16290
Szczegóły |
Tytuł |
16290 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16290 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16290 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16290 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PIOTR BILSKI
Krew psa
MARZEC 2003
Pamiętam dokładnie dzień, w którym spotkałem go
po raz pierwszy. Przechadzki peryferyjnymi uliczkami
ogromnej kolonii, z dala od zgiełku pracujących fabryk
nie należą do moich ulubionych zajęć, po części ze
względu na brak czasu, jednak niekiedy przyglądam się,
jak szybko rośnie Miasto. A jest to postęp
błyskawiczny, niemal geometryczny. Przemysł oparty
na eksploatacji złóż planety okazał się magnesem
przyciągającym coraz większe rzesze ludzi, którzy
wiele ryzykowali, by przybyć do „następnego Raju
zaraz po Ziemi". Mijając niewielkie skwery, z
upodobaniem oddawałem się rozmyślaniom nad ludzką
doskonałością. Tak wiele udało się już tutaj dokonać.
Od dziesięcioleci człowiek przemierzał przestrzeń
kosmiczną w poszukiwaniu nowego domu, jednak jego
działania zawsze dyktowane były agresją, instynktem
nakazującym rozszerzanie terytorium bez względu na
cenę. Miasto okazało się pierwszą kreatywną misją
ludzkości, nie związaną z niszczeniem czegokolwiek.
Wiele razy Słońce tego układu planetarnego ukazywało
się na horyzoncie i chowało za nim od czasu, gdy
pierwsi astronauci postawili stopę na powierzchni
globu. Placówka rozwinęła się znacząco i choć trwało
to grubo ponad pięćdziesiąt lat, teraz stanowiła powód
do dumy wszystkich kolonistów.
***
Chłodny wiatr delikatnie musnął moją twarz,
przypominając, iż zaczyna się chłodniejsza pora roku.
Minimalne różnice między peryhelium i aphelium oraz
kąt nachylenia osi obrotu względem płaszczyzny orbity
sprawiały, iż nie dawało się tutaj rozróżnić wiosny, lata,
zimy i jesieni. Cykl roczny obejmował jedynie dwa
okresy o niezbyt dużej różnicy temperatur wraz z
bardzo krótkimi stanami przejściowymi. Planeta nie
była duża, jedynie trzykrotnie większa od Księżyca,
dlatego poruszanie się po jej powierzchni nie stanowiło
żadnego problemu, chociaż przyjezdni, jak nazywano
gości z Ziemi, musieli przez dłuższy czas
przystosowywać się do nietypowych warunków.
Wysoko nad miastem górowała niewielkich rozmiarów
stacja tranzytowa, na której pracowało osiemdziesięciu
techników, obsługujących nadlatujące z przestrzeni
statki, dokonujących napraw i pełniących rolę
celników. Chociaż kolonia była całkowicie
samowystarczalna, przemyt nadal istniał w szczątkowej
formie i właściwie nikomu nie zależało na jego
likwidacji. Poza kilkoma drobiazgami placówka
stanowiła wzorowy model kolonii i tak określano ją w
folderach reklamowych zachęcających turystów i
potencjalnych mieszkańców do przybycia na Przystań:
„najspokojniejsze miejsce we wszechświecie". Już z
okien promów planeta wyglądała obiecująco: zielona
kula, w całości pokryta roślinnością, z widocznym
nawet z orbity, tętniącym życiem, Miastem.
PIOTR BILSKI
KREW PSA
***
Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważyłem nawet,
iż zabrnąłem w rzadko uczęszczane rejony osady,
sąsiadujące bezpośrednio z granicznymi barierami
ochronnymi. Nigdy nie stwierdzono tu obecności
wrogich form życia, jednak przezorność cechująca
pionierów pozostała. Dzielnice na obrzeżach
charakteryzują się znacznie mniejszym poziomem
hałasu. Tutaj, z dala od wszelkiego zgiełku
cywilizacyjnego, można było usiąść w kusząco zielonej
trawie i patrzeć w dal rozciągającą się za granicami
kolonii. Las widoczny na horyzoncie mamił urokami
nieznanego, które wręcz zdawało się czekać na gości.
Jednakże, poza wybranymi oddziałami wojska, nikomu
nie wolno było zbliżać się do drzew. Właśnie
zastanawiałem się, czym podyktowany jest tak
kategoryczny i nielogiczny dla mnie zakaz, gdy
zobaczyłem Psa. Widywałem go już wcześniej,
przechadzającego się ze spuszczoną głową bez celu, nie
posiadającego domu ani właściciela. Stworzeń tych nie
było w Mieście wiele, zatem identyfikacja konkretnych
egzemplarzy nie nastręczała większej trudności. Prawdę
mówiąc, nie przepadam za tymi zwierzętami, zawsze
trochę mnie przerażały. Nie są agresywne, tylko te ich
spojrzenia wydają się niepokojące, przejmująco
głębokie i przenikliwe. Oczywiście, jako siła
pociągowa, Psy nadal spełniają swą rolę, choć trzeba
przyznać, że coraz mniejszą. Swojska nazwa tych
zupełnie obcych nam organizmów wynikała z dużego
podobieństwa zewnętrznego do ziemskich
przedstawicieli czworonogich ssaków. Z
niewyjaśnionych do chwili obecnej przyczyn żaden
przedstawiciel ziemskiej fauny nie wytrzymał na
planecie dłużej, niż kilka tygodni. Wszystkie
stworzenia umierały stadnie wkrótce po przybyciu, w
tajemniczych okolicznościach, których nikt nie potrafił
wytłumaczyć. Jedynie człowiek okazał się odporny na
tę chorobę, jakakolwiek ona była. Najdziwniejsza w
całej historii wydawała się jednak wyjątkowość Psów,
jedynego gatunku należącego do świata zwierzęcego
tego globu. Poza nimi nie odnaleziono żadnych
drapieżników czy roślinożerców. A teraz jeden z tych
dziwolągów wpatrywał się we mnie uporczywie, jakby
chciał zahipnotyzować, a może tylko wystraszyć, sam
nie wiem. Jego rozmiary wzbudzały respekt: duży, o
grubych łapach i gęstej sierści wcale nie wyglądał
KREW PSA
przyjaźnie. Nie pokazywał swoich zębów, chociaż
wyobraźnia podpowiadała, iż ma ich cały garnitur,
wyjątkowo ostrych, ułatwiających przegryzanie gardeł.
Nagle poczułem przemożną chęć oddalenia się z tego
miejsca, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Mój
niepokój mógłby wydać się osobie postronnej
najzupełniej niezrozumiały, lecz wówczas był tak
prawdziwy, jak wszystko; co mnie otaczało. Nie
zdążyłem jednak wykonać jednego ruchu, kiedy mój
prześladowca zaatakował. Bez obnażania kłów ani
szczekania, jak to mają w zwyczaju robić ziemskie
czworonogi. W ułamku sekundy rozpędził się i właśnie
szykował do skoku. Nie mając szans na ucieczkę,
odruchowo zasłoniłem ramionami głowę, wiedząc, że w
niczym mi to nie pomoże. Podobno w krytycznych
momentach życia czas wydaje się płynąć wolniej, film
oglądany oczami człowieka zatrzymuje się. W moim
przypadku było zupełnie inaczej, całe wydarzenie
nabrało tempa. Wyprostowane łapy, potem rozwarta
szczęka, pełna, tak jak się tego obawiałem, kłów.
Uderzenie jednak nie nastąpiło. Między mną a
napastnikiem pojawił się mężczyzna. Przejął na siebie
impet ataku i wykonał dziwaczną kombinację ruchów
ręką. Choć nie zauważyłem, aby zadał cios, zwierzę po
chwili leżało na ziemi, nie zdradzając żadnych oznak
życia. Zdziwiło mnie, że wszystko odbyło się bez
najcichszego nawet dźwięku, w mgnieniu oka, można
by powiedzieć. Zanim zdążyłem otrząsnąć się, obcy
poklepał zwierzaka po grzbiecie i podszedł do mnie.
- Nic ci nie jest?- - spytał.
Trudno o banalniejsze słowa w takiej sytuacji,
jednak nie myślałem o tym. Jakaś nuta w głosie
nieznajomego przekonała mnie, iż z pewnością nie ma
nastroju do szczeniackich odżywek. Szybko, na ile to
tylko było możliwe, zlustrowałem go. Wydawał się być
zwyczajnym mieszkańcem naszej kolonii. Nosił zieloną
kurtkę i nieco już zmatowiałe czarne spodnie. Mimo to
z jego sylwetki biła jakaś siła, zupełnie jakby otaczała
go niewidzialna aura zapewniająca niezniszczalność.
Efekt uległ spotęgowaniu, gdy spojrzałem w jego oczy.
Jasnoniebieskie, zadziwiająco młode w mniej więcej
czterdziestoletniej twarzy, a jednocześnie bardzo
smutne, jakby tląca się gdzieś w środku nadzieja
nieodwołalnie zgasła.
- Nie, wszystko w porządku - zdołałem tylko
wykrztusić, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ręce
zaczynają mi dygotać, pomimo iż usilnie starałem się
nad nimi zapanować.
Mężczyzna, usłyszawszy moją odpowiedź,
najwyraźniej zamierzał odejść. Spojrzał jeszcze na
odzyskujące przytomność stworzenie. Pies wstał,
przelotnie spojrzał na mnie, a na widok mego
wybawiciela postawił uszy i po chwili obojętnie ruszył
przed siebie.
- Jak to zrobiłeś? - mimo szoku byłem w stanie
wyartykułować kilka słów, które kołatały się w głowie.
Zatrzymał się i nasze spojrzenia znów się spotkały.
- On bardzo cierpi - powiedział tylko i po prostu
odszedł.
***
Kilka dni po rym zdarzeniu nadal nie mogłem dojść
do siebie. To, co powiedział, sposób, w jaki się
zachowywał... Trudno było przyznać przed sobą
samym, ale ta postać miała w sobie coś niesamowitego,
coś co przyćmiło całe człowieczeństwo wraz z jego
technicznymi zdobyczami. Gdybym miał w sobie
choćby odrobinę romantyzmu bohaterów książek, które
tak lubiłem czytać, powiedziałbym, że to była magia.
Nie taka, jak w baśniach, inna, silniejsza, dająca
poczucie bezpieczeństwa w najczarniejszej godzinie.-
Dość powiedzieć, iż nie potrafiłem już zwyczajnie iść
po ulicy, by nie szukać mimowolnie tej niepozornej
postaci. Tłumy obywateli, przewijające się codziennie
po rosnącej wciąż metropolii, zadania mi nie ułatwiały.
Sądziłem, że będzie go łatwo znaleźć, gdyż zdążyłem
zauważyć coś istotnego: nieznajomy nie miał
emblematu żadnej firmy na kurtce. Nie był to, co
prawda, urzędowy nakaz, jednak na ogół wszyscy
koloniści nosili ubrania ułatwiające określenie ich
przynależności zawodowej i społecznej. Najwyraźniej
on się do tego nie stosował, pozostawało tylko pytanie,
z jakiego powodu. Wkrótce miałem się tego
dowiedzieć. Tak jak się spodziewałem, znalazłem go,
idącego niespiesznym krokiem uliczką w jednej z
biedniejszych i brudniejszych dzielnic. Jak zwykle w
przypadku szybkiego postępu, nie udało się uniknąć
kilku efektów ubocznych, a takie zbiorowiska były tego
najlepszym przykładem. Zawsze zamglone, ponure
miejsca przywodziły na myśl wiktoriański Londyn
lub... przedsionek piekła.
***
Z daleko posuniętą ostrożnością ruszyłem za nim,
obserwując, jak powoli przesuwa się do przodu, z
rękami w kieszeniach kurtki, patrząc prosto przed
siebie. Szczerze mówiąc, w ciągu kilkunastu minut
niezbyt spiesznego marszu podejmowałem kilkakrotne
próby dogonienia go i zatrzymania, lub chociaż
zawołania, by odwrócił się i ponownie zwrócił ku mnie
twarz. Jednak niepewność oraz, wstyd powiedzieć,
strach nie pozwoliły mi na to. Ciągle w pamięci miałem
obraz tego człowieka, gdy obezwładniał Psa. Trudno o
bardziej oszczędne i pewne ruchy, choć nie było w nich
siły fizycznej ani agresji. Zupełnie jakby na chwilę
stawał się niematerialny, choć wciąż widzialny. A teraz
szedł powoli, niczego nie podejrzewając. Czy możliwe
jest w ogóle zestawienie spokoju z taką determinacją?
Jak zahipnotyzowany podążałem za najbardziej
zagadkową postacią, jaką dane mi było spotkać. Coraz
gęstsza mgła opatulała nas obu, a zachmurzone niebo
tworzyło wraz z nią niesamowitą scenerię. Gdy
wychylałem się zza kolejnego zakrętu, z przerażeniem
stwierdziłem, iż cel moich poszukiwań zniknął. Nie
odszedł po prostu daleko, lecz jakby rozpłynął się w
powietrzu. Ponieważ w pobliżu nie było żadnych
MARZEC 2003
PIOTR BILSKI
zaułków ani drzwi, za którymi można było się ukryć,
przyspieszyłem kroku w nadziei na podchwycenie
tropu.
- Czy naprawdę jestem tak interesujący, aby mnie
śledzić? Ponieważ głos dobiegał zza moich pleców,
podskoczyłem.
W rozpaczliwej próbie zachowania resztek
zdrowego rozsądku usiłowałem wytłumaczyć sobie, w
jaki sposób zdołał znaleźć się za mną oraz, co
ważniejsze, skąd wiedział, kto za nim idzie.
Odwróciłem się, jednocześnie składając solenną
obietnicę, że nie krzyknę, bez względu na to, co
zobaczę. Tak jak można było oczekiwać, stał na środku
uliczki, wyprostowany, z rękami luźno zwisającymi
przy ciele. Nie poruszył się ani na milimetr, jednak
wiedziałem, iż teraz nie pozwoli mi odejść tak po
prostu.
- Ja... chciałem tylko, to znaczy... - Nie miałem
dotąd pojęcia, jak trudno w takiej sytuacji złożyć kilka
odpowiednich słów w sensowne zdanie. - Wydałeś mi
się taki...
- Inny? - Obcy uśmiechnął się nieznacznie, choć
jego twarz zdradzała raczej przygnębienie niż
rozbawienie. Podszedł nieco bliżej, a ja ponownie
poczułem się bardzo niepewnie. Starałem się jednak nie
okazywać wrażenia, jakie na mnie wywarł. Przez
chwilę stał, jakby wsłuchiwał się w dźwięki otoczenia.
Wreszcie się odezwał.
- Wcale nie masz ochoty dowiedzieć się, kim jestem
-powiedział i zanim zdołałem zaprzeczyć, bo przecież
właśnie tego chciałem się dowiedzieć, już go nie było.
Zniknął w mgnieniu oka, zostawiając mnie samego
wśród wszechogarniającej mgły. Gdy otrząsnąłem się z
osłupienia wobec zupełnie zaskakującego obrotu
sprawy, pobiegłem w stronę centrum, jednak już go nie
dostrzegłem. Przepełniony rozczarowaniem
próbowałem znaleźć sobie jakieś zajęcie, jednak w
żadnym z ulicznych klubów nie czułem się dobrze,
właściwie odpychały mnie swoją zwyczajnością.
Robiło się późno. Nie miałem wypróbowanych
przyjaciół, wiedziałem, że z nikim nie podzielę się
swoimi przeżyciami i pozostaną one moją tajemnicą.
Tym trudniej było znieść świadomość tego, że coś, co
zapowiadało się na wielką przygodę, tak nagle i
nieodwołalnie zostało zakończone.
Kolejne dni upływały pod znakiem poczucia
całkowitej beznadziejności, które zwiększała monotonia
pracy. Nie potrafiłem skupić się na niczym,
podejrzewając, iż wszystko, co robię, nie ma większego
znaczenia. Bezwiednie odbywałem długie podróże w
najciemniejsze zakamarki Miasta, wiedziony
przeczuciem, iż nieznajomy może tam być, czekając, aż
go odnajdę i udowodnię, że jestem godny poznania
prawdy.
Nic takiego się jednak nie stało.
***
Któregoś dnia z kolei trafiłem w to samo miejsce, w
którym zostałem zaatakowany przez Psa. Tak jak
poprzednio usiadłem w trawie i próbowałem przeniknąć
wzrokiem ciemną i odległą ścianę Lasu. Zaczynał mnie
intrygować coraz bardziej. Wtem mój wzrok padł na
teren oddalony o kilkanaście metrów. Trawę
przygniatało coś dużego, co wyraźnie odcinało się od
zieleni podłoża ciemnym brązem. Wstałem i
podszedłem bliżej. Na ziemi leżał Pies, ten sam,
którego spotkałem kilka dni wcześniej. Był martwy.
Pysk miał uchylony, z wnętrza widać było kilka zębów,
wcale już nie tak groźnych. Leżał na boku, z
zamkniętymi oczami, zupełnie jakby był świadomy
swego końca. Nie mogłem oderwać wzroku od zwłok
zwierzęcia, dopóki nie usłyszałem zza pleców
znajomego głosu:
- Jak sądzisz, czy długo da się żyć wśród całkiem
obcych istot, wobec wszechogarniającego szaleństwa,
bez szans na odmianę swego losu?
Stał bardzo blisko, również przypatrując się Psu. Nie
byłem pewien, czy ma na myśli siebie, czy zwierzę.
Tym razem w jego głosie wyczuwałem nutę cynizmu,
być może nawet złości. Spojrzał na mnie i rzekł:
- Szczerze mnie zadziwiasz swoim uporem. Chyba
cię nie doceniłem, jednak pierwsze wrażenie mnie nie
zawiodło. Miałem rację, uznając cię za wrażliwego
człowieka. Jako jedyny od tylu lat poznałeś, wyczułeś,
że nie należę do was. - Przekrzywił nieco głowę, a ja
zrozumiałem, że musi być dużo starszy, niż wskazuje
na to jego wygląd.
Czyżby pamiętał lata kolonizacji? Odrzuciłem tę
myśl jako całkowicie bezsensowną. Pokolenie
pierwszych zdobywców Przystani wymarło wiele lat
temu.
- Nie ukrywam, iż wiedza o twoim istnieniu
przyniosła mi nieco ulgi - zdawał się ważyć każde
słowo - i całkowicie rozumiem ciekawość, która kazała
ci szukać mnie przez tyle dni. - Zdecydowanym ruchem
storpedował moje zamiary zaprzeczenia jego słowom. -
Czy jednak masz całkowitą pewność, że chcesz
wiedzieć, czym naprawdę różnię się od ludzi?
- Nie wiem... - Jego bezpośredniość nie działała
bynajmniej ośmielająco, niemniej ze zdziwieniem
stwierdziłem, że strach całkowicie zniknął, a pozostała
jedynie przemożna chęć poznania prawdy, bo choć nie
miałem pojęcia, czego może dotyczyć, intuicja
podpowiadała mi, iż tajemnicza postać, kimkolwiek
była, mogła odsłonić mi nowy świat. Zdobyłem się na
śmiałość i wypowiedziałem brzemienne w skutkach
słowa:
- Po prostu jestem ciekaw, skąd wiesz tyle o mnie i o
Psach.
Twarz nieznajomego ponownie wykrzywił grymas
podobny do uśmiechu i z pewnością za taki bym go
uznał, gdyby nie niezmienny smutek oczu.
- Jesteś ciekaw - rzekł. - Mam szczerą nadzieję, iż
nie będziesz żałował. Jesteś pierwszą osobą, która
usłyszy to, co mam do powiedzenia. Właściwie -
uśmiechnął się i potarł ręką czoło - pewnie w ogóle nie
MARZEC 2003
KREW PSA
uwierzysz, jednak cóż szkodzi spróbować, prawda? -
Gdy pospiesznie przytaknąłem, usłyszałem jeszcze:
- Chodźmy więc!
I chwilę później szliśmy do parku niedaleko mojego
miejsca zamieszkania. Jak najdalej od Psa -
pomyślałem. Niewielu kolonistów stać było na własne,
osobne mieszkania, dlatego przeważająca większość, w
tym i ja, egzystowała w swojego rodzaju hotelach.
Dzień był spokojny, choć pochmurny i szło się nam w
miarę szybko. Nad głowami przeleciał śmigłowiec
transportowy. Gdy dotarliśmy do celu, mężczyzna
usiadł na ławce tak, aby widzieć moją twarz, oparł
brodę na ułożonych na oparciu rękach i rozpoczął swoją
opowieść.
***
Biegnąc, nie czuł już strachu. Nie miał po prostu na
to czasu, jego myśli pędziły jak szalone,
podporządkowane tylko jednej idei: uwolnić się od
ścigających. Bezwiednie zwiększył tempo, choć jego
organizm, nienawykły do wysiłku fizycznego, zaczynał
się już dopraszać o chwilę odpoczynku. Wiedział
jednak, że jeśli dopuści zmęczenie do głosu i zatrzyma
się, zginie. Jego prześladowcy nie pozwoliliby mu na
najmniejszy odruch słabości.
Z początku wszystko szło gładko, zupełnie tak jak w
filmie akcji. Bez problemu udało mu się opuścić
strzeżone mieszkanie i uniknąć miejskich patroli.
Skradając się wąskimi uliczkami, zmierzał
zdecydowanie w stronę granicy kolonii, która oferowała
mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Będąc w połowie
drogi, usłyszał jednak syreny alarmowe i wiedział, że
nie uda mu się dostać do portu kosmicznego. Gdy
usłyszał krzyki żołnierzy przeszukujących okolicę,
zorientował się, że jedynym jego ratunkiem jest Las.
Regularny pościg rozpoczął się, gdy biegł polem w
stronę drzew.
Głosy żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze,
jednak nie oni stanowili największe zagrożenie. Każdy,
kto nie został uprzednio-przeszkolony, obawiałby się
Psów, a pościg odbywał się z ich udziałem. W oddali,
nad Miastem, przemknęły po niebie dwa kształty.
Śmigłowce bojowe, mieląc powietrze łopatami,
oświetlały kilkadziesiąt metrów terenu przed sobą.
Warkot silników stawał się coraz głośniejszy,
wypierając z umysłu uciekiniera wszystkie inne
dźwięki. Nie odważył się odwrócić głowy, za to zmusił
swe ciało do dodatkowego wysiłku, bo niecały kilometr
przed nim zamajaczyła na tle nocy ściana Lasu. W
normalnych warunkach nigdy nie ośmieliłby się nawet
zbliżyć do linii drzew, które skrywać mogły straszliwe
sekrety, jakich człowiek nigdy nie powinien był
oglądać, jednak w tej chwili czuł tylko, że wśród gęstej
roślinności znajdzie ocalenie. Paradoksalnie, z każdym
krokiem, z każdym przeskoczonym zagłębieniem w
ziemi czuł się silniejszy i bardziej pewny, że uda mu się
przeżyć. Nagle padł strzał i tuż obok niego trawę rozrył
pocisk karabinu. Najwidoczniej któryś z żołnierzy,
widząc, że zwierzyna wymyka się łowczym, postanowił
spróbować szczęścia. Tym razem na swoje
nieszczęście, nieskutecznie. Śmigłowce nie dotarły na
miejsce dostatecznie szybko, aby oświetlić zbiega
znikającego wśród drzew. W tym samym momencie
długa seria z broni maszynowej przeszyła powietrze
ponad jego barkiem. Jedna z kul musnęła skórę,
zostawiając po sobie niewielką ranę, której uciekający
jednak nie zauważył. Wciąż pędził na oślep, nie
zwracając uwagi na gałęzie smagające twarz i
egzotyczne krzewy, chwytające za kończyny. Wreszcie
potknął się o korzeń wystający ponad powierzchnię
ziemi, przewrócił i potoczył po zboczu dość płytkiego
jaru, by wylądować pośrodku kępy krzaków. Ostatkiem
sił wpełzł w największą gęstwinę i czekał na dalszy
rozwój wypadków. Ku swemu przerażeniu usłyszał
nadchodzących żołnierzy, prowadzonych przez jak
zwykle niezawodne czworonogi. Wkrótce zobaczył
oddział, który niespiesznie przesuwał się tyralierą w
jego kierunku. Serce uciekiniera na chwilę zamarło,
przeczuwał już niemal pewną śmierć. Kombinezon, jaki
miał na sobie, pochłaniał ciepło w wystarczającym
stopniu, by uczynić przeszukiwanie przestrzeni za
pomocą noktowizorów nieskutecznym, jednak Psów nie
miał szans oszukać w ten sposób. W całkowitej
ciemności, słuchając okrzyków żołnierzy, przywierał do
ziemi, spodziewając się najgorszego. Serce,
nieposłuszne rozkazom płynącym z mózgu, wciąż
przyspieszało, jakby chcąc za chwilę wyskoczyć z ciała,
któremu służyło. Wreszcie zdobył się na nieznaczne
podniesienie głowy, by spojrzeć w otaczający go mrok.
W tym samym momencie nienawistna ręka strachu
ponownie zacisnęła się na jego gardle - spojrzał prosto
w połyskujące oczy Psa wpatrującego się weń z
odległości kilkunastu metrów. Zdążył tylko pomyśleć,
że to już koniec, wszelkie wysiłki okazały się
daremne... Opuścił głowę, przygotowując się na
spotkanie prześladowców, którym zwierzę musiało
wskazać drogę. Nagle wszystko odpłynęło i straciło na
znaczeniu, cały trud fizyczny i poprzedzające go
wydarzenia. Gdyby nie wyczerpanie, usiadłby i
głośnym śmiechem oznajmił ludziom, gdzie jest. Krew
pulsująca w uszach na pewien czas przyćmiła wszystkie
inne dźwięki, jednocześnie przynosząc ulgę. Pomimo
tego, wraz z upływającymi sekundami, nic się' nie
działo, nie poczuł bólu pocisków przeszywających ciało
ani kolby karabinu łamiącej kości. Choć miał
stuprocentową pewność, że został odkryty, gdy
ponownie podniósł wzrok, nie widział już żadnego
żywego stworzenia, a odgłosy pościgu, miast zbliżać,
oddalały się. Odczekał jeszcze kilka chwil, nim
odważył się podnieść z gęstwiny, oszołomiony nieco
niespodziewanym dla siebie rozwojem sytuacji. Na
razie nie był w stanie trzeźwo i logicznie rozważyć
swego położenia. Chociaż znajdował się w obcym i
nieprzyjaznym, jak zakładał, dla siebie środowisku,
zmylenie prześladowców nadal stanowiło zagadkę.
Całkowita cisza, jaka wkrótce nastąpiła, upewniła go, iż
MARZEC 2003
PIOTR BILSKI
od strony żołnierzy nie grozi mu już żadne
niebezpieczeństwo.
Spróbował postąpić kilka kroków na oślep, jednak
roślinność nie wyglądała na gotową do współpracy.
Znienacka pojawił się niemal zabobonny strach przed
nieznanym, które czaiło się za najbliższymi drzewami.
Las swoją egzotyką porażał ludzi jakimś
niewytłumaczalnym lękiem, jakby miał dość siły, by
ujawnić ich wszelkie niedoskonałości. Chociaż nie
dostrzegł niczego podejrzanego, mimowolnie czuł
czyjąś niemą obecność wypełniającą otoczenie. Nie
mając żadnego pomysłu, postanowił przeczekać do
rana, kiedy to, jak sądził, światło słoneczne pomogłoby
w obraniu sensownego kierunku marszu, a przede
wszystkim przegoniłoby czyhające dookoła potwory. Z
całą pewnością zrobiło mu się zimno i nieprzyjemnie. O
tym, że nie może wrócić do Miasta, wiedział od
momentu rozpoczęcia pościgu. Zmęczony i przerażony
podczołgał się do najbliższego drzewa. Ułożył się pod
nim, wciąż łowiąc uchem choćby najlżejszy szmer w
swoim sąsiedztwie. Nieliczne gwiazdy, widoczne
poprzez gałęzie mrugały znacząco, jakby drwiąc z
samotnej istoty ludzkiej, która bez swoich technologii i
gadżetów stawała się całkowicie bezbronna wobec
wiecznej natury: Wkrótce ciężar powiek okazał się zbyt
duży, aby można je było powstrzymać przed okryciem
zmęczonych oczu i człowiek, trochę wbrew sobie,
zapadł w sen. Daniel, uciekinier z Miasta, był
uratowany.
***
Noc dłużyła się, jak nigdy przedtem. Budzony przez
szelest liści, które z kolei niepokoił wiatr, nie zaznał
spokoju do wschodu słońca. Gdy rozejrzał się po
okolicy w świetle dnia, niewytłumaczalny lęk, choć w
takich okolicznościach zrozumiały, znikł. Puszcza do
złudzenia przypominała ziemskie lasy, pozbawiona
jednak była różnorodności zwierząt w jakiejkolwiek
postaci. Drzewa stały gęsto wokół niego, wysokie i
wyniosłe, jakby demonstrując swoją potęgę. Wokół
nich nie brakowało mniejszych krzewów. Najbardziej
uderzająca w tym środowisku okazała się
wszechobecna cisza, nie przerywana odgłosami życia.
Przekonał się zatem, iż w nocy nie uległ omamom
słuchowym spowodowanym zmęczeniem. Ostrożnie
wstał i spróbował wybrać sensowny kierunek marszu.
Nie został przeszkolony w zakresie przebywania w
terenie zalesionym, nie miał zatem nawet pojęcia, skąd
przyszedł. Właściwie wszystko wyglądało tak samo i
po upływie kilku minut zdecydowany był obrać
dowolną trasę, byle tylko móc przestać myśleć o swym
beznadziejnym położeniu.
- Nie radzę iść w tamtą stroną, strasznie dużo
kłujących krzewów.
Lodowaty sztylet strachu przeszył jego ciało w
momencie, gdy obracał się za siebie. Głos nie dochodził
z żadnego konkretnego kierunku. Na niewielkim
pagórku, nieco powyżej linii krzaków, siedział Pies.
Był to raczej średni okaz o jasnobrązowej sierści.
Gdyby stanął na tylnych łapach, prawdopodobnie
osiągnąłby wysokość niemal stu siedemdziesięciu
centymetrów. Pomimo iż pysk zwierzęcia pozostawał
nieruchomy, w głowie człowieka co chwilę pojawiały
się zrozumiałe wyrazy.
- Nie musisz się bać - podjęło szybko stworzenie,
jakby w obawie, że człowiek do którego mówi, straci
przytomność lub zacznie uciekać. I miało wiele racji.
- Nie zrobią ci krzywdy. - Pies przechylił nieco łeb
na bok, przyglądając się intruzowi. - Wiedzieliśmy, że
nadchodzisz, jednak postanowiliśmy pozwolić ci spać
do rana. Będąc wypoczętym, szybciej się myśli, czyż
nie? - cichutko zachichotał.
Daniel niewątpliwie był pod wrażeniem tego, co
usłyszał. Przede wszystkim niepokoiła go liczba
mnoga, jakiej użył Pies. Jak dotąd nie udało mu się
wypatrzyć w pobliżu nikogo więcej. Stwór machnął
przednią łapą, jakby odganiał od siebie owada i dodał:
- Właściwie to nie radzę ci iść samemu gdziekolwiek.
Chyba najrozsądniej zrobisz, jeśli udasz się ze mną.
Pomimo iż przywyknął już do widoku zwierzęcia,
nadal nie mógł oswoić się z nową dla siebie sytuacją.
Największym lękiem napawał go naturalnie fakt, iż Pies
posługiwał się całkiem biegle jego, ludzkim, językiem,
prawdopodobnie telepatycznie, bowiem ani razu
podczas swego wywodu nie otworzył pyska, choć z
drugiej strony nie pozostawiał wątpliwości, iż jest
autorem myśli pojawiających się w umyśle człowieka.
Od kiedy tylko ludzie zaznaczyli swą obecność na
planecie, czuli swego rodzaju obawę przed tymi
stworzeniami, choć przecież nie różniły się one
znacząco od ziemskich czworonogów, przynajmniej od
strony fizycznej. Mimo to tylko nieliczni
przedstawiciele wojska rozpoczęli długotrwały proces
asymilacji zwierząt w ludzkim, technologicznym
środowisku. Wszystkie obawy i niewyjaśnione lęki
kumulowały się w tej chwili w istocie ludzkiej, która z
trudem zdołała wydobyć z siebie kilka słów
składających się w pytanie:
- Dokąd pójdziemy? Przecież dookoła jest Las.
Pies nie zmienił pozycji, w ogóle sprawiał wrażenie,
jakby przebieg tej rozmowy już znał i teraz tylko
odtwarzał w odpowiednich momentach swoje kwestie.
Bardzo prawdopodobne, skonstatował Daniel, że znał
jego myśli, co dawałoby mu naprawdę dużą przewagę.
- Jeśli się nie mylę, nie masz zbyt dużego wyboru.
Możesz iść sam, żaden z nas cię nie zatrzyma.
Zachęcałbym jednak skorzystać z naszej gościnności.
- Naszej, to znaczy czyjej? - podchwycił Daniel.
- Chodź ze mną a przekonasz się na własne oczy -
odparł Pies.
Choć wcześniejsza propozycja zdawała się
pozostawiać jakąś alternatywę, zwierzę wstało i nie
oglądając się za siebie powoli potruchtało w stronę
znacznego skupiska drzew. Człowiek po chwili
namysłu podniósł się z ziemi i pobiegł za swym nowym
przewodnikiem. Hałas, jaki czynił, depcząc gałęzie
delikatniejszych krzewów, najwyraźniej drażnił Psa,
MARZEC 2003
KREW PSA
który starał się jednak nie dać tego po sobie poznać.
Przyjrzawszy mu się bliżej, Daniel doszedł do wniosku,
iż musi to być młody osobnik; świadczyła o tym
lekkość, z jaką się poruszał, a także okazałe mięśnie
drgające pod ledwo widoczną skórą. Jednocześnie sam
poczuł się wyjątkowo niezdarny i ociężały. Idąc tak,
przedstawiciele obcych sobie ras, nie zamienili więcej
ani słowa, choć prowadzony w nieznane z pewnością
chciał zadać wiele pytań. Na razie jednak nie czuł się
zbyt pewnie i uznał, iż bezpieczniej będzie poczekać, aż
przewodnik odezwie się pierwszy.
Analizując w myślach słowa Psa, zastanawiał się,
jak liczna populacja czworonogów zamieszkuje glob,
pokryty w znacznej części nieprzeniknioną puszczą.
Ponownie złapał się na tym, że szuka jakichkolwiek
śladów aktywności innych stworzeń, jednak dookoła
panowała cisza, przerywana odgłosami jego szybkich
kroków. Pies poruszał się bezgłośnie, czasami tylko
ocierając o bardziej rozłożyste krzewy. Znajdował się
przecież we własnym środowisku. Idąc w głąb puszczy,
która z każdym krokiem stawała się bardziej posępna i
nieprzyjazna, można było zauważyć dość interesujące
zjawisko. Wszystkie bez wyjątku drzewa stanowiły
permutację tego samego gatunku, przypominającego
nieco sosnę, lecz nie dysponującego zbyt dużą ilością
igieł. U stóp drzew rozprzestrzeniały swe
wszędobylskie macki zielone mchy, pokrywając całe
niemal podłoże i czyniąc stąpanie po nim czynnością
bardzo przyjemną. Oprócz tych dwóch gatunków roślin
czasami przebijały się przez monotonię zieleni
niewielkie czerwone kwiaty o prostych łodygach i
niesłychanie delikatnych kształtach. Najczęściej
pojawiały się wokół grubych korzeni, jakby chciały
ochronić je przed toporem drwala. Ponieważ nie szli
szczególnie szybko, Daniel zdołał zbliżyć się do kępy
takich kwiatów i dotknąć jednego z nich. Był wilgotny.
Pomimo iż nie minęli żadnego źródła wody (a zdjęcia
satelitarne wykryły tylko kilka zbiorników, które można
byłoby uznać za jeziora), żaden z przedstawicieli
tutejszej fauny nie wyglądał na spragnionego cieczy,
kiedy je chwytano i oswajano, traktowały wodę jako
coś oczywistego, czego nigdy im nie brakowało. Co
więcej, powietrze przesycone było wilgocią, która
czasem utrudniała nieco oddychanie. Pomimo tak
niepewnych wrażeń, Daniel zauważył ze zdziwieniem,
iż terytoria, przez które się przedzierali, wcale nie
przedstawiały się już złowrogo. Z zewnątrz Las
wydawał się dużo bardziej nieprzyjemny. W pewnym
momencie Pies zatrzymał się i obrócił w stronę swego
towarzysza.
- Wytrzymaj jeszcze chwilę. - Najwyraźniej wyczuł
jego zmęczenie. - Niedługo będziemy na miejscu.
Rzeczywiście, choć w ciągu kilku następnych minut
wędrówki krajobraz nie zmienił się ani trochę,
niepokojąc tylko jednostajnym półmrokiem i
tajemniczymi gęstwinami, wkrótce zwierzę zatrzymało
się na niewielkim wzniesieniu i usiadło wyprostowane,
jakby rozpoczynając medytację. Jego kompan, nie
wiedząc, co zrobić ani jak się zachować, przystanął
obok i rozejrzawszy się dookoła, postanowił przerwać
ciszę:
- Czy to jakieś szczególne miejsce? Nie chciałbym
być nieuprzejmy, jednak od wczoraj nie miałem nic w
ustach i może...
Organizm przyzwyczajony do wygód najwyraźniej
dawał o sobie znać na jeden z przykrzejszych
sposobów. W tym momencie Daniel zorientował się, że
powiedział coś niestosownego, przynajmniej we
własnym odczuciu.
Pies nawet się nie poruszył, w głowie człowieka
pojawiły się jednak dwa słowa: „Już idą".
***
Zaskoczony i zdezorientowany tą prostą
wiadomością, wypowiedzianą z wyraźnym
namaszczeniem, powtórnie omiótł wzrokiem okolicę.
Początkowo nie zauważył niczego szczególnego, po
chwili jednak jego serce poczęło mocniej bić, gdy
pierwszy czworonóg wyłonił się praktycznie znikąd
niecałe dwadzieścia metrów przed nim. Tuż obok
zmaterializował się drugi a nieco po lewej, kolejny.
Gdy zdołał oderwać oczy od zwierząt, szybko
zauważył, że otoczony jest przez gromadę co najmniej
kilkudziesięciu istot. Wszystkie one bardzo powoli,
jednak zdecydowanie, zbliżały się w nieznośnej ciszy,
której nie przerywał odgłos ich miękkich łap
stąpających po mchu. Z początku miał ochotę rzucić się
do desperackiej ucieczki, powstrzymały go resztki
rozsądku. Nie wydostałby się z Lasu i umarł z głodu,
pozbawiony jakiejkolwiek pomocy. Ponadto w oczach
zwierząt nie zauważył groźby ani złości, pozostawały
całkowicie łagodne, a ostre, jak miał wszelkie podstawy
przypuszczać, kły nie ukazywały się spod podwiniętych
warg. Właściwie można by powiedzieć, iż w ich
zachowaniu przebijała bardziej ciekawość niż
cokolwiek innego. Powstrzymawszy niepokój, zdobył
się na wstępną ocenę tych stworzeń. Miały różne
wielkości oraz kolor sierści, ale z wszystkich spojrzeń
biła trudna do określenia łagodność i, na ile był to w
stanie określić, dobroć. Przyłapał się na mimowolnym
porównywaniu tych czworonogów bardziej do ludzi niż
ziemskich psów. Nigdy wcześniej nie widział tylu
osobników naraz, w dodatku tak różnorodnych
względem ubarwienia. Niektóre budziły respekt
rozmiarami okazałych dobermanów, inne przypominały
raczej wilki, nie przekraczając metra długości. Przestał
się odruchowo cofać i stanął wyprostowany naprzeciw
dużego egzemplarza o jasnoszarym owłosieniu. Ten
spokojnie, nie wykonując żadnych ruchów, wpatrywał
się w uciekiniera, jakby znał go bardzo dobrze i
wiedział doskonale, czego można się po nim
spodziewać. Psy schodziły się jeszcze przez chwilę,
Daniel patrzył na nie z wysoka i nie potrafił oprzeć się
wrażeniu, że uczestniczy w spektaklu reżyserowanym
przez kogoś zupełnie innego. Gdy czworonogów było
kilka setek, usłyszał w umyśle spokojny, niemal
przyjazny głos, brzmiący jak głos starego znajomego:
MARZEC 2003
PIOTR BILSKI
- Zostaliśmy ostrzeżeni, że przybędziesz -
prawdopodobnie mówił jasnoszary, najwidoczniej
przywódca grupy. Po dokładniejszym przyjrzeniu
wydawał się starszy i bardziej majestatyczny od
pozostałych, choć z drugiej strony mogło być to tylko
złudzenie. - Wyglądasz dokładnie tak, jak zostałeś
opisany.
Choć w tym stwierdzeniu nie było drwiny,
przypomniał sobie badawcze, przenikliwe spojrzenie
ścigającego go wczoraj Psa.
- Ponieważ znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia,
zapewne szybko przyjmiesz naszą propozycję, jednak
chcemy, abyś wiedział, iż zawsze, w każdych warunkach
masz możliwość wyboru. - Na ostatnie słowo został
położony szczególny nacisk. - Wydajesz się
odpowiednim kandydatem na udostępnienie miejsca w
naszej przestrzeni życiowej. - Dziwna i nieco zabawna
składnia miała wkrótce nabrać zupełnie innego
znaczenia. - Jeśli zatem podejmiesz taką decyzję,
będziesz współistnieć z nami, żyjąc w tym Lesie - tu
nastąpiła krótka pauza - choć nie jest on tym, czym się
wydaje.
Ostatnie, brzmiące jak zagadka, słowa wprawiły
człowieka w prawdziwe zakłopotanie. Psy musiały to
wyczuć, bowiem usłyszał w głowie:
- Wiemy, jak wiele pytań chciałbyś teraz zadać,
mogę ci jednak obiecać, iż na wszystkie, wcześniej czy
później, znajdziesz odpowiedź. To nieuniknione,
podobnie jak los każdego z nas.
***
Trudno opisać ciszę, jaka pojawiła się w umyśle
uciekiniera, gdy zorientował się, iż oto zakończyło się
powitanie i nadeszła jego kolej na wykonanie ruchu.
Nie myślał teraz jednak racjonalnie, nie rozważał
wszystkich za i przeciw. Jeżeli kiedykolwiek istniał w
nim strateg, gracz szachowy, który analizuje
konsekwencje swoich hipotetycznych posunięć, 'teraz z
całą pewnością zniknął. Rozejrzał się tylko dookoła, by
ogarnąć zwrócone ku niemu twarze (nawet mimowolnie
nie mógłby już użyć określenia „pysk" lub mu
podobnego) i poznał swą odpowiedź. W tym samym
momencie najwyraźniej dotarła ona do Psów, bowiem
przywódca podjął:
- Niech tak będzie. Od dziś staniesz się więc jednym
z pełnoprawnych bytów Lasu. Ponieważ dzielą nas
liczne, jak na razie, różnice, otrzymasz opiekuna, który
pokaże ci, jak przystosować się do nowych warunków.
Zdaję sobie sprawę z tego, jakie to musi być trudne,
wiedz jednak, że dołożymy wszelkich starań, aby
ułatwić twoje zadanie. Nie mamy imion, choć każdy z
nas jest różny, dlatego możesz swemu nowemu
towarzyszowi je nadać.
To było wszystko, stworzenia jak na komendę
odwróciły się i powoli poczęły znikać wśród drzew.
Ani jedno nie odwróciło się za siebie. Ponownie w
głowie pojawił się tłum pytań, na które jednak nikt nie
mógł odpowiedzieć. Już chciał ruszyć w którąkolwiek
stronę, gdy zauważył, że Pies, który go tu przywiódł,
nadal przy nim siedział. Leniwie zmrużył oczy i położył
pysk na łapach, jakby wypoczywając.
- Jakie imię chcesz mi nadać? - zadźwięczał jego
ciepły głos, w którym dało się usłyszeć żartobliwe
zabarwienie. Nie wiedząc, co powiedzieć, Daniel
przyjrzał się mu dokładniej i dostrzegł niewielką białą
plamkę na jasnobrązowej sierści, w okolicach
podbrzusza. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Chodźmy, Ciapek - powiedział.
Nie upłynęła nawet minuta, gdy obydwie postacie
tak, zdawałoby się, odmienne, ludzka i psia, zgodnie i
w ciszy zniknęły wśród drzew.
***
Kilka następnych dni stanowiło całkowicie nowy
rozdział w życiu uciekiniera. Szybko zrozumiał, że
świat, który niedawno opuścił, zamknął za nim swe
podwoje, a powrót nie będzie możliwy. Właściwie nie
czuł z tego powodu żalu, uczucie alienacji, jakie
pogłębiało się wśród ludzi, teraz stopniowo zanikało.
Sytuacja nie wyglądała przecież tragicznie -
nieoczekiwanie dla siebie stwierdził, że istoty, które
powitały go w leśnej głuszy zaczyna traktować jako
swych towarzyszy, a sam Las nie wydaje się już taki
dziwny ani straszny. Psy zdawały się rozumieć
wszystkie jego myśli i potrzeby, bowiem Ciapek sobie
tylko znanym sposobem odgadywał, czego mu akurat
brakuje. Tego samego dnia, w którym się poznali,
podszedł doń, zamerdał ogonem (dlaczego tylko on to
robił, miało wyjaśnić się później) i sformułował jasną,
prostą, a jednocześnie elementarnie oczywistą myśl:
- Jeśli się nie mylę, jesteś głodny. - Nie czekając na
potwierdzenie, które i tak musiało nastąpić,
kontynuował: -Chodź ze mną, pokażę ci, co możesz jeść.
Słowa te od razu skojarzyły się człowiekowi z
polowaniem z włócznią w ręku, pogonią za
przerażonymi czworonogami i ohydnym, choć
jednocześnie intrygującym smakiem świeżej krwi.
Rzeczywistość okazała się jednak nieco odmienna i
poczuł pewien rodzaj wstydu, widząc jadalne rośliny,
które wskazywał mu Pies.
- Nie wiem, kto mógłby się tym najeść - stwierdził
nieco zawiedziony. Istotnie, nie wyglądały one okazale,
można nawet powiedzieć, iż w jakiś sposób odpychały
lepkimi, dużymi liśćmi bez owoców.
- Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli -
odparł wesoło Pies, a człowiek widział już, że jego
umysł stanowi dla tych stworzeń otwartą księgę. Gdy
po kilku chwilach wahania Daniel przemógł się, urwał
kawałek łodygi i włożył go do ust, stwierdził, że jest
całkiem znośna w smaku. W dodatku, pomimo iż nie
zapełnił żołądka nawet w połowie, poczuł się syty.
Wiele podobnych, mniejszych lub większych zdziwień,
miało go jeszcze spotkać w przyszłości. Tymczasem
wraz ze swym przewodnikiem poznawał okoliczne
obszary Lasu. Poszczególne gatunki roślin nie
wypełniały całych dostępnych im przestrzeni, ścierając
MARZEC 2003
KREW PSA
się z konkurentami, lecz pozostawały na swoich
terytoriach, zupełnie jakby zostały pogrupowane. Sami
gospodarze pozornie nie zwracali na niego uwagi,
zajęci swymi tajemniczymi i całkowicie mu obcymi
sprawami. Często jednak widywał ich pomiędzy
kępami krzewów, bezszelestnie sunących przed siebie,
zupełnie jakby byli zbudowani nie z materii, lecz
ulotnej substancji, rozpływającej się w powietrzu przy
pierwszym poważnym podmuchu wiosennego wiatru.
Nieraz spoglądali na niego bez zaciekawienia, ot, po
prostu, by sprawdzić, czy nadal jest wśród nich. Intuicja
podpowiadała mu, iż wiedzą znacznie więcej, niż
mogłoby się wydawać, a przede wszystkim więcej, niż
on sam chciałby zdradzić. Przenikliwy wzrok
czworonogów zdawał się mówić bardzo wiele i choć
nie potrafił nazwać dokładnie tego uczucia, odnosił
wrażenie, iż jest ustawicznie, lecz dyskretnie
obserwowany przez całą zbiorowość. Co dziwniejsze,
Ciapek, choć właściwie nie odstępował go na krok, nie
potęgował tego wrażenia. Kolejne godziny spędzane
razem sprawiały, iż zaczynał przywiązywać się do
swego towarzysza i bez zastrzeżeń akceptować jego
obecność. Chociaż wciąż stawiał samemu sobie wiele
pytań, na razie przyjmował za rozsądniejsze poczekać z
nimi na odpowiednią chwilę.
***
Tymczasem z zainteresowaniem obserwował
otoczenie wokół siebie i ze zdziwieniem stwierdził, iż
choć nie odbywają formalnej wędrówki w konkretnym
kierunku, nie przebywali jeszcze dwukrotnie w tym
samym miejscu. Las, choć pusty, z całą pewnością nie
był jednolity. Dawało się tu zauważyć znaczne różnice
pomiędzy poszczególnymi obszarami. Jedne wypełniały
duże, wysokie drzewa o krótkich, lecz szerokich
liściach i rozrastający się przy ziemi, przyjemny w
dotyku mech. Stanowiły zupełne przeciwieństwo
odpowiedników sosen, które jako jedyne były widoczne
z Miasta. Zupełnie, jakby Las najlepsze trzymał dla
swoich mieszkańców - pomyślał Daniel. Inne tereny
zawierały całe pola krzewów, które obficie oświetlane
przez żółte słońce bujnie pięły się po korzeniach
sąsiadów na boki. Mijali zakątki tak ciemne, że
przebywając w nich należało przyzwyczajać oczy do
mroku, bywało także, iż trafiali na całkiem duże polany,
po których biegały mniejsze Psy, bawiąc się ze sobą.
Daniel nie mógł przestać patrzeć na pełne życia
zachowanie maluchów. Bez przerwy w ruchu, w
radosnym tańcu, starając się złapać przeciwnika za
ucho.
Chociaż przebywał w Lesie kilka dobrych dni, nie
przeprowadził choćby jednej dłuższej rozmowy ze
swym przewodnikiem ani z żadnym innym
mieszkańcem. W duchu musiał przyznać, iż jest zbyt
onieśmielony, aby rozpocząć konwersację pierwszym
pytaniem, których tyle miał w zanadrzu. Pies z całą
pewnością wyczuwał rozterki trapiące Daniela, bowiem
pojawiał się w jego umyśle tylko wtedy, kiedy
zachodziła absolutna konieczność. Zbyt wiele rzeczy
okazało się niezrozumiałymi, by nie powiedzieć:
magicznymi.
Każdego ranka budził się po to, by stwierdzić, iż ma
na sobie zupełnie nowe ubranie. Kroje i kolory zdawały
się być przypadkowe, jednak nie powtarzały się, a poza
tym łączyła je jedna cecha: wszystkie były dość proste i
funkcjonalne. Nie przypominały wojskowych
mundurów polowych, chociaż wśród zieleni także nie
rzucały się w oczy. Przechodził nad tym do porządku
dziennego, choć Ciapek zawsze siedział przy nim,
jakby czekał na pytanie. Wkrótce milczenie zostało
jednak przerwane, do tego przez Psa. Kiedy szli w
stronę jednego z licznych strumieni przecinających
puszczę, odezwał się nagle:
- Danielu, nie mam prawa wymuszać na tobie
odpowiedzi, jednak może byłbyś skłonny wytłumaczyć
mi... Właściwie nie rozumiemy chyba, dlaczego
uciekałeś i byłeś ścigany?
Zapytany z niejakim zdziwieniem spojrzał w oczy
towarzysza, by stwierdzić, iż nie ma w nich wyrzutu ani
oskarżenia, tylko czysta ciekawość i oczekiwanie. Po
krótkim czasie odpowiedział na głos, choć wiedział, że
nie jest to konieczne.
- Domyślam się, że interesują cię raczej motywy
tego, co zrobiłem, bo jeśli poznałeś moje imię, na
pewno znasz także przebieg wydarzeń i bezpośrednie
przyczyny mojej ucieczki nie są dla ciebie tajemnicą.
W oczach Psa pojawiło się częściowe zrozumienie,
przerwał jednak, by zadać kolejne pytanie:
- Czym jest herezja? W jaki sposób wiąże się z
istnieniem, które nazywacie Bogiem?
Daniel spojrzał niepewnie na Psa, który wyglądał na
naprawdę zaciekawionego.
- Czyżbyście nie znali pojęcia najwyższej istoty,
poprzez czczenie której udowadnialibyście samym
sobie własne znaczenie?
Ciapek szybko pojął, o co mu chodziło, jednak
zaskoczył rozmówcę kolejnym stwierdzeniem:
- My nie jesteśmy samotni i nie potrzebujemy
utwierdzać się w przekonaniu, że nasze życie jest
logicznie uzasadnione. Nigdy też nie odebralibyśmy
życia w imię idei, która w istocie jest nam obca.
- Nasi kapłani twierdzą, że ofiary są konieczne, bo
przypominają o miejscu ludzi w hierarchii ważności, na
początku której stoi On.
Pies usiadł, przekrzywiając łeb.
- Przecież sam w to nie wierzysz, w przeciwnym
wypadku nie byłoby cię tutaj, razem z nami.
Daniel stał chwilę zszokowany bezpośredniością
towarzysza, przypomniał sobie jednak własny strach
podczas ucieczki i zyskał nieco pewności, iż odmowa
udziału w religijnym obrzędzie nie była jednak błędem.
- Dlaczego służyłeś istocie, której trwanie wypełnia
zabieranie życia innym? - zapytał szybko i
nieoczekiwanie Ciapek, przystając.
W jego głosie tym razem dał się słyszeć pewien
nacisk. Daniel również zatrzymał się zdziwiony.
MARZEC 2003
PIOTR BILSKI
- Jak możesz mówić, że jest zły? Przecież wypełnia
Go dobro, litość, to On stworzył świat, dzięki któremu
wszyscy istniejemy!
- Ktoś, kto żąda takiej ofiary, nie może być dobry -
stwierdził lakonicznie Pies, a jego towarzysz nagle zdał
sobie sprawę, iż myśli podobnie, choć kłóci się to
kategorycznie z prawdami, jakie wpojono mu w domu,
na Ziemi. Przypomniał sobie własne mieszkanie, małe,
ciche, na peryferiach wielkiego miasta w Europie i
nagle poczuł się bardzo samotny, wśród tych
przyjaznych, lecz nienaturalnie wszechwiedzących
stworzeń, które mimo wszystko były mu przecież obce.
Zatęsknił do towarzystwa ludzi, jakichkolwiek. Chciał z
nimi odejść, rozmawiać o banalnych i prostych
rzeczach, teraz urastających niemal do miana symbolu.
Nie czuć tej badawczej obecności w swojej głowie i nie
odpowiadać na pytania, które z taką wprawą zachwiały
jego światopoglądem. Stworzenie musiało wszystko to
wiedzieć, bowiem natychmiast spuściło łeb.
- Przepraszam, za wcześnie na kwestie tak dla ciebie
istotne i fundamentalne. - Pomachał pojednawczo
ogonem. - Dużo myślisz o swoim domu. Twoje uczucia
wobec niego zdradzają, że to miejsce jest ci bardzo
bliskie i tęsknisz za nim. - Pewność zabrzmiała w głosie
Ciapka - Dlaczego zatem je porzuciłeś, wybierając
wspólny los z ludźmi, z którymi nie zgadzasz się w
podstawowych kwestiach?
- Niczego nie da się przed tobą ukryć, co? - Daniel
zaśmiał się nerwowo. - To dość złożony problem.
Chyba głównym czynnikiem była chęć wzięcia udziału
w przygodzie, poznania nowego świata, stania się
częścią czegoś większego... - Rozmarzony spojrzał w
niebo. - Właściwie nie oczekiwałem wiele, ale chyba
żadna z moich" nadziei się nie urzeczywistniła.
Społeczność, w jakiej przyszło mi żyć, okazała się zbyt
prymitywna, podporządkowana władzy wojska.
- To żołnierze cię ścigali. Są niezwykle
zdeterminowani. W przyszłości mogą okazać się bardzo
groźni.
- Wiem, dlatego nie powinniście przebywać tak
blisko Miasta. Będą was wyłapywać i oswajać. - W tym
momencie przerwał i spojrzał na Psa. - Dlaczego nigdy
nie okazaliście ludziom swej inteligencji?
- Nie można nawiązać kontaktu z istotą, która wcale
tego nie chce i za wszelką cenę zamierza go
uniemożliwić lub przynajmniej opóźnić. Jesteście zbyt
pewni siebie jako gatunek, by dopuścić do głosu