6141
Szczegóły |
Tytuł |
6141 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6141 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6141 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6141 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
O zmierzchu
Sok� le�a� umieraj�cy.
Wiele, wiele dni ju� tak przele�a�.
Zachorowa�, wi�c go rzucono jak niepotrzebny kawa� �cierwa.
Dobrzy ludzie nie kazali go dobija�, pomimo i� sk�r� mia� bardzo pi�kn�.
Dobrzy ludzie pozwolili mu zdycha� zwolna, w samotno�ci i zapomnieniu.
Dobrzy ludzie tylko czasem go kopali, aby mu przypomnie�, �e kona za d�ugo.
A poza tym nikt si� nim ju� nie zajmowa�.
Czasami odwiedza�y go psy my�liwskie, z kt�rymi kiedy� goni� "par force".
Ale psy maj� dusze spodlone �yciem z lud�mi, wi�c na ka�dy g�os pan�w ucieka�y od niego - pozostawa� tylko
d�u�ej �apa, stary i �lepy wy�e�, towarzysz najdawniejszy,
ale ten drzema� pod ��obem, bo go nudzi� ten chory ko� i przestrasza�y jego ogromne oczy p�ywaj�ce we �zach,
oczy �ebrz�ce o ratunek, oczy przesmutne.
Sok� pozostawa� sam.
Odwiedza�y go tylko dnie; przychodzi�y r�owo-z�ote, upojone �arem, roz�piewane weselem i liza�y ciep�ymi
j�zykami promieni jego bok zraniony; przychodzi�y
i szare, smutne, o zielonych twarzach, po kt�rych deszcz sp�ywa�;
przychodzi�y srogie, o bolesnych, zimnych, uwitych z wichr�w i chmur g�owach; przychodzi�y smutne,
rozj�trzone i nape�nia�y stajni� p�aczem - a ka�dy d�ugo
patrza� w jego oczy - a ka�dy odchodzi� cicho, jakby z trwog�.
Sok� ba� si� nocy.
Czerwcowych nocy, kr�tkich, a tak dusznych, tak okropnie cichych, tak pe�nych strasznych niepokoj�w tajemnic
i trwogi - czerwcowych nocy.
W takie noce wiedzia�, �e umiera, szala� ze strachu, zrywa� si� z �a�cuch�w, rozbija� kopytami �ciany, chcia�
ucieka�, ucieka�.
Pewnego dnia po po�udniu zerwa� si� na nogi, d�ugo patrzy� w smugi s�o�ca, kt�re si� la�y przez szpary �cian, i
zacz�� r�e� d�ugo, �a�o�nie...
�aden g�os mu nie odpowiedzia� w tej ci�kiej i sennej ciszy upalnego dnia.
Jask�ki przelatywa�y ze �wiergotem,, szczebiota�y po gniazdach, uwiesza�y si� �cian, to jak strza�y pierzaste
przecina�y z�ote roje much brz�cz�cych w
�wietlistych pasach.
A od ��k dalekich, dalekich - drga� ostry, bolesny brz�k kos.
A od p�l, od morza zb�, od morza kwiat�w p�yn�y s�oneczne chrz�sty.
Tylko tutaj, doko�a niego, le�a�o bezmierne, przera�aj�ce milczenie.
Zadr�a�, bo jaki� g�uchy, oddalony t�tent rozleg� si� w g��bi, zbli�a� si� coraz bardziej i coraz straszniej hucza� w
pustej stajni!
Ciemna, ohydna trwoga wgryz�a mu si� w serce, rzuci� si� oszala�y, zerwa� �a�cuch i wybieg� na dziedziniec.
O�lepi�o go s�o�ce, a b�l dziki rozrywa� mu
pazurami wn�trzno�ci, �e sta� d�ugo ze spuszczon� g�ow� nieprzytomny. A�e och�on�� nieco i zwolna, zwolna
budzi�y si� w nim jakie� przypomnienia, jakie�
niejasne zarysy p�l, ��k i las�w; wstawa�a w nim niezmo�ona t�sknota ucieczki, t�sknota przestrzeni, t�sknota
�ycia.
Kierowany tym g�uchym instynktem, zacz�� szuka� wyj�cia.
Obszed� czworobok podw�rza, z trzech stron otoczony budynkami - ale wyj�cia nie by�o, powraca� znowu,
szuka� niestrudzenie, a� trafi� na drewniane sztachety,
poza kt�rymi sta� dw�r.
Patrzy� na wielkie trawniki, w kt�rych spa�y psy, na olbrzymie bukiety r� kwitn�cych w po�rodku, na dw�r
b�yszcz�cy w s�o�cu oknami... I r�a� cicho, prosz�c...
�a�o�nie.
Cierpia� coraz sro�ej, niepok�j nim w�adn��, strach nim rzuca�, b�l go szarpa�.
Wi�c cho� s�ania� si� na nogach, chocia� ka�dy ruch sprawia� mu nieopisan� m�k�, chocia� krew ciek�a
strumieniami z podra�nionej rany, szuka� znowu wyj�cia
i znowu stawa�, k�ad� g�ow� mi�dzy sztachety i krwawymi oczami patrza� na dw�r.
Jednego s�owa dobrego, jednej pieszczoty ludzkiej �akn��, a by�by po�o�y� si� i skona�.
Pusto by�o doko�a, cicho i sennie.
Zacz�� rozpaczliwie gry�� drzewo, szarpa� z�bami bram�, �ama� sob�, wyrywa�, a� si� otworzy�a, �e przeszed� i
poszed� prosto do ganku.
Nikt nie us�ysza� jego r�e� �a�osnych, sta� d�ugo, patrza� na przys�oni�te okna, pr�bowa� wej�� na schody,
obchodzi� dw�r ze wszystkich stron.
A potem jakby nagle zapomnia� o wszystkim zobaczywszy woln� przestrze� przed sob�, roztocze zb� i p�l.
Potyka� si�, s�ania�, a szed� niezmordowanie, zahipnotyzowany ogromem przestrzeni.
Wiosna �piewa�a wszystkimi rytmami pot�gi.
Wyros�e zbo�a falowa�y p�owymi k�osami, szumia�y jak morze po �wirach wybrze�y i jak morze ko�ysa�y si� w
monotonnym rytmie. Skowronki wisia�y w czystym
powietrzu i dzwoni�y srebrnymi hymnami. Zapachy gryk, koniczyn, zb� - t�czowymi falami ko�ysa�y si� nad
ziemi�. A ni�ej, tu� przy ziemi, w trawach, kwiatach,
w puszczach �ytnich �piewa� sw�j hymn wesela ocean stworze� wszelkich. Wiatr mi�kki, ciep�y, pieszczotliwy
tarza� si� po ziemi, otwiera� kwiaty, p�awi�
si� w wodach, ko�ysa� na m�odych p�kach wierzb, przewala� si� w tumanach py��w kwiatowych, hucza� weso�o
po lasach i dorzuca� sw�j s�odki, fletowy g�os
do og�lnej harmonii.
Przyroda �piewa�a wszystkimi g�osami ogromn�, przepot�n� pie�� wesela, upojenia, �ycia.
A od ��k tylko dochodzi�y zgrzytliwe, ostre, bolesne brz�ki kos.
Sok� zadr�a�, przebudzi� go z upojenia b�l, straszny, dziki b�l, a� mu sier�� si� zje�y�a, a oczy pokry�y bia�aw�
mg�� m�ki; dysza� ci�ko, liza� trawy,
ch�odzi� nozdrza rozpalone gor�czk�, pi� mu si� chcia�o, a pcha� go naprz�d ten sam strach cie�my, ta sama
niezmo�ona t�sknota ucieczki.
Szed� przez zbo�a, tylko coraz ci�ej, coraz wolniej, coraz senniej - potyka� si� o zagony, trawy opl�tywa�y mu
nogi i ci�gn�y, krzaki zagradza�y przej�cia,
ziemia zapada�a si� pod nim, czasem zbo�a zas�ania�y �wiat.
Jego biedna, �lepa dusza zapada�a coraz g��biej w noc pe�n� grozy i strachu.
Nic ju� nie poznawa�, wszystko go przera�a�o, szed� jak w tumanie, o�lep�y, nieprzytomny, oszala�y trwog�.
Kuropatwa, kt�ra wiod�a m�ode, wyrwa�a mu si� spod n�g z takim krzykiem, �e uskoczy� w bok i potem d�ugo
patrzy� po zbo�ach i ruszy� si� nie �mia�.
To zaj�ce trwo�y�y go �miertelnie, �e ucieka� o�lep�y ze strachu.
To wrony przebiega�y cichym lotem nad zbo�ami, ale gdy go spostrzeg�y, usiad�y na gruszy i kraka�y d�ugo i
z�owrogo.
A on dr�a� ca�y, jego aksamitn� bia�� sk�r� przebiega�y �miertelne dreszcze.
Wydosta� si� wreszcie na ��ki i �miertelnie zm�czony upad� pod �cian� �yta, wyci�gn�� nogi, g�ow� przytuli� do
traw i wpatrzony w pustyni� nieba j�cza�
�a�o�nie, j�cza� lito�ci.
Wrony sfrun�y z drzew, podskakiwa�y w�r�d traw i by�y coraz bli�ej, bli�ej... bli�ej...
Zbo�a przechyla�y si� nad nim i patrzy�y czerwonymi oczami mak�w i zgni�ymi, przera�aj�cymi oczami
rumiank�w.
Wrony by�y coraz bli�ej; ostrzy�y dzioby o kretowiska, sz�y rozsypane, zabiega�y ze wszystkich stron,
podskakiwa�y z pazurami gotowymi do darcia, to przelatywa�y
nad nim z cichym, �upie�czym krzykiem, a tak nisko, �e widzia� ich straszne, okr�g�e oczy i zakrzywione dzioby
wp�otwarte.
Ale nie m�g� ucieka�, zacz�� majaczy� w przed�miertnej gor�czce.
Zrywa� si�, bo mu si� wyda�o, �e poczu� ludzk� r�k� na szyi... wyci�gn�� j�zyk i liza� jakby czyj�� d�o�...
wypr�y� si�... kto� go g�aska� pieszczotliwie...
zacz�� niecierpliw wie bi� nogami... zda�o mu si�, �e idzie... �e jest w po�u... strzyg� uszami... psy graj�... wie, co
to znaczy... rusza z miejsca...
p�dzi ju�... wyci�ga si� jak struna... dotyka brzuchem ziemi... ani p�oty, ani rowy go nie powstrzymaj�... z
wichrami w zawody... dalej... szybciej...
pr�dzej... Uczu� ostrogi w boku... wyt�a wszystkie si�y... R�y cicho... ta szalona rozkosz biegu ze wszystkich
si�... za psami, kt�re graj� coraz ciszej...
coraz dalej... coraz niewyra�niej...
B�l nim szarpa� tak straszny, a� zaskowycza� dziko i porwa� si� na nogi.
Wrony z krzykiem odlecia�y.
A on nic ju� nie poznawa�, nic nie rozumia�, patrza� tylko z przera�eniem, �e wszystko' si� chwieje, porusza,
zapada... ��ka bieg�a ku niemu szybko, szybko...
Odskoczy� kilka krok�w, ale tutaj zn�w zbo�e bieg�o ogromn� fal�, zapada�o, wznosi�o i sz�o, sz�o wci�� z
krzykiem g�uchym...
Ucieka� przed siebie... las sta� przed nim ogromny, czarny, straszny, zgina� si�, pochyla� wolno, gro�nie...
jeszcze chwila, a run� na niego olbrzymy i
zdruzgocz�.
Ogarn�o go szale�stwo, uciek� w ��ki, bo us�ysza� dalekie g�osy ludzkie, bieg� ku nim, ale coraz wolniej, bo
zapada� w bagna i moczary, bo zagradza�y mu
drog� rowy g��bokie, bo przera�a�y go wody rdzawe, zgni�e, pe�ne b�ota i �ab, kt�re rechota�y g�ucho,
pos�pnie...
A potem zagrodzi�a mu drog� rzeka, ju� nie mia� si�, upad� nad brzegiem i zapomnia� o wszystkim.
Ju� si� nie broni� nawet od much. Ju� nie ucieka�, nie zrywa� si�, nie szamota�, tylko po�o�y� �eb i j�cza� z b�lu.
Dygota� tylko w flBbie ohydnym, niewypowiedzianym
drganiem strachu.
S�o�ce zasz�o, szary, ci�ki zmierzch rozlewa� si� zwolna, szed� od las�w, czai� si� pod krzewami, czo�ga� w�r�d
zb� i powiewa� nad ��kami zgrzebn�, wilgotn�
p�acht� mgie�.
Ostatnie blaski niby konaj�ce spojrzenia drga�y trwo�nie, czepia�y si� barw, l�ni�y na li�ciach, liza�y wody,
przebiega�y w przestrze� i kona�y rozszarpane
przez zmierzch.
Sta�a si� przera�aj�ca cisza letniego wieczoru. Cisza pe�na grozy st�umionych j�k�w, aromat�w �miertelnych,
zduszonych krzyk�w, walki i mordu w przyrodzie.
Zmierzch zapanowa�, kontury nocy przepad�y, barwy rozla�y si� w szaro�ci brudnej, w mrokach przera�aj�cych.
Widma wszystkiego ko�ysa�y swoje potworne a nierozeznane kszta�ty nad ziemi�.
Sok� rzuci� si� nagle ostatnim, rozpaczliwym ruchem, potem przypad� na przednie nogi i oczami rozszerzonymi
przez ob��d patrzy� w zmierzch; tam, gdzie�,
daleko, w mrokach galopowa�o straszne widmo �mierci - �wiec�cy bia�o�ci� szkielet konia olbrzymiego. Szkielet
wy�ania� si� z mrok�w, s�ycha� by�o g�uche
t�tenty, i gin�� na chwil�, i zjawia� si� znowu, coraz bli�ej, a pomi�dzy jego �ebrami tysi�ce wron k��bi�o si� z
dzikim krzykiem i wysuwa�o ostre dzioby,
a na nagiej, d�ugiej czaszce siedzia� olbrzymi kruk, chwia� si�, �opota� czarnymi skrzyd�ami i kraka� z�owieszczo.
Sok� r�a� ostatkami si�, j�cza�, gryz� ziemi�, rozp�aszcza� si� ze strachu, wy� dziko, a widmo by�o coraz bli�ej,
bli�ej.
Z daleka odezwa� si� g�os psa.
To �apa przybieg� do przyjaciela, ale Sok� ju� go nie pozna�.
Pies liza� go, szarpa�, szczeka�, potem jakby zacz�� wo�a� ludzi, wybiega� w ��ki, powraca�, drapa� ziemi�, wy� o
ratunek.
A Sok� przewr�ci� si� na wznak i kona�.
Trawy cicho zagl�da�y mu do otwartych ocz�w, drzewa przybli�a�y si� bli�ej i wyci�ga�y ostre, strz�piaste
pazury ga��zi, ��ka szumia�a z�owrogo, ptaki pomilk�y,
woda przycich�a w be�kocie, tysi�ce robactwa czo�ga�o si� do niego, tysi�ce szcz�k, ssawek, n�g wyci�ga�o si�
ku niemu; ca�a �ywa, triumfuj�ca przyroda
z zapartym oddechem, w tumanie zmierzchu przygl�da�a si� oczami gwiazd - tylko t�tent by� coraz
wyra�niejszy, krakanie wron coraz straszniejsze, a widmo
coraz bli�ej, bli�ej.
Pies naje�y� sier�� ze strachu, zaskowycza� dziko i pocz�� wy� d�ugo, strasznie, rozpaczliwie.