16290

Szczegóły
Tytuł 16290
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16290 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16290 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16290 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PIOTR BILSKI Krew psa MARZEC 2003 Pamiętam dokładnie dzień, w którym spotkałem go po raz pierwszy. Przechadzki peryferyjnymi uliczkami ogromnej kolonii, z dala od zgiełku pracujących fabryk nie należą do moich ulubionych zajęć, po części ze względu na brak czasu, jednak niekiedy przyglądam się, jak szybko rośnie Miasto. A jest to postęp błyskawiczny, niemal geometryczny. Przemysł oparty na eksploatacji złóż planety okazał się magnesem przyciągającym coraz większe rzesze ludzi, którzy wiele ryzykowali, by przybyć do „następnego Raju zaraz po Ziemi". Mijając niewielkie skwery, z upodobaniem oddawałem się rozmyślaniom nad ludzką doskonałością. Tak wiele udało się już tutaj dokonać. Od dziesięcioleci człowiek przemierzał przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowego domu, jednak jego działania zawsze dyktowane były agresją, instynktem nakazującym rozszerzanie terytorium bez względu na cenę. Miasto okazało się pierwszą kreatywną misją ludzkości, nie związaną z niszczeniem czegokolwiek. Wiele razy Słońce tego układu planetarnego ukazywało się na horyzoncie i chowało za nim od czasu, gdy pierwsi astronauci postawili stopę na powierzchni globu. Placówka rozwinęła się znacząco i choć trwało to grubo ponad pięćdziesiąt lat, teraz stanowiła powód do dumy wszystkich kolonistów. *** Chłodny wiatr delikatnie musnął moją twarz, przypominając, iż zaczyna się chłodniejsza pora roku. Minimalne różnice między peryhelium i aphelium oraz kąt nachylenia osi obrotu względem płaszczyzny orbity sprawiały, iż nie dawało się tutaj rozróżnić wiosny, lata, zimy i jesieni. Cykl roczny obejmował jedynie dwa okresy o niezbyt dużej różnicy temperatur wraz z bardzo krótkimi stanami przejściowymi. Planeta nie była duża, jedynie trzykrotnie większa od Księżyca, dlatego poruszanie się po jej powierzchni nie stanowiło żadnego problemu, chociaż przyjezdni, jak nazywano gości z Ziemi, musieli przez dłuższy czas przystosowywać się do nietypowych warunków. Wysoko nad miastem górowała niewielkich rozmiarów stacja tranzytowa, na której pracowało osiemdziesięciu techników, obsługujących nadlatujące z przestrzeni statki, dokonujących napraw i pełniących rolę celników. Chociaż kolonia była całkowicie samowystarczalna, przemyt nadal istniał w szczątkowej formie i właściwie nikomu nie zależało na jego likwidacji. Poza kilkoma drobiazgami placówka stanowiła wzorowy model kolonii i tak określano ją w folderach reklamowych zachęcających turystów i potencjalnych mieszkańców do przybycia na Przystań: „najspokojniejsze miejsce we wszechświecie". Już z okien promów planeta wyglądała obiecująco: zielona kula, w całości pokryta roślinnością, z widocznym nawet z orbity, tętniącym życiem, Miastem. PIOTR BILSKI KREW PSA *** Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważyłem nawet, iż zabrnąłem w rzadko uczęszczane rejony osady, sąsiadujące bezpośrednio z granicznymi barierami ochronnymi. Nigdy nie stwierdzono tu obecności wrogich form życia, jednak przezorność cechująca pionierów pozostała. Dzielnice na obrzeżach charakteryzują się znacznie mniejszym poziomem hałasu. Tutaj, z dala od wszelkiego zgiełku cywilizacyjnego, można było usiąść w kusząco zielonej trawie i patrzeć w dal rozciągającą się za granicami kolonii. Las widoczny na horyzoncie mamił urokami nieznanego, które wręcz zdawało się czekać na gości. Jednakże, poza wybranymi oddziałami wojska, nikomu nie wolno było zbliżać się do drzew. Właśnie zastanawiałem się, czym podyktowany jest tak kategoryczny i nielogiczny dla mnie zakaz, gdy zobaczyłem Psa. Widywałem go już wcześniej, przechadzającego się ze spuszczoną głową bez celu, nie posiadającego domu ani właściciela. Stworzeń tych nie było w Mieście wiele, zatem identyfikacja konkretnych egzemplarzy nie nastręczała większej trudności. Prawdę mówiąc, nie przepadam za tymi zwierzętami, zawsze trochę mnie przerażały. Nie są agresywne, tylko te ich spojrzenia wydają się niepokojące, przejmująco głębokie i przenikliwe. Oczywiście, jako siła pociągowa, Psy nadal spełniają swą rolę, choć trzeba przyznać, że coraz mniejszą. Swojska nazwa tych zupełnie obcych nam organizmów wynikała z dużego podobieństwa zewnętrznego do ziemskich przedstawicieli czworonogich ssaków. Z niewyjaśnionych do chwili obecnej przyczyn żaden przedstawiciel ziemskiej fauny nie wytrzymał na planecie dłużej, niż kilka tygodni. Wszystkie stworzenia umierały stadnie wkrótce po przybyciu, w tajemniczych okolicznościach, których nikt nie potrafił wytłumaczyć. Jedynie człowiek okazał się odporny na tę chorobę, jakakolwiek ona była. Najdziwniejsza w całej historii wydawała się jednak wyjątkowość Psów, jedynego gatunku należącego do świata zwierzęcego tego globu. Poza nimi nie odnaleziono żadnych drapieżników czy roślinożerców. A teraz jeden z tych dziwolągów wpatrywał się we mnie uporczywie, jakby chciał zahipnotyzować, a może tylko wystraszyć, sam nie wiem. Jego rozmiary wzbudzały respekt: duży, o grubych łapach i gęstej sierści wcale nie wyglądał KREW PSA przyjaźnie. Nie pokazywał swoich zębów, chociaż wyobraźnia podpowiadała, iż ma ich cały garnitur, wyjątkowo ostrych, ułatwiających przegryzanie gardeł. Nagle poczułem przemożną chęć oddalenia się z tego miejsca, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Mój niepokój mógłby wydać się osobie postronnej najzupełniej niezrozumiały, lecz wówczas był tak prawdziwy, jak wszystko; co mnie otaczało. Nie zdążyłem jednak wykonać jednego ruchu, kiedy mój prześladowca zaatakował. Bez obnażania kłów ani szczekania, jak to mają w zwyczaju robić ziemskie czworonogi. W ułamku sekundy rozpędził się i właśnie szykował do skoku. Nie mając szans na ucieczkę, odruchowo zasłoniłem ramionami głowę, wiedząc, że w niczym mi to nie pomoże. Podobno w krytycznych momentach życia czas wydaje się płynąć wolniej, film oglądany oczami człowieka zatrzymuje się. W moim przypadku było zupełnie inaczej, całe wydarzenie nabrało tempa. Wyprostowane łapy, potem rozwarta szczęka, pełna, tak jak się tego obawiałem, kłów. Uderzenie jednak nie nastąpiło. Między mną a napastnikiem pojawił się mężczyzna. Przejął na siebie impet ataku i wykonał dziwaczną kombinację ruchów ręką. Choć nie zauważyłem, aby zadał cios, zwierzę po chwili leżało na ziemi, nie zdradzając żadnych oznak życia. Zdziwiło mnie, że wszystko odbyło się bez najcichszego nawet dźwięku, w mgnieniu oka, można by powiedzieć. Zanim zdążyłem otrząsnąć się, obcy poklepał zwierzaka po grzbiecie i podszedł do mnie. - Nic ci nie jest?- - spytał. Trudno o banalniejsze słowa w takiej sytuacji, jednak nie myślałem o tym. Jakaś nuta w głosie nieznajomego przekonała mnie, iż z pewnością nie ma nastroju do szczeniackich odżywek. Szybko, na ile to tylko było możliwe, zlustrowałem go. Wydawał się być zwyczajnym mieszkańcem naszej kolonii. Nosił zieloną kurtkę i nieco już zmatowiałe czarne spodnie. Mimo to z jego sylwetki biła jakaś siła, zupełnie jakby otaczała go niewidzialna aura zapewniająca niezniszczalność. Efekt uległ spotęgowaniu, gdy spojrzałem w jego oczy. Jasnoniebieskie, zadziwiająco młode w mniej więcej czterdziestoletniej twarzy, a jednocześnie bardzo smutne, jakby tląca się gdzieś w środku nadzieja nieodwołalnie zgasła. - Nie, wszystko w porządku - zdołałem tylko wykrztusić, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ręce zaczynają mi dygotać, pomimo iż usilnie starałem się nad nimi zapanować. Mężczyzna, usłyszawszy moją odpowiedź, najwyraźniej zamierzał odejść. Spojrzał jeszcze na odzyskujące przytomność stworzenie. Pies wstał, przelotnie spojrzał na mnie, a na widok mego wybawiciela postawił uszy i po chwili obojętnie ruszył przed siebie. - Jak to zrobiłeś? - mimo szoku byłem w stanie wyartykułować kilka słów, które kołatały się w głowie. Zatrzymał się i nasze spojrzenia znów się spotkały. - On bardzo cierpi - powiedział tylko i po prostu odszedł. *** Kilka dni po rym zdarzeniu nadal nie mogłem dojść do siebie. To, co powiedział, sposób, w jaki się zachowywał... Trudno było przyznać przed sobą samym, ale ta postać miała w sobie coś niesamowitego, coś co przyćmiło całe człowieczeństwo wraz z jego technicznymi zdobyczami. Gdybym miał w sobie choćby odrobinę romantyzmu bohaterów książek, które tak lubiłem czytać, powiedziałbym, że to była magia. Nie taka, jak w baśniach, inna, silniejsza, dająca poczucie bezpieczeństwa w najczarniejszej godzinie.- Dość powiedzieć, iż nie potrafiłem już zwyczajnie iść po ulicy, by nie szukać mimowolnie tej niepozornej postaci. Tłumy obywateli, przewijające się codziennie po rosnącej wciąż metropolii, zadania mi nie ułatwiały. Sądziłem, że będzie go łatwo znaleźć, gdyż zdążyłem zauważyć coś istotnego: nieznajomy nie miał emblematu żadnej firmy na kurtce. Nie był to, co prawda, urzędowy nakaz, jednak na ogół wszyscy koloniści nosili ubrania ułatwiające określenie ich przynależności zawodowej i społecznej. Najwyraźniej on się do tego nie stosował, pozostawało tylko pytanie, z jakiego powodu. Wkrótce miałem się tego dowiedzieć. Tak jak się spodziewałem, znalazłem go, idącego niespiesznym krokiem uliczką w jednej z biedniejszych i brudniejszych dzielnic. Jak zwykle w przypadku szybkiego postępu, nie udało się uniknąć kilku efektów ubocznych, a takie zbiorowiska były tego najlepszym przykładem. Zawsze zamglone, ponure miejsca przywodziły na myśl wiktoriański Londyn lub... przedsionek piekła. *** Z daleko posuniętą ostrożnością ruszyłem za nim, obserwując, jak powoli przesuwa się do przodu, z rękami w kieszeniach kurtki, patrząc prosto przed siebie. Szczerze mówiąc, w ciągu kilkunastu minut niezbyt spiesznego marszu podejmowałem kilkakrotne próby dogonienia go i zatrzymania, lub chociaż zawołania, by odwrócił się i ponownie zwrócił ku mnie twarz. Jednak niepewność oraz, wstyd powiedzieć, strach nie pozwoliły mi na to. Ciągle w pamięci miałem obraz tego człowieka, gdy obezwładniał Psa. Trudno o bardziej oszczędne i pewne ruchy, choć nie było w nich siły fizycznej ani agresji. Zupełnie jakby na chwilę stawał się niematerialny, choć wciąż widzialny. A teraz szedł powoli, niczego nie podejrzewając. Czy możliwe jest w ogóle zestawienie spokoju z taką determinacją? Jak zahipnotyzowany podążałem za najbardziej zagadkową postacią, jaką dane mi było spotkać. Coraz gęstsza mgła opatulała nas obu, a zachmurzone niebo tworzyło wraz z nią niesamowitą scenerię. Gdy wychylałem się zza kolejnego zakrętu, z przerażeniem stwierdziłem, iż cel moich poszukiwań zniknął. Nie odszedł po prostu daleko, lecz jakby rozpłynął się w powietrzu. Ponieważ w pobliżu nie było żadnych MARZEC 2003 PIOTR BILSKI zaułków ani drzwi, za którymi można było się ukryć, przyspieszyłem kroku w nadziei na podchwycenie tropu. - Czy naprawdę jestem tak interesujący, aby mnie śledzić? Ponieważ głos dobiegał zza moich pleców, podskoczyłem. W rozpaczliwej próbie zachowania resztek zdrowego rozsądku usiłowałem wytłumaczyć sobie, w jaki sposób zdołał znaleźć się za mną oraz, co ważniejsze, skąd wiedział, kto za nim idzie. Odwróciłem się, jednocześnie składając solenną obietnicę, że nie krzyknę, bez względu na to, co zobaczę. Tak jak można było oczekiwać, stał na środku uliczki, wyprostowany, z rękami luźno zwisającymi przy ciele. Nie poruszył się ani na milimetr, jednak wiedziałem, iż teraz nie pozwoli mi odejść tak po prostu. - Ja... chciałem tylko, to znaczy... - Nie miałem dotąd pojęcia, jak trudno w takiej sytuacji złożyć kilka odpowiednich słów w sensowne zdanie. - Wydałeś mi się taki... - Inny? - Obcy uśmiechnął się nieznacznie, choć jego twarz zdradzała raczej przygnębienie niż rozbawienie. Podszedł nieco bliżej, a ja ponownie poczułem się bardzo niepewnie. Starałem się jednak nie okazywać wrażenia, jakie na mnie wywarł. Przez chwilę stał, jakby wsłuchiwał się w dźwięki otoczenia. Wreszcie się odezwał. - Wcale nie masz ochoty dowiedzieć się, kim jestem -powiedział i zanim zdołałem zaprzeczyć, bo przecież właśnie tego chciałem się dowiedzieć, już go nie było. Zniknął w mgnieniu oka, zostawiając mnie samego wśród wszechogarniającej mgły. Gdy otrząsnąłem się z osłupienia wobec zupełnie zaskakującego obrotu sprawy, pobiegłem w stronę centrum, jednak już go nie dostrzegłem. Przepełniony rozczarowaniem próbowałem znaleźć sobie jakieś zajęcie, jednak w żadnym z ulicznych klubów nie czułem się dobrze, właściwie odpychały mnie swoją zwyczajnością. Robiło się późno. Nie miałem wypróbowanych przyjaciół, wiedziałem, że z nikim nie podzielę się swoimi przeżyciami i pozostaną one moją tajemnicą. Tym trudniej było znieść świadomość tego, że coś, co zapowiadało się na wielką przygodę, tak nagle i nieodwołalnie zostało zakończone. Kolejne dni upływały pod znakiem poczucia całkowitej beznadziejności, które zwiększała monotonia pracy. Nie potrafiłem skupić się na niczym, podejrzewając, iż wszystko, co robię, nie ma większego znaczenia. Bezwiednie odbywałem długie podróże w najciemniejsze zakamarki Miasta, wiedziony przeczuciem, iż nieznajomy może tam być, czekając, aż go odnajdę i udowodnię, że jestem godny poznania prawdy. Nic takiego się jednak nie stało. *** Któregoś dnia z kolei trafiłem w to samo miejsce, w którym zostałem zaatakowany przez Psa. Tak jak poprzednio usiadłem w trawie i próbowałem przeniknąć wzrokiem ciemną i odległą ścianę Lasu. Zaczynał mnie intrygować coraz bardziej. Wtem mój wzrok padł na teren oddalony o kilkanaście metrów. Trawę przygniatało coś dużego, co wyraźnie odcinało się od zieleni podłoża ciemnym brązem. Wstałem i podszedłem bliżej. Na ziemi leżał Pies, ten sam, którego spotkałem kilka dni wcześniej. Był martwy. Pysk miał uchylony, z wnętrza widać było kilka zębów, wcale już nie tak groźnych. Leżał na boku, z zamkniętymi oczami, zupełnie jakby był świadomy swego końca. Nie mogłem oderwać wzroku od zwłok zwierzęcia, dopóki nie usłyszałem zza pleców znajomego głosu: - Jak sądzisz, czy długo da się żyć wśród całkiem obcych istot, wobec wszechogarniającego szaleństwa, bez szans na odmianę swego losu? Stał bardzo blisko, również przypatrując się Psu. Nie byłem pewien, czy ma na myśli siebie, czy zwierzę. Tym razem w jego głosie wyczuwałem nutę cynizmu, być może nawet złości. Spojrzał na mnie i rzekł: - Szczerze mnie zadziwiasz swoim uporem. Chyba cię nie doceniłem, jednak pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Miałem rację, uznając cię za wrażliwego człowieka. Jako jedyny od tylu lat poznałeś, wyczułeś, że nie należę do was. - Przekrzywił nieco głowę, a ja zrozumiałem, że musi być dużo starszy, niż wskazuje na to jego wygląd. Czyżby pamiętał lata kolonizacji? Odrzuciłem tę myśl jako całkowicie bezsensowną. Pokolenie pierwszych zdobywców Przystani wymarło wiele lat temu. - Nie ukrywam, iż wiedza o twoim istnieniu przyniosła mi nieco ulgi - zdawał się ważyć każde słowo - i całkowicie rozumiem ciekawość, która kazała ci szukać mnie przez tyle dni. - Zdecydowanym ruchem storpedował moje zamiary zaprzeczenia jego słowom. - Czy jednak masz całkowitą pewność, że chcesz wiedzieć, czym naprawdę różnię się od ludzi? - Nie wiem... - Jego bezpośredniość nie działała bynajmniej ośmielająco, niemniej ze zdziwieniem stwierdziłem, że strach całkowicie zniknął, a pozostała jedynie przemożna chęć poznania prawdy, bo choć nie miałem pojęcia, czego może dotyczyć, intuicja podpowiadała mi, iż tajemnicza postać, kimkolwiek była, mogła odsłonić mi nowy świat. Zdobyłem się na śmiałość i wypowiedziałem brzemienne w skutkach słowa: - Po prostu jestem ciekaw, skąd wiesz tyle o mnie i o Psach. Twarz nieznajomego ponownie wykrzywił grymas podobny do uśmiechu i z pewnością za taki bym go uznał, gdyby nie niezmienny smutek oczu. - Jesteś ciekaw - rzekł. - Mam szczerą nadzieję, iż nie będziesz żałował. Jesteś pierwszą osobą, która usłyszy to, co mam do powiedzenia. Właściwie - uśmiechnął się i potarł ręką czoło - pewnie w ogóle nie MARZEC 2003 KREW PSA uwierzysz, jednak cóż szkodzi spróbować, prawda? - Gdy pospiesznie przytaknąłem, usłyszałem jeszcze: - Chodźmy więc! I chwilę później szliśmy do parku niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Jak najdalej od Psa - pomyślałem. Niewielu kolonistów stać było na własne, osobne mieszkania, dlatego przeważająca większość, w tym i ja, egzystowała w swojego rodzaju hotelach. Dzień był spokojny, choć pochmurny i szło się nam w miarę szybko. Nad głowami przeleciał śmigłowiec transportowy. Gdy dotarliśmy do celu, mężczyzna usiadł na ławce tak, aby widzieć moją twarz, oparł brodę na ułożonych na oparciu rękach i rozpoczął swoją opowieść. *** Biegnąc, nie czuł już strachu. Nie miał po prostu na to czasu, jego myśli pędziły jak szalone, podporządkowane tylko jednej idei: uwolnić się od ścigających. Bezwiednie zwiększył tempo, choć jego organizm, nienawykły do wysiłku fizycznego, zaczynał się już dopraszać o chwilę odpoczynku. Wiedział jednak, że jeśli dopuści zmęczenie do głosu i zatrzyma się, zginie. Jego prześladowcy nie pozwoliliby mu na najmniejszy odruch słabości. Z początku wszystko szło gładko, zupełnie tak jak w filmie akcji. Bez problemu udało mu się opuścić strzeżone mieszkanie i uniknąć miejskich patroli. Skradając się wąskimi uliczkami, zmierzał zdecydowanie w stronę granicy kolonii, która oferowała mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Będąc w połowie drogi, usłyszał jednak syreny alarmowe i wiedział, że nie uda mu się dostać do portu kosmicznego. Gdy usłyszał krzyki żołnierzy przeszukujących okolicę, zorientował się, że jedynym jego ratunkiem jest Las. Regularny pościg rozpoczął się, gdy biegł polem w stronę drzew. Głosy żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze, jednak nie oni stanowili największe zagrożenie. Każdy, kto nie został uprzednio-przeszkolony, obawiałby się Psów, a pościg odbywał się z ich udziałem. W oddali, nad Miastem, przemknęły po niebie dwa kształty. Śmigłowce bojowe, mieląc powietrze łopatami, oświetlały kilkadziesiąt metrów terenu przed sobą. Warkot silników stawał się coraz głośniejszy, wypierając z umysłu uciekiniera wszystkie inne dźwięki. Nie odważył się odwrócić głowy, za to zmusił swe ciało do dodatkowego wysiłku, bo niecały kilometr przed nim zamajaczyła na tle nocy ściana Lasu. W normalnych warunkach nigdy nie ośmieliłby się nawet zbliżyć do linii drzew, które skrywać mogły straszliwe sekrety, jakich człowiek nigdy nie powinien był oglądać, jednak w tej chwili czuł tylko, że wśród gęstej roślinności znajdzie ocalenie. Paradoksalnie, z każdym krokiem, z każdym przeskoczonym zagłębieniem w ziemi czuł się silniejszy i bardziej pewny, że uda mu się przeżyć. Nagle padł strzał i tuż obok niego trawę rozrył pocisk karabinu. Najwidoczniej któryś z żołnierzy, widząc, że zwierzyna wymyka się łowczym, postanowił spróbować szczęścia. Tym razem na swoje nieszczęście, nieskutecznie. Śmigłowce nie dotarły na miejsce dostatecznie szybko, aby oświetlić zbiega znikającego wśród drzew. W tym samym momencie długa seria z broni maszynowej przeszyła powietrze ponad jego barkiem. Jedna z kul musnęła skórę, zostawiając po sobie niewielką ranę, której uciekający jednak nie zauważył. Wciąż pędził na oślep, nie zwracając uwagi na gałęzie smagające twarz i egzotyczne krzewy, chwytające za kończyny. Wreszcie potknął się o korzeń wystający ponad powierzchnię ziemi, przewrócił i potoczył po zboczu dość płytkiego jaru, by wylądować pośrodku kępy krzaków. Ostatkiem sił wpełzł w największą gęstwinę i czekał na dalszy rozwój wypadków. Ku swemu przerażeniu usłyszał nadchodzących żołnierzy, prowadzonych przez jak zwykle niezawodne czworonogi. Wkrótce zobaczył oddział, który niespiesznie przesuwał się tyralierą w jego kierunku. Serce uciekiniera na chwilę zamarło, przeczuwał już niemal pewną śmierć. Kombinezon, jaki miał na sobie, pochłaniał ciepło w wystarczającym stopniu, by uczynić przeszukiwanie przestrzeni za pomocą noktowizorów nieskutecznym, jednak Psów nie miał szans oszukać w ten sposób. W całkowitej ciemności, słuchając okrzyków żołnierzy, przywierał do ziemi, spodziewając się najgorszego. Serce, nieposłuszne rozkazom płynącym z mózgu, wciąż przyspieszało, jakby chcąc za chwilę wyskoczyć z ciała, któremu służyło. Wreszcie zdobył się na nieznaczne podniesienie głowy, by spojrzeć w otaczający go mrok. W tym samym momencie nienawistna ręka strachu ponownie zacisnęła się na jego gardle - spojrzał prosto w połyskujące oczy Psa wpatrującego się weń z odległości kilkunastu metrów. Zdążył tylko pomyśleć, że to już koniec, wszelkie wysiłki okazały się daremne... Opuścił głowę, przygotowując się na spotkanie prześladowców, którym zwierzę musiało wskazać drogę. Nagle wszystko odpłynęło i straciło na znaczeniu, cały trud fizyczny i poprzedzające go wydarzenia. Gdyby nie wyczerpanie, usiadłby i głośnym śmiechem oznajmił ludziom, gdzie jest. Krew pulsująca w uszach na pewien czas przyćmiła wszystkie inne dźwięki, jednocześnie przynosząc ulgę. Pomimo tego, wraz z upływającymi sekundami, nic się' nie działo, nie poczuł bólu pocisków przeszywających ciało ani kolby karabinu łamiącej kości. Choć miał stuprocentową pewność, że został odkryty, gdy ponownie podniósł wzrok, nie widział już żadnego żywego stworzenia, a odgłosy pościgu, miast zbliżać, oddalały się. Odczekał jeszcze kilka chwil, nim odważył się podnieść z gęstwiny, oszołomiony nieco niespodziewanym dla siebie rozwojem sytuacji. Na razie nie był w stanie trzeźwo i logicznie rozważyć swego położenia. Chociaż znajdował się w obcym i nieprzyjaznym, jak zakładał, dla siebie środowisku, zmylenie prześladowców nadal stanowiło zagadkę. Całkowita cisza, jaka wkrótce nastąpiła, upewniła go, iż MARZEC 2003 PIOTR BILSKI od strony żołnierzy nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo. Spróbował postąpić kilka kroków na oślep, jednak roślinność nie wyglądała na gotową do współpracy. Znienacka pojawił się niemal zabobonny strach przed nieznanym, które czaiło się za najbliższymi drzewami. Las swoją egzotyką porażał ludzi jakimś niewytłumaczalnym lękiem, jakby miał dość siły, by ujawnić ich wszelkie niedoskonałości. Chociaż nie dostrzegł niczego podejrzanego, mimowolnie czuł czyjąś niemą obecność wypełniającą otoczenie. Nie mając żadnego pomysłu, postanowił przeczekać do rana, kiedy to, jak sądził, światło słoneczne pomogłoby w obraniu sensownego kierunku marszu, a przede wszystkim przegoniłoby czyhające dookoła potwory. Z całą pewnością zrobiło mu się zimno i nieprzyjemnie. O tym, że nie może wrócić do Miasta, wiedział od momentu rozpoczęcia pościgu. Zmęczony i przerażony podczołgał się do najbliższego drzewa. Ułożył się pod nim, wciąż łowiąc uchem choćby najlżejszy szmer w swoim sąsiedztwie. Nieliczne gwiazdy, widoczne poprzez gałęzie mrugały znacząco, jakby drwiąc z samotnej istoty ludzkiej, która bez swoich technologii i gadżetów stawała się całkowicie bezbronna wobec wiecznej natury: Wkrótce ciężar powiek okazał się zbyt duży, aby można je było powstrzymać przed okryciem zmęczonych oczu i człowiek, trochę wbrew sobie, zapadł w sen. Daniel, uciekinier z Miasta, był uratowany. *** Noc dłużyła się, jak nigdy przedtem. Budzony przez szelest liści, które z kolei niepokoił wiatr, nie zaznał spokoju do wschodu słońca. Gdy rozejrzał się po okolicy w świetle dnia, niewytłumaczalny lęk, choć w takich okolicznościach zrozumiały, znikł. Puszcza do złudzenia przypominała ziemskie lasy, pozbawiona jednak była różnorodności zwierząt w jakiejkolwiek postaci. Drzewa stały gęsto wokół niego, wysokie i wyniosłe, jakby demonstrując swoją potęgę. Wokół nich nie brakowało mniejszych krzewów. Najbardziej uderzająca w tym środowisku okazała się wszechobecna cisza, nie przerywana odgłosami życia. Przekonał się zatem, iż w nocy nie uległ omamom słuchowym spowodowanym zmęczeniem. Ostrożnie wstał i spróbował wybrać sensowny kierunek marszu. Nie został przeszkolony w zakresie przebywania w terenie zalesionym, nie miał zatem nawet pojęcia, skąd przyszedł. Właściwie wszystko wyglądało tak samo i po upływie kilku minut zdecydowany był obrać dowolną trasę, byle tylko móc przestać myśleć o swym beznadziejnym położeniu. - Nie radzę iść w tamtą stroną, strasznie dużo kłujących krzewów. Lodowaty sztylet strachu przeszył jego ciało w momencie, gdy obracał się za siebie. Głos nie dochodził z żadnego konkretnego kierunku. Na niewielkim pagórku, nieco powyżej linii krzaków, siedział Pies. Był to raczej średni okaz o jasnobrązowej sierści. Gdyby stanął na tylnych łapach, prawdopodobnie osiągnąłby wysokość niemal stu siedemdziesięciu centymetrów. Pomimo iż pysk zwierzęcia pozostawał nieruchomy, w głowie człowieka co chwilę pojawiały się zrozumiałe wyrazy. - Nie musisz się bać - podjęło szybko stworzenie, jakby w obawie, że człowiek do którego mówi, straci przytomność lub zacznie uciekać. I miało wiele racji. - Nie zrobią ci krzywdy. - Pies przechylił nieco łeb na bok, przyglądając się intruzowi. - Wiedzieliśmy, że nadchodzisz, jednak postanowiliśmy pozwolić ci spać do rana. Będąc wypoczętym, szybciej się myśli, czyż nie? - cichutko zachichotał. Daniel niewątpliwie był pod wrażeniem tego, co usłyszał. Przede wszystkim niepokoiła go liczba mnoga, jakiej użył Pies. Jak dotąd nie udało mu się wypatrzyć w pobliżu nikogo więcej. Stwór machnął przednią łapą, jakby odganiał od siebie owada i dodał: - Właściwie to nie radzę ci iść samemu gdziekolwiek. Chyba najrozsądniej zrobisz, jeśli udasz się ze mną. Pomimo iż przywyknął już do widoku zwierzęcia, nadal nie mógł oswoić się z nową dla siebie sytuacją. Największym lękiem napawał go naturalnie fakt, iż Pies posługiwał się całkiem biegle jego, ludzkim, językiem, prawdopodobnie telepatycznie, bowiem ani razu podczas swego wywodu nie otworzył pyska, choć z drugiej strony nie pozostawiał wątpliwości, iż jest autorem myśli pojawiających się w umyśle człowieka. Od kiedy tylko ludzie zaznaczyli swą obecność na planecie, czuli swego rodzaju obawę przed tymi stworzeniami, choć przecież nie różniły się one znacząco od ziemskich czworonogów, przynajmniej od strony fizycznej. Mimo to tylko nieliczni przedstawiciele wojska rozpoczęli długotrwały proces asymilacji zwierząt w ludzkim, technologicznym środowisku. Wszystkie obawy i niewyjaśnione lęki kumulowały się w tej chwili w istocie ludzkiej, która z trudem zdołała wydobyć z siebie kilka słów składających się w pytanie: - Dokąd pójdziemy? Przecież dookoła jest Las. Pies nie zmienił pozycji, w ogóle sprawiał wrażenie, jakby przebieg tej rozmowy już znał i teraz tylko odtwarzał w odpowiednich momentach swoje kwestie. Bardzo prawdopodobne, skonstatował Daniel, że znał jego myśli, co dawałoby mu naprawdę dużą przewagę. - Jeśli się nie mylę, nie masz zbyt dużego wyboru. Możesz iść sam, żaden z nas cię nie zatrzyma. Zachęcałbym jednak skorzystać z naszej gościnności. - Naszej, to znaczy czyjej? - podchwycił Daniel. - Chodź ze mną a przekonasz się na własne oczy - odparł Pies. Choć wcześniejsza propozycja zdawała się pozostawiać jakąś alternatywę, zwierzę wstało i nie oglądając się za siebie powoli potruchtało w stronę znacznego skupiska drzew. Człowiek po chwili namysłu podniósł się z ziemi i pobiegł za swym nowym przewodnikiem. Hałas, jaki czynił, depcząc gałęzie delikatniejszych krzewów, najwyraźniej drażnił Psa, MARZEC 2003 KREW PSA który starał się jednak nie dać tego po sobie poznać. Przyjrzawszy mu się bliżej, Daniel doszedł do wniosku, iż musi to być młody osobnik; świadczyła o tym lekkość, z jaką się poruszał, a także okazałe mięśnie drgające pod ledwo widoczną skórą. Jednocześnie sam poczuł się wyjątkowo niezdarny i ociężały. Idąc tak, przedstawiciele obcych sobie ras, nie zamienili więcej ani słowa, choć prowadzony w nieznane z pewnością chciał zadać wiele pytań. Na razie jednak nie czuł się zbyt pewnie i uznał, iż bezpieczniej będzie poczekać, aż przewodnik odezwie się pierwszy. Analizując w myślach słowa Psa, zastanawiał się, jak liczna populacja czworonogów zamieszkuje glob, pokryty w znacznej części nieprzeniknioną puszczą. Ponownie złapał się na tym, że szuka jakichkolwiek śladów aktywności innych stworzeń, jednak dookoła panowała cisza, przerywana odgłosami jego szybkich kroków. Pies poruszał się bezgłośnie, czasami tylko ocierając o bardziej rozłożyste krzewy. Znajdował się przecież we własnym środowisku. Idąc w głąb puszczy, która z każdym krokiem stawała się bardziej posępna i nieprzyjazna, można było zauważyć dość interesujące zjawisko. Wszystkie bez wyjątku drzewa stanowiły permutację tego samego gatunku, przypominającego nieco sosnę, lecz nie dysponującego zbyt dużą ilością igieł. U stóp drzew rozprzestrzeniały swe wszędobylskie macki zielone mchy, pokrywając całe niemal podłoże i czyniąc stąpanie po nim czynnością bardzo przyjemną. Oprócz tych dwóch gatunków roślin czasami przebijały się przez monotonię zieleni niewielkie czerwone kwiaty o prostych łodygach i niesłychanie delikatnych kształtach. Najczęściej pojawiały się wokół grubych korzeni, jakby chciały ochronić je przed toporem drwala. Ponieważ nie szli szczególnie szybko, Daniel zdołał zbliżyć się do kępy takich kwiatów i dotknąć jednego z nich. Był wilgotny. Pomimo iż nie minęli żadnego źródła wody (a zdjęcia satelitarne wykryły tylko kilka zbiorników, które można byłoby uznać za jeziora), żaden z przedstawicieli tutejszej fauny nie wyglądał na spragnionego cieczy, kiedy je chwytano i oswajano, traktowały wodę jako coś oczywistego, czego nigdy im nie brakowało. Co więcej, powietrze przesycone było wilgocią, która czasem utrudniała nieco oddychanie. Pomimo tak niepewnych wrażeń, Daniel zauważył ze zdziwieniem, iż terytoria, przez które się przedzierali, wcale nie przedstawiały się już złowrogo. Z zewnątrz Las wydawał się dużo bardziej nieprzyjemny. W pewnym momencie Pies zatrzymał się i obrócił w stronę swego towarzysza. - Wytrzymaj jeszcze chwilę. - Najwyraźniej wyczuł jego zmęczenie. - Niedługo będziemy na miejscu. Rzeczywiście, choć w ciągu kilku następnych minut wędrówki krajobraz nie zmienił się ani trochę, niepokojąc tylko jednostajnym półmrokiem i tajemniczymi gęstwinami, wkrótce zwierzę zatrzymało się na niewielkim wzniesieniu i usiadło wyprostowane, jakby rozpoczynając medytację. Jego kompan, nie wiedząc, co zrobić ani jak się zachować, przystanął obok i rozejrzawszy się dookoła, postanowił przerwać ciszę: - Czy to jakieś szczególne miejsce? Nie chciałbym być nieuprzejmy, jednak od wczoraj nie miałem nic w ustach i może... Organizm przyzwyczajony do wygód najwyraźniej dawał o sobie znać na jeden z przykrzejszych sposobów. W tym momencie Daniel zorientował się, że powiedział coś niestosownego, przynajmniej we własnym odczuciu. Pies nawet się nie poruszył, w głowie człowieka pojawiły się jednak dwa słowa: „Już idą". *** Zaskoczony i zdezorientowany tą prostą wiadomością, wypowiedzianą z wyraźnym namaszczeniem, powtórnie omiótł wzrokiem okolicę. Początkowo nie zauważył niczego szczególnego, po chwili jednak jego serce poczęło mocniej bić, gdy pierwszy czworonóg wyłonił się praktycznie znikąd niecałe dwadzieścia metrów przed nim. Tuż obok zmaterializował się drugi a nieco po lewej, kolejny. Gdy zdołał oderwać oczy od zwierząt, szybko zauważył, że otoczony jest przez gromadę co najmniej kilkudziesięciu istot. Wszystkie one bardzo powoli, jednak zdecydowanie, zbliżały się w nieznośnej ciszy, której nie przerywał odgłos ich miękkich łap stąpających po mchu. Z początku miał ochotę rzucić się do desperackiej ucieczki, powstrzymały go resztki rozsądku. Nie wydostałby się z Lasu i umarł z głodu, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy. Ponadto w oczach zwierząt nie zauważył groźby ani złości, pozostawały całkowicie łagodne, a ostre, jak miał wszelkie podstawy przypuszczać, kły nie ukazywały się spod podwiniętych warg. Właściwie można by powiedzieć, iż w ich zachowaniu przebijała bardziej ciekawość niż cokolwiek innego. Powstrzymawszy niepokój, zdobył się na wstępną ocenę tych stworzeń. Miały różne wielkości oraz kolor sierści, ale z wszystkich spojrzeń biła trudna do określenia łagodność i, na ile był to w stanie określić, dobroć. Przyłapał się na mimowolnym porównywaniu tych czworonogów bardziej do ludzi niż ziemskich psów. Nigdy wcześniej nie widział tylu osobników naraz, w dodatku tak różnorodnych względem ubarwienia. Niektóre budziły respekt rozmiarami okazałych dobermanów, inne przypominały raczej wilki, nie przekraczając metra długości. Przestał się odruchowo cofać i stanął wyprostowany naprzeciw dużego egzemplarza o jasnoszarym owłosieniu. Ten spokojnie, nie wykonując żadnych ruchów, wpatrywał się w uciekiniera, jakby znał go bardzo dobrze i wiedział doskonale, czego można się po nim spodziewać. Psy schodziły się jeszcze przez chwilę, Daniel patrzył na nie z wysoka i nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że uczestniczy w spektaklu reżyserowanym przez kogoś zupełnie innego. Gdy czworonogów było kilka setek, usłyszał w umyśle spokojny, niemal przyjazny głos, brzmiący jak głos starego znajomego: MARZEC 2003 PIOTR BILSKI - Zostaliśmy ostrzeżeni, że przybędziesz - prawdopodobnie mówił jasnoszary, najwidoczniej przywódca grupy. Po dokładniejszym przyjrzeniu wydawał się starszy i bardziej majestatyczny od pozostałych, choć z drugiej strony mogło być to tylko złudzenie. - Wyglądasz dokładnie tak, jak zostałeś opisany. Choć w tym stwierdzeniu nie było drwiny, przypomniał sobie badawcze, przenikliwe spojrzenie ścigającego go wczoraj Psa. - Ponieważ znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia, zapewne szybko przyjmiesz naszą propozycję, jednak chcemy, abyś wiedział, iż zawsze, w każdych warunkach masz możliwość wyboru. - Na ostatnie słowo został położony szczególny nacisk. - Wydajesz się odpowiednim kandydatem na udostępnienie miejsca w naszej przestrzeni życiowej. - Dziwna i nieco zabawna składnia miała wkrótce nabrać zupełnie innego znaczenia. - Jeśli zatem podejmiesz taką decyzję, będziesz współistnieć z nami, żyjąc w tym Lesie - tu nastąpiła krótka pauza - choć nie jest on tym, czym się wydaje. Ostatnie, brzmiące jak zagadka, słowa wprawiły człowieka w prawdziwe zakłopotanie. Psy musiały to wyczuć, bowiem usłyszał w głowie: - Wiemy, jak wiele pytań chciałbyś teraz zadać, mogę ci jednak obiecać, iż na wszystkie, wcześniej czy później, znajdziesz odpowiedź. To nieuniknione, podobnie jak los każdego z nas. *** Trudno opisać ciszę, jaka pojawiła się w umyśle uciekiniera, gdy zorientował się, iż oto zakończyło się powitanie i nadeszła jego kolej na wykonanie ruchu. Nie myślał teraz jednak racjonalnie, nie rozważał wszystkich za i przeciw. Jeżeli kiedykolwiek istniał w nim strateg, gracz szachowy, który analizuje konsekwencje swoich hipotetycznych posunięć, 'teraz z całą pewnością zniknął. Rozejrzał się tylko dookoła, by ogarnąć zwrócone ku niemu twarze (nawet mimowolnie nie mógłby już użyć określenia „pysk" lub mu podobnego) i poznał swą odpowiedź. W tym samym momencie najwyraźniej dotarła ona do Psów, bowiem przywódca podjął: - Niech tak będzie. Od dziś staniesz się więc jednym z pełnoprawnych bytów Lasu. Ponieważ dzielą nas liczne, jak na razie, różnice, otrzymasz opiekuna, który pokaże ci, jak przystosować się do nowych warunków. Zdaję sobie sprawę z tego, jakie to musi być trudne, wiedz jednak, że dołożymy wszelkich starań, aby ułatwić twoje zadanie. Nie mamy imion, choć każdy z nas jest różny, dlatego możesz swemu nowemu towarzyszowi je nadać. To było wszystko, stworzenia jak na komendę odwróciły się i powoli poczęły znikać wśród drzew. Ani jedno nie odwróciło się za siebie. Ponownie w głowie pojawił się tłum pytań, na które jednak nikt nie mógł odpowiedzieć. Już chciał ruszyć w którąkolwiek stronę, gdy zauważył, że Pies, który go tu przywiódł, nadal przy nim siedział. Leniwie zmrużył oczy i położył pysk na łapach, jakby wypoczywając. - Jakie imię chcesz mi nadać? - zadźwięczał jego ciepły głos, w którym dało się usłyszeć żartobliwe zabarwienie. Nie wiedząc, co powiedzieć, Daniel przyjrzał się mu dokładniej i dostrzegł niewielką białą plamkę na jasnobrązowej sierści, w okolicach podbrzusza. Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Chodźmy, Ciapek - powiedział. Nie upłynęła nawet minuta, gdy obydwie postacie tak, zdawałoby się, odmienne, ludzka i psia, zgodnie i w ciszy zniknęły wśród drzew. *** Kilka następnych dni stanowiło całkowicie nowy rozdział w życiu uciekiniera. Szybko zrozumiał, że świat, który niedawno opuścił, zamknął za nim swe podwoje, a powrót nie będzie możliwy. Właściwie nie czuł z tego powodu żalu, uczucie alienacji, jakie pogłębiało się wśród ludzi, teraz stopniowo zanikało. Sytuacja nie wyglądała przecież tragicznie - nieoczekiwanie dla siebie stwierdził, że istoty, które powitały go w leśnej głuszy zaczyna traktować jako swych towarzyszy, a sam Las nie wydaje się już taki dziwny ani straszny. Psy zdawały się rozumieć wszystkie jego myśli i potrzeby, bowiem Ciapek sobie tylko znanym sposobem odgadywał, czego mu akurat brakuje. Tego samego dnia, w którym się poznali, podszedł doń, zamerdał ogonem (dlaczego tylko on to robił, miało wyjaśnić się później) i sformułował jasną, prostą, a jednocześnie elementarnie oczywistą myśl: - Jeśli się nie mylę, jesteś głodny. - Nie czekając na potwierdzenie, które i tak musiało nastąpić, kontynuował: -Chodź ze mną, pokażę ci, co możesz jeść. Słowa te od razu skojarzyły się człowiekowi z polowaniem z włócznią w ręku, pogonią za przerażonymi czworonogami i ohydnym, choć jednocześnie intrygującym smakiem świeżej krwi. Rzeczywistość okazała się jednak nieco odmienna i poczuł pewien rodzaj wstydu, widząc jadalne rośliny, które wskazywał mu Pies. - Nie wiem, kto mógłby się tym najeść - stwierdził nieco zawiedziony. Istotnie, nie wyglądały one okazale, można nawet powiedzieć, iż w jakiś sposób odpychały lepkimi, dużymi liśćmi bez owoców. - Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli - odparł wesoło Pies, a człowiek widział już, że jego umysł stanowi dla tych stworzeń otwartą księgę. Gdy po kilku chwilach wahania Daniel przemógł się, urwał kawałek łodygi i włożył go do ust, stwierdził, że jest całkiem znośna w smaku. W dodatku, pomimo iż nie zapełnił żołądka nawet w połowie, poczuł się syty. Wiele podobnych, mniejszych lub większych zdziwień, miało go jeszcze spotkać w przyszłości. Tymczasem wraz ze swym przewodnikiem poznawał okoliczne obszary Lasu. Poszczególne gatunki roślin nie wypełniały całych dostępnych im przestrzeni, ścierając MARZEC 2003 KREW PSA się z konkurentami, lecz pozostawały na swoich terytoriach, zupełnie jakby zostały pogrupowane. Sami gospodarze pozornie nie zwracali na niego uwagi, zajęci swymi tajemniczymi i całkowicie mu obcymi sprawami. Często jednak widywał ich pomiędzy kępami krzewów, bezszelestnie sunących przed siebie, zupełnie jakby byli zbudowani nie z materii, lecz ulotnej substancji, rozpływającej się w powietrzu przy pierwszym poważnym podmuchu wiosennego wiatru. Nieraz spoglądali na niego bez zaciekawienia, ot, po prostu, by sprawdzić, czy nadal jest wśród nich. Intuicja podpowiadała mu, iż wiedzą znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, a przede wszystkim więcej, niż on sam chciałby zdradzić. Przenikliwy wzrok czworonogów zdawał się mówić bardzo wiele i choć nie potrafił nazwać dokładnie tego uczucia, odnosił wrażenie, iż jest ustawicznie, lecz dyskretnie obserwowany przez całą zbiorowość. Co dziwniejsze, Ciapek, choć właściwie nie odstępował go na krok, nie potęgował tego wrażenia. Kolejne godziny spędzane razem sprawiały, iż zaczynał przywiązywać się do swego towarzysza i bez zastrzeżeń akceptować jego obecność. Chociaż wciąż stawiał samemu sobie wiele pytań, na razie przyjmował za rozsądniejsze poczekać z nimi na odpowiednią chwilę. *** Tymczasem z zainteresowaniem obserwował otoczenie wokół siebie i ze zdziwieniem stwierdził, iż choć nie odbywają formalnej wędrówki w konkretnym kierunku, nie przebywali jeszcze dwukrotnie w tym samym miejscu. Las, choć pusty, z całą pewnością nie był jednolity. Dawało się tu zauważyć znaczne różnice pomiędzy poszczególnymi obszarami. Jedne wypełniały duże, wysokie drzewa o krótkich, lecz szerokich liściach i rozrastający się przy ziemi, przyjemny w dotyku mech. Stanowiły zupełne przeciwieństwo odpowiedników sosen, które jako jedyne były widoczne z Miasta. Zupełnie, jakby Las najlepsze trzymał dla swoich mieszkańców - pomyślał Daniel. Inne tereny zawierały całe pola krzewów, które obficie oświetlane przez żółte słońce bujnie pięły się po korzeniach sąsiadów na boki. Mijali zakątki tak ciemne, że przebywając w nich należało przyzwyczajać oczy do mroku, bywało także, iż trafiali na całkiem duże polany, po których biegały mniejsze Psy, bawiąc się ze sobą. Daniel nie mógł przestać patrzeć na pełne życia zachowanie maluchów. Bez przerwy w ruchu, w radosnym tańcu, starając się złapać przeciwnika za ucho. Chociaż przebywał w Lesie kilka dobrych dni, nie przeprowadził choćby jednej dłuższej rozmowy ze swym przewodnikiem ani z żadnym innym mieszkańcem. W duchu musiał przyznać, iż jest zbyt onieśmielony, aby rozpocząć konwersację pierwszym pytaniem, których tyle miał w zanadrzu. Pies z całą pewnością wyczuwał rozterki trapiące Daniela, bowiem pojawiał się w jego umyśle tylko wtedy, kiedy zachodziła absolutna konieczność. Zbyt wiele rzeczy okazało się niezrozumiałymi, by nie powiedzieć: magicznymi. Każdego ranka budził się po to, by stwierdzić, iż ma na sobie zupełnie nowe ubranie. Kroje i kolory zdawały się być przypadkowe, jednak nie powtarzały się, a poza tym łączyła je jedna cecha: wszystkie były dość proste i funkcjonalne. Nie przypominały wojskowych mundurów polowych, chociaż wśród zieleni także nie rzucały się w oczy. Przechodził nad tym do porządku dziennego, choć Ciapek zawsze siedział przy nim, jakby czekał na pytanie. Wkrótce milczenie zostało jednak przerwane, do tego przez Psa. Kiedy szli w stronę jednego z licznych strumieni przecinających puszczę, odezwał się nagle: - Danielu, nie mam prawa wymuszać na tobie odpowiedzi, jednak może byłbyś skłonny wytłumaczyć mi... Właściwie nie rozumiemy chyba, dlaczego uciekałeś i byłeś ścigany? Zapytany z niejakim zdziwieniem spojrzał w oczy towarzysza, by stwierdzić, iż nie ma w nich wyrzutu ani oskarżenia, tylko czysta ciekawość i oczekiwanie. Po krótkim czasie odpowiedział na głos, choć wiedział, że nie jest to konieczne. - Domyślam się, że interesują cię raczej motywy tego, co zrobiłem, bo jeśli poznałeś moje imię, na pewno znasz także przebieg wydarzeń i bezpośrednie przyczyny mojej ucieczki nie są dla ciebie tajemnicą. W oczach Psa pojawiło się częściowe zrozumienie, przerwał jednak, by zadać kolejne pytanie: - Czym jest herezja? W jaki sposób wiąże się z istnieniem, które nazywacie Bogiem? Daniel spojrzał niepewnie na Psa, który wyglądał na naprawdę zaciekawionego. - Czyżbyście nie znali pojęcia najwyższej istoty, poprzez czczenie której udowadnialibyście samym sobie własne znaczenie? Ciapek szybko pojął, o co mu chodziło, jednak zaskoczył rozmówcę kolejnym stwierdzeniem: - My nie jesteśmy samotni i nie potrzebujemy utwierdzać się w przekonaniu, że nasze życie jest logicznie uzasadnione. Nigdy też nie odebralibyśmy życia w imię idei, która w istocie jest nam obca. - Nasi kapłani twierdzą, że ofiary są konieczne, bo przypominają o miejscu ludzi w hierarchii ważności, na początku której stoi On. Pies usiadł, przekrzywiając łeb. - Przecież sam w to nie wierzysz, w przeciwnym wypadku nie byłoby cię tutaj, razem z nami. Daniel stał chwilę zszokowany bezpośredniością towarzysza, przypomniał sobie jednak własny strach podczas ucieczki i zyskał nieco pewności, iż odmowa udziału w religijnym obrzędzie nie była jednak błędem. - Dlaczego służyłeś istocie, której trwanie wypełnia zabieranie życia innym? - zapytał szybko i nieoczekiwanie Ciapek, przystając. W jego głosie tym razem dał się słyszeć pewien nacisk. Daniel również zatrzymał się zdziwiony. MARZEC 2003 PIOTR BILSKI - Jak możesz mówić, że jest zły? Przecież wypełnia Go dobro, litość, to On stworzył świat, dzięki któremu wszyscy istniejemy! - Ktoś, kto żąda takiej ofiary, nie może być dobry - stwierdził lakonicznie Pies, a jego towarzysz nagle zdał sobie sprawę, iż myśli podobnie, choć kłóci się to kategorycznie z prawdami, jakie wpojono mu w domu, na Ziemi. Przypomniał sobie własne mieszkanie, małe, ciche, na peryferiach wielkiego miasta w Europie i nagle poczuł się bardzo samotny, wśród tych przyjaznych, lecz nienaturalnie wszechwiedzących stworzeń, które mimo wszystko były mu przecież obce. Zatęsknił do towarzystwa ludzi, jakichkolwiek. Chciał z nimi odejść, rozmawiać o banalnych i prostych rzeczach, teraz urastających niemal do miana symbolu. Nie czuć tej badawczej obecności w swojej głowie i nie odpowiadać na pytania, które z taką wprawą zachwiały jego światopoglądem. Stworzenie musiało wszystko to wiedzieć, bowiem natychmiast spuściło łeb. - Przepraszam, za wcześnie na kwestie tak dla ciebie istotne i fundamentalne. - Pomachał pojednawczo ogonem. - Dużo myślisz o swoim domu. Twoje uczucia wobec niego zdradzają, że to miejsce jest ci bardzo bliskie i tęsknisz za nim. - Pewność zabrzmiała w głosie Ciapka - Dlaczego zatem je porzuciłeś, wybierając wspólny los z ludźmi, z którymi nie zgadzasz się w podstawowych kwestiach? - Niczego nie da się przed tobą ukryć, co? - Daniel zaśmiał się nerwowo. - To dość złożony problem. Chyba głównym czynnikiem była chęć wzięcia udziału w przygodzie, poznania nowego świata, stania się częścią czegoś większego... - Rozmarzony spojrzał w niebo. - Właściwie nie oczekiwałem wiele, ale chyba żadna z moich" nadziei się nie urzeczywistniła. Społeczność, w jakiej przyszło mi żyć, okazała się zbyt prymitywna, podporządkowana władzy wojska. - To żołnierze cię ścigali. Są niezwykle zdeterminowani. W przyszłości mogą okazać się bardzo groźni. - Wiem, dlatego nie powinniście przebywać tak blisko Miasta. Będą was wyłapywać i oswajać. - W tym momencie przerwał i spojrzał na Psa. - Dlaczego nigdy nie okazaliście ludziom swej inteligencji? - Nie można nawiązać kontaktu z istotą, która wcale tego nie chce i za wszelką cenę zamierza go uniemożliwić lub przynajmniej opóźnić. Jesteście zbyt pewni siebie jako gatunek, by dopuścić do głosu