IRENA KRZYWICKA WICHURA I TRZCINY CZYTELNIK WARSZAWA 1996. Okładkę i kartę tytułową projektowałRosław Szaybo RedaktorBożena ŻyszkowskaRedaktor technicznyMaria LeśniakKorektaJoanna KędraCopyright byAndrzej Krzywicki, 1996ISBN 83-07-02517-6^^^. Rozdział 1 Byłam właśnie w przedpokoju, kiedy rozległsię dzwonek. Jedendzwonek jest dla mnie, a dwa dlamojej sąsiadki, JaninyPolańskiej, ale nie wiadomo czemu, tym razem ona wyskoczyłapierwsza i otworzyła drzwi, choć zazwyczaj pilnujemy się bardzo, aby nie wchodzić sobie w drogę. W pierwszejchwilibyłamzła, ale teraz nie mogę się nadziwić. Przeczucie. Bo choć razzadzwonił, gośćbył do niej. Zresztąco tam za gość. Jakiś obcymężczyzna, którytylko popatrzałna nią, aona zakryła dłoniąusta ikrzyknęła cichutko (bo można krzyczeć cicho):- Grześ! Aten,nie wchodząc doprzedpokoju, dalej patrzał na niąi powiedział stłumionym głosem:- Pani jest matką? Nic się strasznego nie stało. Wypadek. Ale niech pani. - Żyje? To już krzyknęła głośno. - Żyje. Żyje. Niech się pani uspokoi. Nic takiego. Przewieźligo do szpitala. - Od paru dniźlesię czuł. Po co gowypuściłam? Terazdopiero podbiegłam i podtrzymałam, bo kolanaugięłysię pod nią. Nieznajomy chwycił jej ramię z drugiej stronyi posadziliśmy jąna krześle. Polańska patrzała całyczas nanieznajomego i uśmiechała się głupio i przepraszająco, jakbyto jegonależało przebłagać, abysię wszystko zmieniło. Potemzaczęła mówić gorączkowo:. - Ja zaraz. Jużidę. Trzeba się spieszyć. Pan mnie zaprowadzi, prawda, pan mnie zaprowadzi? Bo ja nie wiem. Czy trzebacoś zabrać? Jużidę. Jeszcze chwileczkę. Ten przepraszający uśmiech, przylepiony do twarzy. - Czy puszczą ją do syna? -zapytałam jaz kolei, boniebyłam pewna,czyjest sens tak odrazu lecieć do szpitala. fNieznajomy był młodym mężczyznąo bardzo czarnych włosachi wypukłej dolnej wardze. Zresztą, comnieobchodzi jegopowierzchowność. Minęły te czasy. W każdym razie zachowywałsię należycie, był spokojny i opanowany. -Mysie, że tak. Na chwilę. W każdym razie dowie sięczegoś. Postaramsię. Ale chyba po operacji. Dopiero wtedyspytałam, co się właściwiestało, bo widaćbyło, że Polańska wciąż jeszcze nie ma siły wstać. Nic dziwnego. Niejest młoda. Pięćdziesiątka zapasem, no ite wszystkieprzejścia wojenne. Przy tym całkiem sama się boryka z tymswoim Grzesiem. Ale życie jakoś im się układało spokojnie. I tunagletaka rzecz. -Wypadek samochodowy. Pijany szofer wyleciałzza zakrętu. Już wiadomo, że był pijany. Byłem świadkiemwypadku. Nic specjalnego. musi pani naprawdę zachować spokój (terady były niepotrzebne, bo Polańska siedziała nieruchomo jakkamień, z tym przylepionym uśmiechem). jakaś kość na pewnozłamana,ale od tego sięnie umiera. okażesię dokładnie nastole operacyjnym. Nic strasznego, naprawdę. Wtedy Polańska wstała sztywno, przestała się głupio uśmiechać,przeciwnie,ściągnęła usta kurczowo w cienkąlinię i powiedziałagłucho:- No tak. Więc dobrze. Idziemy. Czy trzeba cośzabrać dlaniego? - Chyba nic- odparł ten pan. -Przekona się pani namiejscu. Weźmiemy taksówkę. Nie zaproponowałam, że pojadę z nimi. Unikam silnychwzruszeń, a i takzdenerwowałamsię dostatecznie. Nie znoszęteż atmosferyszpitala, odkąd mój brat. Niebędę się rozstrajała wspomnieniami. Przy tym może ten chłopak umrze,nie czuję się na siłach, żeby pocieszać Polańską. Każdy maswojetragedie, nato nie ma rady. I ostatecznie nie jestemżadną ich przyjaciółką, tylko sąsiadką, przypadek sprawił,żemieszkamy razem, nie mogę brać na siebie ich nieszczęść. Owszem, stosunki były zawsze między nami jak najlepsze,raczej oficjalne, itakie powinny zostać, tak jestnajlepiej. Przy tym nie należy zostawiać pustego mieszkania. a wogólecojastęTjędę sama przed sobą tłumaczyć? Zostałam, i już. To moje jedyne dobrechwile,kiedy przychodzę z tego wstrętnegobiura, robię sobieherbatę,odkręcamradioi kładę sięna kanapce. Nie jestem towarzyska, nie ma nato rady - iniepragnę niczego prócz spokoju. Zresztą gdyby nie byłotegojegomościa, tobym z nią poszła do tego szpitala, ale tak tonaprawdę zbyteczne. I tak będę miała dość kłopotów z tącałą sprawą. Bez kłopotów sięnie obejdzie. Bardzo przykrahistoria, ale możetemu chłopcu nic takiegosięnie stało. Niewarto się przejmowaćzawczasu. Złamanielewej nogi. Ale, cogorsza, okazało się, że chłopakjuż był chory. Jak ta Polańska to zniesie? Dlachłopca byłobylepiej, żeby umarł, bo podobno stan strasznieciężki. Heine-Medina. Jestem zupełnie nieswojaod tego wszystkiego,w biurzenie mogę się skupić, aw domu znaleźć sobie miejsca. Ale dosyć, postanowiłam o tym zawiele nie myśleć. Każdy madość własnych zmartwień. Choroba i w dodatku pijany kierowca. Co za nieszczęście. Odparu dni Polańska jest wciągłym ruchu. Nie płacze. Nadsłuchiwałam nocami - tez nie. Czasem tylko chodzi popokoju godzinami; kiedyś weszłam do niej -leżała bez ruchui patrzała w sufit. Ale w dzień jest niezwykle czynna. Starasięmianowicie, żeby ją przy jęto do szpitala w charakterze salowej. Chce myć podłogi, wynosićbaseny,i takdalej. Oczywiście naoddziale zakaźnym,żeby być bliżej syna. Chłopak manogęw gipsie, co jest podobnofatalneprzy tej chorobie. Ale jeżeli. chodzi o nią,co to zapomysł, nie rozumiem. Ostatecznie jestmalarką, a raczejilustratorką (projektowała przy tym odczasu do czasu cenione plakaty). Nie tylko powinna dbaćo ręce, które są niejako jej narzędziami pracy, ale też jest nieprzyzwyczajona do ciężkiej roboty fizycznej, to osoba kulturalna, delikatna, krucha. Pomysł tym bardziej bezsensowny,że Grzegorzowipotrzebne będą jej siłyi zdrowie jeszczeprzez czas długi,przez lata, że jeżeli będzie pracowaław szpitalu, nie będzie mogła zarobkować. I w ogóle,po co towszystko? Nicw ten sposóbsynowi nie pomoże, a samazaharuje się naśmierć. I tak podziwiam jej wytrzymałość. Straciła męża icórkę w czasie okupacji, przeszła, jak mywszyscy,różne okropności, a śmieje się często, jest zazwyczajwesoła,trzymają się jej żarty, aż mnie to trochę drażni, choćmuszę przyznać, że u sąsiadkito jest przyjemne, przynajmniejnie ma z nią scen i awantur. Zawsze powiada: "Tyle jestdużych przykrości na świecie, że nie warto się przejmowaćmałymi". Ja, coprawda, jestem wrażliwsza od niej, nic nieporadzęna to, że drobne nawet rzeczy mnie denerwują. Aleteraz ta historiaz chłopcem to jej chyba da radę. Żal mi jej,naturalnie, nawet bardzo, ale irytuje mnie tenjej projektzaangażowania się do szpitala. Trzebaznać swoje siły,postępować rozsądnie. Przy tym mieszkanie będzie bez opieki,bo przecież ja nie mogę być ciągle uwiązanajak na sznurku,i co będzie, jak pójdę do kina? Tyle, żetrochę więcej spokojuwdomu, bo do Grzesiawciąż przychodzili koledry i koleżanki, bezustanne dzwonki,a przy tymśmiechy i hałasy. Dziwiłam się zawsze Polańskiej, że to znosi. Ja bym tak niepozwoliła nachodzićciągle domu, żeby niebyło spokoju. I zadeptująpodłogę, że strach. Starszy człowiek powinienmieć prawo do odrobiny bodaj wytchnienia. A Polańskapozwalała, żeby sięta młodzież panoszyła pomieszkaniu,i jeszcze była z tego zadowolona. No, ale to się terazzmieni. Nawet jeżeli Grzegorz przetrzymatę swoja, katastrofę, to już nie będzie to co dawniej- komu bysię chciało przychodzić do kaleki. Biedni ludzie. Żeby to tylkona mnie nie spadło ciężarem. Nie czuję się na siłach,żebydźwigać cudze nieszczęścia. Przyjęli ją, niebez trudu, bo się bali, żenie będzie sięwywiązywać ze swoich obowiązków i że będzie urządzała scenyrozpaczy i różne historie, a poza tym całkiem jasne, że niebędzie chciała pracować w tym szpitalu wiecznie, tylko przezczas pobytusyna,i że nato oni zgodzić się nie mogą. Takodpowiedzieli w dyrekcji szpitala. Ale sąsiadka moja natknęłasię jakoś przypadkiem na ordynatora tegooddziału iw nimznalazłaniespodziewaną pomoc. Rozmawiał z nią przez czasdłuższy, a potem wrócił z nią razemdo dyrekcji iwyłożył swójpogląd na tę sprawę. Po pierwsze, powiedział, na oddzialezakaźnym brakpersonelu i nawet czasowa pracownica możebyć cenna. Podrugie, akurat jedna salowa zachorowała,a druga jest w ciąży, tak że zastępstwo jest konieczne. Wreszciedodał, że ma pewność,iż Polańska będzie pracowała sumiennie, bo już jej zagroził, że w przeciwnym wypadku usunie jąodrazu, a jej przecież zależy, żeby być w pobliżu syna. Wreszciemłody Polański jest jednym z najcięższych wypadków na oddziale - choroba i złamanie - dodatkowa opieka bardzo musięprzyda,musiałby posadzić przy nim osobną pielęgniarkę. Stanjego jestciężki, lada chwila można się spodziewać katastrofy,a takmatka będziemiała na niego oko, aoko matczyne wartejest dziesięciorga oczu pielęgniarskich. Tylko żepielęgnacjasyna -dodał podobnosurowo - musi się odbywać poza normalnymi zajęciami salowej. W dyrekcji nie chciano uznać tychargumentów,powoływano się na przepisy, ale Polańska wraz z ordynatorem postawili w końcu na swoim. Tak więc moja sąsiadkabędzieod jutra szorowała podłogi,wynosiła nocniki, a poza tą pracą będzie jeszcze pielęgnowałaumierającego syna. Zapewneta jejdecyzjamoże budzić podziw, choć dla matki nic niejest trudne,i gdybymja miaładziecko, na pewno zdobyłabym się nato samo. Ale z drugiejstrony nie podoba mi się towszystko. Nietylko jej dziecko leży. w szpitalu, a żadna matka nie jest aż tak przesadna. Przy tymszkoda kobiety, bo się zedrze wtej podwójnej pracy. A ten(Grzegorz, jeżeli wyzdrowieje, nawet jej nie podziękuje - wiadomo, jaka jest wdzięczność dzieci. Jeżeli zaś nie wyzdrowieje,to nie warto się tak męczyć. Trochęzdrowegorozsądku! Tylkoże ludzie mają go tak mato. Muszę wyznać, że czatowałamtrochęna przyjście Polan-skiej, bo to jej pierwszy dzień pracy w szpitalu, no i pierwszyrazmiała zobaczyć syna. Ciekawa byłam, jak tam z nim, noi wogóle, co ona powie. Wróciłam z biura, umyłamsię, ugotowałam sobie, bo lubię wewszystkim staranność, alepotemnieposzłam dokina,bo byłam naprawdęciekawa. No i oczywiście, gdyby należało coś pomóc, to ja jestemzawsze gotowa. Nieznoszę poświęceń, ale dla miłej sąsiadki, jakąjest Polańska, zawsze jestem gotowa do drobnych sąsiedzkichprzysług. Zdziwiłamsię usłyszawszyjej kroki na schodach. Znam je,alemyślałam, że będzie się wlokła z trudem. Tymczasem wbiegła nagórę bardzo szybko. Słyszałam, jak grzebie wworeczku,szukające klucza, otworzyłam jej czymprędzejdrzwi. Spojrzałana mnie z podziękowaniem. Była potargana, oczy zapadły jejgłęboko, zurody, którą jeszcze zachowała, nie zostało właściwieani śladu. Spieszyła się najwidoczniej. - Muszę się wykąpać i już lecę - powiedziała. -No, sekundę, pani Jasiu! - zawołałam. -Jakże tam? Uśmiechnęła się znów tym swoimbolesnym, przepraszającymuśmiechem. I nagle usiadła, patrzącprzed siebie. -No, więc jakże,pani Jasiu? - zapytałam po raz drugi,chcącją wyrwaćz tego osłupienia. Uśmiechnęłasięznowu - co za dziwna osoba,żebyw takichchwilach się uśmiechać -i powiedziała:- Lepiej. Podobno lepiej. Kiedy pierwszy raz spojrzałam naniego, był możenieprzytomny albo spal. Ale kiedy weszłam,otworzył oczy i powiedział: "Jesteś. No to jużteraz wszystkobędzie dobrze". I znów zamknąłoczy. 10Zerwałasię z krzesła i zaczęłapowtarzać gorączkowo:- To bardzoważne, jakon uważa, że już teraz będziedobrze. To bardzo ważne. Pokąpielichciałamjeszczeporozmawiać z niątroszkę,ale nie było mowy. Spieszyła się z powrotemdo szpitala,spieszyła się gorączkowo,wszystko jej leciało zrąk. Widziałam, żejest w strachu śmiertelnym i że strach ten narastaw niejz każdą chwilą. Miała widocznie uczucie, żebezniej. Odpowiadała bezwielkiegosensu na moje pytania. Zapytałam jej, kto właściwie będzie sprzątał mieszkanie,skoro onajest cały dzień zajęta. W ogóle nie dosłyszałamego pytania. Wpokojubyłojuż ciemnawo, zapomniałazapalić światło i szukałaomackiemczegośpo szufladach. Okno było otwarte, a ze to lato, więc wczorajszy deszcz zalałpół pokoju. Wiedziałam, że niepodobnamówić zniąo tymi postanowiłam sama zająć się jejmieszkaniem. Jeszczejeden kłopot, ale to nie będzie trwało przecieżwiecznie. Powiedziałamtylko:- No dobrze,ale czy zamierzapanisiedzieć przy synu całąnoc? - No oczywiście-powiedziała nie podnosząc głowy i pakując do torby ranne pantofle i szlafrok. -A kiedy będzie pani spała ? - Nie wiem. Wszystko jedno. - Ale tojuż czwartanoc. -No to co. Ach, zresztą pani ma rację, zaparzę sobiekawyi jeszcze wezmędo termosu. -Aletak nie można, pani Jasiu. - Dlaczego? -zdziwiła się szczerze,a potem spojrzała namnie zgorączkowanymi oczami idodała:- Ale mnie się naprawdę nie chce spać. Kiedy nawet ogarnia mniedrzemka,budzę się natychmiast, bo mi się wydaje,że. coś się stało. Rozglądała się po pokoju, jakby się bała,że czegoś zapomni. - A on przynajmniej śpi? -Właśnie, że prawiewcale. Boli go ta złamana noga. I niedają mu pastylek nasennych, boprzyporażeniu oddechu nie11. można. Mniejsza z tym. Nie będziemy się roztkliwiać. No,jużidę. Dobranoc i dziękuję. Człowiekczuje się bezsilny wobectakiego uporu. Obudziłam siędziśrano wypoczęta i w dobrym humorze. Mogę się wyleżeć, bo jest niedziela,słońceświeci, albowyjadę za miasto, albo pójdę na działkądo Ostrowskich. Ach,jak dobrze jest się tak wypróźnować. Przed oknem moimrośniedużyklon i mam trochę jak gdyby ogroduw pokoju. W takidzieńmieć kogoś bliskiego,to by dopiero było przyjemnie. Ale jestemsama i samajuż pewno pozostanę. Mamjużdobrze stukniętą czterdziestkę i właściwie wszystko, co miałosię stać w moimżyciu, już sięstało. Niczego nie mogęoczekiwać, nic się jużnie wydarzy. To okropne. I znowuhumor mi się popsuł. Właśnie jadłam śniadanie, kiedyusłyszałamtrzaśnieciedrzwi wejściowych. To paniJasia. Wejść do niej? Może jejw czymś pomóc? A może potrzebajej spokoju? To jużmiesiącod wypadku i choroby Grzegorza. Przez cały ten czas wpadałado domu tylko na chwilę. Chybanie zdawała sobie sprawy, żejej od czasu do czasu posprzątałam mieszkanie. Aż szkoda byłomego trudu. W ogóle nie widziała nic i odpowiadała półprzytomnie. I- czego zupełnie nie mogęzrozumieć -przez całyten czas nie spała. CoprawdaordynatorTurski zwolnił jązczęści robót, bo stan Grzegorza był tak ciężki, że potrzebnamu była bezustanna obecność pielęgniarki, w danymwypadku- matki. Umieszczono go w izolatce. Nie wiem, czy ona zdawała sobiez tego sprawę, ale to było jasne - spodziewano siękońca z minuty na minutę. Jakaś miłosierna dusza postawiłajejtam fotel -jakmi wspomniała. Ale ospaniu nie było mowy zewzględu nacierpienia chorego. Kiedy zaś zasypiał na krótko,matka wystraszona iprzerażona patrzała tylko, czy jeszczeoddycha, i tym bardziej bała się zasnąć. Tyle zdołałam wydobyćze spieszącejsię wieczniePolańskiej, która rzucała mitylko urywane zdania. Dzisiaj jednak12chyba przyszła na dłużej. Samaniewiem,czytam wejść. Jakośdziwnie cicho. A może jej czego potrzeba? Uchyliłam drzwi. Spała leżąc na brzuchu, z twarzą skręconąw bok, jak umarła, z nogami sterczącymi poza tapczan, wpantoflach i w żakiecie, tak jak padła widoczniezaraz poprzyjściu. Zastanawiałam się, czy jąułożyć wygodniej,ale dałamspokój. Bałam się, żejak się obudzi, pobiegnie znów doszpitala, a takto sobieprzynajmniejtrochę odpocznie. Czy to możliwe,że onaśpi pierwszy razod miesiąca ? Swoją drogą chłopcu musibyćlepiej, skoro zasnęła. Miałamrację. Chłopiec będzie żył. Tylko, mój Boże- sparaliżowany. Więc jakżeto będzie, jak ta kobieta sobie poradzi? I jaktu spojrzeć w oczy takiemu nieszczęściu? Jak z niąrozmawiać? Jakz nim? Nie dość było nieszczęść wojennych- jeszcze teraz coś podobnego! I ten chłopiec taki kwitnący,wysportowany -jakże to będzie? Naprawdę czuję, że z moimsercem jest niedobrze, kiedy o tym myślę. Mieć takciężkochorego w domu toi dlamnie katastrofa. A może będzie chciałsobie odebrać życie? Może będą jakieś spazmy, krzyki po jegopowrocie - jakjato zniosę? Gdybyż można jakza dawnychczasów wyprowadzić się z tego mieszkania, po prostu uciec. Nie mogę udawać, żeich nie znam,a znów w przeciwnym raziebodaj część brzemienia spadniepo trosze i na mnie. Człowiekaprzeraża takie nieszczęście. Nie czuję się na siłach, aby sięz nimiwidywać, rozmawiać. Nasze stosunki zawsze były raczejoficjalne, trzeba je jeszcze bardziej ochłodzić. Przecież to dlamnie ani brat, ani swat. Po prostu przypadeknas złączył podjednym dachem. Inna rzecz, że ta Polańska to dziwna osoba. Kiedy jej chciałam okazaćwspółczucie- niezdarnie oczywiście,jak zawszew takich razach - spojrzała na mnie chłodno i powiedziała:- Dziękujępani, alenajgorsze minęło. Najważniejsze jestto, że będzie żył. Poza tym niedługo zdejmąmu gipsz lewejnogi. 13.-Jestnadzieja,że będziechodził? - wyjąkałamwściekłazresztą na siebie. Jakoś mi się to wymknęło. - Niewiem powiedziała surowo,przebierając się pośpiesznie. -I już pani kiedyś powiedziałam: nie mam zamiaru sięroztkliwiać. -Poczymdodała z tymswoim przepraszającym,bolesnymuśmiechem: - Po prostuw takiej sytuacji nie możnasobie na to pozwolić. Odłożyła grzebień, którymczesała włosy, i opuściła bezradnieręce. - Jestemzmęczona. Ale głównie tym, że musze się ciągleuśmiechać. - Cotakiego? Pani się uśmiecha? Tam,w szpitalu? Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - A jakże inaczej PNie tylko się uśmiecham, ale śmiejemy sięczęsto. Zbyle czego. Przecież to jedyny sposób. Nie, cośpodobnego! Patrzałam na jej postarzałątwarz,nie umyte,jak gdyby mokre włosy i lśniący nos. Mojasąsiadkabyłazawsze osobą wypielęgnowaną, nawet elegancką. Teraz wyglądała jak spracowana chłopka. Głębokiebruzdy biegły jej od nosa do ust. Usta, zazwyczaj pełnei wesołe, zaciskały sięw jakimś przykrym skurczu. Tylkozęby pozostały białe jak dawniej. Uśmiech przeistaczał jejtwarz. Istotnie, musiała sięuśmiechać, aby jej syn się nie przeraził. I musiałoją to męczyć jak tortura. No dobrze,uśmiech, aleprzecież nieśmiech. - Jak to: śmiejeciesię? spytałamnie rozumiejąc. - Z czego się śmiejecie? -Och, ze wszystkiego - odparła, siadając nachwilęz przymkniętymi oczami. - Tyle jest rzeczy zabawnych. Już pani niepamięta, jak było wczasie okupacji? Teżprzecież śmieliśmy sięczęsto. Jest tam jedna siostra, zupełnie podobna do indyczki. Ale to zupełnie. Albo czytam mu głośno "Klub Pickwicka". Niechbędziebłogosławiony Dickens. Chciała sięuśmiechnąć, ale tym razem ustajejznowu ściągnął ten bolesny skurcz. 14- Niechsię pani nie wysilabodaj teraz - powiedziałam. -Nie trzeba sięzmuszać. - Kiedy nieto jest trudne. Bo czasami, mimo wszystko,pewne rzeczymnie śmieszą. Taką już mam naturę. Ale uśmiechtrudny jest wtedy, kiedy mówię,że wszystko będzie dobrze. że no mniejsza z tym. Nawetbym chciała, żebymi opowiedziała trochęo tej chorobie ijak, i co. Ludzie lubią przecieżopowiadać, ale ztą kobietąnic nie może być tak, jak z innymi. Kiedy tylko z nią zacząćo chorobie syna, odpowiadazawsze, że jest lepiej, i zawszemówi coś pomyślnego: ato,żespał tej nocy, a to,że mu gipszdjęto, a to, że apetyt mu się poprawia, a to, żerękami porusza. Gdybytak sumować wszystko, co ona mówi, biedny Grzegorzpowinien by już tańczyć, a tymczasem. To nie znaczy, że onakłamie, tylko chyba ma taki jakiś osobliwydar, żeby widziećwszystko od dobrej strony, nawet to najgorsze. A możesię w tensposób ratujeprzed rozpaczą? -No, tak,naturalnie -powiedziałam- trzeba choremudodawać otuchy. - Nie tylko. Trzeba wierzyć w to, co się mówi odparłazwysiłkiem. - Wierzyć bodaj przez minutę. Bo on inaczej odrazu przyłapie mnie na tym, że udaję. Trzeba też bardzo uważać, żebysobiesamej nie przeczyć. żeby się nie zaplątaćw kłamstwie. Siedziała, wpatrzona przedsiebie, przez okno. W dach sąsiedniego domu. -Nie można też mówić z rozkosznymuśmiechem, że wszystko jest cudownie ibędzie jak najlepiej, bo onnie chcei nie dasię okłamywać. Trzeba, żeby to byłoprzekonywające, prawdopodobne i jednak pomyślne. - To strasznie trudne - jęknęłam mimo woli. -Strasznie - potwierdziła Polańska poważnie. Wstała i wygładziła dłońmi twarz, jakby chciała zniej zatrzeć ów skurcz, któryskrzywiał i zaciskał jej wargi. - Czasjuż iść. Widziałam, że tym razem ubiera się i wychodzi zociąganiem. 15.Widocznie sen,na który pozwoliła sobie po raz pierwszy,rozkleił jątrochę, wyzwolił zmęczenie, nanowo spiętrzył czekające trudności. Była jakczłowiek, który śmiertelnieznużonymaprzejść jeszcze długądrogę, apozwolił sobiena chwilęprzysiąść. Wstać wydaje mu się niepodobieństwem. Stałateraz ze spuszczoną głową w przedpokoju, przydrzwiach wyjściowych,i widać było, żeniema odwagi nacisnąć klamki. Wreszcie powoli, powoli otworzyła drzwi i znówprzystanęła w progu. Popatrzała bezradnie w głąb mieszkaniaispotkała moje spojrzenie. Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, jakby mnieprzepraszała i błagała opomoc. Co mogłampomóc? Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi,bo nawet słoważadnego nieumiałam znaleźć. Zdobyła się na zryw energii,przestąpiła prógi zamknęła wolno, ostrożnie drzwi za sobą. Słyszałam, jakczłapiącymi, wlokącymi się krokami schodziłastopień po stopniu. Stopień postopniu, jak w głąb otchłani. Poderwałam się z miejsca, chciałam ją zawołać, jakoś wyratować odmęki, ku którejszła, ale zaraz usiadłam, boto naturalnienie miało sensu. Wyjrzałampo chwili przezokno. Wlokłasię po chodniku ze spuszczoną głową, wyglądałaz dalekajakstaruszka. Znikła zarogiem. Dzisiajmiałam osobliwąi bardzo nieprzyjemnąwizytę. Jestem tak zdenerwowana, że ztrudem piszę. Nie mam pojęcia, czydobrze postąpiłam i w ogóle, czymówiłam to, co potrzeba. Możesama zdam sobie z tegolepiej sprawę, kiedy wszystko zanotuję. Więc tak:byłojuż ciemnawo i nie zapaliłam światła w mieszkaniu, bolubię sobie po pracy poleżeć spokojnie w półmroku,zwłaszczalatem,kiedy wiatr kołysze gałęzią klonu,która szumiocierającsię o ścianę. Trochę mi się wtedy zdaje, że jestemw lesie. Powinna bym pójść do parku, ale jestem na to zaleniwa. Nagle rozległ siędzwonek. Kto to może być o tej porze? Niespodziewałamsię nikogo, w ogóle prawienieutrzymujęz ludźmi stosunków, bo to ikłopot, i koszt, a przyjemności16niewiele. Nagle poderwało mnie. Może coś złego w szpitalu. Pobiegłamw szlafroku otworzyćdrzwi. Jakiś obcymężczyzna stałza progiem. Czapkę miał naciśniętą na oczy. Wyglądał jakoś dzikoi podejrzanie. Przelękłam się i chciałam zatrzasnąć mu drzwiprzed nosem, ale on był silniejszyode mnie,wszedł bez ceremoniido przedpokoju i zapytał głucho, rozglądając się dokoła:- Czy pani. matka? - Czego pan. -zaczęłam, ale on mi przerwał:- Czyto tutaj ten. co go przejechało? Tutaj? Czuć było od niego alkohol, byłpijany. Alepijanywsposóbprzytomny, w sposób przeszywającoprzytomny. Patrzył miw same oczy z takąsiłą, że nie mogłam odwrócić spojrzenia. - Ten. co go przejechało. Totutaj? - Skąd! -wyjąkałam. -W szpitalu. - To. to..żywy? Coś w jego oczach zachwiało się, zatrzepotało, spojrzenieschowało się pod powiekami. I jawtejchwili odzyskałamwładzę nad sobą. Aż się zatrzęsłam. - To pan? -...żywy. - wybełkotał. -Żywy! - krzyknęłam. -Żywy! Pan to nazywa - żywy? Togorzej niż umarły. Sparaliżowany. Rozumiesz, co to znaczy. Nieszczęśliwyna całe życie. To gorsze niż śmierć. Chory byłwidocznie, ledwo szedł. A ty go jeszcze autem. popijanemu. Krzyczałam na całe gardło. Byłabym gorozszarpała. Tę jegoprzystojniacką, spijaczoną twarz, te bezczelne oczy, któreterazuchylały się przed moimspojrzeniem. - Jak tu śmiałeś przyjść, łotrze? Takich jak ty powinno sięwieszać bez sądu. Po pijanemu prowadzićauto, zbrodniarzu. Trzasnęłam go w twarz raz idrugi, szarpałamgo za ramiona. On się poddawałwszystkiemu jak lalka z trocin. Z ustsączyła musię smużka śliny. Oczy były błędne. - Bij, pani, ile chcesz -powiedział głucho. -Pani - matka ? - Niejestem jegomatką, gdybym byłamatką, to bymcięzabiła, łobuzie, draniu! chwycił mnieza rękę i odsunąłod siebie. 17.- E,jak pani niematka, to niech się paninie wygłupia. Cotam bylekto będzie sobie omnie ręcesmarował. Ja chcę sięwidzieć znim samym albo z matką. Jachcę wiedzieć, co jemu,a pani nicdotego. Myślałam, że mniekrew zaleje z wściekłości. - Nic do tego? Ta noga,coś ją pan połamał, toprzepadła. Dlaczego chodzisz nawolności? A ten wstrząs? To nic? Dlazdrowia? Patrzył na mnie cały pochylony do przodu. Przeraziłam sięjegowzroku. Sama w mieszkaniu z takim drabem. Zaczęłam sięwycofywać w kierunku telefonu. - Proszęwyjść. Zadzwonię po policję. - Nic z tego,paniusiu, nie dam się. Tamtemusię trafiłonieszczęście, ale dlaczego i ja mam ginąc? Ja chciałem, jachciałem. tuporozmawiać. Ale z panią gadać nie będę. A jeżeli pani podejdzie do telefonu, to łeb rozwalę. Ja mamżonę idzieci. Jabędę miał sprawę w sądzie, wie pani. Ja tylkochciałem wiedzieć, czy on żyje. Bojak tak, to niedoczekaniewasze. Tak się rozbestwił, że teraz on krzyczał prawie, a raczej ziałna mnie zduszonym głosem, prześmiardłym wódką. Bałam sięruszyć z miejsca izupełnie niemogłam wydobyć głosu. A onnagle zakręcił się napięcie, podniósł obie ręce do góry jakczłowiek wzywający pomocy i uciekł, dosłownie uciekł, tylkokroki jego zadudniły po schodach. Czy miałam mu powiedzieć,że Grzegorz już był chory,kiedy ongo potrącił? Nie.To nieumniejsza jego winy. Gdyby nie był pijany, tocoinnego. Nie wiem,czy opowiedziećo tym pani Jasi. Może ją to tylkorozstroić. Dam lepiejspokój, zamilczę. Źlesię stało, że nieudało mi się zadzwonić na policję. Tego człowieka powinno sięaresztować. Aresztować to mało. Znów mnie ogarnia wściekłość, a nie powinnam się denerwować ze względu na serce. MajązdjąćGrzegorzowi gips z nogi. Pani Jasia powiedziałami,żejego ciało - a był tozgrabny chłopak - to teraz szkielet. 18Piszczele. Kiedy odsłoniła kołdrę i zobaczyła, że onnie mazupełniemięśni. Same kości. Potrafiła, jak twierdzi,nieokazać żadnego wrażenia na ten widok. Mówiąc o tym, z właściwym sobie optymizmem dodała:Alemożeporuszaćpalcami jednejnogi. Nie całanadziejastracona. Biedactwochwyta się słomki. Nie mam zresztąpojęcia, czyto dobrze tak się łudzić. Niebędętak ciągle litować sięnad Polańską. Jakoś towytrzymuje, choć schudłaprzeraźliwie. Przychodzi codzienniena parę godzin do domu i śpi. Ale dziś -słyszałam to z megopokoju- zaczęta sprzątać. Zamiast położyć sięspać. Zresztątobyło niepotrzebne, bo moja sprzątaczka od czasu do czasurobiu niej porządek, a i ja tam czasem przyłożę do tego i owegorękępo sąsiedzku. Słysząc, że coś tam przesuwa iporusza, noi wiedząc, jak śmiertelnie przychodzi zmęczona, zapukałamcichutko. Jeżeli nie będzie chciała, to uda, że nie słyszy. Aleodpowiedziała swoim zmęczonym, zawoalowanym głosem:-Proszę. Weszłam. Ładny jest ten jej pokój-pracownia. Dwa dużeokna, a z nich widać park i Wisłę. Bardzo mało mebli. Dużystół, ana nim rysunki i szkice. Tapczan. Książki na półkachwzdłuż ścian. Parę dużych bujnie rozrośniętych roślin w doniczkach. I takie różne śmieszne i trochę dziwacznerzeczy, jakietylko może wymyślić malarka. Drzwi zalepione ilustracjamiz pism z zeszłego stulecia - zabawnemody, jeszcze zabawniejsze wehikuły, postać kobietyz żarówką w ręku, wyobrażającafantastyczna^ epokęelektryczności. W misce, na małym stoliczku, różnokolorowe kule szklane. Parę obrazów dziwacznych,jakna mój gust, ale bardzo kolorowych. I oto zobaczyłam, żePolańska mocuje się ze stołem ichce go sama bez niczyjejpomocy, wtłoczyć do małego pokoiku, w którym dotychczassypiał Grzegorz. -Co pani robi? -zawołałam. -Mato się pani naharowała19. w szpitalu? Zaraz pani pomogę. Ale lepiejby to zrobiła Zacierkowa,jak przyjdzie sprzątać. Polańska odgarnęła włosy, opadające naczoło. Boże, jakposiwiały! - Będęteraz mieszkała w małym pokoju, a on w dużym. Chce to zrobić jak najprędzej, bo jużniedługo wypisząGrzesia zeszpitala. Trzebaodpowiedniourządzić wszystko najego przyjęcie. Usiadła na brzegu stołu dawnym swoim, na pół chłopięcymruchem iodgarnęła włosy z czoła, z woskowego czoła, przeciętego trzema grubymi fałdami, które stanowiłysmutny dorobekostatnich miesięcy. Przeraziłymnie jej słowa. - Chyba pani niezamierza sprowadzić Grzegorza tutaj dodomu ? Chyba znalazłoby się dlaniego miejsce w jakimś zakładzie, wjakimś sanatorium? Pani Jasia poczęła przesuwać łóżko, takżeby był do niegodostęp zewszystkich stron. - Kiedy właśnie nie chcę go oddać do sanatoriumanidozakładu. Jego stan jestnadalciężkiw tym sensie, że możeopuścić szpital,ale potrzebuje wielkiej opieki, usilnego żywienia, a poza tym trzebamu zacząćgimnastykować ręce i nogi. Trzeba będzie staraćsię jeprzywołać dożycia. Nie wytrzymałam wobec tegozaślepienia. - Czy jest jakaś nadzieja ? -Mata- powiedziała sucho nie patrząc namnie. - No więc może właśnie lepiej w zakładze. Jakże sobie dapani radę w domu? - Nauczyłamsię wiele w czasie pobytu w szpitalu. Nauczyłamsię tego, czego mu na raziepotrzeba. Utrzymać przy życiu możepotrafiliby go i w zakładzie. Ale tu trzebaczegoświęcej. On musibyć zdolny do życie. Trzeba zrobić wszystko. i więcej niż wszystko. Wyobraziłam sobie tego ciężko chorego wdomu, to wszystko, co sięztym łączy, całą tę okropność. Nie, musiałam byćbezwzględna. Choćby dla jej dobra. No i trochę dla swojegospokoju. Noi chyba dla dobra Grzesia. Niepotrafiłamzapanować nad sobą. Patrzałam na tę kobietę, uprzątającąpokój, jaky/ przededniujakiegoś święta,podczas gdy chciała podjąćnajbardziejobłąkanądecyzję. - To jestszaleństwo! -zawołałam. -Pani nie da rady. Niewolno robić takich rzeczy. Dla chorych jest miejsce w specjalnych zakładach. Pani go unieszczęśliwi isiebie zarazem. Zatykałam chusteczką usta, abybardziej nie podnosić głosu,ale czułam i tak, że z gardła mego dobywają się tony zbytprzenikliwe. W oknie naprzeciwkoodbiłosię światło zachodzącego słońca i mocno ciachnęto mnie w oczy. Zakryłem drugądłonią twarz io mało nie straciłam równowagi. - O Boże,czemu się pani takprzejmuje? -zawołała Polańska, podbiegając i przemocą sadzając mnie na krześle. -Naprawdęta sprawa w niczym specjalnym pani nie dotknie. Tyletylko, że będęmusiała grzać gorąceokłady w kuchni. Alepostaram się torobić, kiedy pani nie będzie. Zrobiło mi się przykro. Przecież tu nie o mnie chodzi. Takjakośwyszło. - Tu nie o mnie chodzi- powiedziałam niepewnie. -Niech siępani nie boi-mówiła gorącopani Jasia,otwierając przemocą oczy o zapadających się ze zmęczeniapowiekach. - Ja już rozmawiałam zdoktorem. On uważa, żeleczenieGrzegorza będzie trwało długo, bardzodługo i że naobecnym etapie najlepiej wziąć go do domu, bo, jak on twierdzi, "matka może więcejzrobićniż cala medycyna". Zresztą ongo będzie miał dalej pod opieką. W pokojuzrobiło sięszaro. Szyba naprzeciwko zgasła. Polańska dodała, patrząc na mnie zukosa, ale z uśmiechem:- A osiebie niech się paninic nieboi. Naprawdęwcale niebędzie strasznie. My nie pozwalamy sobie na smutek. Toluksusnie dla nas. Zupełnie jejnierozumiem. Grzegorzwraca za tydzień. Zagląda tu domnie często kolega Grzegorza, comówię- często- prawie co dzień. NazywasięMichał Żarski. Właś21. dwie to on tuprzychodzi od wielu lat i zwykle razem z Grzegorzemodrabiali lekcje. Częstoteżwracali z jakichśzawodówsportowych czyinnychbiegów i okropnie zadeptywali podłogęw przedpokojui zalewali, myjącsię, łazienkę. Miałam naweto tokilka scysji z Polańską, bo ona,doprawdy, zabardzo byłapobłażliwa. Pełno u nich zawsze wmieszkaniu młodzieży, ruch,wołania,śpiewy, muzyka, a ja lubięspokój. Nie mogę zresztąpowiedzieć, żeby ta młodzież, ci koledzy Grzesia, zachowywalisię zanadto niesfornie - lubiębyć sprawiedliwa-ale, przyznam się, żewolałabym, aby mieszkali ze mną jacyś starsiludzie. W złą godzinę powiedziałam,aż miprzykro, bo teraz,kiedy pomyślę oich nieszczęściu, to już wolałabymten dawnyzamęt niż cmentarną ciszę, która nas czeka. Więc wracam dotego Michała Żarskiego. Muszę powiedzieć,że choć nie bardzo umiem się dogadać zmłodymi,tegochłopaka raczejlubię. Jest spokojny, czysty i staranny kołosiebie, choć niema mowy o żadnej elegancji. Michał jestsierotą, mieszka u jakiegoś wuja czy coś w tym rodzaju. Ładnyspecjalnie niejest, twarz ma szeroką, wzrok posępny,w ogólejest mrukliwy. Podobno doskonały sportowiec. Zawsze go widziałam z Grzegorzem,byli nierozłączni, ale w ogóle się nimnie interesowałam. To jużsprawa pani Jasi, że mu pozwalałacałe popołudnia przesiadywaću syna. Teraz, kiedyobaj przeszli do jedenastej klasy, byłoby z pewnością dobre dla obydwóch razem przygotowywać się do matury. Polańska radabyła z tej przyjaźni, bo lubi Michała. A teraz co z tego? Nici. Michał będziesobie musiał znaleźć innego kolegę. A biednyGrzegorz. Ach, co tam o tym myśleć,tylko mnie torozstroją. Z tymMichałemto była zresztą zabawnahistoria. Opowiadała mi ją, śmiejąc się, Polańska. Był on największązakałąszkoły,kiedy miał lat jedenaście, dwanaście. Wyrzucano gojuż z kilku innych szkół za niesforność. Kiedy znalazł sięwtej samej klasie, co Grzegorz, otrzymał na pierwsze półrocze rekordową cenzurę: jeden tylko stopień dostateczny. I toze sprawowania. Reszta- same dwóje. Coś niesłychanego! A dziś? Zdawnego chuligana wyrósł spokojny,poważny chło22pak, trochęmrukliwy,czasem gburowaty, niezbyt towarzyski. Jak na sierotę bezmatki -nie wiem, kim jest ten wuj -zupełniedobrzewychowany. Niecałuje kobietw rękę,ale taka już jestmoda wśródmłodzieży. Co robić. Codo mnie,nie mamnicprzeciwko temu chłopcu, nawet dosyć go lubię, podobnie zresztą jakGrzegorza, którego znamod dziecka, od czasu kiedy sięwojnaskończyłai zamieszkałamw tymdomu. Grzegorz jestinny: przystojny,żywy,błyskotliwy, bardzo inteligentny. Grzegorz. Mój Boże, piszę "jest" a przecież już o nim trzeba pisać"był", bo teraz tojuż będzie zupełnie inny człowiek. Boję siętego spotkania, tego jegoprzyjazdu. Jak się zachować, jakmówić, czy tak, jakby nic sięnie stało, czy okazaćwspółczucie? Wszystkoto bardzomnie denerwuje. I myślę. Przerwał mi dzwonek. Pobiegłam otworzyć, wdrzwiach stałjak co dzieńMichał,jego rudawaczupryna świeciła, zdawałoby się, własnym światłem. Z głową pochyloną do przodu,wsuniętą w ramiona, powiedział jak zawsze:- Dzień dobry pani. Ico?- Wejdź, mój drogi - zaprosiłam godosiebie i bardzo mnieujęto to, że starannie wytarł nogi iprzemaszerował do pokojuna suknach. Pani Jasia nie zwraca natakierzeczyuwagi, aledlamnie toważne. Wszedł wysoki,barczysty,usiadł na krzesełku, pochylił głowę jeszcze niżej. Na kolanach trzymał teczkęz książkami szkolnymi, koszula, jak zawsze, rozpiętaprzyszyi,spodniebez kantu,trampki. - Muszę zaraz leciećdo megoucznia na korepetycję- powiedział. -Ale chciałemsię dowiedzieć, bo później nie będęjużmógł zajść. Nie zdążę. - Gips z nogi zdjęto. Zrosłasię dobrze, ale zanik mięśniw całym ciele. Rusza tylko rękami. I wiesz - pani Polańskapostanowiła zabraćgo do domu. Ażsię poderwałz miejsca, jego nieduże oczki,bezbrwi,rozbłysły. - Niemoże być. Kiedy? - Uważam to za szaleństwo-powiedziałamchłodno. Alewracająza tydzień. 23.- O której godzinie? -Niewiem. I uważam, że nie powinieneś przychodzić. Nagości będzie czas później. Z początku dość będą mieli kłopotów. No i stan Grzegorza jest podobno nadal ciężki. Dlategowłaśnie matka chce go mieć przysobie. - O której godzinie wracają? -powtórzył. - Nie wiem jeszcze. Chcesz jednak przyjść? - Zobaczę - burknął i wstał, aby się pożegnać. -Może zjeszciasteczko? - Dziękuję. Spieszę się. Do widzenia pani. Takjest zawsze. Dobry chłopak, ale dogadać się znimniełatwo. Mruk,i tyle. Perswaduje mu się,mówi, ale tojako mur. Narzekają teżna niego wszkole, że jak się uprze, to jużnie ma rady. Byłoby niedobrze, gdyby zaraz przybiegł pierwszego dnia i zawracał głowę swoją obecnością, kiedy biednaPolańska itak nie będzie wiedziała, za co się złapać. Ale myślę,że weźmie pielęgniarkę. Odziedziczyłam kilkugości po Polańskich. Nie jest ich wiele,ale czasem ktoś przychodzi zapytać ozdrowie Grzegorza. Dziś,kiedy usłyszawszydzwonekotworzyłam drzwi, zobaczyłam wujapani Jasi, starego pana Kamila Martena. Staruszek był schludny, jak zwykle, bardzo starannie, choćskromnieubrany, w nieskazitelnie wyczyszczonych butach,w palciez wyleniałym mocnokołnierzem, ale w czystym, staranniezawiązanym szaliku. Wszedł, ukłonił się niżej,niż kłaniają sięobecnie mężczyźni, ucałował końcemoich palców (dziś nikt jużw ten sposóbnie całuje w rękę). Głowę miał łysązupełnie, twarzgładziutko wygoloną, musiał być niegdyśbardzo przystojny. - Przepraszam najuprzejmiej - powiedział- czy zastałemmoją siostrzenicę, panią Polańską? -Jest w szpitalu, jak zwykle. Czy pannie wie,żezgodziła sięna posługaczkę, żeby być z synem? Staruszek patrzał na mniewyblakłymi, nieco załzawionymioczami. W lewej ręce wciąż,trzymał kapelusz i laskę. 24- Niewiedziałem -powiedział, trochęjakby spłoszony. - To,ej teraz nigdy w domu niema? Kiedyś dzwoniłem, alenikt nieotworzył. - No, tak, kiedy ja wyjadę. -A czy mogłaby mi pani powiedzieć, z łaskiswojej, jakzdrowie Grzegorza ? Nie wiem, gdzie się poinformować. - Lepiej -powiedziałam, bo co miałampowiedzieć. -Możezechce pan wejść do mojego pokoju ? - Będę nieskończenie zobowiązany. Zdjął palto powoli iuważnie powiesił jena wieszaku, nadpaltemkapelusz. Laskęustawił w kącie. Spodnie, niemodnei wyszarzałe na kolanach, miał starannie zaprasowane,krawatzawiązany nieskazitelnie i koszulę bielutką. Schludny, miłystaruszek. Poruszał się jeszcze dość żwawo,a miał już, jaktwierdziłaPolańska, osiemdziesiąt pięćlat. Po wojnie, wyrabiając na nowo papiery,bo stare się spaliły, ujął sobie nimniej, ni więcej, tylko piętnaście lat, tak że oficjalnie miałsiedemdziesiąt. Wciąż jeszcze pracował. Miał skromniutką posadę w Ministerstwie HandluZagranicznego, a że znałjęzyki,więc go trzymano, bo od czasu do czasu tłumaczył jakiś tekst,którego ktoś tamnie rozumiał. Był niezmiernie uprzejmy,więclubiany przez kolegów. Ongi wzięty adwokat, radca prawnyróżnych koncernów, mieszkałdalejw swoim ongi luksusowymmieszkaniu, z któregoocalałjeden tylko pokój, reszta byłaruiną. W tym pokoju na trzecim piętrze, najgorszym, z widokiem na wypalone podwórko,mieszkał sam. Sam sobie nosiłwodę z parteru, akorzystał z podwórzowejubikacji. Co dzieńwstawał o świcie, sprzątał swój pokój, czyścił ubranie i buty,po czym ruszał w daleką drogędobiura. Tramwajami niejeździł, bobał się tłoku i szkoda mu było pieniędzy, zarabiał takmało. Był wciąż wytworny i elegancki na dawny,staroświeckisposób. Co najosobliwsze -o wszystkim tymopowiadała mikiedyś Polańska - Kamil Marten był w końcu zeszłego stuleciajednym z twórców Związku Robotników Polskich i co za tymidzie, jednym z weteranów ruchu robotniczego. Potem odszedłod tego, ożenił się nieszczęśliwie, zrobił mająteki teraz znów25. znalazł się wpunkcie wyjścia: znowu biedak. Śmiałyśmysiękiedyś z Polańską, która opowiadała mi o tych osobliwych losach. Boże, jakże życie potrafi bawić się ludźmi. Ale pani Jasia lubiłategoswego wujai przyjmowała gomile. Byłpodobno niegdyśbardzo inteligentny,teraz się już bardzo zestarzał- skleroza nieoszczędza nikogo - ale jednak trzymał się doskonale. Poprosiłamgo więc do siebie. Wytarł jeszcze raz starannienogi w przedpokoju,otworzył przede mną drzwi jak przedkrólową, asam cofnął się na bok z szacunkiem, potem wszedł dopokoju,zamknął za mną drzwi i wreszcie siadłw fotelu, z bezwiednym westchnieniem ulgi. Musiałbyć bardzo zmęczony. Poczęstowałam goherbatą. Mam szacunekdlatakich samotnych starych ludzi, którzy nie poddają się losowi. Mamszacunek dla biednych, którym niegdyś powodziło się lepiej, a którzysię nie skarżą. Ja też. ale co tam o tym mówić. Opowiedziałammu dość szczegółowoo chorobie Grzegorza,ojego nieszczęśliwym wypadku i o wysiłku Polańskiej. Popijałmałymi łykamiherbatę. Trzymał się prosto, nie był specjalniepomarszczony, tylko policzki opadały mu dwiema grubymifałdami skóry z obu stron twarzy naszyję. To wyglądało nawetdość majestatycznie, w ogóle był to wytworny starszy pan, niktby mu nie dał więcej lat,niż sobie kazał wypisać w metryce. - Czy pana nie razi to,że zgodziła sięnaposługaczkę doszpitalaalbo, jak sięto teraz mówi,na salową? Postawił filiżankę na spodeczku. - Razi? Żartujepani. A cóż tu może razić? -No, taka inteligentna i znana osoba. -Skoro inteligentna, totym bardziej nie boi się i nie wstydziżadnejpracy. Zresztą ja jestem stary demokrata,proszę pani. Musiałamsięuśmiechnąć, bo dodał:- Przechodziłemróżne koleje losu, który gra często w"ciuciubabkę" z człowiekiem, ale nigdy,ani przezchwilę, niemiałem pogardydlapracy fizycznej. Za młodu miałem za topogardę dla pieniędzy. Ale nie będę pani zawracał głowynudnymi zwierzeniamistarca. Miło mibyło skorzystać z uroczej gościnności pani i nie ośmielę sięzabieraćjej więcej czasu. 26Wstałz trudem, jak manekin, któremu zardzewiałeśrubki^ kolanachnie pozwalająsię rozprostować. Natężył się, śrubkipuściły, stał bardzo wyprostowany, poczym skłoniłsię przedemnątym swoim staroświeckim, pięknym ukłonem. - Chwileczkę,proszę pana. Jak pan się czuje,pani Polańskazechce wiedzieć. - Przewybornie, łaskawapani. -I przymrużającurwisowsko jedno ze swoich małych, załzawionych oczek, zapytał:- Ileżby pani dała mi lat, co? -Sześćdziesiąt- pospieszyłam zapewnić. - Siedemdziesiąt. Siedemdziesiąt stuknęło i trzymam się niezgorzej. Zresztą, najlepsza recepta na młodośćto nie myślećoswoim wieku. Czy on wierzy, że ma siedemdziesiąt lat? Alenaprawdętrudnopomyśleć, że mao tyle więcej. - Pani Polańska sięucieszy. Ajaktam w biurze? Wiem, że Polańska jest niespokojna, czy będą go długotrzymać. A jeżelizredukują, to wtedy co? Pożałowałam, żepostawiłam topytanie, bow oczachmego gościa mignął błyskstrachu. - W biurze jak najlepiej,zechce to paniłaskawie powtórzyćsiostrzenicy. Trzymają starego dziada i dziadjeszcze się na cośprzydaje. Może siętak uda - aż dokońca. -I... nietrudno panu? - zapytałam cicho. -Skądże znowu - odparł z godnością. - Nie opuszczamnietylko pracy, ale żadnegoz zebrań. Ale co tam ja. Gorszasprawa z moim wnukiem i siostrzenicą. Trudno sobiewystawić. Ale myjesteśmy niełatwi do zniszczenia, łaskawa pani. Dziękuję za wszystko najuprzejmiej. Poszedł. Mam lat czterdzieścipięć i wydaję się sama sobiestara. Więc jak to jest? Co zadzień dzisiaj, co za dzień! Jestem cala wstrząśnięta. Grzegorz wrócił do domu. Ale po kolei. Miałamdziś pracę po południu, więcbyłam obecna przy27. wszystkim. Kupiłam parę kwiatków i trochę słodyczy, ale całatrzęsłam się ze zdenerwowania. Chodziłam odokna do okna,wypatrując karetki. Zadzwoniłtelefon. Aż podskoczyłam całana dźwięk dzwonka. Ktoś ze znajomych Polańskich. Ale usłyszawszy, że Grzegorz wkrótce wraca, powiedział tylko:"Toniedobrze, to może byćjeszcze zaraźliwe"i położyłsłuchawkę. Z tymi znajomymiPolańskiej to dziwnasprawa. Dzwonią domnie często różne osoby i pytają o zdrowie Grzesia, aż mnie todrażni. Ostatecznie, nie jestem biurem informacyjnym. Aleodpowiadam mniej więcej grzecznie. Za każdym bodaj razemsłyszę:- Przepraszam, że panią trudzę, ale bal[a]bym się po prosturozmawiać zpanią Polańską. Tonieszczęście jest tak okropne,że nie wiadomo wprost, co powiedzieć. Nie mam odwagi. I sam[a]jestem zanadto wrażliwy [a],cóż poradzę,naprawdę,nie mogę znieść takiej tragedii. Ja też nie mogę tego znieść. Ale muszę,i boję się, że odbiednej paniJasi pouciekają ludzie. Ze współczucia. Żezostanie sama. Zwłaszcza że niektórzyboją się, jakten przedchwilą, żeto zaraźliwe. Wyjrzałamprzez okno, już wpół do dwunastej. Znajoma,pochylona trochędo przodu postać na ulicy. To Michał. Chodzitam i z powrotem przed domem. Kiedy zanurzasię w cieńnaszego bujnego klonu, prawie go nie widać, ale kiedy sięwynurza znów na słońce,jego rudawaczupryna łyska jak blaskna szybie skręcającego samochodu. Zwolnił się widocznie zeszkoły. Nie powinien tego robić - jedenasta klasa. Poszłam zagotowaćwody. Nie będę się narzucać, ale w raziegdyby było czego potrzebaz takich drobnychrzeczy domowych,to ja bardzo chętnie. Przypuszczam, że Polańska niebędzie nadużywała sytuacji i nie będzie się chciała mną wysługiwać. To do niej niepodobne, ale gdyby się zmieniła podwpływem choroby syna, to oczywiściesię na to niezgodzę. Wyglądam znów przez okno. Michał stoi pod klonem, prawiegonie widać w tym cieniu, tak reszta ulicy rozjarzona jest odsłońca. Pewno mu gorąco, więc się trochę skrył. Ale swoją28drosąt 7"2dwunasta, aich nie ma. Jakoś niktze znajomychPolańskiej nie dzwoni, żeby się spytać dokładnie, kiedy Grześwracado domu. Bo jakieś kwiatki czy coś. Nieszczęścieodstraszaludzi. Jest już trzecia. Przyjechali z opóźnieniem, ale Grzegorz jużjest wdomu. Uśmiechał się, kiedy go wnoszono po schodachi kładziono - z jaką ostrożnością? - na łóżku, nadesce pokrytejcienkimmateracem. Twarz mu się zupełnie zapadła, zrobiła sięjakaś surowa i napięta. Duży,kościsty nos nabrał jakiejśwyniosłej szlachetności - sądzę, że ją daje cierpienie. Usta,śliczne ustaGrzegorza, zbladły, ale kiedy się do mnie uśmiechnął,zęby łysnęły jak u zdrowego. Od nosa do ust biegły mudwie bruzdy,których nie było dawniej, a które utworzyłybramę, przez którą nagle było widać, jak tenchłopak będziewyglądał nastarość. Uśmiechnąłsię do mnie, uśmiechał sięcały czas. - Nareszcie wdomu - westchnął już w przedpokoju. -Boże,jakdobrze! Polańska, zaaferowana, wskazała, jakgo kłaść, w oczach jejmalowało sięprzerażenie przykażdymruchupielęgniarzy. Dwóch rosłych byków postawiło nosze napodłodze i przeniosłochoregona łóżko. Stałam w drzwiach,nie chcąc przeszkadzaćani sięnarzucać. Pani Jasia w ogóle mnie niewidziała, niewidziała nikogo prócz syna. Spojrzeniaich się spotykały. dwapółuśmiechy radosne i bolesne. Jeden z pielęgniarzy powiedział:- No, panie, jaksię ma taką fajną mamusię, to sięnie ginienatym świecie. Będziesz pan jeszczetańczył. Grzegorzskrzywił sięwyniośle i surowo. Widać było, że niema zamiaruznosić tego rodzaju zapewnień. Za topani Jasiapowiedziała pośpiesznie,wtykająccoś w łapę pielęgniarza:- Dziękujębardzo, panie Plewka. Nojuż, dowidzenia, dowidzenia. Pielęgniarze wyszli, nie zamykając drzwi za sobą. Polańska 29. poszła do kuchni, aby przygotować coś choremu. Ja ciąglestałam w drzwiach nie bardzo wiedząc, co robić. Grzegorzleżał zzamkniętymioczami. Dopiero po pewnym czasie spostrzegłampostać stojącą w kącie przedpokoju. Michał stałobok szafy i widocznie czuł się równie bezradnyjak ja. Kiedyspojrzałamna niego, opuścił niskogłowę, apotem ruszyłz miejsca do pokoju, nie mówiąc mi nawet przepraszam i potrącając ramieniem. Niegrzecznie. Podszedł zdecydowanym krokiem dołóżka choregoi powiedział trochęłamiącym się głosem:- Aleś się wygłupił, bydlaku! Grzegorzpodniósł kuniemu rozjaśnioną,dawną swoją twarzi odpowiedział:- Wygłupiłem się,to fakt. Wtedy, jak gdybypierwszenapięcie spotkaniaosłabło. Michałsiadł przy łóżku i zaczęliobaj z ożywieniem rozmawiaćo tym, co wszkole, co się działo od czasu wypadku Grzegorza. O chorobie ani słowa. Zamknęłam za sobą drzwi i odeszłam. Nie rozumiemtejdzisiejszej młodzieży. Co za oschłość - widzą siępo raz pierwszy od tej strasznej tragedii i jakby nigdynic. Michał przyszedłpierwszy, czekałprzed bramą i byłoby naprawdę ładnie z jegostrony, gdyby nietesłowa. Jak można się tak wyrażać! Choroba wdomu. Mimo woli chodzę ciszej, uważniej zamykam drzwi, mówię półgłosem, kiedykto przyjdzie. Przygniatamnie ta atmosfera. Polańską widuję zaaferowaną, zgnębioną,kiedy myśli, żenikt na niąnie patrzy, wymęczoną śmiertelnie. Do chorego nie wchodzę, jestzbyt słaby. Noce są nadalbardzociężkie podobno. Nie może sam przewrócić się na bok, trzebamuprzekładać to rękę, to nogę, co chwila trzeba wstawać doniego. Parę razy już była pielęgniarka nocna, ale Polańskamówi, że to dlaniej zbytkosztowne. Stanchorego niedobry,wycieńczenie absolutne. Taki chory to nieszczęście dla niegosamego i dla otoczenia. Czy warto takwalczyć o niego? Wiem,30^ to okrutne,copiszę,ale czy dla niego samego nie byłobylepiej Widzę,jak Polańska,zanimwejdzie do pokoju, przystaje na chwilę i "buduje" sobie twarz. Paroma ruchami ustczy brwi ścieraz niejślady rozpaczy, próbuje uśmiechu. Oddycha głęboko, wchodzi. Jeżeli ja jestemzdenerwowana, to codopiero oni. Następnychdni nie wchodziłam do pokoju chorego, bo paniJasia powiedziała mi, żeGrześ czuje się osłabionyi nie chceżadnych wizyt. Nie, to nie,choćprawdziwie życzliwychosóbnie mająznów tak wiele. Odkąd Grzegorz wrócił do domu,wszystkie telefony ustały, ludzie boją sięnieszczęściuze zbytbliska spojrzeć woczy, no i tego, że możejeszcze zaraźliwe. BiednaPolańskadwoi się itroi. Nie do uwierzenia,że tadrobna, szczupłakobieta ma tyle sił. Od wczesnego ranka jestna nogach - trudno sobie wyobrazić, ile z takim chorym jestroboty. Zwłaszcza żeistnieje również pewien niedowład ramion i Grzegorz może swobodnie poruszać tylko rękami odłokcia, ramionamaprawienieruchome. Dźwigać go trzeba,podnosić, i to z jaką ostrożnością. Zaofiarowałam się z pomocą,bomimo iż nie powinnam nadwerężać serca, jednak niepotrafiłam się powstrzymać. Ale ona nie pozwoliła mówiąc, żewszpitalu nauczyła się wszystkiego i że można nawet nauczyćsię podnosić ciężkochorych, byle umiejętnie. Wobec tegodałam spokój, niechsobie radzą,jak chcą,choćwidzę, że jątomęczy śmiertelnie. Grzegorza trzebakarmić łyżeczką. Nastąpiłwidoczniewstrząs ogólny i w związku z tym zupełny upadek organizmu. Dziś w kuchni spotkałam się z Polańską. Siedziała nastołkuw staniezupełnego wyczerpania. Siwiejącągłowę miała pochyloną tak,że aż ramiona podniosły się do góry. Przecierałaprzez sitko jakiś kleik. Kuchnia nasza staroświecka, niepotrzebnie duża ijednocześnie ciemna, pozwalała jej zmęczonejtwarzy ukryć się w mroku. Stanęłam na środku i choć nie lubię^trącać siędo cudzych spraw, powiedziałam:31. - No ico teraz, pani Jasiu ? Polańska podniosła głowę, woczach przedzielonychpionowa^głębokązmarszczką, błysnęła dawna energia,ściągnęłausta w wąską linijkę i długo patrzała przed siebie, na ścianę. - No cóż, będziemysię borykać. Wprawejstopie są pewneruchy. Duży palec lewejstopy też się zaczął poruszać. To dajejakąś nadzieję. Ale na raziegłównie trzebazająć się rękami. W nichjest ruch, ale wymagają ćwiczeń i rozciągania przykurczów. To żmudne i bolesne. Usiadłam naprzeciw niej, na stoiku, iwpatrzyłam sięw niąz całą siłą, na jakąmnie stać. - No i co będzie? Paniuważa, że panida radę? - Niewiem - odparła bezbarwnie i dodała z nagłymprzypływemenergii: -Zrobi się wszystko, co będzie możliwe. Czytałam dużo literatury specjalnej. Bywaj ąprzypadki. Ale nie dokończyła, jakie bywają przypadki, bo rozległ siędzwonek. ToznowuMichał. Lekcje chyba właśnie sięskończyłyi on prosto ze szkoły. Ale nie poszedł do pokoju chorego,tylkoza mną wszedł do kuchni. Popatrzył na mnie z wyraźnymniezadowoleniem -dzisiejszamłodzież bywa dośćbezczelna- i pochylając swoją wysoką postaćdo pani Jasi,siedzącej nastołku, powiedział:-Zanim tam pójdę. Proszępani, ja bym chciał wiedzieć,co właściwie trzeba robić. Bo przecieżja po szkole mamczas. Tylko nie wiem, jak i co, a przy Grzegorzu nie chcępytać. Pani Jasiapodniosładoniego twarztak jasną,że znowuprzez chwilę młodąi ładną. - Kochanie, ja się tego uczyłam dwamiesiące. To są różnegorącekompresy, takzwana stymulacja nieruchomych mięśni,wyciąganie. Trzeba umieć anatomię, trzeba się znać, to niełatwe. Jesteśkochany chłopak. - To nie o tochodzi, czy ja jestem kochany- burknął Michałniegrzecznie. -Chodzi o to, że muszę sięnauczyć,a nie wiem,od czego zacząć. Pani mogłaby mi pokazać. Polańska rozłożyła ręce bezradnie. 32- Mojezłotko, jakja cię mam uczyć? Mnie to już weszłoy/ krew, już sameręcemi chodzą. No iuczył mnie doktor, takizacny' dobrydoktor Turski. Jakże ja mam ciebie uczyć. I po co? Albożty maszna to czas? No to się sam nauczę, jak pani nie chce - mruknął jeszczebardziej niegrzecznie Michał. - Będę patrzał. To do widzenia- naglemi się ukłonił. - Idędo Grzegorza. Iswoim nieco kaczym chodem,pochylając jakbyczek dużąafowę, na której wichrzyłysię rudawe włosy, wyszedł z kuchni. -To takie dziecinnepomysły - powiedziałam i zaczęłamucierać ser na pierożki na kolację. - Ajak przyjdzie co doczego,to nie zechcedosklepiku poleciećpo cukier. Znam jatych młodych. - Nie, Michał jest chyba uczynny -odparła Polańska swoimzmęczonymgłosem, lejąckaszkę dlasyna natalerz. -Choć niewiem, nigdy go o nic nie prosiłam. - To niezły chłopak,lepszyod innych, ale tak jak wszystkichmłodych nic go właściwie nie obchodzi poza nimsamym. Napewno. Tyle że maambicję do nauki. - No,jużkasza gotowa- powiedziała Polańska i jej oczy o podpuchniętych dolnych powiekach przymknęły sięna chwilę. -A co do Michała, to jedno jest pewne: on jedyny z kolegówprzyszedł,i to nietylko wczoraj, ale dziś. Nie boi się. - Noto przecież przyjacielez Grzegorzem. Ale prędko musię znudzi, zobaczy pani. - Jeżeli choć trochę rozerwie Grzesia, tojuż dobrze. Zabrała talerz i wyszła. Poszłami ja zanią, bo zapomniałacukru. Nie chcębyćnatrętna, ale czasem trzeba się jakimśdrobiazgiem przysłużyć. W pokojunatknęłam sięna dość osobliwy,zważywszy sytuację, widok. Przede wszystkim oślepiło mnie słońce. Ja, która mam pokójciemnawy, nigdy niemogę się przyzwyczaić, kiedy wchodzę doPolańskiej, do tego blasku, zwłaszcza gdydzieńjest pogodny. Wszędzie dokoła kwitły, zieleniły się, pięły izwisały zielone^dygi, liściesoczyste, kwiaty żółtei fiołkowe, po którychPoznaje się jesień. I w pokoju nic,tylko łóżko, biurko, parę3Wichura. 33.foteli. Na łóżku płaska poduszka, na niej głowa chorego, jegonieruchome ciało pod kocem. Michał obok łóżka na krzesełku- słońce z jego rudej czupryny wydobywało całą fanfarę blasku. I obajchłopcy, pochyleni ku sobie, pękali ze śmiechu. Dopiero po chwili spostrzegłam, żegrają wkarty, w durnia czycoś takiego, i widoczniecoś w tej grze pobudzało ich dowesołości. Wykrzykiwali zresztą swoim zwyczajem bezustannewymysły:-Patrz, ty idioto! -Czekaj,kretynie, jaci pokażę! I jeszcze gorzej. Nie rozumiem, jak na coś podobnego możnapozwolić. Polańska też roześmiana,jakby ją największa radość spotkała, karmiła przezten czas synałyżeczką, bo na leżąco trudnomu było samemu jeść, zwłaszcza że przecież ręce miał teżw pewnym stopniuporażone. Ale ktoby wszedł do tego pokoju,ten by się nie domyślił, że leży tu tak ciężko chory człowiek. - No, łykaj, tykaj prędzej - mówiła- bo nuda śmiertelna. -Myślisz, żeto takprzyjemniejeść? - Myślisz, że tak przyjemnie cię karmić? Wolałabymijapograć w karty. Jeżeli zjesz prędko,będzie nagroda. Grzegorz spojrzał na matkęswoimi jasnoszarymi, przezroczystymi oczami ipokazałw uśmiechu wspaniałe,migdałowezęby. -Ale upupisz mnie, mamo, zupełnie. Czuję się jak osesek. Jaka to mabyćnagroda? "Upupić" to zGombrowicza, wiem, czytam sporo. Rzeczywiście, szesnastoletni chłopak,którego się karmi łyżeczką, musisię czuć upupiony, upokorzony, nieszczęśliwy. Ale on {opowiedział na wesoło, i wszyscy troje się roześmieli. - Nagroda oseskowa,no,powiedzmy,dla cztero- pięciolatka, ale przede wszystkimdla mnie. Mnie sięteż należyjakaśprzyjemność. Ty będzieszuczestniczył w tym w niewielkiejzaledwie części. No, zjedz już prędzej. Talerz opróżnił się wreszcie iwtedy dopiero spostrzeżono, żelja jestem w pokoju. - Tylko przyniosłamza panią cukiernicę, myślałam, że bę,hie potrzebna - usprawiedliwiałam się, bo nie chcę, żebyusiano,że przyszłamtu z ciekawości. -Bardzopani dziękuję - odparła Polańskai od razuy/ chwili, kiedy zwracała twarz ku mnie, uśmiech jej gasł, jakbyfyoś oszczędny, nie chcąc zużywać nadmiaru światła,gasiłelektryczność. I zaraz dodała uprzejmie:- W takim raziei pani będzie świadkiem niespodzianki. ^foże pani usiądzie. Usiadłam. Polańska wstała i wybiegładoprzyległego pokoju. - Mama chce mi sprawiać różneprzyjemności. Zabawiać-powiedziałgorzko Grześi od nosa do ust zarysowały mu sięstarczebruzdy. - Cóż, mnie mogłoby zabawić tylko jedno:wstać ztego łóżka. Iwłaśnie o tym niema co marzyć. - Przestańzawracać głowę - powiedział z trudem Michał. -Przyjdzie wiosna i polecisz na spacer. Nie ma o czym mówić. Grześ spojrzałna niego zgasłymioczyma. - Wiesz, że tak nie będzie, więc nie wygłupiajsię i przestańmnie pocieszać, bo mi tego nie trzeba. Polańskaukazałasię w drzwiach, trzymając tryumfalniew wyciągniętej ręce malutkiego czarno-rudopłowego kotkao długiejsierści i grubym nastroszonymogonku. Kotek popiskiwał niespokojnie,był malutki i okrągłyjak kulka, ledwootwierały mu się oczki. Pani Jasia położyła go na kołdrzesyna,a kotek natychmiast począł iść przed siebie, niezdarnymi ruchami foki,piąć się w górę, po załomach kołdry i spadłwreszcie,fikając koziołki, w bruzdęmiędzy kolanami Grzesia. - Sławny alpinista -powiedział Grzegorz. -Wielka ambicja:iść, iść przedsiebie, wszystko jedno dokąd, byleiść. Kotek doszedł właśnie dokolan siedzącego przy łóżku Michałaiprzeszedłszy po nich, jak po kładce, przewalającsięniebezpiecznienaobie strony, począł wspinać się do góry,pobrzuchu i piersiach chłopca. - To już nie alpinista -zawołała pani Jasia -to zdobywcaHimalajów! 3435. - Hilary iTenzing w jednej osobie -powiedziałMichał. Anato Grzegorz:- Ping, ping,ping. To jestTenzing. Polańska odpowiedziała:- Ajajaj! To jest Hilleraj! I wszyscy troje zaczęli sięśmiać, bawiąc się tymi wierszykami jak dzieci. Kotek tymczasemspadł z piersi Michałaiusnął na kołdrze. Wyszłam z pokoju. Zwariowani ludzie, swoją drogą. Jakieśgłupie wierszyki, jakieś zabawy z kotkiem, można by pomyśleć,że wszystko u nichcudownie. I to w takiej sytuacji jak ich. Niebardzo wiem, jak się wobec tak dziwnego sposobu bycia zachować. Zdaje się, że moja współczująca twarz nie robi na nichdobrego wrażenia. Ale wich pokoju śmiać się nie potrafię. Mająszczęście, co prawda,że to ja jestemich sąsiadką, a niekto inny. Nie wiem, ktoby się zgodziłna coś podobnego. Codzień rano albo popołudniu kuchnia jest zablokowana napar^godzin. W olbrzymim kotle, na parze,gotują się płachty wełniane i kiedy dojdą do stanuwrzenia, przybiegaPolańskai przyodziawszy dłonie w grube gumowe rękawice wyjmujeje,buchające żarem, z kotła, nakłada do kubła wyłożonego ceratą,upycha i aż jęczy, bo parzą. Potem ściśle okrywa ceratę i biegnie zkubłem do pokoju,gdzie leży syn, sztywny, wyciągnięty nastole pokrytym kocem i ceratą, nagi, szkieletowały, tylkow slipkach. Z gorączkowym pośpiechem, aby płachty nie ostygły,owija nimijego ciało, ręce, nogi, brzuch i piersi, okręcaparującego ceratą, potem kocem i pada bez siłna krzesło. Chory leży, poci się tak,że strugi płyną mu po twarzy i jużtrzebazerwać się znowu, abydać mu pić, prosto z butelki, bona leżąco. I zaraz, podziesięciu minutach, biec znów dckuchni, ładować następny kubełpłachtami, galopować zkubłem dochorego,rozwijaćgo pospiesznie, odrzucać wystygłe płachty, owijać w nowe, wrzące, znów w ceratęi w koc, zbierać wystygłe płachty, biec z nimizpowrotem do kuchni, ładować jeIQ kotła, z którego bucha dusząca i oślepiająca para, i znów- powrotem do chorego,ocierać mu twarz z potu, patrzeć w 18 omdlewającez gorącai wycieńczeniaoczy i stać nad nim zprzechyloną do jego ust butelką. Iznowu, i znowu- cztery razy z rzędu- końby się zamordował. I te jej dłonie,czerwone jakburaki, poparzone, napuchnięte z gorąca,twarzrównie spocona jak u syna i pośpiech, pośpiech gorączkowy,zęby szmaty nie ostygły, żebynie zaziębić chorego, żeby nieomdlałz wyczerpania. Nie podejmuję się jej w tym pomagać,nie na mojesiły taka mordęga i togorączkowenapięcie. A potem, kiedyjużzdejmie ostatnie płachty,trzeba gowytrzećdo suchai zaraz od razu, nim ciało ostygnie,zacząć go gimnastykować wibrującym ruchem odsamego ramienia, i to niejednym ruchem, ale wieloma, bo każdy skierowany jest odinnego mięśnia i inny mięsień ma pobudzić dożycia. Poteminne jakieśzabiegi. W sumie -całe godziny wytężonego,morderczego wysiłku. Weszłamdo nich kiedyśjuż po skończeniutego wszystkiego. Na foteluna pół leżała, ciężko dysząc, Polańska. Z krwistymiwypiekami napoliczkach, rozczochrana, spocona, z półprzytomnymwzrokiem. Wpokoju panował upał,w powietrzu unosiły się resztki pary. Było jak w szklarni. Grzegorzblady, mimo gorąca, prawie omdlały, nie miałsił,abypowiedzieć choć słowo, tylko wzrokiem pokazał matce,żechce jeszczepić. Zerwałasię natychmiast. To nie ma sensu, tonaprawdęnie ma sensu! - Od takich rzeczy jest szpital- powiedziałam kiedyś doPolańskiej, zobaczywszy jąw kuchni. Widziałam, że jestskrajnie wyczerpana. Siedziałana stołku z bezradnie opuszczonymi rękami. Kąciki ust jej opadły, bruzdypogłębiły sięw twarzy,szczupła postaćzdawała się jakaśprzetrącona. - Kiedyw tej chorobie każdego chorego trzebaćwiczyćinaczej. Wszpitalu w takim stanie byłby właściwie stracony. Ja muszę. muszę dokonać rzeczy. bardzo trudnej. 3637. - Niemożliwej - powiedziałamsucho, -Może i niemożliwej. Ale muszę. Teraz Michał wziął na siebie część zabiegów gimnastycznych. Nie maradyna tę kobietę. Co prawda, zyskała w ostatnich czasach wyraźną pomoc - WMichale Mam przy tym chłopaku jakieś poczucie siły i bezpieczeństwa. Mówi Polańska. Michał jest barczysty, mrukliwy. . Chłopak przychodził codziennie, ale z początku , tylko się przyglądał. Nawet czasami mnie to raziło, kiedy widziałam, jak Polańska dźwiga ciężkie wiadra z płachtami aon nic. Siedział w kącie i patrzał. Ale pewnego dniawstał, swoim ociężałym ruchem, stanowczo odsunął Polańską od komina ipowiedział:- Od dziś to jest mój wydział: kocioł, płachty i takdalejPanimoże zostać przy Grzegorzu. Kąpać też ja go będę. zaniosę go i pani nie będziego musiała suwać na fotelutam i z powrotem, Nie zapomnę spojrzenia,jakie Polańska rzuciła wtedy chłopcu. , Kiedy potem wyszła z kuchni, krok jej wydał misię lżejszy. Ta pomoc to dla niej wielka ulga. Przychodzi, rozbiera się w przedpokoju. Ubiera kapcie i wchodzi do kuchni jeszcze pachnący świeżością jesiennego wiatru i od razu bez słowa bierze się do roboty. Jak długo on to wytrzyma? Kiedy mu się to znudzi? Matka to co innego, ale on obcy. Terazco dzień, kiedy zbliża się godzinanadejściaMichała, . Polańska stajesię wyraźnie nerwowa. Wychodzi często doprzedpokoju i do kuchni, przygotowuje to i owo, widać, że czeka. Widzę to, bo główny ciężar zabiegów przeniósł się na popołudnie, właśnieze względu na Michała. Polańska czeka, jchodzi po kuchni, wygląda doprzedpokoju i codzień jest niepewna,czy chłopak przyjdzie. Bo rzeczywiście, i zmęczenie,i nuda, i monotonia. Kto mu każe? Czemu on to robi? czemu przychodzi. I co dzień niepewność Polańskiej kończy się szerokim uśmiechem i westchnieniem ulgi. -Jakto sięczłowiek rozpieszcza -powiedziałakiedyś domnie. - Już teraz, gdybym musiała grzać te kotły, dźwigać płachty, tobym chyba nie dała rady. To właściwie okropne taksię uzależnić. Czuję, że bez pomocy Michała. - Byłajużpaniu kresusił. -Niestety. Ale przecież nie można żądać od niego, żebywytrwał. To się zanosi jeszcze na takstrasznie długo. Alena razie Michał trwa izdobywa w leczeniu coraz dalsze 38. postępy. Jest teraz wieczór, siedzęsama przy oknie. Przez ścianę słyszę głośną rozmowę, czasem śmiech. Dziwnie ciepło jak na październik. Znowu dzień upłynął i co mi z tego? Lat mi przybywa, jestem sama i co mnie czeka? Smutno mi, a przecież jestem zdrowa, nie mam zmartwień. Życie moje płynie spokojnie. Znów słyszę ich głosy. Im jest przecież gorzej niż mnie, a śmieją się, a ja nie. Rozdział 2 Janina Polańska szła ulicą Wawelską, niosąc teczkę z ostatnią swoją pracą, ilustracjami do pewnej książki. Czekali na nią w wydawnictwie, ale ona szła nie spiesząc się. Zawsze, kiedy odchodziła od Grzegorza, czuła dotkliwie swoje wyczerpanie. Dziś było ono jakieś łagodne i mdławe.Trochę jakby senne. Łagodny i senny był też dzień październikowy. Słońce zamglone muskało skurę łagodnym ciepłem. Kiedy wychodziła z cienia drzew rosnących wzdłuż ulicy. Powietrze było nieruchome, lekko omdlałe, liście jak maleńkie złote i zielone szybowce londowały bez szmeru na chodnikach, ramionach i głowach przechodniów. Polańska poczuła na policzku muśnięcie spłuywającego listka i uśmiechnęła się bezwiednie, odruchowo, nie pod przymusem. Zdjęła listek, który przylgnął do policzka i popatrzyła na niego jak na miłe zwierzątko. Był zielony, lipowy, żyłkowany czerwono, ale jakiś mały, miniaturowy, co to ledwo wyjrzał na świat z pączka i musiał odpłynąć, może w jesiennym powietrzu od rodzinnego drzewa. Zatrzymała listek w palcach i szła dalej przyspieszając nieco kroku i nagle minęły wszystkie lata, a ona była małą dziewczynką zdążającą do szkoły z listkiem pożółkłym, lub świeżo wyłuskanym kasztanem w ręku. Na chwilę, wreszcie na chwilę przestała myśleć o synu. Kiedy wychodziła z cienia drzew rosnących wzdłuż ulicy, zobaczyła przed sobą postać męską i usłyszała wypowiedziane półgłosem słowa: Dzień dobry pani. Spojrzała zezdziwieniem. Nie znałatego niewysokiego,czarnowłosego mężczyzny. - Nie poznajemnie pani? Nic dziwnego. To ja miałem. to ja byłem. to ja przyniosłemwtedy pani tę smutną wiadomość. - Ach,tak, naturalnie -wyciągnęła do niego spiesznie rękę. Listek łagodnie spłynął z jej palcówi położył się jak zielone, maleńkie serduszko między nimi, na ziemi. Mo żepani niemiło zemną rozmawiać? -patrzał pytająco,a jegodość grube wargi byłypółotwarte jak uonieśmielonego chłopca. - Może to nietaktowne z mojej strony, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać. - Niechże pan da spokój - uśmiecha się znów - pamiętam, choć pana nie poznałam, bo widzi pan. ja chyba wcale niespojrzałamna pana. sam pan rozumie. - No -teraz i on uśmiechał się uwolniony z niepewności. , miał matowerzęsy pod ciężkimi powiekami. Wiedziałem, że mnie pani nie pozna. Pani się pewnospieszy. - ^^ Ale może ma Pani chwile czasu' może Pani " odprowadzić mnie trochę. Ja panuwłaściwie nawet nie podziękowałam. -Boże Przecież nie o to chodziJa mniej więcejwiem,w obecności syna. gdy do pani Pani. Zaszedłem za poprzedniej mojej bytności w Warszawie wtedy kiedy panibyła w szpitalu. Sąsiadka pani mi,. mówiła. Chciałem wiedzieć. bałem się narzucać. ale sama pani rozumie.". Pani nawet nie wie, jak ja się nazywam. Śniegoń. ,,'- . -.. , , . ", ,. Jestem inżynierem. Ale coto właściwie panią obchodzi. Dlaczego/ - spoirzała na niegoz pewnym zdziwieniem: . , . te wahania: niepewność, nieśmiałość udojrzałego mężczyzny. ^Przecież zupełnie naturalne, żechciał się pan dowiedzieć, dodała grzeczniei od razu miała dosyć tei rozmowy. Ludzie współczuli zwłaszczaobcy, zwłaszcza frazesy. Przyspieszyła jeszcze kroku. Ale on, jakby z ulgą, że sprawa jest wyjaśniona,4041. że już nie potrzebuje się tłumaczyć, przyspieszył krokurównież.. - Niech paninie zbywa mnie grzecznościami. Mnie to naprawdęobchodzi, co z pani synem. byłem świadkiem. ,mieszkam na prowincji, niemogę się dowiadywać. Ale poza tym wspominałemi panią. Pani była takaopanowana. DzielnaTosię nieczęsto spotyka. I co z tym kierowcą? Siedzi? - Syn ma się lepiej. Chybamówiła panu sąsiadka, że ten szofer nie byłtakiwinny. Że syn był już chory. - Słyszałem. Heine-Medina. - Uparł się, żeby iść do szkoły. Miał gorączkę, potenspadła. Okazuje się, że to typowe. To był pierwszydzień naukiPowiedział, żeniejest jużdzieckiem, żeby go mama kładła do łóżeczka, kiedy ma trochę temperatury. W takich wypadkach matka jest bezsilna. Pozwoliłam mu pójść. Umilkła. Liście opadały bezszelestnie. Polańska podniosłagłowę, odetchnęła spazmatycznie i dodała:- Musiał się czućsłabo, ale panwie, jak to chłopcy. Brawurują. Albo może już nogi mu odmawiały posłuszeństwa. Żal mi tegoszofera. Ostatecznie tylko go potrącił. Inna rzecz,że to niepierwszy wypadek, jaki spowodował. - Szofer był pijany - powiedział twardo jejtowarzysz. -Zwróciłem na jegowózuwagę jeszcze przed wypadkiem, bo jechałzygzakiem. Dlatego odrazu byłem na miejscu i mogłem zająć się chorym. Złożyłem oświadczenie na policji. Nie manlitości dla pijanych kierowców. Odbierałbym imprawo jazdy bezpowrotnie. Poza tym chciał uciec. - Mniejsza o niego. Nieszczęścienaskoczyło na nas skądinąd, jak zawszenie stąd,skąd się człowiek spodziewa. Tego mnie nauczyła już wojna. Inna rzecz, że dla tej złamanej nogi synajuż nic sięzrobić nie da. Możepan sobie wyobrazić, jak toutrudni sytuację. Szli dłuższy czas obok siebiemilcząc. Na prawo był parczek niewielki: krzewy rude, czerwone i gołe już gałązki z perłami białych jagód. Inżynier zerwał jedną z nich ipoczął się bawić nią jak piłeczką. pani jest malarką. - zaczął. Graficzką. , Właśnie. Mało się na tym znam. Podobno - znaną. Nie odpowiedziała. - Czy nie chciałaby pani usiąść trochę naławeczce? Dzieńtakimiły, cichy. polańska żachnęła się i odpowiedziała niegrzecznie:Skądże znowu. Spieszę się, muszę cośzałatwić i z powrotem do domu. - Nie mapaninikogobliskiego? To tak jak ja. Niech siępani da przekonać i usiądzie na chwilę. Inaczej musiałbym samczekać na dworcu. - Czy pan sobie zdaje sprawę, jak jest umnie? -A czy mnie pozwoliłaby pani odwiedzićsyna? Polańska uśmiechnęła się. - Nas trochę trudno odwiedzać, bo tyle tych zabiegów. Aleproszę, kiedyś wieczorem. - Ja bym naprawdępragnął. Więcmożna? - Dziś jeszcze? -Dziś nie. Wyjeżdżam za godzinę. Nie wiem,kiedy znówprzyjadę. Alewtedy, jeżeli pani pozwoli. - No oczywiście. Małoosób nas odwiedza. Ludzi odstraszataka sytuacja jaknasza. Tylkojeden jedyny przyjacielsyna nasnie opuścił. Natychmiast po szkole przychodzii zostaje aż dowieczora. U nas odrabia lekcje i nauczył się pomagać mi wewszystkim. Jeszcze czegoś podobnego nie widziałam w życiu. I to jużtak trwa dwa miesiące. Łapię się na tym, żez przerażeniem myślęo chwili, kiedy mu się to znudzi. Ten chłopak tomoja jedyna podpora. Polańska usiadła zroztargnieniem, jakby niebardzowiedząc, co robi,zajęta tymi słowami, które naglepopłynęły z niejjak krew ze źle owiązanej rany. Nie narzekała dotąd nigdy, nie zwierzała się przed nikim, odkądwojna zabrała jejnajbliższych. I nagle, nie wiadomo czemu, temu obcemu człowiekowi zaczęła mówić najpierw oMichale, potem o sobie, o zabitym na wojnie mężu, o córce, która zginęła pod gruzamidomu,4243. o swoim samotnym życiu starzejącej się kobiety, która pragnęła już tylko spokoju, i o tym ostatnim nieszczęściu, którewydawało jej sięnajgorsze, bo było najbliższe. Twarze ich muskał zachodni, wilgotnywiatr, w nogiciąg. nęło zimnem od ziemi, pachniało jesienią. Polańska nagleurwaławpół słowa i zawstydziłasię. - Mówię do pana, jak do kogoś spotkanego w pociągu, kogosię już nigdy więcej nie zobaczy. Nie wiem,co mnienaszłoI, proszę pana, niech pan lepiej zapomni o tej seriinieszczęść,którą pana uraczyłam. Niech pan unika na przyszłość nieszczęśliwych ludzi, bosą nudni. Inżynier rysowałcośpatykiem napiasku. Nie nosił kapelusza, zachodzące słońce zapaliło nitki siwizny w jegowłosach,- Jateż nie należę dotych najweselszych, proszę pani-powiedziałpo dłuższym milczeniu. - Acodo nudy. Pani niewie, co to jest nuda, bo pani nie mieszka na prowincji. I mimcwszystko,pani niejest tak samotna jak ja. -Jestem samotna, jak każdy człowiek, któremu jestźle. Niechcęnikomu zawracać głowy moimi zmartwieniami. A przedsynem muszę udawać. OBoże, jak późno. Zerwałasięz ławki. - Zaczynamsię rozklejać. Nie wiem, dlaczego pan tak namnie podziałał. Pierwszy raz mi się zdarza. Niech się pan niegniewa, ale ja już muszę iść. Będzie pan samotnie czekał nadworcu. Albo niechpan sobieznajdzie weselsze towarzystwo,Do widzenia. ^Odeszła szybko, a inżynierSniegoń pozostał, zamyślony, naławce. Michał,zdyszany,wbiegł poschodachszkoły i odetchnąłz ulgą, zobaczywszy na zegarze wiszącym na korytarzu, że jestjeszcze pięć minut dorozpoczęcialekcji. Myślał, że się spóźnił. Poprzedniego dnia, kiedy wrócił od Grzegorza, było jużciemno i wuj zrzędnym głosem począł jakzwykle narzekać, żechłopaksię włóczy,że nic dobrego z niegonie wyrośnie, że44giel przywieźlii nie ma gokomuznieść do piwnicy. Michałjy począł znosić węgiel kubłami, co nieszłoprędko, bonaodwórzu było już ciemno. Znosił tak do jedenastej w nocy,'otem musiał jeszcze posprzątać mieszkanie. Wuj był wdowcem drobnym urzędnikiem, starszym już człowiekiem, zrzęd"yni, nudnym, uważającym, że zmarnował życie, że mógł byłdoiść ho-hodo czegoś wielkiego, ale wojna i w ogóle wszystkosprzysięgło się przeciw niemu. RodziceMichała zginęli w czasie powstania i wuj wziął chłopca do siebie, ale przerzucił naniego niemal całkowicietroskę odom. Michał sprzątał, robiłśniadaniei kolację,palił w piecach, bo wuj, w chwilachwolnych od pracy, pisał jakieś utwory, których nikt nie chciałdrukować, i szkodamu było czasu na przyziemne zajęcia. Michałspełniał wszystko, co wuj kazał, był grzecznym i potulnym chłopcem aż do lat jedenastu. Wtedynagle ogarnął gobunt, począł wuja, który był zawsze oschłyi nieprzyjemny,nienawidzić, zaniedbał się wnauce, wdał się w przyjaźń z jakimś starszym od siebie drabem, który już trzylata spędzałwtej samej klasie, począł z nim wagarować, niegrzecznieodpowiadać nauczycielom i na zakończenie roku szkolnegozdobył niesłychane inie widziane w dziejach szkoły świadectwo złożone z samych dwójek. Ze szkoły go wyrzucili, wujsprał go, ale wątle, bo nie miał wielkich sił, i po wakacjachoddał do innej szkoły. Z tej drugiej szkoły Michał też wyleciał,bo na jakiejślekcji zachciało musię przejść na rękach poklasie, między ławkami, a już poprzednio miał na swoimkoncie spacer od okna do okna, na zewnątrz ściany szkolnej, poparocentymetrowym występie i na wysokości drugiego piętra. Odnowego rokuszkolnego, mając lat trzynaście, znów zmieniłszkołę i traf chciał, że siadł w jednej ławce z GrzegorzemPolańskim,który też był w tejklasie nowy,bo od czasupowstania mieszkał wraz zmatką wŁodzi. Grzegorzbyłsilnyi wysoki, przodował w biegach, a wpierwszej bitce pokonałMichała. To rozgniewało chłopca. Zwłaszcza że Grzegorz odrazu wysunąłsię na czołow nauce. W pojęciuMichała, mocnomu wszczepionym przez zaprzyjaźnionegodraba,z którym45. stosunki jednakzerwały się po opuszczeniu poprzedniej szkoły, byłow tym coś niezrozumiałego. Nienawidził dobrychuczniów, którzy, jak uważał, musielibyć zawszesłabiakamii ofermami. Zresztą sprawa nauki mało go interesowała, dobrzesię uczyćbyło poniżej jego honoru. Natomiast postanowiłpokonać Grzegorza na polu sportowym. Było to ambitnymzamiarem, bo sam był jako mały chłopiec drobnyi wątły. Poroku jednak dużych wysiłków dogonił Grzegorza w gimnastyce, apo półtora roku, choć nie dorównałmu w biegach, tojednak przegonił wpływaniu. Po paru triumfach sportowych,które o dziwo, nieoddaliły go odGrzegorza, araczejzbliżyły,bo trenowalirazem, znówpoczął doznawać upokorzeń. Boi nauczyciele, i w ogóle każdy wszkole, przy byle okazji,mówił o Grzegorzu i o nim: "To jedni z najlepszych naszychszkolnychsportowców, no,ale ten Polański wdodatku jak sięuczy! Najlepszy dowód,żesport nie przeszkadza wnauce. Tego niestety o Żarskimnie można powiedzieć". No itakdalej,wciąż w tym guście,aż w końcu to poczęło wściekaćMichała. Nie znosił nigdy, kiedy ktoś powtarzałto samowkółko inieustannie. Takna przykład jednakowe ględzenie wujasprawiło, żechłopiec już nie mógł tegowytrzymać izbuntowałsię. W dziewiątej klasie, kiedy dorównał w sporcie Grzegorzowi iinnym krzepkim chłopcom, kiedy sam się wzmocnił, kiedyniektórych nawet dobrze przegonił, pomyślał sobie, żewłaściwie dlaczego nie miałoby być podobnie z nauką, dlaczego toon ma byćzawsze ten gorszy. Zaczął przychodzić do Grzegorza codziennie i choć nigdy razem nieodrabialilekcji, tylkokażdy pracował przy innym końcu stołu, jakoś im było corazprzyjemniejrazem. Zwłaszcza że kiedyskończyli lekcje, zawszezostawało trochę czasu, żeby wybiec na dwór. Zresztąinna jeszcze sprawa wpłynęłana to, że Michałpoczął jaknajbardziej opóźniać swój powrót do domu. Od pewnego czasu dowuja, po południu,poczęłaprzychodzić pewna koleżanka biurowa iprzesiadywaćgodzinami. Chłopiec zamykałsięz początku w kuchni, ale pani Leokadiarychło i tam przeniknęła, poczęła robić porządki,biadając nad46"jiiedbaniem, jakiepanuje w domu wdowca, iwnajlepszejTresztą intencji zmuszała Michała, żeby się zksiążkamii zeszytami przenosiłto na okno, to na łóżko, toznowusiadał przygtole. Zaczęła przeglądaćjego podręczniki, oglądaćstopnie^ robić na ich tematróżne uwagi. Wuj zachwycał się jejdobrocią i zainteresowaniem dowszystkiego, ale Michał,z okrucieństwemwłaściwym dzieciom, nie mógł znieść, żeobcakobietazagnieżdża się wich domu, irytowało go, że wujmarozanieloną minę, uważał, żeto śmieszne w jegowieku,i zaczął unikać domu. Zwłaszcza że jak to rychło spostrzegł,raczej sprawiał tym przyjemność wujowii pani Leokadii. Niebyło mu wdomugorzej niżpoprzednio, raczejlepiej, bo i wujmniej zrzędził, ijedzenia nigdy teraz nie brakowało, ale nieczuł się już usiebie, a częstowydawało mu się,że wręczzawadza. I tak, po trochu, coraz częściej bywał w domuPolańskich,aż weszłow zwyczaj,że wszystkie prawie popołudnia spędzał z Grzegorzem. Wdziesiątej klasie Michał należał już donajlepszychuczniówi miał tylko parę trójek. Ze zdziwieniem przekonałsię, że choć niektóre przedmioty sąśmiertelnienudne, tojednak inne sprawiają sporo frajdy, zwłaszcza kiedy się rozszerza zakres szkolnyi czyta różne książki. A książek w domuPolańskich byłozawsze pod dostatkiem. Interesowała go nadewszystko biologiai w ogóle nauki przyrodnicze, ale powoliwciągał się iw czytaniepowieści oraz dzięki pani Polańskiejw to, cozrazu nie obchodziło go ani trochę, w oglądanie reprodukcji różnych obrazów. A jeszcze płytyi adapter! Radianie lubił, rzadko się trafiało coś zajmującego. Słowem, chwilezprzyjacielem upływały muzupełnie miło, zwłaszcza żeGrzegorz był szczęściarzem i miał osobny pokój. Czasamiprzezparę godzin nierozmawiali wcale ze sobą, każdy zatopionyw swojej robocie czy książce, czasem gadali, o czym się dało,a po skończonych lekcjach najczęściej lecieli na niedaleki, niezabudowany teren i szaleli z piłką,tyczką, dyskiem czy drążkiem. Oczywiście, nie sami,zawsze przyłączyło się do nichParu kolegów i bywało bardzo wesoło. I stało siętak,że47. w dziesiątej klasieprzy rozdawaniu cenzur usłyszał dawnychuliganosobiecałkiemprzyjemne słowa zust wychowawcyidyrektora; okazałosięteż, że go wymieniająjednym tchemzGrzegorzem. Przestał być tym, któregożałowano, któremuprawiono morały. Wakacje spędzili osobno, bo Michałmiał krewnych nawsi,do których jeździł zawszelatem. Chorobaprzyjaciela zrazuoszołomiłaMichała. Nic nie mógłz tegowszystkiego zrozumieć. Samz wątłego chłoptasia przemienił się w zdrowego byka ibardzo był dumnyze swoichbicepsówi innychmięśni. W gruncie rzeczy był bardziejzadowolony ze swego zdrowiai siłyniż z postępów w nauce. Ludzi chorych i słabych uważał za coś gorszego, pogardzałnimi wgłębi ducha, jakby to było w pewnym stopniu ich winą. Zdrowie własne,no i Grzegorza uważał za rzecz pewną, zdobytą i niewzruszalną. Byli przodującymisportowcami w szkolei rzecz nie podlegałażadnej dyskusji oraz,jego zdaniem, nicnie mogło tegozmienić. Choroba, w jego pojęciu, byłaczymśwstydliwymi niejako hańbiącym. Kiedy raz miał silną grypę,przechodził ją, niepokazując po sobie, że w głowie mu sięmąci od gorączki. Kiedygo raz rozbolałna lekcji brzuch,wytrzymał mężnie do końca, bo po prostu wstydził się, że jestmu słabo. Kiedy jedenz kolegów zemdlał w klasie, Michałpomógł go odwieźć do domu, ale w gruncierzeczy nim pogardzał. No bojak to można zemdleć, wdodatku publicznie? Todobre dladziewczyn. I nagletaka historia z Grzegorzem. Póki przyjaciel byłwszpitalu, Michał właściwie nie bardzo wierzyłw tę całąchorobę, uważał, że na pewno przesadzają. Wszystkie relacjepani Sabiny Żółwińskiej, sąsiadkiGrzegorza, przyjmowałz niewiarą,no bo taka starsza pani musi przesadzać. Kiedyśspotkał panią Polańską. Pomimo jej zmienionego wyglądu,ponieważ nie narzekała i zapewniała, że jest lepiej, utwierdziłsię w przekonaniu, iż to nie jest nic wielkiego. Dopiero kiedyGrzegorzaprzywieźli do domu, musiał się poddać oczywistości. 48Tego dnia, kiedy wpadł do szkoły takpospiesznie, był zły,ho niewyspany. A że wtakichdniachwszystko się sprzysięga,u/iec też chemii nie zdążył odrobić. Jakoś wczorajsze zabiegi-rży Grzegorzu zajęły więcej czasu, później to znoszenie węgla do piwnicy, a potem spać mu sięchciało strasznie, więc"ostanowił odrobićlekcje rano. Tymczasem zaspał, no i jeszcze na dodatek zegar stanął. Wpadł więc do klasy pospiesznie,wyciągnąłpodręcznik chemii z teczkii zaczął łapczywiewchłaniać to wszystko, o co mogą pytać dzisiaj. Na szczęście koledzyi koleżanki przestali go opadaćjakpoprzednio, pytając, co z Grzegorzem. Zpoczątku nie mógł sięno prostuopędzić. Wiadomo było w szkole, że chodzi doPolańskich co dzień jak poprzednio, i każdy był ciekaw. Bo teższumu narobił ten wypadek samochodowy ipotem zaraz choroba. Ażnieprawdopodobne,żebyistniałytakie zbiegiokoliczności. Pytania były różne: a czy to zaraźliwe, a czy nie boisz siętam bywać, a po co to robisz, a czyGrzegorz będziechodził,a czy będzie zdawałmaturę? I mnóstwo innych w tym rodzaju. Michał nieznosiłtych pytań, czuł się upokorzony za przyjaciela. W ogóle nie znosił wtrącania siędo swego życia,pouczeń, komentarzy i podobnego zawracania głowy. Odpowiadał półgębkiem, sucho, często niegrzecznie. Osiągną! wreszcieto, że przestał być przedmiotem sensacji szkolnej. Pytano gojeszcze, ale nie tak natarczywie i natrętnie. O tym,jaka jest jego rolaprzyGrzegorzu, co tam właściwierobi, nawet się nie zająknął i w szkole ani nauczyciele, anikoledzy długonie mieli pojęcia, że jego czas po południuszczelnie jest wypełniony zabiegami leczniczymi i że mu goniewiele zostajedla lekcji. Przy tym wujowitrzeba było pomagać we wszystkich cięższych pracach,a właściwie robićjesamemu i nic tu nie zmieniły wizyty pani Leokadii. Michał byłz natury mrukliwy, a teraz czas szczelnie, zanadto szczelniewypełniony uczynił go jeszcze mniejskłonnym do rozmów. Odkąd zacząłbyć dobrym uczniem,polubił szkołę, ale terazznówsię do niej zniechęcił. Pochłaniała onatyle czasu, któryprzydałby się Grzegorzowi,a potrafiłbytego wszystkiego,co4 - Wichura. 49.zawierałsześciogodzinnydzień szkolny, nauczyć się w ciągugodziny. Poznał teraz wielką prawdę, że gdy uważasięnalekcjach,połowa roboty jestodwalona, jeżelichodzi o odrabianie, i siedział z oczyma wlepionymi w nauczyciela, żebyzaoszczędzić sobie czasu napopołudnie. To irytowałoinnych,którzy sądzili,że Michał w ten sposóbchcesię "podlizać". Kiedy nauczyciel przepytywał kolegów,odrabiałlekcje nadzień następny. Odrabiał je i napauzach. Doprowadzało tokolegów do wściekłości. - Coś ty takipracuś, docholery? -mówiłdoniego wysoki,chudy Antek, z którymgrywał dawniej chętnie w koszykówkęna podwórzu szkolnym. -Komu chcesz zaimponować, kujoniejeden? Nie wygłupiaj się. Jużdawno nie grałeś w kosza,przyjdziesz dziś po obiedzie? - Nie mogę -odburkiwał w odpowiedzi. Antekodchodził i szeptałz kolegami:- Majakąślalkęczy co? Musiała mu zaleźć za skórę, niewiadomo gdziesiępodziewa całe popołudnie. - Podobno siedzi uPolańskich. -Coś ty, głupi? Wierzyszw takie gadki? Wiedzianojednakwklasie, że Michał widuje często Grzegorza. I teraz od czasu do czasu zasypywano go pytaniami:- Mów. Byłeś tam? I co? Jak on? Czyto prawda, żenawetpalcem nie możeruszyć? A czyon w ogóle nie umrze ztego? Michał nienawidził tych pytań. Nie mógł znieść, że Grzegorz, który dawniej imponował innym,teraz stał się przedmiotem litości! Niechciał dla niegoniczyjego współczucia. Dziwna rzecz,kiedy siedział przy łóżku Grzegorza, nawetkiedy robił różne zabiegi przy jego wynędzniałym, wychudłymciele, mniejczułjego nieszczęście, niż kiedynagle w szkolejakiśzdrowybykoniego zapytał. Z bliska odnajdował Grzegorza dawnego:rozmawiał znim, śmiał się, żartował. Chory, bochory, aleten sam. Z odległości jednak zostawałasama zgroza:ktoś powalony, może na zawsze, ktoś nieruchomy inigdy niemającybyć takim jak inni. Ito właśnie musiał być Grzegorz. Wewspółczuciuludzkimdostrzegał tylko ciekawośći zado50wolenie zwłasnegozdrowia tych, którzy pytali. Kiedy ktośzastanawiał się, czymożna chorego odwiedzić, Michałodnowiadałprzecząco. Bo rzeczywiście, czasu na wizyty pozostawałomało po wszystkich niezbędnych zabiegach,a przytym Grzegorz byłtaki słaby, taki zmęczony, że właściwie niemiał sił do wizyt. Michał złowił kiedyś przerażone spojrzeniejednejz koleżanek i nadmierną wesołość paru kolegów,którzystaralisię pokryć wrażenie, jakiena nich wywarł chory,i odtejchwili wizyty stały mu się wstrętne. Grzegorz jednak chętniewidział gości: nie miał złudzeń co do tego, jak wygląda, a lubił,aby mu opowiadano, co się dzieje na świecie, boMichał, choćnajbliższy ze wszystkich, był mrukowaty i niezbyt rozmowny. Ta mrukliwość, która się wzmogła od czasuchoroby Grzegorza, sprawiła, że koledzy poczęli się po trochu odsuwać odMichała. Dawniej był popularny wklasie dzięki swojej silei sprawności fizycznej, a także dzięki uczynności, z jaką pomagał słabszym w nauce kolegom. Był spokojny, opanowanyi budził zaufanie samym swoim wyglądem. Teraz zachowaniejego stało się raczej odpychające, zawsze się spieszył,nanicniemiał czasu. Niezadowolenie klasydoszłodo szczytu,kiedy przed Bożym Narodzeniem zaczęto projektować wspólną wycieczkę doZakopanego. Zapowiadała się wspaniale. Michał wiedział, żewuj nie pożałuje mu na to pieniędzy, bo wuj, choć nieznośnegocharakteru, nie był skąpy. Przy tym pani Leokadiaprzychodziła coraz częściej, wolał się gopozbyć. A jednakMichał odmówił. -Jak to, nie pojedziesz? - krzyczeli koledzy. -Nie. -Coś ty, wariat? Przecieżokazja, narty będzie możnawypożyczyć. - Co z tego? Niepojadę. - Ale dlaczego? -Bo nie. - Nie opowiadaj, że to przezPolańskiego. -Wcale nie opowiadam. 51.-Maszdziewczynę? -Co wam do tego? - To brzydko w jedenastej klasie tak się odłączać od kolegów. -Nicna to nie poradzę. Bawciesiędobrze beze mnie. - Pewnie, że będziemy się bawić. Aty jesteśidiota. - Może. No i cała klasa pojechałana ferie noworoczne, a Michał całednie spędzał przy Grzegorzu. Inoce także. Postawił przedpanią Polańską sprawę z całą stanowczością. Będzie nocował,a ona sobie trochę wypocznie. Do Grzegorza trzeba byłowielokrotnie wstawać w nocy, aby mu pomóc przewrócićsięna bok czy dać się napić. Kiedy jest szkoła, to trudno, ale teraz,kiedy może się wyspać rano, to w ogóle niema oczymgadać. I pierwszyraz od czterech miesięcy pani Polańska zaznaładziesięciu w całości przespanych nocy. Doktor Turskibyłbarczystym, wysokim mężczyzną o tubalnym głosie. Kiedywchodził, było go pełno w pokoju, wypełniał sobą nie tylko każdy centymetr przestrzeni, ale iumysłyobecnych. Mówił dużo, głośno,ruszał się z rozmachem, jegopotężna żywotność miała w sobie coś elektryzującego. Nachorych działał pobudzająco, po prostu gdy wchodził,zaczynało się coś dziać. Każde jego przyjście to nie była normalnawizyta lekarska, tylkoprzeżycie. Nie spieszył się nigdy przychodząc do chorego, badał go dokładnie, potem rozsiadałsięw fotelu i patrząc ponad okularami, poczynał rozprawiać,dyskutować z chorymo jego chorobie,przemy śliwać ją, uczyćaktywnejpostawy wobec cierpienia. Może nie zawsze takpostępował, aleobrał tę drogę z Grzegorzem i dlatego każdawizyta dawała Polańskim wiele zadań do wypełnienia. Nie ukrywał, żestan chłopca jest ciężkii że długa,długabędziedroga jegoleczenia. Aledawał nadzieję. Prawie każdajego wizyta była potężnym zastrzykiem optymizmu. Ale niekażda. Czasem doktor Turski przychodził zmęczony, nie byłzadowolony ze stanu Grzegorza. Poczynał gasić zbyt wielkienadzieje. Doznawałwidocznie skrupułów, że może zbyt różo- 52 wo przedstawiaprzyszłość. Zostawiał wtedy chorego i jegomatkę w stanie przygnębienia, które musieli pokonywaćcałymwysiłkiem woli. Ale też sytuacja lekarza była trudna. Grzegorzbył chory bardzociężko i nikt lepiejniż doktor Turski niewiedział, że nawet siedzenie będzie dla chłopcaproblemem,a nadzieja na chodzenie właściwie nie istnieje. Ale doktorTurski był człowiekiemwiaryi nadziei,człowiekiem silnym,który umiałswój zapał - wbrew wszystkiemu - zaszczepićinnym, i jeżelinawet któraś z jego wizyt była depresyjna,to jużnastępnastawała się potężnym zastrzykiemsiły i woli zwycięstwa. Umiał stopniowaćefekty. Grzegorz i jego matka mieli zakażdym razem uczucie, że zajdzie coś nowego, że nastąpiłajakaś znaczna poprawa,mimo iż zmiany byłymikroskopijne,ledwodostrzegalne. - Patrz,bracie - huczał doktor - górna część klatkipiersiowej zaczyna się poruszać. Oddycha, słowodaję, oddycha! A przedtem, kolego,oddychałeś szyją. Takie oddychanie to naśmietnik, mój drogi. Myślisz, że długo byś z tym pociągnął? A teraz patrz, pectoralisy się ruszają, gołymokiem widać. Tlenłapiesz, mój drogi, tonie żarty. Jeszcze ta dolnaczęść klatkipiersiowej,no i brzuchdo chrzanu. Ale będziedobrze, doktorTurski ci to mówi! Michałnieznaczniewychodził za doktorem na schody pokażdej wizycie, pod jakimkolwiek pretekstem. Tam stawałi milcząc spoglądałdoktorowiw oczy. Tenstawał równieżi patrzył na chłopca. Był zawsze wtedy wieczór, bo doktorTurski, zajęty cały dzień, przychodził późno. Słaba żarówkasączyła niedbale żółtą poświatę dokoła, ktoś rzucił papierzatłuszczony, ktoś inny naniósł błota. Staliobydwaj na brudnych schodach idoktor Turski grzmiącym szeptem mówił:- Dobrze, żeśza mną wyszedł. Nie chcęich straszyć, aleuważajcie na przeziębienie. Przy tak słabym oddychaniu z bylepowodu zapalenie płuc gotowe. A onnie wykaszle za Boga. Pokocowaniu uważajcie. Ja ostrzegałem matkę, ale nie mogę jejtego tak brutalnie powiedzieć. I tak nie wiadomo, jak się takobieta trzyma. Ale ty uważaj. 53.Michał zaciskałzębyi nie odpowiadał. Ale siedział kamieniem przychorym, bo się bał,że przez nieświadomość możepani Polańska zrobić jakieś głupstwo. I nie mógł zawieśćzaufania doktora. Czas płynął, Grzegorz oddychał coraz lepiej, niebezpieczeństwo mijało. AleMichał, raz uwierzywszy, żektośmoże byćnaprawdę chory, pozostał w głębi duszy porządnie wystraszony i w jego stosunku doGrzegorza był jakiś osad niepewności:kto wie, cosię chłopakowi może jeszczezdarzyć. Lepiej byćczujnym. Był wieczór grudniowy, a raczej popołudnie czarne i mżącejakimś paskudztwem,ni to mgłą, nito śniegiem,nitojakąśmokrą sadzą. W pokoju, gdzie leżałGrzegorz,było pełno pary,ażgęsto w powietrzu. Matka jego, w białym fartuchu, z zakasanymi rękawami,spocona, czerwona, potargana, wrzucała właśnie przedostatnie "szmaty" do podstawionego przez Michałakubła, wyjmowała z drugiego, nakrytego ceratą, wrzące wełniane ręczniki i pospiesznie owijała nimi ciało syna. Grzegorz,napół omdlały z gorąca,leżał z zamkniętymi oczami. Jeszczecerata,koc i paniPolańska padła na krzesło. - Czwarte koce - powiedziała z ulgą. -Zaraz kończymy. W przedpokoju rozległ się podwójny dzwonek. Michał powoli, z namysłemzabrał wiadro pełne wystygłych płacht i poszedł, aby otworzyć drzwi. Zahuczał gromki głos doktoraTurskiego wprzedpokoju i jego rosła,szeroka postać wypełniła, zdało się, całe drzwi. - Łapię was na gorącym uczynku! -wołał zacierając zziębnięte ręce. -Umyślnie przychodzę w czasiekocowania, żebyzobaczyć, czyczegoś nie knocicie. I mam dlawas niespodziankę, ale tylko wtedy, kiedy się okaże, że wszyscy są grzeczni. Dobrywieczórpani, już siadam i tylko patrzę. Róbcie, jakbymnienie było. Pani Polańska ocierała pot ztwarzy jedną ręką, a drugątrzymała butelkę zwodą mineralną przy ustach Grzegorza,który pił łapczywie. - Nawet się nie mogę zdoktorem przywitać. Strasznie dużo54czasu pan straci, boto jeszczedługo. A jachciałam porozmawiać,o tyle rzeczyzapytać. -Nie mamy o czym rozmawiać- wołał doktor. - Jachcępatrzeć,czy wszystkorobicie jak należy. Co tam gadanie. Gadać to będę ja. Chciałemsprawdzić,czy naprawdę kocujecie, bo większości pacjentów to się bardzo prędkoprzykrzy. Widzę, żemnie nie bujacie. Wobectego niespodzianka sięzbliża. - Jaka niespodzianka? -zapytał słabym głosemGrzegorz,którego wydatny blady nos sterczałz płaskiej poduszki. - Cóżeś taki ciekaw? Przyjdzie czas, to się dowiesz. Jajeszczezobaczę, czy cała rodzina, razem z kolegą Michałem,na tę niespodziankę zasługuje. Polańska trochę irytował ten wychowawczy,mentorskiton,trochę wzruszał, bo wiedziała, że płynie z prawdziwej, rzadkiejdobroci. - Ja widzę, że pan doktor ciągle nie ma do mnie zaufaniai sądzi, że porzuciłam Grzegorzana łaskęlosu. Doktor łysnął do niej okularami. - A copani myśli? Jawiem, żepani jestwspaniała osobai dużojuż pani zrobiła dla syna, ale też jużw swoim życiuwidziałem wielesłomianych ogni. Tu droga pani,przy Heine,trzeba cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości, nie tylko bohaterskiego zrywu. A skąd mam wiedzieć, czy ją panima, czysię nagle pani nie sprzykrzy? -Ach, doktorze. - powiedziała Polańska zprzykrością. -Dobrze, dobrze, ja też myślę, że nie, alemoim obowiązkiem jest się upewnić. Róbcie dalej, jabędę patrzał. Matka owinęłaciało syna, osuszyłaje z potu i jeszcze gorącepoczęła gimnastykować wibrującym ruchem, każdy mięsieńz osobna. - To pani umie - burczałdoktor, jakwielki trzmiel, tosiadając, to zrywając się zmiejsca. -Aty, kolego? Dobrzebybyło, żebyś i ty potrafił. Każda kobietajest młoda,więc i paniPolańska ma niewięcej niż dwadzieścia lat, ale siły mogąjejodmówić posłuszeństwa i co wtedy? 55.Był hałaśliwy,nietaktownyi miły. Wszyscy się uśmiechali. A przecież to były najcięższechwile dnia. -Umiem i ja, paniedoktorze - powiedział Michał. - Pokazać? -Pokaż. Niech pani zostawi. I on musi się nauczyć. Polańska puściła szkieletowatą nogę syna. - Panie doktorze, to naprawdę nie ma sensu. Michałumiewszystko ichce pomagać,aleprzecież on ma szkołę i. siedemnaście lat. Ja się nigdynie zgodzę nato, żeby on mniezastępował. On..Nie można go przecież tak przykuwać doczyjegoś łóżka. On i tak dosyć robi. Michał spojrzałbłagalnie na doktora. Przeleciał pomiędzynimibłysk porozumienia. Doktor jakby nie usłyszał słów matki. - No, bierz się,Michał. Pokaż, co potrafisz. Znasz nazwymięśni? - Znam. IMichał wyrecytował wszystkie,pokazując, gdziesą przyczepione i jak biegną. - Najlepszym anatomem w tym towarzystwiejestem jednakja - powiedział z uśmiechem Grzegorz. -Matka i Michał totylkomoi asystenci. - Dobra jest! -huknąłdoktor ipocząłprzecierać spotniałeszkła. -Ależ tuu wasjakw ruskiej bani. Dyryguj nimi,a oniniech ciebie słuchają. Nie powinieneśbyć bierny, bierz aktywny udział w całej robocie. Wiesz przecież, na czym polegatwoja choroba. Wirusprzeżarł ci nerwy ruchowe I przerwałpołączenia z mózgiem. A ty zmuś swój mózg, żeby nawiązałprzerwane połączenia, wznów łączność, to i ruszać się zaczniesz. Natentematdoktor umiał mówić długo. I mówił. Mówiło tej chorobie, jak o rzeczy, która gointeresuje iobchodzi. Polańscy iMichał słuchali z nabożeństwem. Zdawałoimsię,że z tych słówpłynie nie tylko wiedza o chorobie, ale i tajemnica jej zwalczania. Dyskutowali z doktoremjak fachowcyi czasem mieli rację, którą im chętnie przyznawał. 56Ale doktor znów zwróciłsię do Michała, który siedziałnochylonydo przodu, z dużymi, mocnymi łapami wsuniętymimiędzy kolana. Naczole jegorysowała się zmarszczka skupienia,rudawy kosmyk włosówzwisałmiędzy oczami. - Słuchaj, bracie, my tugadu, gadu,a jak tam zwyciąganiem? Michał spojrzał chyłkiemna Grzegorza, Grzegorzna niego. polańska skrzywiła się boleśnie i powiedziała w tchnieniutylko, bezgłośnie:- Wyciągamy. Ale doktor spojrzał nanią surowo. - Co to znaczy - wyciągamy? Ja chcęwidzieć, jak wywyciągacie. Poto przyszedłem. Bo wiem, że stymulowaćpotraficie. Ale coś mnie tknęło, że z wyciąganiem może byćniedobrze. Zapanowało milczenie. - Panie doktorze - powiedział wreszcieGrzegorz głosemnadspodziewanie mocnym,patrząc uważniena lekarza. -Czyto rzeczywiście konieczne? Bo..towie pan. totortura. Polańska podeszła do okna i poczęła z napięciem spoglądaćw ciemność. Doktor Turski znowuprzetarłszkła. - Tortura? Wiem. A coś ty chciał wygrzebać się z takiejchoroby bez bólu? Trudno, bracie,ściśnij zęby, nawojnie i podbombami ludziewięcej cierpieli. Nie ma rady, to przeklętechoróbsko dajeprzykurczę mięśni i medycyna nie wymyśliłanato innego środka jak mechanicznerozciąganie. Nierozciągniętymięsień zanika zupełnie, ale jeżeli się go rozciągnie donormalnego położenia,istnieje szansa przywrócenia go dożycia, bodaj częściowo. To twoja jedyna nadzieja, chłopcze,i nie masz co mi zadawać pytań ani patrzeć na mnie tak srogo,bo wiesz, co odpowiem. Dotąd byłeś za słaby, żeby cię męczyćtymrozciąganiem, serceci mogło nawalić, aleteraznie będziemy się pieścić z tobą, nie ma rady. Po czym zwróciłsię doMichała:-Ty teraz, bracie, pokażesz, co potrafisz. Żadna sztuka,beszta zaraz cipokażę jak i co. Ciągnij, synu, choćby ci nasz57. Grzesiunio ryczał jak trąby archanielskie. Ciągnij, jeśli mudobrzeżyczysz. Do roku wszystkie przykurczę mają być rozciągnięte, bo zabiję! Grzegorzzamknął nachwilę oczy, potem otworzył je i powiedział twardo:- No, trudno, jeślinaprawdę trzeba,to nie manadczymdyskutować. Michał, zaczynamy od jutra. - Nie, synu! -zawołał doktor. -Zaczynamy od dziś. A teraz pokaż, że niełatwo cięczymś przestraszyć. -To miała być ta niespodzianka- zapytał gorzko Grzegorz- o której doktor mówił po przyjściu? Doktor zaśmiałsiętubalnie. - Nie,niespodzianka jest inna. Powiedziałem, jeżeli wszyscy będą grzeczni. Zresztą, nie wiem jeszcze, czy się uda. Terazbędziesz miał parę minut ciężkich, ale toprzynajmniejtrwaniedługo. Polańska wciążpatrzyła zzainteresowaniemw atramentowąnoc. Zapytałazachrypniętym głosem, bardzo sucho:- Czy jestem do tego potrzebna? -Tak - powiedział surowo doktor. - Panibędzie przytrzymywać. Polańska podeszła do łóżka chorego zdecydowanym krokiem. Tylko usta miałazaciśniętew linijkę. - Najpierwręce - powiedziałdoktor. -Widzisz, jaksiętenmięsień przyczepia? Widzisz, że nie mogę tego ramienia całkowicie odsunąć? Patrz, jak jestu ciebie, i patrz uniego. Widzisz? Michał patrzał, sprawdzałusiebiei u Grzegorza. - Jeżeli nie rozciągniesz,będzie miał ramiona podniesioneinigdynie wysunie ręki wbok. Ciągnij. Michał jednąręką wparł się w pierś przyjaciela, a drugąmocno podciągnął wychudłe ramię. Pani Polańska trzymaładrugieramię,wpatrzona w przeciwległą ścianę. Górne zęby jejsię obnażyły jak u królika. Grzegorzowi krople potu wystąpiłyna górnej wardze i pociekłydo kącikówust. - Dobrze - powiedział doktor. -Mocnyjesteś, bracie. Ateraz ciągnijw tym kierunku. 58Michał ciągnął, czerwony z wysiłku iz odrazy. Starał się nienatrzeć wtwarzGrzegorza. Dosyć. Trzy razy pociągnąć, byle energicznie, wystarczy. Teraznogi. Ale przy naciąganiu stopyGrzegorz jęknął głośno. Michałspłoszony puścił nogę, która bezwładnie opadła na posłanie. pani Polańska wbiła sobie paznokciew ciało. - Tak to na nic, bracie -zakrzyknął doktor Turski naMichała - jeżeli masz sercezmasła, to się nie bierz dotakichrzeczy! On citu krzyczećbędzie,a nie jęczeć. A ty ciągnij,jeżeli mu dobrze życzysz. Nie patrz, nie słuchaj, nie myśl,tylko ciągnij. Chcesz, żeby tak wyglądał? I połamawszyswoją dorodną postać w dziwaczne skręty,doktor pokracznie, chwiejąc się naobie strony, przemaszerował przez pokój. -Widzisz takie pokraki naulicach, tak? A i ty,Grzegorzu,patrzna mnie, tak będzieszwyglądał, jeżeli nie zbierzesz sięwsobieinie zniesieszbólu. Chcesz być prosty, co? Chcecieobaj? No to ciągnij, Michał, aty krzycz,ile dusza zapragnie,ale proś o to co dzień jak o łaskę. - Dobrze - powiedział Grzegorz sucho. -A terazpani będzie trzymała biodra, a ty, Michał, ciągnijtułów naboki. Tak, dobrze. Teraz w drugą stronę. Grzegorzkrzyknął przeciągle. Pot spływał mu po twarzy, poszyi, popiersiach. Krzyk jego przebiegł ostrym dreszczem pociele Michała, ale chłopiec natężył się jeszcze mocniej, ciągnącw przeciwną stronę. Pani Polańska trzymała biodra syna w żelaznymuchwycie rąk o zwielokrotnionej nerwowym napięciem sile. Głowę miała spuszczonątak nisko, że nie było widaćjejtwarzy. Grzegorz krzyknął znowu inagle załkał krótkimszlochem. - Dosyć -powiedział doktor, zdejmującokulary i siadającw fotelu. -Bolało, synu, corobić. - Cholernie - wydyszał Grzegorz. Pani Polańskaszybko wybiegła z pokoju. Michał stał bezradnie z rękamiopuszczonymi wzdłuż ciała,jakby się ich59. brzydził,i patrzał dziwnie skrzywiony przed siebie. Grzegorzspojrzał na niego i na jego umęczonejtwarzy pokazał sięuśmiech. - Nie przejmuj się,bracie- powiedział do Michała. -Jużprzestało. To boli mocno, alekrótko. Dobrześciągnął, przydały się na coś twoje bicepsy. Michał spojrzałna niego,skrzywił się jak dziecko, krzyknął:- Niech to jasna cholera weźmie! - podszedł do stołu, wziąłjakiś podręcznik, rzucił się na foteli zatopił w nauce albo teżtylko udawał. Doktor Turskizaśmiałsię niewesoło. - Nie wiem, któremu z was gorszą wyznaczyłem rolę. Alenie ma rady. Będziecieto robić codziennie. - To zależyod Michała - powiedział Grzegorz. -Ja zniosę. - No więc jak,Michał? -zapytał doktor. -Mógłbymtuprzysłać jakąś pielęgniarkę, ale zapewniamcię, że ty to zrobiszlepiej. Ale jak wolisz. Zapanowało milczenie. Michał siedział pochylonynad stołem, pouszyzatopiony w lekcjach. - Że co? -odezwał się podłuższej chwili, jak gdyby słowadoktoradopiero teraz do niego dotarły. Podniósł-głowę i patrzałmu w oczy. - Że co? Czy będę robił? Zaczął uważnie rysować na zeszycie. - Pewno, że będę. Oczym tumówić? Czy jamówiłem, żenie będę? - No to w porządku -powiedział doktor. -Ja przezparę dnibędę przychodziłcodziennie, żeby nadzorować. Sambym ciągnął, ale, moi drodzy, te dwadzieścia lat to się ma już dalekopozasobą i serduszko mi nawala. Tymczasem wróciła pani Polańska niosąc na tacy kawę,zupełnie spokojna, tylko kąty jej ust opadły gorzko. Potoczyłasię rozmowa otym i o owym, o niczym. Rozmowa - wypoczyneki odprężenie. Ale w pewnej chwili doktorTurski klepnął się mocno dłońmi wkolana, zerwał się z rozmachemz fotela i powiedział:- A teraz niespodzianka! Dotrzymuję słowa. Wielki eks60peryinent. Sensacja. Zaczynamy. Będziemy cię stawiać, Grzegorz. - Co, co,co? -zatrzepotała się pani Polańska. - To przecieżchybajeszcze za wcześnie - powiedziałGrzegorz z wolna, zwracającchudą twarz owydatnym nosie nie dodoktora, tylko do matki. Michał zerwałsię z oczymawlepionymi wdoktora. - Nic nie mówić. Robić, cokażę. Michał, stań tutaj, kołomnie. Pani może usiąść i patrzeć, pomoc pani tym razemniepotrzebna. Nie ręczę, czy sięuda, ale czas wielkiej próbynadszedł. Zaczynamy. Ruchliwy, buchający energią, przejęty doktor Turski jednymruchem zrzucił z choregokołdrę, obnażającszkieletowate ciałowslipkach. PochwyciłGrzegorza za ramiona, podciągnął kusobiei komenderował:- Michał, spuść mu noginapodłogę. Dobrze. Ty, Grzegorz,bracie, trzymaj się. Michał, bierz go podjedno ramię, ja poddrugie. Hoop! Stawiamy. I nagle wysokoponad ich głowami,wyrosła trzecia głowa. Długie,tykowate ciało, podparte z obu stron, wyprostowało sięku górze. - Stoisz? Stoisz! Michał, zacznijpowoli puszczać ramię,ale trzymaj rękę ztyłu, gdyby sięmiał przewrócić. Nie przewracaszsię? Co?Stoisz? - Zaraz, zaraz - jąkał Grzegorz. -Ja.- Boisz się? To nic. Oprzyj dłonienamoich ramionach. Taksięczujesz pewniej, co? Michał, odsuńsię, już jesteś niepotrzebny. No i co? Gdzie jest mama? Niechmama patrzy! Łamią mu się nogi w kolanach? Nie.No istoi. Co? Stoi. Grzegorz stał, z wyciągniętymi ramionami wspartyminaramionach doktora. Stał tak, jakktoś na samej krawędzi przepaści. W głowie mu wirowało, strach leciałpo kościach. Patrzał z góry na doktora z napięciem, z wysiłkiem, ze skupieniemt^łej swejistoty. Po paruchwilach szepnął słabo:Dosyć. Doktor natychmiast pochwycił go w objęcia. Michałjuż61. podtrzymywał i we dwóch położyli go z powrotem dołóżka. Grzegorz miał natwarzyrozsnute szczęście. Uśmiechał sięi patrzał znów namatkę, jak po przejściu śmiertelnego niebezpieczeństwa, jak ktoś, kto skoczył z trzeciego piętra i komu sięnic nie stało. - Widziałaś, mamo? Stałem! - szepnął osłabłym z radościi ze zmęczenia głosem. -Stałeś, bracie! - huczałdoktor. -O własnych siłachstałeś! A gdybyś wiedział,jak inni chorzy lecą na wszystkiestrony, jak ichkolana nie trzymają! Udał sięeksperyment, co? PaniPolańska stała nieruchomo, dygocąc. Jedna łza stoczyłajej się po policzku i schowała się w kąciku,koło ust. - I nawetnie opierałem się opana mocno. -Wcale prawiesię nie opierałeś -kłamał doktor. - A gdybyśsię nawetopierał, tonieważne. Ważne, że pozostał ci odruchstania, że masz dobry układ kostny. Czym ty tam stałeś, dobrzenie wiem,bo mięśni nie masz prawie wcale, ale widocznie tyleci zostało, że jednakmożesz stać. Będziesz ćwiczył staniecodziennie. I to znów, Michał, dla ciebie zadanie, bo paniPolańska go nie utrzyma, a bądźcie przygotowani zawszena to,że możesię przewrócić. Tu już twoja siła jestpotrzebna, chłopie. Michałuśmiechnął się od ucha do ucha. To musię więcejpodobałoniż wyciąganie. W twarzyjego była radość, gotowość, gorliwe posłuszeństwo. -No, dosyć wylegiwania się! - powiedział do Grzegorza. -Teraz będzieszna pionowo, bodaj poparę sekund codziennie. Moja wtym głowa. Kiedydoktor wychodził po wizycie,która trwała przeszłogodzinę,pani Polańska wymknęła się za nim do przedpokoju,dziękując i wsuwając mupieniądze do kieszeni. Ale doktor,jakzawsze,zdecydowanym ruchem odsunął jej rękę. - Nic z tego, proszę pani, i niech pani niezaczyna wciąż odnowa, bo się rozzłoszczę. Nie będę brałod panipieniędzy, bomusiałbym ich wziąć za dużo,a na topanią nie stać, aja niemam ochoty. Niebędę żerowałna waszym nieszczęściu, proszę mnie traktować jak przyjaciela. - Traktuję pana jakprzyjaciela, ale znówmy nie możemyżerowaćna pana czasie i trudzie,panie doktorze. Doktor popatrzył na umęczoną twarz,na bruzdy rysujące sięna tejwychudłej twarzy, na białe pasmo włosów nad czołem. - Nie jest pani młoda - powiedział dość brutalnie - ja niemówię komplementów, jak pani widzi. Wielkiegozdrowia teżpani nie ma, jest pani sama iboryka się pani z nieszczęściem,co tugadać - nad siły. I pani chce, żebym na tym wszystkimzarabiał? Nic z tego iw ogóle proszę, abyśmy więcej niewracali dotegotematu. A teraz niechsię pani cieszy, że synstał i że nogi się nie łamią pod nim. Polańskaspojrzałana niego trwożliwie. - Czy z tego wynika, że będzie. będzie. chodził? - Jakże! No naturalnie! Nieprędko i niełatwo, ale będzie. Głowa do góry, droga pani. Ale Polańska spuściła głowę, aby ukryć łzy. Niepłakałaprawie nigdy z rozpaczy, alez radości nie mogła zapanowaćnad sobą. I tak ją zostawiłdoktor,płaczącą cichutko i samotniew przedpokoju. Był wczesny ranek, rzeźwyi oszroniony, w powietrzu stałalekka, przecierająca się mgła, zza którejwyzierałojesienne,bladesłońce. Michał szedł do szkoły szybkim krokiem,ale niespiesząc się zanadto, bo byłojeszcze sporo czasu. Tak przyjemnie było czuć sprężystość własnych nóg, wdychaćpowietrzemusujące jeszcze nocnym przymrozkiem, jak sodowa woda gazem, chować ręce w kieszeni spodni, bo jednak grabiałytrochę. Pogwizdywał sobie idąc, pełen na półzwierzęcej radości życia, i gdyby nie to, że czuł się już bardzo dorosły, byłbysobiechętniepodskoczył. "Trzeba będzie jednak pokopaćtrochę piłkę" - pomyślał z tęsknotą i w tejże chwili wpadłz rozmachem na doktoraTurskiego, który szedł energiczniew przeciwnym kierunku: góra ludzka, wysoki, barczysty, aż nachwilę przesłonił sobą Michałowi ulicę. - Jak się masz,bracie? -zakrzyknął doktor i zaśmiał się63. szeroko. - Co tak naludzi wpadasz? Oczym marzysz? Pewnoo jakiej pannie. Do szkoły lecisz, co? No, a ja do szpitala. I jużchciałminąć chłopca, ale nagle przystanął. -Czekaj, zdążysz. Właściwie dobrze, że cię spotykam, cości chciałem powiedzieć. Czekaj, tylko przetrę okulary, bo tacholerna mgłami osiadła na szkłach. Michał zatrzymał się zdziwionyi niejasno zaniepokojony. Nie spodziewał się nigdy od doktorów niczego przyjemnego. - Widzisz, synu, ty się nieroznamiętniaj za bardzo - mówiłdoktor, przecierając okulary -tym, że ten twój kamrat możestać. On, widzisz, byłdobrze zbudowany przedtem, więc kościec ma dobry i to go trzyma, alemięśniejego, sam wiesz- guzik. Naturalnie przy takim kośćcu nawet liche mięśniebędą miałyułatwione zadanie, aleczy on będzie chodził, czynie, to jeszcze wielki problem. Naturalnie, to lepiej, że możestaćo własnych siłach,niż gdyby tego nie potrafił, alei tak. W każdym razienic pewnego. Ja tegopani Polańskiej niepowiedziałem, bo nadzieję im odbiorę dopierowtedy, kiedy jejnaprawdęjuż wcalenie będzie. Nadzieja działa cuda, mójdrogi, bez nadziei oni by sięoboje załamali, a tu przy wielkiejpracy, przy nadludzkim wysiłku - kto wie? Ale ty wiedz, jaksprawy stoją, ciebie nie ma cobujać. Z tym jednakże, żenadzieja jest dozwolona, inawet konieczna, i tobie też niewolno jej tracić. Tylkopatrz trzeźwo. No, to jużwszystko. Lecę, bo późno. Niedługou was będę. Doktor zniknął,a Michał zespuszczoną głowąprzyspieszyłkroku. Bo jużdość późno, w ręcei nogi zimno, u nosa wisikapka, słońceznówsię schowało,dzień chyba będzieponury. Michałowi cały świat wydał sięwstrętny. Biegł bezprzyjemności i nim wpadł na podwórze szkolne, przeleciała muprzezgłowę myśl: "Kopać piłkę? Akurat. Też mi się zachciało. A, docholery z tym wszystkim! I w dodatku klasówka z fizyki". Popołudniu był jak zwykle u Grzegorza. ROZDZIAŁ 3 Ciekawa rzecz,jakta choroba Grzegorza wciągamnie potrochu. Przecieżna początku, zanimchłopak zachorował, starałam sięutrzymać zPolańskimi stosunki jak najbardziej poprawne, ale dośćdalekie, bo nic niebezpieczniej szego wewspólnymmieszkaniu niż nadmierne spoufalenie się sąsiadów. Potem, muszęprzyznać, cała ta tragedia przeraziła mnieporządnie, zresztą, jak wszystkich dookoła. I, trudno, nie jestemaniołem,nie miałam ochoty uczestniczyć w dźwiganiu takiegociężaru,każdy ma dość swoich zmartwień,a przy tym niejestemmłoda. Gdyby się tak przejmować cudzymisprawami, toodrazu miałby człowiek tysiące kłopotów na głowie. A imnieszczęście jest bliżej, tym bardziejciąży. Dlatego bałam siępowrotu Grzegorza do domu i wszystkiego,co będziez tymzwiązane. Tymczasem, muszę przyznać, że pozawiększymnieporządkiem wkuchni, który siłą rzeczy występuje w czasiekocowania, ale który Polańska z Michałem po skończonymzabiegu natychmiast uprzątają, choroba sąsiada nie odbija sięspecjalnie dotkliwie na moim życiu. To tak jest, kiedy się ma doczynienia z kulturalnymi ludźmi. Natomiast, muszę przyznać,co samej mniewydaje się dziwne - lubiędo nich zachodzić,pogadać i poobserwować postępy rekonwalescencji Grzegorza. Jest cos pasjonującego w tejnieustannej walce, jaka toczysię między tymi ludźmi a złą zmorą, która nad nimi zawisła. ToJest zdobywanie terenukrok za krokiem, dzieńpo dniu i ani nachwilę ta walka nieustaje. 5 - Wichura. 65.Grzegorz jużsiedzi w fotelu,nie dłużej niżgodzinę,alesiedzi. Z początku Michał brał gonaręce, podnosiłz łóżkai sadzał. Teraz obajchłopcywymyślili przymocowany dołóżkauchwyt, za który Grzegorz się łapie i sam przeczołguje na fotel. Bolesny to widok - taki straszny wysiłek, napięcie, jakbysięgórę miało przenosić i. rezultat:siadł wfotelu. Mój Boże/Aledla nich to było wielkie zwycięstwo i ogromna radość. Grzegorz, rozpromieniony, mówił:- No, to już jestpostęp. Dotąd byłemkandydatem na trupa,terazjestem już gotowym niedorajdą. Zagrajmy wobec tegotaniec szkieletów. I palcami wybębniał naswojej wyschłej klatce piersiowejjakiś skoczny adudniący rytm. -Przestań- wołała paniJasia - nie znoszę tych twoichdowcipów! Ale Grzegorzz jakąśosobliwąprzekorą właśnie lubował sięw takich wisielczych żartach. Czyja wiem,może kiedy ośmiesza swójciężkistan, łatwiejmugo znieść. Ale wzdrowiu jego następowała dalszapoprawa. Nauczyłsię stać owłasnych siłach. Jeszcze niepewnie, z napięciem, alestać potrafi. Dziś znów zaszło cośnowego. Przyniosłam paręnaprawdę pięknych jabłek, które udało mi siędostać na targu. Kiedy zapukałamdo drzwi ich pokoju, poczułamza nimi jakby lekkie wahanie i nie od razu padła odpowiedź:-Proszę. Weszłam i zobaczyłam taką scenę. Dwa fotele, zsuniętedosiebie i obrócone oparciami do dwóch krzeseł tyłemteż donichstojących,tak że stworzył się jakby korytarz przylegający jednym końcem do łóżkachorego. W fotelu, tyłem do tego improwizowanegokorytarzyka, siedziała Polańska, oburączwczepiona w drugi fotel, jakzrozumiałam po chwili, aby się niemógł odsunąć. Na dwóch krzesłachjednocześnie, z przeciwnejstrony korytarzyka, siedziałMichał, też jak zdałam sobie sprawę,aby je unieruchomić. Grzegorzsiedział na łóżku w piżamie, ze spuszczonymi nogami, które znajdowały się dokładniew środku owego korytarzyka z krzeseł ifoteli. 66- Niech pani wejdzieprędzej i cichutko usiądzie naboku! -zawołałaPolańska bardzo przejęta, z kosmykiemwłosów,fetory opadałjej w poprzek twarzy. - Robimy wielką próbę. Michał spojrzałna mnie niechętnie,a Grzegorz przełknąłgłośno ślinę i powiedział:- To może potem. Dosyć mnie to dotknęło, więc odparłam sucho:- Jużwychodzę. Przyniosłam tylko trochę jabłek. Zdaje się,że ładne. - Cudowne! -zakrzyknęłaPolańska. -Patrzcie, co za martwa natura na tymzielonymtalerzu. Niechże pani siada, pomożenam pani unieruchomić drugi fotel. Chodzi o to,żeby się nieprzesunął,a pani Sabinabędziesię cieszyć razem z nami. Przestałam zwracać uwagę na chłopców- niemożna pozwalać smarkaczom na zbyt wiele - iusiadłamw tym fotelu. Byłam naprawdę ciekawa, co nastąpi. Grzegorz spojrzał na Michała i Michałkiwnął głową. Od tejchwili zapomnieli o moimistnieniu. W pokoju byłociepło i bardzo cicho. Czuć było mocnyzapachwanilii, bo Polańskapostawiła kremdla syna. MałyTenzing z podniesionym ogonkiem gramolił się połóżkuGrzegorza i popiskiwał trwożliwie. Grzegorz miałnapiętą twarzcyrkowca,który za chwilęprzeskoczy z trapezu na trapez, gdzieś pod kopułą cyrku. Chrapy wydatnego nosa rozdęty mu się, a pełne, dobrze zarysowaneusta ściągnęły w jedną linię. Wparł się mocno dłońmi w oparciefotela,natężyłramionai na tych ramionach, przyniewielkim udziale nóg, podniósł się i z wolna począł prostować, ażdopozycji pionowej. Stanął wreszcie, odetchnął, i opuścił wzdłużciała ramiona. Stał. Po chwili oparł się oburączo oparciefotela i począł iść bokiemprzesuwającjedną nogę powoli,z wysiłkiem i dosuwającdoniej drugą. Był pochylony doprzodu, bo oparcia foteli były dlańza niskie, grube żyły wystąpiły mu na czole. Przesunął siębokiem, jak rak, na długośćdwóch foteli i wróciłpodobnie dołóżka. Usiadł, wpierając się67. mocnopięściami w posłanie, bo wciąż jeszczebał siępoleciećdo tyłu, i spojrzał triumfalnie na matkę:-Coraz lepiej idzie, co? -Doskonale, wspanialepo prostu! - przyświadczyła z entuzjazmem Polańska z twarzątaką, jaką musi miećzapewnematka akrobatyalbo uczestnika wyścigu samochodowego. -Dobra, bracie -przyświadczył Michał, wciąż wspartyw swojedwa krzesła. - Ale nie dostawaj zawrotu głowy odsukcesów. Dziś miałeś próbować iść wprost. Bokiem, to wiemy,że potrafisz. No, ruszaj. Grzegorz popatrzył na korytarz z krzeseł i foteli, jak siępatrzy na kładkę zawieszoną nad przepaścią. - Może lepiej jutro. -Postanowiłeśdziś. - Tak. No, niech będzie. - Ale. -zawahał się i spojrzałw mojąstronę. Już chciałamwstać i wyjść -jeżeli go tokrępuje- ale onniespodziewanie powiedział: -Skoro pani Sabina tujest, to czy mógłbym panią prosić, aby pani usiadłanie w fotelu, który jest cięższy, ale na dwóch krzesłach, jednocześniei przytrzymała je zamiast Michała? Bo on niech lepiej stoiw pogotowiu, tu, przede mną. Będę się czuł pewniej. Dobrze,proszępani? Jasna rzecz, że w tej samej niemal chwili już siedziałam nakrzesłach,wpierając sięw nie jeszcze z obustron rękami. Michał stanął przy wylocie korytarzyka i wyciągnął ręce doprzodu, takjak się jewyciąga do malutkiego dziecka, którepróbuje stawiać pierwszekroki. Grzegorz podniósłsię znówzwysiłkiem i oparł jedną rękę o poręczfotela,drugą o oparciekrzesła, na którym siedziałam. Na twarzy jego, którą widziałamtylkooddołu iz boku, odmalował się chyba jeszcze większywysiłekniżpoprzednio, a dwa twardeścięgna wyskoczyły muna szyi. - No, śmiało, bracie,na co czekasz? -zawołał Michał. - Łatwo cimówić. Myślisz, że ja wiem,co trzeba zrobić,żeby wysunąć nogę do przodu. Milczenie. 68- Malutkikroczek - powiedziała błagalnie Polańska. -Bodaj parę centymetrów. To wystarczy. - Łatwo powiedzieć - powtórzył Grzegorz, stojąc ze wzrokiem wbitym w swoje stopy. -Może uchwyć mnie zarace, a jacię trochępociągnę -zaproponował Michał. - Nie. Po czym z rozdrażnieniem:- Nie pospieszajcie mnie. Mamyczas. Zaraz, najpierw położę sięna chwilę, muszę odpocząć. Położyłsię na boku, coteż wymagało uniego niemałejgimnastyki,irękami podciągnął sobie nogi na posłanie. Leżałblady, zdrobnymi kropelkami potu naczole. - To może dajmy dziś spokój. -Pani Jasia wstałaz fotela. - Nietrzebatak przemocą. -Nie - powiedział znów z rozdrażnieniemGrzegorz. - Mówiłem, że spróbuję,to spróbuję. Tylko mnieniepospieszajcie. - Alemoże pani nie ma czasu, pani Sabino? -spytałaPolańska,pochylającsię domnie, bo jak wrośnięta siedziałamdalej na dwóch krzesłach, choć było mi bardzo niewygodnie. - Skądże znowu. Pani przecież wie, że mam mnóstwo czasu. - Todobrze - powiedział Grzegorz. -Bo gdy takawieżaEiffla, jak ja, się grzmotnie, to dom może się zawalić. Lepiej,żeby Michał stał przymniei ubezpieczał. - Bądź spokojny, stanę. Po pewnym czasieGrzegorzznów się podniósł na posłaniu,usiadł ipowiedział:-Ekspedycja rozpoczyna zdobywanie nowegoszczytu. Uwaga! Stanął znowu, Michał tuż przed nimwyciągnął ramiona. Grzegorz stałchwiejąc się z lekka, wysilony, napięty, skupiony. Wreszciepowiedział:- Nic z tego. Bokiemmogę, przodem - nie. Spojrzał jakoś dziecinnie, błagalnie na matkę, na Michała,nawet na mnie. Wtedy Michał powiedział:- Mówię ci, weźmnie zaręce, zamiast sięwpieraćw tenfotel i krzesło. Ty wiesz, żemam mocnełapy. 69.Grzegorz zwahaniem oparł najpierw jedną rękę ojegowyciągnięte ramię,a potem drugą. Chwilę trwałacisza, chłopakchwiał sięw tyłinaprzód i nagle okrzyk:- Zrobiłem krok! Zrobiłem krok! - Tak, bracie, tak! -krzyknął Michał. -A teraz drugi. O ile mogłam się zorientować,ten krok byłniedostrzegalny,noga zaledwie oparęcentymetrów przesunięta naprzód. Terazjuż niepatrzałam bokiem na postać Grzegorza, tylko na jegostopy. I nagle zobaczyłam, jak drugastopa, sztywno, nibymechaniczna zabawka, drgnęła i leciutkodosunęła siędopoprzedniej. Grzegorz krzyknął znowu:- Jeszczekrok! I to lewą nogą! Drugi krok! I westchnąwszy, zjakimś jękiem opadł w ramiona Michała,któryprzygotowany widaćna to, pochwycił go jakdziecko,podniósł do góry izaniósł na łóżko. Wstałam i ja zeswego krzesła, na którymzupełnie ścierpłam. Grzegorz leżał na łóżku, z wypiekami na woskowejtwarzyi błyskając swoimimlecznymi zębami,chełpił się jak dziecko:-No i co? Co na to powiecie? Dwa kroki. I to naprzód. Paniteż widziała,prawda? Dwa kroki! - Widziałam, Grzesiu, to było wspaniałe. -No, to teraz zjem tojabłko od pani. Świetne. Co za jabłko,coś niebywałego. Jabłkobyło na pewno dobre, aleto radość dodawała musmaku. Polańska siedziałana łóżkusyna iprzezkołdrę głaskała stopy, któreowłasnychsiłach posunęły się naprzód. - Powolizaczynam wychodzićz niemowlęctwa - kpił Grzegorz. -Możecie już odłożyć smoczek i pieluszki. Zaczynamstawiać pierwsze kroki. Niedługo zacznęgaworzyć. Będzieszzemną chodził za rączkę, stary bałwanie- zwrócił się do Michała. Ten styl. - Wprawiaj się do roli taty. Przyda siępóźniej, jakznalezione. Ja z kolei będę niańczył twoje dzieci,bo do niczegolepszego niebędę się nadawał. Piękna przyszłość i użyteczna. Nie lubię tego jegostraceńczego humoru. AleGrzegorzpodniecony mówił dalej:- Jestnadzieja, że niebędę jeździł nawózku. Jeżeli uda mi70się dojść, wszystkojedno, wjaki sposóbstąd doradia, będę sięuważał za zdrowego. Większychambicji nie mam. Polańska poprawiła kołdrę syna. Ręce jejdrżały. - Aleja mam większe ambicje. Izapewniam cię, że zajdzieszdalej niż doradia. Zapanowałomilczenie. Grzegorz jadł jabłko w zamyśleniu,potem położył ogryzek ipowiedział tymrazem poważnie:- No, to jest nowyetap, od jutrazaczynam się uczyć. -Już? -powiedziałapani Jasia,patrząc na syna z nadziejąi strachem. - Może jeszcze za wcześnie. Po co masz siędodatkowo wysilać? - Od jutr azaczynam sięuczyć - powtórzyłstanowczo Grzegorz. -To postanowione. Iniepróbuj się, mamo, sprzeciwiać. Nie wiem, co tosię dzieje z naszym klimatem. Napewnoprzezte próby atomowe. Bo jest początek stycznia, a ciepło jakw kwietniu. Dzień był słoneczny i miało się uczucie,że pączkizaczną puchnąć na drzewach. Wieczoremtrochę sięzrobiłochłodniej, ale tak cicho, takłagodnie, że przed położeniem sięspaćzarzuciłam ciepłyszlafrok na suknię i usiadłam w otwartym oknie. Noc była ciemna, ale paliła się wysoka latarniauliczna i w jej świetle gałązki naszego klonu wyglądałyjakkoronka. Na ulicyjuż byłoprawie pusto, zrzadka tylko rozlegały się czyjeś spieszne kroki lub słychać było słowa, napozór bez sensu, wyrwanez ust rozmawiających, wracającychdo domu ludzi. Czasem zaszumiał samochód, czasem zaturkotała dorożka. Powietrze pachniało wilgocią i, co się takrzadko zdarza wmieście, ziemią. Nie było mi zimno, nie chciałomi się wstawać i tak sobie siedziałam, wpatrzona bezmyślniew dziwnie łagodną, rozespaną noc. Nagle otworzyły siędrzwi na sąsiednibalkon. To Jasiawidocznie wietrzyłaprzed snem. Cotak późno dzisiaj? CzyżbyGrzegorz źle się czuł? Zaczęłam nadsłuchiwać,co się tamwłaściwie dzieje, i wysłuchałam całej ich rozmowy. Może niepowinnam była tego robić, ale cóż, ostatecznie wolno mi71. u siebie w pokoju siedzieć przyoknie. Polańska stała teżwidocznie przy balkonie,bo bardzo z bliskarozległ się jej głos,trochę zduszony, błagalny:- Słuchaj,Grzesiu, może byśjuż jednak spał. Na to głosGrzegorza, podniesiony, gorący, spęczniały karni, schrypniętyi szorstki:- Dajmi spokój,wiesz przecież, że nie będę spał. Idź spać,jeżeli jesteś senna. Polańska ciąglestała przy oknie imówiła raczej w nocniżdosyna:- Nie mogęsię położyć, jeżeli ty jesteśzdenerwowany inieśpisz. Możeci poczytać? Ten samgłos, taki odmieniony iwzburzony, odpowiedział:- Nie chcę. -Tomoże porozmawiamy. - Oczymmożemy rozmawiać? Omoich nogach? Ten tematznam aż nadto dobrze. - Możemy rozmawiać o czymkolwiek. -Nie chcę rozmawiać o czymkolwiek, kiedymyślę wciążo jednym. - Staraj się myślećo czym innym. -Naucz mnie,jak to się robi. Cały dzień zgrywamsięiudaję małpę,ale teraz już nie mogę, nie mogę. Gwałtowny,rozpaczliwy szloch i potem:- Mamo. mamo. mamo. To nie było westchnienie. Zdawało się, że z piersi Polańskiejuszłocałe powietrze, że uszłoz niej życie. Ale nie. Usłyszałamjej ciche kroki, jak wracała do łóżka syna, słychać było, jakciężko siadłana krześle- skrzypnęło - jak oparła się o łóżkochorego - skrzypnęłoinaczej. Powiedziała cicho:-Masz chusteczkę. Grzegorz płakał głośno,rozpaczliwie i mówił cośwśródłkań, alesłowa jego, zdeformowane płaczem, dochodziły domniewstrzępach:- Mamo. Och, mamo. ja nie chcę żyć. mamo, pomóżmiumrzeć. mamo. 72I cichy, ale wyraźny głos Polańskiej:-Grzesiu, uspokój się, Grzesiu. Będzie jeszczedobrze. zobaczysz. Nie wolno ci tracić odwagi. Taki jesteś zawszedzielny. kochaneczku, trzymaj się. - Dosyć już mam dzielności. mamo. dosyć udawania,żenic się takiego nie stało. Czy ty wyobrażasz sobie moje życie. czymbędzie moje życie. Przecież. przecież mnie. żadnadziewczyna. żadna dziewczyna nie zechce. Ja nie chcę żyć. niechcężyć. Przymurowałomnie do krzesła. Bałam się poruszyć,aby niezdali sobie sprawy, żektoś ichsłucha,bałam sięzamknąć okno. Zesztywniałam cała, udzieliła mi się ich rozpacz. - Grzesiu - mówiła Polańska iw głosie jej nie byłołez -mojedzieciątko, mój synusiu. musisz siętrzymać. musiszbyćodważny. Zobaczysz, że będzie dobrze, że spotkaszdziewczynę. miłą dziewczynę. która cię będzie kochała. Zobaczysz. Brzmiało to jak kołysanka, powolnie, łagodnie, rozlewnie. Grzegorzwidocznie słuchał,bo ustało jego łkanie, ale pochwili warknął nieprzyjaźnie:- Sama niewierzysz w to, comówisz. -Wierzę, synusiu,wierzę. Będzieszjeszczeszczęśliwy. Ktowie, może będziesz jeszcze błogosławił tę chorobę. Nigdy niewiadomo. - Okłamujesz mnie całyczas. -Nie okłamuję. Mówię to, co myślę. Będziesz szczęśliwy. Zobaczysz, że będziesz. I będzie dziewczyna. Zobaczysz, zebędzie. Grzegorz westchnął burzliwie,spazmatycznie. Potem głośnowytarłnos. Zapanowało milczenie, ale jawciąż jeszcze bałamsię poruszyć. Po chwili znów rozległ się jego głos, alejużspokojniejszy, choć żałosny:- Naprawdęwierzyszw to, comówisz? -Wierzę. - Ja nie wierzę, aledobrze, że ty wierzysz. Znówmilczenie. 73.- / myślisz, że będziedziewczyna, która zechce. -Któracię będzie kochać? Wierzę. Znów milczenie. - Mamo, ale to wszystko takie straszne. -Straszne, alety jesteśodważny. - Ale ja już niemam sił. już niemogę. jużnie chcę. I znówfala łkania. -Co robić,moje złoto, co robić. Musisz. Ale będzie dóbrżę, zobaczysz. Patrz, jużobracaszsię z boku na bok bezpomocy. I stoisz. Ijuż zapomniałeś chyba,że zrobiłeś dziśkrok. dwa kroki. Zapomniałeś czy co? I nagle ze sztuczną niecowesołością:-Właśnie dziś się rozkleileś, kiedy był taki radosny dzień. Już dawno niebyłocitak ciężko. Grzegorz znów wytarł nos. - Daj misię napić. Słychać było nawet wmoim pokoju, jak głośno,łapczywiełyka wodę. Potem powiedział:-Właśnie dziś mi ciężko. Bo jak leżałem, to życie było takdaleko. A teraz krok, dwa kroki i zaraz święto. To jeszcze gorzejniż nic. A co to zakroki? Ty myślisz, że ja kiedykolwiek będęchodził normalnie? Będę kaleką, okropnym kaleką. Po tonie głosu Polańskiej poczułam, że siłyją zaczynająopuszczać. - Zapomniałaś,że był czas, kiedy mówiłeś: "Bodaj krokzrobić. Bodaj stać o własnych siłach". A teraz twoje wymagania rosną. To dobrze, żerosną. Todobry znak. Znów zapanowała cisza, długa cisza. Wstałam powolizkrzesła, żebyzamknąć okno. Wtedy usłyszałam, jak sennym juższeptem Grzegorzznów zapytał:- Więc myślisz, że będzie dziewczyna? Że jakaś dziewczyna ? A ona znów zaczęła takim tonem, jak sięopowiadadzieciombajki:-Będzie ślicznadziewczyna. miła dziewczyna. będzieszją kochał. będzie ciękochała. będziesz bardzo szczęśliwyNie wierzyław to, co mówi, no i, oczywiście, ja też niewierzyłam. Ale Grzegorz widocznie uwierzył. Bo spokojnymjuż, rozespanym, dziecinnymgłosem powiedział sennie:- To zakryj mnie pod brodę. Pocałuj mnie. Może naprawdębędziedobrze. Zgaśświatło, ale nie odchodź. już chyba zasnę. Polańska wstała i zamknęła okno. A potem słyszałam, jak płakała zamknięta w ubikacji. Chwilami zdaje mi się,że śnił mi się ów wieczór i tarozdzierającarozmowa,słyszana przez okno, bo kiedy wchodzędo pokoju Grzegorza, uśmiecha się zawsze bardzo mile i atmosfera tamjest pogodna. Co prawda częściej nie dostrzegamnieprawie, bo pokrótkim powitaniu wsadza natychmiastnosw książki. Leżą przynim dokoła. I nastoliku z prawej strony,i nakrześle z lewej, ina łóżku. On sam, półleżąc sztywno napochyłej desce, z malutkim tylko jasieczkiem podgłową, trzymaprzed sobą pulpit, którymu bardzo przemyślnie skonstruowałMichał. I czyta, pisze, głównie czyta, bo pisanie sprawia trudność jego słabym rękom. Na łóżkubawi się kotek,szeleścikartkami, bije łapką po ołówku, którym Grześ wodzipo papierze,czai się i skacze na przewracaną kartkę. Chłopak śmiejesię, odsuwa kotka, ale nieprzerywa pracy. Poza godzinamiwerandowania przy otwartym balkonie, poza zabiegami, któretyle czasu zabierają co dnia,Grzegorz wciąż i wciąż trzyma nosw książkach, a kiedy przychodzi Michał, odrabiająlekcje jednocześnie. To wszystko, moim zdaniem,nie ma sensu. Chłopak takciężkochory itakima robić wysiłek. Powiedziałam kiedyś doPolańskiej:- Że też panipozwalamusię uczyć przy takim staniezdrowia. Aonaodwróciła głowęodzlewu, bo właśnie zmywała,i powiada:-A co ma robić? Myśleć oswoich nogach? - Ale to dla niego wysiłek. 75.- Ja goprzecie nie zmuszam. Robityle, ilechceimoże. Aleto dobrze, że chce pracować. Nie, nie zgadzamsię znią, i tyle. Są tacyuparci ludzie,którzynie lubią posłuchać życzliwej rady. - Ja bym na panimiejscu zapytała doktora -powiedziałam. Polańskawycierała terazkubki i talerze. Na twarzy miałauśmiech, moimzdaniem, zbyt pewny siebie. - Są rzeczy, o których chory musi decydowaćsam,bezdoktora. Isą rzeczy, doktórych matka nie powinna się wtrącać. E,takie tamgadanie. - Ja bym nie pozwoliła, i koniec -powiedziałamz urazą, bonie lubię, gdy ktoś tak łatwo zbywamoje słowa. -Boję się,żebyście tegonie żałowali. Przecież to ogromnywysiłek. I nawet nieweźmie mu pani nauczyciela. -Jemu nauczyciel niepotrzebny. Sam da sobie radę. Zresztąnie chcę żadnego przymusu. Będzie robił tyle, ile zechce i na ilebędzie miał ochotę. To może słuszne. Jak ktoś ma rację,to ja nie przeczę. Alejakjamamrację, tonieustąpię. - A jabym niepozwoliła mu pracować - powtórzyłam. -Ipo co? Przecież ten rok szkolnyitak stracony. Matury niezrobi. Więc chyba nie warto się wysilać. PaniJasia usiadła nastołku ze ścierką w rękach i wpatrzyłasię w okno. To już jej weszłow zwyczaj, że kiedy jest cośtrudnego, zaraz patrzy w okno,jakbystamtąd mogło przyjśćjakieś rozwiązanie. - Nie,o maturze nie marzę -powiedziała. -Nie manieszczęścia, jesttaki młody. Ale niech pracuje, jeżeli chce. Czypani nie rozumie, że on nie powinien żyć tylko myślą o swoimleczeniu? Niech sobierobią, cochcą. Myślałam zresztą,żeby porozmawiać poważnie z Grzegorzem, skoro jegomatka jest, moimzdaniem, tak nierozsądna, ale wiadomo, jaka jest dzisiejszamłodzież - nie lubi słuchać starszych, zwłaszcza obcych. Powiedziałam mu nawetktóregoś dnia:- Słuchaj, Grzesiu, miej rozum, nie przemęczaj się. To nie76zdrowo po chorobie -powiedziałam "po chorobie", jakby onjuż byłzdrów. - Poczytaj coślekkiego, posłuchaj radia,to ciwystarczy. Grzegorz wysłuchał mniepoważnie, potem odwrócił głowęw stronęMichała, który uczyłsię przystole,i powiedział takimtonem, jakby odpowiadał na moje słowa:-Ach,dobrze, że mipani przypomniała. Słuchaj,zapytajsięw szkole, czy się zgodzą, żebym ja każdą klasówkę robił tutaji żebymi ją zaliczyli tak, jakbym zrobiłją w klasie? Jeżeli tak,to fajno. Coś podobnego! Czynie dosłyszał, co mówiłam, czy nazłość! To impertynencja. Gdyby był zdrów, odpowiedziałabymmu tak, żeby mu wpięty poszło. Ale co się będę kłóciłaz chorym. Wstałam więc tylko i powiedziałam:-Widzę,że nic sobie nie robisz z rad starej kobiety. Aten znów odwraca głowę do mniei pytaze zdziwieniem:-Topani coś mówiła? Nie słyszałem, bardzo przepraszam. Kpiny czy co? Nic nie odpowiedziałam, tylko zabrałamdzbanuszek po mleku. Kiedy wychodziłam z pokoju, słyszałam,jak Michałmówił, zgarbiony jakzwykle, takżewidać byłotylkojegolśniącą czuprynę:- Daj spokój. Masztrzy miesiącespóźnienia. Nie dogoniszkursu tak łatwo, bo nas biorądo galopu. - Już prawie dogoniłem-powiedział Grzegorz. -W każdymrazie spróbuję. Jeżeli tylko się zgodzą. Ty tam, bracie, jakośnatrajluj, żeby się zgodzili. E,niechsobie robią co chcą. Wyszłam z pokoju. Jestem oburzona, ale przynajmniej przestałam myśleć o moich sąsiadach, którzy doprawdypochłaniali zbyt wielemojejuwagi. Terazmam swoje kłopoty. Oburzonajestemna mojegowłasnego brata. Ach, ci mężczyźni! Jakie to szczęście, że niewyszłam za mąż. Ale muszę wszystko opisać po kolei, żeby sięuspokoić. Mójbrat mieszka w Tarczynie,pod Warszawą, jest ogrod77. nikiem. Owdowiał niedawnoi został z piętnastoletnią córką. No i teraz znalazłsobie inną żonę. ALucyna poczęła w domuzawadzać. Krótko mówiąc, dziś po południu rozlega siędzwonek do mnie,otwieram, aw drzwiach stoi moja bratanica. Berecik, żakiecik, teczka pod pachą, ładna jak zawsze, chudatylko, włosy jasne (to pomnie,choć teraz mam już prawie siwe)związanez tyłu wstążeczką. - Chodź -mówię. -Skądsię tu wzięłaś? Ona wchodzido pokoju, rozgląda się imówiz westchnieniem, marszcząctenswój ładnynosek (urodą chyba też wemnie, choćmnie, niestety, wiek nie oszczędził):- Ach, jak ja lubię ten pokój cioci. Takiestaroświeckiemeble. To się nazywają antyki, prawda? I dywan. -To po naszych rodzicach - mówię. - Przecież i wy macieparę ładnych sztuk. -Macocha wszystko sprzedała, mówi, że nielubi starzyzny,aprzy tymdali za to sporo pieniędzy. Kupiła inne-mnie się niepodobają. Jak patrzę na tęszafę u cioci czy sekretarzyk,toprzypomina sięmama. - Siadaj -powiadam. -Co u ciebie słychać? Ojciec zdrów? Lucynasiada, stawia teczką napodłodze przy krześle, alewciąż rozglądasię, jakby tu pierwszy raz była. Co prawda,nie widziałam jej już chybaze dwa lata. Toznaczy w czasiepogrzebu bratowej, alekrótko. Ona się przyglądała meblom,a ja jej. Jakto się taka dziewczyna zmienia. Ciągle jąsobiewyobrażałamjako dziecko, a teraz widzę, że to już właściwiekobietka. Zresztą ja z bratem nie jestem w najlepszych stosunkach,przy podziale schedy po rodzicach nie zachował siętak, jak należy. Zresztąmniejsza o to. Więc pytam jeszczeraz:-Ojciec zdrów? -Zdrów -powiada Lunia i patrzy namnie, jakbychciałajeszcze coś dodać,ale milczy,W ręku trzymajedną podartąrękawiczkę: ręce bardzoczerwone,widocznie odmrożone. - Co ty, masz tylko jedną rękawiczkę? -Jedną. Drugą zgubiłam. - Niemogłaś ojca poprosić, żeby ci kupił? Maszcałkiemsine ręce. - Ojciec nie dajemi żadnychpieniędzy. Inic mi nie kupuje. - A coty właściwie robisz? Lunia patrzy na mnie w milczeniu, po czym powiadazająkliwie:- Ja. ja chcę sięuczyć. - No todlaczego sięnieuczysz? -Uczę się. - i spuszcza oczy. Podeszłam doszafki i odkroiłam kawałek babki. - Masz, jedzi opowiadaj po porządku, nie będę z ciebiewszystkiego wyciągała pytaniami. Mów, jak i co. Najpierwzjadła babkę, dośćłakomie,nieczęstowidać je cossłodkiego. Potem zdjęła beret, odetchnęła głęboko i zaczęłamówić:- No to jest,ciociu,tak. Ja skończyłam na wiosnę szkołępodstawową, nasamych piątkach, ciociu, i książkę dostałamw nagrodę. Noi z mamą zawsze było postanowione,żepójdę doliceum, a potem na uniwersytet, ciociu, ale mama umarła. Przełknęłagłośno ślinę. - Najpierwmusiałam się zająć gospodarstwem,bo przecieżojciec byłsam, a jak się ojcieclatem ożenił, to ja prosiłam,żebym mogła dojeżdżaćdo Warszawy,do szkoły, alemacochapowiedziała,że jestem potrzebna w domu, bo ona jest słabegozdrowia i nie ma zamiaru się męczyć. No to w lecie pracowałam w domu i w ogrodzie,ale jak się zaczął rok szkolny, topowiedziałam, ze chcę mieszkać w Warszawie, boz tymi dojazdami trudna sprawa, to ojciec powiedział, że nie, a macocha,żemam przewróconewgłowie, i ojciec, żedużo roboty w domui wogrodzie. -Zaraz,zaraz,nie trajkocz tak -przerwałam. - Ty jakwidzę, nie bardzolubisz robotę. Adlaczego z dojazdamitrudno? Lunia patrzała na mnie dużymi, okrągłymi oczami,jakby niewiedząc, od czego zacząć. Potemzmarszczyła gniewnie brwi(oho, ziółko! ) i powiedziała sucho:79. -Dlaczego ciocia mówi, że ja pracy nie lubię? Przecież jabardzo pracujęi teraz. Tylko chciałam opowiedziaćwszystkopokolei. - No,dobrze, dobrze, już mów. Tylko nie trajkocz tak prędko, bo w głowie mi się miesza. - Z dojazdami trudno, bo autobus chodzi nieregularnie. Acodopiero zimą. Spóźniałamsię często. Ach, zaraz, itak nieopowiedziałam wszystkiego po kolei. Bo ja jeszczew czerwcuzłożyłam papiery przez mojąszkołę do ogólniakaw Warszawie. Nicojcu nie mówiłam, bo wiedziałam, żenie pozwoli. A potemna piechotę poszłam do Warszawy, bo tu mam koleżankę. -To kawałdrogi. -Noto co. Szłamboso, żeby nie podrzeć butów, bo wiedziałam,że ojciec nowych niekupi, i prosiłam koleżankę, zębywszystkiego dopilnowała. Potem znówprzyszłamna egzamin,dobrze mi poszło, no i świadectwo piątkowe. Przyjęli. Wewrześniu ojciec nawet dał na biletmiesięczny na autobus, choćbyła awanturaz macochą, że jestempotrzebna w domu. Alewłaśniez tym autobusem bieda, bo się częstospóźniałam doszkoły, no i jak pranie albowiększa robota w ogrodzie czy co,to po prostu nie puszczali. W szkole mipowiedziano, że tak niemoże być, choć na razie nie łapałamjeszcze dwój,ale już tylkocudem. Zachłysnęła się powietrzemi umilkła. Słuchałam znieufnością, bowiedziałam,do czego towszystko zmierza. Nikt niemoże żądać ode mnie poświęceń, mój kątto mój największyskarb i jeszcze gdyby to była sierota,ale ostateczniema ojca. Słuchałam dalej. - Więc wewrześniu wiedziałam, że tak nie może byćdłużej. No i wtedy mama tej koleżankizaproponowała mi, że mogęmieszkać u nichinawet chodzić do szkoły wieczorowej, alerano muszę posprzątać mieszkanie i przygotowaćobiad, noimałą przepiórkęzrobić,w ogóle wszystko, co potrzeba. Tamsą dwapokojez kuchnią, no i trzy osoby,właśnieKasia, mojakoleżanka, ijejrodzice,aleoboje pracują. Więc się zdecydowałam. Ranną szkołę musiałam rzucić,ale wieczorem się uczę. Było mi trochę nijako,muszę wyznać, ale zapytałam dośćoschle:- No, więc czego chcesz odemnie? Lucyna spojrzałana mnieze zdziwieniem. - Ależ. niczego. Tak przyszłam. z wizytą. czy ciocia sięna mnie gniewa? Humor mi się poprawił(choć ciągle to jakieś niezbyt miłeuczucie, nie mam pojęcia dlaczego),więc ukroiłam jeszczekawałek babki i powiadam:- No i dajesz sobie radę? Lucynakiwnęłagłową,z ustamipełnymibabki. Nie jest napewno głodna, tylko łakoma. - Akiedyodrabiasz lekcje? -Różnie. Sypiam w kuchni, więc mam czasw nocy. Albo napauzach. A czasem na lekcjach,kiedy nauczyciel pyta kolegów. -No, dajspokój -powiadam. - Tojednak ciężko. Ci ludziecię wyzyskują. Ile ci płacą? - Nic. -Nic? Dobre sobie, jeżeli chceszbyć pomocnicą domową,to przynajmniej żądajdobrej pensji. Ale pracowaćza darmo! Lucyna popatrzała na mnie spokojnie. - Oni nie mogą płacić. Pracują oboje,są urzędnikami. Cieszę się, że mogę u nich mieszkać i uczyć się. No boco bymzrobiłainaczej. A w domu więcej jeszcze pracowałamniżu nich. Czymiał to być wyrzut wstosunku do mnie? Ale przecieżmnie nawet nie prosiłanigdy, abym ją wzięta do siebie. Zresztąnie ma o tym mowy, ani mnie na tonie stać, ani nie mammiejsca. Mój brat jestoburzający, to jego sprawa zatroszczyćsię o córkę, dać jej nautrzymanie, zapewnić naukę. Naturalniedał się opętaćtejnowejżonie, wszyscy mężczyźnisą jednakowi. Zresztą ja tejLucyny, choć jest moją bratanicą,prawie nieznam. Boję się dzisiejszejmłodzieży. Czy to wiadomo, co to zadziewczyna? Może jej wcale niechodzi o naukę, tylko o to, żebybyćw mieście i bawićsię. W ogóle nie mogę tej sprawy brać nasiebie. Pewno, że ona musi robić duży wysiłek. Ale tobardzodobre dla wyrobienia charakteru. 6 -Wichura. 81.- Ale dobrzesię przynajmniej z tobą obchodzą? - zapytałamz obowiązku. -Naturalnie,dlaczego by się mieliźle obchodzić? -A ojciec wie, gdziejesteś i co robisz? W jednej chwili oczyLuni napełniły się łzami, ale odwróciłagłowę, żebym ich nie widziała. -Chyba wie. - odparta z wahaniem. -Jak to "chyba"? Nie zawiadomiłaś go, gdzie jesteś? - Owszem. Napisałam kartkę. Ale odpowiedziała tylko macocha, że. niczego innego. się po mnie nie spodziewała. Że..ale co mam powtarzać. Chlipnęła raz i drugi w chusteczkę. - Może trzebabyło pojechać. -powiedziałam z wahaniem. - Wyjaśnić. Ale Lucyna podniosła już głowę, znów zmarszczyła brwi,a z nimi i nosek,i odpowiedziała z gniewem:- Komu mamwyjaśniać? Macosze? Co ją to obchodzi, co jarobię. A ojciec. nawet nie dopisał słówka, nie zapytał. Chybamniezna i nie powinien posądzać. No właśnie, powtarzam, że mężczyźni są niesłychani. Rzeczywiście, nawet się nie zainteresować, nawet nie napisać! A jeżeli bratmyśli,że zeszła na złą drogę,to takłatwo się z tymgodzi? Mógł przecież napisaćdo mnie, żebymją jakoś odnalazła. A swoją drogą, co to zaludzie, u których ona mieszka? Może tamacochama dobrego nosa. - Musisz mi dać adres osób, u których mieszkasz i pracujesz-powiedziałamsurowo. -Czy to przyzwoici ludzie? Ja sprawdzę. Lucyna zerwała sięipopatrzałana mnie z przestrachem. - Więci ciociamyśli. -Nic nie myślę, moje dziecko. Maszpiętnaście lati nieznaszżycia. To może nie byćtwojawina, ale nie wiadomo,z jakimi ludźmi się złączyłaś. Twoim obowiązkiem było najpierw zgłosić siędo mniei poradzić,jeżeli już przyjechałaś doWarszawy. A ty już jesteś tutaj od paru miesięcy i dopieroprzychodzisz. 82Luniadalej patrzałanamnie rozszerzonymi,bardzo niebieskimi oczami. - Ja pisałamdo cioci, że chciałabym się uczyć. wWarszawie. - Pisałaś coś takiego,pamiętam, alenie do mnie należałodecydowanie w takiej sprawie. Masz ojca. Ja cię do siebiezaprosić nie mogłam: samawidzisz, mam tylko jeden pokój. Zdaje się,że coś ci odpowiedziałam? - Tak, coś mi ciocia odpowiedziała. -odparłaniechętniei spojrzała na mnie bokiem. - Nic przykrego, o ile sobie przypominam? -Nic przykrego. - Więc dlaczego nie przyszłaś do mnie po sprowadzeniusiędo Warszawy? -Nie chciałam przeszkadzać. Niechciałam,żeby ciociamyślała. Właściwie miała rację. Istotniepomyślałabym, że chce mniewzruszyć po to, żeby siędo mnie sprowadzić. To właściwieświadczyłobyo jejtakcie. - Zresztą nie wracajmy dotych dawnych spraw. Urządziłaśsiętak, jak uważałaś za stosowne, choćwtwoimwieku niepowinno się jeszcze samej decydowaćo swoim życiu. Jeżeli cipaństwo. jak się nazywają? - Kowalscy. -Jeżeli ci państwo Kowalscy, są porządnymi ludźmi, copostaram się sprawdzić, no tow porządku, rób, jak uważasz. Boję się tylko, żeto słomiany ogień i że sprzykrzyci się prędkotaka praca, bo to rzeczywiścieciężko dla takiej dziewczyny. A takoleżanka ci niepomaga? -Owszem, pomaga,ale jest słabego zdrowiai nie wolno jejsię męczyć. Ma wadęserca. - No tak. Możezjesz jeszczetrochę babki? Samapiekęwprodiżu. I wiesz, powinnaś tak mniej więcej raz natydzień domnie zajść. Niech ci, jak ichtam,Kowalscy nie myślą, że już niemasznikogo. Ale dziewczynasiedziała z niezadowoloną miną, zoczamiwbitymi w podłogę. 83.- Ja bym prosiła, żebyciocia. niesprawdzała. Mogą siędowiedzieć. będzie im przykro. To dobrzyludzie. - Tego nie jestem takapewna. No, zobaczymy, zobaczymy. A jak się stało, że dziś miałaś czas przyjść? -W czwartki i soboty mampopołudnia wolne. Było mi jednak trochę przykro, że moja bratanica jest służącą. Powiedziałam kwaśno:-A nie mogłaśsobieznaleźć jakiegoś innego zajęcia? Zawszeto służba. Lunia popatrzała na mnie izaśmiała się. - A co w tym złego,ciociu,albo czego się wstydzić? Praca,jak praca, a nikt inny nie dałby mi mieszkania, że też ciocia matakie przesądy. - Moje dziecko, janie mam żadnych przesądów. -zaczęłam. - To są przesądy, ciociu,na pewnoprzesądy! -zawołałaLunia gorąco. Moimzdaniem zaostro, nie powinna się sprzeczać, kiedyprzychodzi zwizytą do starszej osoby. - Jak nawetcioci niewstydpogardzać czyjąś pracą. -No wiesz, moja droga -wstałamoburzona. Naprawdę tadzisiejszamłodzież za dużo sobie pozwala. Co za ton. Róbsobie, co chcesz, nie pytałaśmnie o radę. -I dałam sobieradą -powiedziała ze śmiechem trochęwyzywającym. O,to trudna dziewczyna, dobrze,że nie zwaliła mi się nakark. A ona już wstała, by siężegnać. -A masz pieniądze? -zapytałam. Jednak to moja bratanica. - Mam. Sprzedałam taki pierścionek, co miałam po mamusi,z turkusikiem. Jeszcze mitrochę zostało natramwaje, no itak. - Masz tu dwadzieścia złotych. Weź, weź,od kogo maszbrać, jak nie od ciotki. A zaglądaj tu domnie. Powinnaś przyjśćco niedziela, bo cosięmasz snuć pomieście. Odprowadziłam ją doprzedpokoju, bo się bałam, żeniezatrzaśnie dobrze drzwiza sobą, u nas zamek czasem sięzacina. W tej samej chwili otworzyły się drzwiod pokojuPolańskiej iwyszedłstamtąd Michałw krótkiej narciarskiejkurtce i narciarskich spodniach, w których zwykł chodzić zimą. Moja Lucynaspojrzała na niego, on na niąi przystanął. Musiałam ich ze sobązapoznać. Na to onuśmiechnąłsię oducha do ucha, pokazując niezbyt równe, ale białe zęby, i zapytał, od razu na "ty", jak to dzisiejszamłodzież. - Wychodzisz? Aw którą stronę idziesz? - W stronęUnii Lubelskiej. -Jateż. Chciałabym wiedzieć, czy rzeczywiścieszedł w tęstronę,jakoś nie bardzo mi się wydaje. Już miałacoś powiedzieć,bosię przelękłam,żezaczną się jakieś flirty i potem będzie namniew razie komplikacji. Niebardzo misię podobało, żeLucyna zaraz też się uśmiechnęłado niego,i że wyszli razem,jakby sięznali od stu lat. Na schodach słyszałam, jak rozmawiali z największym ożywieniem. Jaza młodych lat byłabymchłodna dla nowo poznanego chłopca i nawet gdyby mi sięwydał miły, nie okazałabymmu tego. I wszystko było dawniejbardziejceremonialne, "pan", "pani", "czy pani pozwoli",a nietak prostoz mostu jak ten Michał: "Ja też". Amoże onanie chce, żeby on szedł w tę samą stronę, żeby szedł z niąrazem ? Ciekawa jestem, czy gdyby tak było, odpowiedziałabymu, że idziew stronę przeciwną. Ale co mnie to wszystkoobchodzi. Zaprosiłam dziewczynę, aby mnie odwiedzała, bojednak muszę mieć na nią oko. W wielkim mieście, wiadomo,jak łatwo jest się zmarnować. Ostatecznie nic złego z tego nie wyniknie,że wyszła z tymMichałem. Swoją drogą, nie miałampojęcia, że moja bratanica takmnie kocha. Oczywiście to ironia, nie mam złudzeń. Najpierw,po sprowadzeniu się do Warszawy, nie przyszła domnie przezparę miesięcy, a teraz już zjawiłasię drugi raz w tym tygodniu. Ze swej strony i ja zainteresowałam się tym, kim są ciludzie,uktórych mieszka. Myślałam najpierw,żeby tam złożyć poprostu wizytę,alepotem pomyślałamsobie, jak teżmnie przyj85. mą, skoro ona tam jest pomocą domową. Lucyna ma racjęmówiąc, że tośmieszny przesąd jakoś niżej cenić tę pracę, aleludzie bywają różni i nie mogę sięnarażać najakieś afronty. Więc musiałam poprzestać na tym, że poszłam do tegodomu-nowy dom,porządne mieszkania - zobaczyłamna liścielokatorów, że to urzędnicy, no więc ostatecznie nie byle kto,a jacy oni są z bliska, to już sprawa mojej Lucyny. W każdymrazieu jakichśłobuzów niemieszka i chyba mnie nie okłamała,żeto przyzwoici ludzie, a to jużcoś. Właściwie kiedysobie rozważyłam całą sprawę to nieświadczy ona źle o Lucynie, raczej wręczprzeciwnie. Ostateczniedziewczyna, która się nieboi pracy fizycznej,a przytymsięuczy, no to przecież porządny człowiek. Cieszę się, że poznajęswoją krew. Mój brat tonicdobrego, ale ona ma towidoczniepo mnie, że jest ambitna i chcedo czegoś dojść. Ja też sobietylko zawdzięczam,że jestem głównymksięgowymi niepotrzebujęnikogo onic prosić. Tyle że mi się moje prywatne życienie ułożyło, za mąż niewyszłam, z czego zresztą często jestemrada, kiedy widzę, cosiędzieje dokoła i jakie życie mają temężatki. Ale mniejsza oto, wtej chwili myślę nie o sobie tylkoo Lucynie. No,więc byłabym całkiem dobrego (ponamyśle)zdania o tej dziewczynie, gdyby nie tajej nagła miłość domnie. Nie mogępowiedzieć, żebymi to było przykre, to przyjemnadziewczyna, tylko że kiedy ona dzwoni, jakimś dziwnym przypadkiem jużdrugi razotworzył jejdrzwiMichał - a przecież napewno sięnie umówili, zresztą, kto ich tam wie. W każdymrazie, po krótkiejrozmówcei chichocie w przedpokoju, onaweszłado mnie, a onz powrotem do Polańskich, bo za pierwszym i za drugim razemto był właśnieczas kocowania. Pierwszy raz, we czwartek,wpadła rzeczywiścienakrótko, bo mówiła, że miała jakiśinteres do załatwienia w moich stronach. Weszła domegopokoju, zdarła beret z głowy, rozejrzała się,jakby spodziewającsię zobaczyć umnie jakieś zmiany, izapytała z przestrachem:-Ciociu, co się tam właściwie dzieje w kuchni? Buchająkłęby pary. - Przede wszystkim siadaj izdejmij palto, bo tu ciepło. Masztu herbatniczki. A to wkuchni, no co robić. Mówiłam ciprzecież o sąsiadach, o tej chorobie. - No tak. ItenMichał też mi mówił. - No więc właśnie, ten Michał grzeje kotły w kuchni. Wilgoćsięrobi w mieszkaniu,para bucha, ktoinny niż ja to by tego niechciał znosić. Ale ja rozumiem,co to nieszczęście. Żebyś tywidziała tegoGrzegorza, co to był za chłopak,i teraz taksięstało. Strach! Lucyna siedziałanaprzeciw mnie,z oczami okrągłymi - matakie jasne oczy, niewiem po kim, bow rodzinie wszyscy mająciemne- rozszerzonymi przestrachem. - Ja. ja wiem. Ciociu, czy to zaraźliwe? - Podobno już teraz nie, w każdymrazie nikt się niezaraził. -Bo, ciociu, Michałmi właśnie opowiadał, żesię wszyscy bali,że pani Polańska taka samotna iten Grzegorz też. Więcmoże. jabym chciała. nawetjeżeli zaraźliwe. tam może kiedy przy jść,zapoznać się. może by mu było miło. temuGrzegorzowi. Jąkała się, wstydziła, patrzała na mnie błagalnym wzrokiem,widać, że ten Michał musiał jej cośpowiedzieć, co ją poruszyło. Siedziałamwfotelu i robiłam na drutach,ale teraz położyłam robotęna kolanachi zamyśliłam się na chwilę. - Ciebie przedstawić Polańskim? Może toidobra mysi. Grzegorzowi jest nudno, bo większość kolegów i koleżanek boisię przychodzić i, jak ci może mówił Michał, ludzieuciekają odtakiego nieszczęścia. Nie wiedzą,co mówić, jaksię zachować. Czyja wiem,może cię iprzedstawić? Czy ja wiem? Lucynaroześmiała się i ukazała w uśmiechu wszystkie swojebiałezęby. - Niech mnie ciocia zapozna. Temu Grzegorzowi pewnosmutno. - No,ma Michała. Ten togo w ogóleprawie nie opuszcza. Jużtyle miesięcy, a onpozaszkolą nigdzie nie chodzi, tylko tusiedzi. Bardzo pomaga pani Polańskiej. Ja ci tak szczerzepowiem, że długo już żyję, ale żeby chłopak był takim przyjacielem, tojeszczenie widziałam. 87.Lucynanerwowo okręcałasobie pasek koło palca ioczy jejjarzyły sięcoraz mocniej. - Więc właśnie, ciociu, jak tak, toijamogę sięprzydać. -Ty byś się chciała wszystkim przydawać, tylko nie ciotce- odburknęłam, bo już mnie totrochę drażni. Zbliżają się święta, a mnie na przykład nie zaproponowała,że mi pomoże w sprzątaniu, chyba rozumie, że mi samej ciężko. A że byłam trochę rozgniewana,więc powiedziałam:-Ja się tam najpierw muszę zapytać, czy chcą. Typewnosobie wyobrażasz, że każdy tylko marzy o tym, żeby cię widzieć. Powiedziałamto w rozdrażnieniu, ale zrobiło mi się trochęprzykro, bo Luniaspuściłaoczy,poczerwieniała i powiedziałacicho:- No, jak dotychczas, to wiemjedno,że raczej wszystkimzawadzam. Chyba że pracujędlakogoś. Spojrzałam na niąsurowo:- Głupstwamówisz. A zresztą,jeżeli się chce, żeby ludzielubili, to trzeba się staraćbyć potrzebnym. Zresztą mniejszaz tym, zostaniesz na kolacji. I dodałam po chwili:-Mnie jest przyjemnie ciebiewidzieć,owszem, lubięcię. Iniepracujesz dla mnie, więc nie mów. Zaraz tam zajrzę do paniPolańskiej, bo kocowanie pewno skończone,i zapytamod razu. Chciałam załagodzićnieprzyjemne słowa,które mi się przedchwilą wyrwały. Z przedpokoju zobaczyłam, że Michał porządkujew kuchni,że otworzył okno i pary już nie było. Zapukałam do drzwipokoju,w którym leżał Grzegorz, i usłyszawszy "proszę" weszłam. Na kanapce, w kącie, leżałabez duszy pani Jasia, purpurowa, zdyszana, potargana. Grzegorz miałna twarzy wyrazcichej radości, jak zawsze, kiedy kończyła się torturakocowania i zabiegów-zmęczenie pełne ulgi. - Proszę,proszę,pani Sabino! -zawołała Polańska, unosząc się nałokciu. -Przepraszam, ze niewstaję,ale jestemnieżywa. - Niech się paninie rusza, jakże to między sąsiadkami takie88ceremonie. Ija wcalenie do pani, tylko do Grzegorza. Mamdociebie pewną sprawę. - Domnie? -zdziwił się odgarniając promień włosów zespoconego czoła i dodał radośnie: - Widzi pani, jakjuż mogępodnieść rękę? - Widzę,to wspaniale, ciągle u ciebie coś nowego, ażprzyjemnie. Więc jest tak: mam bratanicę, która chciałaby ciępoznać. Miła, choć nietak inteligentna jak ty. Jest terazu mnie. Grzegorz milczał. - Masz ochotę na nowe znajomości? Opowiedziałabymcio niej, ale chybaona będzie wolała zrobić to sama, jak sięztobą zapozna. Wtedy dopiero spostrzegłam, że Michałwszedł do pokojui słucha. Popatrzał uważnie na Grzegorzai powiedział:- Fajna dziewczyna, powiadamci. Warto ją poznać. Już cio niej mówiłem. -Nie jest bardzo inteligentna -powtórzyłam. - Ona dopiero zaczęła do liceum. Ale Grzegorz przerwałmi gwałtownie:- Nie chcę. Niechcę. Przepraszampanią, ale nie. - Ależ, Grzegorzu. -zaczęłam. - Nie chcę. Powiedziałem pani, żenie chcę. Michał podszedł dołóżka chorego i siadł ciężkona krzesełku. I on widoczniebyłzmęczony po kocowaniu,co dopiero tabiedna Polańska. Oparł łokcie na kolanach i pochylił do Grzegorza swoją rudawą głowę. - Niewygłupiaj się. Mówię jeszcze raz, że fajna dziewczyna. Zdajesię, że jest u pani. Zaraz ją tu sprowadzę. Ale Grzegorzszarpnął głową boleśnie, gorączkowo. - Nie powiedział zimno i stanowczo. To tysię wygłupiasz, bo jak coś mówię, to się nie mądrzy ja Nie chcę, i już. Polańska jużstała przy łóżkusyna, niespokojnai czujna. - Nie, nie, proszę pani, on jeszcze nie ma ochoty na noweznajomości. Jak będziezdrowszy. - Toznaczy za dziesięć lat - powiedziałponuro Grzegorz. -Albo nigdy. Możebyśmy zagrali w szachy? 89.Wyszłam od nich jak niepyszna. Rzeczywiścieniewiadomo,jak postępować, chciałoby się najlepiej. - Ico, i co? -powitała mnieLucyna, wyciągając i takdługąszyję. - Nic. Nie chce cię widzieć. I nie zawracaj mi głowy. Co zapomysł miałaś. Chorzy nie lubią nowych ludzi. - Szkoda -westchnęła Lucyna. -No trudno. Nie,dziękuję,ciociu,nie mogę zostać nakolacji. Przecież muszę tam przygotować, u państwa Kowalskich. - Ach, tak, zapomniałam, żeś sięzgodziła na służącą-powiedziałam dość bezwzględnie, bo mniezdenerwowalici Polańscy. -To już sobie idź, jak nie chceszzostać z ciotką. - Do widzenia, ciociu. -Do widzenia. Wymknęła się za drzwi. Ale tamwidocznie ktoś już na niączekał,bousłyszałam szepty,potemkroki,potem drzwi wejściowe zatrzasnęły się i wszystkoumilkło. Nietrudnobyło zgadnąć, kto znią wyszedł. Dopiero po pewnym czasie zrobiło mi się trochęgłupio, że jątak wypuściłam itak ostro do niej mówiłam, bo ostatecznie nictemu, co zaszło,nie była winna. Jeszczegotowa sięobrazići stracęją z oczu,a przecież mamobowiązkiwobec tej dziewczyny. Ach, temoje nerwy. No nic, trzeba będzie napisać doniejkartkę,bo ci Kowalscynie mają telefonu, i przypomnieć,żeby przyszła w niedzielę i już koniecznie została na kolacji. No,bo niedzielęto jużchyba mawolną. A teraz zadaję sobie pytanie, czy onachce poznaćGrzegorzaprzez współczucie dlanieszczęścia, czy żeby spotykać się zMichałem. Kto totam wieztymimłodymi. W którąś niedzielę przyszła, ale jakaś bez humoru, zgaszona. Zpoczątku nie rozumiałam dlaczego, bo pokazała mi cenzurę. Dobra, tylko jedna trójka, połowa piątek. Pochwaliłamją, aleledwo się uśmiechnęła. Widziałam, że jakiś mólją gryzie, alekiedy zapytałam, co jej jest, powiedziała, że nic, żewszystkowporządku. Nie chce mówić, to nie, nie będę rozpytywała. 90/może dlatego, że chciałaodwrócić uwagę od siebie albonaprawdę zciekawości, zaczęła mnie pytać o Polańskich. Siedziałyśmy przy stole, przygotowałam trochę szynki, jajek,sera, owoców. Ale Lucyna mało jadła. I tylko mnie rozpytywała:- No i co, ciociu, co u paniPolańskiej? Jaksię maGrzegorz? - Michał nic ci nie mówił? Spojrzała namnie swoimi okrągłymi oczyma z wyrzutem,apotem powiedziała z niechęcią:- Co mimiał mówić? Przecież widziałam go dwa tygodnietemu,ikrótko. - A później go niewidziałaś? -Nie mam czasu- odparła sucho. -I zresztą on też nie ma. Czyon tak całydzień siedzi u Polańskich? - Z wyjątkiem czasu, któryspędza w szkole. -No, ale na mecze czy do kina chodzi. - Chyba nie. Nie zastanawiałamsię nadtym. Aleciągle gotu widzę,więcchyba nie. Chce ci się z nim flirtować? Lucyna skubałaserwetę. - Nie wiem. Może. Właściwie to mi się podoba, żenie kłamie. Każda innaodpowiedziałaby,że nie,skądże znowu. - A coz tym Grzegorzem, podobno jednak mu się trochępolepsza? -Nowłaśnie ten ostatni czas byłdla nich bardzo ważny. Boon wpadłnapomysł razem z Michałem, żeby zbudować takiewysokie, wąskie stołki z uchwytami na blatach. Ale ten blatnieduży, jakpół okładki od zeszytu. Trochę sami majstrowali,trochę stolarzzrobił według ich wskazówek. Bo Grzegorzmożesię posuwać, opierając się o poręczefoteli, ale to jest krok czydwa. Wymyślili, że jak się oprzena tych stołkach, to możeprzejdzie parękroków. - A dlaczego nie okulach? -Dajże spokój, na kulach on się nieutrzyma, upadnie. Tomusibyć prawdziwa podpora. 91.- Noi co z tymi stołeczkami,i co? Możetotrochę śmieszne, że onasięprzejmuje tym, co siędzieje uPolańskich. Ale sama poczułam, żewmoim głosiezadźwięczało cośw rodzaju triumfu:- Wyobraź sobie,żedoświadczenie się udało. Przeszedł półpokoju. - To nadzwyczajne! Lucyna cała się rozjaśniła, poprzednie przygnębienie z niejopadło, patrzała na mnie błyszczącymi oczyma. - Tak cię to obchodzi ? -zapytałamnieufnie. -Przecież toobcy dla ciebieludzie. Lucyna kręciła się po całym pokoju. Ona jest dla mniezażywa. - Ciociu,to przecież takie. takie. no, nie wiem. fajne! -zawołała. -Że on się tak nie daje, że wciąż próbuje. Mnie sięnie podoba, jak takczłowiek klapnie, kiedy musię źle dzieje,i zaczyna lamentować i w ogóle wysiadka. Mniesię podoba toz tym Grzegorzem, choćbym go miała nie poznać przez całeżycie, to mi się tobędziepodobać. Bo niech ciocia nie myśli, żeja nie wiem, jakto bywa. Tam kołonas, w Tarczynie, teżjednemu chłopakowicoś się stało, nie wiem, czy to ta samachoroba, czy jakaś inna. Doktor kazałmurobić jakąśgimnastykę,nawet go wysłano do Ciechocinka. A on nie chciał:"Dajcie mi święty spokój - mówił - nie dość, że jestem chory,jeszcze sięmam męczyć". Wolał sięnie ruszać, nie wysilać. Terazgo wożąna wózku. - DajBoże, żebyi Grzegorza nie trzeba byłowozić nawózku. Lucyna przerwałaoglądanie kwiatów na okniei popatrzałana mnie:-To możetak być i z nim? -Niewiem jeszcze. Parę kroków może zrobić, ale co to jestparękroków. I tojakich? Co ty sobie wyobrażasz, że onnormalnie chodzi? Onprzecież się głównie na rękach opierai całym ciałem rzuca do przodu, żeby nogę trochę posunąć. Dobre i to,aleaż boli patrzeć. 92 Pomilczałyśmy obie,borzeczywiście temat nie był zbytprzyjemny. - Chodź do stołu i weź trochę seraalbo dżemu! -powiedziałam. -Co się tam będziesz przejmować cudzymi nieszczęściami, masz własne kłopoty. - Etam,mojekłopoty -powiedziałaLucyna, biorąc kromkę. -Trochę pracy, i tyle. Zaczęłaopowiadaćo szkole, o koleżankach, o filmie, jakiwidziała razem z Kasią. Ale widocznie myśljej krążyła kołoPolańskich, bo popewnym czasieznów powiedziałani z tego,ni z owego:- Ztym Grzegorzem to mi się podoba. Tofajny chłopak. - Nie mów ciągle "fajny", tomnie razi, przedewszystkimto jest niemieckie słowo. Ale powiedz no mi prawdę,ty takciągle zjeżdżasz na Grzegorza,a tobie wcale nie oniegochodzi,tylko o Michała. Stara ciotka nie jest taka głupia,mojadroga. O i teraz chceszjuż sprzątać ze stołu i na pewnozanieść naczyniado kuchni,co? Myślisz, że go tam możespotkasz? Lucyna stałaczerwona na środku pokoju,ztalerzami w oburękach. Ale wtej samej chwili rozległsię przezścianę jakbyszurgot przesuwanych mebli. Lucyna podniosła głowę słuchając. Długa przerwa. I znowu szszur-szszur. Czuło się przezścianę wysiłek, napięcie. Szszur-szszur. - To on? -To Michał przesuwa fotele i krzesła, a on przy nichpróbuje suwać nogami. Szszur-szszur. - Ale on może sporotak przejść? -E tam, dwa, trzy kroki. Onkiedyś powiedział: ,yfeżeli będęmógł podejść do radia, tosiębędę uważał za zdrowego". Dobre mizdrowie. Zaczęłamsprzątać ze stołu. Lucyna wyszła z pokoju z brudnymi talerzykami i słyszałam,jakzaczęła zmywać nadzlewem. Nie mawątpliwości, że zachwilę zjawi się w kuchni Michał. 93.Ale tak się niestało. Lucynawróciła popewnym czasieznieco odętymi ustami, z niezbyt zadowoloną miną. - Ja już muszępójść, ciociu. Późno się robi. Zaczęła przyczesywaćwłosy przed lustrem. Jednakjestw pretensjach. Może jestemzłośliwa, ale nie wytrzymałami zapytałam:-A Michała w kuchni nie było? Nie odpowiedziałaśminapytanie. Tobie o niego chodzi, dla niego przychodzisz,co? Ku memuzdziwieniu Lucyna siadłana krześle, wyjęła chusteczkę izaczęła popłakiwać. - Dlaczego starsiludzie są tacy niedobrzy - szlochała. -Dlaczego zawsze muszą mówićtakieprzykre rzeczy. Przecieżja do cioci przyszłam, bo chcęmieć kogoś. żeby móc dokogoś. Co mi ciocia o Michale. Naglełzy obeschły i powiedziała, patrząc na mnie zaczepnie:-I wogóle co ciociao tych sprawach. Popierwsze, jawcalenie z powodu niego przychodzę, bo przecież,jak przyszłam pierwszyraz, to wcaleo nim nie wiedziałam. A podrugie,to onmi powiedział, że ma bardzo mało czasu. Ijakbyła mowao kinie, to powiedział,że nie ma czasu chodzić dokina. Widzi ciocia. - Zaraz, zaraz-przerwałam. -Jak to " była mowa " ? Chybanie proponowałaśmu pójścia do kina? Lucyna hardo patrzała na mnieodrzuciwszygłowę. - Owszem, proponowałam. -No wiesz. Zamoich czasów. zresztąmniejsza. TOS tyzaproponowała, a on odmówił? - Tak. -Dobrze ci tak, po co sięnarzucasz. Dziewczętadzisiajzupełnie zatracają. - Ojej, ciociu, niechmi ciocia nie prawi morałów, jużmi jetata z macochą dosyć obrzydzili. Ito wszystkojest nie tak, jakciocia myśli. Dorośli często nie rozumieją. przepraszam ciocię, ale tak jest. Ja mu zaproponowałam, no boczemu nie, a onpowiedział, że chciałby bardzo, alewżaden sposób nie może,całe popołudnie zajętemai Grzegorza, a na ostatni seans niemoże, bo musi wracać do domu. Zresztą i ja nie mogętakpóźno. No i wszystko. A kiedy go zapytałam,czy nie mógłby razchociaż opuścić tych zabiegów u Grzegorza, to tak spojrzał namnie, z takim zdziwieniem, jakbym Bóg wieco powiedziała. Nowięc dałam spokój. Tu jużja nieznalazłam nic dopowiedzenia. Dziwne, rzeczywiście,żebychłopak odmówił pójścia do kina z ładną dziewczyną. Zamyśliłam się gniotąc w palcachkulkę chleba. - Trudno musiędziwić, choć to się może wydać dziwne- powiedziałam. -Chybaonmyśli jakośtak, żejakby sięjednego dnia przerwało, to potem znów by się znalazł pretekstkiedy indziej,i znowu, a tutrzeba ciągle ibezwytchnienia. Lucyna powoliwiązała wełnianą chusteczkę na głowie. - To jest chyba tak,jak kiedysię długo idzie i jest się bardzozmęczonym - powiedziała, patrząc w podłogę- ale za nic niewolno przestać iść,nie wolno odpocząć, bo masięuczucie, żesię już nie wstanie. Popatrzyłam na nią zuznaniem. - Oho, wcale nie jesteś taka głupia, moja droga. Myślę,żetak właśnie jest znimi. Ale nagle mnie coś zastanowiło i dodałam:-Ale skądty wiesz,jak to jest,kiedy się tak idzie ? Z książekwojennych? -Trochę - zaśmiała się Lucyna. - Ale trochę i sama wiem. ZTarczyna jestsporykawał do Warszawy, a jeszcze kiedytrzeba sięspieszyć, to lepiej nie siadać. Ach, ten mój brat, żeby nawetnie dać pieniędzy na autobus. Ale swoją drogą, niech ona sobiemówi, co chce. Kiedywychodziła,w przedpokoju zjawił sięMichał. Zawsze taksięskłada,że w niedzielę on o tej samejporze wraca do domu. I oczywiście wyszli razem. ROZDZIAŁ 4 Dzień, wktórym Grzegorz łapiąc się za oparcia foteli zrobiłparękroków po pokoju, podszedł do radia ipokręcił gałką, jakto sobie obiecywał niegdyś,byłzwrotnym punktem w jegożyciu. Stał się człowiekiem chodzącym, choćtrudnoto jeszczebyło nazwać prawdziwym chodzeniem. Mimoto wydawałomu się ciągle, że równie jestdaleki od wyzdrowienia jak napoczątku choroby, niby wędrowiec w górach,któryzamierzapokonać tylko jeden szczyt, aby zbliżyć się do celu, ale kiedywejdzie na wierzchołek, widzi coraz to nowe szczyty, a celwyprawy jest równie daleki. Część ćwiczeń robił teraz ranoz matką, częśćpo południu z Michałem. Ale tylko z matką byłzupełnie szczery,tylko przed nią niewstydził się okazaćsłabości. Przyjaciel nie widział nigdy łez w jego oczach, niesłyszał słów zniechęcenia ani rozpaczy. Ale Grzegorz nie mógłbyć ciągle jak skała. I teraz, jakna początku choroby, wichernieszczęścia przyginał go od czasu doczasu aż do ziemii zdawało się,że go złamie,że go pokruszy. Pewnego dnia poprosił matkę, abymu przysunęła foteldolustra. W czasie gimnastyki widziałswoje ręce i nogi,koncentrował na nich uwagę, pomagał swoją wolą i wysiłkiem ćwiczącym. Ale nie widział własnej klatki piersiowej, co byłopotrzebne przy ćwiczeniu oddechu, postanowił więc poobserwować się przedlustrem. Pani Polańska przysunęła fotelsynado dużego lustra, w którym odbijała się ośnieżonakoronaklonuza oknem i pejzaż dachów, a teraz, na ich tle, postać96Grzegorza. Skrzywił się,kiedy zobaczył swoją twarz długąi wąską,dziwniewydoroślałą, wymęczoną chorobą, pozbawionąmiękkich,dziecinnych zaokrągleń, któremiała takniedawno, przed chorobą. Ale kiedy matka zdjęła mu koszulę, krzyknął z przerażenia. Niewiedział dotąd, jakwygląda. Z lustrawyjrzał doń szkielet ludzki, uwieńczony żywą głową. Zanikmięśni byłniemal kompletny. Grzegorz krzyknął po raz drugi,już nie z przerażenia, ale z rozpaczy i schował twarz w dłoniach. Nie mógłpatrzeć. - Zabierz, zabierzmnie stąd! -łkał sucho, rozpaczliwie,dławiącsię tymłkaniem. -O Boże, po coś mi to pokazała, poco? O Boże, Boże. Matka gorączkowoodsunęła fotel od lustra, bardziej jeszczeprzerażonaniż on. Oswoiła się już z jego widokiem,niewzięłapod uwagę, że może on syna takprzerazić. Rzeczywiście, zamiast pięknego, muskularnegotorsu zobaczył tę ruinę. Trzęsła się cała, uspokajała chłopca, ale wszystkie słowabrzmiały martwoi tępo. Co można było powiedzieć? Jakapociecha mogła tu pomóc? Usiadła wreszcie zgarbiona nakrześle,niezdolna do ruchu ani do mówienia. Grzegorz leżałnałóżku sztywno jak umarły. Tak trwali długi czas. Płynęłyminuty albo godziny. Wreszcie paniPolańska wstała z trudem - zupełnie zdrętwiała- ipowiedziałanieżywym głosem:- Zrób może gimnastykę. -Po co? - odparłGrzegorz sucho. -Bądź rozsądny. -Rozsądnie byłoby umrzeć - powiedziałtym samym lodowatym tonem. - Przecieżjuż tyle osiągnęliśmy - słowa brzmiały bardzoblado. -Osiągnęliśmyto, że z trupa stałem się półtrupem. I tozdaje się koniecnaszychmożliwości. -Grzesiu. -Proszę cię, mamo, zostaw mnie w spokoju. Jestemsenny. Grzegorz udawał, że śpi, matkaudawała, że wygląda przez7 - Wichura. 97.okno. Żadne z nich niemiało sił ani odwagi, żeby powrócić docodziennego wysiłku. Wreszcie rozległy siędwa dzwonki. Grzegorznatychmiastotworzył oczy. - Michał? -Tak. I twarz Grzegorza przybrałaod razu spokojny, normalnywyraz. Momentsłabości minął. Kiedy wszedł Michał, byłowszystko tak jak codzień. Walkarozpoczęła się na nowo. W takie dni dobrze było, gdy przychodził doktor Turski. Takbyłoi tym razem. Huczał już wprzedpokoju swoim tubalnymgłosem:- No co, cosię dzieje, dawać mitu Grzegorza! Jeżeliniezrobił jakichśpostępów, to lanie sprawię, żeha! Buchało od niego rześkie zimno, duży nos byłczerwony,a ręcefiołkowe,bo nie uznawał rękawiczek. -Zaraz,zaraz - mówił do pani Polańskiej,która mu drzwiotworzyła i która, jak zwykle przed wizytą lekarza, drżałaleciutko, starając sięnie dać poznać po sobie zdenerwowania. Zawsze się bała, że usłyszy coś przykrego, zawsze czuła sięjak przed wyrokiem. ZdrowienieGrzegorzanie byłoprocesempogodnym ijednolitym, co pewien czas występowałyróżneniepokojące objawy, a przyszłość była wciążniejasnai groźna,nikt nie mógł z góry określić, jaki będzie stopień jego kalectwaiw jakim stopniubędzie zdolny dożycia. Cała wizyta lekarskaprzebiegała w atmosferze wielkiej nadziei i doskonałego humoru i tylko niespokojne oczymatkii syna świadczyły o ichukrytychmyślach. Ale tego niepokoju nikt nie zauważył, z wyjątkiem może Michała,który jednaknie dawałtego poznać posobie, siedząc milcząco w kącie. - Zaraz,zaraz- wołał doktor- nie mogęmutego mrozunapuścić i ręce trzeba najpierw umyć, żeby mu jakiego świństwanie przywlec! Ale nasza mamusia chuda jestjak szczapa,będziemy musieli i o niej pomyśleć, jakimśpaskudztwemnakarmić,zastrzyków porobić. Co,mamusiu? - Mowy nie ma - broniłasię Polańska prowadząc doktorado łazienki. -O mnie będziesię myślało,jak Grzegorzowibędzie lepiej. - Albożmu nie jest lepiej? Wciąż mu jestcorazlepiej -wołał doktor z zawodowym optymizmem, myjąc ręce. - On ma niespodziankę dlapana doktora -szepnęła Polańska nie mogąc opanowaćdrobniutkiego dygotania i mówiącprzezto z pewnym trudem. -Niespodziankę? Zaraz ją zobaczymy! - wrzasnął doktor,alezaraz klepnął się ręką po ustach,boPolańska zasyczała"ciiicho" i rozejrzałasię spłoszonymwzrokiem dokoła. -Jużnic nie mówię, zobaczymy, co toza niespodzianka. Jego olbrzymia postać niemal wcałościwypełniała małąłazienkę, a wielkie, zziębniętełapska z lubościąchwytałystrumień ciepłej wody płynący z kranu. - Już idę, jużidę, niech tylko mi ręce odtają przed badaniem. Kiedydoktor stanąłw progu pokoju,Grzegorz jużsiedziałna łóżku,znogami spuszczonymi na podłogę, wyprostowanyi wpatrzony w drzwi z napięciem. Czuł się trochę jakakrobataprzed występem, miał tremę, od której zasychało mu w gardle. Blada, chuda twarz wydawała się jeszcze bledszaichudsza,kiedy siedział. Koło niego zobu stron stałystołeczkidochodzenia. Doktor Turskinajpierw, jak zwykle, rozejrzał się po pokojuz przyjemnością. Chybaużadnego chorego pokój nie robił takmiłego wrażenia. Jasne i żywe barwy, mała ilość mebli,dużoroślin, bardzo kolorowe zasłony zleżakowego płótna woknach. - Co toznaczy malarka - westchnął doktor - tak zniczegozrobić śliczny pokój. Pusto,ciepło i kolorowo. A wszyscy moipacjenci lubią zawsze napchaćgratów, ile się da. Itylkoduszno. Doktor mówił dużo i obyle czym, bojego wytrawne oko odrazu odczytało emocję na twarzychłopcai jego gotowość dowielkiego wysiłku. Toteżdopieropo chwili, powygłoszeniuswoich uwagna tematpokoju i jegourządzenia, doktor spoj99. rżał na chorego, który tego spojrzenia czekał, aby się szerokobiałymi zębami uśmiechnąć. Michałstał w kącie, za łóżkiemi przyglądał się całejscenie z napięciem,pochylony do przodu,- No co, stary, jak sięmasz? - wołałpo swojemu,tubalnie,doktor i udającnaiwnego, zapytał:- Co to tamza meble kołociebie stoją, to na doniczki czy jak? Grzegorz zaczerwienił się z radościi położył dłonienauchwytach, które przymocowane były domaleńkiegoblaciku. - No, doniczka to by się natym nie utrzymała,ale takaiglica na PałacuKultury jak ja to sięutrzyma. Niechpan doktorpopatrzy. Doktor rozstawił szerokonogi, włożył ręce w kieszeniespodnii buczał jak gruby, poczciwy trzmiel:- No patrzę, patrzę,pokaż, co potrafisz. -Alemoże pandoktor usiądzie- podsuwała krzesło Polańska. - Niech no mamusiada spokój,tu się dzieją ważne rzeczy,gdziemi tam do siedzenia. No jazda, mój ty gieroju. Grzegorz natężyłsię, aż mu sine żyły wystąpiłyna skroniach, wparł sięrękamiw stołeczki i wstał jednym ruchem,sztywnym, mechanicznym trochę, jakby miał wpachwinachikolanach gwintyżelazne. Stanął i, szur-szur,począłmiarowoposuwać stołeczkami, wolniutko pełznąć to jedną nogą,todrugą,za każdym razem robiąc podrzut to lewym, to prawymbiodrem. Doktorwpadł w hałaśliwy entuzjazm. - Brawo, chłopaku! Tylko tak dalej. Ale, psiakrew, czym tywłaściwie chodzisz? No bo mięśni prawienie masz. Wiesz,czym ty chodzisz? Siłą woli,mójdrogi, tak, siłą woli. Niech nopani popatrzy, on suwa nogami, bo ich podnieść nie może,i biodramirzuca,bo w kolanie teżnie zegnie. Ale wola działacuda. Dobrze! Świetnie! Idź dalej. Co,aż do radia? Niechcibędzie. No stop, wystarczy. Grzegorzstanął koło fotela, ustawił się doń tyłem z niemałym mozołem i opadł sztywno, znów jakbymiałmetalowymechanizmw nogach. Kiedy usiadł, dotknął ręką gałki radia,osunąłsię naoparcie fotelabladyi zdyszany i przerwał niechętnie radosne wykrzykiwania doktora:-Chwileczkę, panie doktorze. To, co terazzrobiłem,byłoszczytem moich marzeń od początkuchoroby i jeszcze nawetprzed miesiącem. Mówiłem, że będę się wtedy uważałzazdrowego, jeżeli sam podejdę doradia. A teraz co? Jeżeli takma wyglądać zdrowie, tonich je cholera weźmie. - On tociąglepowtarza! -zawołała gorączkowo matka. -A ja mu na to, że todobrze, że jego wymagania rosną, że to jestdalszy krok, że. - Eeee- powiedziałGrzegorz. -Nie lubię pocieszania. Przestań, mamo. Doktor usiadł na krześle, spoważniał,przycichł. Zapanowałomilczenie, milczenie jak przed wyrokiem. Pani Polańska znówzaczęła dygotać. Grzegorz miałoczy spuszczone w ziemię i ustawykrzywione grymasem niesmaku i zniechęcenia. Michał gryzłpaznokcie. Chwila, na którą czekali z radością nadziei, jakośzawiodła. Nagle wszystkim się wydało, że to rzeczywiściestrasznie mało takprzejść opierając się o stołki kilka kroków, żeto chodzenie jestżałosnei okropne i że klęska trwa nadal. DoktorTurski jednakże nie zamierzał, jak się zdawało,wcale pocieszać anirozpraszaćzłegonastroju. Zainteresowałsię stołeczkami. Przysunął je do siebie, podnosił, oglądał, samwstał i oparł się na nich. Wreszcie zapytał:- Kto to wymyślił? -Razem -odparł Grzegorz. - A co, niedobrze? -W zasadzie dobrze. OdkryliścieAmerykę, co prawda. Takich stołeczków, itomniej topornych, używa się w sanatoriach rehabilitacyjnych. Ale wyście wpadlina parę dobrychszczegółów. Pewno pomysł Grzegorza, a wykonanie Michała,co? - Tak- powiedział Grzegorz i z twarzy jego znikłpoprzedni wyraz zniechęcenia. -Tojest dzieło twórczej pracydwóchniezwykłych mózgów. Ipoza tym rąk Michała, bo moje ciąglesą do chrzanu. Szkoda, żeśmywywalili otwarte drzwi, bołączyliśmy wielkienadzieje z tym wynalazkiem, chcieliśmy go101. nawetopatentować - drwił dalej z poważną miną. - Michałpracowałnad tym dwa tygodnie, a jatrwałemw natchnieniunieprzerwanym cały miesiąc. Iwszystko na nic. Doktor zaśmiał się krótko. - Nie na nic. Całkiemdobrze. Zresztą ty wiesz najlepiej. Tylko trochę za wysokie, chyba czujesz,że ramiona podnosiszku górze, jak chodzisz. Michał, potrafisz nogi ściąć,byle równo? - Chyba! -mruknął chłopiec. - Wielomówny to ty niejesteś. Ciekawym, czy potrafiszkiedy rozmawiać z panną. Powiesz: "Kocham" i na tym skończysz. A do kobiety trzebaumieć mówić, mój drogi. -Nietaki on milczek, jakby się zdawało - zauważyłaz uśmiechemPolańska. - Coś misiętak zdaje, że potrafiz pannami rozmawiać. Iatmosfera sięrozładowała, zaczęto się uśmiechać, rozmawiać. Dopiero popewnym czasie doktor znów zwrócił siędoGrzegorza poważnie:- A teraz pogadamy sobiepo ludzku, mój drogi,bez nerwów, spokojnie. Nie mamzamiaru cię oszczędzać ani pocieszać, jakeś to ofuknął mamę, choć nie wiem, jakbyś wyglądałbez jej pocieszania, bez jej wiary, żebędzie lepiej, że musi byćlepiej. Jeżeli sądzisz,że zdrowienie twojebędzie trwało krótko, to sięmylisz. To potrwa lata, mój drogi. Jeżeli sądzisz,żewyzdrowiejesz całkowicie, to też się mylisz, porażenie byłozbyt silne. Natomiast może nastąpić powoli, po trochu ogrom- ,na poprawa. W jakich granicach, tego nie mogę ci dziśpowiedzieć. Musisz myśleć tylkoo przyszłości najbliższej i na nic cisię nie zda filozofowanie. Postawiłeś sobie cel: dojść do radia. I wspaniale- doszedłeś. Teraz cel następny: przejśćpokój tami z powrotem. Nie możesz tego forsować. Pamiętaj, że w razienadmiernego zmęczenia grozi ci skrzywienie kręgosłupa. Ale^leżećteżnie możesz, bo nic,bracie, nie wy leżysz. Musisz samikombinować, ile, jak i co. i- Mamtego dosyć - mruknął Grzegorz. '-A miej sobie dosyć. Wspaniale! Mam takich chorych, co(tomają dosyć. Nawet mogliby się ruszać, może i chodzić, ale,102 lim się nie chce. Są chorzy, toniech otoczenie skacze kołonich,uważają,że choroba ich zwalnia od jakichkolwiek wysiłków. Znam takich, znam. Czują się wswojej chorobie jak w pierzynie. Są klęskądla bliskich, aleim jest dobrze. Czy wiesz, że to jestnajwiększe niebezpieczeństwo, jakie czyha nategotypu chorych, co ty? Niechce imsięrobić wysiłku. I ci napewno nigdynie będą chodzić. Aty,bracie, który mi przedchwilą zaimponowałeś swoją siłą woliprzy chodzeniu, który dokonujeszakrobacji, niezrozumiałychdla lekarza, tylkowoląi inteligencją, ty,który maszszansę, jakiej inninie mają, masz dosyć wszystkiego? Tak?To co ja mam zrobić,pogładzić cię po główce czy jak? Zaperzył się,zaczerwienił, sapał ciężko,w końcuotarł potzczoła. Grzegorzskubał poręcz fotela z pochylonągłową. - Panie doktorze - powiedział wreszcie - wszystko toalboprawie wszystko po sto razysłyszę od mojej matki. Ona manakażdą takąsytuację tysiąc argumentów. Nawet bardzo przekonywających, podobnie jak i pandoktor. Nie, ja nie drwię,przeciwnie, bywają chwile, kiedy mi one trafiają do przekonania. Ale skoro mówimy poważnie, toniech mi pan doktorpowiejeszcze raz: mamszansę? Alebez pocieszania. Doktorsapnął raz i drugi, po czym powiedział:- Masz. Ale tylko szansę. Żadnej pewności. Ale człowiek,którywypuszcza z ręki dobrą szansę, to idiota. - Zgoda - powiedział Grzegorz. -No! A człowiek, który się roztkliwia swoim złymlosem,zamiast starać się go przezwyciężyć, jest idiotą do kwadratu- powiedziała paniPolańska z nagłym gniewem. -Oj,toto to, mamusiu. Jakby mimamusia z ust wyjęła. Muszęmamusi rączkęucałować za te słowa - rozczulił siędoktor i jeszcze raz otarł pot z łysiny. - Zresztą -powiedział nieoczekiwanie Grzegorz - rzeczywiścienie jest najgorzej: mogęjednak przejść półpokoju, tojest coś w porównaniu z tym,cobyło. -No widzisz! Coza cholerny chłopak! - krzyknął doktor. -Przecież ja wiem, że ty nie z takich, co rezygnują, co się103. załamują. Wstawaj, bracie, przejdźno sięteraz tam iz powrotem,jużnie dla popisu, muszę zobaczyć, co się z twoimkośćcem,co z mięśniami dzieje, jakchodzisz. Grzegorzwstał i rozpoczęłasię rozmowa medyczno-techniczna na tematkażdego mięśnia z osobna. - Chodzisz paskudnie, mój drogi- powiedział wreszciedoktor -ale to nic, zczasem poprawisz i jakość chodzenia. Ale chodzisz, stary, chodzisz, nogi cię niosą! Źle, ale niosą! I wiesz,co ci powiem? Od dzisiejszego dnia skończ ztąpiżamą,ztym mundurem chorego. Włóż jakieś porciny welwetowe, czy co, koszulę sportową, bo ty jesteś sportowiec,bracie, ilepszy niż niejeden alpinista. Z takimi mięśniami jaktwoje chodzić torekord. Zacznij się ubierać jak normalnyczłowiek, zobaczysz, że poczujesz sięlepiej. I żadnepocieszanie i perswadowanie nie sprowadziło natwarz Grzegorza tak radosnego uśmiechu, jakta propozycjanormalnego ubrania. Cały się rozpromienił. Matka skoczyła doszafy i przyniosła odrazu stare welwetowespodnie. Grzegorzzacząłje wciągaćz pomocą Michała, który promieniał niemniej od niego, tylko milcząco. Kiedy jednak je włożył, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Okazało się,że sięgają mu do półłydki. - To jatak wyrosłem? -cieszył się Grzegorz. -Będęprzynajmniej wysoki. To też coś. Mamo, musisz mi kupićnowe spodnie. Dobrze? - Jutro, jużzaraz jutro kupię - trzepała szybko uszczęśliwiona matka. -Ale wąskie,modne,mamo. - Wąskie, modne. Najmodniejsze. Zobaczysz, jakie ci kupię. - No to janie jestem taki strasznie chory, jeżeli sobiesprawiam nowe ciuchy -powiedział Grzegorz zdziecinną ulgąna pożegnanie doktorowi. Pewnegoranka wuj oznajmiłMichałowi,że się wkrótceżeni. Nie było w tym nic niespodziewanego, ale chłopcu zrobi104to sięnieprzyjemnie. Pani Leokadia miała na stałe zamieszkaćznimi. Czułsię już teraz coraz bardziej niepotrzebny w domu,ale wiedział, że od chwili wprowadzenia sięnowej gospodynizacznie na dobre zawadzać. Zresztąnie lubił jej ani ona jego. Za wujem też nieprzepadał, ale to było co innego. Żyli oboksiebie, rozmawiali o byle czym, Michał się wujowi nie zwierzał,wuj siędo Michała nie wtrącał, i był spokój. Wuj byłzajęty biurem, Michał szkołą, i jakoś szło. Pani Leokadianatomiast położyła dużynacisk na życiedomowe. Mimożejeszcze nie byłaciotką, robiła Michałowi gorzkie wymówkizato, że się włóczy, że całymi dniami przepadabez wieści. Michał milczał, uważał, że niema potrzeby tłumaczyć sięprzed tą obcąosobą. Wuj, któremu zwłasnej woliopowiedziałjuż dawniej o chorobie Grzegorza i otym, że do niego chodzi,nie rozwodzącsię, co prawda, nad swoją roląwobec przyjaciela, wstawiał się od czasu do czasu leniwie za nimwobec swojejnarzeczonej, ale pani Leokadia przerywała mugroźnie, wypieki występowały jej na policzki, a duży biust drżał niebezpieczniejak lawina, która ma ruszyćza chwilę:- Po pierwsze, nie wierzę wto. To są zwykłełobuzerskiewykręty. Kto by tam chciał z dobrej woli dniami całymisiedzieć przy chorym. Jesteśnaiwny, to wierzysz. Ja mamdoświadczenie życiowe, towiem. Włóczy się, i koniec. Samagowidziałam z panną, tyle tej jegoprawdy. Wdał się pewniew jakie złe towarzystwo. - E,też masz fiołki w głowie - mówił wuj, ale zarazpodchodził do niej,obejmował iprzemawiał pieszczotliwie jakdo dziecka: - Moja główeczka kochana, moja buźkaśliczna. Michał odwracał głowę. - Aleśty powienien sprawdzić,gdzie onsię włóczy - nieustawałapani Leokadia. -Jak namtu policjęna kark sprowadzi,to, będziesz wiedział. I wuj poszedłsprawdzić dopani Polańskiej, ale właśnie niebyło jejw domu, tylko przyjęła go sąsiadka i tak go objechała,tak mu nawymyślała,że niewart takiego siostrzeńca, ażodszedł jakzmyty. 105.Michała upokarzałyte podejrzenia paniLeokadiii nieufnośćwuja, ale zanic nie byłbysię przednimi tłumaczyłi usprawiedliwiał. Zresztą i oburzone słowapanny Sabinyniena wiele sięprzydały, bo kiedywuj opowiedziało nichnarzeczonej, tapokręciła tylko zaondulowaną na pudla głową:- Nie wierz temu. Ta stara go broni,bo cośw tymma. Jeszcze niewiadomo, czy wtym domu nie jest jakaś melinai co towogóle za ludzie. Ty to jesteś za bardzo łatwowierny,koteczku. Michałmilczał, udawał,że nie słyszy, i kładł sięczymprędzejspać. Ale choć chował głowępodpoduszkę, słyszałutyskiwania pani Leokadii:-Kuchniazajęta,a właśnie chciałamcizrobić nóżkinajutro. I wogóleco to jest, żeby ktoś w kuchni spał. Jeszczegdybyto był twój syn, ale siostrzeniec, to już naprawdę niemasz żadnego obowiązku. Ja nie lubię obcych ludzi w mieszkaniu. Czy toon niemoże mieszkaćw jakiej bursie albo co? I naco mu ta cała nauka? Gdyby sięwziął dopracy, toby przynajmniej grosza do domu przyniósł, a tak to ty łożysz i łożysz. - No,dużo to on mnie nie kosztuje - tłumaczył się słabowuj. Choć mówiłcicho,w przeciwieństwiedopani Leokadii,głos jego szemrzący i zdyszanyprzenikałnatrętnie przez poduszkę, którą Michał obciskał sobie kołogłowy. W kuchnibyło duszno, bo pani Leokadia bała się przeciągów i stale cośgotowała chcąc dogodzić wujowi. Michał chciał choćbynachwilęotworzyć okno,ale nie śmiał. Zrzucił poduszkę z głowy, był cały spocony. Dobrze by było poczytać trochę przedsnem, alezaczęłoby się piekło, że wypala światło. Wuj tymczasem ciągnął dalej swoim rozwlekłym głosem:- Nie,nie kosztuje dużo. Że rano śniadanie zje? Obiadw szkole i jeszcze samza niego płaci, bo uczy siędobrze i makorepetycje. Kolacje jada u tych Polańskich czy gdzie go tamlicho niesie. - Śniadanie teżcoś znaczy. Abuty, coś mu sprawił w zeszłym roku? 106- To było w zeszłym roku. Michał miałdość, tak bardzo dość tych rozmów, którepowtarzały się co wieczór. Mdliłogo od nich. Już nawetzacząłbez śniadania chodzićdo szkoły, ale wuj nawettegonie'zauważył, więc nie wartobyło sobie żałować tego kawałkachleba. Michał wstał, podszedł do okna i przyłożył czoło dozimnej szyby. Za oknem widać było starewarszawskie podwórko, oficynę, wktórej większość okien była ciemna późnym wieczorem, wcześniej można było ludziom zaglądać niemaldo gardeł. Zaoficyną widać było ponurą i patetycznąsylwetkę zapomnianych wtym kącie ruin. O, jakże dosyć miałtego domu,do którego musiał wracać co wieczór. Jak nic goz nim nie łączyło. Jakprzykro czućsię komuś zawadą, człowiek zaczyna mieć obrzydzeniedo siebie samego. Być wśródswoich! No,byle skończyć szkołę. Na uniwersyteciemoże udamu się uzyskać przydział do Domu Akademickiego. Jeszczetylko pół roku. Pół roku. Położył się spaći nawet nie zakrył głowy poduszką. Byłomuwszystko jedno, niechsobie gadają. Jeszcze pół roku. Zasnął. Nazajutrz jednak był bardziej pochmurny niż zwykle. Ranowynikła głupia scena z wujem. Michał posprzątał kuchnięichciał wyjśćbez śniadania, miał dość wczorajszej rozmowy. Wuj siedział przystole i smarował starannie, powoli dwiekromkichleba. Wysuwał przytymgórną wargę, porośniętąkrótkim hitlerowskim wąsikiem, i copewien czaspoprawiałsobiepalcem sztuczne zęby,które nie bardzo chciałysię trzymać wmiejscu. Michał podszedł do wieszaka,na którymwisiało jego palto. - Dlaczego nie jeszśniadania? -zapytałwuj;nie był złymczłowiekiem. - Nie jestem głodny, dziękuję. -Nie zawracaj głowy,siadaj. - Spieszę siędo szkoły. 107.- Siadaj,powiadam. Ale Michał już zawiązywał szalik na szyi. - Siadaj, jak mówię! -krzyknąłwuj i poczerwieniał. -Niedość, żemamz tobą tyle kłopotu,to jeszcze mi tu będzieszofiarę odstawiał. Dosyć mamtego wszystkiego. Siadaj. - To ja mam dosyć. Idziękuję. dziękuję wujowi za wszystko. Jeszcze tylko pół roku. A tymczasem nic mi nie potrzeba. Wuj zaczął krzyczeć, zachłysnął się herbatą, Michał, któryunosił się rzadko, zaczął krzyczeć także, w końcu obaj spóźnilisię, wuj do pracy, Michałdo szkoły, i śniadania nie zjedli. Michał byłgłodny, a kiedy był głodny, wszystko go złościło. W rezultacie złapałtrójkęz matematyki, co byłodlaniegodotkliwe, należał bowiem do najlepszych matematyków wklasie, i odpowiedziałniegrzecznie nauczycielowi historii, którysię go "czepiał". Wściekły i naburmuszony zjadł obiad wstołówce szkolnej, nie odpowiadając kolegom,którzy do niegozagadywali, i z oczami wbitymi w ziemię, poszedł do Grzegorza. Wszystkiego miał dosyć. Myśl o powrocie do wuja przejmowałago wstrętem. Ale i do Polańskich niemiał ochoty iść. Myślowrzących płachtach, o spoconym ciele Grzegorza obudziła w nim nagleodrazę. Całaatmosferachoroby wydawałamu sięnie dozniesienia. Nie miał najmniejszej ochoty wyciągać przykurczonych mięśni przyjaciela i słuchaćjego jęków. W tej samej mierze, wjakiej zadawał gwałt ciału chorego,zadawał gwałt samemu sobie - nienawidził sprawiać cierpienia. "Idiota - myślał osobie - ipo co jasię w to wdałem? Jużmniemdli od ciągłychrozmówo mięśniach, aczy się rusza,a tamten czydziała,a czy Grzegorz zjadł, a czy spał, a ilekroków zrobił. I ciągle tesame ruchy przy gimnastyce, codzieńto samo i wciąż to samo, można oszaleć. Kto mi każe? I wkinie jak dawno nie byłem! Ata Leokadiajestpodła. PaniPolańska dobra, owszem, ale tak codzień, co dzieńtosamo. I póki tego będzie,końca nie widać. Awujzeswoimi awanturami,myślałby kto, że naprawdę tyle go kosztuję. Itak muwszystko zwrócę, jak zacznę zarabiać. Możeby rzucić szkołę? Ale w jedenastej klasie,co ja, wariat? Studiować będę,mate108matyki sięnie wyrzeknę. Niechich wszyscy diabli iw ogólecholerny świat i wszystkomamw. i najlepiej, jakpójdę nadWisłę, pewno pod lodem stoi". Szedł kopiącod czasu do czasu nogą bryłkilodu. Dzieńbyłmroźnyi słoneczny, nadrzewach osiadły całe poduchy śniegu,nocąmusiała być zawieja. Michał mógłby takiść i iśćbezkońca. Było mu corazlżej i weselej na duszy. Iść i iść, wyjśćzmiasta, brnąćpolami, przez śnieg suchy, szklisty, chrupiący. I żebytarniny, rosnące przy drogach, raz poraz chlasnęłypotwarzy kolczastym pióropuszem gałęzi ciężkichod śniegu. Albo przywiązać narty do nóg i puścić się wdół,z tej górkiw Miłośnie. Zrobić sobie próg lodowy, małąskocznię,i skakać,aż się zwielkiego rozpęduznajdzie w rowie, głową w dół,z nogami machającymi bezradnie wpowietrzu. Ciekawe, czyta Lucyna umie jeździć na nartach? Podniósłgłowę,bo zdawało mu się, że ktoś go woła. Nogisame przyprowadziły go na skarpę, przeddom, w którymmieszkał Grzegorz. Stanął iodął wargi z uporem. Nie wejdzie. Skądsię w ogóle tuznalazł, wcale nie w tym kierunku szedł. Na ulicy było pusto, nikt go niewołał. Spojrzałna zegarek,który odziedziczył po zmarłym ojcu. Trzecia. Pani Polańskapewno już sama nastawiłaszmaty, nimsię zagotują, będzieprawie piąta. Ona jest za niska,nie wchodzą jej wszystkiepłachty do kotła, nie umie ich upchać odgóry. I Grzegorzczeka, zapomniał muzeszłym razem przynieść notatekz fizyki,sam nie cierpi robić notatek,dziewczyny dotego lepsze,więc wziąłnotatki od Zośki. Pani Polańska już dziś rano samarobiła gimnastykę, będzie musiała znowu teraz robićpo południu. Odkąd Grzegorz jest silniejszy, nie wychodzi jej to takdobrze, jak wówczas, gdy znosił wszystko biernie. Stawiamimowolny opór. Żeby to wszystko diabli! Trudno,niech sięmęczą sami, on doprawdy dziśnie może, nie czuje się nasiłach. Zawrócił i poszedł doparku. Tylko żeGrzegorz dziśpostanowiłdotrzeć do samegokońcapokoju i bez odpoczynku wrócić. Możeosłabnąć podrodze. 109.E tam,wszystko jedno. Nie będzie siępoświęcał. Pójdzie naślizgawkę. Jeszczeani razu nie był w tym roku. Ale trzebaby wrócićpo łyżwy do domu, do wuja. Nie.Tojuż zanic. Do wuja nie. Przyjemnie jest iść przed siebie. Wystarczy. Tylko że jak Grzegorz sięprzewróci, to może sobie cośzłamać, nie ma przecieżmięśni, żebysięzahamować wupadku. A jaksobie złamie, noto klops. Wezmąw gipsi znówleżenie, Bóg wie, jakdługie, i mięśnie mogąostatecznie zwiotczeć. I to właśnieteraz, kiedy za wszelką cenę należyjeprzywołać do życia. Każdy dzieńjest ważny. Sam nie czuł, żeprzystanął. Nagle zobaczył w myślachwysoką, przeraźliwie chudą postać przyjaciela, jak pełznieoparty o stołeczkiz mozołem przezpokój i nagle. tracirównowagęi całą swoją długością wali się bezradnie na ziemię. No i kto go wtedy podniesie? Zawróciłi już nieposzedł, ale pobiegł. Zdyszany,zadzwoniłdo znajomych drzwi. Otworzyłapanna Sabina, bo paniPolańska sama,dysząc ciężko,robiła pierwsze kocowanie. Michał aż odwrócił głowę,zobaczywszy blask niewypowiedzianej ulgi i radościw oczach matki i syna, kiedy stanąłw drzwiach. Czym prędzej zrzucił kurtkę i wziął się doroboty. Tegosamego dnia wieczorem Michał ociągał się z odejściem. Odrobił wszystkie lekcje na dużym stole,który w zasadzie pani Polańskiej służył do pracy,ale teraz stałsię terenemkocowań i ćwiczeń chorego. Grzegorz przez ten czas odrabiałpółrocznezaległościz geografii. Zjedli już kolacjęwe troje, było cicho i ciepło. W pokoju,mimo usilnego wietrzenia, czułosię jeszcze trochę pary pozabiegu. Rośliny w tejnieco tropikalnej atmosferze rozwijałysię w swoichdoniczkach wspaniale. W sąsiednim pokojuleżała na tapczaniku pani Polańska, rozmyślała nad czymś czyodpoczywała. Dopiero kiedy wszyscy spali, zabierałasię dopracy, wieczór to był czas jejwypoczynku. 110Michał oparł głowęna rękach,wpatrzył się w ścianę i całypoddałsię błogiemu nastrojowi ciszy, pracy i odprężenia. Wracaćdo domu, który nie był jego domem, dowuja, któryspojrzy nań zukosa, dopani Leokadii, która zacznie rzucaćgarami albonarzekać głośno na jego obecność? Do domu,gdziebyło obco iniemiłoi gdzienakażdym kroku, jego,Michała, było za wiele. Jeszcze trochę posiedzi tutaj, choć jestprawiedziesiąta. A zresztą jesti inne wyjście. Tyle nocyna początkuchorobytu przecież spędził. Teraz co prawda w nocy nikt niebyłGrzegorzowi potrzebny. Czuł sięnieźle,mógł się jużsamprzewrócić z boku na bok czy wziąć szklankę ze stoliczka przyłóżku, jeżelichciał się napić. Ciekawe, że wtedy, kiedy Michałnie wracał na noc do domu, wuj wierzył, żespędza noce przychorym, i nie robił oto kwestii. No tak, alewtedy nie byłojeszcze mowy o małżeństwiez panią Leokadią. Nikt mużadnych głupich myśli niepodsuwał. Michał pomyślał z gorycząo tych podejrzeniach, że się włóczy, że się zbyle kim zadaje:"Siedzęjakkretynna jednymmiejscu i jeszcze się mnieposądza". Czy będziemógł tudziś przenocować? Łóżko polowe zostałozwinięte i schowane, pani Polańska spała w drugimpokoju. Mniejsza z tym, przecież może się przespać naziemi. Byle tylkonie iść tam. Byletu zostać. Tu dobrze, tu jest wśródswoich, tu nikomu nie zawadza. Wstał, przeciągnąłsię, aż w stawach trzasło. Grzegorz podniósłoczy znad książki:- Idziesz? No, jeżeli trzeba, totrudno. W głosie jego brzmiała bardzo ukryta, ale bardzo wyraźnanutkażalu. Odłożyłksiążkę i patrzał jakiś czas przedsiebie. Nie był skłonnydosentymentalizmu, ale powiedział po chwiliC Jakbyz wahaniem:^-Zawsze jest trochę głupio,jakcię tu nie ma. - Amyślisz, że mnie się chcewracać domegowujciunia? Chwycił dwiepiłeczkipingpongowe leżącena stole, któresłużyły Grzegorzowi do rzucaniai łapania, abyćwiczyć ręce. 111.Złapał je i począł nimi żonglować w powietrzu. Zrobiło musiędziwnie wesoło. - Wieszco, poproszę twoją mamę, żeby mipozwoliła dziśprzenocować. Szkoda, żejuż nie ma polowego łóżka,alewszystko jedno, mogę na podłodze. Grzegorzpokazał wszystkie swoje białe zęby i ażuniósł sięnałokciu. - Nie wygłupiajsię! To bybyło fajnie, bracie. Michałruszył raźno do drugiego pokoju, alezatrzymał sięw otwartych drzwiachwidząc, żepani Polańska leży ioczy mazamknięte. Kiedy jednakstanąłw progu, podniosła powiekii popatrzyłana niego długim, badawczymspojrzeniem, jakgdybygo pierwszy raz widziała,jak gdyby chciała go o cośz trudem i z wahaniem zapytać. Michał stropił się trochę podtym spojrzeniem,pomyślał, żeprzeszkadza. - Słyszałam, cościemówili- powiedziała pani Polańska niespuszczając tegobadawczego wzroku z twarzy chłopca. -Naturalnie,jeżeli zechcesz zostać na noc, to dla nas tylko przyjemność. I nagle zerwała się ztapczanu,podbiegła doMichałaipołożyła mu dłoń na ramieniu:-Słuchaj, jajuż dawno chciałam, tylko niewiedziałam,czyto będzie dobrze. Amoże byś został nastałe? Mówiłeś kiedyś,żewujsię żeni. Ja wiem, jak to jest. Mało miejscai tak dalej. Możeby ci było przyjemniej. Bo jeżelio naschodzi, to samrozumiesz: największa radość. Michał stałzupełnie oszołomiony, bo pani Polańskawydała musięjasnowidzącą. Skąd mogła tak wszystko odgadnąć, iwłaśniew tejchwili. Rzeczywiście kiedyś mimochodem wspomniało małżeństwie wuja, ale że ona z tego tak potrafiła wysnućwnioski. Zaczerwieniłsię nagle promieniście, aż munawet powieki z rudawymi rzęsami zaróżowiły się z radości i wzruszenia. - To. to jeżeli pani pozwoli. jasobie na ziemi. - Nie naziemi, tylko na tym samym łóżkupolowymcodawniej. Stoiwpiwnicy. I jużje sobie rozstawisz nastałe,prawda? 112Michał odetchnął głęboko parę razy z rzędu. - Tak. To jest, będę musiał wujowipowiedzieć. Ale wujna pewno. To ja jutro rzeczy przyniosę. Radośćzapanowała niesłychana. Nie było mowy ospaniu. Grzegorzaż dostał wypieków i trzeba mu było dawać jakiśuspokajający środek. Pani Polańska co chwila, przechodząc,głaskała Michała po głowie i wyciągnęła nawet skądsiśdawnojużnapoczętą i zapomnianą butelkę wina. Wypili we dwoje pokieliszku, bo Grzegorzowi nie było wolno. Nastawiliradio-muzykę taneczną,której zazwyczajnigdynie słuchali. Nażądanie Grzegorza podzielili na trzy części jedną pomarańczę,która dotąd była surowo zastrzeżona dla niego,ale dziś niechciał jej zjeść sam. - Tylko. -wyszeptał z trudemi prawie z męką Michał, bonie lubił mówić na takie tematy - czy pani nie będzie. niebędzie. ciężko? - Ciężko, głupi chłopaku? Pierwszyraz odcho. od dawnażycie wydaje mi siędużo, dużo lżejsze. Tymoże nie wieszo tym, ale jesteśnie tylko Grzegorza, ale i moją podporą. Chodź do kuchni, zagrzejemyherbaty. A w kuchni, kiedy czekali, aż w czajniku zakipi woda,dodała:-Jeżeli chodzi ociężar, to pytanie jeszcze, kto z nas bierzewiększy. Ty - chorego człowieka i starą babę. A ja- pewnośći zaufanie,całe PKO. No, bierz filiżanki, tylko nie porozlewajnaspodki. A zaraz potem - spać. Leżąc napolowymłóżku, które odtąd zawsze miało staćw kącie pokoju, Michał nie mógł długo zasnąć z radości. Niepierwszy raz tu nocował,ale teraz było jakoś inaczej. Wtedybyło smutno iciężko, bo Grzegorz byłstrasznie chory, nocw perspektywie była niespokojna i męcząca. Ale nie tylko to. Wtedy wiedział, że tu przyszedł na noc, że następnąnoc spędzigdzie indziej. A teraz był w domu. Był u siebie. Tu nie będzienikomu zawadzał. Tujestpotrzebny. I przypomniały mu sięnagle złemyśli, którego opadły dzisiejszegopopołudnia, kiedytu szedł. Trudno, i takie myśli przychodzą czasem człowiekowi8 - Wichura. 113.do głowy. Ale teraz był szczęśliwy. Czuł skruchę za to, comyślał uprzednio,i był szczęśliwy. Świnia z niego,bo świnia,że tak myślał,ale jak mu tu dobrze, o rany! - Spisz? -usłyszał szept złóżka Grzegorza. - Nie - odpowiedział też szeptem, bo z sąsiedniegopokojusłychaćbyło senny oddech pani Polańskiej. -Nie śpię. Co,potrzeba ci czego? - Nie - wyszeptał Grzegorz. -Ale fajnie, żetujesteś. Kunajwiększemuzdziwieniu Michała,kiedyoświadczyłwujowi, że zamierzasię wyprowadzić, wybuchła awantura. Wuj poczuł się urażony wswoim poczuciu władzy. Coto maznaczyć, że Michał cośpostanawia bez zapytaniagoo pozwolenie? Co to ma znaczyć, że Michał idzie do obcychludzi,jakby nie miał własnej, przyzwoitej rodziny? Wąsy mu drgały,twarznabiegła krwią, małe oczki poczęłyłzawić. Michał poczuł, że popełnił błąd, nie radząc się, nie prosząc o pozwolenie. Wujowiwcale nie zależało na obecności siostrzeńca, przeciwnie,męczyły go ciągłe wygadywania przez panią Leokadiętysiąca zarzutów pod adresem chłopca, ale uważał, żeMichałgo zlekceważył, że go obraził. W dodatku jego narzeczonawybuchnęła gorączkowym jazgotem i też, zamiast radości,objawiła oburzenie:- Totak, obcymludziom będziesz się wysługiwał, zamiastw domu coś pomóc! Dlainnychto maczas,tylko dlawuja,który był dla niego jakojciec,i lepszyniż ojciec, to muwszystko trudno. O, ta Polańska to chytrababa: ma darmowąpomoc,to jejdobrze, samabyz tym swoimumarlakiem niedała rady. Już się nim w nocy wysługiwała, jak samej spać sięchciało, a teraz topewnie będzie wieczorami do lokali latać- wiadomo,co to są artyści - a Michał niech przy chorymwaruje. Znamy takich. Da muto co przegryźć i chłopak zapracuje się na śmierć. Michał słuchał i zaciskał zęby. Bał się, że niezapanuje nadsobą. Irytowało go to mówienie o nim przez "on", jakby gow ogólew pokojunie było,a więcej jeszcze to zupełne niezrozumienie osoby takiej jak Polańska, jego własnejprzyjaźni114z Grzegorzem,zaciekłejwalki o zdrowie chłopca, ich męstwaw znoszeniunieszczęścia, w ogóle - niczego. Sam nie byłwyrachowany inanic od nikogo nie liczył, toteżdoszałudoprowadzałogo posądzaniepani Polańskiej o interesowność. AlepaniLeokadia na tymnie skończyła. Wylawszy kubełpomyj na głowę nieszczęsnej malarki, zabrała się z kolei dosamego Michała. - A on toudaje, że siępoświęca. Anaprawdę to sięchcewepchnąć do lepszegodomu, bo się wujawstydzi. Ta Polańskatojemu imponuje, bo uczciwa praca to dla niego nie dosyć, onchce siępchać do takich, co to lekkichleb mają. Myśli, że taPolańska to go przez protekcję wyżej popchnie, cwaniak jeden! Stała na środku pokoju,gruba, potargana, wymalowana,machająca rękami. Wuj wydawał sięprzy niej całkiem malutki. - Tojest wdzięczność! -krzyczała. -Zamiast wuja porękach codzień całować, do śmierci mu się wywdzięczać, tosię go kopie na stare lata, to się go wypiera, gówniarz jakiś! Michał stał bardzo nieszczęśliwy międzykomodą a oknem. Było mu wstrętnie na duszy. Wszystko, co cenił,lubił i szanował, zostało sponiewierane. I nagle jeszcze uczucie winy. Może rzeczywiście źle się znalazł w stosunkudo wuja? - Ale przecież. -zaczął mówić, choćsłowa jego ginęływ krzyku pani Leokadii - ale przecież jatu zawadzam. Przecieżteraz nie będziedla mnie miejsca. Przecież. Pani Leokadiadosłyszała jakimś cudem jego słowa, choćkrzyczała bez ustanku. - Zawadzasz, bo jesteś darmozjad! -wrzasnęłajeszczegłośniej. -Gdybyś pracował, starał się odwdzięczyć,to by cinikt nie wymawiał. A ty latasz, a tyinnym jak lokaj służysz. Toco, my sięmamy terazpoderwać? Kto nam węgla z piwnicynaniesie? Ktopodłogę w kuchni wyszoruje? Albo okna umyje? To zatylepracy, za tyle poświęceń sami mamytaksię męczyć? Tojest wdzięczność,widzisz, Heniu,to jest wdzięczność! Już teraz była mowa o poświęceniach samejpani Leokadii. I ona w to zupełnieszczerze wierzyła. Michałpatrzał na nią ze115. zdumieniem. Wuj tylko posapywał,rozparty w fotelu. Wujnie byłzły, z wujem byłbysię jakoś dogadał, ale z tą rozkrzyczaną furiąnie sposób. Michałsłuchał,ale nagle zebrał się w sobie i huknąłzcałej siły, aż piskliwy głos pani Leokadiizginąłw jego basie:- Będęnosił węgiel z piwnicy. Będę szorował podłogi imyłokna. Będęspecjalnie przychodził, żeby wujnie myślał. Alewyniosę sięstąd do jasnej cholery, bo mi każdy wasz kawałekchleba w gardle staje! Porwał się,runął wdrzwi i wyskoczył na schodzy, apotemna ulicę. Ale przy rogu ochłonął,zastanowił się i wrócił. Miałjeszcze przy sobie klucz od mieszkania, który należało oddać. Trzeba byłozapakować tych trochę swoich rzeczy: ubrania,bielizny i książek. I jednak, mimo wszystko, chciał się jakośprzyzwoicie rozstać z wujem. Szedł po schodach z powrotemniechętnie, poczekał dłuższy czas przed drzwiami,zanim przekręcił klucz wzatrzasku. Nienawidził krzyków, nie cierpiałwzajemnych obrachunków,nie mógł darować pani Leokadiiwszystkich wstrętnych rzeczy, które powiedziałao pani Polańskiej, o Grzegorzu i o nim samym. Ale wrócić na chwilębyłotrzeba. Miał uczucie,że każda jego noga waży tonę, z takimtrudem przestępował próg. Ale ku swemu ponownemu zdziwieniu, wróciwszy, znalazł znów odmienną sytuację. Wujspojrzał na niego trochę ogłuszony, ale życzliwy, paniLeokadia cierpiała cicho i z dystynkcją. Zapewne zdołali sięzorientować, że pozbywają się chłopca i mimo to mają zapewnioną pomoc z jego strony. Pani Leokadia wiedziała, że u Polańskich jest telefon i żewobectego będzie ze swego biuramogła wezwać Michała, kiedy jej będzie potrzebny, wnajgorszym wypadku grożącawanturą w mieszkaniu chorego, wujzaś ze swej strony był jednak rad, że chłopca od czasu do czasuzobaczy, a niebędzie ciągle wysłuchiwał utyskiwań na jegotematod przyszłej żony. Michał spostrzegłszy ichnagłeuśmiechy, aż zamrugał powiekami, jak ktoś, kto zobaczył lecącyw niego kamień i zdołał się przed nim uchylić. Przeszedłniemal na palcach do kuchni, a pani Leokadia poszła za nim jakpiesek na smyczy, mówiąc przyciszonym głosem "niech Mi116chatek" i nawet ofiarowującpomoc w pakowaniu rzeczy, ale to,jak Michał szybkopojął, po to, bychłopaknie zabrał czego, couważała za własność wuja, a więc iswoją. Stanowczym ruchemzamknęła w szufladzie bieliznę pościelową inawet trochękoszul iskarpetek, które z pewnościąnależałydo Michała, alektóre wujowi"mogły się przydać". Michał niechciał się kłócićo nic. Był zdecydowany wziąć jeszcze korepetycję i kupić sobiez tego to,czego mu będziebrakowało,zresztą miał stypendiumjako najlepszypo Grzegorzu uczeń w klasie. Da sobie radę,niech pani Leokadia zatrzyma,co chce. Zebrał się niedużywęzełek rzeczy i paczka książek. Pani Leokadia chciała dodaćdo tegowspaniałomyślnym gestem kawałekplacka, ale Michałodmówił. Pożegnanie z wujem wypadłoby dość miło, gdyby nieto, że wuj wyraził nadzieję, iż Michał nie zapomnio należnej muwdzięczności, na co Michał,zły i naburmuszony, odpowiedziałraz jeszcze, żebędzie przychodził nosićwęgiel inawiększesprzątanie. Gdyby wuj nie mówił o tej wdzięczności,nie żądałjej,byłby się na pewno zdobyłna coś milszego. Nie cierpiałjednak,kiedy ktoś czegoś od niego żądał. Dlatego stał z pochylonągłowąi zmarszczonymi brwiami nie wiedząc, co jeszczepowiedzieć, nie wiedząc,czy ma podać wujowi rękę na pożegnanie. Wreszcie znalazł odpowiednie, swoim zdaniem,słowa:- Nie żegnam się,bo przecież nigdzienie wyjeżdżam. Jakbywujczego potrzebował,to przecieżwuj może zadzwonićz biura. No i. dziękuję. - To wykrztusił z trudem, nielubił dziękować. Ale właśnie to ostatnie słowo wzruszyło wuja, który sięgnąłdo kieszeni, wyjął dwadzieściazłotych i zaczął pchać je dokieszeni chłopca. AleMichałwyjąłje stanowczym ruchemi położył na stole. Potem złapał swojerzeczy i wybiegł. Tyle lat tu spędził. Aledopieroteraz miał uczucie, że idziedo swegoprawdziwego domu. Inżynier Śniegońnieufnie popatrzył na Michała, który muotworzył drzwi, i stałchwilę w progu, jakbynie byłpewien,czy znalazł się pod właściwym adresem. 117.- Tumieszka pani Polańska? -Tutaj. Śniegoń wszedł doprzedpokoju i rozejrzał się dość nieporadnie. W jednej ręcetrzymał duży bukiet kwiatów, owiniętyw papier, w drugiej pudełko czekoladek i rękawiczki. Na szyimiał wyraźnienowiuteńki szalik, buty wyczyszczone dooślepiającego glansu. Wyglądał jak ktoś, kto przychodzi z solennąwizytą, i to nastroiło Michała nieufnie. Nie lubił ceremonii. Śniegoń zaczął się uwalniać od wszystkich zawadzającychmu przedmiotów, z kapeluszem i płaszczem włącznie. Michałpatrzałzpogardą, jak zatarł szybko,nieśmiało ręce izawahałsię przed drzwiami,zanim wszedł. Nie wiedział, kto to jest. Przeskoczywszymiękkimsusem krzesło,stojące w przedpokoju, chłopiec wszedłdo Grzegorza i na pytające spojrzeniechorego odpowiedział:- Jakiś neptek przyszedł dotwojej mamy. Z kwiatamii bombonierą,idiota! Ale przynajmniej się nam okroi trochęczekoladek. Mówił to cicho, bo drzwido pokoju pani Polańskiej, jakzwykle, byłyotwarte. Michał usiadł przystole iwziął się dolekcji, Grzegorz czytał. Ale obydwaj słyszeli rozmowę i,z niedyskrecją, właściwą młodym, którzy uważają, że życie starszych do nich należy, słuchali, z roztargnieniem co prawda, jejstrzępów. Najpierw pani Polańska podziękowała za kwiaty izapewniała gościa, że tonie ma sensu, że jeżeli chciałsprawić jejprzyjemność,jeden skromny kwiatek zupełnie by wystarczył. - A on przyniósł cały stóg - skomentował Michał. Potem gość rozpłynął się wnieskończonychuprzejmościach, podziękowaniach zazaproszenie, zapewnieniach szacunkui podziwu. - Taksię cieszyłem na tęwizytę u pani - mówił. -Ale takrzadko udaje mi się wyrwać z Kutna. Całyczas myślałemw pociągu o tym, żeby pani nie znudzić, ja zupełnie spleśniałem na tej prowincji. Pani Polańska zaprzeczyła. 118-I pani możenie zdaje sobiesprawy,że janie siedzę nawetwKutnie, tylko właściwie na wsi. Budujemy tam obiekt. Niebardzo mam do kogousta otworzyć. Godzinamitrzęsę sięwozem albo jakimściągnikiem pofatalnych drogach. Mamcały czas zajęty i wracam wypompowany do domu, jeżeli tomożna nazwać domem, apotemnie chce mi sięnawet czytać. Inżynieropowiadał osobie jeszcze przez czasdłuższy, ale tochłopców nie interesowało. Grzegorzsiedział w fotelu, bo jużterazspędzał częśćczasuna siedząco. Przed nim opartao poręcze leżała rysownica, ananiej książka, zeszyt iołówek. W kącie pokoju pojawiło sięterazpolowe łóżko,na którym sypiałMichał,co nie dodawałourodywnętrzu. Tyle, że łóżkozakryte było kolorowym kilimem. Michał, zwinięty na nim w kłębek, czytał książkę. Zabiegina dziś byłyskończone, panowała- cisza przerywana szelestem przewracanych kartek. Tylko z sąsiedniego pokoju dochodziły stłumione głosy. - Czegoon mamę nudzi? -powiedział Grzegorz. - Przychodzi i zawraca głowę. -Jakiś idiota - mruknął Michał. - Ciekawe, jak długo będzie siedział? -Tacy to zawsze siedzą długo. - Zwierza się. Mamie zawsze się wszyscy zwierzają. Każdyobcy był dla nich intruzem. Tymczasemrozmowa za przymkniętymi drzwiami stawałasię gwałtowniejsza, inżynier mówił coś gorączkowo isłychaćbyło, że chodzi po pokoju tami z powrotem. Kiedy mijałdrzwi,dochodziły strzępy jego słów:- . śmierć za życia. inaczej to sobie wyobrażałem, kiedyszedłemna polibudę. nuda, martwota. nerwynie wytrzymują- Jego nerwy nie wytrzymują! - zaśmiał się jadowicieGrzegorz, podnosząc głowę. -Lubię takich, coto ich nerwyniewytrzymują. - Kretyn - mruknął Michał. 119.- Nie kretyn, tylko słabiak. Inagle usłyszeli podniesiony, poirytowany głos matki, znany im, kiedybyła w gniewie,sposób zbyt stanowczy, zbyturywany wymawiania poszczególnych słów:- A jakpan sobie wyobrażał właściwie tę swojąpracę? Gruba forsa, pokojówka w czepku, ciche biuro wmieście. - Dlaczego mnie pani obraża? -zawołałinżynier, gdzieśtuż przydrzwiach dopokoju Grzegorza. -Czy ja mówiłemo pieniądzach? Mówiłem, że spodziewałem się kulturalnegożycia, możliwych warunków, obcowania z inteligentnymi ludźmi. A pani zaraz. -Tak, ja zaraz, proszę pana. Trzeba było sobie obrać innyfach. A inżynier to właśnie to. Co pan robi? Mosty? To gdziemają być? NaMarszałkowskiej? Chłopcy odłożyli książki i słuchali z lubością. - Oho, mama zaczyna ochrzaniać - powiedział Grzegorz. -Fajnie! - odparł Michał. Pani Polańska jeszcze podniosła głos:- A tękulturę, o której pan marzy, to kto na prowincjęponiesie? Ptaszki na skrzydełkach? - Klawo- szepnął Grzegorz. -Jeszczego raz! ry- Czekaj, on się odgryza. Inżynier jużteraz gorączkowobiegał po pokoju. Znów słychać byłotylko strzępy jegosłów:- . wWarszawie. pani to łatwo. paniniewie. innymradzić. dlaczego właśnie ja? Stanął widocznieznów wpobliżu drzwi, bo słychać byłowyraźnie:- Panimieszkaw Warszawie, ma ciekawych ludzi,teatry,książki. -Bale. - zakończyłapani Polańskasucho. -Słowem,jestem szczęśliwym człowiekiem. Sniegoń aż sięzachłysnął:-Przepraszam panią, byłem nietaktowny. Ja przecieżwiem. Zapadło milczenie. Chłopcyudawali przed sobą, że czytają. 120Sniegoń po chwilipowiedziałz wahaniem, już nie biegał popokoju:- To coinnego, tojest nieszczęście, które spadana człowieka jakcegła. A umnie topoprostu życie, to całemojeżycie. Pani Polańska widocznie teżwstała z fotela, bo i jej głoszabrzmiał tużprzy drzwiach, łagodnie ironiczny. - Strasznie panu zazdroszczę pańskich zmartwień. Ale,oczywiście,wszystko jestwzględne. Czasem ukłucie szpilkąwięcejboli niż otwarta rana. Tylko,widzi pan, mnie się wydaje, żedecydujeo naszymżyciu nie to, conas spotyka, tylkonasza postawa wobec tego, co sięz nami dzieje. Głos jej stał sięstłumiony, może odeszła w głąb pokoju. Chłopcy przestali słyszeć słowa. Gość coś jej odpowiedział, jużciszej niżpoprzednio. Chłopcy nagle zawstydzili się, że słuchająsłów nie dla siebieprzeznaczonych, i głębiej zatopili sięw lekcjach. Grzegorz czekał jednak niecierpliwie, aż gość odejdzie. Miał uczucie, żematka jest dziwnie daleko, nielubił nawet, gdyzamykała drzwiłączące ichpokoje, aco dopiero, kiedy jejuwagę zaprzątał kto inny. Czułsię bezpiecznietylkow jejobecności. Ale zdawszy sobie sprawę ztego, sam siebieskarciłzasłabośći wziął się dorozwiązywania trudnegozadania. Tymczasem rozmowaw drugim pokoju urwała się i w otwartych drzwiach stanęła Polańska zapraszając gościa uprzejmym gestem dłoni. - Patrz, Grzesiu,toten pan, którysię zaopiekowałtobąwtedy,na początku twojej choroby, kiedy potrącił cię samochód. Pan inżynier Sniegoń! Niepamiętasznic z tego, cowtedy było, prawda? - Nic a nic - powiedziałGrzegorz. Chciał z początku powitać gościa niechętnie, bo zajął dużoczasu matcei zawracał jej głowę swoją osobą, ale jeżeli to tentyp, o którymmatka mówiła,że i dla niej był poczciwy, toniech tam. - Ach,topan pozbierał wtedy mojeszczątki? No cóż,dziękuję. Powinien bym jeszcze podziękować tamtemu szofe121. rowi, że nie całkiem mnie połamał, bo nawet takie parszyweżycie jak moje to jednak życie i nie zamieniłbym się z nieboszczykiem. - No chyba-powiedział Śniegoń, jakbyz wahaniem. Usiadł na krześle i wpatrywał się w Grzegorza. - Tylko. tylko onpotrąciłpana i uciekł. - I topan zanotował numer? -zapytał Michał. - Ja. No i teraz siedzi. Zapanowałomilczenie. - Co mi z tego? -powiedział Grzegorz. -Jedną nogęto mico prawda całkiemzmarnował przez tozłamanie,ale chorobawięcejnapsuła, a to, że on siedzi, tomi nogi nie poprawi. - Więcco - oburzyłsię Śniegoń - więc miałem nie zapisywać numeru? Więc żadnakara mu sięnie należy? Zwłaszczaże był pijany. - Tak,pijaństwoprzy kierownicy to zbrodnia i inaczej niemożna tego traktować. Ale biedna ta jego rodzina - powiedziała Polańska. Grzegorz zaczął głaskać kota,który wskoczył na rysownicęleżącą na poręczach fotela, iuśmiechnął się gorzko. - Był pankarzącym ramieniemspołeczeństwa, które w pewnych wypadkach karać musi, alejeżeli chodzi o mój sądprywatny,tojanie szukam zemsty inie znajdujęprzyjemnościwjej zaspokajaniu. Na kim mam szukaćzemsty za mojąchorobę? Zemstajestodruchem prymitywnego człowieka, którychce oddać ból, jakiego sam doznaje. Ale może byśmymówili o czym innym? - Chwileczkę - powiedział inżynier. -Byłem w to zamieszany odpoczątku, toteżniech mi pannieodmawia krótkiejbodaj relacji oswoich postępachw rekonwalescencji. To mnieinteresuje. Czy zaczyna pan chodzićpo troszeczku? - Owszem. Jak ostatnia pokraka. Alebędziemy pracowalinad tym, żeby było lepiej. - Zobaczy pan, że będziezupełnie dobrze. Skoro panzaczyna chodzić. Grzegorz spojrzał surowo na inżyniera. 122- Niech pan wybaczy, alenieznoszę takich frazesów. Wiem, że dobrze nie będzie nigdy i nie ma oczym mówić. - Grzesiu! -jęknęła matka,jakby gmachnadziei,którybudowałaipodtrzymywałaztakim trudem, zacząłsię walićnasyna. Grzegorzspojrzał na nią bystroi natychmiast zmienił ton. - No, ja wiem, że jestem pesymistą, ale to jedyna mojaprzyjemność,bo jeżelisię założy -żartował- że wszystkobędzie źle, topotem kiedy jest dobrze albo bodaj nie najgorzej,to się ma przyjemną niespodziankę. Muszępowiedzieć, że jużzaczynam mieć przyjemne niespodzianki, bo poprzednio myślałem,że będą mniewozić na wózku,a terazjuż wiem, żebędępełzał okulach. - Rzucisz kule, Grzesiu - powiedziała matka. -Powiedzmy. Ale na szczęście, pozaprzyjemnością,jakiejdostarczają nogi, istnieją jeszczeinne, no iczęść ich jest midostępna. To jest dużo. Ale może byśmy przestali mówićo mnie. Są naprawdę ciekawsze tematy. AleŚniegoń zerwał sięi zaczął chodzić tam i z powrotem popokoju, wyłamując dłonie. Chłopcy spojrzeliposobie ukradkiem iuśmiechnęli się drwiąco. Nie lubili przejawów nadmiernej nerwowości. Pani Polańska zgromiła ich spojrzeniem - coto zaśmianie się z gościa. Ale inżynier biegał tam i z powrotemi nie zwracał na nich uwagi, a po chwili począł obgryzaćpaznokieć u małego palca. Potem stanąłprzed Grzegorzemi włożywszy ręce wkieszenie spodni pochylił się nad chorym,wyciągając szyję. -Zaraz, chwileczkę. Jeszczetylko parę pytań, jeżeli wolno. To dla mnie ważne, to dla mnie bardzo ważne. Czy wolno? - Wal, p. proszębardzo - poprawiłsię Grzegorzz uśmiechem, pochwyciwszy wporękarcące spojrzenie matki. - Pan się uczy? -Niestety. - Jak to "niestety". Nie lubisię pan uczyć? - Niech pannie wierzy - przerwała muPolańska. -Zawszesię uczył na piątki. 123.- A coto ma do rzeczy - powiedział Grzegorzodymającswojenieco grube, wrażliwe usta. - Byłczas, kiedy bawiłamnieszkolnanauka. Potem przestała. Terazwściekle mnie nudzi. - No, to dlaczego się pan uczy? -spytał inżynier. - Proszę pana, czy jamam udzielać panu umoralniającychpouczeń? Przecieżgdyby człowiekrobił tylkoto, co lubi, życiebyłoby rajem. Pominąwszy choroby oczywiście. - Zaraz, zaraz - gorączkował się Sniegoń. -Niechpan niemówi do mnie takim pobłażliwym tonem. Ja to rozumiem,oczywiście,ja tylko chcę znaćpana stanowisko. Tomniezaciekawia. - W moim stanowisku nie ma nic ciekawego- powiedziałGrzegorz i zaśmiałsię otwarcie. -Sąrzeczy, któretrzeba robić. Muszęsię leczyć, choć to jeszcze nudniej sze niż szkoła. Muszęskończyć szkołę,żeby studiować matematykę, która mniebawi. To wszystko. - I.. i...niech panwybaczy. nie czujęsię pan zbytnionieszczęśliwy? Grzegorz zmarszczył brwi i powiedział surowo:- A co to ma do rzeczy? I po co o takich rzeczachmówić? Michał,odkręć radio, za parę minut zaczyna siękoncertsymfoniczny. - Przepraszampana. -Sniegoń usiadł na krześle dośćbezradnym ruchem. W spojrzeniu Grzegorza zamigotały przekorne błyski. Podniósł kota i przytulił go do twarzy, poczym zapytał przesadnieuprzejmym tonem:- Słyszałem strzępy pana rozmowyz matką. Może namterazz kolei zechce panopowiedzieć o trudnościach życia naprowincji. Podobno nad wyraz ciężko? - Co? Nie, nie. Nie mam nicciekawego do opowiadania- porwałsię inżynier znów z miejsca i zaczął biegać po pokoju. - Jeżelito panu nie sprawi różnicy, panie inżynierze - powiedział Grzegorz - wolałbym,żeby pan usiadł. -Grzesiu, stajesz się nieznośny - powiedziała matka. 124- Nie,nie - zawołał Sniegoń - oczywiście panma rację! Jużsiadam. Zresztą muszę już iść. Państwowybaczą, że tyle czasuzająłem. Było mi nad wyraz przyjemnie. - Toja panudziękuje za pamięć o nas i zawsze nam będziemiło panazobaczyć -mówiła pani Polańska, odprowadzającŚniegonia do przedpokoju. Po powrocie pół śmiejącsię, półserio poczęłasię gniewaćna syna:- No wiesz,Grzegorz, że byłeś niemożliwy. Tenton wyższości. Te pouczenia. Tożądanie, żeby usiadł. - To wykazanie mu, jak na dłoni - przerwał syn -że facetjest do niczego. Przyjść do nieznajomych ludzi,toznaczy dociebie, izawracaćgłowęswoimi zmartwieniami,jakbyś samanie miała ich dosyć. Do niczegogość. - Nie mów tak. On ciokazał pierwszą pomoc, a potembardzo mile zajął się mną. - No dobrze, więc nie najgorszy, ale słabiak. To była zemsta zaciebie, że cię nudził. - Apowiedziałeśsam, że zemstajestodruchem prymitywnegoczłowieka. Grzegorz przeciągnął się z wysiłkiem, tylko ramionami. - No wiesz, żądasz ode mnie, żebym był konsekwentny. Tozawiele. Zwłaszcza że zmęczył mnie ten facet. Chcę do łóżka. Michał,pomóż mi. I Michał natychmiastz gotowością wyciągnął swoje pomocne, muskularne ramiona. Pewnego niedzielnegopopołudnia przy drzwiach Grzegorzarozległo się cichutkie ni to pukanie, ni to skrobanie. Chłopcyspojrzeli po sobie zdziwieni. Niedziela była dniem wytchnieniaod zabiegów,pani Polańska, korzystając z wolnychgodzin,pracowała u siebie w pokoju. Grzegorz siedział w fotelu i zaciekle, zajadle uczył się, aby nadrobićzaległości. Michał czytałleżąc na swoim polowym wyrku w kącie pokoju. Na dworzeszalała zadymka, śnieg szeleściło szyby i wiatr był tak silny,125. że gałęzie ulicznego klonu copewien czasuderzaływ okno,które odpowiadało lekkim, przeciągłym brzęczeniem. Wniedzielę można się byłospodziewaćjakiejś wizyty, ale kto bytam wychodziłw taką pogodę? Nikt przy tym nie dzwonił,a pukanie panny Sabiny było ostre i zdecydowane, chłopcydobrze je znali. Lekkie skrobnięcie powtórzyło się znowu. - Idź no, zobacz, co to takiego -powiedział Grzegorz nieprzerywając pisania w zeszycie. Michał, jak kot, długimsusem zeskoczył z łóżka, podbiegłdo drzwi, otworzył jei skamieniał zobaczywszy stojącą w progu Lucynkę. Dziewczynkauśmiechała się napół zadziornie, napół przepraszająco i zapuszczając ciekawespojrzenia wgłąbpokojuzaczęła pospiesznie, troszkę dławiąc się słowami:- Przepraszam, bardzo przepraszam,że przeszkadzam. aleciocia. bo ciocia potem przyjdzie. ale ja tymczasem. bokazała mi czekać, więc ja właśniemyślałam. Michał stałbezradnie i zupełnie nie wiedział, co począć. Wytrzeszczył tylko oczyna Lucynę, poczerwieniał iaż żyłymu się wzdęłyna muskularnym karku. Nie ruszał się trzymającrękę na klamce. Grzegorz podniósł wzrok znadzeszytu, zmarszczyłbrwii pytającym, nieprzyjaznym wzrokiem spojrzał naprzyjacielaoraz naosobę, stojącą za drzwiami, zktórej słów niewielemożna było wyrozumieć. Lucyna pospiesznie, urywanie mówiła dalej:- Bo ciocia dała klucz, ale ja myślałam. bo mamczekać. więc może tak. alewtakimrazie możelepiej. - O co chodzi? -zapytał szorstko Grzegorz. Michał spojrzał na niego jaktonący. - Dlaczego mnieniewpuszczasz? -powiedziała nagle głośno i wyraźnie Lucyna. -Dlaczego zagradzasz drzwi? Odsuńsię. I śmiałym, zdecydowanym krokiem weszłado pokoju zarumieniona, z błyszczącymi oczami, zpotarganymi nieco, jasnoblond włosami. Grzegorz pobladł i zacisnął usta, kiedyzobaczył, że podchodzidoniego. Nos mu zbielał, oczy spojrzały126spode łba, wyglądał jak czujnie nastroszonezwierzątko. AleLucynauśmiechnęłasię szeroko, usta miaładość duże, różowe, pełne. - Bardzo chciałam ciebie poznać - powiedziała. -Jakchcesz, to mnie wyrzuć. Ale chciałam ci powiedziać, żetyjesteś. że mi bardzoimponujesz. Tojużwszystko. Mamwyjść? Patrzała na niego zaczepnie. - Możeszusiąść. -powiedział Grzegorz zdławionym, głuchym głosem. Lucyna usiadła na brzeżku krzesła,wciągnęła głośno powietrze,jakby zamierzała coś powiedzieć, alenie powiedziała nic. Grzegorz rzucił ostre, pełne wymówki spojrzenie w stronęMichała, który wciąż jeszcze stał przydrzwiach, ale ten rozłożył bezradnieręce. Lucyna może widziała ten gest, choćsiedziała odwrócona doń tyłem, możego jakoś poczuła,bospuściła głowęizaczęłaszarpać jakąś nitkę na spódnicy. Zapanowało niemiłe milczenie, żadne z trojganie wiedziało,co teraz powiedzieć. Wreszcie Grzegorzodetchnął głębokoizimno, choćuprzejmie, zwrócił się do gościa:- To ty pewno jesteś bratanicą pannySabiny? Lucyna podniosła głowę, spojrzała jak ktoś, kto na głębokiejwodziewidzipas ratunkowy, i znowu zakwitła uśmiechem. - Tak. Nazywam się Lucyna, wołają na mnie Lunia. - Wiem. Nagle Michał, którytymczasem zdążył już zamknąćdrzwii usiąść na swoim polowym łóżku zdłońmisplecionymimiędzy kolanami, zacząłmówićtrochę szybciej, bardziej gorączkowo niżzwyklei tak,jakby Luni nie było w pokoju:-Ja ci mówiłem o niej. Całkiem klawa. Ale, Lucyna, jai tobie mówiłem, że Grzegorz. że Grzegorz ma mało czasu, bosię uczy. żew ogóle. A ty tak nasiłę. Luniazdecydowanym ruchem podniosła głowę i przestałaskubać spódniczkę. - Tak,właśnie na siłę. Bo ja muszę wiedzieć. Jamuszęwiedzieć, dlaczego Michał nigdy niema czasu, a Grzegorz nie127. chce mnie znać. Czyto dlatego, że ja się zgodziłam na pomocdomową, nopo prostuna służącą, czyteż. - Oszalałaś! -zawołali obajchłopcy jednocześnie. Napobladłą twarzGrzegorza buchnął wysilony, krwistyrumieniec. Lucyna popatrzała na nichjakoś z ukosa i w kącikach jej różowych,pełnych ust ukazałsię nikły uśmieszek. - Bo może wy mniemacie zacoś gorszego. To lepiejodrazu powiedzieć. - Zacoś gorszego ode mnie? zapytałGrzegorz z goryczą. - To byłoby trochę trudno. Od takiegoszczątkajak ja. - Ja przecież nie otym - powiedziała Lucyna z urazą,nachmurzywszysię. -A oczym? - zapytał zaczepnie Grzegorz. -Jeżeli tyuważasz, że ja mogę cię mieć za cośgorszego zracji twojejpracy, toja mam prawo myśleć, że ty jesteś człowiekiem, którymoże mnąpogardzać z racji mojej choroby. Skwitowaliśmysię, moja droga. Teraz z kolei oczy Luni napełniłysię łzami. - Jaktymożesz? Właśnie ja mówiłam, żety. że ty. miimponujesz. Bo się nie dajesz, że. - Nie mówmyo tym -przerwał suchoGrzegorz. Ajeżelio ciebie chodzi, toMichał mówił mi otobie. Ty też miimponujesz, bouczysz sięi pracujesz. Noi co? Wszystko to było powiedziane w tonieoschłym i zaczepnym. Michał siedząc na łóżku kołysał się całym ciałemw przód i w tył, widać było, żejestzły iniezdecydowany, coma właściwie ze sobą robić. Lucyna, po komplemencieGrzegorza, wypowiedzianym tonem ostrym i nieprzyjemnym, umilkłai znów zaczęła skubać ową nitkę na sukni. Po czymnaglewstała patrząc w ziemię. - I nic - odpowiedziała naostatnie słowa Grzegorza. -Niewyszło. Chciałam się z tobą zapoznać! Ale jak ty niechcesz, tonie. Trudno. I skierowała się w stronę drzwi. -Czekaj! - zawołał Grzegorz. -Wróć i siadaj. Już itakzapoznaliśmy się,więc niema nadczym dyskutować. Nochodź i siadaj, i proszę cię, nieurządzajhec, bo tego nieznoszę. Michałazdziwił nieprzyjemny tonprzyjaciela. Może zaproponować Luni jakiś spacer czy co i wtensposóbuwolnićGrzegorza od niepożądanejwizyty? Już podniósł się ociężaleze swego tapczanika, kiedy Grzegorz nagle powiedział:- Michał, poczęstuj jącukierkami. Tamstoją, napółeczce,zdaje się. Możemy pograćw karty, chcecie? Lucynaznów rozkwitła. Kiedysię uśmiechała, była bardzoładna, kiedy gasła,stawała się zaledwie przystojna. Michałowiteż ulżyło,bo nie znosił zagmatwanych sytuacji, wdodatkujeżelipoczuwał się do jakiejś winy. Tu zdawało mu się, żegdybynie on,Lucyna nigdy nie ośmieliłaby się złamać zakazuchoregoi tak, przemocą niemal, wtargnąć do jego pokoju. Z entuzjazmemprzysunął mały stolik i wyjął z szuflady taliękart. -Ale właściwie skąd siętu wzięłaś? - zapytał. -PaniSabiny nie mawdomui nie słyszałem, żebyś dzwoniła. - Przecież mówiłam cały czas, że spotkałam ciocię na dolei dała miklucz,bo sama szła z wizytą - śmiała się Lucyna, jużznowu wesoła i zadowolona. -Kazała miczekać, ale mi sięstrasznie nudziło. Już sięchyba nie gniewasz? - zwróciła się doGrzegorza. -Wyrok w sprawie przestępstwa popełnionego przez oskarżonąulegazawieszeniu- odparł Grzegorz. - Kto rozdajekarty? Odtegodnia Lunia uzyskała prawo wstępu do mieszkaniaPolańskich. Był konieclutego. Cały pokój Grzegorza byłzalanysłońcemaż do obiadu, na oknie kwitły tulipanyw doniczkach, kiedy sięotwierało drzwibalkonowe,pachniałośniegiem topniejącymwcieplejuż wiosennym. Grzegorz, otulony przez matkę, siedziałw tych drzwiach,mrużył oczyod nadmiernego blasku ipatrzał w niebo ponad9 - Wichura. 129.dachem przeciwległego domu, poprzez oszronione albo ciężkieod śniegu gałęziestaregoklonu. Miał przedsobą książkę, alenie czytał. Gdzieś w wąwozie ulicy pędziłyauta alboczłapałydorożkarskie konie, ale onbył wysoko, jakby na szczyciewzgórza, w czystym powietrzu, przez które czasem tylko przepływały smugi dymu, kiedy wiatrdmuchnąłprzekornie w dół,a niedogóry. W słońcubyło ciepło, cicho i wiosennie. Przyjemne odrętwienie, półsen, półmarzenie, oddychanie, wypełniającepłuca czymś lotnymi radosnym. Tak siedzieć można godzinami. Czasem w toku leniwego niemyślenia nagłafala, żrącego żalu: już nigdy na narty,już nigdy lotu w dół, potakim właśnie suchym, szorstkim śniegu. Ale Grzegorz nauczył się już jednym rzutem woli taką dziurę, z którejtryskaływspomnienia, zadeptywaći dusić. Jeszcze bolało trochę, alecoraz głębiej, coraz bardziej głucho. Wtedy łapał książkę matematyczną i mózg jego, trzymany w krótkich cuglach, słuchałnatychmiast. Słońce, śnieg, wspomnienia, wszystko gasło wobec pokrytych matematycznymi znakami kart książki i zeszytu,w którym pisał ołówkiem. Ból gasł i znikał zupełnie. Popewnymczasie w zeszycie po paru zapisanych stroniczkachpojawiał się rysunek gałęzi klonu albo pejzaż przeciwległychdachów, potem parę gryzmołków bezznaczenia i znów naGrzegorza spływałabłogość niemyślenia, lekkiełaskotaniesłońca na zamkniętychpowiekach,życie samegociała,nietegoudręczonego, o którymtrzebabyłomyśleć cały dzień,z którym trzeba było walczyć okrutnie iuparcie jak zwrogiem,któretrzeba było przymuszać i przezwyciężać przy każdymruchu, aleciałatakiego, jak u innych ludzi - wrażliwego naprzygrzanie słońca, na głupie figle wiatru, na odrętwienie,płynące nie z choroby, ale z łagodnego krążenia krwi w żyłach. To były poza tymgodziny, które Grzegorz spędzał sam. Michał był wszkole, matkaalbo sprzątaław sąsiednim pokoju,przedpokojuczy kuchni, albo wychodziła na miasto załatwićniezbędnesprawy. Grzegorz nie lubiłdługo być sam, bo czułsię wtedy bezradny i otoczony wrogimi przedmiotami. Namyśl, co by zrobił, gdybymu było czego potrzeba, wczepiała130się weń rwąc boleśnie rozpacz,że niemożesobie przynieśćszklanki wody czywziąć książki zpółki. Ale jednakgodzinaczy dwie samotności były mupotrzebne. Nieudawać,że wszystkojestw porządku. Albo też przeciwnie, nie myśleć ciągle o chorobie, do czego mimo woli zmuszałamatka,zaciekle i nieubłaganie walcząca o każdy mięsień,okażdą filiżankęowomaltyny,ozastrzyki, o higienę,-o właściwą postawę ciałapodczas siedzenia. To było konieczne- zapewne, to dawało rezultaty - zapewne, ale stawało sięczęsto - nie do wytrzymania. Wieczory co prawdateż byłyprzyjemne, prawie normalne: rozmowa,radio, szachy, czasemjakaś wizyta. Ale godziny, spędzaneprzy drzwiach balkonowych, były wyłączną własnością Grzegorza, byłychwilami,kiedy mógłnie przymuszać się do niczego, nie myśleć albomyśleć,oczym chciał,po prostu być. Potem przychodziła matka,pomagała mu się rozwinąć z koców, i rozpoczynałsię zwykły dzień. Spojrzał na zegarek. Jeszczegodzina. Nigdy się nie nudziłpodczas tego werandowania na powietrzu. Dziś jestczwartek. Przyjdzie pewno Lucyna. W czwartki po południu nie miałaszkoły. Przychodziła właściwiedo ciotki, ale zawsze na go"dzinkę, półtorej zaglądała do Grzegorza. Miła dziewczyna,choć właściwie nie wiadomo dlaczego przyjemna jestjej obecność. Nie jest zbyt inteligentna, bardzojeszcze młoda (Grzegorzowi zdawało się, że jest starcem), niewiele czytała. Co prawda to skąd miała brać książki w Tarczynie? Noi podobno niemiała czasu, musiała pracować w domu i w ogrodzie. Koleżanki szkolne Grzegorzai Michała więcej umieją,bardziej sąoczytane, no istarsze - Lucyna ma dopiero piętnaście lat. Aleobecność jej jest przyjemna. Rusza się trochę jakkot. Płynnymruchem wślizguje się w drzwi i siadana krześle, wdzięczniei leniwie, jak Tenzing, który właśnie wyszedł na balkon,ziewnąłi przymrużonymi oczyma patrzy na wróble, popiskującz cicha. - Ptaszki, ptaszki - mówi głośno Grzegorz. -Zjadłbyśktórego, co? Ale nic z tego,bracie, nic z tego. 131.Tenzingpatrzy naniego błagalnie i prosi zielonymi oczamio wróbla. Lucyna siada zazwyczaj nakrzesełku,podoknem,i natychmiast wyciąga z torbyrobotęna drutach. Nie mówi wiele,właściwieprawie nic,patrzy, uśmiecha się. Słucha chciwierozmowy, tego, oczym mówią chłopcy, oczym mówipaniPolańska. Panna Sabina wchodzi znią rzadko, na szczęście, boto nudziara. Koleżanki szkolne zazwyczaj chichoczą, są jakieśpodniecone, widać, żemyślą o sobie, jakwyglądają, czy się podobają,chcą czarować. Lucynie jest to obojętne ito się czuje. Blondwłosy związane tasiemeczką z tyłu głowy. Nieco za wypukłeczoło i usta, które pękają w uśmiechu, jakczereśnia po deszczu. Dla książek ma jakąś cześć dziecinną, dotykaich ostrożnie, obraca wpalcach nieśmiało, zagląda dośrodka, jak gdybyspoglądała przez dziurkę od klucza, zciekawością i zawstydzeniem. Matka pożycza jej coś za każdym razem. Matematyka jejnieinteresuje, zresztą co taka uczennica ósmej klasy możewiedzieć. Szkoda, żejest zapóźniona. Michał jest starszy odniej otrzy lata, a Grzegorz o dwa, i już robią maturę, a ona,biedaczka,ma jeszczecztery lata przed sobą. Właściwie trzyi pół. No i te warunki. Pracować jako pomoc domowai uczyćsię -tociężko. Fajna dziewczyna, właściwieżadnej koleżankiszkolnejnie można tak szanować zapracę, jak tę Lucynę. Zresztą ona wcalenie jest głupia. Mówi niewiele i raczejsłucha, ale ładnie opowiada. O całym swoimżyciu, o ojcu,o macosze, o ogrodzie. Grzegorz ma uczucie, że zna świetniecały Tarczyn, że Lucyna podnosi dachyi pozwalamu zaglądaćdo różnych mieszkań, oglądać różne losy ludzkie. Wcale niejest nudne takie miasteczko, jeżeli ktośumie patrzeć i interesujesię ludźmi. Różnerzeczy się tamdzieją, nie gorzejniżw powieściach, inna rzecz, że Grzegorz za powieściami nieprzepada. Poza matematyką- muzyka. A Lucyna muzykę lubi,słucha z lubością radia i płyt, ito nie byle głupstw, alemuzykipoważnej. Wkażdym razie ma w sobie coś takiego, że jejobecnośćnie męczy, żekiedy przychodzi, wnosi z sobą jakąś132cichą i ciepłąatmosferę. Czasemprosi owyjaśnienieczegoś,czego niezrozumiała na lekcji. Ma duże luki,ale jest zdolna. Michał zawsze jąodprowadza. Zapewnia, żesiędo niej niedowala, żeją poprostu lubi. Może i tak, kto go wie. Michałjestskryty. Nie mają zwyczaju rozmawiać ze sobą o dziewczętach. Zresztą jak dotądnie interesowali sięspecjalnie koleżankami. Poza książkami - sport, to była ich pasja. No,ateraz konieczesportem. Dobrze, że Michał poznał taką miłą dziewczynę. Ona tuprzecież dla niegoprzychodzi. On dobrowolnieprowadzi takiesmutne życie, nudneżycie, szkoła, zabiegi,choroba. Przeciesam jest zdrowy. Dobrze, żeprzychodzi ta Lucyna. Żadnaz koleżanek niejest tak ładna. Ładna. ROZDZIAŁ 5 Jestem zirytowana. Przyszedł tu do mnie wuj Michała i zacząłrozpytywać, czy chłopak naprawdę tu mieszka, boonsięboi, że dostał sięw jakieś złe towarzystwo - chłopak był zawszetrudny i dziwak. Taki małyczłowieczek, z wąsikamijak Hitler,z łysinką. Najpierw mu powiedziałam, żeby zapytał samejPolańskiej, bo co jamam do tego. Wtedy onpowiedział, że niechceniepokoić, bo wie, że tamchoroba, nieszczęście, a on tylkochciałby zapytać o Michała, czyrzeczywiście tu przychodził. Stał na środku megopokoju zacierając rączkii cały był jakiśtaki, jakby się naniegopatrzyło przezpomniejszające szkło. 'Nieprosiłam, żeby usiadł,bo mnie zirytował,nie poprosiłamnawet,żeby zdjąłpalto, choć nie znoszę, kiedy się wchodziw palcie do megopokoju. Zirytował mnie,powtarzam, iwcaleprzed nim tego nie ukrywałam. - To pan się dopiero teraztym zainteresował? -powiedziałam bardzocierpko. - Chłopak przychodzitu od tylu lat, a terazwcale stąd nie wychodzi, a pan się dopieroteraz zaniepokoił? Gdyby naprawdę się dostałw złetowarzystwo, to mógłby storazy przepaść,zanimbypanu do głowyprzyszło jakoś temuzapobiec. Popatrzał na mnie w popłochu,widocznie boisięrozgniewanych kobiet. - No to dobrze, jakpani szanowna tak mówi,to wierzę. Mojeuszanowanie. - Nie! -zawołałam. -Kiedy już pan tu przyszedł, niech pan134wysłucha dokońca,co mam dopowiedzenia. Ja tegopańskiegoMichałanie znam tak dobrze jak pan, bo ostatecznie ani mitobrat, aniswat,a dla pana to przecie krewny i jeszcze u panamieszkał. Jak go pan mógł posądzić ocoś podobnego, że sięwłóczy,że wpadł w złe towarzystwo? To pannie ma nawetnajlżejszego pojęcia, co to za chłopak. Togdyby go na przy kładposądzono, że ukradł, że zabił, pan by zaraz uwierzył? Ja go napewnoznam mniej niż pan, a wiem, co to za człowieki do czegojest zdolny. Czy pan wie, że ja długo naświecieżyję, a jeszczenie widziałam, żeby sięprzyjaciel tak dlaprzyjaciela w nieszczęściu poświęcał. Przecież on każdą chwilęwolną przy nimspędza, przecież daje z siebiewszystkie siły, przecież. Aż się zadyszałam. Ale mój gość nastroszył swojeszczeciniaste wąsiki i zacząłmi się przeciwstawiać, zaczął mi wytaczać swoje racje:- Tosię pani możebardzo podobać, ale mnienie. Jakon sięma poświęcać, to niech się poświęca dla mnie, bo mnie jestwinien wdzięczność, a nie tej pani Polańskiej. Co mnie obchodzi ona ijejsyn. Tosprytna osoba na pewno, bo maw nimbezpłatnego pielęgniarza! Jak jej będzie niepotrzebny,to gowyrzuci i gdzie on wówczas pójdzie? Do wuja. Znamy takich. Jeżelipani zaświadcza, że on tumieszka inigdzie sięniewłóczy, to tym lepiej, ale teraztoja pójdędo tej pani Polańskiej i powiem jej prosto w oczy, coo tym myślę. On mi jestw domu potrzebny,bo się żenięi nie chcę, żeby żona ciężkopracowała. Zresztą może tu nocować, jak chce, bo u nas zaciasno. Ale co się nam należy, to się należy,i mojażona żąda,żeby onu nas robił, co od niego zażąda. Głosjego zacząłprzybieraćpiskliwe tony, mały człowieczekstał się czupurny iwyzywający. Ale ja nie z takimi umiem daćsobie radę. Jakniekrzyknę na niego:Pan to go chceszmieć dla swojej wygody, atujest wielkienieszczęście i onz tym nieszczęściem, rozumie pan, z tą klęskąsię boryka, iuczy się,i nie pozwolę panuchodzićdopaniPolańskiej ani robić żadnych awantur. Panniejest wart byćwujemtakiegochłopakajak Michał, pango w ogóle nie135. rozumie i niemoże ocenić. I niech panjuż sobie idzie, niebędzie pan tu głosupodnosiłi niech pan swoje sprawy z Michałem załatwia sam i u siebie, a nie w moim mieszkaniu i nieu pani Polańskiej. Dosyć ma kłopotów bezpana. Do widzenia! Jegomość zadreptałw miejscu, otworzyłusta,jakgdybychciał cospowiedzieć, jego wąsiki zaczęły drgać śmiesznie,poczym machnąłrękąi wyniósł się. Odprowadziłam go ażdodrzwiprzedpokoju, chcąc się upewnić, że nie idziedo Polańskich. Ale wyniósł się potulnie, mruknąwszy coś podnosem. Tento będzie siedział u swojej żony pod pantoflem. Wróciłam potem do siebiei jakośmi było nijako. Właściwienie wiemczemu. Posprzątałamdokładnie pokój, alenie poczułam się lepiej. U Polańskich był zabieg, jakzwykle popołudniu. Michał biegał z wiadramiwrzących płacht, pełnopary wszędzie,irytowało mnie, że nie mam dostępu dokuchnii że nie jestem u siebie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego takmniewytrąciła z równowagi wizyta tegodziada. W każdymraziewciąż stał mi przed oczami. Ite jego pretensje, tenjego egoizm. Michał tojego siostrzeniec co prawda. Ale czy ma się jakieśprawado siostrzeńca ? Lucyna jest moją bratanicą, aja niczego od niejnie żądam. No, ale on więcej zrobił dla swojegosiostrzeńca. Niezostawił go. Jednak kilka lat Michał tammieszkał. No, ale Michał nie miałrodziców, był sierotą. Luniamaojca, chociaż czy można nazwać ojcem człowieka, który takmało się o niątroszczyi który dlaswojej drugiejżony jestgotów na wszyskto. Ten wuj Michała to co prawda tak samo. Chociażdotąd się troszczył. Usiadłam w swoimulubionym foteluprzy oknie. Mgła byłatak gęsta, że czuło się jakby mur za szybą. Nagle odechciało misięsprzątaniai wszelkich zajęć domowych. Poczułam zmęczenie, przymknęłam oczy. Ostatecznie nie można przecież powiedzieć, że ja się o Lunienie troszczę. Sprawdziłam, żemieszkau porządnych ludzi. Przychodzi do mnie co niedziela i razemrobimysobie obiad. Potem, co prawda, idzie do Polańskich,ale i ja miewam wizyty. Ten wuj nie poświęcał się dla Michała. Miał przedewszystkim dla niego dość miejsca. Pokój z ku136chnią todlasamotnegodużo. A jaco ? Musiałabymją umieścićrazem ze sobą w pokoju. Tego nikt nie może ode mnie żądać. No ico? Pracować na nią czy jak? Tak to przynajmniejona niejest nikomu ciężarem. Zamiastpo raz setny myśleć o tym samym, wstałam, żebyprzeprać sobie bieliznę. Albo możenie,lepiejpoczytać. Wzięłam książkę i nawet przewróciłem parę kartek, ale okazałosię,żenic nie zrozumiałam. Było miciągle głupio naduszy. Nawymyślałam temu staremu, ale właściwie czy miałam jakieś prawo? No nie, między sytuacją Luni aMichała jest duża różnica. Michał może się im przydać, aLunia byłaby mi zawadą. Tylko niepotrzebnie powiedziałam,że on niewart jest tegochłopca. Innarzecz, że naprawdę nie jest wart. Ale i o Luni niemożna powiedzieć, że jest bez wartości. Przeciwnie. Pokazywała mi swoje świadectwo szkolne. Dobre stopnie. I kiedy ona mana toczas? Właściwie to rozmawiam z nią owszystkim, najczęściej zresztą o sobie- totak miło móc się przedkimśwygadać, choćby to była taka smarkata jak Lucyna - aleniewypytałam jej dotąd,jak sobie radzi, kiedy ma czas na odrabianie lekcji, no i wogóle. Ten wuj też pewno Michała niepytał. A zresztą młodzi nie lubią mówić o sobie. Lunia teżnieopowiada. A może trzeba by wypytać? Podeszłam znówdookna. Mgła trochę zrzedła. Gałęzieklonu rysowały się jak czarna koronka na tle szarego jedwabiu. Latarnia uliczna byłajak księżyc w koszulce. Będzie śnieg tejnocy. W każdym razie dobrze, żeobroniłamPolańską przed wizytątegostarego. Aswojądrogą toPolańskapopełniaszaleństwo. Jest w tak trudnych warunkach, nie bardzo może zarabiać, boi kiedy, a tu jeszczejeden człowiek. Tenstary naturalnienicz tegonie rozumie. Ona przecież nie wyzyskuje Michała, onasię z nim dzieliwszystkim, coma,on to, co robi, robi dobrowolnie, jak to takiemu wytłumaczyć. Aleswoją drogą było lepiejtak jak dotąd. Teraz toona wzięła na siebie dodatkowy ciężar. Ten stary gotów sięjużnie poczuwać do żadnych obowiązków. Muszę z nią o tym pomówić. 137.AmożejaLuniokazuję za mało serca,nie dośćsię niąinteresuję? Czy ja wiem, jakoś sama nieumiemnato odpowiedzieć. Obudziłam sięw nocyz przestrachem,z drgnieniem, któresprawiło, żesiadłamna posłaniu niespokojnie, z bijącymsercem. W drzwiach mego pokoju prowadzącychna korytarz sądwie matoweszybki. Wszybkach tych było jasno, ktoś widocznie zostawił światło w przedpokojulubkuchni. Przy tym usłyszałamjakiś dźwiękrytmiczny,nie dźwięk, tylkojakby głucheposzczekiwanie, zaczynającesię głośniej i opadające regularnym rytmem. Wyskoczyłam z łóżka, włożyłam szlafrok i uchyliłam drzwi do przedpokoju. Naturalnie światło wkuchni. Ktośzapomniał zgasić. Wściekła, że muszę wstawać ponocy z powodu czyjegośniedbalstwa - tak to jest, kiedy się z kimś mieszka razem -podreptałam. Ranne pantofle spadają miznóg, zatrzymałamsię po chwili. Ów osobliwy dźwięk dochodził zkuchni. Tak, toczyjeś łkanie, bardzogłuche. Monotonne, rytmiczne,jak gdybybeznamiętne, zaczynające się od głośniejszego spazmu,a potem cichnące długą frazą, jakby nie mogącą sięw ogóleskończyć. I znów od początku głośniej. Otworzyłamdrzwi dokuchni. Przy stole siedziała, półleżąc nanim, jak się tego spodziewałam, Polańska. Twarz miała schowaną w dłoniach, włosy rozwichrzone. Ramiona jejpodskakiwaływ takt głuchegoodgłosu, który dobywał sięz piersi. Każda frazajej rozpaczy trwała dłużej niż najdłuższyoddech ludzkii była niedo zniesienia dla słuchającego. Nie słyszała, że weszłam, zatonęła w swejrozpaczy jak w wodzie, którą ją oddzieliła od świata. Podeszłam do nieji położyłam jej rękęna głowie. Skoczyłatakgwałtownie, jak gdybym ją sparzyła. Poderwała się z miejscai rozejrzała jak przerażone zwierzę. Wybełkotała:-Co? Czy on? - Nic, nic, Grzegorz śpi- powiedziałam. -Ale musi się paniuspokoić. 138Spojrzała na mnie bezradnie zapuchniętymi, czerwonymioczami i znówzaniosła się tym swoim cichym, suchym łkaniem,zasłaniając twarzchustką i rękami, kuląc się całajakby zewstydu. - No, no,takniemożna. Podeszłam do kranu i nalałam wody do szklanki. Przemocąpodniosłamjej głowę i przystawiłam szklankę do ust. Upiłatrochę krztuszącsię i rozlewając wodę. Wytarła nos, ale widziałam,że chusteczka jej jest zupełnie mokra. Poszłamdoswego pokoju i przyniosłam inną. Nie płakała już, siedziałanieruchomo, tępo patrzała przed siebie i tylko od czasudoczasu wstrząsałynią ostatnie już, niepowstrzymane spazmy. Byłajak ogłuszona, jak pijana od łez. Jeszczenie widziałamjejtakiej. Objęłamją za ramiona i siedziałyśmy tak długo bezsłowa. - Może pani pójdzie spać - szepnęłamjejdo ucha. Potrząsnęłaprzecząco głową. I nagle powiedziałazgniewem, z urazą:- Niech mnie pani niemęczy. Przecież i mnie wolno czasemwypłakać się. Wykrzyczeć. To ostatnie słowo powiedziała tak cicho, że ledwojedosłyszałam. - Tak, tak - przyświadczyłam szybko. -Aleniech się paninapije waleriany. Wlałam jej doust krople na łyżeczce. Wypiłabez oporu. Usiadłam nasąsiednim krześle. Wiedziałam, że jestem natrętna, że ona chcebyć sama i że przy mniepłakaćniebędzie. Już wołałabym,żeby płakała. Tojej nieruchome spojrzenie,zmartwiałatwarz, obwisładolnawarga! Siedziałam z niąw kuchni, nie wiedząc, co począć. Było mi zimno, chciało misięspać, ale niemogłam jej przecie tak zostawić. Poszłamdoswegopokoju, wzięłam szal i zatuliłam się cała. Chciałam i jączymś okryć, aleodrzuciła chustkę. Było jejgorąco najwidoczniej, miała wypieki i na czole drobniutkie kropelki potu. Wstałam znowu,zapaliłam gaz inastawiłam wody na herbatę. Jutromam iść do pracy, a tutaka noc. Polańskaporuszyła bez139. dźwięcznie ustami, patrząc wciąż nieruchomo przed siebie. Potem powiedziała martwym głosem:-Niedam rady. Ipo chwili:- Po prostu nie dam rady. Łzypolały się znowu z jej oczu, ale już nie szlochała. Z roztargnieniem wytarła je chusteczką. Powiedziałam, noboco miałampowiedzieć:- Pani jest dzielna. Dotądpani poradziła wszystkiemu, poradzi pani i dalej. - Nie mogę. Postawiłam przed niąszklankę herbaty. Powiedziała głucho,wciąż patrząc przed siebie:-Wolałabym zimnej wody. Masz tobie. No dobrze, herbata będzie dla mnie. Wypiłałapczywie całą szklankęwody. - Pani Jasiu, ale cosię stało? Czy doktor coś takiegopowiedział? Dlaczego teraz? Wreszcieoderwała wzrok od tego jakiegoś punktu na ścianie, spojrzała na mnie i powiedziała sucho:- Nicsię nie stało,doktor nicnie powiedział. Tylko jazrozumiałam. - Co pani zrozumiała? Nie odpowiedziała. Machnęła ręką. - I jak dalej żyć? -zapytała. Comiałam odpowiedzieć? Ja bym chyba dawno odkręciłakurek od gazuna jejmiejscu. Terazwidocznie zrobiło jej się zimno, bo skuliła się i zaczęłakołysać tam iz powrotem, miarowym powolnymruchem jakzrozpaczona chłopka. Mówiła przy tym półgłosem,bez wyrazu:-To już trochę za dużo. Okupacja. Mąż.Córeczka. Teraz to. Wtedybyłam młodsza. Tracęsiły. I pracować. Ico dalej? Pierwszy raz od pół roku przeszło słyszałam,żebysięskarżyła. Milczałyśmydługo obie. Potem ja zaczęłam mówić:- Nie wiem, czy pani dobrze zrobiła z tym Michałem. Czy140nie lepiej,żebybył pozostału wujaalbo w jakiej bursie? Todobry chłopak, wiem, ale dla pani dodatkowyciężar. Już i takjest pani obarczona nad siły. Taka choroba. I musi panizarabiać na wszystko. Taniejby pani może wypadło, gdybypani wzięła od czasu do czasu płatnąpielęgniarkę. Bo tak tostraszne zobowiązanie. Polańska spojrzałana mnie jakby nie rozumiejąc. - O czympani mówi? OMichale? - No tak - trochę migłupio wszystkoznów powtarzać. -O Michale. Żewzięła pani nasiebie dodatkowy obowiązek. Polańskausiłowała zrozumieć. - Obowiązek? Dług, chciała pani powiedzieć. Dług,z którego nigdy się nie wypłacę. Ani ja, ani Grzegorz. Pani mó\vi-płatna pielęgniarka? Paniżartuje. Trochę mnie rozgniewało takie dziwienie się moim słowo^jakby nie miały sensu, a nie byłow nich nic przecienierozsądnego. Ale zdrugiej strony byłam rada słysząc,żemówi bardziejjuż normalnym tonem. - Jeżeli mi kto ulżył ciężaru,to właśnie on. Czy mogłabym. Czymogłabym prosić panią o herbatę? Wtedy właśnie w drzwiachkuchni pokazał się Michał. Byłwpiżamie,włosy miał potargane, tarłzaspane oczy pięściamijak dziecko. Wreszcie ziewnął szeroko i powiedział głoseni,jeszcze schrypniętym od snu:- Co się tu dzieje? Czycoś sięstało? Polańska odwróciła się odniego, pospiesznie otarła oczyi zapuchniętą od płaczutwarz. - Pani Polańska czuła się niedobrze, więc zagrzałam trochęherbaty - powiedziałam. Michałwytrzeźwiał ze snu natychmiast, podszedł do stołukuchennegoi stanął jak niedźwiadekz opuszczonymi niezgrab. nie wzdłuż ciała ramionami, usiłując spojrzeć w spłakanatwarz, którą Polańskauporczywie odwracała od niego. - Co takiego? -zapytał z niepokojem. -Czy cośpoważ. nego? Może polecieć po doktora? - Nicmi nie jest- odparła pani Jasiaz niecosztuczna141. pogodą. - Ot, tak nerwy mi trochęnawaliły. Ale już dobrze. Wracaj do łóżka. - Ani mi się śni. Posiedzętutaj. Usiadł naoknie. Na twarzy jego znać było niepokój. - Może jakie lekarstwo? -Nie, nie, zaraz wrócę dosiebie. Grzegorz śpi? - Śpi. -Idź i tyspać. - Nie. Siedzieliśmy teraz we troje w kuchni milcząc. Bo i o czymbyło mówić? Polańska szarpałanerwowo frędzle szala. Japiłam już drugą szklankę herbaty. Jakiś zegarw sąsiednimmieszkaniu (nie wiedziałam, że w pobliżujest taki zegar, alew nocysłyszy się wszystko) wybił trzecią. Michał wzdrygnąłsię i położył swoją dużą łapę na ramieniupani Jasi:- Czas już spać,mamo. Powiedział: "mamo". Polańska podniosła nań wzrok,uśmiechnęłasię blado i odparła:-Dobrze,kochanie. Podtrzymał ją, gdywstawała, bo zachwiała się z lekka. Aleuśmiechałasię wciąż jeszcze,mówiąc:- Idź spać, jutro szkoła. Mniejuż dobrze, możeszbyć spokojny. Będę spała. Podeszła do mniei pocałowała mnie w policzek. Objęłamjązaramiona i podprowadziłamdo jej pokoju. Michał, stojącw drzwiach pokoju Grzegorza, patrzał czujnie, aż zamknęły sięza nią drzwi. Wtedypowiedziałdo mnie:-No to dobranoc. A raczej dzień dobry. Zaraz dzień. Kiedypołożyłamsię do łóżka, poczułam, jak bardzo jestemzziębnięta. Powiedział jej: "mamo". Mam kłopotz Lucyną. Tojest dziewczyna skryta, zktórejtrudno czasem coś wydobyć i niełatwo się z niądogadać. Dotąd142byłam z niej raczej zadowolona:przychodziła coniedzielai czwartek, pomagałami przy sprzątaniu, była wesołai przyjemna. Co prawda zawsze po pewnym czasie leciała doPolańskich, ale mówiła, że chorego trzebaodwiedzić. Jawprawdzieuważam, że to nie współczucie dla Grzegorza,tylko raczejobecność Michała ją tam ciągnie,alegdybym jej nato zwróciła uwagę, i tak pewno by się wyparła. Zresztą Michał takcałkowiciepoświęcił się leczeniu Grzesia, że doprawdy niemawiele czasu icała ich znajomośćograniczasię do tego, żeodprowadza jądo domui natychmiast wraca, jak mogę sięzorientować po czasie jego nieobecności. Cóż, w takim wspólnym mieszkaniu wszystkosię słyszy, kiedy sąsiedzi wychodzą,kiedywracają, a często o czym mówią. Chyba raz jeden tylkobyli razem w kinie, na ogół Lucyna chodzi ze mną, zabieram ją,bo i mnieweselejw towarzystwie. Nie będę sobie zaprzątałagłowy Michałem,bo Lucyna ma wszystkiego piętnaście lat,jeszczedzieciak, a Michał jest porządny chłopak inic jej odniego niegrozi. Niech więc sobie lata do Polańskich, Grzegorzowi na pewno weselej, jak ktośnowy przychodzi. I wszystkobyłobysię ułożyło jak najlepiej, aż tunagle Lucyna przychodziw zeszłyczwartek ponura, kwaśna, cała jakaś pociemniała,siadaw moim pokoju w kącie, przy piecu,spuszcza głowęiw ogóle się nieodzywa. Ja nie mam zamiaru przejmować siętakimi dziewczyńskimi fochami, więc udaję, że tego niewidzę. Alepo pewnym czasiemnie to rozgniewało. Widzi, że mamprzed sobącały stosik bielizny do reperacji, i nic, nawet nieproponujepomocy. - Co cijest? -pytam. - Nic. -To nie jest odpowiedź. - Aco mam odpowiedzieć? Nie znoszę takiego zaczepnegotonu u młodych. - Najlepiej, żebyśnic nie odpowiedziała, jeżeli masz w tensposóbmówić do mnie. Pomóż mi lepiej reperować. - Nie,dziś nie mogę. Spojrzałamna nią ze zdumieniem. Na ogół to miłaiwesoła143. dziewczyna, pełna dobrych chęci. Nigdy dotąd nie ośmieliła misię tak wprost odmówić. Wstałam z krzesła, podeszłam donieji położyłam jej rękę na ramieniu. - Mów, cosię stało- powiedziałam dość surowo, bo nielubię fochów i kwasów. -Coszłego? Lucyna, nie podnosząc głowy, przekręciła ją dościany, takżebym niemogła dojrzeć twarzy. - Nic takiego - powiedziała. Zniecierpliwiłam się. - Dość mam tego. Mów, ocochodzi, nie będę się bawiław zgadywanki. Lucyna nagle podniosła głowęispojrzała mi bystro, jakgdyby pytająco, w oczy. Nie znalazław nich może tego, czegoszukała, bo znów odwróciła twarzipowiedziałajakimś suchym, zmęczonymgłosem:- Będę musiała szukać pracy. Innejpracy. - Co? Wyrzucają cię? Lucyna uśmiechnęłasię smutno. - Nie,co to, to nie. Azresztą, czyjawiem. Wszystko sięzmieniło. Państwo Kowalscy się rozchodzą. Usiadłamznów przystole i wzięłam pończochę docerowania. - Siadaj tu przy mnie i mów, jaki co, nie żebym musiałaz ciebiewyciągać. Nie reperuj, jakdziś nie masz humoru,aleopowiadaj po ludzku. Lucyna wstała, westchnęła,siadła przy stole, oparła na nimłokcie, a na dłoniach twarz. - Co mam opowiadać? To nie moje sprawy. Wiem, że źleżyli ze sobą, bywałyawantury, Kasia, moja przyjaciółka,płakała. - Nicmi o tym nie opowiadałaś - powiedziałam surowo. Lucyna szarpnęła głową, właściwym sobie ruchem, żebyodrzucić włosy, które opadły jej na oczy. - A co, miałam wynosić plotki z domu, gdzie pracuję? -Jak domnie mówisz o tym, to tonie sąplotki. Lucyna roześmiała się, przezchwilęwyglądała jak zawsze. 144- Oj, ciociu, ciociu! - Ale znów popadła w przygnębienie. -Jeżeli teraz o tym mówię, to dlatego, że imojeżycie sięzmieni. I nie wiem, co mam robić. -O tym się jeszczepomyśli. Tooni się rozwodzą od razu? Teraz? - Nie. Zdaje się, że nie. Była o tymmowa. bo niewiadomo,co z Kasią. Corobić z Kasią? Nie wiadomo, czy ona tu zostanie, czy pojedzie do babki do Lublina. PanKowalski się żeni. - Dobre sobie. -A paniKowalskawychodziza mąż. - Dajże spokój,moja droga. Mówiłaś, ze to porządni ludzie. Lucyna patrzyłaprzed siebie, wciążz twarzą opartąnadłoniach. - Kiedy to są porządni ludzie, ciociu. Nie wiem,jakto ciociobjaśnić. Są poczciwi, grzeczni, sami się tym wszystkim bardzodenerwują. Dla mnie byli dobrzy. - Aco twoja Kasia na to? TwarzLucynypociemniała jeszcze bardziej. Przymknęłaoczy, odęła usta i powiedziała cicho:- To właśnie najgorsze, żeKasia jest nieszczęśliwa. Ciąglepłacze. - Wcale jej sięnie dziwię. Aci rodzice, co? Małoich towzrusza? Lucyna gryzła usta. - Skądja mogęwiedzieć? Przecieżmówię, że są zdenerwowani. Bo ja wiem? Ale Kasi mi strasznieżal. Onachcejechać do babki. Mówi, że nie zostanie ani u ojca, ani u matki. Że niejest nikomu potrzebna. Ciągle płacze. - I tymówisz, żeto porządni ludzie, którzy tak pozwalającierpieć swemudziecku ? -Nie wiem, ciociu,nie wiem. PaniKowalska mówi doKasi:"Ty za parę lat wyjdziesz za mąż i ja ci będę niepotrzebna,nawet może będę ci zawadzać. A tymczasem tracęmożliwośćszczęśliwegoułożenia sobie życia. Za pięć latdrugiego mężamogę nie znaleźć". - Aco mówi ojciec? 10 - Wichura. 145.- Ojciec mówidoKasi: "Jakkiedyś pokochasz,tomniezrozumiesz". - A Kasia płacze? -Płacze. - W takich wypadkach zawszektoś musi być ofiarą. Mniesię towydaje oburzające ze strony rodziców. Chybajesteś tegosamego zdania,co? Lunia znowuoparła twarzna rękach. Między brwiami miałagłębokązmarszczkę. - Czy ja wiem,ciociu? Co jamogę o tym wiedzieć? Możepostąpię kiedyś tak samo. Może inaczej. Kasimi żal, ale i takjej lepiej niż mnie, bo ma babkę. Spojrzałamna nią ostro. - A ty masz ciotkę. -Nnno taaak. - przeciągnęła Lucyna i dodała martwymgłosem: -No, naturalnie, jamam ciotkę. Ale babcia to coinnego. Zrobiło misięjakoś nieprzyjemnie. Właściwiedlaczego jado niej zwykle mówię takim ostrym tonem. Złagodziłam głosizapytałam:-Więc jak wyglądajątwoje sprawy? Ci ludzie mało mnieobchodzą, aleco ty? Lucyna powiedziała gorzko:- Co ja? Przestanę się uczyć. Drugiego takiego miejsca nieznajdę, gdzie by mnie zwalniali nacałe popołudnie i wieczór. I w ogóle boję się obcych ludzi. Gdzie ichbędę szukać? Z ogłoszenia ? -No nie. Byłem zmieszana. Jak miałam się zachować? Ja nie lubię,kiedy mi cokolwiek narzucają. Nie mogę brać na siebie obowiązków, które. AleLucyna, jakbypoczułamoje myśli, odrzuciłaznówwłosyz czoła, pochyliła się cała nad stołem, zajrzała mi w oczyipowiedziała:- Tylko, ciociu, niechciocia czasemniemyśli, żeja chciałabym. Niech się ciocia nie boi. Ja bym nawet nieprzyjęła. Ja146u']'niechcę być nikomuciężarem. Jasię jakośurządzę. Dam sobieradę, może pojadę z Kasiądo Lublina. Jużrozmawiałyśmyo tym. Nie wiem dlaczego,ale nie zrobiło misię lżej na duszy. Toprzecież byłoby właściwie niezłe rozwiązanie. W takim Lublinie. Ale czułam się wciąż jakoś nijako. - Tuchyba nie trzebajeszcze tak od razu decydować? -spytałam. - O, nie, państwo Kowalscy chcąodwlec całą sprawę dolata. Ze względu na Kasię i szkołę. Dolata mamy jeszczeparęmiesięcy. Może się cou nich zmieni - dodała z nadzieją. -Może się pogodzą. Było mi wciąż jakoś nieprzyjemnie. - O,właśnie -powiedziałam. -Jeżeli jest czas, to wszystkosię jeszcze jakoś ułoży. Nie trzeba się spieszyć z żadną decyzją. Troszkę misię zrobiło lżej. - Tak, nietrzeba - powiedziała Lucyna ciągle gryząc i takjuż czerwone wargi. -Możezałatam tenręcznik, ciociu? Alemyślałam,że do skończenia szkoły będę miała spokój. Przecieżto tylko trzy lata, nie licząc tego roku. Mam pecha. Potem szyłyśmy icerowałyśmyw milczeniu. Nagleodłożyłamrobotę. - Wfi. esz, może pójdziemy do kina. Jestładnyfilm. Ale typewno będziesz chciałazajrzeć do chorego? - dodałam zlekkąironią. -Dziś nie- odparła Lucyna. - Dziś niemam humoru, a niebędę tamszła z moimi zmartwieniami. Dość mają swoich. Przyznam się, że nie bardzo umiem rozmawiać z młodymi. Z Lucynąto coinnego,ostatecznie to moja bratanica, a przytym dziewczyna. Zkobietątozawsze można o sukniach,otrykotażach, noi ludziacho tych, co ją otaczają, o tych, z którymija się stykam. Ale o czym mówićzna półdorosłymi chłopcami? Toteżbyłamtrochęzmieszana, kiedyJasia Polańska poprosiłamnie,abym posiedziała przy Grzegorzu,boona musiwyjśćcoś147. załatwić, a Michał ma zebranie w szkole. Grzegorztego dniabyłtrochę przeziębiony i musiał zostać w łóżku. Już terazwłaściwie nie trzeba było tak siedzieć przy nim kamieniem jakdawniej, bo umiał już wstać,przejść pokój, a nawet pójśćsuwając stołeczkami do kuchni czy do łazienki. Byłdumny z tejswojej nowej samodzielności. Co prawda i tak nie mógł sobienic przynieść, boobie ręcemiał zajęte. Ale nie potrzebowałpomocy tak ciągle, tak wewszystkim, jak poprzednio. No,aledziś leżał, nie wolno mu było się oziębiać, więcwsunęłam siędo jego pokoju z robotą isiadłamw pobliżu okna,bojużzapadał zmierzch. Ukradkiem spoglądałamna chłopca, który pół siedziałw łóżku, ale już nie na desce, jak uprzednio, tylko na poduszcejak każdy. Czytał. Uśmiechnął się do mnie uprzejmie, kiedyweszłam, zamieniliśmy parę zdawkowych słów, poczym onznowu wrócił do czytania. Może powinnam była z nim rozmawiać? Ale właśnie nie wiedziałam o czym. W tym chłopcubyło coś, co mnie onieśmielało, głupio się starej babie do takiejrzeczy przyznawać, ale trudno. Albo był drwiący,a ja nielubięjego wisielczych żartów, albo zupełniedziecinny, albo naglepoważnyi surowy, jakiś nad wiek dojrzały. Zupełnienie wiedziałam, jaki ton przyjąć w stosunku doniego. Milczeliśmywięc oboje. Spoglądałem co pewien czas wjegostronę, bosądziłam,że będzie się może krępowałprosić o coś,gdy mubędzie potrzeba. Widziałam jegorozległe czoło, a nadnim rozwichrzone, ciemne włosy, wydatny nos, ustagrube, aleo stanowczym rysunku,zagryzione teraz w wysiłku zrozumieniatrudnego widocznie tekstu. Swoją drogą, jak sobieten chłopakradzibez nauczyciela? Dogonił już klasę i teraznormalnieodrabiawszystkie lekcje zadane, szkoła nie skreśliła go z listyuczniów, a on przesyła wszystkie pisemne zadania przez Michała. Od czasu doczasu wpada do niego któryś z profesorówgimnazjalnych i przepytuje go z grubsza. Nauczyciele bardzosię przejmująjego chorobą, jak mówiła mi JasiaPolańskai udzielają mu się od czasu do czasu zupełnie bezinteresownie. Ale w zasadzie on uczysię sam i niczyjej pomocy nie chce. To148stałosię po prostu maniątegochłopca: starać się obywać bezczyjejkolwiek pomocy, jeżelitotylko możliwe. - Przepraszamcię,Grzesiu, że przerywam - nie wytrzymałam - ale jak ty sobie możesz właściwie poradzić bez szkoły? Czy Michał cipomaga ? Grzegorz oderwał się od książki i spojrzał namnie trochęnieprzytomnie. Widać było, że robipewien wysiłek, aby zrozumieć,co mówię. Już zauważyłamnieraz, że kiedy on czyta lubuczy się,to w ogóle przestaje wiedzieć,co się koło niego dzieje. Spojrzał na mnie z pewnymzdziwieniem, jakby niebardzowiedział,skąd się tu wzięłam. Po ulicyprzejechałwóz strażyogniowej trąbiącprzeraźliwie. Zabulgotało w kaloryferze. Złabyłam teraz na siebie, że przerwałam milczenie. - Co? -zapytałGrzegorz. -Pani cosmówiła ? Ach, tak, żejakja sobie radzę bez szkoły? No, jakośsobie radzę. Po prostumuszęzrobić trochę większy wysiłek, kiedy chcę coś zrozumieć. W szkole nauczyciel podaje wszystkogotowe, przeżute. No, a jadostaję tojedzeniew stanie surowym. - Nowłaśnie. -Toteż mówię, żemuszę bardziej sięnatężyć. Z tego, comnie interesowało, zawsze czytałem sporo, bo chciałem wiedzieć trochę więcej, niż tego wymaga program szkolny. Czasempytam Michała, a czasem ja jemu pomagam, bo niektóre przedmioty znam nieźle. - Więc możepowiesz, żeszkoła w ogóle nie jest potrzebna? -spytałam dość cierpko, bo miałam wrażenie, żemówi tonemtrochę zarozumiałym. - Potrzebna. Jaka czasem ijak komu. Mnienie bardzo. Może dlatego, żeto ostatnia klasa. Raczej powtarzanie, nicspecjalnie trudnego. I znowu pochylił swoją chudątwarznad książką. Widaćbyło, że temat, poruszony przeze mnie, go nudzi i rad byczymprędzej wrócić do przerwanego zajęcia. No właśnie,i jak tu rozmawiać zmłodymi. Starzy ich nieinteresują, a osobie mówić nie lubią. Trochęmnieto gniewało,że mam tu siedziećmilcząc jak płatnapielęgniarka, ostatecznie149. nie stałoby się nic, gdybyze mną pogadał. Mógłby zdać sobiesprawę, że choćonjest bardziejnieszczęśliwy, ja jestembardzosamotna i skoro świadczę mu jakąś usługę, mógłby mnie trochęzająć, trochę się mną zainteresować. Ale nic, traktował mniejak przedmiot. Właściwie nie byłam mu wcale potrzebna. Powiedziałam jeszcze chcąc jakoś podtrzymać rozmowę:- Trzeba przyznać, żemasz nie tylko zdolności, ale isiłęwoli, bo jednak to chyba nie takie proste,jak mówisz. Na to Grzegorz:- Jeżeli się ma takie nogi jak ja, no to trzeba miećtu! Ipuknął się w głowę. Po czymwetknął nos w książkęi znówsię wyłączył tak, jaksię wyłącza aparat radiowypo przekręceniu gałki. Nocóż, nie życzy sobie rozmawiać, to nie. Ja sięnarzucać nie będę. Milczeliśmy. W kaloryferachcos pykało i bulgotało. Żebysię czasem nie zepsuły. Był widocznie wiatr, bo klon zaoknem łopotał jak olbrzymi ptak. Słychać było od czasu doczasu z daleka przejeżdżające tramwaje. W pobliżu, na stole,pachniał mocno, wiosennie, hiacynt w doniczce. Zamyśliłamsięo swoich sprawach. Miałam ostatnio pewnenieprzyjemności w biurze,jedna z koleżanek zrobiła mi świństwo. Niekupiłam kotletów na niedzielę, dziśpiątek, jutrobędzie tłokwsklepach. Właściwie dotąd nieposprzątałam swego pokoju,a Polańskanie wraca. Od okna wieje, jest zimno, choćpoczątek marca. Nagle podniosłam oczy, żebyzobaczyć, czymróz nie wszedłna szyby, i zobaczyłam, że Grzegorz nie czyta. Książka leżałanakołdrze, a on miałoczy wlepione przed siebie, ustapółotwarte ipionową zmarszczkę na czole. W jego twarzy było cośjakbyobnażonego,coś, co nie było przeznaczone dla nikogo,poza nim samym. Pospiesznie opuściłam wzrok, jak gdybympopełniła jakąśniedyskrecję. Minęła jeszcze chwilai, z pewnymzdziwieniem, usłyszałam jego głos, bardzo suchy, bardzoobojętny,powiedziałabym, że za suchyi za obojętny:- Niewie pani,czy Lucyna jest chora? Zdziwiłamsię. 150- Chora? Co ci przyszłodogłowy? Tobardzo zdrowestworzenie. - No to w porządku. Znówmilczeliśmy. Druty tylko migały mi w rękach, niedługoskończę przody. - Pytasz pewno dlatego,że już dość dawno u ciebie niebyła? Patrzał w przestrzeń i zupełnie bezbarwniepowiedział:- Przypuśćmy. -Ach, jeżeli o to chodzi, to ona ma ostatnio przykrości i niechciała z tym przychodzić. Mnie odwiedza jakdawniej. - Wiem, słyszałem jej głos wprzedpokoju. -No więc wiesz, że nie cho. - iurwałam wpółsłowa. Nibymądrala, a zdradził się tak łatwo, całeto pytanie ochorobębyło tylkopretekstem. Zrozumiał mojąmyśl i krew wypełzła muciemnym rumieńcem na zapadnięte policzki. Widać było, żerozgniewał się sam na siebie, bo powiedziałtonem zirytowanym i zaczepnym:- Wiem, że nie jest chora. Tak sobiepytałem. Mało co sięmówi. - Ależ oczywiście -pospieszyłam go zapewnić. -A poza tym - mówiłprędko, prawiegorączkowo. Nie przychodziła iwidziałem, że to Michałowi jest przykre. Sąw przyjaźni. Więc myślałem, że może coś. coś się stało. - Nic specjalnegosię nie stało,alejest zdenerwowana, bojeszczenie wie, co dalejze sobą zrobi. Iopowiedziałam mu pokrótceo kłopotach Lucyny. Grzegorzpopatrzyłna mnie surowo. - I pani by jej dała pojechać do Lublina albo przerwaćnaukę? -Co?Czyja wiem? No nie, chyba nie. Ale, mój drogi, ja niemogę braćna siebiejakichś ciężarów, jestem samotną,niemłodąkobietą. Czyty tegonie rozumiesz? Grzegorz przymknął oczy i nie odpowiedział. - Ja zresztą nie wiem jeszcze, co zrobię - mówiłam izłościłamsięna siebie,żesię przed nim tłumaczę. Mimoto mówi151. łam dalej: - To trzeba jeszcze przemyśleć, nie można nicpostanowić pochopnie. Nie zapominaj,że ona ma ojca. - Maojca, ma ciotkę ijest sama jak palec -powiedziałagresywnie Grzegorz. -Mój drogi -powiedziałam,unosząc się nieco - ty mi nieudzielajpouczeń. Ty jeszczenie wiesz, co to znaczy wziąćodpowiedzialność za czyjeś życie, co to znaczydźwigać ciężarponad siły. - Nie wiem? -zapytał wolno, patrzącmi prosto w oczy. Nie okazałam zmieszania. Byłam może niezręczna, ale trudno się tak liczyć z każdym słowem. - No,może wiesz. To wiesz - powiedziałam. -Ale niewiesz,co to jest odpowiedzialnośćza cudze życie. To już wie raczejtwoja matka. Janie mam jej odwagi. Albo może. lekkomyślności. Pożałowałam natychmiast tych słów i przelękłam się, żeobrażą Grzegorza. Z pewnościąnie lubił,kiedyktoś źle mówiło jegomatce. Ale on roześmiał się niespodzianie:- Proszę pani, bez odrobiny lekkomyślności nie można by byłowytrzymaćna świecie. Samrozsądek to rzeczstraszna. - Nie bardzo rozumiem,o co ci chodzi, ale przepraszamcięza to,co powiedziałamo twojej mamie. Wyrwało mi się. Grzegorzbyłwyraźnie ubawiony,trudno mi zrozumieć tegochłopca. - Ależ, proszę pani, nie ma za co przepraszać. To największywdziękmojejmamy- pewna dawka lekkomyślności. Czypani wie, że kiedy nie mieliśmy na obiad, zostało tylko paręzłotych - gdzieś tam mamie nie zapłacono naczas - to mamakupiła cukierków. "Będziegłodno, ale przyjemnie" -powiedziała. Pani pewno kupiłaby w takim wypadku chleba? -zapytał z jakąś osobliwą miną. - No chyba- odparłam zdziwiona. -Gdyby twoja mamabyła tak nierozsądna, jak mówisz, nie zrobiłaby tyle,aby cięwyciągnąć z tej choroby. Swoją drogą niewdzięcznośćdziecinie magranic. 152Grzegorzodetchnął głęboko i przymrużyłoczy. Wciąż jeszcze sięuśmiechał. - Wszystko, cozrobiła, było właśnie bardzo nierozsądne:iposługiwanie w szpitalu, iwzięcie mnie dodomu. Ichybawłaśniedlatego daje takie dobrerezultaty. Gdyby nie nierozsądekmatki, jeździłbym całe życie na wózku. - Ja co prawda nazwałabym tonieco inaczej powiedziałam, urażona za Jasię dożywego. GłosGrzegorza zmiękł nagle i przycichł:- Ja też, proszępani, alenie używajmy wielkich słów. Zresztą moja mama bywateż niekiedy jaknajbardziej rozsądna. - Co prawda nie wtedy, kiedy zdecydowała się wziąć nastałe Michała. Jesteś prawie dorosły,powinieneś był to mamiewyperswadować. Taki ciężar. Ale Grzegorz znów zaśmiał się cicho. - Proszę pani, w życiu nie obowiązuje klasyczna logika. Dwa ciężary mogąważyć mniej niż jedenw pewnych wypadkach. - O, jaki to staruszek, ileto wie o życiu - zażartowałam, bota rozmowa zaczęła mniemęczyć. -Czypanimyśli, że to lata decydują o tym,czy się wie cośożyciu? Bawił się ołówkiem,który niedawno dostał od matki. Nie bardzo lubię, kiedy młody musi mieć koniecznie ostatniesłowo, ale odechciało mi się już sprzeczać, zwłaszczażeliczyłam oczkaw moim swetrze i zdaje się, że dwa zgubiłam. Grzegorz dalej kręcił ołówek w dłoni. Ja zaś musiałam sprućcałe cztery rzędy,tak mnie zdenerwowała poprzednia rozmowa:zgubiłamniedwa, tylko sześć oczek. Wiatr widoczniezmienił kierunek,bo o szybypoczęły uderzać wielkie, mokre, przepojone deszczem płaty śniegu,zgłośnym pacaniem, jakbycmokaniem. Troszkę tak, jakby biły w okno miękkie, białe ćmy. Szelestten był cichy, alezagłuszałi odgłos aut przejeżdżających ulicą, i zgrzytanie dalekich tram153. wojów. Zrobiło się trochę jak na wsi, zwłaszcza że wiatr począłpogwizdywać czy to w rynnie, czy w wentylatorze. - Jak myślisz - zapytałamnagle- czy Michał durzy sięw Lucynie? Cos stuknęło o podłogę. Grzegorz powiedział niechętnymtonem:- Zdaje się,że spadł mi ołówek. Bardzopaniąprzepraszam. Podniosłam ołówek. Spojrzałamna niego. Miał z lekkazagryzioną dolną wargę, schyliłsię nadksiążką. Poczekałamchwilę, ale nie odpowiedział mi na pytanie. Myślałam, że tasprawapowinna by go interesować, a tu nic - milczenie. Jak tumówić z tymi młodymi -albo odpowiadają dziwne rzeczy, albow ogólemilczą, jak gdybynie rozumieli, że to niegrzecznie. Nieotworzyłamjuż ust. Wkrótce, na szczęście, wróciła Jasia. Mogłam pójśćdo siebie. Gdybyżto ludzkie życie mogło się układać jakoś spokojniej. Na biedną Polańską walą się kłopoty ze wszystkich stron. Tenjej wujaszek, pan Marten. dość że kiedyśmysię dzisiaj spotkały,jak zazwyczaj, w kuchni (w kuchni najlepiej się rozmawia),widziałam,że jest znowu bardzostroskana. Zapytałam, co sięstało, bo choć wiem, zeGrzegorzowijuż nic nie grozi, ale co towiadomo. Okazało się jednak, że nieo Grzegorzachodzi. - Dziś rano-powiedziała siedząc nad kobiałką, bo obierała kartofle doobiadu - wpadła do mnie koleżanka biurowawuja. Okazało się, że wuj idąc do biura przewrócił się, uderzyłsię w głowę i jakiś przechodzień przyprowadził go obłoconegoiokrwawionego do biura, bo wuj nie chciałsię zgodzić nawzywanie pogotowia. -No i co, i co? - zapytałam. -Nic dziwnego, takistaryczłowiek,a pracuje. To nad jego siły. - Najgorsze,że to się już powtarzatrzeci raz,tylko wujzaklinał, aby minic nie mówiono, żeby mnie nie kłopotać,Z całej rodziny zostałotylko nas dwoje. On się trzymałkurczowo tej posady, nie chciał byćciężarem. 154Ach, tanasza kuchnia, iluż się już rozmów nasłuchała, ilenapatrzyła naszychkłopotówi radości. Komin, stół, dwa stołki,zlew - tocaładekoracja dużej części naszego życia. A oknowychodzi na jakieś daszki, na komórki i wciąż jeszczena ruiny. Co teraz robić, pani Sabino, co robić? mówiła paniJasia trzymając na pół obrany kartofel wręku izapominając,że go trzyma. - Staruszek jestimponujący. Nie chce kapitulować i nie chce obarczaćsobą nikogo. Niegodzisię na własnąstarość. Moja matka zawsze go bardzo kochała i mówiła,że toczłowiek z klasą. Ale ja go pamiętam zczasów międzywojennych, kiedy to był bardzo wziętymibardzo dobrze zarabiającym adwokatem, jakimś wielokrotnym prezesemczegoś tami nie wydawałmi się wówczas zbytsympatyczny. A matka mojazawszemówiła, że w młodości nikogo tak nie kochała jak brata. Iwidocznie na zawsze pozostał jej w pamięci jako młody,uroczy,pełen zapału i romantycznych porywówchłopak. Nawet po wojnie, kiedy się spotkalijako dwoje staruszków-wojna ich rozdzieliła - mówiła zawsze "o Kamil! " takim tonem,jakby mówiłao ukochanym. Czy Grzegorz nie wola ? Nadsłuchiwałyśmyprzezchwilę. Woda syczała w garnku,a kran przy zlewie bulgotał jak indyk. - Nie, zdawałomi się - powiedziała Polańska. -No i coteraz robić? Na razie przewieźli godo szpitala,ale co potem? Dopracy już wrócić nie może, to nie miałoby sensu. Iwie pani,kiedy gotak sobie wyobrażałam, jak idzie dotego biura,a droga wydajemusię nieskończeniedługa i trudna, a nogiledwo go niosą, a lodowaty wiatrbijew stare,załzawione oczy,a zdradliwe błoto wlewa sięgórą do półbutów, zimno podchodzi do serca, a sercepodskakuje nierówno i zamiera, i takiciepławy, nieprzyjemny pot spływa słabościąpo plecach. i takco dzień, dwa razy dziennie, to jest w tym jakieś bohaterstwo. Potem wdomu: schody i wody nie ma, iciągły trud, żeby się niepoddać, ciągła dyscyplina, żeby być czystymi estetycznym,i nie przyjmowaćstarości, udawać przedsamym sobą, że sięjest wsile wieku, że się może żyć jakwszyscy. Biednywuj! CzyGrzegorz nie woła? 155.- Nie, nie,jestem bliżej drzwi, to usłyszę. I co pani z nimzrobi? Myślę o wuju. - Niewiem -powiedziała zrozpacza^ Jasia. -Ostatecznie totylko wuj. Nawet niespecjalnie mi bliski. Ale nie mogę goopuścić. Z drugiej strony nie mogę się nimobarczać, dźwigamdość. Nie mam pojęcia,co zrobię. - Sądomystarców - powiedziałamniepewnie. Jeżeli o mnie chodzi, wolałabym umrzeć niżiść do takiegodomu. Może toprzesąd z mojej strony,ale bojęsię wszelkichprzytułków. Żyć w gromadzie ludzi skazanych na wymarcie? Okropne. - Nie wiem, zobaczę. Pomówię z nim, jeżeliw ogóle wyjdziez tego szpitala. lzabrawszy sięznów do obierania kartofli dodała:- Na nim kończy sięwłaściwie rodzina Martenów. Jużnikto tym nazwiskunie pozostał. ROZDZIAŁ 6 Kiedy Lucyna zapukała do pokojuGrzegorza, na twarzychłopców odbiło się pewne zaniepokojenie. Wiedzieli, że toona,bo słyszeli przedtem jejgłos. Ale już parę razy takprzychodziła do ciotki i nie weszła dopokoju,gdzie obajchłopcy zastygali w nieruchomości, sądząc, że nie dają nicpoznać posobie. Niezamieniali wówczas słowa, nie podnosilioczu odksiążkialbo, jeżeli grali akurat wszachy, odszachownicy. Gdy Lucyna zamykała za sobą drzwi do pokoju ciotki,wracali doprzerwanej pracy czyzabawy udając, że nie nadsłuchiwali przed chwilą. I teraz zastygli, kiedy zapukała,alezaraz potem, gdy ukazała się we drzwiach,jasna, uśmiechnięta,odrzucając zadziomym ruchem głowy niesfornągrzywkę, iskrząc się lśniącymizębami, uśmiechnęli się obaji od razuwszystko było jak dawniej, wesoło iswobodnie. -Gdzieżeś się podziewała? - zawołałGrzegorz. -Przechodziła dama koło drzwi naszego pokoju i nie raczyła zajrzeć. - Byłam zła iskwaszona - powiedziała Lucyna. -Po comiałam zaglądać? - Słyszeliśmy o twoich kłopotach, aleto jeszczeniepowód,żeby nas omijać. Kłopotami namnie zaimponujesz, moja droga. Siedział wfoteluzwysokim oparciem, bardzo wyprostowany, z rysownicą na kolanach, z nogami okrytymi kocem. Byłożywiony, oczy mu błyszczały, nozdrza rozchylały sięz lekka. Michał nie poruszył się ze swegokrzesła przy stole,gdzie157. odrabiałlekcje, itylko, uśmiechnąwszysię na powitanie, spuścił głowęz powrotem. - Nie wygłupiaj się - powiedział do niego Grzegorz. -Lekcje możesz odłożyć na później. Jaki pilny! Jesteś niegrzecznywobec gościa, ty zakałapućkana orchideo. - Dajmu spokój -śmiała się Lucyna siadając na krzesełkunaprzeciwko fotelaGrzegorza. -Widocznie nudzi go mojetowarzystwo, wcalemnie to zresztą nie dziwi. Co u ciebiesłychać? - Tymi lepiej powiedz o swoich kłopotach. Skończyły się? - Gdzie tam. Po prostu się do nichprzyzwyczaiłam. Tychybawiesz najlepiej, że do wszystkiego można sięprzyzwyczaić. Cień przeleciał po ich twarzach. Michał miał ciągleoczywbite wksiążkę. - Aleostatecznie, co zrobisz? -zapytał Grzegorzjużpoważnie. -Szukaszinnej pracy? Lucyna oparłagłowę na ręce i poczęła nawijać napaleckosmykwłosów. Odęła usta, twarz jejprzybrała wyrazzadąsanyi bardziej przez to jeszcze dziecinny. - Mówmy o czym innym - powiedziała. -Ani misię śni. Mnie. nas właśnie interesuje, co z tobąbędzie. Niemyśl, żenas bawi samo szczebiotanie. Mów poprostu, jak ico, tociekawsze. Michał położył oba łokcie na stole i, choć podniósł wzrok,pochylił się do przodu tak bardzo,że twarzmiał prawie nadsamym stołem. Lucynaukośniespojrzała naniego, potemnaGrzegorza i wreszcie powiedziała:-Nie ma nic specjalnego. O tamtych Kowalskich pewno jużopowiedziała ciocia. Ja..nie wiem jeszcze, cozrobię. Szukaćpracy. Kiedy, widzicie, mniejest trochę. trudno. Spuściła głowę, jakby wyznawała coś wstydliwego, i nawetsięzaczerwieniła. - Wszkole roboty coraz więcej, a naprzyszły rok będziechyba jeszcze więcej. Tymczasemw domu pracy mnóstwo. jak w każdymdomu. Każdybędzie tak samo wymagał alboi gorzej. Więc nie wiem. 158Ostatnie słowa prawie wyszeptała. - Mowa! -powiedziałze złością Michał. -Praca w cudzymdomu iszkoła. To sięnie da pogodzić. Nawalisz albo tu, albotam. - Właśniebojęsię,że nawalam - parsknęła nagle Lucynakrótkimśmieszkiem. -W szkole nie, bo to dla mnieważniejsze. Alew domu! Ranyboskie, jakieja tam zaprowadziłambrudy! A moje gotowanie! Otruć się można! Roześmielisię wszyscytroje. - I oni tak to znoszą? -zapytał Grzegorz. - Tak się kłócą i tak się dręczą, że tego niezauważają. AKasia mnie niewyda. Zresztą jejnie do porządków i niedojedzenia. Żal mi jej. Na ruchliwej twarzydziewczynyśmiechwygasł od razui szarym cieniem wypełzło zmartwienie. - Daj mi spokój - burknął Grzegorz. -Będęsięroztkliwiałnad Kasią. Mam jąw pięcie. Gorsze,co z tobą. - Co z tobą- powtórzyłjak echo Michał. -Niemam pojęcia, no mówięwam, nie mam pojęcia - rozłożyłaręce bezradnie. - Do końca rokuszkolnegomam spokój,booni nie chcą przeszkadzaćKasi w naucei załatwią tewszystkie swoje sprawy dopiero podczas wakacji. Więcmamsięjeszcze czas martwić. Obaj chłopcy nie spuszczali z niej wzroku. Michał patrzałjakby ukradkiem, Grzegorz poważnie i trochę surowo. - Ale pamiętaj jedno- powiedział - nie wolno ci sięprzestać uczyć. -Ojej! - zawołała Lucyna i cała jej ruchliwafigurkapodskoczyła na krześle,grzywka opadła naoczy, a wypukłe ustaodęłysię właściwym jej grymasem. -Przestańże mnie wychowywać. Wiem sama, co mam robić, nikogo dotąd niepytałam o radęi jakoś leciało. Do rad wystarczy mi ciocia. Grzegorz śmiał się cicho. Lubił, kiedy Lucyna się złościła,miałtrochę uczucie, jakkiedy drażnił Tenzinga, który właśniewstał z jego kolan,z miękkim stuknięciem zeskoczył na ziemię, wygiął grzbiet wielkimłukiem i ziewnąłtak, jakby miał159. się rozedrzeć aż do ogona. Wszyscy się roześmiali, a Lucynazawołała:- Zagrajmy wkarty albo nastawmy radio,albo rozmawiajmy, alenie omnie. - I zwracając się do Grzegorzadodałapatrząc mu zalotniew oczy: - Ty jesteś taki mądry, mów coś,bo tak wtedy jest,jak gdybym czytała książkę. -No, to mnie dopierourządziła! - zawołał Grzegorz spoglądając na Michała, który znów nosem zaczął szorować pozeszycie. -Teraz już mnie zamurowało całkiem, teraz już niepowiem anisłowa. Zabawiaj ty ją,ona uważa mnie za okropnego nudziarza. - Ale nie. Co tyteż mówisz -tłumaczyła sięzmieszana,czerwona Lucyna, z widoczną przykrością. - Kiedy się mówi,co się myśli, to zawsze wychodzigłupio. Ja naprawdęuważam,że jesteś mądry. Ale jak nie chcesz, to nie. Grajmy w karty. - Grajmyw karty! -zawołałGrzegorz wesoły, uśmiechnięty, wyglądający prawienazdrowego w tym fotelu. Miałosię uczucie,że i onchwilami zapomina o swoichnogach i stajesięznów wesołym, beztroskim chłopcem. Michał wstał, przeciągnąłsię, prawie jak Tenzing, i powiedział:- Można by zagrać, bo już lekcje prawie odrobiłem, alezaraz przyjdą koledzy. -Jacy koledzy? - zapytała Lucynaprawie z przestrachem. -U nas w klasie dzieją się niedobre rzeczy i koledzyprzyjdą się naradzić z Grzegorzem. Wtej chwili weszła z drugiego pokojupani Polańska. - Grzesiu, ty już bardzo długo siedziałeś. Trzeba, żebyśsiępołożył. Grzegorzspojrzał dokoła siebiebezradnie, potem z gniewem namatkę, potem naLucynę, wreszcie poczerwieniałi spuściłgłowę, jakby się wahał. Potem znów spojrzał naLucynę, ale tym razem jakgdyby wyzywająco, zacisnął ustai powiedziałsucho do Michała:- Dobrze. Słusznie. Przenieś mnie do łóżka. Michał podszedł swoim szerokim, marynarskimkrokiem,160wziął Grzegorzana ręce, jakby to było dziecko. I w jednejchwiliGrzegorz, dotychczaswesoły, trzymający wysoko wyrazistą, mocną głowę, prawie zdrów, prawie taki jak wszyscy,zamienił się od razu wbezradnąkukłę, w zwisający szmatludzkiego ciała, w uosobienie bezradności i choroby. Michałdźwignął go lekko, wziął na ręce jak dziecko i poniósł dołóżka. Długie, martwenogi Grzegorza zwisały bezsilnie, ramionami obchwycił Michała i głowa jego chwiała się lekko,gdy szedł przyjaciel. Lucyna wstała i podeszła do okna. W oczach miałałzy, patrzałauporczywie na ulicę. Słyszałazasobą szelest prześcieradłaiukładanego koca. Po chwili paniPolańskazawołała:- Chodźże tu, Lucynko, możecie jeszcze pograć,zanimtamci przyjdą. Michał już tasował karty. Ale Grzegorz leżałnieruchomo,wsparty o poduszkę,z nogami przykrytymi kocem i patrzałzaczepnie, a jednocześnie pytającona Lucynę, jakby chcącjejcośpowiedzieć, jakby chcąccośod niej usłyszeć. Dziewczynka odwróciła głowę i udała,żenie widzi jego spojrzenia. Niemiała odwagi zmierzyć się z nim wzrokiem. Jakoś niezręcznie,nieśmiało podeszła do łóżka ijakośbokiem siadła nakrzesełku. - Ktorozdaje karty? -zapytał Michał. Lucyna wzięła talię i trzymała ją, siedząc zespuszczonągłową. Potemodetchnęła głęboko i poczęłarozdawać. Grzegorz spuścił wzrok,jakoś się zmniejszył,zmalał. Wyglądałznów jakchory, nieszczęśliwychłopak. Grali tak pewien czas,póki przy drzwiach nie rozległ siędzwonek. Lucyna poderwałasię z miejsca. - To jajuż pójdę. -Co takiego? Dlaczego? - zdziwił się Grzegorz, patrzącnadziewczynę,która stała zmieszana, czerwona, ze wzrokiemwbitymw ziemię. -Co im powiesz, kto jajestem? - Idodała ciszej: -Niewstydzisz się mnieprzed nimi? -Oszalałaś? Siadaj w tejchwili. I odwróćsię. Aty, Michał,11 - wichura. 161.przenieśmniez powrotem na fotel. Dość mam odgrywaniaumarlaka przed obcymi. Michał przeniósł Grzegorza na fotel i pobiegłdo przedpokoju otwierać drzwi. Rozległ się tupot nóg, wesołegłosy,zamęt i chichoty. Wreszcie dopokojuweszła zgrabna dziewczynkaz czarną grzywkąi zadartym noskiem, a za nią wysoki,bardzo chudy ibardzo biały, jakbywymoczony w mleku,blondas, nakońcu zaś niski, ciemny brunecik o żywych, niecobiegających oczach. - Jak się masz, Bożena? Dzieńdobry, Antek. Cześć, Stasiek - witał ich kolejnoGrzegorz. - A tojest Lucyna, poznajcie się. Obiedziewczynki spojrzały nasiebie ciekawie inieufnie. Zaczęła się ogólna, hałaśliwa rozmowa, przyczym wszyscymówili jednocześnie, tylko Lucyna milczała, obca w tymgronie,siedząca na uboczu z nieszczęśliwą miną. Michałpodsunąłsię jakoś bokiem i usiadł obok niej na krześle. Grzegorz bardzobył zajęty przybyłymi, aoni nim. Zwłaszcza brunecik, Stasiek,opowiadałcoś gorączkowo,mocno gestykulując. Grzegorzwskazał im ruchem ręki jabłka stojące na stoliku. Gościerzucili się na nie łapczywie i zjedli je niemal w jednej chwili. Lucyna pchyliła się do Michała i szepnęła:-Ja już niedługo pójdę. Robi się późno. Nie byłato prawda, aleMichałnie zaprzeczył. - Odprowadzę cię -szepnął w odpowiedzi. -Dobrze. Tymczasem Stasiek,dławiącsię niemal jabłkiem,mówiłgorączkowo, a Bożena i Antek przerywali mu co chwila,samichcącdorwać się dogłosu. - Więc rozumiesz, bracie, taka sprawa: kradzieże w klasie,i to przed samąmaturą. Rozumiesz ty takie coś? - I to jużparę razy. Myśmyiprzedtemwiedzieli, ale. -zawołała Bożena, potrząsając kokieteryjnie włosami. - Nie przerywaj, daj opowiedzieć - zauważyłrozwlekłymgłosem, szerokowymawiając sylaby Antek. -No pewno, nie przerywaj -gadał gorąco Stasiek. - Pewno162żei przedtem, ale to raczej ginęły śniadania. Teraz już trzeciraz- pieniądze. Raz zkasetki, raz z teczki Jadźki, raz. I wdał się w szczegółowy opis kradzieży. Grzegorz słuchał,bardzowyprostowany, położywszy równolegle obie ręcenaporęczachfotela. W jego nieruchomości było coś, co z lekkaonieśmielało kolegów. -Michał mi opowiadał, aleto dziwne. W zeszłym roku nictakiego nie było - powiedział. -W zeszłym roku nie. Właśnie. A i w tym dopiero odniedawna. Icoteraz robić? Wypuścićzłodziejaw świat zeświadectwem maturalnym? Rada pedagogiczna się nad tymbiedzi, wychowawczyni nam mówiła. - Nieo to chodzi -przerwałpedantycznie Antek. -Niegalopuj, jeszcze nie jesteśmy tak daleko. Na razie niewiemy,kto totaki. Trzeba wyśledzić. - Możnaby na przykładpodrzucić pieniądze! -zawołałaBożena. - I co potem, rewidować wszystkich? -zapytał ironicznieGrzegorz. -Rozmawialiśmy o tym z Michałem. Klasa ma siębawić w śledztwo? W tymbyłoby coś obrzydliwego. -Więc co, więc co, pozwolić, żeby ten ktoś kradł dalej? -zawołaligoście bardzo podniecenii obejrzeli sięna Michała,który milczał, jak gdyby nie był ichkolegą i jakby cała tasprawago nie dotyczyła. - Michałjest obecnie gospodarzemklasy, na niego spada obowiązek,żeby to jakośwyjaśnići załatwić. -Dajcie mi święty spokój - burknął Michałkiwając sięwtył i naprzód. - Nie będęwęszył,śledziłi tropił. Niedługoegzaminy, rozchodzimy się i ten ktoś znajdzie się w innychwarunkach. Niech tam się z nim borykają,jeżelibędzie kradłdalej. A może przestanie kraść, może się teraz tylko tak szczeniacko wygłupia. -Tak, wygłupia! Raz sto złotych, raz pięćdziesiąt, terazdwieście. Wygłupia! - zakrzyczeli goście. Lucyna patrzała w ziemię i nie mieszała się do rozmowy,włosy opadły jej prawie na oczy. Stopąkręciła małekółkana163. podłodze. Bożena spoglądała na nią czasem z ukosa, byłaniestety dużo od Lucyny brzydsza i to ją wyraźnie niepokoiło. Ale znów rozmowa okradzieżach wklasie była tak zajmująca,że niepodobna było myślećo Lucynie. - Słuchaj, Grzegorz - powiedział solennie itakpowoli, żeaż nudnie Antek - myśmy przyszli cię odwiedzić, naturalnie,ale właściwie to nam koledzy powiedzieli, żeby cię przepytać,co otym myśliszi co byśty zrobił. Widzisz, głupio jest,że niechodzisz do szkoły, ale widzisz, chłopie, każdy z nas wie. cośza jeden. to jest tego. no, niejesteś facetką, żeby ci mówićkomplementy. - Jednym słowem, powiedz, coo tym myślisz i co radzisz-przerwał te przydługie wywody Stasiek, który zrywał sięz krzesła, to znówna nim siadał idosłownie podskakiwał namiejscu, kiedymówił Antek. -No więcco, więcco,mów! Grzegorz siedział nieruchomo,w jego chudej,kościstej twarzy żyłytylko oczy,bystre, uważne, spoglądające nakażdegoz kolegów po kolei. Nagle jego pełne,blade ustaskrzywiły sięw ironicznymuśmiechu. - Dajcie spokój. Co wy myślicie, że ja wam jakąś receptęwyciągnę z rękawa? Dlaczego ja mamlepiejwiedzieć niż wy,co trzeba robić. Co wy domnie jak do sędziego? Zapadło milczenie. Potem znowu Stasiekzatrzepotał się nakrześle izawołał:- Słuchaj, chłopie, pomyśl, no przecież coś sobieo tymmyślisz! My tylko tochcemywiedzieć! , nic więcej. Grzegorz spojrzał bokiem na Lucynę, potem wprost nakolegów, zdjął ręce z poręczy fotela, położył je na kolanachi zacisnął mocno. Zastanawiał się czas pewien, potemodetchnął głęboko. - Co ja mogępowiedzieć. Jedno jest pewne: dawniej tychkradzieży w klasie nie było. Nikt nowy nie przybył. Czyli, żektóryś z naszychkolegów musiałulec jakiejś przemianie,jakiejśprzemianiena gorsze. Trzebasię zastanowić - ale to jużwy musiciesami - wczyim życiu zaszła jakaś zmiana, jakaśniepomyślna zmiana. Nie wiem,czy w życiurodzinnym, czy164ktoś z klasydostał się w jakieś złe towarzystwo. ktojakośgwałtowniewagaruje, bowtedy pieniądze sąpotrzebne. czyja wiem? Nie dopuszczać do matury? To chyba nie, jeżeli jużdomyślicie się, kto jest winny. Ale możejakośpotraficiepomóc. Jeżeli ktoś nagle zaczyna kraść, to cośmusiało zajśćw jego życiu. Koledzyspojrzeli po sobie. - Widzisz, widzisz! -krzyknął Stasiek zrywając się znowuz krzesła. -Ja od razu powiedziałem, że oncoś wymyśli. - Nie tyś powiedział, tylko koledzypowiedzieli - poprawiłpedantycznie Antek. -Dajcie spokój - bronił sięGrzegorz z niechęcią. - Nic niewymyśliłem. Próbuję tylkorozumować. Czy cośwam przychodzi na myśl? - Przychodzi! -zawołała Bożena. - Nie mów-przerwał Antek. -Możeiprzychodzi, ale zawcześniejeszcze mówić. Można kogoś skrzywdzić. Idąc polinii twego rozumowania, widzę troje podejrzanych. - Z tego dwoje jestniewinnych -powiedział Grzegorz. -A może wszyscytroje. Więc się nie spieszcie z wnioskami. - Właśnie- przytaknął Antek. -A ja uważam. -zamachał rękami Stasiek. - Dosyć -powiedział surowo Grzegorz. -Nie chcę słuchać. Musicie sobie dokładnie wszystko przemyśleć, ja nie mamżadnychdanych. I dość już o tym, Lucynę to najwyraźniej nudzi. Michałpodszedł doradia ipokręcił gałką. - Możemy sobiegadać i słuchać muzyki. Chceciepoważnączy jazz? - Jazz, jazz! -zawołali goście. Z głośnika popłynęła porywająca skocznym,zawrotnymrytmem muzyka. Zrobiło się od razuwesoło. Wszyscyzaczęligłośno mówić o byle czym, śmiać się, żartować. - Ach, przepadam za tym! -zawołała Bożena. -Trudnousiedzieć, kiedy się to słyszy. - Więc sobie potańczcie- powiedział Grzegorz. Umilklispłoszeni. 165.- E, nie, daj spokój, skądże - zawstydzili sięwszyscy jednocześnie. Michał zgasiłradio. - Michał, odkręć z powrotem- powiedział Grzegorzrozkazująco. -Podobamisię tamuzyka. Awy tańczcie. Będępatrzał. To mi sprawi przyjemność. Proszę was, tańczcie. Chłopcypatrzyli po sobie bezradnie, Lucyna poczerwieniałai okrągłymi oczami wpatrywała się w Grzegorza, tylko Bożenazakręciła się w miejscu ipowiewając warkoczem zawołała:- No, jeżeli onchce, to o co chodzi? Potańczmy. - Tak, chcę - powiedziałtwardo Grzegorz. -Chcę popatrzeć, co się teraztańczy. Michał usiadł obokniego:- Ja itak nietańczę, więc będę patrzał z Grzegorzem. A wysobie skaczcie,proszębardzo. -Tylko słuchajcie! - zawołał Grzegorz już innym tonem. -My, jakowidzowie,jesteśmy bardzo wymagający. Więcwszystko ma być w najlepszym gatunku, pamiętajcie. Chłopcy usłyszawszywesoły głos Grzegorza poruszyli siężwawo i Antekwziął za rękę Bożenę. Lucynaza nic nie chciaławstać z krzesełka, choć jąprosił Stasiek. - Lucyna,przestańsię wydziczać-powiedział stanowczo,choćniezbyt elegancko Grzegorz. -Chcę zobaczyć, jak tańczysz. Powietrze w pokoju wibrowało od zawrotnegorytmu, wszystkie przedmioty zdawały się podskakiwać. Antek, wktóregowstąpiła jakaś niespodziewana energia, obracał Bożeną,którejwarkocz tylko furkotał. Stasiek stał bezradnie,a Lucyna, zerwawszy się z krzesełka, podbiegłado Grzegorza,stanęławprost przednim, odgarnęła włosy, wparłamocne spojrzeniew jegooczy i zapytała:- Mów, ale prawdę. Nie będzie ci przykro? Grzegorz patrzał w jej oczy i począł uśmiechaćsię boleśnie:- Nie. -Bo mniesię nie chce tańczyć. - Ale ja chcę, żebyśtańczyła. 166- Więc dobrze. ILucyna zaczęła kręcić się, przysiadać, podskakiwać, wyginaćsię i robićdziwne ruchy rękami wcalenie gorzejodBożeny. Była śliczna, zabawna,zarumieniona, ajednocześniejakbygniewna. - Gdzieś się tak nauczyła tańczyć? -zawołałGrzegorz. - W Tarczynie! -odkrzyknęła. -Myślisz, że tam się nietańczy? Grzegorz siedziałnieruchomo, wpatrzony w nią hipnotycznie. Bolesnyuśmiech zastygł na jego wargach,pewnonawetgo nie czuł, niewiedział otym. Muzyka zanosiła się śmiechem. Obie pary szalały. - Idiota - powiedział Michał iwyszedł z pokoju. Grzegorznieruchomo patrzał na tańczących. Z ust jego nieznikałwysilony,cierpiący uśmiech. Lucyna oderwałasię na chwilę od Staśka, stanęła przedchorymi powiedziała ze złością:- Chciałeś, to masz! -Bardzo dobrze, tańczdalej. Godzinyranne i przedpołudniowe były najcichsze. Michał w szkole, pani Sabina wbiurze, żadnych gości,nawettelefon dzwoniłnieczęsto. To byłychwile, kiedyzaczynała się z wolna i monotonnie rutyna powszedniego dnia,kiedymożna sobie było pozwolić na zły humor, kiedy najważniejszą rzecząbyłojedzenie, sprzątanie, wietrzenie, mycie- czynności zwykłe i pospolite. Były to zarazem chwile największegoskupienia. To skupienie było jednym z ważnychczynników leczenia Grzegorza. Kiedy pani Polańska kończyła zwykłe zajęciaporanne, podchodziła do łóżka syna, poważna, mimo woliuroczysta, i mówiła:- Zaczynamy. Wpokoju było chłodno i świeżo, dopiero co zamknęła okna. Za oknami porywisty wiatr wiosenny. Gałązki klonu ubrane167. w nowe, błyszczące guziki pączków - marcowy strój drzewa. Ulica szumiała monotonniegdzieś niskoi daleko. Grzegorzleżałwłóżku, z głową obróconąwstronę okna, patrząc napędzące po niebiez gorączkowym pośpiechem, popychającesięobłoki. Było dobrze tak leżeć,tak patrzeć, o niczym niemyśleć, nicnie robić. Ale matka stawała przyłóżku z tą swojątwarząnieugięciestanowczą, a tak bardzo ostatnimi czasypostarzałą, w której oczy zapadły sięw głąb, a mięsiste ongijak u Grzegorza usta zwęziły się i zbladły, i mówiłastanowczo:- Zaczynamy. Grzegorz odwracałleniwie głowę wjej stronę i czasembywał od razugotów do wysiłku. Ale częściej zatopiony wrannejciszymieszkania, wiszącegowysoko ponad miastem jaklatarniamorska nad wiecznymniepokojem morza, pragnąłtylkobierności, nieruchomości, zobojętnienia. Było jeszczei to, że każdego ranka, kiedy się budził, musiał sobie chorobęprzypominać od nowa i, zcałej doby, przebudzenie było zawsze najcięższe. We śnie biegał, tańczył, skakał o tyczce,jeździł na nartach. Pierwszym jego odruchem po przebudzeniubyło wyciągnąć się rozkosznie i wyskoczyć z łóżkarównyminogami na podłogę. I wtedy właśnie czuł, że jest zamknięty jakw trumnie we własnym ciele,które mogło wykonać tak niewielką ilość ruchów. Co dzień rano chwytałgo spazmrozpaczy, ale mijał w czasie porannej krzątaniny matki, wobecróżnych drobniutkich obowiązków do wypełnienia. Gdzieśtylko wgardle pozostawał leciutki ucisk i zmęczeniejak powielkim wysiłku, pragnienie bierności i bezmyślności. Alematka mówiła:- Zaczynamy! Iwtedy przychodził bunt. Dość tego ciągłegowysiłku, dośćciągłegonatężenia się i walki! Namiętne pragnienie rezygnacjizalewało go jak ciepłafala, w której takdobrze byłoby leżećnieruchomo i drzemać. Czasem prosił matkę, aby mu dałaspokój, czasem złościł sięimówił niegrzecznie. Wreszcieustępował z trudem,z wysiłkiem,jak człowiek, który musi sięnatężyć i władowaćwielki ciężar naplecy. Z gniewem, ze168znudzeniem,zpoczuciem wstrętnego musu odpowiadał wreszcie:- Dobrze. Matka pomagała mu ściągnąć koszulę, obnażyć brzuch. Zaczynały się ćwiczenia oddechowe, podczas których napozórnic się nie działo, a które wymagały największego natężeniapsychicznego od obojga. Ćwiczenia, których mądrzy Hindusinauczyliludzkość. Ćwiczenia,które miały nauczyć Grzegorzaoddychać. Najpierw oboje zamykali oczy iwyłączali wszystkie myślipostronne. Potem uważnie,spokojniematkamuskałakońcamipalców prawą stronę klatki piersiowejGrzegorza imówiłapowoli,z naciskiem:- Wdychaj! Powoli! Spokojnie! Głęboko! Jeszcze głębiej! Rozszerzgórne żebra! Dolne! Dolne się zamało rozsuwają. Jeszcze! Jeszcze! I nagle ściskającoburącz sterczące żebra z całejsiły, mówiła:-Wydech! Jeszcze! Jeszcze! Tak.A teraz lewa strona. Grzegorz, zpionową zmarszczką między brwiami, zacisnąwszy usta wcienką linijkę, robił najwyższy wysiłek uwagii woli. Rozkazywałmięśniom, które niechciałysłuchać, którebyły głuche,których nie czuł. Kierował do nich całą swojąuwagę, całe napięcie. - Dobrze- mówiłamatka. -Jeszczeraz. Dobrze! Nieuważasz! Nie rozpraszaj się. A teraz brzuch. Płaszczyzna brzucha leżała wklęsłai nieruchoma. Nie docierał do niej oddech, nie podnosiła się, nie falowała. Za każdymrazem,kiedypani Polańska spoglądała nanią,czuła w sercuskurcz rozpaczy. Ale to nic, trzeba zmuszać, trzeba uczyćoporne ciało. - Rozszerz dolne żebra. Staraj siępodnieść górną częśćbrzucha. O tu, gdzie muskampalcami. Źle!Jeszczeraz. Wytchnij. Nabierz powietrza,ile możesz. Zatrzymaj. Wytchnij. I nagle krzyknęła głośno:-Grześ! Ruszyłosię! Daję słowo, poniżej przepony drgnęły12 - Wichura. 169.mięśnie! Czekaj, czekaj, może mi się zdawało. Zrób wysiłekznowu. Pochyliła się aż do ciała syna patrzącw napięciu, śledzącnajmniejsze drgnienie przepony. Grzegorz,z ustamitak zaciśniętymi, że aż mu zbielały, z oczami stężałymi w wysiłkuprawie ponad siły, w skupieniu całkowitym i aż bolesnym,zamarł w nieruchomości. Upłynęła sekunda. Potem druga. - Drgnęło znowu. Przepona! I prawy mięsień skośny brzucha. Widać ruch wyraźny. znowu. W głosie jej drżało napięcie sięgające niemalgranic wytrzymałości. Grzegorzodprężył się, odetchnął, rozchylił ustai powiedział osłabionym, złamanym głosem:- Dosyć. Już więcej nie mogę. Leżał chwilę zzamkniętymi oczami. Na górnej wardzewystąpiłymu drobniutkie kropelkipotu. Zato matka szalałaz radości. - Ruszyło się! Zchwiląkiedy przepona zacznie działać,sprawa oddechu jest prawie załatwiona. Widziałam wyraźnyruch. Teraz musi się polepszać. Ty wiesz, kiedy mięsień zaczyna dawać znaki życia. - Czy na pewno widziałaśruch? -pytałGrzegorzjużmocniejszym głosem, z nadzieją. - Na pewno. Na pewno. O Boże, co za ulga! Jeszczestrasznie dużo pracy trzeba, ale. rozumiesz, co toznaczy. To znaczyło- wszystko. Grzegorz zbyt dobrze orientowałsię w swojej chorobie,zbytwiele widział i słyszałw szpitalu,abynie rozumieć, że jeżeli nie odzyska normalnego oddechu,życie jego będzie zawsze wisiałona włosku. Nie mówił o tymz matką ani tym bardziej matka z nim, ale obojewiedzieli,cooznaczanieruchomość brzucha i dolnejczęści klatki piersiowej. Była to między nimi zmowa milczenia wobec czegoś zbytstrasznego, ale walka o ruch przepony trwała od przeszło półroku, trwała co dzień bez słabości, bez zniechęcenia,z uporczywą nadzieją. I oto dziś, nagle -bo wszystkie poprawynastępowały zawsze u Grzegorza nagle - dziś zbawczepowie170trze sięgnęło głębiej,dotarło donieruchomych dotądwarstwpłuc. -Tojest trochę jak zdobywanie niedostępnegowierzchołka- mówił uszczęśliwiony Grzegorz do matki, która siadła w fotelu,zmożonaniewysiłkiem,ale radością. - Jeszcze sto metrów lodowca zdobyte. Zakładamybiwak, wbijemy w lód chorągiewki. Ruszamy dalej. Pani Polańska zerwała sięroześmiana, odmłodniała, znówładna na chwilę jak ongi. - Właśnie, ruszamy dalej. Ani przezchwilę nie wolno namupajać się zwycięstwem. Dawaj no nogę! Terazniech onapokaże, co potrafi. Znów żmudnie, uporczywie,natrętnie uczyła każdy mięsieńpo koleiwłaściwegomu ruchu, a Grzegorz, znów skupiająccałą wolę i uwagę, usiłował nawiązać przerwaną łącznośćmiędzy mózgiema mięśniami. W ciszy pokoju padały tylkorozkazymatki, nibydowódcy ćwiczącego opornego rekruta. Nie, tonie były bezduszne rozkazy. To byłniemal prąd elektryczny przebiegający od matkido syna, zasilający jego mózg,zktórego z koleirozkaz płynął do chorego odcinka ciała. Świeciło słońce, za oknem byławiosna, a seans trwał. Prądtajemniczej,ludzkiej siły, która,póki jest życie, potrafi pokonać wszystko, płynąć trudnym, głębokimnurtem i, jak burzliwy potok górski, spychał, spychał, spychał martwotę, nieruchomość, śmierć,która zakradła siędo ciała i która niechętnie,leniwie, krok za krokiem musiałaustępować, kapitulować. Wola ludzka zwyciężała centymetrpo centymetrzeoporneciało, mozolnie, przewlekleoczyszczała teren dla następnych,malutkich zwycięstw,które razem miałystanowić o życiu. Bylioboje tak pochłonięci wspólnymwysiłkiem, że aż podskoczyli, kiedyrozległ siędzwonek przydrzwiach. O tej porzenie zdarzały się żadne wizyty. Obojgu biły serca, jakby naglezbudzili się ze snudo czegoś zupełnie nieznanego. - Co tomożebyć? -zapytałapani Polańska zprzestrachem. Dzwonek rozległsię znowu. 171.\- Idźże otworzyć. -Zaraz,zaraz, tylko cię przykryję. Taka nagła przerwa w skupieniu równałasię gwałtownemurozbłyskowi światła w zupełnej ciemności. To był prawiewstrząsnerwowy. Pani Polańska, oszołomiona trochę, pobiegła otworzyć. W drzwiach stał doktor Turski wypełniając jesobą niemal całkowicie, zwalisty jak góra, hałaśliwy i buchający dobrocią jakpara z olbrzymiego kotła. -Uszanowanie drogiej mamie! Jak tam nasza pociecha? Wpadłemna chwilę, to nie jest, jak wiadomo, poramoichwizyt, ale przejeżdżałem tędy i przywiozłemwam zdobycz. Zaraz, zaraz, to niespodzianka. Tylkosię rozbiorę i rączkimamusi ucałuję. Huczał jak wielkitrzmiel, było go pełno w przedpokojui w pokoju, witał się, wołał,pouczał, zacierałręce, wyglądałprzez okno, sprawdzał, czynogi chorego nie są czasem zimne,czy krew dopływa do nich należycie. Był tak pełen życiai wigoru, że zdawałosię, może nimi obdzielić nie jednego, alestu chorych, i powołać ich do życia, choćby już od tegożyciadaleko odeszli. - Cościetu robili? Reedukacja? Dobrze! Ładnie się mamaspisuje. A ty, Grzegorz, dajesz ze siebie wszystko, na cocięstać? Pomagasz matce? Dziesiąte poty musisz na siebie sprowadzić, aby ten drucik, rozumiesz, między mózgiem a mięśniem przeciągnąć. Człowiek wszystko może, nie takie rzeczy,synu! - Niech pan doktorzobaczy -mówiłagorączkowo, drżąc zezdenerwowania, matka - czy mi się zdaje, ale przepona. Dobrze,że pan doktor przyszedł, to nam powie,bo może ja sięmylę. - Właśnie- mówił Grzegorz - matka to bierze za nerwowo,za bardzo sięprzejmuje, więcniewiem, czy jej się zdaje, czynaprawdę dolne płaty płuc? Doktor badał, stukał, manipulowałchorym jakprecyzyjnyminstrumentem. - Bracie, zwycięstwo! Co ty taknie masz zaufania do172rmatki? Matczyne okosię nie myli. Jest ruch w przeponiei w górnej częścibrzucha. Oddychasz, synu, a jakzaczniesz, tobędzie coraz lepiej. Tylko nie kapitulować. Rozkaz brzmi- walczyć dalej. Tylko pamiętajcie, żekażdy ruch możnawykonać tylko trzy razy. Nie męczyć mięśni! - Wiemy. -Ale nie natym koniec, moidrodzy. Dziśmacie dobrydzień! - wołał doktor swoim tubalnym głosem, przecierającokulary. -Teraz czas naniespodziankę, jaką wamprzyniosłem. Patrzaj no,Grzegorz. Wrócił do przedpokoju i przyniósłstamtąd dwie niby laski,niby kule, krótkie, nieco poniżej łokcia, zakończone pierścieniemze skóry. Śmiałsięjowialnie, marszcząc krótki nos. - Koniec twoich stołeczków, bracie. Zaczniesz chodzić jakczłowiek. Nie jak zdrowy człowiek, oczywiście, bo do zdrowiato ci jeszcze daleko, ale jak człowiek olaskach. Z tymi laskamito, synu, i na spacer sobie kiedyś pójdziesz, i zwizytą. Gdziechcesz, mój drogi,możesz ty tozrozumieć? Może powiesz, żeto nie laski,tylko kule. Niech ci będąkule,ale oprzesz się o niedłońmi, normalnie, właśnie jak olaski, ipomaszerujesz, że ha! Nie odrazu, synu, nieod razu,czasu jeszcze dużo upłynie, alety musiszw ogóle zapomnieć o czasie. Czas dla ciebie nieistnieje, miesiące albolata,chodzi tylko o to, co osiągniesz. Grzegorzprzypatrywał się osobliwym kulom-laskom zaskoczony,ucieszonyi przestraszony jednocześnie. - Wszystko to pięknie, panie doktorze - powiedział - aleja z tymi cudakami nawet kroku nie zrobię. Stołeczkimnietrzymają,a przytym czymśnie utrzymam zanicrównowagi. Dwa punkty oparcia dlatakiegoniedołęgi jak jak tozamało. - Nic się nie bój. Wstawaj! Tu wsuń ręce,oprzyj się nadłoniach. - Ale panie doktorze. -Wstawaj! Grzegorz wytchnął powietrze spazmatycznie. - Nnie mogę. Naprawdę. Boję się. 173'. - Co takiego? Ty sięboisz? Ty? Kto inny to może, ale ty? Grzegorzpatrzałna niego bezradnie:- Ależ, panie doktorze, to tak, jakby pan żądał od kogoś, ktonie byłw górach. powiedzmy, żeby się zaczął po liniewspinać naZamarłą Turnię. - Jak będzie odważnyi z dobrymprzewodnikiem,to potrafi. -Ale ja. - Wstawaj, mówię. Ja cię ubezpieczam ztyłu. Potrafię ciępodtrzymać, gdybyś leciał, nie? No, żywo! Grzegorz wstał, cienki,wybujały, wparłsię mocno rękamiw kule, zachwiał się w tył i doktor go podtrzymał- wreszciechwycił równowagę, stanął. - A teraz idź. -Nie potrafię. Trwało dłuższy czas, zanim wysunął nogę doprzodu, zrobiłkroczek nieduży, potem drugi. Doktorszedł zanimtuż, jakdobrotliwa siła, ubezpieczając go wyciągniętymirękami. Grzegorz był blady i bardzo dyszał,chwiałsię jak cienkiedrzewo na wietrze, ale posuwał nogęza nogą. Szarpnięciebiodrem,niewielki wyrzut stopydo przodu, i krok byłzrobiony. W pewnym momencie zachwiał się mocniej i wpadł w ramiona doktora, który teżsięzachwiał, ale utrzymał chłopca. -To nic,to nic, synu. Waldalej. Na Zamarłej Turni też sięzdarzają ludziom wypadki. Zbawczy fotel, bezpieczna przełęcz, na której będzie możnaodpocząć, jużbył blisko. Grzegorz ostatnim zrywemwolii odwagi,stawiając nieporadnie kule przed sobąi ciągnąc całeciało za nimi, przeszedł ostatnieparę kroków. Potem opadł nafotel zdyszany i wzrokiem poszukał uznania udoktora i umatki. - Zuch jesteś! -wołałdoktor. -Co tu gadać, wiadomo. Innychsię uczy jak małe dzieci, po dwieosoby je prowadzą,jedenkrok to już zwycięstwo, a tyś walił przed siebie jak czołg. Widać,bracie, że byłeś sportowcem. Masz odwagę ideterminację, umieszpanować nadswoim ciałem. Widzisz, że174uprawianie sportu ci się przydało, wszystko się przydaje w życiu. Doktor ocierał pot zczoła, widać, że ion przeżyłchwilęemocji. Pani Polańskasiedziała nakrześlewyprostowana jakstruna, blada, szczęśliwa. Rozpromieniony doktor zwrócił siędo niej:- Widzi mamusia, to olbrzymi krok naprzód. Na stołeczkachto on wisiał, ateraz to już się zaczynachodzenie. Będziesz ćwiczyłco dzień, aletylkoz Michałem. Przewrócić cisięniewolno,pamiętaj. A teraz tojuż lecę. Wpadłemnachwilę, choć właściwie niemam ani sekundy czasu. Chciałem ci sam przynieść ze szpitala kulei zobaczyć, jak sobie radzisz. Wyszedł do przedpokoju, ale za chwilępokazałsię znówwprogu, jużw palcie. -A ja cipowiadam, synu - huknął - że żaden mistrz sportuniesięgatobie do pięt! Prawdziwy duch sportowyjest w tobie! Kiedy doktor wyszedł, Grzegorzpowiedział do matki:- No cóż, znów możemyprzesunąć chorągiewkę na naszymterenie o parę milimetrów naprzód. Był wieczór. Wiosna pchałasię drzwiami i oknami. Jakieświejskie powiewy przelatywały przezpokój: zapachmokrejziemi, wody, czegoś radośnie młodego. Okno było otwarte,a zaoknem tkwił okrągły, śmiesznie wyrazisty księżyc, jak narysunku dziecięcym. Na ulicy,w dole, z łoskotemi gwizdempełzłytramwaje jak nieporadne, chrzęszczące gady i przelatywały samochody, sprawniejsze od nich i mniej hałaśliwe. Obajchłopcy nie zwracali na to wszystko uwagi, uczyli się, maturabyła za pasem. Radio grałocichutko, bo takbyło przyjemniej. Do pokoju weszła paniPolańska wkostiumie i kapeluszu. - Idę siętrochę przejść. Grzegorz spojrzał na nią pytająco:- Ale niedługo wrócisz? Nie cierpiał, kiedy matka wychodziła z domu. 175.- Czy jawogóle na długo wychodzę? Wrócęprzeddziesiątą. Gdy wyszła, Grzegorz odłożył książkę ipowiedziałz niechęcią:- Założę się, że poszła narandkę z tym inżynierem z Kutna. Słyszałem, jak telefonowałdziś rano. - A co cięto obchodzi - mruknął Michał. -Nie cierpięgo. Zapanowała znów cisza, słychać było tylko szelestprzewracanych kartek. - Ja ci mówię, że on się zaleca do matki - powiedział popewnymczasie Grzegorz podrażnionym tonem. -Podpozorem, że mi pomógł w chwiliwypadku - wielkie rzeczy- przychodzi, kiedytylko udamu się wpaśćdoWarszawy,gadaz matką o swoichprowincjonalnych cierpieniach- niepospolitadusza, geniusz, rozumiesz - i w ogóleniewiadomo,o comuchodzi. - Daj mi świętyspokój, comniedo tego- warknął Michałi podszedłdo półki swoim ciężkim, niedźwiedziowatym chodem, abywziąćksiążkę. Ale Grzegorz był rozdrażniony i,zamiast się uczyć, gryzmolił cośołówkiem po papierze. - Przecież matkajest stara. -No to co? A po pierwsze, wcalenie jest taka stara. -No więc to, że nie chcę, abychodziła na randki. -Niezawracajgłowy, jeżelipójdzie z kimś na spaceralbodo kawiarni, to niejest żadna randka. - Wszystko jedno. -Ale egoista z ciebie - powiedziałMichał. Po chwili, jakbygo uderzyła jakaśmyśl, odwrócił się od półki i zapytał: - Boiszsię, żeby nie wyszła za mąż? Grzegorz stukał ołówkiem w rysownicę. - Takiejrzeczy chyba mi nie zrobi. -Ale dlaczego właśnie on? Twoja mama mawielu znajomych. - Czyja wiem? Wjej głosie było coś takiego, kiedy sięz nim umawiałaprzez telefon. -Grzegorz wziął zdecydowa176nym ruchempodręcznik i pochyliłnad nim głowę. - Zresztąwszystko jedno, może mi się przywidziało. Tymczasem Polańskaszła sprężystym, elastycznym krokiem przezulice miasta, sama nie wiedząc, skąd jejsięwziąłtenprzypływ siły i energii. Wiosna. Jakie tobezsensowne, żetak działana ludzi, nawet jeżeli nic radosnego zesobą nieniesie. Zapach wiatru budziłskojarzenia młodzieńcze, radosne,nie wiadomo zresztąjakie, nie chciałosię ich analizować. Szła,nogi niosły ją lekko i to było przyjemne. Nagle zwolniła krokui spuściłagłowę. Grzegorz nigdyjuż niedozna radości szybkiego, swobodnegochodu, tej elastyczności ciała, którasamaprzez się jest radością. Tej głupiej, zwierzęcej radości bezpowodu. Poczuła się stara i zmęczona. Ale kiedy weszła wAleje i zaszumiały nad nią gałęzie,znowu poczuławzbierającą falę młodości, znowu przyspieszyłakroku. Zdawało jej się,że zadziorny, przekorny wiatr unosi jąz lekka w powietrze, trochętak, jak tobywaweśnie, kiedy siępodskakujeleciutko, i już zostaje w powietrzu,i płynie, odrobinęnadziemią. Jak dawno, jak strasznie dawnonie doświadczałapodobnegouczucia. Latarnie huśtały się na wietrze iświat wrazz nimi się kołysał. Było to jak leciutkie, radosne zamroczenie. InżynierSniegoń dzwoniłdo niejrano, jak to się zdarzało odczasu do czasu, gdy przyjeżdżałdo Warszawy. Nie zaprosiłagodo siebie,bochciała bodajnajeden wieczóroderwaćsię odswegodotychczasowegożycia, pragnęłaposiedzieć w kawiarni w Łazienkach,pić kawęi czuć zapachbardzo bliskiej ziemii młodej trawy. Zapragnęła jednejgodziny beztroski,jednejgodziny takiej jak dawniej. Czekał jużprzy stoliku. Idąc ku niemu miała uczucie, żeprzeszła jakąś granicę, dzielącą jej życie, jej rozpacze i wysiłkiod świata,w którymnie dzieje się nic strasznego, gdziedokołasą tylkorzeczy miłe, banalne i pospolite- szmer fontanny,łagodnemuśnięciejakiejś psiej mordki,kawa,rozmowa o niczym. Miłojejbyło się spotkać z tym mało znajomym człowiekiem, który nie znał jej przeszłości, trochę tylko znał teraźniejszość, który za chwilę odjedzie i tylko, przez godzinę czy dwie,177. da jej poczuć, że niejest jeszcze zupełnie starą, rozkruszonąprzez los kobietą, który jej będzie opowiadał o sobie, wszystkojednoo czym. Jegoprzyjazdy były dla niejjak wagary z nieznośnej szkoły, właśnie dlatego, że przychodził ze świata takróżnego od jej świata. Rozmawiali z początku leniwie,o tym iowym, zamówilikawę. Polańska rozpytywałaŚniegoniao jegożycie wKutnie,o trudności, z których sięjejzwierzał, znałajuż różne osobyz jegoopowiadań i pytałao nie. Zauważyła jednak napięty,niespokojny wyrazjego twarzy, częstemilczenia,coś w rodzaju niechęci. Ale nie chciało jej się pytać, o co chodzi. Była takmile rozleniwiona, takpotrzebowała odprężenia,byle jakiejrozmowy albonawet milczenia. Byłociemnawo, czuła, żew cieniu zmarszczkijej nikną, że wraca do niej dawna twarz,zagubiona w otchłaninieszczęść. Miała uczucie, że jest młoda,żeserce jej uwolniło się od skurczurozpaczy, że spadł z niejobowiązek zmuszania się do czegokolwiek, że ot,tak, siedzisobie w ogrodzie i jestmężczyzna, który patrzy na nią z przejęciem. - Panisyn mnienielubi - dobiegły do niejjego słowapoprzez ciepły mrok. Nie zaprzeczyła. Poco mówił o Grzegorzu? Na tak krótko,na tak króciutko chciała myśleć o czym innym albo raczej niemyśleć wogóle. Natychmiast spojrzała na zegarek. - Niech paninie odchodzi- przestraszyłsię. -Jeszczewcześnie. Ja..ja tylko chciałem powiedzieć, że polubiłbymgobardzochętnie. Zamilkł bezradnie i spojrzał, jakby oczekując pomocy. Alepomocy żadnejnieotrzymał. Siedząca naprzeciw niego kobieta jadła terazwolniutko lody, które postawiła przed nią kelnerka, i milczała. Śniegoń poruszył się niespokojnie na krześlei zapaliłpapierosa. Jakiś ptaszek zbudził się na chwilę i zaświergotał lękliwie, gdzieś wysoko,na gałęzi,może dotarłodoniego nagle światło chyboczącej się na drucie lampy. - Czypani wie- powiedział, pochylającsię nad stolikiem,aby dojrzeć nikłe zarysy kobiecej twarzy - że przy paniczuję178się jakoś dziwnie spokojniei bezpiecznie. Nie wiemnawet,czym wytłumaczyć to uczucie. W płynnym świetle zamigotały wuśmiechu zęby. Ale zarazrozległasię ziębiąca odpowiedź:- Prawdopodobnie tym, że jestemstarsza od pana. -Och, to mi jestobojętne. Zresztąnawet nie wiem, czy toprawda. Chciałem jeszczepani powiedzieć. - Dlaczego pan nie jelodów? Rozpłyną się. - Pani nie chce usłyszeć tego, co panichce powiedzieć? -Chybanie. - Jak pani sobie życzy -powiedział ceremonialnie, z urazą. Uśmiechnęła się do siebie w ciemności. A jednak było jejprzyjemnie. Że chciał powiedzieć. I że nie dopuściła do tego. Oddychałarówno, głęboko, każdy oddech sprawiał jej rozkosz. Pachniało młodością, jakimiś wspomnieniami, które były jakzupełnie wyblakłe fotografie. Usłyszałaznowu jego głos:- Czy taka bezwzględna, całkowita ofiara z pani życia jestkonieczna? Po co mówił o tym? Poco ciąglenawracałdo teraźniejszości? Odrazu poczuła zmęczenie. - Dlaczego używa pan takich słów: ofiara? Nie lubiętego. Niema mowy o ofierze. Jest konieczność. To wszystko. - Ale i pani się jeszcze coś od życia należy. -Życie jako dobry księgowy, co? Tu skreśli,tam dopisze,potem podsumuje i wypadnie mu - wielkie, okrągłe zero. "Należy się"- jaki pan zabawny. - Jaka pani gorzka. -Jestem dostatecznie słodka na co dzień. Czy niemoglibyśmy przestać mówić o mnie? - Mogę mówić o sobie: jestembardzosamotny. Milczeli. Gałęzie nadichgłowamizaszumiały mocniej,groźnie,ostrzegawczo. Powiałowilgocią. - Chyba będzie burza - powiedziałaPolańska i znowuspojrzała na zegarek. Wstała. - A los, wie pan, tonie jest wcalesumiennyksięgowy, tylkogłupi, bezmyślny dureń, który wszy179. stko myli i plącze i wszystko zawsze nie w porę załatwia. Zapóźno. Za późno, rozumiepan? Zbierało się rzeczywiście na burzę, więcmusieliprzyspieszyć kroku. Nie rozmawiali. Dopiero przed bramą Sniegońzapytał:- Skazuje mniepani na samotność i na pospolitość? Polańska patrzała na niego w mdłym świetle bramy. Widziałajego długą, chudą twarz i żałosne oczy słabego człowieka. - Czy mampanu odpowiadać sentencjami? Samotny pandługo nie będzie, a pospolitości niema się co bać, jeżelijestpoza panem, nie w panu. - Nie chcę sentencji,chcę dobrego słowa. Podała mu rękę na pożegnanie. Przytrzymał jądługo. - Tylko to jedno: dziękuję. Za chwilęmłodości. Znikła w bramie, śniegoń powlókł się markotnie w kierunkudworca. ROZDZIAŁ 7 Wróciłam od brata z Tarczyna i jestemtaka wściekła, żenajchętniejtrzasnęłabym jakimtalerzem o ziemię, ale mi szkoda. Nagadałam mu, ile mogłam, irozstaliśmy się jak najgorzej. Powiedziałam mu, że puściłrodzoną córkęna zatracenie i tylkojej dobremu charakterowi zawdzięcza, że sięnie zmarnowała. Na to on, żejestem jej ciotką, więc mogłam dopilnować,i zresztąbył spokojny, że się tak stanie. "O-powiedziałam-liczysz na mnie, bosię chcesz wymigać od swoichobowiązków". Nato wtrąciła się jego żoneczka,grube,antypatycznebabsko, i powiedziała, że dziewczyna,któraucieka z domu,niewiele jestwarta. Na to ja jej,że dobrzemusiało być Lucyniew domu, skoro wolałabyć służącąuobcych. W końcu awantura niesłychana,powiedziałam,że więcej moja noga u nichnie postanie, ale że pieniądzenautrzymanie dziewczynydawaćmuszą i że moja w tym głowa, aby nie mogli się od tegowykręcić. Lucyna dłużej już u tych Kowalskich nie możepozostać, rodzinarozpadła się, a błąkać się po obcych ludziach jejnie pozwolę. Tak powiedziałam:"nie pozwolę". Jestem już od dwóch godzin w domu ijeszcze się nie uspokoiłam. Mógłbyprzecież umieścić dziewczynę na stancji. Tak sięrobiło dawniej. Aledziś ludzie są tak zagęszczeni,gdzie tustancjęznaleźć? Nie mogęnawet pomyślećo wszystkim spokojnie i odpocząć,jednak mnie tawyprawado Tarczynazmęczyła. ObiecałamJasiPolańskiej, że odwiedzę jej wuja, pana Kamila Martena181. w domu starców, gdzie udało się jej goumieścić. Jasiajestprzeziębiona, wolałaby nie wychodzić, a jachętnieodwiedzę tego miłego, eleganckiego panaMartena. Trzeba mu zanieść trochę ciepłych rzeczy. On, osłabiony po tym swoimpobyciew szpitalu, jeszcze nie wychodzi. Położęsię na godzinkę i pójdę. Maj. Wszystkie okna otwarte. Pełno kwiatówwpokojach. Balkonimituje ogródek - cała kaskada pstrokatych bratków. Okres wzmożonej pracydla Grzegorza iMichała i wielkiegowypoczynku dlaich matki. Wszystkie zabiegi przerwane. Matura - oto słowo w tej chwili najważniejsze. Okres wielkiejhisterii Grzegorza: "Klapa. Nie zdam. Nicz tego. Nie trzebasię łudzić. Jużnie pamiętam, jak pytają. Na pewno coś zapomnę. " Na to wszystko Michał znajduje zawsze te same słowa:-Niewygłupiaj się. -Nieo to chodzi - mówi z zatroskaną minąmatka. - Aleczydasz radęsiedzieć takdługo na piśmiennych i w ogólepisać parę godzin pod rząd? Grzegorzleży,nie chce sięmęczyć niczym przed egzaminem. Jest opalony i twarzjegonie nosi już na sobie znamionprzebytej choroby. Ale zmarszczkamiędzy brwiami, zagryzanie dolnej wargi świadcząo wzmożonej nerwowości. Uwagamatki daje realny uchwytjego rozdrażnieniu:- O, właśnie - powiada - tyle godzin pisać. Ale widzi,jakjej drobnafigurka odwraca się od niegoipodchodzi do okna. Słońce faluje złotawo w jej włosach,które takbardzo przez tę zimęposiwiały. Matka stoi długo przyoknie. Grzegorz wie, coto znaczy. Ton jegood razu sięzmienia. - Jeżeli już mówić poważnie, no to w tym pisaniu nicniemastrasznego. Czuję się najzupełniej na siłach. Matkaodwraca się od okna gwałtownie:- Naprawdę? Nie brawurujesz? - Skądże znowu. 182T- Nobo wiesz, nie byłobyżadnego nieszczęścia, gdybyśzdawał za rok. - Animi się śni. Jeszczeraz uczyć się tego wszystkiego? Nie ma mowy- odwalę,i koniec. Chyba,że sięzetnę. A Michał, siedzący przy stole z głową opartą na rękach,powtarza swoje:- Nie wygłupiaj się. Matka, niespokojna, czujna, krąży jakkot dokołachłopcówi proponuje po raz dziesiąty:-A może by wystąpić doMinisterstwa z prośbą, żebycięprzeegzaminowano wdomu? Wiesz,że się profesorowie zaofiarowali, że komisja szkolna jest gotowa siedzieć tu, kiedybędziesz pisał. Ale Grzegorzodpowiada sucho:- Wiesz dobrze, że sięnie zgadzam. Będę zdawał zewszystkimi, jakwszyscy. Sprawa byłajeszcze trudniejsza, niżby się mogło na pozórzdawać. To byłdlachorego nie tylko wysiłek umysłowy i fizyczny, który -trudno to było ocenić - może przerastał jego siły. Tomiało być po prawieroku pierwszewyjście zdomu, zetknięcie się ze światem zdrowych ludzi, powrót do szkoły,w której ostatni razbył jako kwitnący, muskularny, wysportowany chłopiec. - Może byś sobie urządziłgeneralnąpróbę -mówiła z trochę sztuczną wesołością matka - i przejechałsiędorożką czyautem. Bo, wiesz,tak prosto z łóżka na egzamin. - Nie będę robił żadnychdodatkowych wysiłków, nic, comnie może niepotrzebniezmęczyć - odpowiedział Grzegorz. Zaczynałysię potem długie rozmowynatemat, jakzejśćzeschodów, jak się dostać do szkoły,na czym siedzieć podczasegzaminów - tysiące drobnych szczegółów, które nawet niedocierają do zdrowego człowieka, aktóre tu urastały do rozmiarów gigantycznychprzeszkód. Debatowali nad tymwetrojejak ekipa wysokogórska,która ma sforsować nie tkniętydotąd ludzką stopą wierzchołek. Wszystko należało przewidzieć i przemyśleć zawczasu, każdykrok, każdy niemal ruch. 183.I należało się liczyć zniebezpieczeństwem porażki: co robić,jeżeli Grzegorzowi zrobisię słabo, jeżeli nie będzie mógłskończyćzadania. Tu stanowiskodowódcyobjąłMichał. - Wszystko przygotowane -powiedział, wróciwszy zeszkoły po ostatecznymzakończeniu lekcji. -W pokoju nauczycielskim będzie stało składanełóżko, naktórym w razieczego się położysz. Ja,niestety, nie będę mógł cię wyprowadzić w czasie pisemnegoegzaminu, gdybyś się źle poczuł. Alenauczyciele chemiii polskiego pomogą ciwyjść czynawet cięwyniosą, obiecali. A zresztą są przeciwnitwojemu zdawaniu,mówią, że to za duży dla ciebie wysiłek. -Nie ichsprawa- mruknąłGrzegorz z roztargnieniem,rozwiązując zadanie. PaniPolańska nerwowo chodziła tami z powrotem popokoju, nibyto ścierając kurze, sprawdzając, czy kwiaty niemająza sucho, ale widać było, że nie może usiedzieć namiejscu. - Mówiłam ciprzecież, że dyrektor mnie wezwałi bardzoodmawiał od tego projektu. Powiedział, że nie rozumie, czemusię tak spieszymy z tąmaturą, że,oczywiście,szkołanie będzierobić przeszkód, ależe on nie rozumie. - On widoczniewielurzeczynie rozumie- powiedziałGrzegorz. -Sprawa postanowiona i nie zaczynajmywszystkiego wciąż wałkować od początku. - Masz rację, stary - pochwalił Michał, rzucajączhałasemteczkęna stół. Ale matka niebyła takzupełnietej racji pewna, co możnabyło poznać po napiętym i niespokojnym wyrazie jejtwarzy. Grzegorz udawał, że tego nie widzi. Byłam z Jasią Polańska upanaMartena. Udałosię jejznaleźć jakiś niezły domstarców,bo, jak wiadomo, nie wszystkie sąnajednakowym poziomie. To, zdajesię, zależyod ludzi,od kierownictwa, czy stoi na czele człowiek bezduszny, czy teztaki, którego los tych ludzi choć trochę obchodzi. Tutaj jest184ogródek, zielono. Długikorytarz trochęszpital, trochę szkoła linoleum,czysto, zapach karbolu, czy czegoś takiego, możechlorku,i zapachstarości- to przykro powiedzieć,sama niejestem młoda, ale tylustarych ludzi razem! Tego sobie właściwie nie możnawyobrazić, dopóki się nie zobaczy. Gdziespojrzeć: zgarbionepostacie, siwe włosy, obwisłe policzki. Bardzo chudzi albo bardzo tędzy, chodząz trudem, przystająna korytarzach, nie majądokąd iść, patrzą na nas z ciekawością, jakbyśmyprzyszły z innego świata. W świetlicy siedzą,siedzązgarbieni, postękujący,słuchają radia, jeden czydwóchczytagazety, reszta patrzytępo, nawet nie przed siebie, gdzieśpodsiebie. Drepczą, stukają laseczkami, głosy mają przełamane, drżące. Serce misię ścisnęło. Jakiśokropny smutek powiałnamnie od tych ludzi skazanych na wymarcie,ludzisamotnych,w których życiujuż nic, jużnic. Weszły śmy dopokoju,w którym mieszkapan Marten. Wcaleniezły pokój, zwidokiemna ogródek,cztery łóżka, stoliki niewiadomo czemu, tylko dwa krzesła, ale ktow tym wieku siedzinakrześle? Fotela ani jednego. Wszyscy staruszkowie leżeli nałóżkach, jeden spał, dwóch kaszlało, a pan Marten, schludny,czysto ogolonyi w jakiśsposób, mimo wszystko, elegancki,czytał gazetę. Jak on się tu czuje? Polańska mi opowiadała, żemiał niegdyśwspaniałą bibliotekę, piękneantyki, znajomychwśród najciekawszych ludzi. Uśmiechnął się do nas zwielką radością, wstał ztrudem,podsunął mnie i Jasi krzesła, zachowywał się jak w salonie. - Niech wuj powie, czego wujowi trzeba,czego brakuje? mówiłaJasiaze ściśniętymgardłem, czułam to. Bo mimo że wszystko było schludne iporządne,jakiś śmiertelny smutekwiał odtych ludzi, z których każdy miał na imięSamotny i którzy, choć przypadkiem złączeni ze sobą aż do dniaśmierci, nie mieli najpewniejnicwspólnego, nic, co by ichjakoś wiązało. Gdybyżkażdy z nichmógł mieć jakiśosobnykącik! Te wspólne pokoje! Jabym nie zniosła, o Boże. Ale pan Marten, wbrewnaszymprzewidywaniom, nie narzekał. Przeciwnie, dziękował:13 - Wichura. 185.- Moja droga - mówiłdosiostrzenicy całującją w rękę-jak ci mam dziękować? Czy ty rozumiesz, coto znaczy dlamnie mócjużnie pracować? Niespieszyć się do biura. Niewchodzićna schody. I mieć wszystko podane jak w jakimpensjonacie. Onic się nie troszczyć. Odpoczywam, rozumiesz,odpoczywam. - Ale czegowujowi potrzeba? -pytała, zmieszana tą wdzięcznością Polańska. - Niczego,daję ci słowo, duszko, niczego. Zrenty zostajemiparę groszy, to kupuję trochę landrynek. To mójluksus. Tumam książki, pisma, radio. Ludzie się kłócą, aleja nie słucham. Nagle podbródek musię zatrząsł, a oczynapełniłyłatwymi,starczymi łzami:- Ja myślałem,żena starość, żebędzie gorzej. dużo gorzej. Bo bez pieniędzy. A tymczasem. Dziękują, moja droga. Pożegnałyśmy się zadowolone zjegoubożuchnego szczęścia. Bał się widocznie czegoś gorszegoniż dom starców. Bałsię odlat. - Twardzi ludzie te Marteny - powiedziała Jasia, kiedyśmywracałybrnąc przezbłoto, bo takibył tłok w tramwajach -trzymają fason, niedają się. To cenięwwuju. Zapewne. Lał deszcze, półbuty moje były całkiem mokre,parasolkę wyginał mi wiatr w przeciwną stronę. Serce miałamściśnięte, zawiązane na supełek. I ja jestem samotna. Imojastarość nie jest daleka. Nie, lepiej o tym niemyśleć. W domu czekałana mnie Lucyna. Awłaściwie nieczekałanamnie, bo siedziała u chłopców. Ale wszystko jedno. Ucieszyłamsię, zapomniałam, żeto czwartek. Przyjemnie mi się zrobiło, żeniebędę sama jadła kolacji. Wyszłam jeszcze na chwilę i kupiłam ciastka i pudełko sardynek. Nie powinnam rozpieszczaćdziewczyny, ale chybabym sięwściekła, gdybym dzisiejszegowieczora miała być sama. I wogóle, coja będę okłamywała samasiebie, kryłasięprzed samąsobą. Przecież decyzja moja zapadła od dawna. Tylko wciąż się przednią broniłam, tak bardzo się boję byćnierozsądną. Ale wszystko jedno. 186- Lucyna! - zawołałam. -Kolacja. Wpadła do pokoju i, muszęprzyznać,jakoś się zrobiło jaśniej i weselej od razu. Zdziwiłasię widzącsardynki, ciastka- zwyklejadamy skromnie. Nawet nie pytałam, co tam uniejsłychać. Powiedziałam od razu,dośćsucho, bo nie lubię byćsentymentalna:- Przeprowadziszsię do mnie po zakończeniu roku szkolnego. I zostaniesz. Na przyszły rokmasz się tylko uczyć, ikoniec. Jakoś sobiedamyradę,parawan postawićtrzeba tuw kącie, a za nim twojełóżko. Ale kiedy zawisła mi na szyi, kiedy mnie całowała szepcząc:"ciociu, ciociu",zrobiło mi się lekko koło serca i, choć nielubię niepotrzebnych czułości, przytuliłamją mocno dosiebie. Wyjaśniłasię sprawa kradzieżyszkolnych. Popełniał jechłopiec, któremuumarła matka, który od dawna nie miał ojcai który nagle został zupełnie sam. Nie miał krewnych, niewiedział, jaksobie poradzić, co robić. Przed samą maturąrozpylany przez Michała, głodny, wyczerpany,wyznał wszystko iza jego radą zwrócił się do szkoły o pomoc. Szkołaobiecała wystarać się o pracę. Podniecenie w klasie zgasło. - To moja wina- mówiłmarkotnieMichał. -Powinienemsię był zorientować wcześniej. Ale zawsze zaraz poszkole idędociebie. - Nie przesadzaj- pocieszał go Grzegorz - są innikoledzyw klasie, którzy byli z nim bliżej. -Ale dopiero całasprawa sięwydała, kiedyśty naprowadził na ślad. Że niby u kogo się nagle coś zmieniło. Nowiadomo, u Bolka, matka muumarła. A potem już tylkowystarczyło z nim porozmawiać. Dobrze,że nie zrobiło siękoło tegowielkiego rozgłosu. Nie była przyjemna tarozmowa,ale na szczęście wszystko siędobrze skończyło. Uff!Korytarzeszkolne były długie, widne i zupełniepuste, jakwymiecione, kiedyMichał, zgięty wpół, dźwigając Grzegorza187. na plecach, wszedłdo hallu. Nauczyciele zgóry zapowiedzieliuczniom,żeby nie robili zbiegowiska, niegapili się i nieurządzali sobie przedstawienia. Taksówka zajechałaod tylnegowejścia. Michał ztrudem wyciągnął z niej długiego, długiegoi śmiertelnie bladego Grzegorza, władował go sobie na plecyi zaczął zdyszany iść krok za krokiem, zgięty niemal wpałąk-w górę, schodekza schodkiem, schodek za schodkiem. Wyglądało to dość dziwacznie. Dwie długie,na pół bezwładnenogi Grzegorza zwisałydo przodu, przesunięte, jak przezobręcze,przez ramiona Michała, który je podtrzymywałpodkolanami,a że były bardzo długie, więcniemal dotykały ziemi. Jednąręką Grzegorztrzymał za szyję przyjaciela, a w drugiejkurczowo zaciskał obie kule. Drzwi niektórych klas uchylałysię ukradkiem i wyglądały z nich ciekawe oczy,ale nikt się nieśmiał z osobliwego widoku, jaki przedstawialidwaj chłopcy,jedenniosący na barana drugiego. Michał, skończywszy wreszcie ze schodami, jużu kresu oddechu, przyspieszył krokui pogalopował prawie do klasy,gdzie rozstawione w sporychodległościach stoliki czekały na maturzystów. Przed drzwiami klasyGrzegorzszepnął mu cicho:-Puść. Michał ostrożnie postawił gona ziemii pomógł przesunąćręce przez pierścienie kuł. Był purpurowy, tak że czerwonyblask padał, zdawało się, najegowłosy, którestawały sięprawie całkiemrude. Dyszał ciężko i ocierał pot z twarzyi szyi. - Ciężki nie jesteś, aleswoichpięćdziesiąt parę kilo toważysz, niechcię - powiedział. -Myślałem,żenie doniosę. - Nie bądź takisłabiak - powiedział Grzegorz bardzoblady, bardzo spokojny, starający się trzymać możliwie prosto. Suwając kulę zakulą, rzucając to jednym biodrem, to drugim,wolnoi z trudemprzesuwając nogi, wszedł do klasy. Chłopcyi dziewczęta byli już wszyscy i stali zbitą gromadą,bez tchupatrząc na wchodzącego do klasykolegę. Powitałotomilczeniei wpatrzone weń znapięciem oczy. Grzegorz, patrząc sobie pod nogi, z nieruchomą twarzą szedł przez klasę aż188do ustawionego dlań specjalnie w pobliżu tablicy fotela, sztywno jak automat usiadł i przymknął oczy, jeszcze bledszy niżzwykle. Kręciło mu się najwyraźniejwgłowie,bootworzyłjena chwilę, znów zamknął i znów otworzył. Wreszcie rozejrzałsię po klasie i szerokim, triumfalnym uśmiechem powitałkolegów. Wtedy wszyscy rzucilisięku niemu,otoczyli gozwartym kołem i zaczęli gorączkowo, z podnieceniemmówićjednocześnie. Michałtylko stał w kącie osobno i ciągle jeszcze ocierał potdysząc. Był zły nasiebie,że sięzmęczył,bardziej polegał naswojejsile. No,ale jakoś poszło. Grzegorz jużsiedzi na swoimmiejscu. W porządku. Pani Polańska nie przyszła do szkoły. Grzegorz niechciał sięna to zgodzić. Mama w czasie matury jest niepotrzebna. Chciałbyć jakwszyscy. Jednakże podniecenie spowodowane przyjściem do klasyGrzegorza trwałokrótko. Każdy zkolegów zajęty był własnymzdenerwowaniem z powodu egzaminu, każdy myślałnadewszystko o sobie, o tym, czego nieumie, o tym, co będzie,jeżeli. Toteżgromadka rozproszyłasię wkrótce. Jeszcze rozmówka z wychowawczynią, młodą i ładną,bardzo przejętą. Potem Grzegorz został sam, na krótko zresztą, bo wszedłprofesor, długi, chudy, solenny, i podyktowałtematy. Za oknem gorączkowo ćwierkałacała gromada wróbli, jak gdybyi onauczestniczyła w wydarzeniach szkolnych. Trzeba byłozasłonićostatnie okno wklasie,tak ostro piekło słońce. Profesor usiadł przy swoim stoliku, włożył ciemne okularyi pogrążył się w kontemplacji klasy. Grzegorznie czuł zdenerwowania, tylko wszystko wydawało musię nierzeczywiste. Jak gdyby zodległości widziałsamego siebie, siedzącego wygodnie w głębokim fotelu, widział przegrzaną od zbyt mocnego, majowego słońca klasę,widział tematy wypisane na tablicy - łatwe - iwszystko to niedziałosięnaprawdę. Niemożliwe, żeby to był on, ten kaleka,który z pewnym trudem ujmuje pióro i pisze,pisze szybko jakgdyby we śnie. Na pewno tosię wszystkośni,ale wszystko189. jedno,ręka sama wodzi pióro po papierze, amyśli wyskakująsprawniez głowy jak czekoladki z automatu. A on sam,Grzegorz, jestwłaściwiegdzie indziej. Gdzie? wszystko jedno,gdzieś daleko. Słyszy jednak dokładnie szelest kartek i odczasu do czasu niespokojny szept któregoś z kolegów, skarcony surowo spojrzeniem nauczyciela. Pisze. Nie czuje własnego ciała. Tylko we śnie się takie rzeczy zdarzają. Michałteżpisze, prawie wodząc nosem po papierze,niedlatego, że jest krótkowzroczny, ale że lubisię garbić. Piszei od czasudo czasu podnosi głowę,patrzączatroskanym wzrokiemnaprzyjaciela. Żeby tylko nie urządziłjakiej hecy, niezemdlał czy jak. No iżeby dopisał do końca. Ale Grzegorztrzyma się dobrze,nie widać po nimsłabości. Michał znówpochylagłowę nad kartką. Wróbleaż się zanoszą zaoknem. Ale niktich nie słyszy. Majowe popołudnie. Powietrze słodkie i odrobinę skrzypiące, jak miód z mlekiem. Grzegorz siedzi wfotelu na balkoniei patrzy na łagodne, trochę pocztówkowe obłoczkiprzelatującenadprzeciwległymdachem. Tuż przytwarzy ma pstrokatyzwał bratków, którekipią ze skrzynki zawieszonej u balustradybalkonu. Zapach cierpkawy,właściwie nie zapach, bo bratkiniepachną, ale jakieś miłe,woskowo-pyłkowe łaskotaniew nozdrzach, kiedy siętwarz przysuwa do kwiatka. Pszczołybrzęczą przy nich jak na wsi. Grzegorz podnosi twarz dogóryi tuli głowędo oparcia fotela, opala się. Słońce liże go potwarzy ciepłymi języczkami, to oko, to policzek,to czoło,zależnie od tego, w którą stronę powieje leciuchny wiaterek. Egzaminy wiosenne skończone. Jest sobota po południu,dzień w którym Michał idzie pomagać do wuja. Nie opuściłjeszcze ani razu tejpańszczyzny. "Polatać z piłką" - myśliGrzegorz, a słońce przypieka mu powieki. - Głupi,mógłbypolatać z piłką. Nie, nie głupi, to jestMichał. Polatać z piłką. Nie wolnomyśleć o takich rzeczach. Czyprzyjdzie dziśLucyna? O tym też niemyśleć. Jeżeli przyjdzie, Michał będzie190żałował, że go niebyło. Ale onaposiedzi pewno dowieczora. O tym też nie myśleć. Oniczymnie myśleć. Egzaminy pisemne skończone. Ustne togłupstwo. Potemwyjazd. W głębi pokoju otworzyły się drzwi. To niete od pokojumatki,Grzegorz zna ich skrzyp. Matka pracuje u siebie. To teod przedpokoju. Ktoś wszedł. Grzegorz poznaje kroki, ale nieotwiera oczu. Już?Tak prędko? Która to może być godzina? Wszystkojedno. Serce wali mu mocno. Ale chyba tego niemożna poznać. Słyszy, że tenktoś bierze w pokoju krzesło,wynosi je na balkon i stawia tuż koło jegofotela. - Spisz? -pyta Lucyna. Grzegorz otwiera oczy, nieodpowiadai patrzy. Uśmiechróżowychust, pękających nad białymi pestkami zębów - owocowy uśmiech. Włosy rozdmuchane przez mocniejszypowiewwiatru migocą w słońcu jak usiane miką. Jasnatwarz nadkolorową suknią jak nad kwietną łączką. Serce Grzegorzaściśnięte jestboleśnie. Nie uśmiecha się. Patrzy. - Nie śpię. Skądże. - Przyjemnietu na balkonie - mówi Lucyna siadając. -A swoją drogąw taki dzieńtrochę tęskno do wsi. Nawet doroboty wiejskiej. Zaczynają się czereśnie. Milczą przez dłuższy czas. Gdzieśw dole, z wielkim wyciem syreny przejeżdża strażogniowa. - Wiesz- mówiLucyna - będę miała dobreświadectwoszkolne. Wychowawczyni mówiła. - To dobrze -odpowiada Grzegorz. Bicie sercauspokajasiępowoli. - Ty też na pewno dobrze? -To się zobaczy. - Co tyjesteś taki zły? -Skądże. Milczą znowu. Grzegorz mówi po pewnym czasie:- Michał jest u wuja. -Wiem. Jak co sobota. - Michał jest bardzo fajny chłop. -O, tak - mówi Lucyna z przekonaniem. 191.-Właściwienie wiem,czy jest taki drogi. Czy w ogólemoże być. - Czyja wiem? -odpowiada Lucyna i zrywa zwiędłybratek. Grzegorz patrzy na nią nieprzyjaźnie:- Co toznaczy "czy jawiem? "Jakie tu mogąbyć wątpliwości. Chybaże więcej ciodpowiadają jakieś bubki. - Nie wygłupiajsię. -No! - mówi Grzegorz i czujejakby ulgę. Tylkodlaczegow gardlestoi ciągle jakby nie przełknięty kawałek. - Grzegorz. -powiada po pewnym czasieznowuLucyna. Jej profil zmałym,zadartym noskiem rysujesię na tlenieba. - Cotakiego? -Ty wiesz, że mnie ciotka bierze do siebie? Zejuż niebędępracować, tylko sięuczyć? - Cossłyszałem, ale nie bardzo wto wierzę. To jest egoistka. Żyje tylko dla siebie. - O,nieprawda - zaprzeczyła gorącoLucyna. -Ona siębardzozmieniła. Jakaśteraz jest miększa, czy ja wiem, cieplejsza. Jest dla mnie dobra. Widzisz - dodała cicho -ja przecieżnie mam mamy. - No tak,pewno. -Pomyślał przezsekundęo własnej matcezgwałtownym porywem serca. -W każdymrazie to klawozjej strony, że cię bierze do siebie. - No chyba. Znówmilczenie. Lucyna gryzła źdźbło trawki,które zakradłosię międzybratki. Słońceschowało się za komin przeciwległegodomu, Grzegorz odetchnąłgłębokoi otworzył na dobreoczy. - Grzegorz. -Co?- Ty wiesz? Teraz. to już będziemy. ciąglerazem. Grzegorz drgnął gwałtownie izbladł pod opalenizną, tak żetylko dużyjego nosnie straciłbarwy i wydałsię czerwonyw poszarzałejtwarzy. Zachłysnął sięwłasną ślinąi zaczął192kaszleć. Ale kiedy atak kaszlu przeszedł, znówwyglądał jakdawniej. Powiedział spokojnie:- Tak. Michał siębardzo ucieszy. Ale Lucyna nagłymrzutem całej postaci przechyliła się kuniemu. Jejduże,niebieskie oczyznalazły się tak bliskoniego,że widział każdą rzęsę z osobna. - Grzegorz. Nie Michał, tylko ty. Z tobą będziemy razem. Rozumiesz? Grzegorz przełknął głośno ślinę. Sąsiednia kamienica zachybotała siętak mocno, że musiał zamknąć oczy. Ale zamętw głowie trwał dalej. Niemógł nic powiedzieć. Usłyszałjeszcze cichy szept:- Grzesiu. Gorąca fala zalała serce, buchnęła do głowy, Grzegorz zatonął wniej, łapiąc ztrudem oddech. I nagle potej gorącej faliprzyszłalodowata. Jedno tylko pytanie:-Ale. Michał? Lucyna uchwyciła spojrzenie jego oczu, patrzyli w siebiemilcząc, długo, głęboko. Była spokojna i bledsza niżzwykle,różowe policzkiprzygasły, tylko czerwone usta lśniły. - Michał wie. Michał wcześniej wiedział niż ja sama. Powiedział: "Ty dla niegoprzychodzisz", to się wtedy śmiałam. Miał rację. - Ale. ale jemu będzieprzykro. Ja tego. nie zniosę. - Nie wiem. Chybanie jest tak, jak myślisz. Zresztą. jesttyle dziewcząt. Przysunęła rękę do dłoniGrzegorza i zahaczyła,jak dziecko,małym palecem ojego mały palec. - Alety i ja,tojest właśnie tak. Szczęściebyło właściwie niedo zniesienia, takjak pierwszyokres choroby. Jedna łza, której Lucyna nie widziała, stoczyłasię jakby ukradkiem po policzku Grzegorza. Dziś rano weszła do megopokoju Jasia Polańska wyświeżona, odmłodzona,ładnie ubrana. My też zLucyną byłyśmy już193. gotowe. Sprawiłam dziewczynie nową suknię natę uroczystośćrozdania matur, niech sobie trochę potańczy. Jak dotąd, nieżałuję,że wzięłam ją do siebie, i chyba nie będę żałowała. Todobre dziecko. Myślałam, że będzie mi zawadzała, szkoda, żeniemam dla niej osobnego pokoiku,cóż robić, ale ona potraficichutko siedzieć za swoim parawanikiem, kiedy jestem w złymhumorze. A w ogólejest mi z niąmiło. Właściwie, tomożeszkoda, że nie wpadłam na tę myślwcześniej, ale z drugiejstronyprzyjrzałamsię jej w ciągu tegoroku. Zresztą nie o tymchciałam mówić. O czym to ja? Aha, że weszła Polańska. - Mamy jeszczeczas, Jasiu, blisko godzinę. Może siądziesz. Widziałam, że jest trochę zdenerwowana, mimo radosnegopodniecenia,którepanowało w domu od samego rana. - Grzegorzniema wielkiejochoty pójść - powiedziała. -Mówi, żenie chce robić z siebie przedstawienia. Że co innego,kiedy chodziło o rzeczy ważne, to jest o egzamin. A takto mu sięnie chce. Tymczasem ja myślę. Zawahała się,stojąc na środkupokoju. Lucyna zastygłaz grzebykiem w ręku, którym przeczesywała włosy, patrząc nanią zniepokojem. - Mniesię wydaje, że Grzegorzpowinien pójść -powiedziałam stanowczo. -Ty też tak uważasz? - ożywiła się Polańska. Lucyna opuściła rękę z grzebyczkiem. - Grzegorz powinien pójść koniecznie -powiedziała cicho. -Jak wszyscy inni koledzy. No ipo godzinie siedzieliśmy wszyscyw udekorowanej saliszkolnej, w atmosferzepodniecenia, jaka towarzyszy zawszetego rodzaju młodzieżowym uroczystościom. NaLucynierobiłoto wszystko bardzosilnewrażenie, była przejęta i rozglądałasię ciekawie dokoła. Chłopców otoczylikoledzy, a ja z Jasiąrozmawiałyśmy półgłosem. Przyszliśmy wcześniej, boGrzegorznie chciał, żeby go Michał wnosił, kiedy jużwszyscy będą nasali. Ale wkrótcejuż było pełno, słychać było jednocześniebrzęczenie wieluludzkich głosów,kaszel, chrząkanie, śmiechy. Zapach licznejgromady ludzkiej, jedliny, kleju i pasty 194 do podłogi. Okna były przymknięte,bo lał ulewny,wiosennydeszcz,Potemweszło uroczyście grono nauczycielskie, powołanoprezydium i wysoki, chudy, z obwistymi wąsami dyrektor wstał,aby wygłosić okolicznościowe przemówienie. Długo mówił natemat zadań szkoły i obowiązków ucznia. Wszyscy słuchalitępo, czekając niecierpliwie,kiedy skończy. Potem sięgnął do leżącego na stole stosiku świadectw maturalnych. Wziąłpierwsze,leżące nawierzchu,przyjrzał mu się,chrząknął, spojrzał na salę ipowiedziałpowoli:- Bywają uczniowie,którzy mają świadectwa trójkowe,czwórkowei piątkowe. To albotamto przeważa. A ja tu mamprzed sobą świadectwo złożone z samych piątek. Należy doGrzegorza Polańskiego. Zrobiłpauzę, na sali panowała zupełna cisza. Nikt nieobróciłgłowyw kierunku Grzegorza, który siedział naswoimfotelu w pierwszym rzędzie. Widziałam ze swego miejsca jegochudy profil i przymknięte powieki. Kiedy dyrektor przestałmówić, postawił przed sobą pionowoobie kule-laski,sięgającemu do łokci, wsparł się na nich mocno i jednym sztywnym, alesprawnym ruchem poderwał się z miejsca i stanął. Potemwolno, kołysząc się z lekka na boki, zrobił krok i drugidonauczycielskiego stołu iprzyjąłz rąk dyrektora świadectwo. Wszystkie spojrzeniabyływparte wniego nieruchomo, jakgdyby chodził po linie. Wziął świadectwo, ale nie mógłz nimwrócić, bo dłońmi się wspierał o kule. Obejrzał się i papierpodał Michałowi, który, cały podanydo przodu, wyciągnął ponie swoje długieramie. Grześ z wysiłkiem, zagryzając dolnąwargę, zrobił obrót i krok jeden, krok drugi, znalazłsię przyfotelu i znówsztywnym, marionetkowym ruchem opadł naniego. Sala milczała głucho. - Z drugim najlepszym świadectwem ukończyłnaszą szkolęMichał Żarski -rozległ sięwśród ciszygłos dyrektora. -Trzyczwórki, reszta celujące. Michał zerwałsię z miejsca, czerwony, zmieszany, wziąłświadectwo. I wtedy runął grzmot oklasków, który nie ustawał 195 nawet wówczas, kiedychłopak już znówna dobre siedział naswymkrześle. Michał aż sięskulił pod ich ulewnym deszczem. Chyba część ich byłai dla Grzesia, bo w ogóle się niekończyły,jak na jakiej premierze. Co domnie jednak, byłam oburzona na dyrektora. Nic niepowiedziećtym chłopcom! Przecież nie stopnietu były najważniejsze. Siedziałam wściekła i wprostbałam się spojrzeć naPolańska, bo i jejchyba nie było przyjemnie. Każdy człowieklubi,aby go skwitowano z jego wysiłku, każdyczłowiek lubizasłużoną pochwalę. To się chyba naszym chłopakom należało. I co zaprzykład dlainnych! Co to za człowiek ten dyrektor. Niesłuchałam nawet, jak wymienił innych i dawał im świadectwa. Chciałam, żeby się to już prędzejskończyło. Zerknęłambokiemna Luniei po jej zaciśniętych ustach poznałam, że również jestniezadowolona. Nie patrzała jednak na mnie,tylko na oparciefotela wpierwszymrzędzie, naktórym wspierała się zmęczona,ciemnagłowa. Każdego ucznia, który odchodził ze świadectwem, żegnały dość zdawkoweoklaski. - Każdemu klaszczą, tylko nie Grzesiowi - szepnęłam doniej. -Dlaczego? Drgnęła i spojrzałana mnie ostro. - Co też ciocia. -szepnęła. -Przecież właśnie jemu,właśnie najwięcej. Nie rozumiem. Po rozdaniu świadectw nauczyciele wyszli, a naszychchłopców otoczył zwarty tłum kolegów i koleżanek, bardzo podnieconych irozkrzyczanych. - To świństwo ze strony dyra! -wołali jedni. - Nieprawda, właśnie dobrze zrobił! -krzyczeliinni. - Nic nie powiedziećo Grzegorzu. -Ani o Michale. - Miałrację, co tu gadać. Znowu jakieśslogany. - A bez sloganów to nie można było? -Dajciespokój, wszelkiegadanie to lipa. Krzyczeli jedno przez drugie itylko widaćbyło gestykulująceręce, powiewające włosy, zaczerwienione twarze. Spojrzałam 196. na Polańską, którastała w przejściu. Patrzyła niespokojnie nasyna, którego nie byłowidać spoza gromady kolegów. - Mają rację ci, co wołają,żeto jest świństwo ze stronydyrektora. Albo głupota. Albobezduszność. Sama nie wiem, jakto nazwać- powiedziałam. - Nie maciociaracji! -zawołała Lucyna. -Jak miałmówićnietaktowne pochwały, to lepiej,żemilczał. - Tyzawszejesteś przeciwko mnie -powiedziałam. -Zawsze musisz być mądrzejsza. Mogą przecież być pochwałytaktowne. Co ty o tym myślisz, Jasiu? - Niewiem -odparła Polańska, wyraźnie myśląc o czyminnym. -Boję się, że Grześ jest zmęczony. Był taki blady,kiedyodbierał świadectwo. Alenie chcę podejść do niego,wyraźnie prosił, żeby się nim nie zajmować, kiedy będzie wszkole. Stałyśmy dość bezradniejak owce zbitew gromadkę, rozglądając się po pustoszejącej sali. - Może ty podejdziesz do niego,Luniu -powiedziałam. Ale moje ziółko tylkospuściło głowę. - Nie, ciociu. Na szczęście uczniowie otaczający Grzesia i Michała zaczęlisię rozpraszać, podbiegać do swoich krewnych. Jeszcze ci czyowi dyskutowali gorąco, czydyrektorwłaściwie,czyniewłaściwiepostąpił, alekażdemubyło pilno do własnych spraw. Zobaczyliśmy wreszcie, że Grześ wstajez fotela i uśmiechającsię,idzie z wolnaw naszym kierunku. Za nim Michał, bacznieśledząc,czy się nie pośliźnie na zbyt wy froterowanej posadzce. Znam już ten wyraz napięcia w jegooczach. - No, winszuję wam, chłopcy- powiedziałam i nie wytrzymałam:-Ale ten wasz dyrektor. Żebynie powiedziećanisłowa. Grześ zaśmiał się, stojąc wsparty o kulach (stoi już zupełniepewnie):- Tym lepiej. Nie co dzień trafia się taka gratkado morałów,jak dzisiaj, toteż myślałem,że będzie nudzenie. Tymlepiej,żestraciłokazję. 197 Co prawda burknąłMichał mógł o tobiepowiedzieć. Bywaokazja iokazja. Dziewczynymają rację. - Nie mają racjipowiedział Grześ. Ja bym sięwściekł,gdybymsię nie uczył, więc nie ma o czym mówić. Już jeżelisięrozczulać, to raczej nad tobą. - Oszalałeś? Mam to w pięcie. - Aja toniby nie. Naglepoczułam, że zmieniamzdanie w tej całejsprawie. W jednym mgnieniuzobaczyłam całyten rok. Już prawie całyrok. Powiedziałam i sama usłyszałam, jakmi głos drgnął:- Właściwie to trudno się dziwić. Słowa tak niewiele mogąwyrazić. Cóż on może wiedzieć, jak było. - Zaczynaszbyć sentymentalna, Sabino - powiedziała oschle Polańska. -No, Grzesiu, a teraz co? Chcesz popatrzećjak się bawią, czy wracamy do domu? Z dużejsali dobiegały już dźwięki muzyki. Co chwila przebiegałkołonas jakiśchłopiecczydziewczyna iwołali:- Chodźcienasalę. Tam jest fotel dla Polańskiego. Chodźcie. Grześ uśmiechnął się bezradnie. - Nawet chciałbym. Ale chyba nie dam rady. Tylko, Lucyna, tyidź tańczyć. Michałodstawi mnie do domu i też zarazwróci. Ty tu na niego poczekaj. Muzykahuczała przygłuszonymechempo pustych korytarzach. Szkoła o pozamykanych klasach byłajak martwe ciało,tylko serce jej, sala rekreacyjna, pulsowało gdzieś zdalekawzmożonym życiem. Za oknami szumiał letni, burzliwy deszcz. - Zmokniesz, bracie - powiedział Michał, spode łba zerkając naLucynę - zanim cię przeniosę do taksówki. No, alebędęleciał kłusem. - Izerknąwszy na Lucynę, dodał:-Odwiozę Grześka i wracam zaraz. Poczekasz? Lucyna stała ze zmarszczonymi brwiami, z odętymi ustami,trochę nasępiona i niezdecydowana. - Nie powiedziała wreszcie. Wrócęz ciocią. Tu jużjauznałam za stosowne zabrać głos. Tonie miałosensu. - Dajspokój, Lucynko powiedziałam z pewnym rozdraż- 198. nieniem. -Tak się cieszyłaś na tę zabawę. No ipo co było szyćtęsuknię. Lucynazrobiła taką minę, jakby nie słyszała moich słów. W tejże chwilipodbiegł donas czarnowłosy, ruchliwyStasiek,który ostanimi czasy częstoprzychodził do Grzegorza. Prowadził za rękę niewysokąokrąglutką brunetkę. - Michał,to moja kuzynka Marta. Chce waskonieczniepoznać. - Stasiek ciągle opowiadał o tobie i oGrzegorzu. -I podnosząc do dryblasaMichała uśmiechniętą twarzyczkę, zapytała: -A tańczyć umiesz? Tomoże zatańczymy. Michałspojrzał niepewnie na Lucynę, która odbierała właśnie z szatni swój płaszcz nieprzemakalnyi wspinając się napalce, drobniutka i szczupła, zarzucała go wybujałemu Grzegorzowi naramiona. - Będzie ci ładnie w moimpłaszczu. Wsam razna twojąfigurę. Sięgnie ciakurat do pasa. Polańskauśmiechnęłasię do niej promiennie. Michał patrzał na nichprzez chwilę i zwrócił się doMarty zdecydowanymruchem. - Zawołam taksówkęi odwiozęGrzegorza. To dwa kroki odszkoty. A potem wrócę. -Dobrze- powiedziała dziewczynka. - Ja tu zaczekam nakorytarzu. -A pamiętaj, moja droga - powiedziała do niej Polańskaz uśmiechem - że Michałowi nie wolno wrócićdo domu przedzakończeniem zabawy. Musi się wytańczyć za cały ten rok. Dorana. Lucyna wróciła z nami. POSŁOWIEKiedy redakcja "Czytelnika"zwróciłasię do mnie z prośbą o napisanie posłowia, propozycję przyjąłem bez chwili wahania, mimo żejestem bardzo zajęty. Właśnie siedzę przed ekranem komputera. Przedchwilą wyszedł mój doktorant. Rozmawialiśmy o fizyce i teraz muszęzrobićpewienwysiłek,aby się skoncentrować na czym innym. Zaoknem, wśród drzew, widać budynki uniwersyteckiego kampusu,położonego w pięknej dolinie Chevreusepod Paryżem,w okolicygdzie znajduje się znaczna część francuskiego potencjału badawczego. Na ekranie komputera pojawiają się co pewien czas informacjeo obliczeniach będących w toku lub listy od kolegów,przysłanepocztą elektroniczną. Ktoś z Tokio prosi owyjaśnienia dotycząceargumentu, którego użyłem w moim ostatnim artykule. Przyjacielz centrum badawczego IBM pod Nowym Jorkiem donosi, że jegozespół nareszcie obliczył masę pewnej kontrowersyjnej cząstki. Dodaje, że rozchodzi się z żoną. Stanowimy swoisty międzynarodowyklub. Łączy naspewna zażyłość i nieustanne współzawodnictwo. Jakieto wszystko dalekie od zdarzeń opisanych w tej książce,któremiały miejsce blisko czterdzieścilat temu. Świat się tak zmieniłi mojasytuacjajest inna. A jednak wystarczy mi zamknąć na chwilęoczy, aby przypomnieć sobie mieszkanie przy ulicy LangiewiczawWarszawie, gdzie to się działo, i tamtą atmosferę, tak dobrzeoddaną w tej książce. Leży na moim biurkuwycinek prasowy. To artykuł,który ukazałsięw "Polityce" (30 lipca1994 r. ) po śmierci mojej Matki. Czytamw nimm. in.: "PoIrenie Krzywickiej pozostało kilkatomów prozy. [...]Wśród nich książka zupełnie wyjątkowa, formalnie jakby opowieśćdla młodzieży,którą Ministerstwo Edukacji winno wprowadzić do201. szkolnych lektur obowiązkowych. Powieść Wichurai trzciny, wydanaw 1959 r. , opowiada o przeżyciach własnychautorki, ojej zupełniewspaniałej, choćprzecież nie wyjątkowej walceo przystosowanie donormalnego życia syna, który zachorował na Heine-Medina. [...] Walce po paru latach tak wspaniale przezMatkę wygranej, że młodyczłowiek mógłnie tylko skończyćstudia, ożenić się, ale zostałprofesoremparyskiego uniwersytetu" (K. Koźniewski). Rzeczywiście Wichura i trzcinyjest rodzajem zbeletryzowanegoreportażu. Wszystkie niemal zdarzenia i dialogi są autentyczne. Postać matki to Irena Krzywicka. Jej syn Grzegorz to ja. Michał to TadekGulik, z którym od tamtych czasów łączy mnie nieprzerwana braterska więź. Doktorto zmarły niedawno Arkadiusz Stańczyk, szlachetnyczłowiek i znakomity lekarz, z tych dla których uprawianie medycynytoposłannictwo, a nie tylko sposób zarabiania na życie. Kamil Marten, drugoplanowa postać,to wuj Albert Barbanel znany dobrzeczytelnikom Wyznań gorszycielki Ireny Krzywickiej. Niektóre postacie są fikcyjne, tak jak np. inź.Śniegoń. Zostałwymyślony wcelu wprowadzeniakontrastu. Fikcyjny jest wujMichała, którego prototyp nie miał tegorodzaju problemów w domu. Państwo Gulikowie byli ludźmi prostymi, aleniezwyklezacnymi,szanowali wyborysyna, nawetjeżeli ich nie zachwycały. ZresztąTadek zachowałdo dzisiaj bliskiestosunki ze swoją rodziną. Sąsiadka, nierzadko irytująca stara panna, jestpostacią syntetyczną. Personifikuje typowego "zewnętrznego obserwatora", jak mówią fizycy. Pełni rolę podobną do roli chóru w antycznym dramacie. Wprowadzenie tej postaci pozwoliłouniknąć pewnej monotonii stylistycznej. Lucyna to równieżpostać syntetyczna. Dziewczyna pojawiła sięw moim życiu dopiero ponadrok później. Nie była tak pełna cnót jakLucyna, ale byłaza to bardziej fascynująca. Niektórejej zachowaniaipowiedzeniaprzypisano Lucynie. Mimo konfliktów, które nas rozdzieliły, wspominam ją ciepło, tak jak się pewnie zawszewspominapierwszą miłość. Ale prawdziwą towarzyszkę życia znalazłem dopierokilka lat później wosobie pięknej Eli Sikorskiej, z którą przeżyłemponad dwadzieścia lati której pamięci poświęcone sąWyznaniagorszycielki. Opisane zdarzenia są prawdziwe,ale autorka nie przekazuje całejprawdy. Nie jest to możliwe,kiedy siępiszeo zdarzeniach ekstremalnych. Wtedy nadmiar realizmu sprawia wrażenie niewiarygodności. Wiedział to dobrze Chaplin: w Dyktatorzeumundurowani bojówkarze202obrzucają pomidoramimłodą Żydówkę. Scena maduży wyrazartystyczny, ale przy głębszym zastanowieniu wydaje siędość nierealna. Mój Boże! Gdyby tylko esesmani ograniczali się byli do obrzucaniaŻydów pomidorami! Jednakże realistycznej sceny amerykański widz,dla którego film był przeznaczony, nie mógłbyznieść. Były teżzdarzenia, które w tamtych, peerelowskichczasach niemogły być opisane zewzględów cenzuralnych. Otojedno z nich. W pewnymmomencie dostałem porażeniaoddechowego. Wpodobnej sytuacji znalazło się dwoje innych chorych. Wszpitalu,w którymleżałem, byłytylko jedne tzw. żelazne płuca. Przełożona pielęgniarek,sekretarz partii, interesowała się wyłącznie miłym spędzaniem czasuz lekko porażonymi mężczyznami. Matka, która - jak to opisujew książce - zaangażowała się jako salowa, razem z jedną z pielęgniarek i ogrodnikiem (sic! ) przywołanymnapomoc wkładali najbardziejduszącego siępacjentado tychże płuc. Kiedy chory dochodził dosiebie, zastępowali go innym. Ten taniec trwał dzień i noc. DoktorStańczyk poinformował wtedy Matkę, żePolska zakupiła dostatecznąilość aparatów, ale że zostały one umieszczone w prowincjonalnychprzychodniach, gdzie nie majązastosowania. Oburzona Matkazadzwoniła doMinisterstwa Zdrowia:-Tu Irena Krzywicka, literatka. Chcę rozmawiać z ministrem! Ten,nieco obcesowy, chwyt czasem działał. I tym razem telefonprzyjął w końcu jakiś wysoki urzędnik. Matkawyłożyła mu sprawę,ondał słowo honoru, że natychmiastwyda odpowiednie instrukcje. Dwa dni potemdr Stańczyk bierze Matkę na stronę:- Pani Ireno,dostałem właśnie telefon z MinisterstwaZdrowia. -Noi co, dostaniemy dodatkoweaparaty? - Nie. Kazali mi zostawić Krzywickiego w żelaznych płucach,a innych wyrzucić. Czy Pani się na tozgadza? - Nonie,nie zgadzam się. Jakoś sobieporadzimy. I noszenie chorych trwało nadal. Domyślam się, że nie byłato łatwadecyzja. Trudno jest się zdecydować na narażanie własnego życia. Znacznie trudniej - decydowaćo życiu swego dziecka. Przeżycietakiej sytuacji więcej uczyo etyce niż lektura filozoficznego traktatu. Dodam jeszcze, że partyjna pielęgniarka złożyłana Stańczyka donos,iż pozwala wchodzićnaoddział ogrodnikowi. Doktor, znający mechanizmprzenoszenia się choroby, wiedział, że to niczym nie groziło. Po moimpowrociedo domu okazało się, że żyjemy na pustyni. Niktnie lubi uczestniczyć w cudzym nieszczęściu. Jest toopisane w ksiąz203. ce. Przyszli nam zpomocą ludziedośćnieoczekiwani. Między innymizupełnie Matce nieznanyJózef Winiewicz, ambasador w Waszyngtonie. Przysłał jakieś soki,lekarstwa. Dowiedziawszy się, że interesuję się fizyką, kupił mi różne książki, do niektórych z nich nadalzaglądam. O Winiewiczu będzie jeszcze mowa. Wtym miejscuczytelnikowi nasuwa się pewnie pytanie: skoroksiążka mówi oautentycznychpostaciach, co było dalej? Postaram sięzaspokoić tęciekawość. Mam nadzieję, że w ten sposób Wichurai trzciny, razem z tym posłowiem, staną się czymś w rodzaju niepełnego bardzo uzupełnienia Wyznań gorszycielki, których narracja urywa się z końcem wojny. Po maturze zapisałem się na UniwersytetWarszawski, nafizykę. Zdałem natychmiast pierwszecztery egzaminy z matematyki i wyjechałem naroczneleczenie dospecjalistycznego sanatorium w Czechach. Matkaodwiedziała mnie tam, przychodząc pieszo przez nieuczęszczane przejście graniczne w Sudetach, w zimie brnęła w gęstym śniegu. Punkt graniczny od strony czeskiej byłw miasteczkuSwoboda nad Upą. Konieczna była specjalna przepustka, o którą trzeba było błagać za każdym razem. Matka opowiedziała mi następującąscenę. Usiłuje wytłumaczyć tępej urzędniczce, czegojej potrzeba:- Proszęoprzepustkę. Tak, dochorego syna. Przejście graniczne w Swobodzie. Tak, Swoboda nad Upą. Na toz tyła odzywa się rozbawiony głosTadeusza Brezy, którymiałteżcoś do załatwienia wtym urzędzie:-No pewnie, żenad Upą! A gdzież indziej ma być Swoboda! Wsanatorium gimnastykowałem się iuczyłem. Matka poszła doLeopolda Infelda, znakomitego fizyka, który królował wInstytucieFizyki Teoretycznej na Hożej, zpytaniem, copowinienemrobić. Infeldporadził:- Niech mu Pani pośle kurs fizykiteoretycznejLandauai Lifszyca. To jesttrudne, ale jeżelijest coś wart, to przez toprzebrnie. Jeżeli niepodoła,to niech niezaprząta sobie głowy fizyką. Poproszę docentaPlebańskiego, aby mu wskazał, na jakich ustępach tekstu ma sięskoncentrować. Landau był geniuszem, największymrosyjskim fizykiem. Jego kursto jedno z najpiękniejszych dziełz tej dziedziny. Nie bardzo sięjednak nadaje dla studenta pierwszego roku. Tak, że męczyłem sięstrasznie nad tym Landauem, jednocześnie urzeczony elegancją wykładu. Poczciwy Plebański dawał mi wskazówkiprzez telefon. Muszę204powiedzieć, że Wydział Fizyki UW umiał się przystosować do niecodziennejsytuacjii szedł mina rękęwe wszystkim. Tadek miałwięcejproblemów. Jako świetny uczeń został wytypowany na studiadoZSRR. Początkowo go to skusiło,zdał znakomicie wszystkie egzaminy. Ale kiedy data wyjazdu zaczęła się zbliżać, wpadł w panikęi powiedział,że za nic nie pojedzie. Zrobiła się afera. Grożonomuwilczym biletem. W końcu jednak rezygnacja z "zaszczytu" jakoś muuszła i skończył studia na UW. Wróciłemz sanatorium wzmocniony, ale niebardzojeszczemogłem wychodzić na miasto. A w Polsce wrzało, zaczęła się tzw. odwilż. Matka, niechcąc, abym żył odcięty odświata, wpadła na nowypomysł. Zaczęła urządzać"czwartki" czy też "piątki". Z warszawskiej elity intelektualnej znała wszystkich,przychodzili więc do nasnajciekawsi ludziestolicy. Nie było alkoholu, tylko kanapki, herbatai kawa. Atrakcjęstanowiła rozmowa, którą Matka dyskretnie kierowała, nie pozwalając jej nigdy przygasnąć. To śmieszne, ale bywanie natych cotygodniowych spotkaniach stałosię pewnegorodzaju snobizmem. Przyszedł pamiętny Październik 1956. Winiewicz, który czasembywał na "czwartkach", został wiceministrem spraw zagranicznych. Zaproponował Matce, aby przyjęłaposadę attachekulturalnego w ambasadzie PRL w Bemie, w Szwajcarii. Z okazji daleko posuniętejówczesnej liberalizacji życia politycznego takiepropozycjedostałai przyjęła pewnaliczba osóbzkręgów niekomunistycznych. Dr Stańczyk opowiadał cuda o tym, co Szwajcarzy potrafią dokonać w dziedzinie rehabilitacji chorych, iw rezultacie pojechaliśmy do Bema. Tadek z nami. Ambasada w Bernie to osobnyrozdział. Sam ambasador byłnieszkodliwym figurantem. Przynajmniej trzecią część personelu stanowili ubecy. Głównie zresztą zajmowali się lukratywnym przemytem. Gdy Matkaprzyjechała, nafali"odnowy", początkowo trochęsię jejbali, myśląc, że to jakaś ważna osoba. Prędko się jednak zorientowali,że Matka nie ma żadnych "pleców" i przestalina niązwracać uwagę. A Matkarozwinęła dużą aktywność. Postanowiła także mówić, comyśli. Typowa scena: przyszedł do niej Zbinden, bodajprzewodniczący któregoś związkupisarzy. Stanąłna progu i zapytał:-Zanimwejdę, muszę wiedzieć, co pani myśli owypadkachwęgierskich? -Myślę,że Rosjanie popełnili zbrodnię. 205.- A, jak tak, to wchodzę. WkrótceMatkanawiązała ożywione stosunki, zarówno ze Szwajcarami, jak i z emigracją. Z tym,że jak powiedział znakomity logik,ojciec Bocheński z Fryburga:"Utrzymujemy bliskie stosunki z IrenąKrzywicką, a nie z dyplomatą PRL-u". Dzięki tym osobistym stosunkom mogła pomóc różnym ludziom i zrobić trochę reklamy polskiejkulturze. Wiem, że zojcem Bocheńskim dyskutowali, cozrobić,abydać lepiej poznać opinii zachodniej to, co Polacy przeszli w czasieostatniej wojny. Mawiała ze smutkiem: "Na szczęście świat wieo męczeństwie Żydów. Niestety, męczeństwoPolaków pozostaje nieznane". Szwajcarzyrzeczywiście postawili mniena nogi. Pozostałem kaleką, jestem nim nadal,alezacząłem chodzić -choć o kulach - całkiemsprawnie i dużo, prowadzić samochód, pływać, jednym słowem byłem jużzdolny do normalnego życia. Uczyłem się nadal. Tadekstudiował na uniwersytecie w Neuchatel. Przypomina mi sięzabawnezdarzenie. Pojechaliśmy wszyscy troje do Zurychu. Matka poszłanaumówione wcześniej spotkanie, a Tadek nieostrożnie odkręcił korekod chłodnicy samochodu. Siknęła gorąca woda, poparzyła mu piersi. Uczynniprzechodnie, jak to Szwajcarzy, natychmiast się nim zajęli,zaprowadzili doapteki, gdzie go opatrzono. Po czym ruszyliśmy obajna spacer. Jaszedłem o kulach, on z obandażowanymtorsem. A byłotamwtedy sporo uchodźców ze zmiażdżonych przez Rosjan Węgier. Przechodnie namgratulowali, a my nie znając niemieckiego niemogliśmy im wytłumaczyć, że nie jesteśmy bohaterami Budapesztu. Tak tanim kosztem poznaliśmy,co to chwała. Ale"odwilż" skończyła się po roku. Matkę wylano z posady. Zastanawialiśmysię, czy wracać do Kraju. Matka dostała ofertę pracyod Radia Wolna Europa, szwajcarscy przyjaciele nie pozostawalibezczynni. Jednakże nie zdecydowaliśmy się napozostanie. Nie byliśmy jeszcze dostatecznie mocni, aby wypłynąć na szerokie wody. Pozatym tęskniłem do dziewczyny,z którąrozstałem sięprzed wyjazdem,ale potemnawiązałem korespondencję. Po powrocie obaj zTadkiem skończyliśmy studia. Jak już pisałem,uniwersytet szedł mi na rękę. Zwolniono mnie z ćwiczeń w pracowni,właściwie nie chodziłem na zajęcia. Zdawałem egzaminy w jakiejśdziwnej kolejności. Dzięki lekturze Landaua znałem rzeczy, którychuczono na ostatnim roku, natomiast często brakowało mi wiadomości,których się nabywa na pierwszym. Pamiętam, jak pozostał mi już206Ttylkoegzamin z elektroniki, która mnienie interesowała. Zdałemwyjątkowo na trójkę. Wtedy wezwał mnie do swego gabinetu JerzyPniewski, znakomityuczony, pełniący wówczas funkcję dziekana,i powiedział surowo:-Niech się pan wstydzi. Zachował siępan jak mydłek. Zaręczyłem, że zda pan wszystko na piątki, a tu trójka. Ale to panutaknieprzejdzie. Rozmawiałem właśnie z profesorem elektroniki. Anulowaliśmy egzamin. Za dwa tygodnie ma pan zdać na piątkę. Cóżbyłorobić. Zadanie wykonałem. Wkułem tę elektronikę prawiepłacząc. I poprzysiągłem krwawą zemstę złotemu skądinąd człowiekowi, jakim był Pniewski. Wparę lat potem, będącw CERN-ie1,siedziałem z kolegami w kafeterii. Wtem wchodzi Pniewski. - Kogóż ja widzę! Ależ topanKrzywicki. Mój drogi uczeń! I co? Inic. Uściskaliśmy się serdecznie i spędziliśmy wnajlepszejkomitywie resztępopołudnia. W Warszawie Matkaznów kontynuowała swoje "czwartki". Stałymi gośćmi byli Słonimski, Kołakowki, Mrozek. Pamiętam Dąbrowskąznieodłącznąwtedy Kowalską, Iwaszkiewicza. Przychodzili aktorzy,Holoubek, Hanuszkiewicz,Eichlerówna, Czyżewska. W tym właśnieokresie wyszło pierwsze wydanie Wichury i trzcin. Była to druga wersjaksiążki. Pierwsza byłapisana prawie że nagorąco. Nie czytałem jej nigdy. Matka wyrzuciła ją do śmieci twierdząc, że jest do niczego. Mogłasobie na to pozwolić, bo zaczęło sięnam materialnie lepiej powodzić. Dwaj znakomici szwajcarscypisarze, Durrenmatt i Frisch, dali jej prawa na tłumaczenieswoich utworów (notabene dostała już pod koniecżycia nagrodę stowarzyszeniaPro Helvetia za tłumaczenie HomoFaber Frischa). Sztuki tych pisarzy były często wystawiane i tłumacz dostawał spore tantiemy. Pamiętam wizytę Durrenmatta wnaszym domu. Zachwycał się polskimpejzażem: "Co zapięknykraj, taki płaski,żadnejokropnej góry nahoryzoncie! "Szybko zrobiłem doktorat, po czymdostałem stypendiumFundacjiForda napobyt w CERN-ie. A propos Fordazapamiętałemzabawnąanegdotę. Matka była straszną gafiarą. Była bardzo przejęta tymmoim stypendium, kiedy na jednym ze spotkańtowarzyskich zoba' Europejskie Centrum Badań Jądrowychw Genewie, miejsce, gdzie znajdują się największe na świecie urządzenia do badania fizyki wysokich energii. 207.czytapewnego publicystę,pana K. , którego żona porzuciła dla reżysera Aleksandra Forda. Matce pomieszały się plotkiiFordy, podeszła dotego pana i powiedziała:- Gratuluję, gratuluję. Słyszałam, że dostałpan Forda. - Żadnego Forda nie dostałem - odpowiedziałponuro pan K. -Ależ dlaczego pan taki skromny. Wszyscy o tymmówią. Biedny K. wił się jak piskorz, aMatka brnęła dalej wtę gafę. Towarzystwoz trudem powstrzymywałośmiech. Matka byłapotemstrasznie skonfundowana. Napisała do pana K. list z przeprosinami. Pan K. odpowiedział elegancko, że nigdy nie podejrzewał jej o złośliwość, słowem, skończyło się przyjaźnie. Do Genewy pojechałem samochodemw końcu grudnia 1962roku. Towarzyszyła mi Matka. Ela, która jużweszła w moje życie, miała donas dotrzeć dopiero w czerwcu, bo musiałaskończyć pracę, której siępodjęła. Tadek dowiózł nas dogranicypolsko-czeskiej, potem ruszyliśmy sami, ja za kierownicą. Przekroczyliśmy granicę czesko-niemiecką gdzieś za Pilznem, jadąc w kierunku Norymbergi. Ta granica byłaprawdziwą "żelazną kurtyną": zasieki, bariery, mnóstwo żołnierzyz wycelowanymi w nasautomatami. Tood strony czeskiej. A odstrony niemieckiej jeden śmiertelnie znudzony strażnik. Teraz, kiedypo całej Europiemożna się swobodnie poruszać, trudno już to sobiewyobrazić. CERN tobyło dlamnie ogromne przeżycie,pierwszy kontakt nażywo z wielką fizyką. Matka zajęła się gospodarstwem. O dziwo, nieodnowiła swoich dawnych znajomości. Nie zrobiła tego teżpóźniej,kiedy znaleźliśmy się we Francji. Była wyraźnie zmęczona nadludzkimwysiłkiem, któryzrobiła. Dla Eli zorganizowałemjakieś lipnezaproszenie. Kiedy już przyjechała, postanowiłem nie wracać doPolski. W pracy naukowej uzyskałem ciekawe rezultaty, które dały mipewien rozgłos, dostałem więc kilka kuszących propozycji, międzyinnymi zFrancji. Na decyzję pozostania na Zachodziezłożyło siękilka przyczyn. Popierwsze, dość dawno już uznałem, że komunizmjest układem pozbawionym samoregulacji. Wobec tego jest zdany nachaotyczne ruchy, na kolejne destalinizacje i restalinizacje, bez szansy na prawdziwą reformę. Miałem uczucie,że w tych warunkachnieuchronnie postawiony zostanę przed alternatywą: położyć głowępod ewangelię albo się ześwinić. Nie chciałem ani jednego, anidrugiego. Po drugie, moje kalectwo nie było problemem naZachodzie, w kraju wysokorozwiniętym. Potrzecie,wydawało mi się, że naZachodzie będę mógłwydajniej pracować. To, co wówczesnej Polscewymagało zachodów, układów, zręczności (w tych sprawach jestembezradny), tutaj uważane było za rozumiejące się samo przez się. Elapostanowiła mitowarzyszyć. Dla Matki decyzja pozostania na Zachodzie była trudna. Jejżycie,jej środowisko, jejczytelnicy tobyłaPolska, z którą związana była w sposób organiczny. Zastanawiałasię,co zrobić. Ale pojechała z nami do Francji, dokądprzyjąłem zaproszenie,i pozostała nie chcąc ryzykować rozstania ze mną, którew ówczesnych warunkach mogło się stać rozstaniem na zawsze. Zresztą obojez Elą namawialiśmy ją gorąco na zostanie z nami. Oczywiście, zaczęliśmy wnet robić starania, aby wyciągnąć z Polski Tadka. Jemu też decyzja emigrowania nieprzyszła łatwo,ale zewzględów sercowych. Jednakżeprzyjechał i został. Zaczął pracowaćw Centrum Genetyki Molekularnej,kierowanym przez Piotra Słonimskiego, bratanka Antoniego,chlubę francuskiej genetyki. Tego samego Piotra, którego wspomina Krzywicka w Wyznaniach gorszycielki,i którego ja równieżpamiętam z dzieciństwa, jak młody i złotowłosyrobił w czasie okupacji sekcję królika na stole w naszejjadalni. Miałem wtedycztery lata i ten królikmusiał zrobić na mnie piorunujące wrażenie, skoropamiętam tę sekcjędokładnie. Tadek w Polsce zrobił doktorat z chemii fizycznej. We Francjiprzestawiłsię na biofizykę. Zaczął w instytucie Piotraod jakiejśskromnej posadki, aleszybko awansował. Zajmuje teraz takiesamostanowisko jak ja, jest profesorem zwyczajnym w CNRS-ie2. Mareputację jednego z najlepszychfrancuskich specjalistówod mikroskopii elektronowej. Warto wspomnieć, żepodpisuje swoje prace jakoGulik-Krzywicki i pod tym podwójnym nazwiskiemznany jest naświecie. Wnosiznaczący wkład do intelektualnej tradycji rodzinyKrzywickich,z którą łączą godobrowolne więzyprzyjaźni, a nieprzypadek urodzenia. Opowiadał mi,że ichlaboratorium odwiedziłswegoczasu Pierre-Gilles de Gennes3. Gdy mu przedstawiono Tadka,powiedział rozbawiony:- JedenKrzywickipodbił francuską fizykę teoretyczną. Widzę,żedrugi zabrałsię za naszą biofizykę! Tadek mieszkaipracujew dolinie Cheweuse, jego dom znajduje2 Narodowe Centrum Badań Naukowych, francuski odpowiednik PolskiejAkademii Nauk. 3Znakomityfrancuski fizyk, laureat nagrody Nobla. 14 - Wichura. 209.się o kilometr od mojego, w locie ptaka, na przeciwległym stoku. Ożenił się z Francuzką,ma dwie córki. Uważały mojąMatkę za swojąprzyszywaną babcię, przychodziły doniej, szczególnie starsza, nazwierzenia. W domu mówiąpo francusku. Zabawne, że w domui w pracy nazywają go "Tadek", tyle że zfrancuska, z akcentemnaostatniej sylabie. A pamiętam,jak Tadek się buntował, kiedy Matkakazała mu się uczyć francuskiego: "No i po comi to. Nigdy mi się nieprzyda. Co zastrata czasu". Przejeżdżałem wczoraj koło ich domu. Tadek wychodził właśniez rakietą tenisową pod pachą,jest zapalonym tenisistą. Z daleka wygląda tak, jak go opisuje Matka w Wichurze i trzcinach. Zbliska widać, że rudozłota czuprynastała się biała. Z racjiswoich kompetencjijest konsultantem niektórychwielkich firm francuskich,międzyinnymi Diora. Lubi dla wypoczynku wyskoczyćdo Senegalu albo Kenii. Jednym zpartnerów tenisowych Tadka jest Pierre Joliot, syn Irenyi Fryderyka Joliot-Curie, awnuk Marii Skłodowskiej-Curie. Słyszałem o nim od dziecka. Matka znałajegorodziców. Opowiadała, iżskarżyli się na trudnościw wychowaniu syna. W jej opowiadaniuwystępował jako marnotrawny potomek sławnej rodziny. Otóż PierreJoliot jest obecnie znakomitym uczonym, aMatka poznała go osobiście dopiero u Tadków. W takie to los bawi się kompozycje. Wtym punkcie mojej relacji poczułem pewnezaniepokojenie. Obyczytelniknie odniósł wrażenia, iż po dramatycznej próbie opisanejw Wichurzei trzcinach nastąpił okres, w którym moje i Tadka życiebyło usianeróżami. Nasz niewątpliwy sukcesżyciowy jest wynikiemogromnego wysiłku, który zresztą nie ustał. Podobno niektórzy rodacyskłonni są wierzyć, że na Zachodzie dolary spadają znieba razemz deszczem. Otóż trzeba wiedzieć, że wysokajakość tutejszego życiajest okupiona ciężkąpracą idużą wewnętrzną dyscypliną. Jak już wspominałem, Matka nie odnowiła swoich dawnych francuskich znajomości. Zmuszona w Polsce dointensywnej pracyzawodowej, mawiała często, żemarzy, aby móc pisać tylko dlaprzyjemności. Ale gdy tosię stało możliwe, pracowała mało. Straciła trochędawną siłę przebicia, nie miała dopingu. Wydała wLondynie tomnowel, który niewzbudził należnego zainteresowania. Za moją i Elinamową zaczęła spisywać, tak ot, dla siebie, różne historieze swegożycia,które dotąd tylko nam opowiadała. Tak powstały materiały,które po uporządkowaniu przeze mnie i przeredagowaniu przez AgatęTuszyńskązłożyłysięna Wyznania gorszycielki. 210Dożyła bardzopóźnego wieku ijakto często bywa w tym wypadku,czuła się dosyć osamotniona. Przeżyła Elę, do którejbyła szczerzeprzywiązana. Mówiła, że toprzejaw absurdalności istnienia: "Onazmarła, a ja, starepróchno, żyję i żyję. I po co? "Potem nastąpiłyróżne zdarzenia, októrych niemam ochoty pisać. Musiałem stawićczoło nowym problemom, onabyła już za stara, abybyć mi partneremi pomocą. Bolała nad tym. Straciła prawie zupełnie wzrok. Mimo tochodziłaco dzień na dość długispacer, w towarzystwiekolejnegoukochanego kota. Opowiedziano mi następujące zdarzenie. Matkaspaceruje bardzo późnym wieczorem po ulicy, z dala od naszegodomu. Koło niej zatrzymuje się samochód, wychyla się młody mężczyzna. - Madame! Eh, madame! - Proszę mi dać święty spokój. Co to zazaczepianie! Już niejestem w wieku,aby być zaczepiana. - Ależ, madame,my jesteśmypolicjantami. Patrolujemy. Myśleliśmy, żepani potrzebuje pomocy. Jest tak późno. - A,jak tak, to dziękuję. Alepomocy nie potrzebuję. Do widzenia. Poczym odeszła drobnym krokiem, wyprostowana jak zwykle,opierając się lekko nabiałej lasce. Za niąpodążył uroczyście jej perskikot, z wysokopodniesionym pióropuszem ogona. Matka nigdy nie odnalazłasięw rzeczywistości powojennej, zdominowanej przez problemypolityczne. Nie miała głowydo polityki,była w tych sprawach dosyć naiwna. Miała chwile, kiedy jej sięzdawało, żeto może ona czegoś nie rozumie,że może nie dorasta doswojej epoki. Napisała po wojnie,jak większość jej kolegów popiórze, pewnąilość głupstw. Jej akceptacja PRL była jednak połowiczna. Mimo nacisków nie chciała wstąpić do partii. Zaprzestanodrukowania jejrecenzjiteatralnych w "Rzeczypospolitej",kiedy niewytrzymywała i "zjechała" przedstawienie, którego autorem był sowiecki dygnitarz Korniejczuk igdzie główną rolęgrała żona Cyrankiewicza. Trzymana na marginesie życia literackiego, niedostałażadnej nagrody, w przeciwieństwie dowielu innych niekonieczniebardziej od niej utalentowanych pisarzy. Zaprzyjaźniona z nią AnielaUrbanowicz namawiała ją do przystąpienia doorganizującego sięKlubu Inteligencji Katolickiej. Ale tam też nie wstąpiła. Opowiadałami o tych sprawach znaczniepóźniej, wtedy, kiedy to się działo,byłem jeszcze smarkaczem: "No i powiedz, co ja, niewierząca Żydówka, miałam robić w KIK-u? " Nie potrafiłasię odnaleźć ito był,211. myślę, jeden z powodów, dla których utknęłausiłując spisać swojepowojenne wspomnienia. Próbowała zrobićjakiśbilans swoich powojennych doświadczeń, ale jej to nie wychodziło. To nie była jej"filiżanka herbaty",jak mówią Anglicy. Natemat polityki, totalitaryzmu, historycznych uwarunkowań nie miałanicoryginalnego dopowiedzenia. Dlategoteż nie nawiązała współpracy z "Kulturą"paryską, którejnie mogła zaofiarowaćnic, co by ich naprawdę interesowało. Była tam kilkakrotnie, bardzo lubili się z Czapskim, ale nicz tego nie wyszło. Miała dużo sympatii dla Wałęsy. Bawiło ją jego,powiedzmy, trochę niecodzienne jak napolityka zachowanie i słownictwo. Ale gdy powtarzano jej krytyki kierowane pod jegoadresem,powtarzała przekornie: "Polacynielubią ludzi niepospolitych". Naprawdęinteresowały jąukłady między jednostkami ludzkimi,trudna często do zrozumienia władza jednegoczłowieka nad drugim,koleje ludzkich istnień. Ongi pasjonowała sięsprawą kobiecą. Na tetematy, które ją interesowały, miała spojrzenie bardzo własne, częstozaskakujące. W końcu lat sześćdziesiątych zaczęto we Francji dużopisać oprawach kobiet, wychowaniu seksualnym itp. Matka przeglądała te publikacje, po czym na ogół wzruszała ramionami, mówiącz pewną goryczą: "Myśmy to pisali blisko pół wieku temu". Jednazeznajomych zaprowadziła jąna zebranieRuchuWyzwoleniaKobiet. Matka wróciła kręcąc głową: "Co zaidiotki! "Swegoczasu gorszyłapolską opinię śmiałością swoich sądów natematy obyczajowe. Ale zostałaprzegoniona przez zmianę obyczajów. W mojej pamięci pozostała jako osobaniemal odrobinępurytańska, chociaż nic nie potrafiło jejzgorszyć. Pamiętam w WarszawiepokazfilmuLouisa Malle'a Kochankowie. Matka dostała zaproszeniei zabrała nas, mniei Elę, razem ze sobą. Jest w tym filmie miłosnascena, w czasie której mężczyzna wpewnym momencieznika z ekranu. Gdy tonastąpiło, "gorszycielka"zapytała na głos: "Na litośćboską,gdzie on się podział? " Odpowiedział jej na sali huraganśmiechu. Ela wypominałajej tenepizod jeszcze dziesięć latpóźniej. Twierdziła śmiejąc się,że Matka kompletnie się wtedy w jej oczachskrompromitowała jako znawczyni sprawmiłości. Napisałem wyżej, że nic jej niegorszyło. To wymagauściślenia. Pewne rzeczy ją oburzały. Na przykładpijaństwo. Albo awanturnictwo. Uważała także, że jest nieprzyzwoitością wrzeszczećnakogoś. Utratę panowania nad sobą odczuwała jakocoś zawstydzającego. Niewątpliwie podzielała zdanie francuskiegopisarza Romain Ga212ry'ego, którynapisał (cytuję zpamięci), że "aby popełnić prawdziweświństwo, ludzie niezdejmują spodni,tylko je wkładają". ' To, co było zupełnie unikalne w osobie Ireny Krzywickiej, to jejpostawa wobec życia. Żadnaprzeciwność losu nie była w stanie jejzłamać. A życie miała trudne. Jego przebiegw sposób miażdżącyzadaje kłam oskarżeniom wysuwanym ongi przez ideowych przeciwników, jakobyKrzywicka byłazwolenniczką "życiaułatwionego". Ta książka jestilustracją jej postawy. Mam nadzieję, że znajdziedrogę do wielu czytelników. Mamteż nadzieję,ale to już mojaprywatnasprawa, że mój synek Daniel odnajdzie kiedyś w tej książceopis przedpotopowych dla niego zmagań jego ojca i babci, którą takmało poznał. 25 marca 1996Andrzej KrzywickiUniversitede Paris XICampus d'0rsay.