16310

Szczegóły
Tytuł 16310
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16310 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16310 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16310 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philippe Delerm Bańka TiepoLo Przełożyła Magdalena Pluto Tytuł oryginału i podstawa przekładu la bulle dejiepolo, Editions Gallimard, 2005 Copyright © by Editions Gallimard, Paris 2005 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006 Copyright © for the Polish translation by Magdalena Pluta & Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006 Redakcja i korekta Zespół Projekt okładki i stron tytułowych Jacek Staszewski Wydanie pierwsze Warszawa 2006 Printed in EU Wydawnictwo Sic! s.c. ul. Chełmska 27 m. 23 00-724 Warszawa tel./faks: (22) 840 07 53 e-mail: [email protected] http://www.wydawnictwo-sic.com.pl Druk i oprawa: WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o. ul. św. Piotra 12, 81-347 Gdynia Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy. Jeśli wszystko to wydaje się wam teraz pięknym widokiem, to dlatego, że Chardin uznał to za piękny obiekt do namalowania. A uznał to za piękny obiekt do namalowania, gdyż uważał to za piękny widok. Przyjemność, jaką sprawia wam jego obraz pokoju do szycia, służbówki, kuchni, kredensu, jest uchwyconą w przelocie, oderwaną od danej chwili, pogłębioną, zatrzymaną na wieczność przyjemnością, jaką jemu sprawiał widok kredensu, kuchni, pokoju do szycia. Są one tak nierozerwalne, że jeśli nie mógł poprzestać na pierwszej, a chciał dostarczyć sobie i innym drugiej, wy nie zdołacie poprzestać na drugiej i siłą rzeczy wrócicie do pierwszej. Marcel Proust, Nouveaux Mćłanges Mijają nas na ulicy kobiety różne od dawniejszych, bo to są Renoiry; owe Renoiry, w których wzdragaliśmy się niegdyś widzieć kobiety. Marcel Proust Strona Guermantes, przeł. T. Żeleński (Boy) Dwie kobiety siedzące na czymś w rodzaju sofy albo łóżka - kształty niezbyt wyraźnie odróżniają się od krwistoczerwonej materii. Jedna z nich, naga, wsparta na prawej ręce, na pierwszym planie. Z głową przechyloną na ramię patrzy na coś, co pokazuje jej sąsiadka: jakiś obrazek, fotografię, szki-cownik? Druga kobieta nosi czarną suknię. Wydaje się od tamtej starsza. Ale nie wynika to z detalu twarzy - rysy zakreśla ten sam wydłużony owal, ale żadnego detalu, jak u Matisse'a albo Marie Lau-rencin. Nie, świadczy o tym raczej ich postawa, niedbała swoboda nagiej kobiety, nieco odchylonej do tyłu, z nogami wyciągniętymi na sofie, podczas gdy ta druga siedzi wyprostowana, w sztywniejszej pozie. Na kolanach kobieta ubrana położyła zapewne jakiś obraz, ale i tutaj faktura jest nazbyt rozmyta, by stwierdzić to z całą pewnością. W ręku trzyma zeszyt, ku któremu zwracają się spojrzenia. Jest w tym niewyrażona jeszcze opinia, sugestia refleksji, ale to się dzieje tuż przed, w milczeniu. Scena emanuje nadzwyczajnym spokojem. Tło jest niewyraźne. Na pewno jakaś ścienna tkanina obiciowa, tapeta, może jakieś rośliny, ale granice zacierają się. Unosi się to wszystko w ciemnych zieleniach, ciepłej czerwieni, brązowawej żółci, niczym dziecinny pokój, który lewituje w przypływie gorączki; kontury są zatarte, kształty zmieniają się, wnętrze fałszywie wypełnione watą, której zwielokrotniona 7 warstwa przepuszcza każde tchnienie z zewnątrz -pokój w głębi lasu. Podszedł bliżej. Jeśli się dobrze przyjrzeć, role nie były wcale takie klarowne. Oczywiście chodziło o obraz, oczywiście młoda, naga kobieta była modelką albo po prostu pozowała. Ale ta druga obok niej nie wydawała się już taka sztywna, raczej spokojnie usadowiona na skraju łóżka-sofy. Miała na sobie czarną suknię czy może rodzaj przepasanego kimona albo nawet fartuch? Czyli też modelka albo malarka, albo jeszcze ktoś inny? Wcale nie chciało się tego wiedzieć. Pytania pojawiały się w głowie jedynie dla ugruntowanej satysfakcji nieznajdowania odpowiedzi. Uśmiechnął się. Dlaczego miałby się tak zastanawiać nad jakimś obrazem, skoro z zawodu powinien interesować się jedynie stylem malarza, pociągnięciami pędzla, spojrzeniem? Ale nic nie mógł na to poradzić. Najpierw snuł się bez przekonania po tandecie wystawionej na chodniku przy ulicy Bretagne, przerzucając w tej graciarni sterty „Miroir-Sprint" albo „Cinemonde'u", w niejasnym poszukiwaniu jakiegoś dawnego wyczynu albo wrażenia; tu i ówdzie przy-kucał, by zanurkować ręką w kartonach pełnych starych, zawilgoconych książek. Ciężkie, gorące powietrze tej ostatniej soboty maja przywodziło na myśl początek turnieju Roland-Garros, i było trochę tak, jakby wszystkie odgłosy Paryża zmatowiały na wzór niewielkiej żółtej piłeczki odbijającej się od ubitej ceglastej ziemi, a wszystkie gesty nabrały rozmachu 8 i metronomicznej regularności bekhendow i prostych uderzeń rozdawanych w przestrzeni pierwszych naprawdę pięknych dni. Podobał mu się ten obraz. Technika wydawała się na wskroś czytelna, coś pomiędzy Matisse'em, Bon-nardem i Vuillardem. Temat był intrygujący, obraz w obrazie. Nieme pytanie o formy, postawy, słuszność jakiegoś sposobu przedstawienia świata - dokładnie tego dotyczyły też jego własne poszukiwania. Nazwisko malarza nic mu nie mówiło. Ogarnął wzrokiem całość stoiska. Były tam trzy czy cztery płótna ustawione na komodzie, stole, krześle, każde w innym stylu. Rupieciarnia zdekompletowanych mebli, stosy „Paris Matchów" nie zdradzały żadnego upodobania do malarstwa. Zwrócił się w stronę handlarza i głośno wypowiedział nazwisko artysty pytającym tonem. Z gderliwą obojętnością, charakterystyczną dla jego męskiej profesji, sprzedawca oświadczył, że nie ma o nim żadnych bliższych informacji, ale wie z pewnego źródła, że twórca tego obrazu otarł się o największych. Szybkie spojrzenie spod oka, by oszacować ewentualną erudycję klienta, po czym niemal zirytowanym tonem: - Aleja nie muszę panu tego mówić. Sam pan widzi, jaka to kreska. Byle kto by tego nie namalował. Osiemset euro. Taka cena była przyklejona bezpośrednio na ramie. Cena dość dziwna. Za drogo jak na zwykły bohomaz, za tanio jak na uznane dzieło. Czyli w istocie bezcenność. Pokiwał głową, przez długą chwilę stał nieruchomo przed obrazem. 9 - Może tu jeszcze wrócę. I już odchodził. I już było mu żal, że się nie zdecydował. Ale żal był częścią gry, w równowadze pomiędzy ryzykiem i pragnieniem. Nie mogła w to uwierzyć. Tych kilka czarnych liter po lewej stronie, na dole, na czerwonym tle. Zaledwie trzy centymetry, trzy centymetry w tyglu obcego miasta, trzy centymetry pośród setek mebli, książek, wszelkiego rodzaju zabawek porozrzucanych na chodnikach. Chciała się trochę rozerwać między dwoma spotkaniami, ale oto wszystko zmieniało perspektywę. Rossini. Zanim dostrzegła podpis, przyciągnął ją sam obraz. Obcy, ale jakby skądś znany, poczucie, że nie widzi, lecz rozpoznaje - ale dlaczego? Najwyraźniej płótno z początku XX wieku, rodzaj malarstwa, który nieszczególnie do niej przemawiał, intymizm trochę nazbyt głęboki, prawie że duszny. A jednak zaintrygowała ją tajemniczość sceny, a także coś jeszcze - ale co? Dziwne wrażenie, że oto odnajduje język, zachowanie, które nie były jej właściwe, ale które mogła przeniknąć zadziwiająco łatwo. Tak, mogłaby sama być tą młodą nagą kobietą albo jej towarzyszką. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby pozować, ale czuła gdzieś na dnie duszy ten moment tuż po, rozmowę na temat szkicu, ten sposób przynależenia do świata twórczości, nie będąc koniecznie jej autorem - tkają się wówczas kruche powiązania, w bezceremonialności gestów, słów, zachowań. Pomyślała, że można by to odnaleźć również dzisiaj, w pozornym chaosie na planie filmowym - gorliwość asystenta reżysera, który idzie po kawę, a smak 11 kawy jest elementem filmu; albo przy nagrywaniu płyty w głębi wyściełanego studia, intensywność rejestrowania dźwięku, który nabiera sensu dopiero, kiedy przeplata się z uczniowskimi kawałami, gdzie piosenkarz, technicy i muzycy łączą się w jedno w ogólnym pomieszaniu, bez czego nie zarysuje się żaden efekt specjalny. A więc odruchowe spojrzenie w lewy dolny róg, i to nazwisko tak nieprawdopodobne, że powinno wzbudzić w niej wątpliwość. Ale nie. Wyraźnie poczuła doskonałość tej chwili, na ulicy Bretagne, parę minut po szesnastej, przy skwerze, w majowym słońcu. Tuż wokół niej tłumek przechodniów, którzy szukali, nie szukając. I ona, która szukała, nie wiedząc o tym, oszołomiona swoją teraźniejszością, nagle wydana na bezdenną głębię. Rossini. Nazwisko, którego już się u niej nie wypowiadało, oznaka odrzucenia, piętno człowieka spalonego. Nazwisko mężczyzny, który zajmował się malarstwem, ale którego nie znała ani jednego płótna. A tymczasem, kiedy odkryła ten obraz pod zieloną plandeką stoiska - spokojna bliskość, jak wtedy, gdy popychamy uchyloną furtkę do opuszczonego ogrodu i zagłębiamy się w aleje, gdzie panoszy się wybujałe zielsko. Wiadomo, że nigdy tu nie byliśmy, a jednak się odnajdujemy. Po raz drugi w ciągu niespełna godziny handlarz starzyzną musiał odpowiadać na pytania o tego artystę, o którym nic nie wiedział - przypadkowa sztuka towaru, nabyta przed ośmioma dniami za śmieszną sumę. W doskonałej francuszczyźnie młodej Włosz- 12 ki, która zadawała mu pytania, dostrzegał już nie tylko motywację artystyczną, lecz przymus zainteresowania, którego powód trudno mu było uchwycić. Wydało mu się, że powinien odpowiadać bardziej wymijająco. Zresztą ona nie dyskutowała o cenie, szukała czegoś w torebce i nerwowo wyciągnęła kartę bankową. Osiemset euro. Sprzedawca myślał, że trochę słono sobie zaśpiewał, ale oto żałował już, że nie był bardziej zuchwały, a nawet się zastanawiał, czy nie popełnił kosmicznego błędu. Papier pakowy, gruby sznurek. I ta oddalająca się ciemnowłosa sylwetka ze swetrem przerzuconym przez ramię, z Ros-sinim pod pachą. Taka śliczna książeczka. Te właśnie słowa dotarły do niego, kiedy dostrzegł imponującą stertę egzemplarzy we Fnacu na Montparnassie, na regale z bestsellerami. Taka śliczna książeczka: tytuł wydanego przed kilkoma laty wybornego tomiku Clau-de'a Pujade-Renaud, którego główne opowiadanie opisywało, jak narratorka, świętując z rodziną i przyjaciółmi publikację najnowszego dzieła, czuła się coraz bardziej upokorzona, w miarę jak mijał wieczór, przez komentarze swoich gości. Nikt nie wspominał o treści książki, każdy trajlował natomiast o finezji wydania. Urażona wróciła do kuchni dopilnować rosołu, a wtedy przyszedł jej do głowy szatański pomysł: żółte, delikatnie poliniowane strony, na których wydrukowano jej prozę, miały tę samą barwę co ten bulion. Z okrutną uciechą zanurzyła jeden egzemplarz w garnku, mówiąc coś jakby: „Ach! Taka śliczna książeczka! No to niech się jej nażrą!". Ironiczny uśmiech wykwitł mu na ustach na wspomnienie tej lektury. Może też rodzaj obrony przed nieodpartym zdumieniem. Dotarłszy na drugie piętro, podszedł do lady, gdzie sprzedawcy z działu literatury udzielali lakonicznych i jakby pozbawionych energii informacji. Miał zwyczaj zbliżać się do tego ołtarza, by zasięgnąć języka o tytułach na topie i zaufanych wydawcach, świadomy, że zaszczyca rozmówców poziomem swojego zapotrzebowania. Jedna ze sprzedawczyń, krótkowłosa, kredowoblada 15 i bardzo szczupła, w małych okrągłych okularkach, zaskakiwała go zawsze umiejętnością błyskawicznego reagowania na raczej nietypowe zapytania. Nie miał wrażenia, że uchybi tej grze wzajemnego szacunku, wypowiadając dwa słowa, których dziwność uderzyła go w tej samej chwili: Mrożona kawa. Tym razem sprzedawczyni nie zaprowadziła go do odległego regału, z przepisową powolnością i uniżonością. Na pozór bez pogardy wskazała mu najobficiej wyposażony stolik, dokładnie na wprost windy. Jasne, że Mrożona kawa w najmniejszym stopniu nie przypominała swoich bezpośrednich sąsiadów, opasłych, prostokątnych równoległościanów, barwnych i obojętnych popleczników egipskich, chińskich czy średniowiecznych sag. Ale rozmiary sterty wydawały się tym bardziej kontrastować z istotą przedmiotu. Niewielki format, niemal kwadratowy. Jasnota-baczkowa obwoluta. Ornella Malesę: nazwisko, które podała mu dziewczyna przy ladzie było wydrukowane delikatną czcionką, tej samej wielkości co tytuł. Na dole sylwetka siedzącego czytelnika, mikroskopijna, otoczona półkolem, jakie tworzyła nazwa wydawcy: „Wędrowiec". Rozpoznał logo wydawnictwa, które uosabiało w jego oczach najwyższe wyrafinowanie. Po pierwsze, szata graficzna książek, ta tajemnicza doskonałość, zależna od kilku milimetrów w rozmieszczeniu liternictwa i znaków, od kilku gramów w gramaturze papieru - wydaje się to wyborem materialnym, ale całe stulecia cywilizacji zostają przez ten język bądź to obalone, bądź odkryte. Dalej 16 - filozofia wydawcy. Szczególną sympatią darzył serię „Salon piśmiennych"; jej wyznanie wiary, przedrukowywane w każdym tomie, składało się z dwóch zdań, których nauczył się na pamięć: „Ich wybory nie są nigdy wyborami kupców, profesorów ani akademii. Nie oglądają się na gusta innych i zamieszkują raczej w szczelinach, zakamarkach, samotności, zapomnieniu, na krańcach czasu, w podszytych pasją obyczajach, w strefach cienia". Samotność, zapomnienie, szczeliny oraz zakamarki. Dokładnie tego poszukiwał w książkach i w swoim życiu. Jakim sposobem jakiś tytuł „Wędrowca" mógł się znaleźć w tak godnej pożałowana bliskości bestsellerów? Bez wątpienia śliczna książeczka, tak, ale wzbierała w nim irytacja, wymierzona zarówno w wydawcę, jak i w autora. To nie był dokładnie ten wzór co zawsze. „Wędrowiec" na ogół nie ubierał swoich książek w obwoluty - nawet jeśli przyznać, że ta miała w sobie elegancką powściągliwość, którą zawdzięczała estetyczno-semantycznej jednolitości brązowawej tonacji, nieznacznej chropowatości oraz mocy tych dwóch wyrazów: Mrożona kawa. Obwoluta w „Wędrowcy" mogłaby stanowić wyjątek. Ale oczywisty sukces handlowy utworu kazał w tym widzieć przede wszystkim ustępstwo, a może nawet edytorską grę. Przy kasach kłębił się niemały tłumek. Miał dość czasu na przekartkowanie gazetki Fnacu i niemal od razu natrafił na reportaż poświęcony sukcesom, których podstawą stały się przekazywane na ucho wie- 17 ści: między dwiema płytami kompaktowymi wyróżniała się okładka Mrożonej kawy, jeszcze bardziej pociągająca na niewielkiej fotografii. Omal nie kupił gazetki, ale rozmyślił się. Przede wszystkim niczego nie czytać na temat książki. Najpierw samemu wyrobić sobie zdanie. Zamiast tego miał już silne przypuszczenia: ładność przedmiotu, rozmiary sukcesu, młodość autorki i, co więcej, ten jej styl troszeczkę niemodnej uczennicy - dżinsy, tenisówki, czarny T-shirt. Po raz drugi ujrzał ją na chodniku ulicy Commines i postanowił do niej podejść. Popatrzyła na niego bez specjalnego zdziwienia, pozwalając mu brnąć w głupie pochwały, w których, jak mu się wydawało, ugrzązł na dobre. Mademoiselle, pani uzna, że jestem zbyt zuchwały, ale pozwoli pani, że zapytam: czy ten obraz, który trzyma pani pod pachą, ma dla pani jakieś szczególne znaczenie, gdyż nie ukrywam, że... Kiedy mówił, przyszedł mu na myśl początek Tajemnicy jednorożca, gdzie Tintin nie chce odsprzedać makiety żaglowego statku, którą dopiero co zakupił dla kapitana Haddocka. Tak. Całkiem szczególne znaczenie. Przykro mi. To trudno wytłumaczyć... Ależ tak, bardzo dobrze rozumiem. A jednak... Na co ona, grzecznym, ale stanowczym tonem: „Nie, pan nie może tego zrozumieć". Poczuli wtedy, że reguły tej nieco karkołomnej konwersacji nie mogły ich zaprowadzić na wspólną kawę na rogu ulicy, naprzeciwko zimowego cyrku, ale że kilka zdań na pożegnanie byłoby mile widzianych, wręcz koniecznych. Ona chciała zatrzeć jego 18 rozczarowanie, zmieniła temat, jestem w Paryżu tylko na kilka dni, francuska edycja dopiero co przetłumaczonej książki. A on, robiąc dobrą minę do złej gry, widzę, że nie zmieni pani zdania, ale w razie gdyby, zostawię wizytówkę. I w ostatniej chwili, biorąc się w garść, żeby nie wydać się zbyt chamowatym, a jaki tytuł nosi pani książka? Dwa dziwne słowa, które teraz powtórzyła. To nie jest powieść. Nie cierpiał Wenecji. Prostackie zgromadzenia gondoli wynajmowanych przez Japończyków ogarniętych ekstazą z powodu O sole mio czy jakiejś Ave Maryi, które zawodzi się dla nich bez różnicy, synowie i córeczki swoich tatusiów opuszczający podwoje hotelu Danieli w szortach i japonkach, by targować się z afrykańskimi sprzedawcami o podrabiane torby Lancela. Nawet uroda miasta, uroda z tych najbardziej fałszywych, bazarowy orientalizm, czelność, by eksponować całą tę masę błyszczących świecidełek w tym nieznośnym miejscu, nadzwyczajna pomysłowość w wydobywaniu tego, co w naturze ludzkiej najbardziej pyszałkowate, najbardziej aroganckie, najpospolitsze. Uroda dla wszystkich, czyli dla nikogo. Przyprawiający o mdłości mit miodowego miesiąca. Tubylcy i turyści zjednoczeni, by celebrować owo upodlenie. Mrożona kawa w całości działa się w Wenecji. To znaczy, działa się... W rzeczywistości nic się tam nie działo. Krótkie teksty, rodzaj stop-klatek łączących każdorazowo dane miejsce ze ściśle określoną chwilą, spojrzenie kątem oka, światło, zapachy i wrażenia powiązane z tym, co najnieznaczniejsze, pozycje ciała gotowego przyjmować, chwytać. Pierwszy fragment, Mrożona kawa, przywoływał Campo Santa Margherita. Plac sam w sobie nie miał jednak żadnego znaczenia, rozpłynął się w kontemplacji i degustacji kawowego sorbetu, którego konsystencja, zara- 21 zem niemal ciekła i konkretna, nabierała gęstości w słowach. Istotna była też proponowana pozycja, z podkurczonymi nogami na starej drewnianej ławce, z której odpadały płaty czerwonej farby, pozycja raczej kobieca, czego jednak nie potwierdzał żaden gramatyczny sygnał, zachowując dwuznaczność po-dzielnej, przystępnej niepowtarzalności. Odkrywał te linie w dziwnie podobnej pozie. Dwa kroki od domu, w Arenach Lutecji, oparty plecami o kolejny stopień amfiteatru, siedząc bezpośrednio na kamieniu. Poniżej uczniowie grali w nogę sflaczałą piłką, która uderzała o brzegi areny z głuchym pla-skaniem. Lubił tak siedzieć, w tej młodzieńczej, choć nieszczególnie wygodnej pozycji, w której odcisnęły ślad dawne lektury. Wenecja powinna stanowić negatywne z założenia uzupełnienie tej masy niedomówień, jakie piętrzyły się wokół Mrożonej kawy. Po kilku stronach jego niechęć zmieniła się w pobłażliwość. Tak, coś w tym zapewne jest, jakieś spojrzenie, być może sposób pisania - trudno ocenić w tłumaczeniu. Ale nic dziwnego, że książeczka spotkała się jednogłośnie z przychylnością. Nie przeszkadzało to specjalnie - wciąż wymagał od literatury tej zdolności pobudzania, na którą przestał już zważać w swoim podejściu do malarstwa. Zdecydowanie zbyt prędko ogłaszano wielkie talenty. Zresztą, kto? Przywoływano wieści podawane z ust do ust, co zdawało się wskazywać, że opinie krytyki zostały zaciemnione. Sam także będąc krytykiem, nawet jeśli krytycy malarstwa nie podlegali tym samym ograniczeniom co 22 ich pobratymcy na polu literatury, miał świadomość zarzutów, jakie kierowano pod adresem jego zawodu. Nie zawsze uważał je za uzasadnione, nie na tyle, by uznać, że brak zainteresowania ze strony wyspecjalizowanych dziennikarzy może być elementem przychylnej opinii. Wszystkie te myśli przemknęły mu najpierw przez głowę, jakby nakładając się na siebie, kiedy przewracał kartki Ornelli Malesę. Powoli jednak zacierały się w obliczu niepodważalnej rzeczywistości: Wenecja, którą był zaproszony dzielić, obracać w dłoniach w kalejdoskopie chwil, zapachów, świateł, w niczym nie przypominała karykatury, jaka nakreśliła się w jego oczach podczas którejś dawnej podróży, na długo przed wypadkiem. Odniósł dość nieprzyjemne wrażenie, że padł wówczas ofiarą swojej własnej mierności, że zwiedzał Wenecję w złym humorze, wyłącznie po to, by znaleźć w niej potwierdzenie dla swych uprzedzeń. Czyżby tak samo było z tą małą książeczką w tabaczkowej obwolucie? Jak wielu intelektualistów czuł się zakleszczony między wrogą reakcją na zbyt wielki sukces - zawsze zasadzający się w najlepszym razie na nieporozumieniu, a w najgorszym na podejrzanych odskoczniach voyeryzmu, sentymentalizmu albo kuchennej filozofii - a nieco sztucznym pragnieniem zrównoważenia nadmiernej sztywności takiej postawy, od czasu do czasu zdobywając się na paradoksalną na ogół aprobatę, na pochwałę telerzeczy-wistości, śpiewaków z kociej opery i przesłodzonych 23 felietonów. Aż dziwne, że tutaj stosował ten wzorzec zachowań w odniesieniu do młodej Włoszki, która na tandecie świsnęła mu sprzed nosa obraz będący przedmiotem jego pożądania. W miarę jak zagłębiał się w stronice Mrożonej kawy, czuł, że jego zwyczajowe sądy nie mają już punktu zaczepienia. Najpierw był wrogo nastawiony, później pobłażliwy, a wkrótce musiał przyznać, że ogarnęła go niepewność, wahanie, że niemal dał się uwieść. Rzecz jasna, zachował coś na obronę - proponowany świat opierał się na spojrzeniu niemal wyłącznie pozytywnym, jako że podlegał jedynie zmiennym przypływom emocji - ale i tak czuł się schwytany w podwójną pułapkę. Zależało jej na obrazie. Nie odsprzeda mu go. Jej książka nie pozostawiała go obojętnym. Piłkarze dawno już się rozeszli. Areny ogarnął cień. Odgłosy ruchu samochodowego na ulicy Mon-ge z wolna się zacierały. Antoine Salin, ul. Arćnes 11, 75005 Paryż. Numer telefonu. Nazwy firmy - brak. Elegancka wizytówka na kremowym kartoniku, ale nadzwyczaj lakoniczna. Ornella Malesę obracała ją w dłoniach zamyślona. Spotkanie z dziennikarzem „Le Monde'u" zostało odwołane. Jeszcze tego samego wieczoru miała z Bercy pociąg powrotny do Wenecji. I nagle ta pustka w rozkładzie dnia, który stawał się coraz bardziej przeładowany, w miarę jak potęgował się sukces jej książki. Rzecznik prasowy powiedział, że większość popołudni będzie miała wolnych. W rzeczywistości ani jednego nie miała, z wyjątkiem ostatniej soboty: tandeta przy ulicy Bretagne i ten niewiarygodny znak losu. Obraz znajdował się w pokoju, oparty o ścianę w nogach łóżka. Każdego wieczoru, każdego ranka spędzała przed nim długie chwile pogrążona w medytacji. Tajemnica do rozwikłania. Świat, który do niej należał, z którego ją przepędzono. Może by zmienić ramę? Ta była już dość wiekowa, złocenia się pościerały, ale przede wszystkim ten kształt, opasłe, pełne krągłości, staroświecka mieszczańskość. Oto jakaś rodzina zapragnęła posiadać obraz Rossiniego, a później potomkowie zapewne się go pozbyli. Przypuszczalnie płótno nie miało dla nich żadnej wartości uczuciowej. Zakup wynikał więc z innych pobudek: zachwytu czy też może renomy malarza. Tymczasem zdążyła się już rozejrzeć: we Francji, tak 25 jak we Włoszech, nazwisko Rossiniego nie figurowało w specjalistycznych leksykonach ani w książkach o nabistach czy fowistach. Z wielkim trudem wyciągnęła od matki kilka informacji o tym swoim dziadku, o którym nie wolno było mówić. Milczenie wokół nazwiska Rossiniego bardzo ją kiedyś rozczarowało. Nawet za cenę zerwania z rodziną warto by wiedzieć, że gra była warta świeczki, że powszechna popularność zrekompensowała wątpliwe wybory życiowe. Wielkim artystom wybacza się wszystko. W każdym razie u niej nie wybaczano niczego artystom nieudolnym. Nieudolnym. Co to w ogóle znaczy? Ten obraz nie był nieudolny. Oczywiście nie mogła się ustrzec myśli, że podpis kierował oceną, której starała się zresztą specjalnie nie wydawać - tylko poddać się tej atmosferze, urokliwej swobodzie nagiej kobiety, tajemniczości jej towarzyszki, ich wspólnemu zaangażowaniu w refleksję nad malarstwem. Żyć w tworzeniu. Żyć dla tworzenia. Coś w niej się z tego brało. Zawsze była o tym przekonana. Nie jakiś szczególny talent, ale ta pewność, że oto ogarnia świat spojrzeniem. Będąc na studiach, któregoś dnia odnalazła w korespondencji Pavese'a, ku swojej radości, takie oto zdanie: „Proust, naucz mnie, jak wypowiadać świat podług siebie, gdyż odczuwam go podług siebie". To było dokładnie to. Odczuwać świat podług siebie. Nie miało to nic wspólnego z kulturą, z inteligencją. Niemal dotykalna zdolność. Zdolność niekiedy trudna, pogłębiająca osamotnienie. Już w dzie- 26 ciństwie. W nastoletnich oczekiwaniach. I jeszcze potem, kiedy zaczęła pisać, nie mówiąc nikomu w rodzinie -jej matce i bratu ten pomysł by się nie spodobał. Pierwsze lata nauczycielstwa, niewielki college w Ferrarze, samotność zimowych niedziel. Rękopisy wysyłane i odrzucane wraz z listami w rodzaju: „Dostrzegamy walory tekstu, który nam Pani przesłała... Niestety, nie mieści się on w profilu żadnej z naszych serii wydawniczych...". Czasami parę słów bardziej osobistych, rada, by poświęciła się powieści, to może zdoła wytrzymać ostrą selekcję wydawniczą. I tak przez pięć lat, pełnych niewypowiedzianej, przejmującej melancholii. Niebezpieczeństwo, że znajdzie w tej melancholii upodobanie. Z tego wszystkiego zrodziła się Mrożona kawa, ukryta tęsknota obrócona we wciąż żywą zdolność przenikania szczegółów, smakowania pojedynczych chwil. Wenecja służyła za oprawę, ponieważ było to jej miasto, intensywność jej dzieciństwa. A tu jakiś wydawca nagle mówi „tak", kiedy już pogodziła się z myślą, że będzie zawsze pisać dla siebie samej. Skromniutki nakład, śmieszna zaliczka. Zadziwiające uczucie szczęścia, że zamknęła cząstkę siebie - najlepszą cząstkę siebie - w niedużym prostokątnym równo-ległościanie w okładce pokiereszowanej znakami, które zyskały magiczny wymiar, ponieważ niegdyś pragnęła ich na próżno. Spodziewała się kilku artykułów, paru słów uznania ze strony krytyki. Tyle, by dalej podążać pisarską ścieżką. Stało się coś zupełnie innego. Najpierw mil- 27 czenie dziennikarzy. Ale kilku agentów, kilku księgarzy szeptało już coś po cichu między sobą i pierwszy dodruk wziął się nie wiadomo skąd, zanim prasa zaczęła szemrać. Potem pierwszy prawdziwy artykuł, pióra Paoli Zanuttini, w „La Repubblica". I od tamtej chwili, stopniowo, z przerwami, audycje radiowe, inne artykuły i nawet Maurizio Constanzo Show w telewizji. A na wiosnę miejsce na liście bestsellerów, na końcu, ale zawsze. Przez całe lato spokojny awans, aż po niewiarygodną pierwszą pozycję. I zaraz te upraszczające komentarze: książka, która zaczarowała lato, to prawda, ale książka na lato. Niewielka książeczka, w której można się rozsmakować jak w mrożonej kawie, odświeżająca i taka lekka. Potem książka na lato stała się sukcesem jesieni i wymarzonym prezentem na gwiazdkę. W college'u w Ferrarze orientowano się, że Ornella pisze. To pragnienie, by wewnętrznie umknąć wspólnemu losowi, stawiało ją w niejednoznacznej sytuacji wobec kilkorga kolegów. Tymczasem przypieczętowany sukces został gorąco przyjęty, jakby ukradkowe pisarstwo przenikała przewrotna hipokryzja, a pisarstwo uznane - pełna szczerość. Matka i brat Ornelli, Francesco, przez jakiś czas mieli jej za złe to milczenie, ale również w ich oczach sukces medialny zmazał wszelkie winy - poza tym książka nie zawierała żadnej kłopotliwej rewelacji autobiograficznej. Nie spodziewała się tego rodzaju sukcesu. Marzyła o uznaniu literackim, a oto awansowała do rangi fenomenu socjologicznego. Przypisywano jej 28 etykę zen, usiłowano wpasować ją w modny nurt, gdzie nagle głos mieli przewodnicy szczęścia. Umowy na tłumaczenia nadchodziły z czterech stron świata. W rzeczywistości trudny rok, agresja. Po raz pierwszy, podczas lekcji, zaczęło ją dręczyć złe samopoczucie - któregoś dnia fizyczna niemożność wyjścia z klasy, przejścia przez korytarz. Lęki, zawroty głowy odczuwane w najzwyklejszych, codziennych sytuacjach - w kolejce do piekarni, w holu kina. Sięgnęła wtedy po środki antydepresyjne, podczas gdy każdy dokoła winszował jej szczęścia. Ponieważ zaproszenia napływały ze wszystkich stron, wystąpiła o bezpłatny urlop na następny rok, by zakosztować nowego życia. Było to dosyć dziwne. We Włoszech prowadzono jałowe dyskusje na temat sukcesu książki, nigdy nie mówiąc o samym pisarstwie, a tylko ono liczyło się w jej oczach. Początkowe analizy wspominały o logicznej konsekwencji doświadczenia polegającego na powtórnym zaczarowywaniu rzeczywistości. Stwierdzenie oczywistości, że teraz z uśmiechem patrzy na dawne kłopoty z publikowaniem. Po nich nastąpiły inne, surowsze; napiętnowały literaturę rezygnacji, skierowaną do pogrążonej w letargu społeczności, która oddawała się małym sprawom, odrzucając wielkie. Pierwsze artykuły, jakie nadeszły z Francji, poprawiły samopoczucie Ornelli. Wpisywały Mrożoną kawę w jakąś tradycję literacką, w końcu poruszały kwestię stylu. Niewątpliwie czerpała również korzy- 29 ści z intelektualnego prestiżu swojego francuskiego wydawcy, nienawykłego do publikowania bestsellerów. Tak, w Paryżu, odkąd tylko przyjechała, patrzono na nią jak na artystkę. Odnajdywała grunt pod nogami, zdziwiona swoją dobrą kondycją fizyczną, która utrzymywała się nawet w sytuacjach najbardziej onieśmielających, podczas programów telewizyjnych i spotkań z publicznością. I oto Paryż wskazał jej ślad abstrakcyjnej postaci dziadka, zduszonego pod ciężką pokrywą niedomówień - wskazał jej ślad odległej żądzy tworzenia, która, jak się zdaje, i w niej się w końcu odezwała. Dziadek wirtualny, ucieleśniony w płótnie opartym o ścianę. Mieszkanie przy ulicy Commines, użyczone przez kardiologa jej matki, dumnego, że może wziąć udział w medialnej podróży małej Malesę, miało w sobie ascetyczną świeżość miejsc zamieszkałych tylko przez miesiąc w roku. Białość ścian, oszczędne umeblowanie w metalu i szkle. Obraz z podpisem Rossiniego wprowadzał natomiast, na zasadzie kontrastu, ciepły klimat, dziwnie obecny, mimo tajemniczości przedstawionej sceny. Czyżby to był również jakiś znak, tego ostatniego popołudnia? Siedząc z podkurczonymi nogami na łóżku, Ornella obracała w dłoniach wizytówkę. Antoine Salin. Ktoś interesował się tym obrazem; dlaczego? Jakiś nieznany numer wyświetlił mu się w telefonie komórkowym. Po pierwszym zdaniu już wiedział, że to ona. Dwa dni wcześniej przeczytał prawie za jednym zamachem Mrożoną kawę, zatrzymał się dopiero na kilka stron przed końcem, jak zawsze przy książkach, które mu się bardzo podobały. Natychmiast pomyślał, że chce mu sprzedać obraz. Wcale nie zapomniał o Rossinim. Tym Rossinim. Zaimek wskazujący przed owym nieznajomym nazwiskiem nabierał niezwykłego charakteru, tak jak samo płótno w jego drobiazgowej pamięci. Cztery dni, które minęły, podsyciły w nim żal. Wciąż ta idiotyczna opieszałość w podejmowaniu decyzji. A tu nagle cienia wątpliwości. Zaproponował jej spotkanie za godzinę w Ogrodzie Botanicznym, przed pomnikiem Bernar-dina de Saint-Ріегге'а, na pewno pani nie przeoczy. Nie sposób było go przeoczyć. Monumentalna figura pisarza w towarzystwie jego postaci, Paula i Vir-ginie. Jego wybór nie był podszyty ironią. Ale po chwili stwierdził, że mogła odebrać to niewłaściwie: Bernardin de Saint-Pierre i jego głupawa apologia boskiej Opatrzności, że niby życzliwa człowiekowi natura rysuje ciemne żyłki melonów, aby mógł łatwiej pokroić je na cząstki. Nic wspólnego z książką Ornel-li Malesę, chociaż może, jeśli się dobrze przyjrzeć, echo jakiejś problematyki. Czy świat jest horrorem, na który trzeba przystać, problemem do rozwiązania, czy spektaklem, który rozwija się nam przed oczami? 31 Koleje losu Antoine'a Salina skłaniały go do pierwszej opcji. Jego córeczka Julie zginęła, mając cztery latka, w wypadku samochodowym. Jego towarzyszka życia Marie, za kierownicą tamtego dnia, na zawsze w szoku, budząca się przez trzy miesiące ze śpiączki, żeby się dowiedzieć. No i jak tu uważać za przypadek raka, który dopadł ją w ciągu roku i wkrótce opanował wszystko? A on, z poczuciem winy, że tak niestosownie pozostał przy życiu w obliczu całej tej pustyni. I co za absurdalna wierność wobec pustki i nieobecności, że w mieszkaniu przy ulicy Arenes nic się nie zmieniło? Lubił niewiarygodny chaos Ogrodu Botanicznego, przy wejściu od tej strony, ulicy Geoffroy-Saint--Hilaire. Przesadne budowle, mniej lub bardziej w ruinie; czuć to było uczonym wiekiem dziewiętnastym, uporczywymi, rutynowymi poszukiwaniami, z dala od świata. Trochę na modłę, w jaką on sam zagłębił się w uniwersum malarstwa: przygłuszyć w sobie tumult rzeczywistości, podążając ścieżkami wiodącymi w nieskończoność. Naprzeciw pomnika Bernardina de Saint-Ріегге'а zarośnięty zbyt wysoką trawą zieleniec, gdzie dzieciaki grały w dwa ognie. Nadchodzi pod światło. W czarnych dżinsach i czarnym T-shircie, ciemnobrązowe włosy, tym razem upięte w kok. Nie wygląda na pisarkę. Raczej na studentkę, ewentualnie młodą nauczycielkę. Nie niesie pod pachą obrazu. Ale to o niczym nie świadczy. Być może. Pierwsze zdania są łatwe, okrągłe, wiją się łagodnie, dotykając największych banałów. Antoine 32 i Ornella mijają wejście do zoo, szklarnię, zagłębiają się pod sklepieniem drzew w długą aleję, która schodzi w kierunku Austerlitz. No i jak, zastanowiła się pani, co z obrazem? Pytanie pojawiło się zbyt prędko. Zarumieniła się odrobinę pod warstwą matującego pudru, przeprasza: pozwoliła mu myśleć, że zadzwoniła po to. Będzie zawiedziony. Nagle robi się bardzo wymowna, wspomina niespodziewane spotkanie z tym znakiem abstrakcyjnej dotąd przeszłości. Bawi go to, dziwi. Potem zapada milczenie, oboje są zażenowani. Ale to nie ma nic wspólnego z niezręcznością pierwszych chwil spotkania. Zaraz to poczuła, z ulgą. Jest w nim coś takiego, co szybko kładzie kres seksualnej dwuznaczności. Nie, to niezręczność innego rodzaju. Po kilku sekundach porywa się na to, jej czerwone płaskie buty z białymi sznurówkami są zakurzone. - W takim razie, dlaczego? A więc tym razem nie zaoszczędzą i napiją się czegoś razem w kafejce na świeżym powietrzu, na samym końcu alei. Dlaczego? Sama dobrze nie wie. Kiedy już miała opuścić Paryż, poczuła, że nie może wyjechać, dopóki się nie dowie, jak to niewiele brakowało, żeby straciła obraz. - Myślę... myślę, że chciałabym się dowiedzieć, co sprawia, że poza mną ktoś też pragnąłby mieć ten obraz. Zamówili dwie kawy - związkowe minimum wspólnej chwili. On jednak wydaje się pogrążony w kontemplacji swojej filiżanki - pośrodku obraca 33 się maleńka kremowa aureola, potem powoli się rozprasza, by osiąść na brzegach. - No więc... - przyznaje w końcu - to, co mnie pociąga, jest zapewne całkowitym przeciwieństwem pani zainteresowania. Nazwisko Rossini nie mówi mi absolutnie nic. Otóż ten rodzaj malarstwa to jedyna dziedzina, o której mogę sądzić, że się naprawdę na niej znam. Pani dziadek miał autentyczny talent. Ale tu chodzi o coś więcej. Według mnie - a powtarzam to sobie dzień w dzień, odkąd zostawiłem ten obraz dla pani -jest niemożliwością, żeby nic nie łączyło go z malarzem, któremu od jakiegoś czasu poświęcam całe swoje życie. Podnosi wzrok, patrzy na nią z zakłopotanym uśmiechem: - To się może wydać trochę górnolotne, ale... Od tej chwili rozmowa przybiera inny rytm, tak jakby teraz, kiedy każdy zmierzył się już z tym, czego obawiał się z drugiej strony, możliwe było się otworzyć i podjąć na głos monolog wewnętrzny, który nagle znalazł odbiorcę. Zaraz przyłapie się na tym, że swobodnie analizuje, z nadzwyczajną elokwencją, motywacje, które skłoniły go, by utonąć w dziele Vuil-larda, zamierzyć ogromną pracę, która będzie miała coś zarówno z najbardziej drobiazgowej biografii, jak i z przemyślanego katalogu. Bez wahania opowiada, głosem tylko nieznacznie przygłuszonym, o śmierci Marie i Julie, o tym, że chyba z tamtego trzęsienia ziemi wyrosła chęć, by podjąć zadanie prawie niewykonalne. 34 - Pani rozumie, chciałem rozpłynąć się w Vuillar-dzie. Ona przytakuje, nie naciskając zbytnio. Wstają i powoli skręcają w inną alejkę. Rzucą okiem na lewo, na szkielet dinozaura widoczny za szybą, zatrzymają się przy karuzeli. Teraz to ona mówi, pokrywa słowami całe to milczenie, jakie spowija nazwisko Sandro Rossiniego. - Pan wie, jak ważna jest rodzina we Włoszech. W hotelu, który moi rodzice zawsze prowadzili i którym od śmierci taty zajmuje się mama z moim bratem, nasz salon przylega do sali śniadaniowej dla gości. Wszędzie fotografie w ramkach, i ja, która zadaję pytania. Ale zawsze widzę tylko ten zacięty wyraz, jaki pojawiał się na twarzy mamy, kiedy wypytywałam ojej ojca. Musiałam przestać, bo czułam, że sprawiam jej dużo bólu. Tym właśnie był dla mnie Sandro Rossini. Wspomnieniem, którego się nie przywołuje. Z kilku gorzkich zdań na temat skorumpowania środowiska artystycznego powoli zrozumiałam, że był malarzem. Ale nigdzie najmniejszego szkicu, najmniejszego rysunku. Ani najmniejszego zdjęcia, najmniejszego listu. Dobrze wszystko przeszukałam... - Pokaże pani obraz matce, bratu? Ornella Malesę kręci przecząco głową. Światło blednie między gałęziami. Będą gawędzić bez wysiłku, z tym nieco przesadnym zaufaniem, które rodzi się w nas, gdy nie musimy spotykać się ponownie. Śmieszni są ci „joggerzy" z discmanem w ręce. Na końcu znajduje się Muzeum Ewolucji. W następnym 35 miesiącu muszę pojechać do Hiszpanii i Portugalii z okazji wydania książki. Hotel stoi tuż przy kościele dei Frari. Pełno w nim Francuzów, jest w przewodniku. Zaraz się spóźni. Pojedzie pani taksówką? Odprowadza ją do stacji metra Jussieu. Patrzy, jak schodzi po schodach, nie odwracając głowy. Nawet nie porozmawiali o Mrożonej kawie. Salin, ja pana nie pytam, czy pan chce wziąć udział w tym projekcie. Wiedząc, jak pan kocha Wenecję... Nathalie Rodziński, redaktor naczelna przeglądu „Sztuki Piękne", rozciągnęła usta w nieco sarkastycznym uśmiechu. Pomysł dodatkowego numeru poświęconego osiemnastowiecznemu malarstwu weneckiemu poruszył całą redakcję. Z Antoine'em nie trzeba się przynajmniej obawiać żadnej konkurencji. Przed kilkoma laty pożyczył kilkorgu z nich Przeciw Wenecji Regisa Debraya, nad którą się rozpływał. Ze wstydu każdy w redakcji udawał, że wciąż widzi w Salinie niezmordowanego kontesta-tora, zaciętego wroga politycznej poprawności, jakim wówczas był. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli. Śmierć Julie i Marie sprawiła, że stał się tak tolerancyjny, nieuchwytny. Umacniając go w dawnej nieprzejednanej postawie, sugerowano, że się nie zmienił - mimo iż za plecami każdy widział, że postarzał się o dziesięć lat, wychudł i stał się straszliwie ugodowy. Antoine odchrząknął. - No więc, pewnie was zaskoczę. Jest jedna rzecz, która mnie od dawna fascynuje. To tajemnica fresku Giandomenica Tiepolo, II Mondo nuovo. I jakby znowu był dawnym sobą, spoglądając spod oka na zgromadzonych, dodał przesadnie szyderczym tonem: 37 - Zęby przeprowadzić małe śledztwo na ten temat, jestem gotów na wszystko, nawet na wyjazd do Wenecji. Przewodnik polecał tylko jeden hotel w pobliżu kościoła dei Frari. Felice. Rodzinna atmosfera. Właścicielka mówi biegle po francusku. Na ostatnim piętrze dwa pokoje z tarasami. Cena współmierna do jakości. W rzeczywistości Antoine'a Salina zaskoczyła niewysoka stawka i możliwość zarezerwowania jednego z pokoi z tarasem w połowie czerwca. Oglądając plan miasta, spostrzegł, że hotel Felice stoi niedaleko Ca' Rezzonico, gdzie rozpościerał się fresk Tiepolo, i niedaleko Campo Santa Margherita. Wcale nie przesadził. J7 Mondo nuovo zawsze go fascynował. Zdumiewający fresk, obecnie zrekonstruowany na drugim piętrze Ca' Rezzonico, w podrzędnej sali. Za życia Giandomenico Tiepolo znany był przede wszystkim jako syn sławnego Giambat-tisty Tiepolo, twórcy obrazów o tematyce religijnej i licznych fresków, przy których Giandomenico z nim współpracował. Ale // Mondo nuovo, namalowany początkowo całkowicie bezimiennie, na jednej ze ścian wiejskiego domu rodziny Tiepolo, rozpoczęty zapewne około roku 1750 i ukończony dopiero w 1791, zawsze intrygował znawców swoją dziwną atmosferą, swą nieprzeniknioną tajemnicą. Cały tłumek ludzi pokazanych od tyłu lub z profilu, przyglądających się niewidzialnemu przedstawieniu. W oddali morze. Zadziwiająca technika. Postaci 38 uchwycone w naturalnych pozach w scenie zbiorowej. Nie miało to jednak nic wspólnego z radosną fantazją Longhiego czy Guardiego, wuja Giando-menica. Mleczne błękity, kaftany w kremie, zgaszonym pomarańczu, beżowe suknie. Pewnego rodzaju łagodna dostojność w nachyleniu ramion, w sposobie trzymania głów. Uczucie, że ten tłum uchwycony w napięciu konkretnej chwili jednocześnie odpływa ku jakiemuś cichemu „gdzie indziej", ku przestrzeni snu. Antoine lubił wymowę tego fresku, bo podważała irytujące go stereotypy. Wokół niego większość intelektualistów demonstrowała niechęć do wieku dziewiętnastego i deklarowała niepodzielną miłość do osiemnastego, stulecia wolności, arogancji, przyjemności. Jego dawny odruch oporu odezwał się, kiedy usłyszał o tym dodatkowym weneckim numerze, którego ogólny ton mógł sobie aż nazbyt dobrze wyobrazić, niezależnie od analizowanych malarzy. Konformizm zmysłowej przyjemności. Jakie miejsce w tym wszystkim zajmowało dziełko na modłę Ornelli Malesę? Żadnego, nawet o nim nie myślał. A jednak Mrożona kawa również była na swój sposób obroną i ilustracją ulotnej przyjemności w Wenecji. A jednak Antoine szukał w przewodniku informacji na temat hotelu, który mógłby należeć do rodziny Ornelli. A jednak nie zawahał się ani przez chwilę, kiedy pojął, że może to być wyłącznie hotel Felice. Oczywiście usprawiedliwiał się, mówiąc sobie, że w tej znajomości liczy się jedynie obraz Rossiniego 39 oraz zbieg okoliczności, który zaprowadził go wbrew niemu do Wenecji, pod nieobecność Ornelli. Paola Malesę musiała być bardzo piękna. Nosiła swój siódmy krzyżyk z nieco znużoną godnością. Podkrążone ogromne oczy, blada karnacja osób, które trzymają się cienia w słonecznych krajach. Jej czarna suknia pocętkowana białymi kwiatuszkami przypominała Antoine'owi wzorzystą halkę jego babki. Pogrążony w mroku hotel emanował atmosferą zarazem surową i rodzinną. W saloniku wychodzącym na wąską Rio Terra nie sposób było wyobrazić sobie gnuśniejących w fotelach postaci w turystycznych bermudach - w każdym razie wyczuwało się, że taki brak dobrego smaku spotkałby się z milczącym potępieniem. Podobnie nie sposób było sobie wyobrazić, że ktoś mógłby samodzielnie wyruszyć na poszukiwanie swojego pokoju. Toteż pani Malesę zaprowadziła Antoine'a na trzecie piętro, gdzie powietrze było nagrzane od docierającego tu znów słońca. Maleńki tarasik wychodził na pełne uroku faliste dachówki okolicznych domów, ale o tej porze cały był zawieszony ręcznikami z hotelu, które zostawiono tam dla wyschnięcia. Antoine zastanawiał się, czy powinien się zirytować na to wtargnięcie, ale bał się, że wyjdzie na nieokrzesanego prostaka, i dał spokój. Po godzinie, kiedy leżąc na łóżku, zatopił się w lekturze książki o Tiepolo, pokojówka otworzyła bez pukania drzwi, rzuciła buon giorno i bez pośpiechu po-przewieszała sobie ręczniki przez ramię. 40 Ta scena zachwyciła Antoine'a. Odkrywał obyczaje, zgłębiał rytuały. Hotel Felice groził naruszeniem swej naturalnej sztywności, by wprowadzić go w cudownie egzotyczną intymność. O ile w pierwszej chwili nie spodobała mu się myśl, że zajmowano taras, o tyle teraz skłonny był sądzić, że ta możliwa inwazja znacznie ożywia pomysł wynajęcia pokoju z tarasem - tarasem, który będzie tym bardziej jego, że ten przywilej pozostawałby zagrożony. Była niedziela i Ca' Rezzonico zamykali w południe. Jakaś zachowana wrogość wobec zwartych tłumów na Ponte Rialto czy na placu Świętego Marka skłoniła Antoine'a do przechadzki po Dorsoduro. Na dziedzińcu przed kościołem dei Frari flecista grał Bacha, a z ustawionego obok wzmacniacza wydobywał się akompaniament orkiestry. Antoine przysiadł na dłuższą chwilę na szerokich, płaskich stopniach. Przytłaczający, bezwietrzny upał ciążył nad twierdzą z czerwonej cegły, której koncert przydawał lekkości. Potem ruszył przed siebie uliczkami. Ich nazwy nie widniały nawet na planie, który dostał od pani Malesę. Czasami któraś calle zwężała się, dochodząc do załamania kanału. Trzeba było zawracać pod proporcami bielizny rozciągniętej od okna do okna. Jak Regis Debray mógł utrzymywać, że w Wenecji bielizna nie suszy się na ulicach? Powoli Antoine spostrzegł, jak w hotelu, że chłonie nowe wrażenia. Dochodziła osiemnasta, kiedy dotarł na rozległy plac. Chociaż nie widział go nigdy przedtem, od razu rozpoznał Campo Santa Margherita z jego odrapa- 41 nymi czerwonymi ławkami. Turyści na tarasach popijali colę. Antoine przysiadł na skraju ocienionej ławki i wtopił się w gwar otaczających go zewsząd głosów. Pogawędki staruszków i staruszek - łowił pojedyncze wyrazy, nie rozumiejąc sensu zdań. Dlaczego w rozmowie tak często pojawiało się słowo \oltdl Antoine miał wrażenie, że znaczy ono „raz", wskazując na jakieś doświadczenie, na ogół poprzedzone określeniem prima. Ale w ustach starych wenecjan, przy tej spokojnej intensywności pogawędki pod drzewami na Santa Margherita, zdawało się to oznaczać w mętliku słów coś innego, swobodną praktykę życia, w którym miałoby się prawo zaczynać od nowa. Bez wątpienia ci starcy z gorącego cienia umieli udawać, że zapominają o przeszłości, by zagłębić się w czysty moment prima volty. Monotonna melodia ich niekończących się pogwarek wtrącała Antoine'a w odrętwienie dobrego samopoczucia. Nieco dalej grupa kloszardów rozsiadła się przy fontannie, obok stojących w kręgu studentów. Został na długo. O zmroku staruszkowie poroz-chodzili się, ustępując miejsca nieco podejrzanej cyganerii. Na tarasie restauracji właściciel spacerował niedbale między stolikami, tajemnicza postać z zawiązanymi w koński ogon długimi siwymi włosami, w czarnej kamizelce, o wyglądzie zarazem arystokratycznym i dosyć mętnym. Na pierwszy rzut oka staroświecki, ustronny, wyschnięty - tutaj w ogóle nie odczuwało się obecności wody - plac Santa Margherita skrywał jakieś podskórne zagrożenie, nieokreś- 42 lone ruchy. Z narożnej kafejki wydobywało się rytmiczne pulsowanie, w zacienionych zaułkach wybuchały to tu, to tam histeryczne śmiechy. Antoine z żalem wyrwał się z półodrętwienia. Na końcu placu lodziarnia II Doge oferowała niewiarygodną procesję zapachów w odcieniach zieleni, zdumiewających niebieskości, czerwieni i brązów. Ale wielu klientów nie zwracało uwagi na tę okazałą paletę i szło zamówić w głębi sklepiku przyjemność innej natury. Wychodzili stamtąd z przezroczystym kuflem, w którym kołysała się materia zarazem zwarta i niestała, przecięta słomką. Ze wzrokiem utkwionym w swej zdobyczy smakosze oddalali się ostrożnym i jakby skupionym krokiem. Antoine podszedł do lady, przeczytał wszystkie napisy na tabliczkach. W ostatniej chwili rozmyślił się, niezręcznie machnął sprzedawcy, który dopytywał się, co wybiera. Kosztowało go dużo przekory, by nie zamówić mrożonej kawy. Wczoraj się jeszcze nad tym nie zastanawiał. Śniadanie w hotelu Felice zmieniło perspektywę. Szczupły, wysoki, niezbyt obrotny młodzieniec o oliwkowej cerze przyjmował zamówienia, podawał kawę i herbatę przy kilku stolikach, gdzie ściszonym głosem mówiono po francusku - nieprzyjemnie wyjechać do Włoch i czuć się jak w Issoudunie albo w Bressuirze. Antoine usiłował dopatrzyć się rysów Ornelli Malesę w twarzy tego, kto musiał być Fran-ceskiem. Trudno nie napomknąć o ich paryskim spotkaniu. Ornella mogła pojawić się z dnia na dzień. Ale Antoine nie ośmielił się wspomnieć o nim zawczasu w obecności jej matki. W obawie, by jej nie urazić, odłożył to na później i prędko się wymknął. Kiedy wszedł do Ca' Rezzonico, odezwały się dawne uprzedzenia. Cały ten barokowy przepych pałacu dumnie w