Philippe Delerm Bańka TiepoLo Przełożyła Magdalena Pluto Tytuł oryginału i podstawa przekładu la bulle dejiepolo, Editions Gallimard, 2005 Copyright © by Editions Gallimard, Paris 2005 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006 Copyright © for the Polish translation by Magdalena Pluta & Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006 Redakcja i korekta Zespół Projekt okładki i stron tytułowych Jacek Staszewski Wydanie pierwsze Warszawa 2006 Printed in EU Wydawnictwo Sic! s.c. ul. Chełmska 27 m. 23 00-724 Warszawa tel./faks: (22) 840 07 53 e-mail: biuro@wydawnictwo-sic.com.pl http://www.wydawnictwo-sic.com.pl Druk i oprawa: WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o. ul. św. Piotra 12, 81-347 Gdynia Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy. Jeśli wszystko to wydaje się wam teraz pięknym widokiem, to dlatego, że Chardin uznał to za piękny obiekt do namalowania. A uznał to za piękny obiekt do namalowania, gdyż uważał to za piękny widok. Przyjemność, jaką sprawia wam jego obraz pokoju do szycia, służbówki, kuchni, kredensu, jest uchwyconą w przelocie, oderwaną od danej chwili, pogłębioną, zatrzymaną na wieczność przyjemnością, jaką jemu sprawiał widok kredensu, kuchni, pokoju do szycia. Są one tak nierozerwalne, że jeśli nie mógł poprzestać na pierwszej, a chciał dostarczyć sobie i innym drugiej, wy nie zdołacie poprzestać na drugiej i siłą rzeczy wrócicie do pierwszej. Marcel Proust, Nouveaux Mćłanges Mijają nas na ulicy kobiety różne od dawniejszych, bo to są Renoiry; owe Renoiry, w których wzdragaliśmy się niegdyś widzieć kobiety. Marcel Proust Strona Guermantes, przeł. T. Żeleński (Boy) Dwie kobiety siedzące na czymś w rodzaju sofy albo łóżka - kształty niezbyt wyraźnie odróżniają się od krwistoczerwonej materii. Jedna z nich, naga, wsparta na prawej ręce, na pierwszym planie. Z głową przechyloną na ramię patrzy na coś, co pokazuje jej sąsiadka: jakiś obrazek, fotografię, szki-cownik? Druga kobieta nosi czarną suknię. Wydaje się od tamtej starsza. Ale nie wynika to z detalu twarzy - rysy zakreśla ten sam wydłużony owal, ale żadnego detalu, jak u Matisse'a albo Marie Lau-rencin. Nie, świadczy o tym raczej ich postawa, niedbała swoboda nagiej kobiety, nieco odchylonej do tyłu, z nogami wyciągniętymi na sofie, podczas gdy ta druga siedzi wyprostowana, w sztywniejszej pozie. Na kolanach kobieta ubrana położyła zapewne jakiś obraz, ale i tutaj faktura jest nazbyt rozmyta, by stwierdzić to z całą pewnością. W ręku trzyma zeszyt, ku któremu zwracają się spojrzenia. Jest w tym niewyrażona jeszcze opinia, sugestia refleksji, ale to się dzieje tuż przed, w milczeniu. Scena emanuje nadzwyczajnym spokojem. Tło jest niewyraźne. Na pewno jakaś ścienna tkanina obiciowa, tapeta, może jakieś rośliny, ale granice zacierają się. Unosi się to wszystko w ciemnych zieleniach, ciepłej czerwieni, brązowawej żółci, niczym dziecinny pokój, który lewituje w przypływie gorączki; kontury są zatarte, kształty zmieniają się, wnętrze fałszywie wypełnione watą, której zwielokrotniona 7 warstwa przepuszcza każde tchnienie z zewnątrz -pokój w głębi lasu. Podszedł bliżej. Jeśli się dobrze przyjrzeć, role nie były wcale takie klarowne. Oczywiście chodziło o obraz, oczywiście młoda, naga kobieta była modelką albo po prostu pozowała. Ale ta druga obok niej nie wydawała się już taka sztywna, raczej spokojnie usadowiona na skraju łóżka-sofy. Miała na sobie czarną suknię czy może rodzaj przepasanego kimona albo nawet fartuch? Czyli też modelka albo malarka, albo jeszcze ktoś inny? Wcale nie chciało się tego wiedzieć. Pytania pojawiały się w głowie jedynie dla ugruntowanej satysfakcji nieznajdowania odpowiedzi. Uśmiechnął się. Dlaczego miałby się tak zastanawiać nad jakimś obrazem, skoro z zawodu powinien interesować się jedynie stylem malarza, pociągnięciami pędzla, spojrzeniem? Ale nic nie mógł na to poradzić. Najpierw snuł się bez przekonania po tandecie wystawionej na chodniku przy ulicy Bretagne, przerzucając w tej graciarni sterty „Miroir-Sprint" albo „Cinemonde'u", w niejasnym poszukiwaniu jakiegoś dawnego wyczynu albo wrażenia; tu i ówdzie przy-kucał, by zanurkować ręką w kartonach pełnych starych, zawilgoconych książek. Ciężkie, gorące powietrze tej ostatniej soboty maja przywodziło na myśl początek turnieju Roland-Garros, i było trochę tak, jakby wszystkie odgłosy Paryża zmatowiały na wzór niewielkiej żółtej piłeczki odbijającej się od ubitej ceglastej ziemi, a wszystkie gesty nabrały rozmachu 8 i metronomicznej regularności bekhendow i prostych uderzeń rozdawanych w przestrzeni pierwszych naprawdę pięknych dni. Podobał mu się ten obraz. Technika wydawała się na wskroś czytelna, coś pomiędzy Matisse'em, Bon-nardem i Vuillardem. Temat był intrygujący, obraz w obrazie. Nieme pytanie o formy, postawy, słuszność jakiegoś sposobu przedstawienia świata - dokładnie tego dotyczyły też jego własne poszukiwania. Nazwisko malarza nic mu nie mówiło. Ogarnął wzrokiem całość stoiska. Były tam trzy czy cztery płótna ustawione na komodzie, stole, krześle, każde w innym stylu. Rupieciarnia zdekompletowanych mebli, stosy „Paris Matchów" nie zdradzały żadnego upodobania do malarstwa. Zwrócił się w stronę handlarza i głośno wypowiedział nazwisko artysty pytającym tonem. Z gderliwą obojętnością, charakterystyczną dla jego męskiej profesji, sprzedawca oświadczył, że nie ma o nim żadnych bliższych informacji, ale wie z pewnego źródła, że twórca tego obrazu otarł się o największych. Szybkie spojrzenie spod oka, by oszacować ewentualną erudycję klienta, po czym niemal zirytowanym tonem: - Aleja nie muszę panu tego mówić. Sam pan widzi, jaka to kreska. Byle kto by tego nie namalował. Osiemset euro. Taka cena była przyklejona bezpośrednio na ramie. Cena dość dziwna. Za drogo jak na zwykły bohomaz, za tanio jak na uznane dzieło. Czyli w istocie bezcenność. Pokiwał głową, przez długą chwilę stał nieruchomo przed obrazem. 9 - Może tu jeszcze wrócę. I już odchodził. I już było mu żal, że się nie zdecydował. Ale żal był częścią gry, w równowadze pomiędzy ryzykiem i pragnieniem. Nie mogła w to uwierzyć. Tych kilka czarnych liter po lewej stronie, na dole, na czerwonym tle. Zaledwie trzy centymetry, trzy centymetry w tyglu obcego miasta, trzy centymetry pośród setek mebli, książek, wszelkiego rodzaju zabawek porozrzucanych na chodnikach. Chciała się trochę rozerwać między dwoma spotkaniami, ale oto wszystko zmieniało perspektywę. Rossini. Zanim dostrzegła podpis, przyciągnął ją sam obraz. Obcy, ale jakby skądś znany, poczucie, że nie widzi, lecz rozpoznaje - ale dlaczego? Najwyraźniej płótno z początku XX wieku, rodzaj malarstwa, który nieszczególnie do niej przemawiał, intymizm trochę nazbyt głęboki, prawie że duszny. A jednak zaintrygowała ją tajemniczość sceny, a także coś jeszcze - ale co? Dziwne wrażenie, że oto odnajduje język, zachowanie, które nie były jej właściwe, ale które mogła przeniknąć zadziwiająco łatwo. Tak, mogłaby sama być tą młodą nagą kobietą albo jej towarzyszką. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby pozować, ale czuła gdzieś na dnie duszy ten moment tuż po, rozmowę na temat szkicu, ten sposób przynależenia do świata twórczości, nie będąc koniecznie jej autorem - tkają się wówczas kruche powiązania, w bezceremonialności gestów, słów, zachowań. Pomyślała, że można by to odnaleźć również dzisiaj, w pozornym chaosie na planie filmowym - gorliwość asystenta reżysera, który idzie po kawę, a smak 11 kawy jest elementem filmu; albo przy nagrywaniu płyty w głębi wyściełanego studia, intensywność rejestrowania dźwięku, który nabiera sensu dopiero, kiedy przeplata się z uczniowskimi kawałami, gdzie piosenkarz, technicy i muzycy łączą się w jedno w ogólnym pomieszaniu, bez czego nie zarysuje się żaden efekt specjalny. A więc odruchowe spojrzenie w lewy dolny róg, i to nazwisko tak nieprawdopodobne, że powinno wzbudzić w niej wątpliwość. Ale nie. Wyraźnie poczuła doskonałość tej chwili, na ulicy Bretagne, parę minut po szesnastej, przy skwerze, w majowym słońcu. Tuż wokół niej tłumek przechodniów, którzy szukali, nie szukając. I ona, która szukała, nie wiedząc o tym, oszołomiona swoją teraźniejszością, nagle wydana na bezdenną głębię. Rossini. Nazwisko, którego już się u niej nie wypowiadało, oznaka odrzucenia, piętno człowieka spalonego. Nazwisko mężczyzny, który zajmował się malarstwem, ale którego nie znała ani jednego płótna. A tymczasem, kiedy odkryła ten obraz pod zieloną plandeką stoiska - spokojna bliskość, jak wtedy, gdy popychamy uchyloną furtkę do opuszczonego ogrodu i zagłębiamy się w aleje, gdzie panoszy się wybujałe zielsko. Wiadomo, że nigdy tu nie byliśmy, a jednak się odnajdujemy. Po raz drugi w ciągu niespełna godziny handlarz starzyzną musiał odpowiadać na pytania o tego artystę, o którym nic nie wiedział - przypadkowa sztuka towaru, nabyta przed ośmioma dniami za śmieszną sumę. W doskonałej francuszczyźnie młodej Włosz- 12 ki, która zadawała mu pytania, dostrzegał już nie tylko motywację artystyczną, lecz przymus zainteresowania, którego powód trudno mu było uchwycić. Wydało mu się, że powinien odpowiadać bardziej wymijająco. Zresztą ona nie dyskutowała o cenie, szukała czegoś w torebce i nerwowo wyciągnęła kartę bankową. Osiemset euro. Sprzedawca myślał, że trochę słono sobie zaśpiewał, ale oto żałował już, że nie był bardziej zuchwały, a nawet się zastanawiał, czy nie popełnił kosmicznego błędu. Papier pakowy, gruby sznurek. I ta oddalająca się ciemnowłosa sylwetka ze swetrem przerzuconym przez ramię, z Ros-sinim pod pachą. Taka śliczna książeczka. Te właśnie słowa dotarły do niego, kiedy dostrzegł imponującą stertę egzemplarzy we Fnacu na Montparnassie, na regale z bestsellerami. Taka śliczna książeczka: tytuł wydanego przed kilkoma laty wybornego tomiku Clau-de'a Pujade-Renaud, którego główne opowiadanie opisywało, jak narratorka, świętując z rodziną i przyjaciółmi publikację najnowszego dzieła, czuła się coraz bardziej upokorzona, w miarę jak mijał wieczór, przez komentarze swoich gości. Nikt nie wspominał o treści książki, każdy trajlował natomiast o finezji wydania. Urażona wróciła do kuchni dopilnować rosołu, a wtedy przyszedł jej do głowy szatański pomysł: żółte, delikatnie poliniowane strony, na których wydrukowano jej prozę, miały tę samą barwę co ten bulion. Z okrutną uciechą zanurzyła jeden egzemplarz w garnku, mówiąc coś jakby: „Ach! Taka śliczna książeczka! No to niech się jej nażrą!". Ironiczny uśmiech wykwitł mu na ustach na wspomnienie tej lektury. Może też rodzaj obrony przed nieodpartym zdumieniem. Dotarłszy na drugie piętro, podszedł do lady, gdzie sprzedawcy z działu literatury udzielali lakonicznych i jakby pozbawionych energii informacji. Miał zwyczaj zbliżać się do tego ołtarza, by zasięgnąć języka o tytułach na topie i zaufanych wydawcach, świadomy, że zaszczyca rozmówców poziomem swojego zapotrzebowania. Jedna ze sprzedawczyń, krótkowłosa, kredowoblada 15 i bardzo szczupła, w małych okrągłych okularkach, zaskakiwała go zawsze umiejętnością błyskawicznego reagowania na raczej nietypowe zapytania. Nie miał wrażenia, że uchybi tej grze wzajemnego szacunku, wypowiadając dwa słowa, których dziwność uderzyła go w tej samej chwili: Mrożona kawa. Tym razem sprzedawczyni nie zaprowadziła go do odległego regału, z przepisową powolnością i uniżonością. Na pozór bez pogardy wskazała mu najobficiej wyposażony stolik, dokładnie na wprost windy. Jasne, że Mrożona kawa w najmniejszym stopniu nie przypominała swoich bezpośrednich sąsiadów, opasłych, prostokątnych równoległościanów, barwnych i obojętnych popleczników egipskich, chińskich czy średniowiecznych sag. Ale rozmiary sterty wydawały się tym bardziej kontrastować z istotą przedmiotu. Niewielki format, niemal kwadratowy. Jasnota-baczkowa obwoluta. Ornella Malesę: nazwisko, które podała mu dziewczyna przy ladzie było wydrukowane delikatną czcionką, tej samej wielkości co tytuł. Na dole sylwetka siedzącego czytelnika, mikroskopijna, otoczona półkolem, jakie tworzyła nazwa wydawcy: „Wędrowiec". Rozpoznał logo wydawnictwa, które uosabiało w jego oczach najwyższe wyrafinowanie. Po pierwsze, szata graficzna książek, ta tajemnicza doskonałość, zależna od kilku milimetrów w rozmieszczeniu liternictwa i znaków, od kilku gramów w gramaturze papieru - wydaje się to wyborem materialnym, ale całe stulecia cywilizacji zostają przez ten język bądź to obalone, bądź odkryte. Dalej 16 - filozofia wydawcy. Szczególną sympatią darzył serię „Salon piśmiennych"; jej wyznanie wiary, przedrukowywane w każdym tomie, składało się z dwóch zdań, których nauczył się na pamięć: „Ich wybory nie są nigdy wyborami kupców, profesorów ani akademii. Nie oglądają się na gusta innych i zamieszkują raczej w szczelinach, zakamarkach, samotności, zapomnieniu, na krańcach czasu, w podszytych pasją obyczajach, w strefach cienia". Samotność, zapomnienie, szczeliny oraz zakamarki. Dokładnie tego poszukiwał w książkach i w swoim życiu. Jakim sposobem jakiś tytuł „Wędrowca" mógł się znaleźć w tak godnej pożałowana bliskości bestsellerów? Bez wątpienia śliczna książeczka, tak, ale wzbierała w nim irytacja, wymierzona zarówno w wydawcę, jak i w autora. To nie był dokładnie ten wzór co zawsze. „Wędrowiec" na ogół nie ubierał swoich książek w obwoluty - nawet jeśli przyznać, że ta miała w sobie elegancką powściągliwość, którą zawdzięczała estetyczno-semantycznej jednolitości brązowawej tonacji, nieznacznej chropowatości oraz mocy tych dwóch wyrazów: Mrożona kawa. Obwoluta w „Wędrowcy" mogłaby stanowić wyjątek. Ale oczywisty sukces handlowy utworu kazał w tym widzieć przede wszystkim ustępstwo, a może nawet edytorską grę. Przy kasach kłębił się niemały tłumek. Miał dość czasu na przekartkowanie gazetki Fnacu i niemal od razu natrafił na reportaż poświęcony sukcesom, których podstawą stały się przekazywane na ucho wie- 17 ści: między dwiema płytami kompaktowymi wyróżniała się okładka Mrożonej kawy, jeszcze bardziej pociągająca na niewielkiej fotografii. Omal nie kupił gazetki, ale rozmyślił się. Przede wszystkim niczego nie czytać na temat książki. Najpierw samemu wyrobić sobie zdanie. Zamiast tego miał już silne przypuszczenia: ładność przedmiotu, rozmiary sukcesu, młodość autorki i, co więcej, ten jej styl troszeczkę niemodnej uczennicy - dżinsy, tenisówki, czarny T-shirt. Po raz drugi ujrzał ją na chodniku ulicy Commines i postanowił do niej podejść. Popatrzyła na niego bez specjalnego zdziwienia, pozwalając mu brnąć w głupie pochwały, w których, jak mu się wydawało, ugrzązł na dobre. Mademoiselle, pani uzna, że jestem zbyt zuchwały, ale pozwoli pani, że zapytam: czy ten obraz, który trzyma pani pod pachą, ma dla pani jakieś szczególne znaczenie, gdyż nie ukrywam, że... Kiedy mówił, przyszedł mu na myśl początek Tajemnicy jednorożca, gdzie Tintin nie chce odsprzedać makiety żaglowego statku, którą dopiero co zakupił dla kapitana Haddocka. Tak. Całkiem szczególne znaczenie. Przykro mi. To trudno wytłumaczyć... Ależ tak, bardzo dobrze rozumiem. A jednak... Na co ona, grzecznym, ale stanowczym tonem: „Nie, pan nie może tego zrozumieć". Poczuli wtedy, że reguły tej nieco karkołomnej konwersacji nie mogły ich zaprowadzić na wspólną kawę na rogu ulicy, naprzeciwko zimowego cyrku, ale że kilka zdań na pożegnanie byłoby mile widzianych, wręcz koniecznych. Ona chciała zatrzeć jego 18 rozczarowanie, zmieniła temat, jestem w Paryżu tylko na kilka dni, francuska edycja dopiero co przetłumaczonej książki. A on, robiąc dobrą minę do złej gry, widzę, że nie zmieni pani zdania, ale w razie gdyby, zostawię wizytówkę. I w ostatniej chwili, biorąc się w garść, żeby nie wydać się zbyt chamowatym, a jaki tytuł nosi pani książka? Dwa dziwne słowa, które teraz powtórzyła. To nie jest powieść. Nie cierpiał Wenecji. Prostackie zgromadzenia gondoli wynajmowanych przez Japończyków ogarniętych ekstazą z powodu O sole mio czy jakiejś Ave Maryi, które zawodzi się dla nich bez różnicy, synowie i córeczki swoich tatusiów opuszczający podwoje hotelu Danieli w szortach i japonkach, by targować się z afrykańskimi sprzedawcami o podrabiane torby Lancela. Nawet uroda miasta, uroda z tych najbardziej fałszywych, bazarowy orientalizm, czelność, by eksponować całą tę masę błyszczących świecidełek w tym nieznośnym miejscu, nadzwyczajna pomysłowość w wydobywaniu tego, co w naturze ludzkiej najbardziej pyszałkowate, najbardziej aroganckie, najpospolitsze. Uroda dla wszystkich, czyli dla nikogo. Przyprawiający o mdłości mit miodowego miesiąca. Tubylcy i turyści zjednoczeni, by celebrować owo upodlenie. Mrożona kawa w całości działa się w Wenecji. To znaczy, działa się... W rzeczywistości nic się tam nie działo. Krótkie teksty, rodzaj stop-klatek łączących każdorazowo dane miejsce ze ściśle określoną chwilą, spojrzenie kątem oka, światło, zapachy i wrażenia powiązane z tym, co najnieznaczniejsze, pozycje ciała gotowego przyjmować, chwytać. Pierwszy fragment, Mrożona kawa, przywoływał Campo Santa Margherita. Plac sam w sobie nie miał jednak żadnego znaczenia, rozpłynął się w kontemplacji i degustacji kawowego sorbetu, którego konsystencja, zara- 21 zem niemal ciekła i konkretna, nabierała gęstości w słowach. Istotna była też proponowana pozycja, z podkurczonymi nogami na starej drewnianej ławce, z której odpadały płaty czerwonej farby, pozycja raczej kobieca, czego jednak nie potwierdzał żaden gramatyczny sygnał, zachowując dwuznaczność po-dzielnej, przystępnej niepowtarzalności. Odkrywał te linie w dziwnie podobnej pozie. Dwa kroki od domu, w Arenach Lutecji, oparty plecami o kolejny stopień amfiteatru, siedząc bezpośrednio na kamieniu. Poniżej uczniowie grali w nogę sflaczałą piłką, która uderzała o brzegi areny z głuchym pla-skaniem. Lubił tak siedzieć, w tej młodzieńczej, choć nieszczególnie wygodnej pozycji, w której odcisnęły ślad dawne lektury. Wenecja powinna stanowić negatywne z założenia uzupełnienie tej masy niedomówień, jakie piętrzyły się wokół Mrożonej kawy. Po kilku stronach jego niechęć zmieniła się w pobłażliwość. Tak, coś w tym zapewne jest, jakieś spojrzenie, być może sposób pisania - trudno ocenić w tłumaczeniu. Ale nic dziwnego, że książeczka spotkała się jednogłośnie z przychylnością. Nie przeszkadzało to specjalnie - wciąż wymagał od literatury tej zdolności pobudzania, na którą przestał już zważać w swoim podejściu do malarstwa. Zdecydowanie zbyt prędko ogłaszano wielkie talenty. Zresztą, kto? Przywoływano wieści podawane z ust do ust, co zdawało się wskazywać, że opinie krytyki zostały zaciemnione. Sam także będąc krytykiem, nawet jeśli krytycy malarstwa nie podlegali tym samym ograniczeniom co 22 ich pobratymcy na polu literatury, miał świadomość zarzutów, jakie kierowano pod adresem jego zawodu. Nie zawsze uważał je za uzasadnione, nie na tyle, by uznać, że brak zainteresowania ze strony wyspecjalizowanych dziennikarzy może być elementem przychylnej opinii. Wszystkie te myśli przemknęły mu najpierw przez głowę, jakby nakładając się na siebie, kiedy przewracał kartki Ornelli Malesę. Powoli jednak zacierały się w obliczu niepodważalnej rzeczywistości: Wenecja, którą był zaproszony dzielić, obracać w dłoniach w kalejdoskopie chwil, zapachów, świateł, w niczym nie przypominała karykatury, jaka nakreśliła się w jego oczach podczas którejś dawnej podróży, na długo przed wypadkiem. Odniósł dość nieprzyjemne wrażenie, że padł wówczas ofiarą swojej własnej mierności, że zwiedzał Wenecję w złym humorze, wyłącznie po to, by znaleźć w niej potwierdzenie dla swych uprzedzeń. Czyżby tak samo było z tą małą książeczką w tabaczkowej obwolucie? Jak wielu intelektualistów czuł się zakleszczony między wrogą reakcją na zbyt wielki sukces - zawsze zasadzający się w najlepszym razie na nieporozumieniu, a w najgorszym na podejrzanych odskoczniach voyeryzmu, sentymentalizmu albo kuchennej filozofii - a nieco sztucznym pragnieniem zrównoważenia nadmiernej sztywności takiej postawy, od czasu do czasu zdobywając się na paradoksalną na ogół aprobatę, na pochwałę telerzeczy-wistości, śpiewaków z kociej opery i przesłodzonych 23 felietonów. Aż dziwne, że tutaj stosował ten wzorzec zachowań w odniesieniu do młodej Włoszki, która na tandecie świsnęła mu sprzed nosa obraz będący przedmiotem jego pożądania. W miarę jak zagłębiał się w stronice Mrożonej kawy, czuł, że jego zwyczajowe sądy nie mają już punktu zaczepienia. Najpierw był wrogo nastawiony, później pobłażliwy, a wkrótce musiał przyznać, że ogarnęła go niepewność, wahanie, że niemal dał się uwieść. Rzecz jasna, zachował coś na obronę - proponowany świat opierał się na spojrzeniu niemal wyłącznie pozytywnym, jako że podlegał jedynie zmiennym przypływom emocji - ale i tak czuł się schwytany w podwójną pułapkę. Zależało jej na obrazie. Nie odsprzeda mu go. Jej książka nie pozostawiała go obojętnym. Piłkarze dawno już się rozeszli. Areny ogarnął cień. Odgłosy ruchu samochodowego na ulicy Mon-ge z wolna się zacierały. Antoine Salin, ul. Arćnes 11, 75005 Paryż. Numer telefonu. Nazwy firmy - brak. Elegancka wizytówka na kremowym kartoniku, ale nadzwyczaj lakoniczna. Ornella Malesę obracała ją w dłoniach zamyślona. Spotkanie z dziennikarzem „Le Monde'u" zostało odwołane. Jeszcze tego samego wieczoru miała z Bercy pociąg powrotny do Wenecji. I nagle ta pustka w rozkładzie dnia, który stawał się coraz bardziej przeładowany, w miarę jak potęgował się sukces jej książki. Rzecznik prasowy powiedział, że większość popołudni będzie miała wolnych. W rzeczywistości ani jednego nie miała, z wyjątkiem ostatniej soboty: tandeta przy ulicy Bretagne i ten niewiarygodny znak losu. Obraz znajdował się w pokoju, oparty o ścianę w nogach łóżka. Każdego wieczoru, każdego ranka spędzała przed nim długie chwile pogrążona w medytacji. Tajemnica do rozwikłania. Świat, który do niej należał, z którego ją przepędzono. Może by zmienić ramę? Ta była już dość wiekowa, złocenia się pościerały, ale przede wszystkim ten kształt, opasłe, pełne krągłości, staroświecka mieszczańskość. Oto jakaś rodzina zapragnęła posiadać obraz Rossiniego, a później potomkowie zapewne się go pozbyli. Przypuszczalnie płótno nie miało dla nich żadnej wartości uczuciowej. Zakup wynikał więc z innych pobudek: zachwytu czy też może renomy malarza. Tymczasem zdążyła się już rozejrzeć: we Francji, tak 25 jak we Włoszech, nazwisko Rossiniego nie figurowało w specjalistycznych leksykonach ani w książkach o nabistach czy fowistach. Z wielkim trudem wyciągnęła od matki kilka informacji o tym swoim dziadku, o którym nie wolno było mówić. Milczenie wokół nazwiska Rossiniego bardzo ją kiedyś rozczarowało. Nawet za cenę zerwania z rodziną warto by wiedzieć, że gra była warta świeczki, że powszechna popularność zrekompensowała wątpliwe wybory życiowe. Wielkim artystom wybacza się wszystko. W każdym razie u niej nie wybaczano niczego artystom nieudolnym. Nieudolnym. Co to w ogóle znaczy? Ten obraz nie był nieudolny. Oczywiście nie mogła się ustrzec myśli, że podpis kierował oceną, której starała się zresztą specjalnie nie wydawać - tylko poddać się tej atmosferze, urokliwej swobodzie nagiej kobiety, tajemniczości jej towarzyszki, ich wspólnemu zaangażowaniu w refleksję nad malarstwem. Żyć w tworzeniu. Żyć dla tworzenia. Coś w niej się z tego brało. Zawsze była o tym przekonana. Nie jakiś szczególny talent, ale ta pewność, że oto ogarnia świat spojrzeniem. Będąc na studiach, któregoś dnia odnalazła w korespondencji Pavese'a, ku swojej radości, takie oto zdanie: „Proust, naucz mnie, jak wypowiadać świat podług siebie, gdyż odczuwam go podług siebie". To było dokładnie to. Odczuwać świat podług siebie. Nie miało to nic wspólnego z kulturą, z inteligencją. Niemal dotykalna zdolność. Zdolność niekiedy trudna, pogłębiająca osamotnienie. Już w dzie- 26 ciństwie. W nastoletnich oczekiwaniach. I jeszcze potem, kiedy zaczęła pisać, nie mówiąc nikomu w rodzinie -jej matce i bratu ten pomysł by się nie spodobał. Pierwsze lata nauczycielstwa, niewielki college w Ferrarze, samotność zimowych niedziel. Rękopisy wysyłane i odrzucane wraz z listami w rodzaju: „Dostrzegamy walory tekstu, który nam Pani przesłała... Niestety, nie mieści się on w profilu żadnej z naszych serii wydawniczych...". Czasami parę słów bardziej osobistych, rada, by poświęciła się powieści, to może zdoła wytrzymać ostrą selekcję wydawniczą. I tak przez pięć lat, pełnych niewypowiedzianej, przejmującej melancholii. Niebezpieczeństwo, że znajdzie w tej melancholii upodobanie. Z tego wszystkiego zrodziła się Mrożona kawa, ukryta tęsknota obrócona we wciąż żywą zdolność przenikania szczegółów, smakowania pojedynczych chwil. Wenecja służyła za oprawę, ponieważ było to jej miasto, intensywność jej dzieciństwa. A tu jakiś wydawca nagle mówi „tak", kiedy już pogodziła się z myślą, że będzie zawsze pisać dla siebie samej. Skromniutki nakład, śmieszna zaliczka. Zadziwiające uczucie szczęścia, że zamknęła cząstkę siebie - najlepszą cząstkę siebie - w niedużym prostokątnym równo-ległościanie w okładce pokiereszowanej znakami, które zyskały magiczny wymiar, ponieważ niegdyś pragnęła ich na próżno. Spodziewała się kilku artykułów, paru słów uznania ze strony krytyki. Tyle, by dalej podążać pisarską ścieżką. Stało się coś zupełnie innego. Najpierw mil- 27 czenie dziennikarzy. Ale kilku agentów, kilku księgarzy szeptało już coś po cichu między sobą i pierwszy dodruk wziął się nie wiadomo skąd, zanim prasa zaczęła szemrać. Potem pierwszy prawdziwy artykuł, pióra Paoli Zanuttini, w „La Repubblica". I od tamtej chwili, stopniowo, z przerwami, audycje radiowe, inne artykuły i nawet Maurizio Constanzo Show w telewizji. A na wiosnę miejsce na liście bestsellerów, na końcu, ale zawsze. Przez całe lato spokojny awans, aż po niewiarygodną pierwszą pozycję. I zaraz te upraszczające komentarze: książka, która zaczarowała lato, to prawda, ale książka na lato. Niewielka książeczka, w której można się rozsmakować jak w mrożonej kawie, odświeżająca i taka lekka. Potem książka na lato stała się sukcesem jesieni i wymarzonym prezentem na gwiazdkę. W college'u w Ferrarze orientowano się, że Ornella pisze. To pragnienie, by wewnętrznie umknąć wspólnemu losowi, stawiało ją w niejednoznacznej sytuacji wobec kilkorga kolegów. Tymczasem przypieczętowany sukces został gorąco przyjęty, jakby ukradkowe pisarstwo przenikała przewrotna hipokryzja, a pisarstwo uznane - pełna szczerość. Matka i brat Ornelli, Francesco, przez jakiś czas mieli jej za złe to milczenie, ale również w ich oczach sukces medialny zmazał wszelkie winy - poza tym książka nie zawierała żadnej kłopotliwej rewelacji autobiograficznej. Nie spodziewała się tego rodzaju sukcesu. Marzyła o uznaniu literackim, a oto awansowała do rangi fenomenu socjologicznego. Przypisywano jej 28 etykę zen, usiłowano wpasować ją w modny nurt, gdzie nagle głos mieli przewodnicy szczęścia. Umowy na tłumaczenia nadchodziły z czterech stron świata. W rzeczywistości trudny rok, agresja. Po raz pierwszy, podczas lekcji, zaczęło ją dręczyć złe samopoczucie - któregoś dnia fizyczna niemożność wyjścia z klasy, przejścia przez korytarz. Lęki, zawroty głowy odczuwane w najzwyklejszych, codziennych sytuacjach - w kolejce do piekarni, w holu kina. Sięgnęła wtedy po środki antydepresyjne, podczas gdy każdy dokoła winszował jej szczęścia. Ponieważ zaproszenia napływały ze wszystkich stron, wystąpiła o bezpłatny urlop na następny rok, by zakosztować nowego życia. Było to dosyć dziwne. We Włoszech prowadzono jałowe dyskusje na temat sukcesu książki, nigdy nie mówiąc o samym pisarstwie, a tylko ono liczyło się w jej oczach. Początkowe analizy wspominały o logicznej konsekwencji doświadczenia polegającego na powtórnym zaczarowywaniu rzeczywistości. Stwierdzenie oczywistości, że teraz z uśmiechem patrzy na dawne kłopoty z publikowaniem. Po nich nastąpiły inne, surowsze; napiętnowały literaturę rezygnacji, skierowaną do pogrążonej w letargu społeczności, która oddawała się małym sprawom, odrzucając wielkie. Pierwsze artykuły, jakie nadeszły z Francji, poprawiły samopoczucie Ornelli. Wpisywały Mrożoną kawę w jakąś tradycję literacką, w końcu poruszały kwestię stylu. Niewątpliwie czerpała również korzy- 29 ści z intelektualnego prestiżu swojego francuskiego wydawcy, nienawykłego do publikowania bestsellerów. Tak, w Paryżu, odkąd tylko przyjechała, patrzono na nią jak na artystkę. Odnajdywała grunt pod nogami, zdziwiona swoją dobrą kondycją fizyczną, która utrzymywała się nawet w sytuacjach najbardziej onieśmielających, podczas programów telewizyjnych i spotkań z publicznością. I oto Paryż wskazał jej ślad abstrakcyjnej postaci dziadka, zduszonego pod ciężką pokrywą niedomówień - wskazał jej ślad odległej żądzy tworzenia, która, jak się zdaje, i w niej się w końcu odezwała. Dziadek wirtualny, ucieleśniony w płótnie opartym o ścianę. Mieszkanie przy ulicy Commines, użyczone przez kardiologa jej matki, dumnego, że może wziąć udział w medialnej podróży małej Malesę, miało w sobie ascetyczną świeżość miejsc zamieszkałych tylko przez miesiąc w roku. Białość ścian, oszczędne umeblowanie w metalu i szkle. Obraz z podpisem Rossiniego wprowadzał natomiast, na zasadzie kontrastu, ciepły klimat, dziwnie obecny, mimo tajemniczości przedstawionej sceny. Czyżby to był również jakiś znak, tego ostatniego popołudnia? Siedząc z podkurczonymi nogami na łóżku, Ornella obracała w dłoniach wizytówkę. Antoine Salin. Ktoś interesował się tym obrazem; dlaczego? Jakiś nieznany numer wyświetlił mu się w telefonie komórkowym. Po pierwszym zdaniu już wiedział, że to ona. Dwa dni wcześniej przeczytał prawie za jednym zamachem Mrożoną kawę, zatrzymał się dopiero na kilka stron przed końcem, jak zawsze przy książkach, które mu się bardzo podobały. Natychmiast pomyślał, że chce mu sprzedać obraz. Wcale nie zapomniał o Rossinim. Tym Rossinim. Zaimek wskazujący przed owym nieznajomym nazwiskiem nabierał niezwykłego charakteru, tak jak samo płótno w jego drobiazgowej pamięci. Cztery dni, które minęły, podsyciły w nim żal. Wciąż ta idiotyczna opieszałość w podejmowaniu decyzji. A tu nagle cienia wątpliwości. Zaproponował jej spotkanie za godzinę w Ogrodzie Botanicznym, przed pomnikiem Bernar-dina de Saint-Ріегге'а, na pewno pani nie przeoczy. Nie sposób było go przeoczyć. Monumentalna figura pisarza w towarzystwie jego postaci, Paula i Vir-ginie. Jego wybór nie był podszyty ironią. Ale po chwili stwierdził, że mogła odebrać to niewłaściwie: Bernardin de Saint-Pierre i jego głupawa apologia boskiej Opatrzności, że niby życzliwa człowiekowi natura rysuje ciemne żyłki melonów, aby mógł łatwiej pokroić je na cząstki. Nic wspólnego z książką Ornel-li Malesę, chociaż może, jeśli się dobrze przyjrzeć, echo jakiejś problematyki. Czy świat jest horrorem, na który trzeba przystać, problemem do rozwiązania, czy spektaklem, który rozwija się nam przed oczami? 31 Koleje losu Antoine'a Salina skłaniały go do pierwszej opcji. Jego córeczka Julie zginęła, mając cztery latka, w wypadku samochodowym. Jego towarzyszka życia Marie, za kierownicą tamtego dnia, na zawsze w szoku, budząca się przez trzy miesiące ze śpiączki, żeby się dowiedzieć. No i jak tu uważać za przypadek raka, który dopadł ją w ciągu roku i wkrótce opanował wszystko? A on, z poczuciem winy, że tak niestosownie pozostał przy życiu w obliczu całej tej pustyni. I co za absurdalna wierność wobec pustki i nieobecności, że w mieszkaniu przy ulicy Arenes nic się nie zmieniło? Lubił niewiarygodny chaos Ogrodu Botanicznego, przy wejściu od tej strony, ulicy Geoffroy-Saint--Hilaire. Przesadne budowle, mniej lub bardziej w ruinie; czuć to było uczonym wiekiem dziewiętnastym, uporczywymi, rutynowymi poszukiwaniami, z dala od świata. Trochę na modłę, w jaką on sam zagłębił się w uniwersum malarstwa: przygłuszyć w sobie tumult rzeczywistości, podążając ścieżkami wiodącymi w nieskończoność. Naprzeciw pomnika Bernardina de Saint-Ріегге'а zarośnięty zbyt wysoką trawą zieleniec, gdzie dzieciaki grały w dwa ognie. Nadchodzi pod światło. W czarnych dżinsach i czarnym T-shircie, ciemnobrązowe włosy, tym razem upięte w kok. Nie wygląda na pisarkę. Raczej na studentkę, ewentualnie młodą nauczycielkę. Nie niesie pod pachą obrazu. Ale to o niczym nie świadczy. Być może. Pierwsze zdania są łatwe, okrągłe, wiją się łagodnie, dotykając największych banałów. Antoine 32 i Ornella mijają wejście do zoo, szklarnię, zagłębiają się pod sklepieniem drzew w długą aleję, która schodzi w kierunku Austerlitz. No i jak, zastanowiła się pani, co z obrazem? Pytanie pojawiło się zbyt prędko. Zarumieniła się odrobinę pod warstwą matującego pudru, przeprasza: pozwoliła mu myśleć, że zadzwoniła po to. Będzie zawiedziony. Nagle robi się bardzo wymowna, wspomina niespodziewane spotkanie z tym znakiem abstrakcyjnej dotąd przeszłości. Bawi go to, dziwi. Potem zapada milczenie, oboje są zażenowani. Ale to nie ma nic wspólnego z niezręcznością pierwszych chwil spotkania. Zaraz to poczuła, z ulgą. Jest w nim coś takiego, co szybko kładzie kres seksualnej dwuznaczności. Nie, to niezręczność innego rodzaju. Po kilku sekundach porywa się na to, jej czerwone płaskie buty z białymi sznurówkami są zakurzone. - W takim razie, dlaczego? A więc tym razem nie zaoszczędzą i napiją się czegoś razem w kafejce na świeżym powietrzu, na samym końcu alei. Dlaczego? Sama dobrze nie wie. Kiedy już miała opuścić Paryż, poczuła, że nie może wyjechać, dopóki się nie dowie, jak to niewiele brakowało, żeby straciła obraz. - Myślę... myślę, że chciałabym się dowiedzieć, co sprawia, że poza mną ktoś też pragnąłby mieć ten obraz. Zamówili dwie kawy - związkowe minimum wspólnej chwili. On jednak wydaje się pogrążony w kontemplacji swojej filiżanki - pośrodku obraca 33 się maleńka kremowa aureola, potem powoli się rozprasza, by osiąść na brzegach. - No więc... - przyznaje w końcu - to, co mnie pociąga, jest zapewne całkowitym przeciwieństwem pani zainteresowania. Nazwisko Rossini nie mówi mi absolutnie nic. Otóż ten rodzaj malarstwa to jedyna dziedzina, o której mogę sądzić, że się naprawdę na niej znam. Pani dziadek miał autentyczny talent. Ale tu chodzi o coś więcej. Według mnie - a powtarzam to sobie dzień w dzień, odkąd zostawiłem ten obraz dla pani -jest niemożliwością, żeby nic nie łączyło go z malarzem, któremu od jakiegoś czasu poświęcam całe swoje życie. Podnosi wzrok, patrzy na nią z zakłopotanym uśmiechem: - To się może wydać trochę górnolotne, ale... Od tej chwili rozmowa przybiera inny rytm, tak jakby teraz, kiedy każdy zmierzył się już z tym, czego obawiał się z drugiej strony, możliwe było się otworzyć i podjąć na głos monolog wewnętrzny, który nagle znalazł odbiorcę. Zaraz przyłapie się na tym, że swobodnie analizuje, z nadzwyczajną elokwencją, motywacje, które skłoniły go, by utonąć w dziele Vuil-larda, zamierzyć ogromną pracę, która będzie miała coś zarówno z najbardziej drobiazgowej biografii, jak i z przemyślanego katalogu. Bez wahania opowiada, głosem tylko nieznacznie przygłuszonym, o śmierci Marie i Julie, o tym, że chyba z tamtego trzęsienia ziemi wyrosła chęć, by podjąć zadanie prawie niewykonalne. 34 - Pani rozumie, chciałem rozpłynąć się w Vuillar-dzie. Ona przytakuje, nie naciskając zbytnio. Wstają i powoli skręcają w inną alejkę. Rzucą okiem na lewo, na szkielet dinozaura widoczny za szybą, zatrzymają się przy karuzeli. Teraz to ona mówi, pokrywa słowami całe to milczenie, jakie spowija nazwisko Sandro Rossiniego. - Pan wie, jak ważna jest rodzina we Włoszech. W hotelu, który moi rodzice zawsze prowadzili i którym od śmierci taty zajmuje się mama z moim bratem, nasz salon przylega do sali śniadaniowej dla gości. Wszędzie fotografie w ramkach, i ja, która zadaję pytania. Ale zawsze widzę tylko ten zacięty wyraz, jaki pojawiał się na twarzy mamy, kiedy wypytywałam ojej ojca. Musiałam przestać, bo czułam, że sprawiam jej dużo bólu. Tym właśnie był dla mnie Sandro Rossini. Wspomnieniem, którego się nie przywołuje. Z kilku gorzkich zdań na temat skorumpowania środowiska artystycznego powoli zrozumiałam, że był malarzem. Ale nigdzie najmniejszego szkicu, najmniejszego rysunku. Ani najmniejszego zdjęcia, najmniejszego listu. Dobrze wszystko przeszukałam... - Pokaże pani obraz matce, bratu? Ornella Malesę kręci przecząco głową. Światło blednie między gałęziami. Będą gawędzić bez wysiłku, z tym nieco przesadnym zaufaniem, które rodzi się w nas, gdy nie musimy spotykać się ponownie. Śmieszni są ci „joggerzy" z discmanem w ręce. Na końcu znajduje się Muzeum Ewolucji. W następnym 35 miesiącu muszę pojechać do Hiszpanii i Portugalii z okazji wydania książki. Hotel stoi tuż przy kościele dei Frari. Pełno w nim Francuzów, jest w przewodniku. Zaraz się spóźni. Pojedzie pani taksówką? Odprowadza ją do stacji metra Jussieu. Patrzy, jak schodzi po schodach, nie odwracając głowy. Nawet nie porozmawiali o Mrożonej kawie. Salin, ja pana nie pytam, czy pan chce wziąć udział w tym projekcie. Wiedząc, jak pan kocha Wenecję... Nathalie Rodziński, redaktor naczelna przeglądu „Sztuki Piękne", rozciągnęła usta w nieco sarkastycznym uśmiechu. Pomysł dodatkowego numeru poświęconego osiemnastowiecznemu malarstwu weneckiemu poruszył całą redakcję. Z Antoine'em nie trzeba się przynajmniej obawiać żadnej konkurencji. Przed kilkoma laty pożyczył kilkorgu z nich Przeciw Wenecji Regisa Debraya, nad którą się rozpływał. Ze wstydu każdy w redakcji udawał, że wciąż widzi w Salinie niezmordowanego kontesta-tora, zaciętego wroga politycznej poprawności, jakim wówczas był. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli. Śmierć Julie i Marie sprawiła, że stał się tak tolerancyjny, nieuchwytny. Umacniając go w dawnej nieprzejednanej postawie, sugerowano, że się nie zmienił - mimo iż za plecami każdy widział, że postarzał się o dziesięć lat, wychudł i stał się straszliwie ugodowy. Antoine odchrząknął. - No więc, pewnie was zaskoczę. Jest jedna rzecz, która mnie od dawna fascynuje. To tajemnica fresku Giandomenica Tiepolo, II Mondo nuovo. I jakby znowu był dawnym sobą, spoglądając spod oka na zgromadzonych, dodał przesadnie szyderczym tonem: 37 - Zęby przeprowadzić małe śledztwo na ten temat, jestem gotów na wszystko, nawet na wyjazd do Wenecji. Przewodnik polecał tylko jeden hotel w pobliżu kościoła dei Frari. Felice. Rodzinna atmosfera. Właścicielka mówi biegle po francusku. Na ostatnim piętrze dwa pokoje z tarasami. Cena współmierna do jakości. W rzeczywistości Antoine'a Salina zaskoczyła niewysoka stawka i możliwość zarezerwowania jednego z pokoi z tarasem w połowie czerwca. Oglądając plan miasta, spostrzegł, że hotel Felice stoi niedaleko Ca' Rezzonico, gdzie rozpościerał się fresk Tiepolo, i niedaleko Campo Santa Margherita. Wcale nie przesadził. J7 Mondo nuovo zawsze go fascynował. Zdumiewający fresk, obecnie zrekonstruowany na drugim piętrze Ca' Rezzonico, w podrzędnej sali. Za życia Giandomenico Tiepolo znany był przede wszystkim jako syn sławnego Giambat-tisty Tiepolo, twórcy obrazów o tematyce religijnej i licznych fresków, przy których Giandomenico z nim współpracował. Ale // Mondo nuovo, namalowany początkowo całkowicie bezimiennie, na jednej ze ścian wiejskiego domu rodziny Tiepolo, rozpoczęty zapewne około roku 1750 i ukończony dopiero w 1791, zawsze intrygował znawców swoją dziwną atmosferą, swą nieprzeniknioną tajemnicą. Cały tłumek ludzi pokazanych od tyłu lub z profilu, przyglądających się niewidzialnemu przedstawieniu. W oddali morze. Zadziwiająca technika. Postaci 38 uchwycone w naturalnych pozach w scenie zbiorowej. Nie miało to jednak nic wspólnego z radosną fantazją Longhiego czy Guardiego, wuja Giando-menica. Mleczne błękity, kaftany w kremie, zgaszonym pomarańczu, beżowe suknie. Pewnego rodzaju łagodna dostojność w nachyleniu ramion, w sposobie trzymania głów. Uczucie, że ten tłum uchwycony w napięciu konkretnej chwili jednocześnie odpływa ku jakiemuś cichemu „gdzie indziej", ku przestrzeni snu. Antoine lubił wymowę tego fresku, bo podważała irytujące go stereotypy. Wokół niego większość intelektualistów demonstrowała niechęć do wieku dziewiętnastego i deklarowała niepodzielną miłość do osiemnastego, stulecia wolności, arogancji, przyjemności. Jego dawny odruch oporu odezwał się, kiedy usłyszał o tym dodatkowym weneckim numerze, którego ogólny ton mógł sobie aż nazbyt dobrze wyobrazić, niezależnie od analizowanych malarzy. Konformizm zmysłowej przyjemności. Jakie miejsce w tym wszystkim zajmowało dziełko na modłę Ornelli Malesę? Żadnego, nawet o nim nie myślał. A jednak Mrożona kawa również była na swój sposób obroną i ilustracją ulotnej przyjemności w Wenecji. A jednak Antoine szukał w przewodniku informacji na temat hotelu, który mógłby należeć do rodziny Ornelli. A jednak nie zawahał się ani przez chwilę, kiedy pojął, że może to być wyłącznie hotel Felice. Oczywiście usprawiedliwiał się, mówiąc sobie, że w tej znajomości liczy się jedynie obraz Rossiniego 39 oraz zbieg okoliczności, który zaprowadził go wbrew niemu do Wenecji, pod nieobecność Ornelli. Paola Malesę musiała być bardzo piękna. Nosiła swój siódmy krzyżyk z nieco znużoną godnością. Podkrążone ogromne oczy, blada karnacja osób, które trzymają się cienia w słonecznych krajach. Jej czarna suknia pocętkowana białymi kwiatuszkami przypominała Antoine'owi wzorzystą halkę jego babki. Pogrążony w mroku hotel emanował atmosferą zarazem surową i rodzinną. W saloniku wychodzącym na wąską Rio Terra nie sposób było wyobrazić sobie gnuśniejących w fotelach postaci w turystycznych bermudach - w każdym razie wyczuwało się, że taki brak dobrego smaku spotkałby się z milczącym potępieniem. Podobnie nie sposób było sobie wyobrazić, że ktoś mógłby samodzielnie wyruszyć na poszukiwanie swojego pokoju. Toteż pani Malesę zaprowadziła Antoine'a na trzecie piętro, gdzie powietrze było nagrzane od docierającego tu znów słońca. Maleńki tarasik wychodził na pełne uroku faliste dachówki okolicznych domów, ale o tej porze cały był zawieszony ręcznikami z hotelu, które zostawiono tam dla wyschnięcia. Antoine zastanawiał się, czy powinien się zirytować na to wtargnięcie, ale bał się, że wyjdzie na nieokrzesanego prostaka, i dał spokój. Po godzinie, kiedy leżąc na łóżku, zatopił się w lekturze książki o Tiepolo, pokojówka otworzyła bez pukania drzwi, rzuciła buon giorno i bez pośpiechu po-przewieszała sobie ręczniki przez ramię. 40 Ta scena zachwyciła Antoine'a. Odkrywał obyczaje, zgłębiał rytuały. Hotel Felice groził naruszeniem swej naturalnej sztywności, by wprowadzić go w cudownie egzotyczną intymność. O ile w pierwszej chwili nie spodobała mu się myśl, że zajmowano taras, o tyle teraz skłonny był sądzić, że ta możliwa inwazja znacznie ożywia pomysł wynajęcia pokoju z tarasem - tarasem, który będzie tym bardziej jego, że ten przywilej pozostawałby zagrożony. Była niedziela i Ca' Rezzonico zamykali w południe. Jakaś zachowana wrogość wobec zwartych tłumów na Ponte Rialto czy na placu Świętego Marka skłoniła Antoine'a do przechadzki po Dorsoduro. Na dziedzińcu przed kościołem dei Frari flecista grał Bacha, a z ustawionego obok wzmacniacza wydobywał się akompaniament orkiestry. Antoine przysiadł na dłuższą chwilę na szerokich, płaskich stopniach. Przytłaczający, bezwietrzny upał ciążył nad twierdzą z czerwonej cegły, której koncert przydawał lekkości. Potem ruszył przed siebie uliczkami. Ich nazwy nie widniały nawet na planie, który dostał od pani Malesę. Czasami któraś calle zwężała się, dochodząc do załamania kanału. Trzeba było zawracać pod proporcami bielizny rozciągniętej od okna do okna. Jak Regis Debray mógł utrzymywać, że w Wenecji bielizna nie suszy się na ulicach? Powoli Antoine spostrzegł, jak w hotelu, że chłonie nowe wrażenia. Dochodziła osiemnasta, kiedy dotarł na rozległy plac. Chociaż nie widział go nigdy przedtem, od razu rozpoznał Campo Santa Margherita z jego odrapa- 41 nymi czerwonymi ławkami. Turyści na tarasach popijali colę. Antoine przysiadł na skraju ocienionej ławki i wtopił się w gwar otaczających go zewsząd głosów. Pogawędki staruszków i staruszek - łowił pojedyncze wyrazy, nie rozumiejąc sensu zdań. Dlaczego w rozmowie tak często pojawiało się słowo \oltdl Antoine miał wrażenie, że znaczy ono „raz", wskazując na jakieś doświadczenie, na ogół poprzedzone określeniem prima. Ale w ustach starych wenecjan, przy tej spokojnej intensywności pogawędki pod drzewami na Santa Margherita, zdawało się to oznaczać w mętliku słów coś innego, swobodną praktykę życia, w którym miałoby się prawo zaczynać od nowa. Bez wątpienia ci starcy z gorącego cienia umieli udawać, że zapominają o przeszłości, by zagłębić się w czysty moment prima volty. Monotonna melodia ich niekończących się pogwarek wtrącała Antoine'a w odrętwienie dobrego samopoczucia. Nieco dalej grupa kloszardów rozsiadła się przy fontannie, obok stojących w kręgu studentów. Został na długo. O zmroku staruszkowie poroz-chodzili się, ustępując miejsca nieco podejrzanej cyganerii. Na tarasie restauracji właściciel spacerował niedbale między stolikami, tajemnicza postać z zawiązanymi w koński ogon długimi siwymi włosami, w czarnej kamizelce, o wyglądzie zarazem arystokratycznym i dosyć mętnym. Na pierwszy rzut oka staroświecki, ustronny, wyschnięty - tutaj w ogóle nie odczuwało się obecności wody - plac Santa Margherita skrywał jakieś podskórne zagrożenie, nieokreś- 42 lone ruchy. Z narożnej kafejki wydobywało się rytmiczne pulsowanie, w zacienionych zaułkach wybuchały to tu, to tam histeryczne śmiechy. Antoine z żalem wyrwał się z półodrętwienia. Na końcu placu lodziarnia II Doge oferowała niewiarygodną procesję zapachów w odcieniach zieleni, zdumiewających niebieskości, czerwieni i brązów. Ale wielu klientów nie zwracało uwagi na tę okazałą paletę i szło zamówić w głębi sklepiku przyjemność innej natury. Wychodzili stamtąd z przezroczystym kuflem, w którym kołysała się materia zarazem zwarta i niestała, przecięta słomką. Ze wzrokiem utkwionym w swej zdobyczy smakosze oddalali się ostrożnym i jakby skupionym krokiem. Antoine podszedł do lady, przeczytał wszystkie napisy na tabliczkach. W ostatniej chwili rozmyślił się, niezręcznie machnął sprzedawcy, który dopytywał się, co wybiera. Kosztowało go dużo przekory, by nie zamówić mrożonej kawy. Wczoraj się jeszcze nad tym nie zastanawiał. Śniadanie w hotelu Felice zmieniło perspektywę. Szczupły, wysoki, niezbyt obrotny młodzieniec o oliwkowej cerze przyjmował zamówienia, podawał kawę i herbatę przy kilku stolikach, gdzie ściszonym głosem mówiono po francusku - nieprzyjemnie wyjechać do Włoch i czuć się jak w Issoudunie albo w Bressuirze. Antoine usiłował dopatrzyć się rysów Ornelli Malesę w twarzy tego, kto musiał być Fran-ceskiem. Trudno nie napomknąć o ich paryskim spotkaniu. Ornella mogła pojawić się z dnia na dzień. Ale Antoine nie ośmielił się wspomnieć o nim zawczasu w obecności jej matki. W obawie, by jej nie urazić, odłożył to na później i prędko się wymknął. Kiedy wszedł do Ca' Rezzonico, odezwały się dawne uprzedzenia. Cały ten barokowy przepych pałacu dumnie wzniesionego nad brzegiem Canale Grandę; wszystkie jego schody, złocenia, słynne meble rzeźbione dłutem Andrei Brustolona, ogrom sali balowej, ciężko zdradzały dawny nuworyszyzm -z pychą prezentujący swe bogactwo - i zamrażały go. 0 ile płótna Canaletta wpisywały się weń bez wysiłku, żywiołowe w swej prostocie obrazy Longhiego wydawały się niestosowne. Na szczęście było jeszcze drugie piętro. Ulokowany między rekonstrukcją dawnej apteki a teatrem marionetek Nowy świat Giando-menica Tiepolo znajdował się tam na swoim miejscu. 1 chociaż fresk mierzył niemal dwa metry wysokości 45 na pięć szerokości, proporcje sali nadawały mu charakter niemalże intymistyczny. Antoine poczuł, że ogarnia go ta szczególna radość, która wypełniała go zawsze w obliczu materialnej rzeczywistości jego ulubionych dzieł. Łagodność tonów zdawała się docierać z odległej, duchowej Italii, z Italii Piera delia Francesca. Ale temat był niewiarygodnie współczesny, wręcz ekscentryczny. Zaproszenie do oglądania tego, czego nie zobaczymy. Uliczny spektakl. Wszystkie klasy społeczne wymieszane, od brzuchatych mieszczan w długich perukach po Pierrota rodem wprost z commedii deWarte, od pochylonych w przód okazałych kobiet z ludu po elegantkę w kapelusiku, z dłonią wspartą na biodrze. Ale prawdziwą tajemnicą była postać na taborecie, trzymająca w ręce długą szpicrutę albo rodzaj tyczki, której koniec sięgał środka sceny. Jaki sens nadać temu gestowi? Mężczyzna nie znalazł się tam, aby zwrócić uwagę gapiów, już zogniskowaną na spektaklu. Czy pojawił się niczym deus ex machina, by służyć za tłumacza między malarzem i patrzącymi na fresk, podkreślać wagę tego, co pozostanie niewidzialne dla naszych oczu? Dlaczego Giandomenico Tiepolo dał wyraz dramaturgii tej nieodgadnionej tajemnicy na ścianie domku w rodzinnej wsi? Jedynie kilkoro bliskich, kilkoro przyjaciół mogło odczytać to przesłanie. Pod koniec życia, w okresie, kiedy kończył ten fresk, Giandomenico otrzymywał zlecenia na coraz bardziej podrzędne prace, w coraz to mniejszych włoskich miasteczkach. Jakże postanowił po- 46 rzucić dzieło swojego życia, bez ustanku dopieszczane przez blisko pięćdziesiąt lat, na prawie anonimowej ścianie, w domu, który zapewne sprzedano by jakiemuś obojętnemu bogaczowi? Antoine z natury nie poddawał się łatwym emocjom. Ale szczególna uroda // Mondo nuovo, w połączeniu z zapoznaniem geniuszu Giandomenica, poruszała go. Nieliczni odwiedzający prędko mijali fresk, bawili się teatrem marionetek, schodzili po monumentalnych schodach. Jeszcze całkiem niedawno, w 1971, dziwnie potoczyły się losy pierwszej monografii poświęconej Giandomenicowi. Ponieważ jej wydawnictwo przeniosło się do Mediolanu, wszystkie przesłanki mające związek z książką znikły jak zaczarowane. I jak tu zaufać powiedzeniu, które głosi, że czas klaruje talenty, koryguje perspektywy, oddaje sprawiedliwość twórcom? Antoine zawsze się burzył wobec tej uspokajającej pewności. W jego oczach społeczeństwo, o ile nawet ręczyło dawniej za kilku spektakularnych wyrzutków - od Villona po Van Gogha - to chętnie przyznawało jednak błogosławieństwo potomności wszystkim artystom mającym powiązania z władzą, finansami albo polityką. Wyszedłszy z Ca' Rezzonico, Antoine usiadł po turecku w pontonie przy Canale Grandę. Znów miał przed oczami inną zagadkową scenę: jedna kobieta naga, druga ubrana na czarno. Rossini. Tego nawet nie mylono z jego ojcem. A tymczasem... Lekka mgiełka upału zmiękczała kontury pałaców pod przypiekającym już mocno słońcem. Zapach 47 morskiego powietrza wyolbrzymiał przestrzeń. An-toine pogrążył się w kontemplacji niezłego bałaganu, jaki panował na Canale Grandę. Jego wzrok ściągnął sąsiedni gondolier, który wpuszczał klientów na tra-ghetto, zwyczajny kurs z jednego brzegu na drugi. Nie miało to nic wspólnego z kiczowatym folklorem gondoli dla turystów. Traghetto stanowiło element scenografii, ale wnosząc weń nutę niemal jansenistycznej surowości. Wdrapujący się do środka pasażerowie podróżowali na stojąco, ściskając swoje aktówki, a jeden miał na głowie kapelusz. Patrzyli przed siebie, obojętni na pałacowy blichtr, na skarbnicę umiejętności, do której gondolierzy musieli sięgnąć, by unikać vaporetti, wodnych taksówek i transporterów gruzu. Zatrzymywali się, cofali, a ich złorzeczenia niosły się po wodzie. Do tego trzeba było nabrać przyzwyczajenia. Można było utrzymać się na stojąco, w niewielkim rozkroku i przepłynąć na drugi brzeg dla samego przepłynięcia, po prostu dlatego, że było się trochę za daleko od Rialto albo mostu Accademia. Przejazd traghetto miał w sobie coś pańskiego, ale i wzgardliwego, wobec dużego zamieszania panującego na wodzie. Tymczasem właśnie traghetto, torując sobie drogę w poprzek Canale Grandę, wprowadzało największy chaos. Ale to było już inne zmartwienie, przewinione pod prąd, w imię wysokiej skuteczności. Pasażerowie traghetto najwyraźniej wiedzieli, dokąd zmierzają: na spotkania, wykłady, zebrania. Ich skupienie zdawało się znakiem umysłowej wyższości. Jedynie dzwonek telefonów komórkowych na chwilę 48 rozluźniał ich nieprzeniknioną skorupę, dokładnie tyle, ile trzeba, by chwycić aparat i wcisnąć klawisz -Pronto? Kiedy udało się ustanowić połączenie, nie wydawali się zaskoczeni rozmówcą. Na stojąco w gondoli na środku Canale Grandę mówili do swoich żon, kolegów, kochanek, po czym chowali telefon do kieszeni albo do torby. Nie mieli nawet na ustach tego uśmiechu, jaki zatrzymujemy na krótką chwilę, gdy pozdrowimy kogoś na chodniku. Antoine nie wiedział, czy ich podziwia, czy im zazdrości. Odpowiadali na pytania. Napięci jak strzała mierzyli tylko w swój cel. Czyż to nie był najlepszy sposób na przeżywanie miasta? Doznawać przyjemności, niczego nie okazując. Młoda kobieta w wąskiej spódniczce, na wysokich obcasach, wskoczyła na przeciwległą łódkę ze zniewalającą zręcznością. Zaskoczony własną uległością Antoine pozwolił, by go to przenikało. Zapach bielizny schnącej na tarasie hotelu. Staruszkowie na ławkach, na Campo Santa Margherita. Daleki rytuał traghetto. Nieprzyjemne uczucie. Niewielkie zmęczenie, pomyślała najpierw. Ale nie, to wciąż trwało, wzmagało się z dnia na dzień. Z pierwszej podróży za granicę przechowała w pamięci niemal idylliczny obraz. Paryż w majowym świetle. Satysfakcja z powodu autentycznego uznania literackiego, jakiego nie zaznała we Włoszech. Obraz Sandra Rossiniego również miał swoje miejsce w tej pełni. Tylko nie bardzo wiedziała, jakie. A jednak od Madrytu, a potem zwłaszcza Barcelony, pojawiło się to złe. Nie miało nic wspólnego z jej fatalnym samopoczuciem podczas przebytej niegdyś tężyczki. Nic fizycznego. Powtarzalność sytuacji? Pragnęła przeżywać krajobrazy, kraje, miasta. Ale za każdym razem to był ten sam rodzaj samolotu, pociągu, hotelu. Za każdym razem przede wszystkim te same relacje międzyludzkie. Rzeczniczka prasowa zajmowała się nią, pełna szacunku, lecz dominująca. Dzień był zaplanowany ściśle co do minuty. A poza tym dziennikarze zawsze zadawali te same pytania. Spotkania niezmiennie zaczynały się od liczby upłynnionych egzemplarzy Mrożonej kawy. Czasami miała wrażenie, że odpowiada rzeczowo na inne pytania i, idąc na łatwiznę, czy dla bezpieczeństwa, nie mogła się powstrzymać od powielania tych samych zdań, z taką samą intonacją, tymi samymi zawahaniami, jak stary aktor kabotyn absolutnie pewien swojego numeru. Obecność tłumacza wzmagała to wrażenie powtarzalno- 51 ści, spowalniając wykonanie, podkreślając systematyczny aspekt rozmowy. Sukces wdarł się jednak w życie Ornelli tak niedawno, że nie mogła jeszcze łączyć tego początku rutyny medialnej z melancholią, która w ten sposób skrycie się rodziła. Może to wybór nowego życia, rezygnacja z kontaktu z uczniami z Ferrary, czego znaczenie najwyraźniej umniejszała. Przyjaźń kilku młodych kolegów. Oczywiście, zobaczy się jeszcze z nimi, ale to już nie będzie to samo. Koniec z dzielonym wspólnie wygnaniem, sięgającymi jeszcze w przyszłość marzeniami. Koniec z Farbizio, ich związek rozpadał się w miarę upływu miesięcy, a ostatecznie położył mu kres sukces Ornelli - on także pisał i powtarzał odtąd wszystkim, którzy chcieli go słuchać, że książka sprzedana w nakładzie ponad trzech tysięcy egzemplarzy to czysta hańba. Wszystko prawda. Ale coś jeszcze. Sama zasada promocji. Jak jakieś brudy. Sprzedać swoją zupę. Ostatecznie to było jedno i to samo. Przestać pisać, a zostać kimś w rodzaju komiwojażera swojego pisarstwa. Przekonywać do tekstu, który należy już do przeszłości, zamiast zanurzyć się w nowy projekt. W miarę ugruntowywania się sukcesu odczuwać przyprawiającą wręcz o zawrót głowy pewność, że odtąd wszystko będzie nieporównanie trudniejsze i jakby trzymane na wodzy przez wyobrażenia, jakie zawczasu będą o niej powstawały. Poza tym nie była powieściopisarką. Stronice, które przyniosły sukces Mrożonej kawie, miały więcej wspólnego z poematem 52 prozą, jeśli chodzi o formę, a jeśli chodzi o treść... Analizy książki zaczynały przyprawiać ją o mdłości. Jeśli próbowałaby znów pisać z uczuciem podobne rzeczy, z pewnością zarzucano by jej, że powiela tę poetykę. A nic innego jej nie pociągało. Wyjechała z Lizbony z ulgą. Promocja, tym razem w krajach skandynawskich, zacznie się znowu dopiero jesienią. W Wenecji trzeba się będzie zmierzyć z pustką lata, z obawą, co dalej. Ale to przynajmniej należało do literatury. Zresztą, jeśli ma coś do powiedzenia, coś się znów wydarzy. Poza tym pora trochę ogarnąć niewielkie mieszkanko, które wynajęła niedawno w starym budynku przy Calle Rovereto. - Bardzo dyskretny pan. Od tygodnia mieszka pod trójką. Mówi, że miał okazję spotkać się z tobą w Paryżu, w księgarni. Że wychwalałaś przed nim Felice. I z nieopanowanym, wykrętnym grymasem twarzy pani Malesę dorzuciła: - Zdaje się, że do Wenecji sprowadza go artykuł o Tiepolo. Ornella nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jakże spodobać się jej matce, skoro się pisze o malarstwie? Ani literatura, ani malarstwo nie znajdowały uznania Paoli Malesę. Ledwie przybladła duma z sukcesu Mrożonej kawy, a ona już pytała córkę, czy to aby na pewno rozsądnie porzucać dobry zawód, który pozwoliłby jej zająć się własnymi dziećmi - o ile w ogóle chcesz mieć dzieci. 53 Ale uśmiech Ornelli nie znikał z warg, kwitując również kłamstwa Antoine'a. Nie wspomniała w żaden sposób o zaletach hotelu. Antoine Salin nie podszedł do niej w księgarni. Zresztą trudno, żeby wyjawił prawdziwy powód ich spotkania - drugie kłamstwo mogło być zatem tylko niezbędnym wybiegiem. Na ile wierzyć w tę rzekomą pracę o Tiepolo? Czyżby do tego stopnia pomyliła się co do osobowości tego mężczyzny, którego tak naprawdę spotkała jeden jedyny raz w życiu? Tyle że ich pogawędka w Ogrodzie Botanicznym miała w sobie jakąś dziwną gęstość, oderwanie się. Antoine wydał jej się odległy o lata świetlne od poszukiwaczy miłosnych przygód; i wyłącznie z tego powodu zaufała. Zresztą nie powiedziała, kiedy dokładnie wraca do Wenecji. Był jeszcze obraz Sandra Rossiniego. Ostatecznie nie podała mu swojego adresu ani numeru telefonu. Możliwe, że odkrył w jakiejś korespondencji zagrzebanej w sercu którejś z paryskich bibliotek spodziewany związek z Vuillardem. Natychmiastowa podróż do Wenecji wyglądała zatem dość frapująco, poza tym mógłby napisać do wydawcy Ornelli. Ale zdradzał taki zapał dla swojej monomaniackiej pasji... Wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę w ciągu kilku sekund, podczas gdy jej matka ubolewała, że kiepsko wygląda i rzucała negatywne supozycje co do systematyczności jej odżywiania się. - Dopiero co poszedł na górę do swojego pokoju. Jeśli chcesz się z nim spotkać, to pewnie nie będzie zwlekał i zaraz tu przyjdzie. 54 Nie zwlekał. Jego reakcja na widok Ornelli w towarzystwie matki była bliższa grzecznemu zdziwieniu niż udawanemu zaskoczeniu. Padło kilka pretensjonalnych zdań. Ornella wspomniała, że pod wieczór ma spotkanie z jakimś rękodzielnikiem. - No to mamy jeszcze godzinę. Jeśli to pani pasuje, możemy się kawałek przejść. Poszli razem na Campo Santa Margherita, na Rio San Barnaba. Ornella wskazała po drodze kilka tajemniczych zaułków ze swojego dzieciństwa. Nie, Tiepolo nie był pretekstem. Z uczuciem ulgi wysłuchała wszystkiego, co mówił na ten temat, z widoczną zachłannością, jakby chciał ją przekonać, że jego obecność nie ma innej przyczyny. Kiedy doszedł do zagadki mężczyzny z tyczką, w oku Ornelli pojawił się błysk. - Jeśli nie ma pan jutro nic konkretnego do roboty, myślę, że mogłabym panu coś pokazać w związku z tą postacią. Ornella pogardziła autostradą. Za stacją benzynową w Mestre jej mikroskopijny fiat 500 - bez obawy, jeszcze się trzyma! - rzeczywiście wydawał się bardziej swobodny na podrzędnych drogach regionu Wenecji. W przytłumionym świetle widać było w oddali alpejskie zbocza. Monotonię dość płaskiego krajobrazu co chwilę przełamywała sylwetka dzwonnicy lub ruin zamku na szczycie wzgórza. - Spokojnie, to nie potrwa długo. Antoine nie pytał o cel wyjazdu - to było częścią kodu. Już bardzo dawno nie podróżował samochodem. Upychanie swoich długich nóg do starego gru-chota Ornelli miało w sobie coś odmładzającego, a zarazem zabawnego - zupełnie nie przywykł, by ktoś go woził. Ornella przygotowała nawet kanapki z szynką, które zjedli na murach Cittadelli. - Będzie pan musiał jeszcze kiedyś przyjechać do Castelfranco. Miłośnik malarstwa nie może pominąć domu Giorgione'a! Te ironiczne, fałszywie ceremonialne zdania także stanowiły część kodu, wpisywały się w ich rozmowę, aby zrównoważyć poufałość sytuacji - wspólne jedzenie kanapek, ciasnotę fiata. W Vicenzy Antoine ledwie miał czas łypnąć na to czy owo przez przednią szybę: kilka okazałych budowli palladyńskich, zielony dach bazyliki, Piazza dei Signori. Ornella zatrzymała samochód dopiero w okolicy Monte Berico. W pobliżu klasztoru droga 57 kończyła się. Ruszyli piechotą Via San Bastiano. An-toine'a zaczęło ogarniać uczucie spokoju. Przypisywał je między innymi pełnej prostoty równowadze wsi, gdzie wśród łanów zboża czerwieniały tysiące maków, a w oddali widniały zarysy sadu; ale liczyło się także to milczenie, które mogło odtąd zapadać pomiędzy Ornellą a nim, i coś więcej jeszcze, nieco urojona pewność, że oto dociera do znajomego miejsca, którego dotychczas nie znał. Doszli w ten sposób do Villa Valmarana, o murach dziwacznie udekorowanych posążkami karłów. Ornella weszła pierwsza do Palazziny, budynku głównego... Jego ściany zdobiły freski Giambattisty Tiepolo, z okresu poprawnego akademizmu. Anto-ine mimo woli zrobił rozczarowaną minę, która ubawiła Ornellę. - Cierpliwości, proszę! Potem zaprowadzę pana do pawilonu gości, zwanego Foresteria. Przeszli przez mroczny, chłodny ogród; na ścianach Foresterii od razu chwytały za serce bukoliczne sceny Giandomenica: krajanie, krajobrazy uchwycone jakby na kolejnych planach, po porannym spacerze, w tych trochę bladych odcieniach, które przydawały poetyckiej aury najprostszym gestom - koszyk trzymany na kolanach przez siedzącą starszą kobietę, dwie krajanki odchodzące drogą, plecy okryte chustą, błękitne góry na horyzoncie. - Goethe, kiedy przybył do Villi, był pod wrażeniem. Wtedy przypisywano wszystkie freski Giam-battiście, tak jak jeszcze długo potem. Ale on mówił 58 wyłącznie o tych z Foresterii, jak gdyby odkrył tajemnicę. Antoine nie znał prawie żadnego z tych dzieł. Poza // Mondo nuovo z Ca' Rezzonico istniało tak niewiele reprodukcji Giandomenica Tiepolo. Chłonął spokojną siłę tych krajobrazów, gdzie postaci nie wydawały się odgrywać scen z Goldoniego, jak na obrazach Ріегге'а Longhi, ale raczej wpisywały się w wiejską scenerię, aby pogodzić się ze swoim życiem, ze światem. Był wdzięczny Ornelli za to odkrycie i spacerował z uśmiechem na ustach po salach Foresterii, aż nagle stanął jak wryty. Na przeciwległej ścianie rozpościerał się ni mniej, ni więcej, tylko // Mondo nuovo. Inny Nowy świat. Ta sama plaża, te same proporce zatknięte w piasek, ten sam zwieńczony kopułą budynek, wyraźnie z większą liczbą szczegółów. Te same odwrócone plecami kobiety, pochylone w przód, tylko że w białych sukniach. Mniej statystów, ale za to coś w rodzaju olbrzyma w czarno-białym stroju, jak gigantyczna sroka. No i ten mężczyzna z tyczką. Poły jego żakietu opadały tak samo, ale nie miał na głowie pieroga. A na samym końcu żerdki... Bańka, ogromna bańka mydlana, nieznacznie zdeformowana i wydłużona zapewne pod wpływem wiatru. Widać było przez nią w załamaniu fragment muru, skrawek plaży i górną część jakiejś sukni. A więc to na tym polegała tajemnica gestu. Szpicruta była w rzeczywistości olbrzymią słomką, a postać - linoskoczkiem próbującym na próżno skorzystać ze zgromadzenia tłumu, który przyciągnęło niewidzialne 59 przedstawienie, by wzbudzić podziw dla... Dla czego? Niczego. Jedynie dla mieniącej się barwami tęczy cieniutkiej błony, dla otoczonej, w zawieszeniu, niewielkiej cząstki świata. Mężczyzna musiał bardzo długo i bardzo powoli dmuchać. Bańka była gotowa i teraz trzymał obydwie ręce rozsunięte na różdżce, łagodnym gestem, jak flecista. Nikt na niego nie patrzył. Wszystkich zajmował inny spektakl, można sobie było wyobrazić, że hałaśliwy, być może gwałtowny, znaczony wybuchami śmiechu czy okrzykami zdumienia. Tuż ponad tym wirtualnym gwarem ktoś proponował ciszę, przezroczystość. Kto by się zdecydował odwrócić na niego oczy? Każdy miał swoją bańkę, swój własny sposób zamykania teraźniejszości. Każdy był swoją bańką, zarazem samotną i jedną z wielu. I przede wszystkim każdy myślał, że poza jego bańką ogarnia go zapał, upojenie chwilą, kiedy się coś dzieje. Być może to o to chodziło w niedo-strzeżonym przesłaniu linoskoczka. Nie dzieje się nic. Ot, kilka barwnych plam, kawałek muru, plaży, szelest sukni. Spektakl jest tuż obok, tylko odrobinę w tle. Czy byście potrafili, czy nie otoczyć go bańką, unosi się w przestworza i znika. Ale zachowując najwyższą ostrożność, można na końcu różdżki utrzymać przez kilka sekund nietrwałą iluzję, poskromić kształty, światło - przez kilka sekund. Antoine podszedł bliżej do fresku. Jak na tym z Ca' Rezzonico odcienie, ogólnie nieco bardziej brunatne, wydawały się trochę wyblakłe. Kilka rdzawych plamek żeglowało po niebie. A sama bańka? Zasta- 60 nawiał się, czy mu się nie przywidziało. Jeszcze chwilę przedtem scena wydawała mu się oczywista. Jak inaczej nadać sens zachowaniu linoskoczka? A jednak w Ca' Rezzonico nie było śladu bańki, ani na trzecim Nowym świecie namalowanym olejno na płótnie wystawionym w Paryżu, w Muzeum Sztuk Dekoracyjnych. Antoine dobrze znał tę inną wersję pracy, której tłusta i nieco brudna materia zdawała mu się niemal wykluczać z lekkim wdziękiem fresku. Dwukrotny brak bańki na trzy dzieła. A to tutaj... Dziwne wrażenie z bliska. Nie można było z całą pewnością stwierdzić, że jest to zarys bańki. Wyglądało to raczej na niewyraźne obtarcie. Jak jednak wytłumaczyć, że fresk został uszkodzony w tym jednym jedynym miejscu i że ten wypadek nakreślił kształt bańki, dokładnie na końcu długiej szpicruty? Nie, wystarczyło cofnąć się z metr, a wątpliwości znikały bez śladu. Chociaż coś z nich jednak pozostawało, niejasne wahanie, które czyniło tym cenniejszym objawienie. Pewność widzenia bańki była tej samej natury co sama bańka, równie niedotykalna i nietrwała. Antoine odetchnął głęboko. Ogarniało go uczucie pełni. I nie chodziło o artykuł, jaki mógłby napisać dla „Sztuk Pięknych". Pod tym względem wystarczało mu po prostu, że przyczynia się do rozpoznania Giandomenica Tiepolo, którego niesłusznie a konsekwentnie wiązano z dziełem jego ojca, a najpierw na tak długo zapomniano. Zadowolenie Anto-іпе'а było innej natury. Wbrew pozorom i mimo odsunięcia w czasie jego weneckie poszukiwania miały 61 dla niego ten sam sens, co praca nad Vuillardem. Istota rzeczy nie leżała w rozpoznaniu okoliczności sceny, związków biograficznych postaci z autorem, lecz w drobnych obsesjach, powtórzeniach, które mogły przybrać, w przypadku Vuillarda, formę gestu -szwaczka przewlekająca nitkę przez ucho igielne -motywu tapiserii, strefy cienia przy oświetleniu niską lampą, a w przypadku Tiepola - formę obecności lub nieobecności bańki na końcu długiej różdżki. Ogarnąć ukryte w dziele metafory nie po to, by je objaśniać, ale by wskazać ścieżki odczytania, możliwe zderzenia z najskrytszymi pytaniami patrzących, którzy widziani są zawsze od tyłu. Antoine odwrócił się. Ornella patrzyła na niego pytająco. Obraz Rossiniego stał tam, na podłodze, obok drzwi do pokoju. W Paryżu to było normalne, nie była u siebie, ale tutaj, na Calle Rovereto, podkreślało jego potajemny charakter. Ornella nie zaryzykowała, by stawić czoło pytaniom matki albo Fran-ceska. Za każdym razem, kiedy zadźwięczał dzwonek do drzwi, odruchowo chowała obraz na szafie, nim otworzyła. Potrzeba ukrycia, jakiś lęk. Zarazem nie mogła sobie odmówić, by nie trzymać go przed oczami, w zasięgu wzroku, kiedy leżała w łóżku. Lampa z rdzawego opalinu, postawiona bezpośrednio na podłodze, zakreślała po lewej stronie granicę, która pokrywała się z krzywizną ramienia. Naga kobieta leżała zwinięta w przestrzeni pokoju łagodnie tonącego w pomarańczowawym świetle. Prawa część, oświetlona bardziej bezpośrednio, podnosiła tajemnicę zeszytu, który kartkowała kobieta ubrana. Obydwie wydawały się zadowolone i zatopione w myślach. Możliwe, że gawędziły, ale zupełnie swobodnie, przerywając co chwila. Milknąca rozmowa. Ze wzrokiem utkwionym w obrazie próbowali pogrążyć się w tej ciszy. Ale ich milczenie było cięższe, trudniejsze. -Wiesz... Ornella dobyła w końcu głos, nieco zachrypnięty. -Wiesz... Kochali się bez szczególnych wzlotów ani upadków. Żadnego zawiązku fizycznego zbliżenia przez 63 całą drogę powrotną. Wręcz przeciwnie - na nowo dystans. Niepewna rewelacja z Villa Valmarana przyniosła jakąś zmianę. Odtąd była między nimi bańka, albo wokół nich. Trudno by ocenić jej objętość, konsystencję. W ostatniej chwili zakreślili jej kontury powolnymi gestami, a przede wszystkim bez słowa. Ale ta powaga w miłości mogła jedynie obudzić ducha Marie. Ornella wyczuła to jeszcze przed Antoine'em. Po nieznacznej powściągliwości w pieszczotach Ornelli nagle zrozumiał jej niepokój. Linia pęknięcia. Odtąd patrzyli, jak się kochają, z niezręczną raczej i niemal koleżeńską dobrą wolą. Przeszli dzięki temu na ty, co wydawało się oczywiste - przywilej ryzyka. - Wiesz... To dziwne, ale za każdym razem, kiedy się z kimś kocham, wiem, że moja pamięć za tym nie nadąża. A że Antoine zadowolił się tylko niejasnym potaknięciem, mówiła dalej: - Widzę w tym rodzaj walki. Normalnie to czas nas zabija, ale kiedy się z kimś kochamy, jest odwrotnie, nam udaje się zabić jego. Można przypomnieć sobie wszystko, ale nie to... Nienawidzę powieści, w których drobiazgowo analizuje się miłosne akty. Głównym bohaterem powieści jest zawsze czas, a czas miłości fizycznej nie istnieje. Antoine nie umiałby powiedzieć, czy podziela tę opinię. Dwa niewyraźne cienie zbliżały się do siebie. Zamiast przyoblec je w ciało, wolał zainteresować się Ornellą. 64 - W każdym razie, w Mrożonej kawie nie istnieje. Zamyśliła się. - Tak. Nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zarazem myślę, że w Mrożonej kawie uprawia się miłość ze wszystkim, co istnieje. Zapachami, kolorami, wspomnieniami, nudą, oczekiwaniem. Wszystko to potem jest w miłości. Ale miłosne akty opisane słowami, sfilmowane, sfotografowane nic o tym nie mówią. Ich milczenie na powrót przybrało kształty z obrazu Rossiniego. Patrzyli na niego razem. Równoległość ich oceny podkreślała tymczasem możliwe różnice w sposobie ogarniania płótna. Czy kiedykolwiek osiągną tę swobodną intymność dwóch kobiet na łóż-ku-sofie? Może, poza wszystkim, nie było to konieczne. Otarli się o siebie, ale samo to otarcie było wpisane w porządek poszukiwania o nierównych stawkach. - Nie zdążyłeś popatrzeć, czy jest coś na temat Rossiniego w relacjach o Vuillardzie? Dlaczego nie miał ochoty odpowiedzieć? - Dziwne, że nigdy nie wpadłaś na to, dlaczego twój dziadek został do tego stopnia wygnany z pamięci rodzinnej. - Och, to było takie ciężkie... Myślę, że miało to związek z jakimś wyjazdem, inną kobietą albo innymi kobietami. Wiesz - dodała z uśmiechem - my tutaj jesteśmy straszliwie purytańscy. Antoine milczał przez chwilę. - Może to absurdalne, ale wydaje mi się, że chodzi o coś innego. Małe bistro na świeżym powietrzu, przy wejściu do „Ogrodów". Giardini: stacja vaporetto, po tych wszystkich innych, które narzucają powinność pamiętania albo turystyczny obowiązek: Rialto, Ca' Rezzonico, Accademia, San Marco - wydawała się doskonałym miejscem na wagary, gdzie można zatrzymać się dla przyjemności. Dalej mporetto linii numer 1 kursowało tylko do Lido. Antoine wysiadł na Giardini. Głęboka zieleń listowia, rozświetlony słońcem pył i ten taras kawiarni z innej epoki - przyszło mu na myśl, że tu mógłby czekać na zapomniany autobus, który pokolebałby go wiejską drogą. Ale nie, zamiast drogi było morze, a on na nic nie czekał. Przy sąsiednim stoliku dwaj młodzi mężczyźni dyskutowali z napuszoną powagą. Nie krępował ich, nawet nie istniał w ich oczach. Mógł się rozpłynąć i zniknąć, stać się jedynie goryczką swojego espresso, znakiem firmowym Segafredo na filiżance, plamami na słońcu, które cętkowały ziemię, powagą tej dyskusji, która go nie dotyczyła. O kilka kroków stamtąd dzieci przerwały właśnie mecz piłki nożnej i teraz tłoczyły się wokół fontanny. Giardini. Nazwa pospolita, która stała się własną. Wskazywała, że mamy prawo nic nie robić, niczego nie mówić, patrzeć, jak inni wychodzą przyszłości na spotkanie albo jak grają w piłkę. W oddali mury pałacu o barwie ochry, przestrzenna bryza znad morza, tuż ponad koronami drzew. Giardini. Na uboczu, 67 wycofane, jedno słowo na oznaczenie mroku i chłodu. Nie potrzeba rodzajnika, by je określić. Można było zatrzymać się w nim tyle, ile się chciało. Słowo espresso, szyld reklamowy, letnie popołudnie, światło przytłumione gęstym cieniem. Nawet lepkawe ciała roznegliżowanych ludzi zalegających na ławkach nabierały tego odcienia głębokiej zieleni. Giardini. Wyprostował się z żalem i ruszył w dalszą drogę do SanfElena. Dzielnica Ornelli stanowiła jeszcze część Wenecji, ale już w kojącym oddaleniu, bardziej rozległej przestrzeni. Z alejek Parco Delie Rimem-branze widać było z daleka sylwetkę kościoła Santa Maria delia Salute, jakby miasto stało się przystępną, odległą wyspą. Rysowało się pod niemal regularnym dachem, jaki tworzyły korony sosen nadmorskich. Odwracając się doń plecami, porzucało się sosny dla lip i podchodziło do boiska koszykówki, które nabrało patyny tych miejsc, gdzie przyjemność nie jest już przymusowa, gdzie asfalt zdążył poszarzeć, a szyldy się pościerały. Zresztą dzieci grały tam w nogę, jakby dla podkreślenia, że z takimi miejscami wyobraźnia mieszkańców najwyraźniej się oswoiła. Niewielki taras kafejki. Turyści, którzy docierali tu z rzadka, szukali czegoś innego, prowincjonalnej surowości, spokoju z innej epoki. Nie spędziliby innej nocy na Calle Rovereto. Łączyło go z Ornellą jakby ciche porozumienie. Ich raczej niezręczne usiłowanie miłości pozbawiło ich napięcia i od razu osadziło ten początek przyjaźni na innym gruncie, jakby w końcu okazało się krzepiące 68 powiedzieć sobie, że ten język nie był odpowiedni, że odtąd swobodnie mogą przeniknąć w inną bańkę. Antoine przedłużył rezerwację pokoju w hotelu Feli-ce o dodatkowy tydzień. Lubił ten stary dom, w którym Ornella znalazła sobie mieszkanie na pierwszym piętrze. Na klatce schodowej panował mrok i chłód. Nieokreślony zapach, trochę wilgotny, ale zawierający też cząsteczki życia, jak w tym filmie Ettore Scoli, który tak lubił, Rodzina. Nacisnął cztery razy dzwonek, hasło, które oszczędzało Ornelli chowania obrazu. To było dobre, takie porozumienie wokół płótna Rossiniego, przenoszące się na codzienne gesty. Ornella uznała, że wygląda tajemniczo. Faktycznie obawiał się jej reakcji i, nie przyznając się sam przed sobą, czuł potrzebę odroczenia początku rewelacji, Z jaką przychodził. W końcu wyciągnął dyskietkę z kieszeni koszuli. Komputer Ornelli ledwie wyłaniał się z ryzykownej konstrukcji książek piętrzących się bezładnie na jej biurku, jakby dla zrównoważenia chłodu tego sprzętu, na który w końcu niechętnie przystała. Dla An-toine'a, wręcz przeciwnie, uczucie wszechobecności, jakie wywoływały wszelkie nowoczesne technologie, było jak balsam: przeszłe epoki, teraźniejszość, najodleglejsze miejsca świata zderzały się na ekranie jakby w stanie abstrakcyjnej lewitacji, którą uspokajająco nazywano życiem, w stanie uczuciowej nieważkości, zarazem pełnej magii i monotonnej. - Powiesz mi? - zapytała Ornella. 69 Ale on bez słowa włączył komputer i tylko wprowadził dyskietkę. Wzięła taboret, usiadła obok niego. Żaluzje opuszczone dla ochrony przed popołudniowym żarem przepuszczały pradawne światło, podczas gdy oni siedzieli przed niewielkim błękitnym ekranem. Przestał bębnić w klawiaturę. Pojawił się tekst. DZIENNIK EDOUARDA YUILLARDA 28 listopada 1919 Popołudnie w willi Sachy Guitry i Yvonne Printemps przy alei Elisee-Reclus. Sacha chce dwóch portretów Yvonne. Ona jest bardzo zabawna, z tą zawadiacką nutą, której trudno się oprzeć. Najwyraźniej jestem jednym z mężczyzn, przy których nie boi się być sobą. Ale nie ma obawy. To nie jej teren łowiecki. Sacha w jedwabnym szlafroku, wielki pan, ironista z pozoru, ale zupełnie pod jej urokiem. Umówione, że wrócę w przyszłym tygodniu. 29 listopada Wizyta młodego Włocha, którego zalety wychwalał mi Pierre. Koło trzydziestki. Niedogolony, płochliwe oczy. Przyszedł z dwoma obrazami pod pachą. Bardzo gadatliwy. Mówił tylko o Bonnardzie i o mnie, z trochę szalonym entuzjazmem. Maluje interesująco, ale to coś innego. Skłonność bardziej konceptualna. Teraz wszystko zależeć będzie od tego, jak się rozwinie, co mu zresztą powiedziałem. Zapytał, czy zgodziłbym się 70 pracować przy nim. Odpowiedziałem, że krępowałoby mnie to. Zaproponowałem, żeby raczej przyszedł któregoś popołudnia malować ze mną. Wyłączył dyskietkę i odwrócił się do Ornelli. Przez chwilę przestraszyła się, że to już wszystko, ale nieznaczny błysk w oczach Antoine'a nie mógł jej zmylić. - Jedziemy dalej? - zapytał z sadyzmem demiurga, podczas gdy ona tylko skinęła głową, domagając się końca tej gierki. 4 grudnia Przedpołudnie u Guitry eh, z powodu tych portretów Yvonne. Dość udatnie naszkicowałem wyraz twarzy na szerokim planie. Jeśli chodzi o drugi obraz, myślę raczej o wnętrzu, z Yvonne w głębi, na sofie, zlewającą się z motywami tapiserii, tkanin, wszystko jednobarwne, w czerwieniach. Popołudnie przy ulicy Calais. Sandro Rossini był od trzeciej. Sprowadziłem Marie-Olympe i Rachel na seans pozowania. Dość dobrze szło. Rossini rysuje nie najgorzej, z doskonałym wyczuciem gestu. Ałe atmosfera coraz cięższa przez jego zachowanie. Służalczy wobec mnie, przesadnie spoufalający się z modelkami, trochę pies na kobiety, pewien swego. Żarty antysemickie w złym guście pod adresem Racheli. Okazywała niejaki chłód. Odsunąłem na czas nieokreślony jego propozycję, byśmy spotkali się znowu. Antoine lubił teraz pływać vaporetto. Niewiele brakowało, a poczułby się jednym z prawdziwych wenecjan, tych, którzy czytają gazety, zamiast oglądać widoki. W vaporetto słychać było tuf-tuf zmęczonego silnika, można było dojrzeć przerdzewiały kadłub. A poza tym była para i ta morska bryza, która wznosiła się za Salute aż do brzegów Canale Giudecca, aż po korony drzew w Giardini, za Riva degli Schiavoni. W tej szaroniebieskiej, niezauważalnej mgiełce wilgoci człowiek czuł się lekko, uskrzydlony swobodną i jakże ucywilizowaną atmosferą. Pracownik zapowiadający kolejne stacje liczył się bardziej niż przewoźnik, ukryty za szybami swej kabiny. Odsuwał metalową bramkę, by ludzie mogli wysiąść i wsiąść. Ale najważniejszy był gest, jakim wiązał linę i przycumowywał statek nieledwie na dwie minuty. W tym geście wyczuwało się spokojne i niemal smutne dopełnienie - ręka supłała linę z konieczną, a zarazem śmieszną dokładnością, gdyż kilka sekund później trzeba było wykonać ten sam ruch, tylko w odwrotnym kierunku, aby ją rozwiązać i pozwolić, by statek prześlizgnął się na środek Canale Grandę. Tego popołudnia wsiedli do linii 82. Za Piazzale Roma w vaporetto zrobiło się prawie pusto. Mogli usiąść na przodzie i śledzić wzrokiem brzydotę gigantycznych parkingów, które otwierały się jak czeluście piekielne, odwrotna strona miasta. Na Canale 73 Grandę vaporetto dyktowało prawa. Ale na Canale Giudecca wydawało się malutkie, kiedy podpływało do olbrzymiego, przeżartego rdzą tankowca uderzającego o pawilon turecki albo greckiego statku-pała-cu, przeznaczonego na jałowe, drętwe przejażdżki. Ochra pałaców, spłukany błękit morza wygrzewały się w nisko pochylonym słońcu. Antoine czuł niewielki chłodek, chłodek drobnej mżawki, przestrzeni, nadmiaru gorąca i piękna, które oferowały mu się w ciągu dnia, teraz już słabnące. Wysiedli w przypadkowym miejscu, po drugiej stronie, w pobliżu Chiesa delie Zitelle, „kościoła starych panien". Długo szli wzdłuż wybrzeża, potem usiedli na ziemi, oślepieni ukośnymi promieniami słońca, które uderzały w kamień. Dziwna to była relacja. Wiedzieli, że tak bardzo są od siebie różni, ze względu na wiek, życie i spojrzenie na życie. Byli w Wenecji razem, ale Wenecja była tylko jedną różnicą więcej, krainą dzieciństwa dla Ornelli, a dla Antoine'a dawną niechęcią, która topniała z każdym dniem. A jednak istniała między nimi pewna łatwość. Poważna i bez konsekwencji. Czas, który był im dany, nie mógł rozpuścić się w jakimś ni-by-skrępowaniu, w niepotrzebnych zahamowaniach. - Co będzie z nami potem? Siedząc po turecku na nadbrzeżu, Ornella odważyła się na to, po długim milczeniu. Antoine odwrócił wzrok na widniejący w oddali kościół Salute i spokojnie szukał słów. Nikt nigdy go o to nie zapytał. Ale czy ona mogła go zaskoczyć? Chciał coś powie- 74 dzieć, wahał się tylko co do słów. Każde zdawało się odpowiadać wewnętrznej prawdzie, której nie trzeba było się sprzeniewierzać. - Wiesz - odezwał się w końcu - w powieści W stronę Swanna jest taki dziwny fragment. Dziadek narratora przychodzi z kondolencjami do ojca Charles^ Swanna, któremu właśnie umarła żona. Wyszedłszy z żałobnego pokoju, idą się przespacerować parę kroków po ogrodzie i pan Swann mówi coś w rodzaju: „Ach! Co za szczęście przechadzać się razem w tę piękną pogodę... niech gadają, co chcą... życie ma swój urok!". Ledwie przebrzmiały te słowa, a już zdał sobie sprawę z ich niestosowności, ale zrobił tylko głupią minę i przeciągnął ręką po czole... Myślę, że chciałbym napotkać tego rodzaju absurdalną, uderzającą reakcję przy podobnej okazji, nawet jeśli powrót do rzeczywistości byłby wtedy bardziej bolesny. Ale - dodał cichutko, jakby mówił już tylko do siebie - nigdy nie przeżyłem takiego cięcia, chyba że w snach. Przeciwnie, chwilę później Proust wkłada w usta swojej postaci zdanie, w którym się bardziej odnajduję: „Bardzo często myślę o mojej żonie, ale nie mogę myśleć o niej dużo na raz" - co nie przeszkadza mu umierać z rozpaczy po dwóch latach. Ja nie umarłem z rozpaczy. Są takie poranki, kiedy potrzebuję czasu, aby dotarło do mnie, że wszystko skończone - nienawidzę poranków. Ale nic się u mnie nie zmieniło. Zdjęcia Julie są niemal w każdym kącie i porozrzucane zabawki w jej pokoju. Jeśli chodzi o Marie, to jest to może bardziej abstrakcyjne. Cza- 75 sami wraca sama z siebie, w oderwaniu, ale ona tez jest wciąż obecna, jak cień, który w nieskończoność kładzie się na wszystkich doznaniach. Zawahał się. - Czy zdarzają się chwile prawdziwego zapomnienia? Myślę, że tak, ale nie jestem pewien. Nigdy nie będę tego pewien. I właśnie ta niepewność wychodzi na jaw. Ot, co... Mówił tak długo w zmierzchającym, olśniewającym, lekkim świetle. - No to kiedy - dorzucił jakby dla otrząśnięcia się - złożymy wizytę wujowi Yincenzo? Nawet nie wiem, czy on jeszcze żyje. Tak czy owak, tamci ludzie nigdy nas nie interesowali - powiedział Francesco, robiąc pogardliwy grymas. - Ale skąd to pytanie? Ornella zaczęła się wycofywać. Ot tak, żeby wiedzieć. Zapytała brata ze ściśniętym sercem. Hipoteza Antoine'a nie trafiała jej do przekonania. Nawet w najbardziej mrocznych czasach faszyzmu naród włoski zawsze przeciwstawiał się nazistom, stając po stronie Żydów. W liceum uczyła się o memorandum włoskiego ambasadora w Berlinie, Dino Alfieriego, przedstawiającego z głębokim poruszeniem metody stosowane przez nazistów przeciwko Żydom. Naciskany przez Niemców, by przyjął taką samą postawę, Mussolini najpierw udał spolegliwość, a następnie, w 1943, zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i powierzył problem żydowski w strefach włoskich trans-alpejskiej policji obywatelskiej. Podręcznik do historii podkreślał odwagę komendanta Lospinoso, który nie uląkł się gróźb gestapo i ocalił blisko pięć tysięcy żydowskich uciekinierów. Antoine nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc ekscytację Ornelli. Temat wciąż był delikatny. Ze swojej strony przypomniał sobie książkę Primo Levie-go przedstawiającą zgoła odmienną rzeczywistość. Wiedział, że trafił w czuły punkt. Ornella znajdowała się między młotem a kowadłem. Jej pragnienie poznania prawdy zderzało się z namacalną obawą, że 77 oto odkryje prawdę, która nie będzie jej odpowiadała. Kiedy Antoine zapytał ją o ewentualnego świadka, który mógłby rozwiać jej wątpliwości, w końcu niechętnie wyjawiła nazwisko Vincenza. Wuja, którego nie widziała na oczy, o którym prawie nic nie było jej wiadomo. Strzępy rozmów, uporczywa nienawiść. Nie wiedzieć. Ta właśnie tajemnica dręczyła teraz Ornellę. Odkrywała to, czego nie ośmieliła się nigdy powiedzieć sobie głośno, bo tak było wygodniej: zwykłe pozamałżeńskie eskapady jej dziadka to jednak za mało, by wytłumaczyć takie pęknięcie w jej rodzinie. - Burano... - powiedziała zamyślona. - U mnie to było tabu. Nie wolno było jeździć do Burano. Dobry był każdy pretekst. Nie wiem, czy on jeszcze żyje, ale jednego jestem teraz pewna: musiał mieszkać w Burano. Szybkie połączenie z Internetem wkrótce przyniosło im potwierdzenie: w Burano faktycznie żył niejaki Vincenzo Rossini. Pewnego ranka Ornella i Antoine znaleźli się więc w vaporetto zatłoczonym turystami, którzy wybierali się na wyspy laguny. Większość tej zgrai opuściła ich w Murano, zapewne w poszukiwaniu pamiątkowych błyskotek. Antoine odnalazł cząstkę dawnej zażartości, by napiętnować ich wszędobylstwo. Objazd przez Burano był niewiele lepszy, ale kiedy już zostawili w tyle uliczkę, w której stało pełno straganów z koronkami, ich oczom ukazało się w południowym żarze ciekawe miniaturowe miasteczko. Małe domki w żywych kolorach - 78 czerwone, niebieskie, żółte, zielone - tworzyły dekorację rodem z commedia deWarte. Na płaskich kamiennych płytach, między kanałami, przemyślna, prymitywna konstrukcja z lekko nachylonych tyczek, podtrzymywana przez naprężone sznury do bielizny, służyła jako stelaż pod gigantyczne pranie, w którym kolorowe kąpielówki sąsiadowały z białymi trykotami, a szerokie barchanowe spodnie z najbardziej wyzywającą bielizną. Jakaś starsza kobieta, z włosami upiętymi pod czarną chustką, szorowała, polewając obficie wodą, chodnik, który wydawał się nieskazitelny. Odkąd przybili do Burano, Ornella z każdą minutą robiła się coraz cichsza i bledsza. To Antoine postanowił zapytać starą kobietę. Słysząc nazwisko Rossini, przyjrzała się im obojgu podejrzliwie, a potem wskazała maleńki, pomalowany na czerwono domek, kilka kroków stamtąd. Przez zawieszoną przy wejściu zasłonkę z pstrych plastikowych pasków docierał szmer radia. Ornella pokręciła przecząco głową i już miała zamiar zrobić w tył zwrot, ale Antoine postąpił właśnie w głąb cienia. Przykucnąwszy na ziemi, z sercem walącym młotem, Ornella czekała. Po kilku minutach radio umilkło. Przez dłuższą chwilę dał się słyszeć gwar rozmowy. Stara przestała sprzątać i przyglądała się scenie. W końcu zasłonka rozchyliła się i Antoine dał Ornelli znak, aby do niego dołączyła. W pomieszczeniu panował nieprawdopodobny bałagan, brudne naczynia w zlewie, czekające na wy- 79 prasowanie ubrania na krześle, sterty starych czasopism leżących gdzie popadnie, pożółkłe artykuły przyszpilone do ścian. Na stole stał garnek, w którym moczyły się serca karczochów. Kryjówka starego kawalera - pomieszczenie nie zdradzało śladu kobiecej obecności. Mężczyzna, który wstał na widok Or-nelli, trzymał się jeszcze dobrze, mimo pokaźnej tuszy i trzydniowego zarostu. Postawny, o wydłużonych, delikatnych rysach, garbatym nosie, siwej, gęstej czuprynie. Mówił całkiem nieźle po francusku, którego nie porzucił, gdy pojawiła się Ornella. - Siadaj, siadajcie, o ile znajdziecie jakieś miejsce... Nie przywykłem do odwiedzin - powiedział, przechylając krzesło, żeby przegonić czarne kocisko. Pod udawaną zrzędliwością wyczuwało się jego zażenowanie. - Czytałem o twojej książce w „Corriere delia Sera". Przyznaję, że dziwnie mi się zrobiło. Książka mojej siostrzenicy, jej zdjęcie. Zresztą nie wiem, czy można nazywać siostrzenicą kogoś, kogo się nie widziało nigdy w życiu. Zapadło długie milczenie. Mogłoby trwać w nieskończoność. Dzieci przebiegły ze śmiechem po nadbrzeżu, ale żaluzje były opuszczone. Antoine czuł, że powinien wziąć sprawy w swoje ręce. Podjął próbę wytłumaczenia ich obecności. Vincenzo mamrotał coś, potrząsając głową z rozczarowaniem. Skamieniała Ornella nie powiedziała ani słowa. Nie ułatwiali mu zadania. Monolog stawał się jeszcze bardziej nadęty i niezręczny, napotykając na milczenie zainte- 80 resowanych. Antoine'owi zaczynało brakować argumentów. I wtedy, z oczami utkwionymi w blacie stołu, jakby nie miał ochoty patrzeć na swoich rozmówców, Vincenzo Rossini powoli zabrał głos, wahając się nad każdym słowem, ogarnięty silną emocją. - Tak, tworzymy dziwną rodzinę. Nie wiem, jaką wersję wypadków przedstawiła ci twoja matka - powiedział, zwracając się do Ornelli. A ona odparła bezbarwnym głosem: - Żadną. Nic, tylko milczenie i kilka zdań usłyszanych przypadkiem tu i ówdzie... Vincenzo uśmiechnął się boleśnie. - Oczywiście... Zresztą tak było pewnie lepiej. A poza tym nie miałaś wyboru. Twoja matka była jeszcze niemowlęciem, kiedy to wszystko się zdarzyło. Ja miałem już jedenaście lat... Wyciągnął z kieszeni paczuszkę tytoniu i bibułki i zaczął skręcać papierosa, żeby wydać się mniej oficjalnym. Ale ciążące milczenie nikogo by nie zmyliło. - O antysemickich poglądach Sandra Rossiniego było wiadomo od dawna. A poza tym była sprawa Fossoli. W 1944 zgromadzono tam w obozie sześciuset pięćdziesięciu Żydów. Gestapo zdaje się otrzymało listy denuncjujące antynazistowskie wypowiedzi dowódców włoskich, którzy zajmowali się obozem. W każdym razie 21 lutego gestapo zjawiło się. Nazajutrz wszystkich Żydów wpakowano do autokaru, a potem załadowano do dwunastu wagonów, którymi pojechali do Auschwitz. Czy te listy denuncjacyjne rzeczywiście istniały? Bardzo szybko przyszedł ko- 81 nieć wojny i zaczęło się polowanie na czarownice. Mój ojciec został oskarżony. Pracował na poczcie, ale sensem jego życia było malarstwo. Miał niewielką pracownię nad Canale Giudecca. Zanim go zatrzymano, zdążył podłożyć tam ogień. Znaleziono tylko jego zwęglone szczątki i ani jednego obrazu. Nie skończył jeszcze skręcać papierosa, kiedy napotkał wzrok Ornelli. - Ot, co. Teraz wiesz już mniej więcej wszystko. Nazwisko Rossini stało się podejrzane w Wenecji. Wysłano mnie do pensjonatu w Turynie. Moja matka wróciła do swojego panieńskiego nazwiska i zmusiła mnie, żebym też je przyjął. Kiedy pierwszy raz przyjechałem z college'u, na święta Bożego Narodzenia, nie zastałem już ani jednego obrazu mojego ojca w domu, ani jednej z jego rzeczy. Urodziła się Paola, ale ledwie ją znałem. Jakiekolwiek aluzje do ojca były surowo zabronione - myślę, że naciskała tutaj, jak mogła, rodzina mojej matki. Nie umiałem się z tym pogodzić. Kochałem ojca. Zabierał mnie na mecze piłki nożnej i często chodziłem przyglądać się, jak maluje w swojej pracowni przy Canale Giudecca. A poza tym... Przerwał, by zwilżyć językiem bibułkę gotowego wreszcie papierosa. - A poza tym nigdy nie uwierzyłem w tę historię z anonimami. Mój ojciec był antysemitą, to nie ulega wątpliwości, ale nie mogłem sobie wyobrazić, żeby dopuścił się czegoś takiego... Czas mijał. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem do Wenecji, następowa- 82 ło bolesne zderzenie z matką. Jako dorastający chłopak chciałem na powrót nazywać się Rossini. Kiedy matka umarła, nie poszedłem na jej pogrzeb. Wiedziałem, że prowadziła hotel, który przejęła po niej Paola. Ja nie byłem w stanie żyć sobie spokojnie z takimi korzeniami. Ruszyłem w drogę, pisałem do wszystkich dzienników, które były zainteresowane moimi relacjami z podróży czy reportażami. Bywało, że gdzieś w Macedonii albo w Anatolii zaczynałem wierzyć, że oto wstaje nowy dzień. Ale koniec końców, podróż niczego nie wymazywała. Wróciłem. Nie do Wenecji, ale tuż obok. Niemal codziennie chodzę na spacer po San Michele. Mój ojciec nie jest tam pochowany - nie jest pochowany nigdzie - ale tam by chciał leżeć, a dla mnie to jedno i to samo. Pod pretekstem, że musi zadzwonić, Antoine zostawił ich samych. Wyszedł zapalić. Idąc wzdłuż wybrzeża, robił sobie wyrzuty, że ułatwił to spotkanie, które każe Ornelli inaczej spojrzeć na swoją przeszłość. Ale przecież powinno się znać prawdę. Jednocześnie nie mógł uwolnić się od egoistycznej myśli, że coś się w tym miejscu kończyło, ta krucha więź między Ornellą i nim, bo oto znajdowali się teraz u kresu poszukiwań. Ujrzał ich na progu, poważnych i już niemal wspólników. Ornella patrzyło głęboko w oczy Yincenza, mówiąc: wrócę. Wyjść bardzo wcześnie. Odkryć fasadę kawiarni Floriana o szóstej rano. Między szarymi kolumnami podniesione story, zmięte we śnie jak pogniecione nocą prześcieradła. Tylko jedna z nich pozostała rozwinięta, by chronić pianino. Padało tej nocy i plac jest mokry. Samotne pianino milczy, jakby nigdy nie wabiło klientów tą muzyką, która rozbrzmiewa co wieczór, aby usprawiedliwić podwojenie cen konsumpcji, podczas gdy skrzypce w dziwnym zespoleniu z akordeonem prześcigają się w wirtuozerii, grając Offenbacha, Paganiniego i najbardziej ckliwe przeboje amerykańskie. Tego ranka pianino otoczone oceanem zielonej roślinności mogłoby grać preludium Bacha. Nuty jak krople wody spadające pojedynczo ze story. Pierwsze ostrze bladego jeszcze słońca przecina ustawione jedne na drugich żółte i białe krzesła. Jakaś kobieta przechodzi na ukos przez plac, stukot jej obcasów odbija się echem w przestrzeni - od czasu do czasu metronom gubi rytm: musiała ominąć kałużę. Posiedzieć na stopniach kawiarni, wypalić papierosa pod kamiennymi lwami. Antoine nie ma już powodu, by dłużej zostać w Wenecji. Zaczął artykuł o Tiepolo. Skończy go w Paryżu. Vuillard... O dziwo, miał chęć napisać o obrazie Pani Vuillard podlewająca hiacynty. Przeszyła go pewna myśl. Vuillard nigdy w pełni nie odczuwał tej nieco ironicznej czułości (Pani Vuillard), tak zwyciężonej i ujarzmionej. Umiał tylko malować, to znaczy 85 odrywać się od rzeczy w tej samej chwili, w której powołuje się je do istnienia. Ktoś, kto potrafiłby naprawdę kochać matkę, nie namalowałby Pani Vuil-lardpodlewającej hiacynty ani Pani Vuillard trzymającej czarkę. To nie ma nic wspólnego z drobiazgowymi poszukiwaniami, z obiektywną wiedzą na temat okoliczności powstania tych obrazów. Jest natomiast jak promień słońca przecinający plac Świętego Marka: inne światło, objawienie, które może za chwilę zniknąć. Coś zupełnie nowego, to uczucie pęknięcia, które wyobraża sobie w świecie Vuillarda. Do tej pory ten wybór wnętrza - nieodmiennie pokoje mogące przyprawić o chorobę, salony przytłoczone ciężarem tkanin, wczesnoporanne, blade światło za oknem, ale częściej niskie lampy zapalone na tle ściennych obić - jawił mu się jako znak niezniszczalnego świata, w który zanurzał się z przyjemnością, ponieważ nic nie mogło się w nim wydarzyć - nic poza przygodą stylu. Oczywiście czuł tę melancholię, jaką wzbudzała krzywizna ramienia, ta odwrócona plecami szyjąca kobieta obok swojej towarzyszki, pod lampą. Oczywiście lubił, gdy w na pozór spokojnej scenie dawały się zauważyć przeciwne tropy, smutek, równowaga, oczekiwanie, zranienia, nadzieja, rezygnacja. Ale siła tej niepewności była kwestią formy, zuchwałym, niemal niezgrabnym przesunięciem linii ramienia. Od obrazu do obrazu analizował tę nieodpartą ewolucję w śmiałości i panowaniu nad gestem. Kobieta trzymająca igłę odsuwała rękę w bok ku górze 86 i to była Szyjąca - nieznacznie przejaskrawiony zamiar krył w sobie głębszą prawdę. Dalej, w grę wchodziło życie, w tym, co w nim zapewne najbardziej subtelnego, najpokorniejszego, tajemniczo otwarte na jakąś formę wieczności, w imię tej właśnie pokory, tak jakby w ogóle nie istniał przypadek. Właściwy obraz mógł jedynie wyrosnąć z najpodrzędniejszego tematu, zazwyczaj niebranego pod uwagę. Było to prawdą, począwszy od czytających Vermeera, od martwych natur Chardina, i u Vuillarda o to wyłącznie chodziło. Jednak Antoine wpisywał te poszukiwania w rodzaj estetycznego schematu, ochronnego i zamkniętego. Poznanie Ornelli, anegdotyczna w jego oczach lektura Mrożonej kawy, dziwna historia bańki Tiepola, a jeszcze bardziej losy Sandra Rossiniego stawiały to wszystko w trochę innej perspektywie. Żadnej sprzeczności - wydawało mu się, że wszystkie te doświadczenia mogą jedynie wzbogacić świat, który pozostawał do odkrycia u Vuilłarda - ale nowe pytanie o kruchość człowieka imieniem Edou-ard Vuillard, o tajemnicze braki, które mogą sprawić, że ktoś stanie się twórczy, o równowagę między siłą i niedoskonałością. Czyż ten, kto chce zatrzymać chwilę, nie jest tym, kto nie potrafi jej przeżywać? Te refleksje nie trzymały się żadnej logiki, więcej miały wspólnego z puszczaniem pogłosek: poszukiwanie tożsamości Giandomenica Tiepolo, związek między nieznaną, wątpliwą przeszłością Ornelli i jego pragnieniem uchwycenia czystej chwili. Odtąd Antoine czuł, że już nie będzie drążył swego tematu z osten- 87 tacyjną skromnością biografa, który się za swoim tematem chowa. Kiedy wstawał i przechodził, teraz z kolei on, na ukos przez plac, kierując się na Riva degli Schiavioni, ogarnął go melancholijny spokój. Po drugiej stronie kanału otwierała się pusta przestrzeń morskiego urzędu celnego. Zgłębianie tajemnic Vuilłarda nie będzie odtąd dla niego ucieczką, rozrywką ani sposobem na zduszenie pamięci. Wszystkie godziny spędzone z Marie, z Julie także mogły się wślizgnąć w milczenie szyjących i krąg lamp. Istota jego życia nie mogła pozostać nietknięta przez życie. Przy Ornelli po raz pierwszy musiał znaleźć słowa na wyrażenie swojego stosunku do przeszłości, do bólu odciśniętego w miąższu każdego dnia. Coś się przez to nieodwracalnie zmieniło. Mógł wszystko zachować, a jednocześnie zakreślić bańkę mydlaną wokół tego letniego poranka. Wenecjanie wstawali wcześnie, kupowali „II Gazzettino" w ciemnozielonych kioskach i prędkim krokiem maszerowali do traghetto. A on miał czas. Przystanął na długo na moście Accademia i wsparł się łokciami o balustradę. Często, gdy nocą pada, świt nadchodzi z wahaniem. Sukces Mrożonej kawy trwał nieprzerwanie. Blisko dwa lata od ukazania się książka wciąż wiodła nietypowy żywot. Już jej nie wystawiano jako wzorcowej pozycji w księgarniach włoskich, a mimo to nie schodziła z list bestsellerów. Na początku tej przygody Ornella mimo woli śledziła tę cotygodniową klasyfikację. Poza niezaprzeczalną przyjemnością zaspokojenia swej próżności odczuwała przy tym bardziej ważką satysfakcję, pewność istnienia. To było oczywiście absurdalne: większość pozbieranych w ten sposób tytułów nie miała w sobie nic literackiego, a wysoka sprzedawalność paradoksalnie zapowiadała ich szybki koniec, kiedy produkt raz został skonsumowany. Ale tu i ówdzie trafiał się autor, którego Ornella szanowała, w niezrozumiały sposób wmieszany w te udziecinniające zawody handlowe -tak dziwnie było przeczytać swoje własne nazwisko obok tego uwielbianego. W Mediolanie, u wydawcy, zaczęło się poruszenie. Czy można by wspomnieć jeśli nie o rychłej publikacji nowego tytułu, to przynajmniej zapowiedzieć przyszłe wydanie? Czy powinniśmy się obawiać propozycji jakiegoś innego wydawnictwa? Ornella nie wiedziała, czy do spotkania z Vincen-zem Rossinim doszło w najlepszym, czy w najgorszym momencie. Nie mogła wyznaniu z Burano przypisywać swojej pisarskiej niemocy, która dręczyła ją od długich miesięcy. Ale odkrycie tej ciążącej 89 przeszłości stawiało pod znakiem zapytania związek ze światem przedstawiony w Mrożonej kawie. Cała poczta, jaką otrzymywała, wszystkie świadectwa czytelników pozostawały ze sobą zgodne: ludzie byli jej wdzięczni, że potrafiła wpisać w czas i przestrzeń doznania od czasu niezależne, w których każdy się rozpoznawał, gdyż doświadczył nie takich samych, ale podobnych wrażeń, w innym miejscu, z utraconą dziś intensywnością. Duch dzieciństwa: to wyrażenie powtarzało się, pełne wdzięczności u czytelników, często zabarwione ironią u krytyków czy egzegetów, którzy teoretyzowali na temat sukcesu Mrożonej kawy. I oto ścieżki tego ducha gmatwały się. Teraz przypominała sobie wszystkie momenty ciszy, przemilczenia, które naznaczyły jej dzieciństwo, jej młodość. Chcąc nie chcąc, myślała, że nagromadzenie tych napięć, tych niedomówień, tych niedopowiedzianych tragedii przywiodło ją najpierw ku pisaniu, a potem ku napisaniu Mrożonej kawy, stworzeniu świata zamkniętego w kręgu teraźniejszości. Owa intensywność doznań, jaką dostrzegano w książce, należała nie tyle do jej dzieciństwa, ile do mocy dzieciństwa stworzonego na nowo, uwolnionego spod brzemienia przeszłości. Głucha potrzeba przychodziła z daleka. Osiągnięty spokój miał ciężar tęsknoty. Siadała po turecku przy łóżku, przed obrazem Sandra Rossiniego, który stanowił jedyny ślad, jaki pozostał po jej dziadku. Czy ten ostatni był winny? Wszystko wokół niej sugerowało to, nie mówiąc głośno. Ale stary człowiek w Burano jeden jedyny myślał 90 inaczej. Nikt się nigdy nie dowie, co zawierał zeszyt, który oglądały dwie kobiety na łóżku-sofie. Prawdopodobnie rysunki, szkice kształtów i postaw, które być może je przedstawiały. Marie-Olympe i Rachelę. Dla Ornelli było to trochę tak, jakby kartkowała Mrożoną kawę: szkicownik. Na odrapanej czerwonej ławce, Campo Santa Margherita. Czekają, aż zapadnie wieczór. Ostatni dla Antoine'a w Wenecji. Ostatni. To dziwne. W Mrożonej kawie wieczór na Campo Santa Margherita nie mógł być ostatnim. Porozmawiają, z długimi momentami swojskiego milczenia. Staruszkowie już sobie pójdą, hałas nieco się wzmoże, strzępy muzyki w kawiarence na rogu i ten prawie fioletowy błękit wszystkich wieczorów południa, kiedy miasta rozświetlają się w nagrzanym powietrzu. Nie rozstają się - zawsze byli razem samotni. Być może spotkają się jeszcze, ale nie byle jak, nie ot tak, w przypadkowej podróży. Jedno odmieniło życie drugiego. Czy taki związek nosi jakąś nazwę? Ona mówi, że może któregoś dnia znajdzie w księgarni album o Vuillardzie, ale dobrze wie: ta książka o Vuillardzie będzie miała sens jedynie wtedy, gdy on pozostanie nieskończenie daleko. Nie, to on ujrzy wkrótce w paryskiej witrynie drugą książkę Ornelli. Ale ona potrząsa głową. Być może nigdy nie będzie kolejnej albo drugiej książki. Zaprzestanie promocji, wróci do nauczania, w Ferrarze czy gdzie indziej, odnajdzie prawdziwe życie. Jeśliby jeszcze pisała, to być może powieść - teraz musi się zmagać z upływem czasu. A obraz? Waha się chwilę, odgarnia włosy. - Myślę, że zabiorę go do Burano. Potem uśmiecha się i obraca do Antoine'a. 93 - Nie chcesz przed odjazdem wrócić do Villa Val-marana? Zapalając papierosa, daje znak, że nie. - Dlaczego? Ze strachu przed pewnością, że bańka istnieje, czy ze strachu przed pewnością, że nie istnieje? - Ze strachu przed pewnością. —-