne w�osy, to jest dla Yankee. Cia�a dw�ch si�str s� wysmuk�e, lekkie, a pe�ne w ruchach jakich� tajemnic, niby oci�a�e, a takie rozkoszne, �e gdy kto z m�odzie�y zbli�a si� do nich, serce mu miota si� w piersi od niewyznanej i nie�wiadomej siebie ��dzy. Od donny Rofugio i Mercedes bije czar, jak wo� bije od magnolij i kielichowc�w. Twarze ich delikatne, p�e� przezroczysta, cho� zarumieniona lekk� r�owo�ci�, jakby odblaskiem jutrzenki; oczy pow��czyste i czarne, s�odkie a w spojrzeniu niewinne i tkliwe. Obwini�te w skr�ty mu�linowych rebozos w buggy zarzuconym kwiatami, siedz� oto przeczyste, spokojne i tak pi�kne, �e same nawet zdaj� si� nie wiedzie� o swej pi�kno�ci. Anaheim patrzy na nie, po�era je oczyma, szczyci si� nimi i kocha si� w nich. Jaka� wi�c musi by� ta Jenny, je�li i tu chce odnie�� zwyci�stwo? "Saturday Weekly Review" pisa� wprawdzie, �e gdy ma�a Jenny wedrze si� na szczyt masztu, wspartego na pot�nym ramieniu Orsa, gdy na szczycie dr�ga zawieszona nad ziemi�, nara�ona na �mier�, pocznie rozk�ada� r�czki i migota� jak motyl, w cyrku robi si� cicho, i nie tylko oczy, ale i serca �ledz� ze dr�eniem ka�dy ruch cudnego dziecka. "Kto j� raz widzia� na maszcie lub na koniu - ko�czy "Saturday Review" - ten jej nie zapomni nigdy, bo najwi�kszy malarz na ziemi, nawet mister Harvey z San Francisco, kt�ry malowa� Pal�ce Hotel, nie umia�by wymalowa� nic podobnego." Sceptyczna lub zakochana w pannach Bimpa m�odzie� anaheimska utrzymuje, �e jest w tym humbug, niemniej jednak rozstrzygnie si� to ostatecznie do. piero wieczorem. Tymczasem ruch ko�o cyrku powi�ksza si� z ka�d� chwil�. Z po�rodka d�ugich szop drewnianych, otaczaj�cych w�a�ciwy p��cienny cyrk, dochodzi ryk lw�w i s�onia; papugi, poprzyczepiane do k�, zawieszonych przy szopach, wrzeszcz� wniebog�osy, ma�py hu�taj� si� na w�asnych ogonach lub przedrze�niaj� si� publiczno�ci trzymanej w oddaleniu sznurami, rozci�gni�tymi wko�o budynk�w. Nareszcie z g��wnej szopy wyje�d�a procesja, kt�rej celem zaciekawi� do tego ju� stopnia publiczno��, �eby a� skamienia�a. Czo�o procesji stanowi ogromny w�z, zaprz�gni�ty w sze�� koni z pi�rami na g�owach. Wo�nice w kostiumach pocztylion�w francuskich powo�� z siod�a. Na wozach stoj� klatki ze lwami, w ka�dej za� klatce siedzi lady, z r�d�k� oliwn�. Za wozem post�puje s�o�, pokryty kobiercem, z wie�� na grzbiecie i �ucznikami w wie�y. Tr�by graj�, b�bny bij�, lwy rycz�, bicze klaskaj�, s�owem, ca�a karawana, jak gomon, posuwa si� naprz�d z ha�asem i wrzaw�. Nie dosy� na tym: za s�oniem toczy si� maszyna z kominem jak u lokomotywy, podobna do organ�w, na kt�rej para gra, a raczej kwiczy i wy�wistuje najpiekielniej narodowe Yankee Doodle. Chwilami para d�u�ej zatrzymuje si� w dudzie, a wtedy z dudy wychodzi zwyczajny �wist, co jednak nie zmniejsza entuzjazmu t�um�w, kt�re s�uchaj�c tej pie�ni kwicz�co-parowej nie posiadaj� si� z rado�ci. Amerykanie krzycz�: "Hura!", Niemcy: "Hoch!", Meksykanie: "Eviva!", Cahuillowie za� wyj� z zadowolenia jak dzikie zwierz�ta, kt�re pok�sa� giez. T�umy ci�gn� za wozami, miejsce naok� cyrku wyludnia si�, papugi przestaj� wrzeszcze�, ma�py przewraca� kozio�ki. The greatest attraction nie bierze jednak udzia�u w procesji. Na wozach nie ma ani "niezr�wnanego na bacie" dyrektora, ani "niezwyci�onego Orsa" ani "anio�a powietrznego, Jenny". To wszystko chowa si� dopiero na wiecz�r, aby tym wi�ksze wywo�a� wra�enie. Dyrektor siedzi gdzie� w szopie lub zagl�da do kas, w kt�rych jego Murzyni wyszczerzaj� bia�e z�by do publiczno�ci - zagl�da i z�o�ci si� quand meme, Orso za� i Jenny maj� w�a�nie pr�b� w cyrku. Pod p��ciennym jego dachem panuje jednak cisza i mrok. G��b, w kt�rej pi�trz� si� coraz wy�ej �awki, prawie zupe�nie jest ciemna, najwi�ksza natomiast ilo�� �wiat�a wpada przez p��cienny dach na wysypan� piaskiem i otr�bami aren�. Przy owych szarych, przecedzonych przez p��tno blaskach, wida� stoj�cego przy parapecie konia, wedle kt�rego nie ma nikogo. Grubop�aski ko� nudzi si� widocznie, op�dza si� ogonem od much i kiwa, o ile mo�e, �bem przywi�zanym na bia�ym lejcu i podgi�tym ku piersiom. Powoli oko odkrywa i inne przedmioty, jak oto: le��cy na piasku dr�g, na kt�rym Orso nosi zwykle Jenny, i kilka obr�czy, zaklejonych bibu��, przez kt�re Jenny ma skaka� - ale wszystko to le�y niedbale porzucone, ca�a za� p�o�wiecona arena i mroczny zupe�nie cyrk robi� wra�enie pustkowia z pozabijanymi od dawna oknami. Szeregi spi�trzonych �awek, w niekt�rych tylko miejscach obrzucone blaskiem, wygl�daj� jak rumowiska; stoj�cy ze spuszczonym �bem ko� nie o�ywia obrazu. Gdzie� s� Orso i Jenny? Jedno z pasm wkradaj�cego si� przez szpary �wiat�a, w kt�rym kr�ci si� i wiruje kurz, pada jak z�ota plama na zag��bienie dalszych �awek. Plama ta posuwa si� zgodnie z ruchem s�o�ca na dworze, a w ko�cu o�wietla grup� z�o�on� z Orsa i Jenny. Orso siedzi na wierzchu �awki, przy nim za� Jenny. Jej �liczna dziecinna twarzyczka przytulona jest do ramienia atlety, a r�ka otacza jego kark i zwiesza si� na drugim ramieniu. Oczy dziewczynki wzniesione s� do g�ry, jakby s�ucha�a uwa�nie s��w towarzysza, kt�ry pochylony nad ni�, porusza od czasu do czasu g�ow�, niby t�umacz�c co� i przek�adaj�c. Tak przytulonych do siebie mo�na by wzi�� za par� zakochan�, gdyby nie to, �e odziane w blador�owe trykoty n�ki Jenny, nie dostaj�c do ziemia kiwaj� si� w ty� i naprz�d ruchem zupe�nie dziecinnym, kt�ry nazywa si� tak�e robieniem garnk�w, a jej wzniesione oczy wyra�aj� raczej zas�uchanie si� i mocne nat�enie my�li ni� inne jakie romantyczne uczucie. Przy tym kszta�ty jej przybieraj� dopiero pierwsze zarysy kszta�t�w kobiecych. W og�le Jenny jest jeszcze dzieckiem, ale tak uroczym, �e nie ubli�aj�c panu Harvey z San Francisco, kt�ry malowa� Pal�ce Hotel, trudno by mu by�o wymarzy� co� podobnego. Jej drobna twarzyczka jest po prostu anielska; ogromne, smutne, niebieskie oczy maj� wyraz g��boki, s�odki, ufny; ciemne brwi rysuj� si� z niepor�wnan� czysto�ci� na czole bia�ym i jakby zamy�lonym, na kt�re p�owa, jedwabista, troch� bez�adna czupryna rzuca cie�, jakiego by si� nie tylko mistrz Harvey, ale i pewien inny malarz, nazwiskiem Rembrandt, nie powstydzi�. Dziewczynka przypomina zarazem Kopciuszka i Gretchen, a przytulon� postaw�, jak� przybra�a, zdradza usposobienie boja�liwe i potrzebuj�ce opieki. Od tej postaci w rodzaju Greuze'a dziwnie odbija str�j cyrkowy, z�o�ony z kr�tkiej gazowej sp�dniczki, naszywanej srebrnymi blaszkami, tak kr�tkiej, �e nie okrywa jej kolan, i z r�owych trykot�w. Siedz�c w pa�mie z�otego �wiat�a, na tle g��bokim i ciemnym, wygl�da jak jakie zjawisko s�oneczne i przezroczyste, a przy tym kszta�ty jej wysmuk�e tworz� proste przeciwie�stwo z kwadratow� postaci� ch�opaka. Orso, ubrany w cielisty trykot, wydaje si� z daleka nagim, a ten�e sam promie� o�wieca jego rozros�e nieproporcjonalnie bary, zbyt wypuk�� pier�, zapad�y brzuch i za kr�tkie w stosunku do d�ugiego tu�owia nogi. Pot�ne jego formy zdaj� si� by� tylko z gruba wyciosane toporem. Ma on wszystkie cechy cyrkowego atlety, ale podniesione do takiej pot�gi, �e czyni� z niego prawie karykatur�. Przy tym jest brzydki. Chwilami, gdy podnosi g�ow�, wida� twarz jego, kt�rej rysy s� wprawdzie regularne, mo�e nawet bardzo regularne, ale jakie� zastyg�e i tak�e jakby wyr�bane siekier�. Niskie czo�o i spadaj�ce a� na nos czarne w�osy, podobne do w�osienia ko�skiego, a odziedziczone zapewne po matce "skwawie", nadaj� jego licom wyraz ponury i gro�ny. Jest on zarazem podobny do byka i nied�wiedzia, a w og�le uosabia straszliw� si��, ale z��. Jako� wcale nie jest dobry. Gdy Jenny przechodzi ko�o klatek ko�skich, poczciwe te stworzenia zwracaj� g�owy i patrz�c na ni� rozumnymi oczyma r�� z cicha, jakby chcia�y powiedzie�: "How do you do, darling?", na widok za� Orsa a� przysiadaj� ze strachu. Jest to ch�opak zamkni�ty w sobie, mrukliwy i pos�pny. Murzyni pana Hirscha, pe�ni�cy obowi�zki masztalerzy, klown�w, minstrel�w i linoskok�w, nie cierpi� go i dokuczaj� mu, jak tylko mog�, poniewa� za� jest Metysem, nic sobie z niego nie robi� i g�o�no wypowiadaj� mu sw� pogard�. Dyrektor, kt�ry prawd� rzek�szy, niewiele ryzykuje stawiaj�c sto dolar�w za nim naprzeciw ka�demu, kto by si� chcia� z nim pr�bowa�, nienawidzi go i boi si� zarazem, ale w taki spos�b, w jaki pogromca zwierz�t boi si� na przyk�ad lwa, to jest - �wiczy go z lada powodu. Dzieje si� to jeszcze i dlatego, i� pan Hirsch s�dzi, �e gdyby on nie bi� ch�opaka, by�by przez niego bity, a w og�le trzyma si� zasady owej Kreolki, kt�ra bicie uwa�a�a za kar�, a niebicie za nagrod�. Taki to jest Orso. Od niejakiego czasu sta� si� on jednak lepszym, albowiem zacz�� bardzo kocha� ma�� Jenny. Zdarzy�o si� przed rokiem, �e gdy raz Orso, kt�ry by� zarazem dozorc� zwierz�t, czy�ci� klatk� kuguara, zwierz, wysun�wszy �ap� przez pr�ty, skaleczy� go do�� mocno w g�ow�. W�wczas atleta wszed� do klatki i ze strasznej walki, jaka wywi�za�a si� mi�dzy nim i zwierz�ciem, wyszed� sam tylko �ywy. By� jednak tak silnie pokaleczony, �e zemdla�, a potem chorowa� d�ugo, tym bardziej �e dyrektor o�wiczy� go jeszcze za po�aman� kuguarowi ko�� pacierzow�. W czasie choroby ma�a Jenny okazywa�a mu wiele lito�ci, opatrywa�a w braku kogo innego jego rany, a w chwilach wolnych, przesiaduj�c przy nim, czyta�a mu Bibli�, to jest "dobr� ksi��k�", kt�ra m�wi�a o kochaniu si�, o przebaczeniu, o mi�osierdziu, s�owem, o rzeczach, o kt�rych nigdy nie by�o mowy w cyrku pana Hirscha. Orso, s�uchaj�c tej ksi��ki, pracowa� d�ugo swoj� indyjsk� g�ow�, a w ko�cu doszed� do przekonania, �e gdyby tak by�o w cyrku, jak w tej ksi��ce, to i on nie by�by taki z�y. My�la� tak�e, �e w�wczas nie bywa�by bity, a mo�e nawet znalaz�by si� kto� taki, kto by go kocha�. Ale kto? Nie Murzyni i nie pan Hirsch, wi�c chyba ma�a Jenny, kt�rej g�os tak mu s�odko brzmia� w uszach jak g�os maukawisa. Wskutek tej my�li pewnego wieczoru rozp�aka� si� ogromnie, zacz�� ca�owa� ma�e r�ce Jenny i od tej pory pokocha� j� bardzo. Odt�d, gdy w czasie wieczornych przedstawie� dziewczynka je�dzi�a na koniu, on by� zawsze na arenie i wodzi� za ni� troskliwymi oczyma. Podstawiaj�c jej obr�cze, pozaklejane bibu��, u�miecha� si� do niej, a gdy przy towarzyszeniu nuty: "Ach, �mier� bliska!", nosi� j� ku wielkiemu przera�eniu widz�w na szczycie dr�ga, to i sam by� przera�ony. Wiedzia� dobrze w�wczas, �e gdyby ona spad�a, to ju� by nie by�o nikogo w cyrku z "dobrej ksi��ki", nie spuszcza� te� z niej oczu, a ta jego ostro�no�� i jakby trwo�liwo�� ruch�w dodawa�a grozy widowisku. Potem, gdy wywo�ani burz� oklask�w, wbiegali razem na aren�, wysuwa� j� zawsze naprz�d, aby na ni� najwi�ksze brawa spad�y, i mrucza� z rado�ci. Z ni� te� jedn� umia� rozmawia� ten mruk i przed ni� tylko otwiera� si�. Nienawidzi� on cyrku i pana Hirscha, kt�ry by� zupe�nie inny jak ludzie "dobrej ksi��ki". Co� ci�gn�o go zawsze na kraniec widnokr�gu, na bory i stepy. Gdy w�drownej trupie w ci�g�ych w��cz�gach zdarzy�o si� przebywa� okolice nie zaludnione, odzywa�y si� w nim takie instynkta, jakie odzywaj� si� w chowanym wilku, kt�ry pierwszy raz b�r zobaczy. Sk�onno�� t� mo�e nie tylko po matce odziedziczy�, bo i ojciec jego bia�y by� zapewne jakim wnicznikiem, b��dz�cym po stepach. Z tych swoich pragnie� zwierza� si� ma�ej Jenny, a zarazem opowiada� jej, jak to si� �yje na pustyni. Po wi�kszej cz�ci to odgadywa�, a troch� wiedzia� o tym od stepowych strzelc�w, kt�rzy od czasu do czasu przychodzili do cyrku, ju� to dostarczaj�c dzikich zwierz�t panu Hirschowi, ju� aby si� pokusi� o owe sto dolar�w, kt�re dyrektor za zwalczenie Orsa wyznaczy�. Ma�a Jenny s�ucha�a zwykle tych odgadywa� i indyjskich widze�, otwieraj�c szeroko swe niebieskie oczy lub zamy�laj�c si�. O, bo Orso sam nigdy nie wybiera� si� na pustyni�. Ona by�a zawsze z nim i tak im by�o dobrze, �e a� strach. Co dzie� widzieli co� nowego, mieli ca�e swoje gospodarstwo, wypada�o wi�c nad wszystkim si� zastanowi�. Siedz� wi�c oto teraz oboje w pa�mie �wiat�a i rozmawiaj�, zamiast robi� pr�b� nowych skok�w. Ko� stoi na arenie i nudzi si�. Ma�a Jenny, przytulona do ramienia Orsa, utkwi�a zamy�lone oczy w przestrze� i n�kami kiwa zawzi�cie, i rozwa�a w swojej ma�ej g��wce, jak to b�dzie na pustyni, a czasem rzuca pytania, �eby si� jeszcze lepiej dowiedzie�, jak to b�dzie. - A gdzie tam mieszka�? - pyta podnosz�c oczy na towarzysza. - Tam jest pe�no d�b�w. Bierze si� siekier� i buduje si� dom. - Well - m�wi Jenny - a nim dom stanie? - Tam zawsze ciep�o. Grizzly-Killer m�wi�, �e tam bardzo ciep�o. Jenny poczyna kiwa� jeszcze mocniej n�kami na znak, �e je�li tam ciep�o, to jej o nic wi�cej nie chodzi; ale po chwili zastanawia si� znowu. Ma ona w cyrku ulubionego psa, kt�ry nazywa si� pan pies, i kota, zwanego pan kot, chcia�aby wi�c i wzgl�dem nich co� postanowi�. - A pan pies i pan kot p�jd� z nami? - P�jd�, - odpowiada Orso i mruczy z rado�ci. - We�miemy z sob� i "dobr� ksi��k�"? - We�miemy - m�wi Orso i mruczy jeszcze g�o�niej. - Well - szczebioce dziewczynka. - Pan kot b�dzie nam �apa� ptaszki, a pan pies b�dzie szczeka�, je�li zechce do nas przyj�� kto brzydki; a ty b�dziesz m�em, ja twoj� �on�, a one b�d� nasze dzieci. Orso taki ju� jest uszcz�liwiony, �e nie mo�e nawet mrucze�, wi�c Jenny prawi dalej: - I pana Hirscha nie b�dzie, i cyrku nie b�dzie, i nie b�dziemy nic nigdy robi�, o tyle!... Ale nie! - dodaje po chwili - "dobra ksi��ka" m�wi, �e trzeba pracowa�, wi�c czasem przeskocz� sobie przez jak� obr�cz, przez dwie obr�cze, przez trzy obr�cze, przez cztery obr�cze! Jenny nie wyobra�a sobie widocznie pracy pod inn� postaci� jak skakanie przez obr�cze! Po chwili pyta znowu: - Orso, i ja naprawd� b�d� zawsze z tob�? - Tak jest, D�y: ja ciebie bardzo kocham. Twarz jego rozja�nia si�, gdy to m�wi, i staje si� prawie �adna. A jednak on sam nie wie, jak kocha t� ma�� jasnow�os� g��wk�. Oto jak brytan swoj� pani�. Zreszt� na ca�ym �wiecie j� tylko jedn�. Swoj� drog�, wygl�da przy niej jak smok, ale co mu to szkodzi? Nic a nic. - D�y - m�wi po chwili - pos�uchaj, co ci powiem. Jenny, kt�ra przed chwil� podnios�a si�, chc�c spojrze� na konia, przykl�k�a teraz przed Orsem i aby nic nie straci� z jego s��w, opiera �okcie na jego kolanach, nast�pnie po�o�ywszy brod� na obie d�onie, poczyna s�ucha� z zadart� g��wk�. W tej chwili jednak, na nieszcz�cie dzieci, wchodzi do cyrku artysta na bacie, a wchodzi w jak najgorszym humorze, albowiem pr�ba ze lwem zupe�nie si� nie uda�a. Wy�ysia�y ze staro�ci zwierz, kt�ry rad by, �eby mu ju� raz dali �wi�ty spok�j, �adn� miar� nie chcia� rzuca� si� na artyst� - pod razami bata chowa� si� tylko w g��b klatki. Dyrektor my�la� z rozpacz�, �e je�li to lojalne usposobienie nie opu�ci lwa do wieczora, to "koncert na bacie" mo�e si� nie uda�, ho bi� lwa, kt�ry si� odwraca, nie jest wi�ksz� sztuk� ni� je�� raka od ogona. Humor dyrektora jeszcze si� pogorszy�, gdy Murzyn sprzedaj�cy bilety na paradyz, doni�s� mu, �e Cahuillowie widocznie ju� przepili pieni�dze, wzi�te za winobranie, albowiem zg�asza si� ich wprawdzie do kasy wielu, ale zamiast pieni�dzy ofiarowuj� za bilety swoje derki, znaczone US, albo te� �ony, zw�aszcza stare. Brak pieni�dzy u Cahuill�w by� niema�� strat� dla artysty na bacie. Liczy� on bowiem na crowded house, a bez paradyzu nie mo�e by� crowded house, dlatego dyrektor �yczy� sobie w tej chwili, aby wszyscy Indianie mieli tylko jeden grzbiet i aby on m�g� da� koncert na tym grzbiecie wobec ca�ego Anaheimu. W tym usposobieniu wchodzi do cyrku, a widz�c konia, nie robi�cego nic i stoj�cego ze znudzon� min� pod parapetem, ma ochot� przewr�ci� koz�a z gniewu. Gdzie� mog� by� Orso i Jenny? Zakrywszy r�k� czo�o, aby mu oczu nie za�lepia�o �wiat�o wdzieraj�ce si� przez p��tno, dyrektor wpatruje si� w g��b i wkr�tce dostrzega w �wietlanym pasemku Orsa i Jenny, kl�cz�c� przed nim, z �okciami wspartymi na jego kolanach. Ujrzawszy takie widowisko, puszcza koniec bata na ziemi�. - Orso! Piorun, kt�ry by uderzy� w grup� dwojga dzieci, nie m�g�by wywo�a� wi�kszego w nich przera�enia. Orso zrywa si� na r�wne nogi i poczyna zst�powa� wyci�ciem mi�dzy �awkami na d�, tym po�piesznym ruchem zwierz�cia id�cego do nogi na g�os pana; za nim post�puje ma�a Jenny z oczyma szeroko otwartymi z przera�enia, chwytaj�c si� po drodze �awek. Orso, wylaz�szy na aren�, zatrzymuje si� przy parapecie, chmurny i milcz�cy. Szare �wiat�o padaj�ce z g�ry o�wieca teraz wyra�nie jego herkulesowy tu��w, osadzony na kr�tkich nogach. - Bli�ej! - wo�a ochryp�ym g�osem dyrektor, gdy tymczasem koniec jego rozpuszczonego bata porusza si� po piasku z�owrogim ruchem, jakim porusza si� ogon tygrysa, czyhaj�cego z zasadzki. Orso post�puje kilka krok�w i przez jaki� czas obaj patrz� sobie w oczy. Dyrektor ma zupe�nie min� pogromcy, kt�ry wszed�szy do klatki ma zamiar �wiczy� niebiezpieczne zwierz�, ale zarazem �ledzi je. W�ciek�o�� bierze w nim jednak g�r� nad ostro�no�ci�. Jego cienkie nogi, ubrane w �osiowe spodnie i wysokie masztalerskie buty, podskakuj� pod nim z gniewu. Mo�e zreszt� nie samo tylko pr�nowanie dzieci wzbudza w nim gniew. W g�rze mi�dzy �awkami Jenny patrzy na obydw�ch, jakby patrzy�a sarna na dwa rysie. - Hoodlumie!... �apaczu ps�w, psie nieznany! - szepce dyrektor. Bat z szybko�ci� b�yskawicy opisa� kr�g, za�wista�, zasycza� i uderzy�. Orso zaskowycza� z cicha i rzuci� si� krok naprz�d, ale drugie uderzenie wstrzyma�o go od razu, po czym trzecie, czwarte, dziesi�te. Koncert rozpocz�� si�, cho� widz�w jeszcze nie by�o. Wzniesiona r�ka wielkiego artysty nie porusza�a si� prawie wcale, d�o� tylko kr�ci�a si�, jakby cz�� jakiej maszyny osadzona na �rubie, a ka�dy jej skr�t odzywa� si� kla�ni�ciem na sk�rze Orsa. Zdawa�o si�, �e bat, a raczej jadowity jego koniec, wype�ni� ca�� przestrze� mi�dzy atlet� a dyrektorem, kt�ry, podbudzaj�c si� sam stopniowo, wpad� w prawdziwe uniesienie artystyczne. Mistrz improwizowa� po prostu. Trzaskawka, migoc�c w powietrzu, dwa razy ju� wypisa�a krwawe �lady na szyi atlety, kt�re wieczorem mia� pokry� puder. Orso zamilk� w ko�cu. Za ka�dym jednak uderzeniem posuwa� si� krok naprz�d - dyrektor krok w ty�. W ten spos�b obeszli ca�� aren�. I znowu dyrektor wycofywa� si� z areny, zupe�nie jak pogromca z klatki, a wreszcie znik� u wej�cia do stajen... zupe�nie jak pogromca. Na odchodnym jednak wzrok jego pad� na Jenny. - Na ko�! - wykrzykn��. - Rachunek na p�niej. G�os jeszcze nie przebrzmia�, gdy bia�a sp�dniczka mign�a w powietrzu i Jenny w mgnieniu oka skoczy�a jak ma�pka na grzbiet ko�ski. Dyrektor znikn�� za zas�on�, ko� za� pocz�� galopowa� wko�o, dudni�c od czasu do czasu kopytami w parapet. - Hep! hep! - pokrzykiwa�a cienkim g�osikiem Jenny: - hep! hep! - ale owo hep! hep! by�o zarazem �kaniem. Ko� bieg� coraz pr�dzej i dudni� kopytami, pochylaj�c si� coraz gwa�towniej. Dziewczynka, stoj�c na siodle n�kami przyci�ni�tymi jedna do drugiej, zdawa�a si� go ledwie ko�cami palc�w dotyka�; r�owe, nagie jej r�czki chwyta�y nag�ymi ruchami r�wnowag�; rzucone w ty� p�dem powietrza w�osy i cyrkowa z gazy sp�dniczka goni�y za jej lekk� postaci�, podobn� do ptaka kr���cego w powietrzu. - Hep! hep! - pokrzykiwa�a jeszcze. Tymczasem �zy zalewa�y jej oczy tak, �e musia�a g�ow� zadziera�, �eby co� widzie�; bieg konia odurzy� j�; spi�trzone szeregi �awek i �ciany, i arena pocz�y wirowa� naok� niej. Zachwia�a si� raz, drugi i wreszcie spad�a w ramiona Orsa. - Orso, o, Orso! - wo�a�o szlochaj�c dziecko. - Co ci jest, D�y? - szepta� ch�opiec. - Czego p�aczesz? Nie p�acz, D�y! Mnie nie bardzo boli, wcale nie bardzo. Jenny rzuci�a mu obie r�ce na szyj� i pocz�a ca�owa� jego policzki. Ca�e jej cia�o trz�s�o si� od uniesienia, a p�acz przechodzi� prawie w spazmy. - Orso, o, Orso! - powtarza�a, nie mog�c wi�cej przem�wi�, i r�ce jej zaciska�y si� gwa�townie ko�o jego szyi. Gdyby sama zosta�a wybita, nie mog�aby p�aka� wi�cej; jako� w ko�cu on zacz�� j� utula� i pociesza�... Zapomniawszy o b�lu chwyci� j� na r�ce i przyciska� z kolei do serca, a rozko�ysane biciem jego nerwy sprawi�y, �e pierwszy raz uczu�, i� kocha j� nie tylko tak jak brytan sw� pani�. Oddycha� szybko, a wargi jego pocz�y szepta� przerywanym tchnieniem: - Nic mnie ju� nie boli... Gdy ty jeste� przy mnie, bardzo mi jest dobrze... Jenny! Jenny! Tymczasem dyrektor chodzi� po stajniach i pieni� i� ze z�o�ci. W sercu jego nurtowa�a zazdro��. Widzia� on dziewczyn� na kolanach przed Orsem, a od pewnego ju� czasu cudne dziecko pocz�o w nim wzbudza� jakby brzask niskich uczu�, nie do�� jeszcze rozwini�tych. Ale pos�dzi� ju� j� i Orsa o romans, wi�c pragn�� si� zem�ci�. Znalaz�by dzik� rozkosz, gdyby j� wybi�, bardzo mocno wybi�, i tej ch�ci nie m�g� si� oprze�. Po chwili zawo�a� na ni�. Wyrwa�a si� natychmiast z r�k atlety i w mgnieniu oka znik�a w ciemnym wej�ciu do stajen. Orso by� jakby odurzony, bo zamiast i�� za ni�, poszed� chwiejnym krokiem do �awki i siad�szy na niej, pocz�� ci�ko robi� piersiami. Tymczasem dziewczynka, wbieg�szy do stajni, nie spostrzeg�a zrazu nikogo, albowiem ciemniej tam by�o jeszcze ni� na arenie. Boj�c si� jednak, aby nie pos�dzono jej, i� nie spe�ni�a natychmiast rozkazu, wo�a�a cichym i przestraszonym g�osem: - Ju� jestem tu, panie, ju� jestem! W tej samej chwili r�ka dyrektora chwyci�a za ma�� jej r�czk�, a chrapliwy g�os wyrzek�: - Come! Gdyby by� gniewa� si� na ni� lub krzycza�, mniej by j� to przera�a�o ni� owo milczenie, w jakim prowadzi� j� w stron� garderoby cyrkowej. Przechyli�a si� wi�c w ty� i opieraj�c si� co si�y, powtarza�a, jak mog�a najszybciej: - Mister Hirsch; m�j drogi, m�j s�odki! nigdy nie b�d�... Ale on prowadzi� j� przemoc� do d�ugiej zamkni�tej komory, w kt�rej by� sk�ad kostium�w, i zamkn�� drzwi na klucz. Jenny rzuci�a si� na kolana. Ze wzniesionymi oczyma ku g�rze, ze z�o�onymi r�koma, dr��ca, jak li��, zalana �zami, pr�bowa�a go przeb�aga�; on za� zdj�wszy szpicrut� ze �ciany, rzek� w odpowiedzi: - Po�� si�! Uczepi�a si� w�wczas rozpaczliwie jego n�g, bo prawie umiera�a ze strachu. Ka�dy nerw dygota� w niej jak naci�gni�ta struna, ale na pr�no swoje zblad�e usteczka przyciska�a b�agalnie do jego wyglansowanych cholew. Przeciwnie: strach jej i pro�by zdawa�y si� go jeszcze podnieca�. Chwyciwszy j� za opask� sp�dniczki, rzuci� na stos sukien, le��cych na stole, potem przez chwil� jeszcze t�umi� gwa�towne poruszenia jej n�g i wreszcie uderzy�. - Orso! Orso! - zawo�a�a dziewczynka. W tej samej chwili drzwi zatrz�s�y si� w zawiasach, zatrzeszcza�y od g�ry do do�u i ca�a ich po�owa, wybita olbrzymi� si��, zwali�a si� z �oskotem na ziemi�. W wy�omie stan�� Orso. Szpicruta wypad�a z r�ki dyrektora, a twarz pokry�a si� mu trupi� blado�ci�, bo te� Orso wygl�da� strasznie. Zamiast oczu wida� mu by�o tylko bia�ka, szerokie wargi jego pokryte by�y pian�, g�owa pochylona jak u byka, a ca�e cia�o zebrane w sobie niby do skoku. - Precz! - krzykn�� dyrektor, staraj�c si� krzykiem pokry� strach. Ale tama by�a ju� zerwana. Orso, tak zwykle pos�uszny na ka�de skinienie jak pies, nie cofn�� si� tym razem, tylko schyliwszy ni�ej jeszcze g�ow�; posuwa� si� z�owrogo ku arty�cie na bacie, rozci�gaj�c jakby przemoc� swe �elazne musku�y. - Help! Help! - zawrzeszcza� artysta. Dos�yszano go. Czterech ogromnych Murzyn�w wbieg�o co si� ze stajen przez wy�amane drzwi i rzuci�o si� na Orsa. Zacz�a si� straszna walka, kt�rej dyrektor przypatrywa� si� szcz�kaj�c z�bami. Przez d�ugi czas wida� by�o tylko kup� popl�tanych ciemnych cia�, pasuj�cych si� w konwulsyjnych skr�tach, ruchliw�, k��bi�c� si�, zwichrzon�; w ciszy, jaka zapad�a, rozleg� si� czasem j�k, czasem chrapni�cie lub �wist nozdrzy. Ale po chwili jeden z Murzyn�w, wyrzucony jakby nadludzk� si�� z owej bezkszta�tnej masy, zako�ysa� si� w powietrzu i pad� obok dyrektora, uderzywszy z g�uchym �oskotem czaszk� o pod�og�; wkr�tce wylecia� drugi, a wreszcie ponad k��bem walcz�cych podni�s� si� tylko Orso, straszniejszy ni� przedtem, pokrwawiony i z w�osem zje�onym na g�owie. Kolana jego gniot�y jeszcze dw�ch omdla�ych Negr�w. Potem podni�s� si� i szed� znowu ku dyrektorowi. Artysta zamkn�� oczy. W tej�e samej sekundzie uczu�, �e nogi jego nie dosi�gaj� ju� ziemi, potem uczu�, �e leci w powietrzu, a jeszcze potem nic nie czu�, bo uderzywszy ca�ym cia�em w pozosta�� po�ow� drzwi, pad� bez czucia na ziemi�. Orso obtar� si� i zbli�y� do Jenny. - Chodzi - rzek� kr�tko. Wzi�� j� za r�k� i wyszli. Ca�e miasto goni�o w�a�nie za procesj� woz�w i za maszyn�, graj�c� Yankee Doodle - wi�c ko�o cyrku by�o zupe�nie pusto. Papugi tylko, ko�ysz�ce si� w obr�czach, nape�nia�y krzykiem powietrze. Dzieci sz�y r�ka w r�k� prosto przed siebie tam, gdzie na ko�cu ulicy wida� by�o z daleka niezmierzone pole kaktusowe. Milcz�c mijali domy, ukryte w cieniu eukalipt�w, nast�pnie min�li miejscow� byd�ob�jni�, ko�o kt�rej kr�ci�y si� tysi�ce szpak�w czarnych z czerwonymi skrzyd�ami, przeskoczyli wielki r�w irygacyjny, weszli w lasek drzew pomara�czowych i wydostawszy si� z niego, znale�li si� mi�dzy kaktusami. To ju� by�a pustynia. Jak okiem si�gn�� pi�trzy�y si� coraz wy�ej kolczaste k�py; powik�ane li�cie, wyrastaj�ce z innych li�ci, zagradza�y drog�, chwytaj�c haczykami za sukienk� Jenny. Czasem kaktusy wznosi�y si� tak wysoko, �e dzieci by�y jakby w lesie jakim, ale te� w tym lesie nikt ju� nie m�g� ich znale��. Szli wi�c, skr�caj�c, to na prawo, to na lewo, byle dalej. W miejscach, gdzie piramidy kaktus�w by�y mniejsze, wida� by�o na samym kra�cu widnokr�gu b��kitne g�ry Santa Ana. Szli ku g�rom. Upa� by� wielki. Popielate szara�cze ksyka�y w k�pach; promienie s�oneczne zlewa�y si� na ziemi� potokami; wysuszona ziemia pstrzy�a si� siatk� zapadlin, sztywne li�cie kaktus�w zdawa�y si� mi�kn�� od gor�ca, a kwiaty by�y omdla�e i na wp� zwi�dni�te. Dzieci sz�y milcz�c i rozmy�laj�c. Ale wszystko, co ich otacza�o, by�o tak nowe, �e wkr�tce oboje oddali si� zupe�nie wra�eniom i zapomnieli nawet o zm�czeniu. Jenny biega�a oczyma z jednej k�py na drug�, to zn�w zapuszcza�a badawczy wzrok w �rodek kaktus�w, pytaj�c od czasu do czasu cicho towarzysza: - To jest pustynia, Orso? Jednak pustynia nie zdawa�a si� by� pust�, z dalszych k�p dochodzi�y nawo�ywania kogut�w kuropatwich, a naoko�o rozlega�y si� rozmaite dziwne klaskania, cmokania, mruczenia, s�owem: najr�norodniejsze g�osy ma�ych zwierz�tek zamieszkuj�cych kaktusy. Czasem zrywa�o si� ca�e stado kuropatw; czubate biegacze ucieka�y piechot� na d�ugich swych nogach, czarne wiewi�rki dawa�y za zbli�eniem si� dzieci nurka pod ziemi�, na wszystkie strony pierzcha�y zaj�ce i kr�liki; sus�y, siedz�ce na tylnych �apkach przed jamami, podobne by�y do t�ustych niemieckich farmer�w, stoj�cych we drzwiach dom�w. Wypocz�wszy ma�� godzink� dzieci posz�y dalej. Jenny wkr�tce zachcia�o si� pi�, na co Orso, w kt�rym widocznie budzi�a si� przemy�lno�� indyjska, poradzi� nazrywawszy owoc�w kaktusowych. By�o ich mn�stwo i wyrasta�y z jednych li�ci wraz z kwiatami. Wprawdzie obieraj�c je pok�uli si� oboje o delikatne jak w�osy kolce, ale za to owoce smakowa�y im wy�mienicie. S�odkawy i kwa�ny smak ich ugasi� pragnienie i g��d zarazem. Pustynia nakarmi�a dzieci jak matka; posiliwszy si� mogli i�� dalej. Kaktusy pi�trzy�y si� coraz wy�ej, mo�na rzec, �e wyrasta�y jeden drugiemu na g�owie. Grunt, po kt�rym szli, podnosi� si� z wolna, ale ci�gle. Raz jeszcze ze wzg�rza obejrzawszy si�, ujrzeli Anaheim na po�y rozp�yni�te w oddali, podobne do wielkiej k�py drzew, rosn�cych na niskim stepie. Cyrku ju� nie by�o wida� ani �ladu. Szli jednak bardzo wytrwale ca�ymi godzinami ku g�rom, kt�re rysowa�y si� coraz wyra�niej. Okolica zacz�a przybiera� inn� posta�. Mi�dzy kaktusami pojawia�y si� ju� r�ne krzaki, a nawet i drzewa. Zaczyna�a si� lesista cz�� podg�rzy przy Santa Ana. Orso z�ama� jedno z mniejszych drzew i poobrywawszy ga��zie, uczyni� z niego maczug�, kt�ra w jego r�ku mog�a by� straszliw� broni�. Instynkt Indianina szepta� mu, �e w g�rach lepiej jest mie� cho� pa�k� ni� go�e r�ce, tym bardziej �e powoli i s�o�ce zacz�o ju� zni�a� si� ku zachodowi. Jego wielka ognista tarcza stoczy�a si� ju� nawet daleko za Anaheim i zapada�a w ocean. Po chwili znik�a, ale na zachodzie �wieci�y zorze czerwone, z�ote i pomara�czowe, podobne do d�ugich pasem i ta�m, porozci�ganych na ca�ym niebie. G�ry jarzy�y si� w tych blaskach, kaktusy przybiera�y r�ne fantastyczne kszta�ty, podobne do ludzkich i zwierz�cych. Jenny czu�a si� zm�czona i �pi�ca, ale zd��ali oboje co si� do g�r, cho� sami nie wiedzieli dlaczego. Jako� wkr�tce ujrzeli ska�y, a doszed�szy do nich odkryli strumie�. Napiwszy si� wody szli dalej wzd�u� �o�yska. Tymczasem ska�y, z pocz�tku rozproszone i przerywane, zmieni�y si� na jednolite mury, potem na �ciany coraz wy�sze, i tak weszli w kanion, czyli w�w�z. Zorze gas�y; mrok ogarnia� ziemi� coraz wi�kszy. Miejscami, gdzie lianosy przerzuca�y si� z jednej strony na drug�, tworz�c jakoby sklepienia nad strumieniem, by�o zupe�nie ciemno i wcale straszno. Na g�rze s�ycha� by�o jakoby szum drzew, kt�rych z do�u nie mog�i dojrze�. Orso dorozumiewa� si�, �e to ju� puszcza, w kt�rej pe�no by�o zapewne dzikich zwierz�t. Od czasu do czasu dochodzi�y ju� nawet stamt�d rozmaite podejrzane g�osy, a gdy noc zapad�a, s�ycha� by�o wyra�nie chrapliwe beczenie rysi�w, ryki kuguar�w i p�aczliwe g�osy kujot�w. - Boisz si�, D�y? - pyta� Orso. - Nie! - odpowiedzia�a dziewczynka. Ale by�a ju� bardzo zm�czona i nie mog�a i�� dalej, wi�c Orso wzi�� j� na r�ce i ni�s�. Sam jednak szed� ci�gle naprz�d, w nadziei, �e trafi na jakiego skwatera lub na namioty meksyka�skie. Raz lub dwa razy zdawa�o mu si�, �e widzi w oddali �wiec�ce oczy dzikiego zwierza. Przytula� wtedy jedn� r�k� do piersi Jenny, kt�ra ju� spa�a, drug� �ciska� swoj� pa�k�. Sam by� tak�e strudzony bardzo. Mimo olbrzymiej jego si�y, Jenny poczyna�a mu ju� ci�y�, tym bardziej �e ni�s� j� na lewym r�ku; praw� chcia� mie� woln� do obrony. Chwilami stawa� dla nabrania tchu, potem szed� dalej. Nagle zatrzyma� si� i nadstawi� pilnie uszu. Zdawa�o mu si�, �e z dala dochodzi�y go odg�osy dzwonk�w, jakie skwaterow�e przywi�zuj� na noc krowom i kozom. Ruszywszy spiesznie naprz�d wkr�tce doszed� do skr�tu strumienia. G�os dzwonk�w stawa� si� coraz wyra�n�ejszy, a na koniec do��czy�o si� do nich szczekanie psa. Orso by� ju� pewny, �e zbli�a si� do jakiej� siedziby ludzkiej. Dla niego czas te� by� wielki; wyczerpa� si� przez dzie� ca�y i poczyna�o mu si� brakowa�. Min�� jeszcze jeden skr�t i ujrza� �wiat�o; w miar� jak posuwa� si� naprz�d, jego bystre oczy pocz�y odr�nia� ognisko, psa, kt�ry, widocznie przywi�zany do pnia, szarpa� si� i szczeka�, a wreszcie siedz�cego ko�o p�omienia cz�owieka. "Bo�e, daj, aby to by� cz�owiek z "dobrej ksi��ki"" - pomy�la�. Nast�pnie postanowi� obudzi� Jenny. - D�y! - zawo�a� - obud� si�, b�dziemy jedli. - Co to? - pyta�a dziewczynka. - Gdzie my jeste�my? - W pustyni. Rozbudzi�a si� zupe�nie. - A tam co za �wiat�o? - Tam mieszka jaki� cz�owiek. B�dziemy jedli. Biedny Orso by� bardzo g�odny. Tymczasem byli ju� blisko ogniska. Pies szczeka� coraz gwa�towniej, a stary cz�owiek, siedz�cy przy ogniu, przys�oni� oczy i patrzy� w ciemno��. Po chwili spyta�: - Kto tam? - To my... - odpowiedzia�a cienkim g�osikiem Jenny - i bardzo nam si� je�� chce. - Zbli�cie si�! - rzek� stary cz�owiek. Wyszed�szy zza wielkiego g�azu, za kt�rym byli ukryci, stan�li oboje przed ogniem, trzymaj�c si� za r�ce. Starzec spojrza� na nich zdumionymi oczyma; z ust jego wyrwa� si� mimo woli okrzyk: - What is that? Ujrza� bowiem zjawisko, kt�re w bezludnych g�rach Santa Ana mog�o ka�dego zdziwi�. Oto i Orso, i Jenny mieli na sobie cyrkowe kostiumy. �liczna dzieweczka, ubrana w r�owe trykoty i kr�tk� sp�dniczk�, pojawiwszy si� nagle, wygl�da�a w blasku ognia jak jaki sylf fantastyczny. Za ni� sta� ch�opak o niezwyk�ych kwadratowych kszta�tach, ubrany tak�e w cielisty trykot, spod kt�rego przebija�y jego musku�y na kszta�t s�k�w na d�bie. Stary skwater patrzy� na nich szeroko otwartymi oczyma. - Co wy�cie za jedni? - spyta�. Ma�a kobietka, licz�c widocznie wi�cej na swoj� ni� na towarzysza wymow�, pocz�a szczebiota�: - My z cyrku, kochany panie! Pan Hirsch wybi� bardzo Orsa, a potem chcia� bi� mnie, wi�c Orso mnie nie da� i wybi� pana Hirscha i czterech Murzyn�w, i potem uciekli�my na pustyni�, i szli�my d�ugo przez kaktusy, i Orso mnie ni�s�, potem przyszli�my tu, i bardzo si� nam je�� chce. Twarz starego samotnika rozja�nia�a si� powoli, a oczy jego spocz�y z dobrotliwym ojcowskim wyrazem na uroczym dziecku, kt�re �pieszy�o si�, jakby pragn�c wypowiedzie� wszystko jednym tchem. - Jak ci na imi�, ma�a? - spyta�. - Jenny. - Wi�c welcome, Jenny, i ty, Orso! Ja rzadko widuj� ludzi... P�jd� do mnie, Jenny. Ma�a kobietka bez namys�u zarzuci�a swoje nagie r�czki na szyj� starca i uca�owa�a go serdecznie. Wydawa� jej si� z "dobrej ksi��ki". - A czy nas pan Hirsch tu nie znajdzie? - pyta�a oderwawszy sw� r�an� buzi� od zwi�d�ej twarzy osadnika. - Kul� znajdzie! - odpar� starzec, a po chwili doda�: - M�wicie, �e wam si� je�� chce? - O, bardzo! Skwater pogrzeba� chwil� w popiele i wydoby� z niego wspania�y udziec jeleni, kt�rego zapach rozszed� si� naoko�o. Po czym siedli do jedzenia. Noc by�a pyszna; na niebo wysoko nad w�w�z wytoczy� si� ksi�yc, w g�stwinie pocz�y �piewa� s�odkim g�osem maukawisy, ogie� hucza� weso�o, a Orso pocz�� mrucze� z rado�ci. Oboje z dziewczynk� jedli jak naj�ci; stary samotnik je�� nie m�g� - i nie wiadomo dlaczego spogl�daj�c na ma�� Jenny mia� �zy w oczach. Mo�e dawniej by� ojcem, a mo�e w pustych g�rach ludzi rzadko widywa�... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . I odt�d troje tych ludzi p�dzi�o �ycie razem.