PIOTR BILSKI Krew psa MARZEC 2003 Pamiętam dokładnie dzień, w którym spotkałem go po raz pierwszy. Przechadzki peryferyjnymi uliczkami ogromnej kolonii, z dala od zgiełku pracujących fabryk nie należą do moich ulubionych zajęć, po części ze względu na brak czasu, jednak niekiedy przyglądam się, jak szybko rośnie Miasto. A jest to postęp błyskawiczny, niemal geometryczny. Przemysł oparty na eksploatacji złóż planety okazał się magnesem przyciągającym coraz większe rzesze ludzi, którzy wiele ryzykowali, by przybyć do „następnego Raju zaraz po Ziemi". Mijając niewielkie skwery, z upodobaniem oddawałem się rozmyślaniom nad ludzką doskonałością. Tak wiele udało się już tutaj dokonać. Od dziesięcioleci człowiek przemierzał przestrzeń kosmiczną w poszukiwaniu nowego domu, jednak jego działania zawsze dyktowane były agresją, instynktem nakazującym rozszerzanie terytorium bez względu na cenę. Miasto okazało się pierwszą kreatywną misją ludzkości, nie związaną z niszczeniem czegokolwiek. Wiele razy Słońce tego układu planetarnego ukazywało się na horyzoncie i chowało za nim od czasu, gdy pierwsi astronauci postawili stopę na powierzchni globu. Placówka rozwinęła się znacząco i choć trwało to grubo ponad pięćdziesiąt lat, teraz stanowiła powód do dumy wszystkich kolonistów. *** Chłodny wiatr delikatnie musnął moją twarz, przypominając, iż zaczyna się chłodniejsza pora roku. Minimalne różnice między peryhelium i aphelium oraz kąt nachylenia osi obrotu względem płaszczyzny orbity sprawiały, iż nie dawało się tutaj rozróżnić wiosny, lata, zimy i jesieni. Cykl roczny obejmował jedynie dwa okresy o niezbyt dużej różnicy temperatur wraz z bardzo krótkimi stanami przejściowymi. Planeta nie była duża, jedynie trzykrotnie większa od Księżyca, dlatego poruszanie się po jej powierzchni nie stanowiło żadnego problemu, chociaż przyjezdni, jak nazywano gości z Ziemi, musieli przez dłuższy czas przystosowywać się do nietypowych warunków. Wysoko nad miastem górowała niewielkich rozmiarów stacja tranzytowa, na której pracowało osiemdziesięciu techników, obsługujących nadlatujące z przestrzeni statki, dokonujących napraw i pełniących rolę celników. Chociaż kolonia była całkowicie samowystarczalna, przemyt nadal istniał w szczątkowej formie i właściwie nikomu nie zależało na jego likwidacji. Poza kilkoma drobiazgami placówka stanowiła wzorowy model kolonii i tak określano ją w folderach reklamowych zachęcających turystów i potencjalnych mieszkańców do przybycia na Przystań: „najspokojniejsze miejsce we wszechświecie". Już z okien promów planeta wyglądała obiecująco: zielona kula, w całości pokryta roślinnością, z widocznym nawet z orbity, tętniącym życiem, Miastem. PIOTR BILSKI KREW PSA *** Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważyłem nawet, iż zabrnąłem w rzadko uczęszczane rejony osady, sąsiadujące bezpośrednio z granicznymi barierami ochronnymi. Nigdy nie stwierdzono tu obecności wrogich form życia, jednak przezorność cechująca pionierów pozostała. Dzielnice na obrzeżach charakteryzują się znacznie mniejszym poziomem hałasu. Tutaj, z dala od wszelkiego zgiełku cywilizacyjnego, można było usiąść w kusząco zielonej trawie i patrzeć w dal rozciągającą się za granicami kolonii. Las widoczny na horyzoncie mamił urokami nieznanego, które wręcz zdawało się czekać na gości. Jednakże, poza wybranymi oddziałami wojska, nikomu nie wolno było zbliżać się do drzew. Właśnie zastanawiałem się, czym podyktowany jest tak kategoryczny i nielogiczny dla mnie zakaz, gdy zobaczyłem Psa. Widywałem go już wcześniej, przechadzającego się ze spuszczoną głową bez celu, nie posiadającego domu ani właściciela. Stworzeń tych nie było w Mieście wiele, zatem identyfikacja konkretnych egzemplarzy nie nastręczała większej trudności. Prawdę mówiąc, nie przepadam za tymi zwierzętami, zawsze trochę mnie przerażały. Nie są agresywne, tylko te ich spojrzenia wydają się niepokojące, przejmująco głębokie i przenikliwe. Oczywiście, jako siła pociągowa, Psy nadal spełniają swą rolę, choć trzeba przyznać, że coraz mniejszą. Swojska nazwa tych zupełnie obcych nam organizmów wynikała z dużego podobieństwa zewnętrznego do ziemskich przedstawicieli czworonogich ssaków. Z niewyjaśnionych do chwili obecnej przyczyn żaden przedstawiciel ziemskiej fauny nie wytrzymał na planecie dłużej, niż kilka tygodni. Wszystkie stworzenia umierały stadnie wkrótce po przybyciu, w tajemniczych okolicznościach, których nikt nie potrafił wytłumaczyć. Jedynie człowiek okazał się odporny na tę chorobę, jakakolwiek ona była. Najdziwniejsza w całej historii wydawała się jednak wyjątkowość Psów, jedynego gatunku należącego do świata zwierzęcego tego globu. Poza nimi nie odnaleziono żadnych drapieżników czy roślinożerców. A teraz jeden z tych dziwolągów wpatrywał się we mnie uporczywie, jakby chciał zahipnotyzować, a może tylko wystraszyć, sam nie wiem. Jego rozmiary wzbudzały respekt: duży, o grubych łapach i gęstej sierści wcale nie wyglądał KREW PSA przyjaźnie. Nie pokazywał swoich zębów, chociaż wyobraźnia podpowiadała, iż ma ich cały garnitur, wyjątkowo ostrych, ułatwiających przegryzanie gardeł. Nagle poczułem przemożną chęć oddalenia się z tego miejsca, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Mój niepokój mógłby wydać się osobie postronnej najzupełniej niezrozumiały, lecz wówczas był tak prawdziwy, jak wszystko; co mnie otaczało. Nie zdążyłem jednak wykonać jednego ruchu, kiedy mój prześladowca zaatakował. Bez obnażania kłów ani szczekania, jak to mają w zwyczaju robić ziemskie czworonogi. W ułamku sekundy rozpędził się i właśnie szykował do skoku. Nie mając szans na ucieczkę, odruchowo zasłoniłem ramionami głowę, wiedząc, że w niczym mi to nie pomoże. Podobno w krytycznych momentach życia czas wydaje się płynąć wolniej, film oglądany oczami człowieka zatrzymuje się. W moim przypadku było zupełnie inaczej, całe wydarzenie nabrało tempa. Wyprostowane łapy, potem rozwarta szczęka, pełna, tak jak się tego obawiałem, kłów. Uderzenie jednak nie nastąpiło. Między mną a napastnikiem pojawił się mężczyzna. Przejął na siebie impet ataku i wykonał dziwaczną kombinację ruchów ręką. Choć nie zauważyłem, aby zadał cios, zwierzę po chwili leżało na ziemi, nie zdradzając żadnych oznak życia. Zdziwiło mnie, że wszystko odbyło się bez najcichszego nawet dźwięku, w mgnieniu oka, można by powiedzieć. Zanim zdążyłem otrząsnąć się, obcy poklepał zwierzaka po grzbiecie i podszedł do mnie. - Nic ci nie jest?- - spytał. Trudno o banalniejsze słowa w takiej sytuacji, jednak nie myślałem o tym. Jakaś nuta w głosie nieznajomego przekonała mnie, iż z pewnością nie ma nastroju do szczeniackich odżywek. Szybko, na ile to tylko było możliwe, zlustrowałem go. Wydawał się być zwyczajnym mieszkańcem naszej kolonii. Nosił zieloną kurtkę i nieco już zmatowiałe czarne spodnie. Mimo to z jego sylwetki biła jakaś siła, zupełnie jakby otaczała go niewidzialna aura zapewniająca niezniszczalność. Efekt uległ spotęgowaniu, gdy spojrzałem w jego oczy. Jasnoniebieskie, zadziwiająco młode w mniej więcej czterdziestoletniej twarzy, a jednocześnie bardzo smutne, jakby tląca się gdzieś w środku nadzieja nieodwołalnie zgasła. - Nie, wszystko w porządku - zdołałem tylko wykrztusić, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ręce zaczynają mi dygotać, pomimo iż usilnie starałem się nad nimi zapanować. Mężczyzna, usłyszawszy moją odpowiedź, najwyraźniej zamierzał odejść. Spojrzał jeszcze na odzyskujące przytomność stworzenie. Pies wstał, przelotnie spojrzał na mnie, a na widok mego wybawiciela postawił uszy i po chwili obojętnie ruszył przed siebie. - Jak to zrobiłeś? - mimo szoku byłem w stanie wyartykułować kilka słów, które kołatały się w głowie. Zatrzymał się i nasze spojrzenia znów się spotkały. - On bardzo cierpi - powiedział tylko i po prostu odszedł. *** Kilka dni po rym zdarzeniu nadal nie mogłem dojść do siebie. To, co powiedział, sposób, w jaki się zachowywał... Trudno było przyznać przed sobą samym, ale ta postać miała w sobie coś niesamowitego, coś co przyćmiło całe człowieczeństwo wraz z jego technicznymi zdobyczami. Gdybym miał w sobie choćby odrobinę romantyzmu bohaterów książek, które tak lubiłem czytać, powiedziałbym, że to była magia. Nie taka, jak w baśniach, inna, silniejsza, dająca poczucie bezpieczeństwa w najczarniejszej godzinie.- Dość powiedzieć, iż nie potrafiłem już zwyczajnie iść po ulicy, by nie szukać mimowolnie tej niepozornej postaci. Tłumy obywateli, przewijające się codziennie po rosnącej wciąż metropolii, zadania mi nie ułatwiały. Sądziłem, że będzie go łatwo znaleźć, gdyż zdążyłem zauważyć coś istotnego: nieznajomy nie miał emblematu żadnej firmy na kurtce. Nie był to, co prawda, urzędowy nakaz, jednak na ogół wszyscy koloniści nosili ubrania ułatwiające określenie ich przynależności zawodowej i społecznej. Najwyraźniej on się do tego nie stosował, pozostawało tylko pytanie, z jakiego powodu. Wkrótce miałem się tego dowiedzieć. Tak jak się spodziewałem, znalazłem go, idącego niespiesznym krokiem uliczką w jednej z biedniejszych i brudniejszych dzielnic. Jak zwykle w przypadku szybkiego postępu, nie udało się uniknąć kilku efektów ubocznych, a takie zbiorowiska były tego najlepszym przykładem. Zawsze zamglone, ponure miejsca przywodziły na myśl wiktoriański Londyn lub... przedsionek piekła. *** Z daleko posuniętą ostrożnością ruszyłem za nim, obserwując, jak powoli przesuwa się do przodu, z rękami w kieszeniach kurtki, patrząc prosto przed siebie. Szczerze mówiąc, w ciągu kilkunastu minut niezbyt spiesznego marszu podejmowałem kilkakrotne próby dogonienia go i zatrzymania, lub chociaż zawołania, by odwrócił się i ponownie zwrócił ku mnie twarz. Jednak niepewność oraz, wstyd powiedzieć, strach nie pozwoliły mi na to. Ciągle w pamięci miałem obraz tego człowieka, gdy obezwładniał Psa. Trudno o bardziej oszczędne i pewne ruchy, choć nie było w nich siły fizycznej ani agresji. Zupełnie jakby na chwilę stawał się niematerialny, choć wciąż widzialny. A teraz szedł powoli, niczego nie podejrzewając. Czy możliwe jest w ogóle zestawienie spokoju z taką determinacją? Jak zahipnotyzowany podążałem za najbardziej zagadkową postacią, jaką dane mi było spotkać. Coraz gęstsza mgła opatulała nas obu, a zachmurzone niebo tworzyło wraz z nią niesamowitą scenerię. Gdy wychylałem się zza kolejnego zakrętu, z przerażeniem stwierdziłem, iż cel moich poszukiwań zniknął. Nie odszedł po prostu daleko, lecz jakby rozpłynął się w powietrzu. Ponieważ w pobliżu nie było żadnych MARZEC 2003 PIOTR BILSKI zaułków ani drzwi, za którymi można było się ukryć, przyspieszyłem kroku w nadziei na podchwycenie tropu. - Czy naprawdę jestem tak interesujący, aby mnie śledzić? Ponieważ głos dobiegał zza moich pleców, podskoczyłem. W rozpaczliwej próbie zachowania resztek zdrowego rozsądku usiłowałem wytłumaczyć sobie, w jaki sposób zdołał znaleźć się za mną oraz, co ważniejsze, skąd wiedział, kto za nim idzie. Odwróciłem się, jednocześnie składając solenną obietnicę, że nie krzyknę, bez względu na to, co zobaczę. Tak jak można było oczekiwać, stał na środku uliczki, wyprostowany, z rękami luźno zwisającymi przy ciele. Nie poruszył się ani na milimetr, jednak wiedziałem, iż teraz nie pozwoli mi odejść tak po prostu. - Ja... chciałem tylko, to znaczy... - Nie miałem dotąd pojęcia, jak trudno w takiej sytuacji złożyć kilka odpowiednich słów w sensowne zdanie. - Wydałeś mi się taki... - Inny? - Obcy uśmiechnął się nieznacznie, choć jego twarz zdradzała raczej przygnębienie niż rozbawienie. Podszedł nieco bliżej, a ja ponownie poczułem się bardzo niepewnie. Starałem się jednak nie okazywać wrażenia, jakie na mnie wywarł. Przez chwilę stał, jakby wsłuchiwał się w dźwięki otoczenia. Wreszcie się odezwał. - Wcale nie masz ochoty dowiedzieć się, kim jestem -powiedział i zanim zdołałem zaprzeczyć, bo przecież właśnie tego chciałem się dowiedzieć, już go nie było. Zniknął w mgnieniu oka, zostawiając mnie samego wśród wszechogarniającej mgły. Gdy otrząsnąłem się z osłupienia wobec zupełnie zaskakującego obrotu sprawy, pobiegłem w stronę centrum, jednak już go nie dostrzegłem. Przepełniony rozczarowaniem próbowałem znaleźć sobie jakieś zajęcie, jednak w żadnym z ulicznych klubów nie czułem się dobrze, właściwie odpychały mnie swoją zwyczajnością. Robiło się późno. Nie miałem wypróbowanych przyjaciół, wiedziałem, że z nikim nie podzielę się swoimi przeżyciami i pozostaną one moją tajemnicą. Tym trudniej było znieść świadomość tego, że coś, co zapowiadało się na wielką przygodę, tak nagle i nieodwołalnie zostało zakończone. Kolejne dni upływały pod znakiem poczucia całkowitej beznadziejności, które zwiększała monotonia pracy. Nie potrafiłem skupić się na niczym, podejrzewając, iż wszystko, co robię, nie ma większego znaczenia. Bezwiednie odbywałem długie podróże w najciemniejsze zakamarki Miasta, wiedziony przeczuciem, iż nieznajomy może tam być, czekając, aż go odnajdę i udowodnię, że jestem godny poznania prawdy. Nic takiego się jednak nie stało. *** Któregoś dnia z kolei trafiłem w to samo miejsce, w którym zostałem zaatakowany przez Psa. Tak jak poprzednio usiadłem w trawie i próbowałem przeniknąć wzrokiem ciemną i odległą ścianę Lasu. Zaczynał mnie intrygować coraz bardziej. Wtem mój wzrok padł na teren oddalony o kilkanaście metrów. Trawę przygniatało coś dużego, co wyraźnie odcinało się od zieleni podłoża ciemnym brązem. Wstałem i podszedłem bliżej. Na ziemi leżał Pies, ten sam, którego spotkałem kilka dni wcześniej. Był martwy. Pysk miał uchylony, z wnętrza widać było kilka zębów, wcale już nie tak groźnych. Leżał na boku, z zamkniętymi oczami, zupełnie jakby był świadomy swego końca. Nie mogłem oderwać wzroku od zwłok zwierzęcia, dopóki nie usłyszałem zza pleców znajomego głosu: - Jak sądzisz, czy długo da się żyć wśród całkiem obcych istot, wobec wszechogarniającego szaleństwa, bez szans na odmianę swego losu? Stał bardzo blisko, również przypatrując się Psu. Nie byłem pewien, czy ma na myśli siebie, czy zwierzę. Tym razem w jego głosie wyczuwałem nutę cynizmu, być może nawet złości. Spojrzał na mnie i rzekł: - Szczerze mnie zadziwiasz swoim uporem. Chyba cię nie doceniłem, jednak pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Miałem rację, uznając cię za wrażliwego człowieka. Jako jedyny od tylu lat poznałeś, wyczułeś, że nie należę do was. - Przekrzywił nieco głowę, a ja zrozumiałem, że musi być dużo starszy, niż wskazuje na to jego wygląd. Czyżby pamiętał lata kolonizacji? Odrzuciłem tę myśl jako całkowicie bezsensowną. Pokolenie pierwszych zdobywców Przystani wymarło wiele lat temu. - Nie ukrywam, iż wiedza o twoim istnieniu przyniosła mi nieco ulgi - zdawał się ważyć każde słowo - i całkowicie rozumiem ciekawość, która kazała ci szukać mnie przez tyle dni. - Zdecydowanym ruchem storpedował moje zamiary zaprzeczenia jego słowom. - Czy jednak masz całkowitą pewność, że chcesz wiedzieć, czym naprawdę różnię się od ludzi? - Nie wiem... - Jego bezpośredniość nie działała bynajmniej ośmielająco, niemniej ze zdziwieniem stwierdziłem, że strach całkowicie zniknął, a pozostała jedynie przemożna chęć poznania prawdy, bo choć nie miałem pojęcia, czego może dotyczyć, intuicja podpowiadała mi, iż tajemnicza postać, kimkolwiek była, mogła odsłonić mi nowy świat. Zdobyłem się na śmiałość i wypowiedziałem brzemienne w skutkach słowa: - Po prostu jestem ciekaw, skąd wiesz tyle o mnie i o Psach. Twarz nieznajomego ponownie wykrzywił grymas podobny do uśmiechu i z pewnością za taki bym go uznał, gdyby nie niezmienny smutek oczu. - Jesteś ciekaw - rzekł. - Mam szczerą nadzieję, iż nie będziesz żałował. Jesteś pierwszą osobą, która usłyszy to, co mam do powiedzenia. Właściwie - uśmiechnął się i potarł ręką czoło - pewnie w ogóle nie MARZEC 2003 KREW PSA uwierzysz, jednak cóż szkodzi spróbować, prawda? - Gdy pospiesznie przytaknąłem, usłyszałem jeszcze: - Chodźmy więc! I chwilę później szliśmy do parku niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Jak najdalej od Psa - pomyślałem. Niewielu kolonistów stać było na własne, osobne mieszkania, dlatego przeważająca większość, w tym i ja, egzystowała w swojego rodzaju hotelach. Dzień był spokojny, choć pochmurny i szło się nam w miarę szybko. Nad głowami przeleciał śmigłowiec transportowy. Gdy dotarliśmy do celu, mężczyzna usiadł na ławce tak, aby widzieć moją twarz, oparł brodę na ułożonych na oparciu rękach i rozpoczął swoją opowieść. *** Biegnąc, nie czuł już strachu. Nie miał po prostu na to czasu, jego myśli pędziły jak szalone, podporządkowane tylko jednej idei: uwolnić się od ścigających. Bezwiednie zwiększył tempo, choć jego organizm, nienawykły do wysiłku fizycznego, zaczynał się już dopraszać o chwilę odpoczynku. Wiedział jednak, że jeśli dopuści zmęczenie do głosu i zatrzyma się, zginie. Jego prześladowcy nie pozwoliliby mu na najmniejszy odruch słabości. Z początku wszystko szło gładko, zupełnie tak jak w filmie akcji. Bez problemu udało mu się opuścić strzeżone mieszkanie i uniknąć miejskich patroli. Skradając się wąskimi uliczkami, zmierzał zdecydowanie w stronę granicy kolonii, która oferowała mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Będąc w połowie drogi, usłyszał jednak syreny alarmowe i wiedział, że nie uda mu się dostać do portu kosmicznego. Gdy usłyszał krzyki żołnierzy przeszukujących okolicę, zorientował się, że jedynym jego ratunkiem jest Las. Regularny pościg rozpoczął się, gdy biegł polem w stronę drzew. Głosy żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze, jednak nie oni stanowili największe zagrożenie. Każdy, kto nie został uprzednio-przeszkolony, obawiałby się Psów, a pościg odbywał się z ich udziałem. W oddali, nad Miastem, przemknęły po niebie dwa kształty. Śmigłowce bojowe, mieląc powietrze łopatami, oświetlały kilkadziesiąt metrów terenu przed sobą. Warkot silników stawał się coraz głośniejszy, wypierając z umysłu uciekiniera wszystkie inne dźwięki. Nie odważył się odwrócić głowy, za to zmusił swe ciało do dodatkowego wysiłku, bo niecały kilometr przed nim zamajaczyła na tle nocy ściana Lasu. W normalnych warunkach nigdy nie ośmieliłby się nawet zbliżyć do linii drzew, które skrywać mogły straszliwe sekrety, jakich człowiek nigdy nie powinien był oglądać, jednak w tej chwili czuł tylko, że wśród gęstej roślinności znajdzie ocalenie. Paradoksalnie, z każdym krokiem, z każdym przeskoczonym zagłębieniem w ziemi czuł się silniejszy i bardziej pewny, że uda mu się przeżyć. Nagle padł strzał i tuż obok niego trawę rozrył pocisk karabinu. Najwidoczniej któryś z żołnierzy, widząc, że zwierzyna wymyka się łowczym, postanowił spróbować szczęścia. Tym razem na swoje nieszczęście, nieskutecznie. Śmigłowce nie dotarły na miejsce dostatecznie szybko, aby oświetlić zbiega znikającego wśród drzew. W tym samym momencie długa seria z broni maszynowej przeszyła powietrze ponad jego barkiem. Jedna z kul musnęła skórę, zostawiając po sobie niewielką ranę, której uciekający jednak nie zauważył. Wciąż pędził na oślep, nie zwracając uwagi na gałęzie smagające twarz i egzotyczne krzewy, chwytające za kończyny. Wreszcie potknął się o korzeń wystający ponad powierzchnię ziemi, przewrócił i potoczył po zboczu dość płytkiego jaru, by wylądować pośrodku kępy krzaków. Ostatkiem sił wpełzł w największą gęstwinę i czekał na dalszy rozwój wypadków. Ku swemu przerażeniu usłyszał nadchodzących żołnierzy, prowadzonych przez jak zwykle niezawodne czworonogi. Wkrótce zobaczył oddział, który niespiesznie przesuwał się tyralierą w jego kierunku. Serce uciekiniera na chwilę zamarło, przeczuwał już niemal pewną śmierć. Kombinezon, jaki miał na sobie, pochłaniał ciepło w wystarczającym stopniu, by uczynić przeszukiwanie przestrzeni za pomocą noktowizorów nieskutecznym, jednak Psów nie miał szans oszukać w ten sposób. W całkowitej ciemności, słuchając okrzyków żołnierzy, przywierał do ziemi, spodziewając się najgorszego. Serce, nieposłuszne rozkazom płynącym z mózgu, wciąż przyspieszało, jakby chcąc za chwilę wyskoczyć z ciała, któremu służyło. Wreszcie zdobył się na nieznaczne podniesienie głowy, by spojrzeć w otaczający go mrok. W tym samym momencie nienawistna ręka strachu ponownie zacisnęła się na jego gardle - spojrzał prosto w połyskujące oczy Psa wpatrującego się weń z odległości kilkunastu metrów. Zdążył tylko pomyśleć, że to już koniec, wszelkie wysiłki okazały się daremne... Opuścił głowę, przygotowując się na spotkanie prześladowców, którym zwierzę musiało wskazać drogę. Nagle wszystko odpłynęło i straciło na znaczeniu, cały trud fizyczny i poprzedzające go wydarzenia. Gdyby nie wyczerpanie, usiadłby i głośnym śmiechem oznajmił ludziom, gdzie jest. Krew pulsująca w uszach na pewien czas przyćmiła wszystkie inne dźwięki, jednocześnie przynosząc ulgę. Pomimo tego, wraz z upływającymi sekundami, nic się' nie działo, nie poczuł bólu pocisków przeszywających ciało ani kolby karabinu łamiącej kości. Choć miał stuprocentową pewność, że został odkryty, gdy ponownie podniósł wzrok, nie widział już żadnego żywego stworzenia, a odgłosy pościgu, miast zbliżać, oddalały się. Odczekał jeszcze kilka chwil, nim odważył się podnieść z gęstwiny, oszołomiony nieco niespodziewanym dla siebie rozwojem sytuacji. Na razie nie był w stanie trzeźwo i logicznie rozważyć swego położenia. Chociaż znajdował się w obcym i nieprzyjaznym, jak zakładał, dla siebie środowisku, zmylenie prześladowców nadal stanowiło zagadkę. Całkowita cisza, jaka wkrótce nastąpiła, upewniła go, iż MARZEC 2003 PIOTR BILSKI od strony żołnierzy nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo. Spróbował postąpić kilka kroków na oślep, jednak roślinność nie wyglądała na gotową do współpracy. Znienacka pojawił się niemal zabobonny strach przed nieznanym, które czaiło się za najbliższymi drzewami. Las swoją egzotyką porażał ludzi jakimś niewytłumaczalnym lękiem, jakby miał dość siły, by ujawnić ich wszelkie niedoskonałości. Chociaż nie dostrzegł niczego podejrzanego, mimowolnie czuł czyjąś niemą obecność wypełniającą otoczenie. Nie mając żadnego pomysłu, postanowił przeczekać do rana, kiedy to, jak sądził, światło słoneczne pomogłoby w obraniu sensownego kierunku marszu, a przede wszystkim przegoniłoby czyhające dookoła potwory. Z całą pewnością zrobiło mu się zimno i nieprzyjemnie. O tym, że nie może wrócić do Miasta, wiedział od momentu rozpoczęcia pościgu. Zmęczony i przerażony podczołgał się do najbliższego drzewa. Ułożył się pod nim, wciąż łowiąc uchem choćby najlżejszy szmer w swoim sąsiedztwie. Nieliczne gwiazdy, widoczne poprzez gałęzie mrugały znacząco, jakby drwiąc z samotnej istoty ludzkiej, która bez swoich technologii i gadżetów stawała się całkowicie bezbronna wobec wiecznej natury: Wkrótce ciężar powiek okazał się zbyt duży, aby można je było powstrzymać przed okryciem zmęczonych oczu i człowiek, trochę wbrew sobie, zapadł w sen. Daniel, uciekinier z Miasta, był uratowany. *** Noc dłużyła się, jak nigdy przedtem. Budzony przez szelest liści, które z kolei niepokoił wiatr, nie zaznał spokoju do wschodu słońca. Gdy rozejrzał się po okolicy w świetle dnia, niewytłumaczalny lęk, choć w takich okolicznościach zrozumiały, znikł. Puszcza do złudzenia przypominała ziemskie lasy, pozbawiona jednak była różnorodności zwierząt w jakiejkolwiek postaci. Drzewa stały gęsto wokół niego, wysokie i wyniosłe, jakby demonstrując swoją potęgę. Wokół nich nie brakowało mniejszych krzewów. Najbardziej uderzająca w tym środowisku okazała się wszechobecna cisza, nie przerywana odgłosami życia. Przekonał się zatem, iż w nocy nie uległ omamom słuchowym spowodowanym zmęczeniem. Ostrożnie wstał i spróbował wybrać sensowny kierunek marszu. Nie został przeszkolony w zakresie przebywania w terenie zalesionym, nie miał zatem nawet pojęcia, skąd przyszedł. Właściwie wszystko wyglądało tak samo i po upływie kilku minut zdecydowany był obrać dowolną trasę, byle tylko móc przestać myśleć o swym beznadziejnym położeniu. - Nie radzę iść w tamtą stroną, strasznie dużo kłujących krzewów. Lodowaty sztylet strachu przeszył jego ciało w momencie, gdy obracał się za siebie. Głos nie dochodził z żadnego konkretnego kierunku. Na niewielkim pagórku, nieco powyżej linii krzaków, siedział Pies. Był to raczej średni okaz o jasnobrązowej sierści. Gdyby stanął na tylnych łapach, prawdopodobnie osiągnąłby wysokość niemal stu siedemdziesięciu centymetrów. Pomimo iż pysk zwierzęcia pozostawał nieruchomy, w głowie człowieka co chwilę pojawiały się zrozumiałe wyrazy. - Nie musisz się bać - podjęło szybko stworzenie, jakby w obawie, że człowiek do którego mówi, straci przytomność lub zacznie uciekać. I miało wiele racji. - Nie zrobią ci krzywdy. - Pies przechylił nieco łeb na bok, przyglądając się intruzowi. - Wiedzieliśmy, że nadchodzisz, jednak postanowiliśmy pozwolić ci spać do rana. Będąc wypoczętym, szybciej się myśli, czyż nie? - cichutko zachichotał. Daniel niewątpliwie był pod wrażeniem tego, co usłyszał. Przede wszystkim niepokoiła go liczba mnoga, jakiej użył Pies. Jak dotąd nie udało mu się wypatrzyć w pobliżu nikogo więcej. Stwór machnął przednią łapą, jakby odganiał od siebie owada i dodał: - Właściwie to nie radzę ci iść samemu gdziekolwiek. Chyba najrozsądniej zrobisz, jeśli udasz się ze mną. Pomimo iż przywyknął już do widoku zwierzęcia, nadal nie mógł oswoić się z nową dla siebie sytuacją. Największym lękiem napawał go naturalnie fakt, iż Pies posługiwał się całkiem biegle jego, ludzkim, językiem, prawdopodobnie telepatycznie, bowiem ani razu podczas swego wywodu nie otworzył pyska, choć z drugiej strony nie pozostawiał wątpliwości, iż jest autorem myśli pojawiających się w umyśle człowieka. Od kiedy tylko ludzie zaznaczyli swą obecność na planecie, czuli swego rodzaju obawę przed tymi stworzeniami, choć przecież nie różniły się one znacząco od ziemskich czworonogów, przynajmniej od strony fizycznej. Mimo to tylko nieliczni przedstawiciele wojska rozpoczęli długotrwały proces asymilacji zwierząt w ludzkim, technologicznym środowisku. Wszystkie obawy i niewyjaśnione lęki kumulowały się w tej chwili w istocie ludzkiej, która z trudem zdołała wydobyć z siebie kilka słów składających się w pytanie: - Dokąd pójdziemy? Przecież dookoła jest Las. Pies nie zmienił pozycji, w ogóle sprawiał wrażenie, jakby przebieg tej rozmowy już znał i teraz tylko odtwarzał w odpowiednich momentach swoje kwestie. Bardzo prawdopodobne, skonstatował Daniel, że znał jego myśli, co dawałoby mu naprawdę dużą przewagę. - Jeśli się nie mylę, nie masz zbyt dużego wyboru. Możesz iść sam, żaden z nas cię nie zatrzyma. Zachęcałbym jednak skorzystać z naszej gościnności. - Naszej, to znaczy czyjej? - podchwycił Daniel. - Chodź ze mną a przekonasz się na własne oczy - odparł Pies. Choć wcześniejsza propozycja zdawała się pozostawiać jakąś alternatywę, zwierzę wstało i nie oglądając się za siebie powoli potruchtało w stronę znacznego skupiska drzew. Człowiek po chwili namysłu podniósł się z ziemi i pobiegł za swym nowym przewodnikiem. Hałas, jaki czynił, depcząc gałęzie delikatniejszych krzewów, najwyraźniej drażnił Psa, MARZEC 2003 KREW PSA który starał się jednak nie dać tego po sobie poznać. Przyjrzawszy mu się bliżej, Daniel doszedł do wniosku, iż musi to być młody osobnik; świadczyła o tym lekkość, z jaką się poruszał, a także okazałe mięśnie drgające pod ledwo widoczną skórą. Jednocześnie sam poczuł się wyjątkowo niezdarny i ociężały. Idąc tak, przedstawiciele obcych sobie ras, nie zamienili więcej ani słowa, choć prowadzony w nieznane z pewnością chciał zadać wiele pytań. Na razie jednak nie czuł się zbyt pewnie i uznał, iż bezpieczniej będzie poczekać, aż przewodnik odezwie się pierwszy. Analizując w myślach słowa Psa, zastanawiał się, jak liczna populacja czworonogów zamieszkuje glob, pokryty w znacznej części nieprzeniknioną puszczą. Ponownie złapał się na tym, że szuka jakichkolwiek śladów aktywności innych stworzeń, jednak dookoła panowała cisza, przerywana odgłosami jego szybkich kroków. Pies poruszał się bezgłośnie, czasami tylko ocierając o bardziej rozłożyste krzewy. Znajdował się przecież we własnym środowisku. Idąc w głąb puszczy, która z każdym krokiem stawała się bardziej posępna i nieprzyjazna, można było zauważyć dość interesujące zjawisko. Wszystkie bez wyjątku drzewa stanowiły permutację tego samego gatunku, przypominającego nieco sosnę, lecz nie dysponującego zbyt dużą ilością igieł. U stóp drzew rozprzestrzeniały swe wszędobylskie macki zielone mchy, pokrywając całe niemal podłoże i czyniąc stąpanie po nim czynnością bardzo przyjemną. Oprócz tych dwóch gatunków roślin czasami przebijały się przez monotonię zieleni niewielkie czerwone kwiaty o prostych łodygach i niesłychanie delikatnych kształtach. Najczęściej pojawiały się wokół grubych korzeni, jakby chciały ochronić je przed toporem drwala. Ponieważ nie szli szczególnie szybko, Daniel zdołał zbliżyć się do kępy takich kwiatów i dotknąć jednego z nich. Był wilgotny. Pomimo iż nie minęli żadnego źródła wody (a zdjęcia satelitarne wykryły tylko kilka zbiorników, które można byłoby uznać za jeziora), żaden z przedstawicieli tutejszej fauny nie wyglądał na spragnionego cieczy, kiedy je chwytano i oswajano, traktowały wodę jako coś oczywistego, czego nigdy im nie brakowało. Co więcej, powietrze przesycone było wilgocią, która czasem utrudniała nieco oddychanie. Pomimo tak niepewnych wrażeń, Daniel zauważył ze zdziwieniem, iż terytoria, przez które się przedzierali, wcale nie przedstawiały się już złowrogo. Z zewnątrz Las wydawał się dużo bardziej nieprzyjemny. W pewnym momencie Pies zatrzymał się i obrócił w stronę swego towarzysza. - Wytrzymaj jeszcze chwilę. - Najwyraźniej wyczuł jego zmęczenie. - Niedługo będziemy na miejscu. Rzeczywiście, choć w ciągu kilku następnych minut wędrówki krajobraz nie zmienił się ani trochę, niepokojąc tylko jednostajnym półmrokiem i tajemniczymi gęstwinami, wkrótce zwierzę zatrzymało się na niewielkim wzniesieniu i usiadło wyprostowane, jakby rozpoczynając medytację. Jego kompan, nie wiedząc, co zrobić ani jak się zachować, przystanął obok i rozejrzawszy się dookoła, postanowił przerwać ciszę: - Czy to jakieś szczególne miejsce? Nie chciałbym być nieuprzejmy, jednak od wczoraj nie miałem nic w ustach i może... Organizm przyzwyczajony do wygód najwyraźniej dawał o sobie znać na jeden z przykrzejszych sposobów. W tym momencie Daniel zorientował się, że powiedział coś niestosownego, przynajmniej we własnym odczuciu. Pies nawet się nie poruszył, w głowie człowieka pojawiły się jednak dwa słowa: „Już idą". *** Zaskoczony i zdezorientowany tą prostą wiadomością, wypowiedzianą z wyraźnym namaszczeniem, powtórnie omiótł wzrokiem okolicę. Początkowo nie zauważył niczego szczególnego, po chwili jednak jego serce poczęło mocniej bić, gdy pierwszy czworonóg wyłonił się praktycznie znikąd niecałe dwadzieścia metrów przed nim. Tuż obok zmaterializował się drugi a nieco po lewej, kolejny. Gdy zdołał oderwać oczy od zwierząt, szybko zauważył, że otoczony jest przez gromadę co najmniej kilkudziesięciu istot. Wszystkie one bardzo powoli, jednak zdecydowanie, zbliżały się w nieznośnej ciszy, której nie przerywał odgłos ich miękkich łap stąpających po mchu. Z początku miał ochotę rzucić się do desperackiej ucieczki, powstrzymały go resztki rozsądku. Nie wydostałby się z Lasu i umarł z głodu, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy. Ponadto w oczach zwierząt nie zauważył groźby ani złości, pozostawały całkowicie łagodne, a ostre, jak miał wszelkie podstawy przypuszczać, kły nie ukazywały się spod podwiniętych warg. Właściwie można by powiedzieć, iż w ich zachowaniu przebijała bardziej ciekawość niż cokolwiek innego. Powstrzymawszy niepokój, zdobył się na wstępną ocenę tych stworzeń. Miały różne wielkości oraz kolor sierści, ale z wszystkich spojrzeń biła trudna do określenia łagodność i, na ile był to w stanie określić, dobroć. Przyłapał się na mimowolnym porównywaniu tych czworonogów bardziej do ludzi niż ziemskich psów. Nigdy wcześniej nie widział tylu osobników naraz, w dodatku tak różnorodnych względem ubarwienia. Niektóre budziły respekt rozmiarami okazałych dobermanów, inne przypominały raczej wilki, nie przekraczając metra długości. Przestał się odruchowo cofać i stanął wyprostowany naprzeciw dużego egzemplarza o jasnoszarym owłosieniu. Ten spokojnie, nie wykonując żadnych ruchów, wpatrywał się w uciekiniera, jakby znał go bardzo dobrze i wiedział doskonale, czego można się po nim spodziewać. Psy schodziły się jeszcze przez chwilę, Daniel patrzył na nie z wysoka i nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że uczestniczy w spektaklu reżyserowanym przez kogoś zupełnie innego. Gdy czworonogów było kilka setek, usłyszał w umyśle spokojny, niemal przyjazny głos, brzmiący jak głos starego znajomego: MARZEC 2003 PIOTR BILSKI - Zostaliśmy ostrzeżeni, że przybędziesz - prawdopodobnie mówił jasnoszary, najwidoczniej przywódca grupy. Po dokładniejszym przyjrzeniu wydawał się starszy i bardziej majestatyczny od pozostałych, choć z drugiej strony mogło być to tylko złudzenie. - Wyglądasz dokładnie tak, jak zostałeś opisany. Choć w tym stwierdzeniu nie było drwiny, przypomniał sobie badawcze, przenikliwe spojrzenie ścigającego go wczoraj Psa. - Ponieważ znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia, zapewne szybko przyjmiesz naszą propozycję, jednak chcemy, abyś wiedział, iż zawsze, w każdych warunkach masz możliwość wyboru. - Na ostatnie słowo został położony szczególny nacisk. - Wydajesz się odpowiednim kandydatem na udostępnienie miejsca w naszej przestrzeni życiowej. - Dziwna i nieco zabawna składnia miała wkrótce nabrać zupełnie innego znaczenia. - Jeśli zatem podejmiesz taką decyzję, będziesz współistnieć z nami, żyjąc w tym Lesie - tu nastąpiła krótka pauza - choć nie jest on tym, czym się wydaje. Ostatnie, brzmiące jak zagadka, słowa wprawiły człowieka w prawdziwe zakłopotanie. Psy musiały to wyczuć, bowiem usłyszał w głowie: - Wiemy, jak wiele pytań chciałbyś teraz zadać, mogę ci jednak obiecać, iż na wszystkie, wcześniej czy później, znajdziesz odpowiedź. To nieuniknione, podobnie jak los każdego z nas. *** Trudno opisać ciszę, jaka pojawiła się w umyśle uciekiniera, gdy zorientował się, iż oto zakończyło się powitanie i nadeszła jego kolej na wykonanie ruchu. Nie myślał teraz jednak racjonalnie, nie rozważał wszystkich za i przeciw. Jeżeli kiedykolwiek istniał w nim strateg, gracz szachowy, który analizuje konsekwencje swoich hipotetycznych posunięć, 'teraz z całą pewnością zniknął. Rozejrzał się tylko dookoła, by ogarnąć zwrócone ku niemu twarze (nawet mimowolnie nie mógłby już użyć określenia „pysk" lub mu podobnego) i poznał swą odpowiedź. W tym samym momencie najwyraźniej dotarła ona do Psów, bowiem przywódca podjął: - Niech tak będzie. Od dziś staniesz się więc jednym z pełnoprawnych bytów Lasu. Ponieważ dzielą nas liczne, jak na razie, różnice, otrzymasz opiekuna, który pokaże ci, jak przystosować się do nowych warunków. Zdaję sobie sprawę z tego, jakie to musi być trudne, wiedz jednak, że dołożymy wszelkich starań, aby ułatwić twoje zadanie. Nie mamy imion, choć każdy z nas jest różny, dlatego możesz swemu nowemu towarzyszowi je nadać. To było wszystko, stworzenia jak na komendę odwróciły się i powoli poczęły znikać wśród drzew. Ani jedno nie odwróciło się za siebie. Ponownie w głowie pojawił się tłum pytań, na które jednak nikt nie mógł odpowiedzieć. Już chciał ruszyć w którąkolwiek stronę, gdy zauważył, że Pies, który go tu przywiódł, nadal przy nim siedział. Leniwie zmrużył oczy i położył pysk na łapach, jakby wypoczywając. - Jakie imię chcesz mi nadać? - zadźwięczał jego ciepły głos, w którym dało się usłyszeć żartobliwe zabarwienie. Nie wiedząc, co powiedzieć, Daniel przyjrzał się mu dokładniej i dostrzegł niewielką białą plamkę na jasnobrązowej sierści, w okolicach podbrzusza. Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Chodźmy, Ciapek - powiedział. Nie upłynęła nawet minuta, gdy obydwie postacie tak, zdawałoby się, odmienne, ludzka i psia, zgodnie i w ciszy zniknęły wśród drzew. *** Kilka następnych dni stanowiło całkowicie nowy rozdział w życiu uciekiniera. Szybko zrozumiał, że świat, który niedawno opuścił, zamknął za nim swe podwoje, a powrót nie będzie możliwy. Właściwie nie czuł z tego powodu żalu, uczucie alienacji, jakie pogłębiało się wśród ludzi, teraz stopniowo zanikało. Sytuacja nie wyglądała przecież tragicznie - nieoczekiwanie dla siebie stwierdził, że istoty, które powitały go w leśnej głuszy zaczyna traktować jako swych towarzyszy, a sam Las nie wydaje się już taki dziwny ani straszny. Psy zdawały się rozumieć wszystkie jego myśli i potrzeby, bowiem Ciapek sobie tylko znanym sposobem odgadywał, czego mu akurat brakuje. Tego samego dnia, w którym się poznali, podszedł doń, zamerdał ogonem (dlaczego tylko on to robił, miało wyjaśnić się później) i sformułował jasną, prostą, a jednocześnie elementarnie oczywistą myśl: - Jeśli się nie mylę, jesteś głodny. - Nie czekając na potwierdzenie, które i tak musiało nastąpić, kontynuował: -Chodź ze mną, pokażę ci, co możesz jeść. Słowa te od razu skojarzyły się człowiekowi z polowaniem z włócznią w ręku, pogonią za przerażonymi czworonogami i ohydnym, choć jednocześnie intrygującym smakiem świeżej krwi. Rzeczywistość okazała się jednak nieco odmienna i poczuł pewien rodzaj wstydu, widząc jadalne rośliny, które wskazywał mu Pies. - Nie wiem, kto mógłby się tym najeść - stwierdził nieco zawiedziony. Istotnie, nie wyglądały one okazale, można nawet powiedzieć, iż w jakiś sposób odpychały lepkimi, dużymi liśćmi bez owoców. - Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli - odparł wesoło Pies, a człowiek widział już, że jego umysł stanowi dla tych stworzeń otwartą księgę. Gdy po kilku chwilach wahania Daniel przemógł się, urwał kawałek łodygi i włożył go do ust, stwierdził, że jest całkiem znośna w smaku. W dodatku, pomimo iż nie zapełnił żołądka nawet w połowie, poczuł się syty. Wiele podobnych, mniejszych lub większych zdziwień, miało go jeszcze spotkać w przyszłości. Tymczasem wraz ze swym przewodnikiem poznawał okoliczne obszary Lasu. Poszczególne gatunki roślin nie wypełniały całych dostępnych im przestrzeni, ścierając MARZEC 2003 KREW PSA się z konkurentami, lecz pozostawały na swoich terytoriach, zupełnie jakby zostały pogrupowane. Sami gospodarze pozornie nie zwracali na niego uwagi, zajęci swymi tajemniczymi i całkowicie mu obcymi sprawami. Często jednak widywał ich pomiędzy kępami krzewów, bezszelestnie sunących przed siebie, zupełnie jakby byli zbudowani nie z materii, lecz ulotnej substancji, rozpływającej się w powietrzu przy pierwszym poważnym podmuchu wiosennego wiatru. Nieraz spoglądali na niego bez zaciekawienia, ot, po prostu, by sprawdzić, czy nadal jest wśród nich. Intuicja podpowiadała mu, iż wiedzą znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, a przede wszystkim więcej, niż on sam chciałby zdradzić. Przenikliwy wzrok czworonogów zdawał się mówić bardzo wiele i choć nie potrafił nazwać dokładnie tego uczucia, odnosił wrażenie, iż jest ustawicznie, lecz dyskretnie obserwowany przez całą zbiorowość. Co dziwniejsze, Ciapek, choć właściwie nie odstępował go na krok, nie potęgował tego wrażenia. Kolejne godziny spędzane razem sprawiały, iż zaczynał przywiązywać się do swego towarzysza i bez zastrzeżeń akceptować jego obecność. Chociaż wciąż stawiał samemu sobie wiele pytań, na razie przyjmował za rozsądniejsze poczekać z nimi na odpowiednią chwilę. *** Tymczasem z zainteresowaniem obserwował otoczenie wokół siebie i ze zdziwieniem stwierdził, iż choć nie odbywają formalnej wędrówki w konkretnym kierunku, nie przebywali jeszcze dwukrotnie w tym samym miejscu. Las, choć pusty, z całą pewnością nie był jednolity. Dawało się tu zauważyć znaczne różnice pomiędzy poszczególnymi obszarami. Jedne wypełniały duże, wysokie drzewa o krótkich, lecz szerokich liściach i rozrastający się przy ziemi, przyjemny w dotyku mech. Stanowiły zupełne przeciwieństwo odpowiedników sosen, które jako jedyne były widoczne z Miasta. Zupełnie, jakby Las najlepsze trzymał dla swoich mieszkańców - pomyślał Daniel. Inne tereny zawierały całe pola krzewów, które obficie oświetlane przez żółte słońce bujnie pięły się po korzeniach sąsiadów na boki. Mijali zakątki tak ciemne, że przebywając w nich należało przyzwyczajać oczy do mroku, bywało także, iż trafiali na całkiem duże polany, po których biegały mniejsze Psy, bawiąc się ze sobą. Daniel nie mógł przestać patrzeć na pełne życia zachowanie maluchów. Bez przerwy w ruchu, w radosnym tańcu, starając się złapać przeciwnika za ucho. Chociaż przebywał w Lesie kilka dobrych dni, nie przeprowadził choćby jednej dłuższej rozmowy ze swym przewodnikiem ani z żadnym innym mieszkańcem. W duchu musiał przyznać, iż jest zbyt onieśmielony, aby rozpocząć konwersację pierwszym pytaniem, których tyle miał w zanadrzu. Pies z całą pewnością wyczuwał rozterki trapiące Daniela, bowiem pojawiał się w jego umyśle tylko wtedy, kiedy zachodziła absolutna konieczność. Zbyt wiele rzeczy okazało się niezrozumiałymi, by nie powiedzieć: magicznymi. Każdego ranka budził się po to, by stwierdzić, iż ma na sobie zupełnie nowe ubranie. Kroje i kolory zdawały się być przypadkowe, jednak nie powtarzały się, a poza tym łączyła je jedna cecha: wszystkie były dość proste i funkcjonalne. Nie przypominały wojskowych mundurów polowych, chociaż wśród zieleni także nie rzucały się w oczy. Przechodził nad tym do porządku dziennego, choć Ciapek zawsze siedział przy nim, jakby czekał na pytanie. Wkrótce milczenie zostało jednak przerwane, do tego przez Psa. Kiedy szli w stronę jednego z licznych strumieni przecinających puszczę, odezwał się nagle: - Danielu, nie mam prawa wymuszać na tobie odpowiedzi, jednak może byłbyś skłonny wytłumaczyć mi... Właściwie nie rozumiemy chyba, dlaczego uciekałeś i byłeś ścigany? Zapytany z niejakim zdziwieniem spojrzał w oczy towarzysza, by stwierdzić, iż nie ma w nich wyrzutu ani oskarżenia, tylko czysta ciekawość i oczekiwanie. Po krótkim czasie odpowiedział na głos, choć wiedział, że nie jest to konieczne. - Domyślam się, że interesują cię raczej motywy tego, co zrobiłem, bo jeśli poznałeś moje imię, na pewno znasz także przebieg wydarzeń i bezpośrednie przyczyny mojej ucieczki nie są dla ciebie tajemnicą. W oczach Psa pojawiło się częściowe zrozumienie, przerwał jednak, by zadać kolejne pytanie: - Czym jest herezja? W jaki sposób wiąże się z istnieniem, które nazywacie Bogiem? Daniel spojrzał niepewnie na Psa, który wyglądał na naprawdę zaciekawionego. - Czyżbyście nie znali pojęcia najwyższej istoty, poprzez czczenie której udowadnialibyście samym sobie własne znaczenie? Ciapek szybko pojął, o co mu chodziło, jednak zaskoczył rozmówcę kolejnym stwierdzeniem: - My nie jesteśmy samotni i nie potrzebujemy utwierdzać się w przekonaniu, że nasze życie jest logicznie uzasadnione. Nigdy też nie odebralibyśmy życia w imię idei, która w istocie jest nam obca. - Nasi kapłani twierdzą, że ofiary są konieczne, bo przypominają o miejscu ludzi w hierarchii ważności, na początku której stoi On. Pies usiadł, przekrzywiając łeb. - Przecież sam w to nie wierzysz, w przeciwnym wypadku nie byłoby cię tutaj, razem z nami. Daniel stał chwilę zszokowany bezpośredniością towarzysza, przypomniał sobie jednak własny strach podczas ucieczki i zyskał nieco pewności, iż odmowa udziału w religijnym obrzędzie nie była jednak błędem. - Dlaczego służyłeś istocie, której trwanie wypełnia zabieranie życia innym? - zapytał szybko i nieoczekiwanie Ciapek, przystając. W jego głosie tym razem dał się słyszeć pewien nacisk. Daniel również zatrzymał się zdziwiony. MARZEC 2003 PIOTR BILSKI - Jak możesz mówić, że jest zły? Przecież wypełnia Go dobro, litość, to On stworzył świat, dzięki któremu wszyscy istniejemy! - Ktoś, kto żąda takiej ofiary, nie może być dobry - stwierdził lakonicznie Pies, a jego towarzysz nagle zdał sobie sprawę, iż myśli podobnie, choć kłóci się to kategorycznie z prawdami, jakie wpojono mu w domu, na Ziemi. Przypomniał sobie własne mieszkanie, małe, ciche, na peryferiach wielkiego miasta w Europie i nagle poczuł się bardzo samotny, wśród tych przyjaznych, lecz nienaturalnie wszechwiedzących stworzeń, które mimo wszystko były mu przecież obce. Zatęsknił do towarzystwa ludzi, jakichkolwiek. Chciał z nimi odejść, rozmawiać o banalnych i prostych rzeczach, teraz urastających niemal do miana symbolu. Nie czuć tej badawczej obecności w swojej głowie i nie odpowiadać na pytania, które z taką wprawą zachwiały jego światopoglądem. Stworzenie musiało wszystko to wiedzieć, bowiem natychmiast spuściło łeb. - Przepraszam, za wcześnie na kwestie tak dla ciebie istotne i fundamentalne. - Pomachał pojednawczo ogonem. - Dużo myślisz o swoim domu. Twoje uczucia wobec niego zdradzają, że to miejsce jest ci bardzo bliskie i tęsknisz za nim. - Pewność zabrzmiała w głosie Ciapka - Dlaczego zatem je porzuciłeś, wybierając wspólny los z ludźmi, z którymi nie zgadzasz się w podstawowych kwestiach? - Niczego nie da się przed tobą ukryć, co? - Daniel zaśmiał się nerwowo. - To dość złożony problem. Chyba głównym czynnikiem była chęć wzięcia udziału w przygodzie, poznania nowego świata, stania się częścią czegoś większego... - Rozmarzony spojrzał w niebo. - Właściwie nie oczekiwałem wiele, ale chyba żadna z moich" nadziei się nie urzeczywistniła. Społeczność, w jakiej przyszło mi żyć, okazała się zbyt prymitywna, podporządkowana władzy wojska. - To żołnierze cię ścigali. Są niezwykle zdeterminowani. W przyszłości mogą okazać się bardzo groźni. - Wiem, dlatego nie powinniście przebywać tak blisko Miasta. Będą was wyłapywać i oswajać. - W tym momencie przerwał i spojrzał na Psa. - Dlaczego nigdy nie okazaliście ludziom swej inteligencji? - Nie można nawiązać kontaktu z istotą, która wcale tego nie chce i za wszelką cenę zamierza go uniemożliwić lub przynajmniej opóźnić. Jesteście zbyt pewni siebie jako gatunek, by dopuścić do głosu stworzenia, które nazywacie zwierzętami, w dodatku, co sam wiesz, traktując je na zasadzie narzędzi w swych rękach. Dzięki przypadkowi lub przeznaczeniu pojawiłeś się ty, posiadając umysł otwarty na tyle, że udało nam się do ciebie dotrzeć. Nie możemy jeszcze odsłonić swej prawdziwej natury, jednak przynajmniej już wymieniamy opinie, czyż nie? Człowiek ze zdziwieniem stwierdził, że jego rozmówca znów macha ogonem, jakby w przyjacielskim geście pojednania, nie to jednak przykuło jego uwagę. Zza drzew wyłoniło się kilka innych stworzeń i Daniel po raz pierwszy poczuł, że wzbudza prawdziwe zainteresowanie. Nie stanowi już ciężaru, zbędnego bagażu, lecz staje się pełnoprawnym mieszkańcem Lasu. Tknięty przeczuciem zwrócił się jeszcze raz ku swemu przewodnikowi: - Wy wiecie, że Bóg istnieje, prawda? Widzieliście go? Ciapek wstał, a jego pysk sprawiał teraz wrażenie rozweselonego. - W pewnym sensie można tak powiedzieć. - Co to znaczy? - nie rozumiał Daniel. - Przekonasz się we właściwym czasie - odparł Pies i zwrócił się w stronę innych obserwatorów, którzy po kilku chwilach zniknęli bezszelestnie, tak jak to mieli w zwyczaju, niemniej wrażenie, iż znalazł się w centrum uwagi, pozostało. Ciapek stał wraz z nim i chociaż nie wyartykułował ani słowa, nagle jasnym się stało, iż doszło do czegoś ważnego, co zmieniło raz na zawsze pozycję człowieka wśród Psów. *** Od tego momentu życie Daniela zaczęło toczyć się zupełnie innym trybem. Rasa istot, które jego bracia wykorzystywali do prostych zadań fizycznych okazała się zupełnie inną, niż się z początku wydawała. Kiedy okazano mu zainteresowanie, zorientował się, iż zyskał prawo do zadawania pytań i chociaż wciąż czuł pewien niepokój, którego głównym źródłem była niepojęta wprost wiedza jego gospodarzy, nie wahał się już rozmawiać z Ciapkiem. Więź obu towarzyszy umacniała się, pomimo iż dzieliły ich poważne różnice. Głos Psa nieoczekiwanie pojawiający się w głowie denerwował i dezorientował, jednak z czasem nadeszło przyzwyczajenie i Daniel zaczął traktować kontakt telepatyczny jako coś zupełnie zwyczajnego. Sam oczywiście nie był w stanie porozumiewać się w tak zaawansowany sposób, chociaż czuł, że w przyszłości może to być zupełnie realne. Także wśród ludzi funkcjonowali telepaci, choć w znacznie prostszy, jednostronny sposób. Z pewnym zaskoczeniem stwierdził któregoś dnia, iż od momentu przybycia do Lasu nic mu się nie przyśniło. Zasypiał i budził się, nie był jednak w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek, co podsunęłaby świadomość w stanie wypoczynku. Właściwie mechanizm ten bardziej przypominał hibernację, zupełnie jakby jego organizm w tym czasie był regenerowany, unikając w ten sposób starzenia. Ciapek zapytany o to, tylko uśmiechnął się, być może pragnąc zasugerować, iż wszystko wyjaśni się samo. Jedną z rzeczy, które uznał za całkowicie naturalne, była obecność wokół niego coraz większej liczby Psów. Nie nastąpiło to od razu, jednak z czasem zauważył pokaźne stado poruszające się i znajdujące zawsze w pobliżu. Moja straż przyboczna - pomyślał rozbawiony. Sprawiały wrażenie całkowicie nie zainteresowanych jego osobą, a jednak czuł, iż chcą być blisko niego. Od pewnego momentu małe okazy, wyraźnie jeszcze niesamodzielne i wymagające opieki dorosłych, podchodziły do niego, machając ogonami. Daniel MARZEC 2003 KREW PSA zauważył podczas zabaw z maluchami, że oprócz Ciapka żadne z pozostałych dorosłych stworzeń nie okazywało mu w ten sposób sympatii, jednak nie uważał takiego zachowania za przejawy wrogości czy nieufności. Społeczność najwyraźniej zaakceptowała go, a poczucie wspólnoty i przynależności wskazywało- , iż staje się jednym z nich. Właściwie doszedł do wniosku, iż fakt dostrzegania innych Psów prawdopodobnie wynikał z jego przystosowania do nowych warunków i jedyna rzecz, jaka uległa zmianie, to jego odbieranie otoczenia, które cały czas pozostawało niezmienione, czekając jedynie, aż on odkryje je w swej prawdziwej postaci. *** Najdziwniejszą niespodzianką, jaka spotkała go od czasu ucieczki, okazała się muzyka. Wielokrotnie wcześniej przyłapywał się na wsłuchiwaniu w dźwięki pochodzące z Lasu, jednak poza własnymi krokami i liśćmi szeleszczącymi w zetknięciu z ubraniem nigdy nie usłyszał choćby najcichszego odgłosu. Całe jego otoczenie i nowy dom wydawały się całkowicie opuszczone, wymarłe i gdyby nie obecność Psów, z pewnością wcześniej czy później postradałby zmysły. Gdy zadomowił się w tak dotychczas obcym dla siebie otoczeniu, w jego umyśle pojawiła się, zrazu nieśmiało, potem coraz odważniej, tajemnicza melodia. Początkowo traktował ją jako wytwór swej umęczonej i wystawianej na ciągłą próbę jaźni, jednak wkrótce okazało się to niemożliwe. Dźwięki stały się niezwykle wyraźne i sugestywne, choć nie pochodziły z żadnego konkretnego kierunku. Nie potrafił wytłumaczyć sobie tego zjawiska, więc wkrótce przeszedł nad nim do porządku dziennego, choć ignorowanie niezwykłej intonacji przyszło mu z wielkim trudem. Ciapek sprawiał wrażenie, jakby doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak nie zamienili ze sobą na ten temat ani słowa. Z czasem muzyka stała się jakby mniej męcząca i... przyjazna. Z każdym dniem przekonywał się, że odczuwa coraz mniejszy dyskomfort z powodu melodii. Była dziwna, nieludzka, jednak w jakiś sposób kojąca i obiecująca spokój, zupełnie jakby drzewa chciały ulżyć jego niedoli, śpiewając mu pamiętane przez siebie pieśni. Także i w tym przypadku odniósł niesłychanie pewne wrażenie, że wszelkie wątpliwości zostaną rozwiane, a pytania znajdą wkrótce odpowiedzi. Obecność muzyki, a także Lasu zaznaczyła się ponadto w umyśle Daniela w nieco inny, bardziej subtelny sposób. Nigdy wcześniej nie dane mu było zaznać najprostszego, zdawałoby się, uczucia - całkowitego spokoju. Istniejąc wśród ludzi, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo męcząca jest egzystencja wobec wyzwań stawianych przez nowoczesną cywilizację, zainteresowaną rozwojem całego gatunku, jednak nie zauważającą jednostek tworzących całość. W obecnej chwili wydawała mu się całkowitą niedorzecznością ogólna zgoda wszystkich na takie społeczeństwo, które gdzieś zatraciło swoją podstawową rację bytu na rzecz ekspansji nie tylko na zewnątrz, ale i do umysłów wszystkich swoich części składowych. Co więcej, taki stan rzeczy całkowicie mu odpowiadał. Czuł się niemal szczęśliwy. *** Któregoś razu, gdy siedział razem z Ciapkiem nad brzegiem niewielkiego jeziora, obserwując pływające stworzenia, podszedł do niego Pies, którego uważał za przywódcę innych, gdyż to właśnie on powitał go w Lesie owego pamiętnego dnia. Od razu rozpoznał jasnoszarą sierść osobnika, który wyraźnie górował pod względem wielkości nad pozostałymi, choć zdecydowanie nie ustępował im zręcznością i szybkością. Bez pośpiechu, z właściwą sobie gracją, przesunął się w stronę człowieka i usiadł. Daniel nie zauważył, że jego dotychczasowy towarzysz bezszelestnie odsunął się w tył, by zniknąć między drzewami. Obaj patrzyli przez chwilę na sielankowe wydarzenia rozgrywające się w pobliżu tafli wodnej, wreszcie Pies spokojnie zaczął: - Podziwiasz nas, prawda? - Jak zwykle w tym stwierdzeniu było więcej przekonania niż niepewności, lecz mimo wszystko zdawał się czekać na odpowiedź. - Trudno przyznać się do tego mnie, w którego wpojono przekonanie o wyższości własnego gatunku nad wszystkimi innymi - odparł Daniel. Wiedział, że nie musi mówić, aby jego myśli bezbłędnie dotarły do adresata, jednak lubił słuchać swego głosu, jedynego, jaki naprawdę był efektem pracy narządów mowy. - Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będę miał okazję spotkać tak niezwykłe istoty, które pod prymitywną powierzchownością kryłyby tak dużą inteligencję. - Od razu zorientował się, że powiedział coś nie do końca zgodnego z prawdą, jednak Pies nie zganił go ani nie poprawił. Odparł tylko: - Doskonale cię rozumiem, twój stosunek do świata został po prostu niewłaściwie ukształtowany. Wasza rasa żyje w przeświadczeniu o własnej doskonałości, bo nie napotkała dotychczas równego sobie przeciwnika, a zapewniam cię, że tacy istnieją. To z kolei sprawiło, że staliście się głusi na wołania stworzeń, które żyją w inny sposób niż wy. Chociaż przypominamy zwierzęta, które znasz ze swojego domu, jesteśmy nieco inni - zamilkł, jakby szukając odpowiedniego słowa - pełniejsi świadomości istnienia. - Co w takim razie robię wśród was? Przewyższacie mnie pod niemal każdym względem, zwłaszcza umysłowym. Do niczego się nie przydam. - Ależ wprost przeciwnie - zaoponował żywo Pies. - Jesteś jedną z najbardziej wrażliwych jednostek wśród swego plemienia. To naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że przybyłeś do naszego Lasu. Bez większych trudności nawiązaliśmy z tobą kontakt, choć nastąpiło to wcześniej, niż ci się wydaje. Tak! - potwierdził przypuszczenia Daniela co do zachowania Psa łowczego w noc ucieczki. - Pokładaliśmy w tobie znaczne nadzieje i nie zawiedliśmy się. Wbrew pozorom MARZEC 2003 PIOTR BILSKI bardzo nam pomogłeś, chociaż nadal istnieją pewne trudności z ustaleniem motywacji, jaka pcha ludzi do działania. - Jakim cudem osiągnęliście tyle, uwięzieni w takich ciałach? - Danielowi pytanie to wyrwało się zupełnie przypadkowo, jakby jego podświadomość wiedziała lepiej, o co pytać. Pies rozejrzał się po okolicy, podziwiając jezioro i krajobraz wokół niego. - Wciąż myślisz według ustalonych definicji. Nasze powłoki nie mają nic wspólnego z możliwościami umysłu. Przybranie ich nastąpiło za zgodą wszystkich, bo nawet najbardziej złożony byt nie może istnieć bez ciała. Ewolucja, tak jak ją rozumiesz, przestała nas dotyczyć bardzo dawno temu. To jednak nie powinno cię dziwić, w twoich oceanach żyją przecież delfiny, które także przejawiają umiejętności nie przystające do swego wyglądu. - Kim jesteście? - nie wytrzymał wreszcie człowiek. W pytaniu tym zawarta była taka determinacja, że przywódca czworonogów mimowolnie zwrócił ku niemu łeb, jakby zdziwiony. Potem dał się słyszeć jego prawdziwy, niczym nie hamowany śmiech. - Naprawdę nie musisz się nas obawiać. Chociaż wydajemy ci się obcy i niezrozumiali, mamy więcej wspólnych cech, niż sądzisz. Nasza inteligencja co prawda przewyższa ludzką, jednak nie ona decyduje o faktycznej przewadze nad ludźmi. Tak naprawdę kierują nami te same pragnienia, z tym, że my swoje mogliśmy urzeczywistnić. Popatrz dookoła. Czy to, co widzisz nie jest idealnym obrazem tworzonym przez podświadomość? Każda żywa istota przez całe życie dąży do realizacji jednego, podstawowego i niezmiennego celu - osiągnięcia szczęścia. Metody mogą być różne, efekty również, lecz motywacje pozostają te same. Od czasu, kiedy jesteś z nami, staramy się zaspokoić wszystkie twoje potrzeby, nie tylko materialne, ale także mentalne. Daniel natychmiast pomyślał o kilku szczegółach w zachowaniu swych gospodarzy i niemal od razu otrzymał słowne potwierdzenie: - Oczywiście, masz rację. Psy, jak nas nazywasz, które towarzyszą ci od dłuższego czasu dostosowały swoje zachowanie do twoich oczekiwań. Machają ogonem specjalnie dla ciebie, bo tego się po nich spodziewałeś. Tak szybko, jak to tylko było możliwe, dostosowaliśmy swój język do twojego, po to, abyś mógł nas bez problemu zrozumieć. Jak z pewnością zauważyłeś, początkowo mieliśmy kłopoty ze składnią, jednak pokonaliśmy te trudności i teraz mówimy równie płynnie jak ty. Czyż nie? Człowiek po raz kolejny wychwycił charakterystyczną konstrukcję kończącą wiele psich wypowiedzi. Najwyraźniej zwrot „czyż nie?" przypadł im do gustu. Czy były to gierki słowne wycelowane w niego? Zastanowiwszy się nad tym, co powiedział jego towarzysz, przyznał mu w duchu rację. Łatwo przyszło mu pogodzić się z myślą, że łączy ich mocna, teraz niemal nierozerwalna więź, która czyni go kimś lepszym, bardziej wartościowym niż jakiegokolwiek innego człowieka, pomimo iż stanowią przeciwieństwa pod względem fizycznym. Pokiwał głową w zamyśleniu, patrząc na pływające czworonogi zupełnie innymi oczami. Pies także uznał, że dostarczył już swemu rozmówcy dość tematów do przemyśleń, bowiem po chwili podniósł się z ziemi i odszedł w stronę drzew. Niedługo potem pojawił się Ciapek, by położyć się obok człowieka i czekać wraz z nim na zachód słońca. Daniel wiedział już, że takich rozmów, jak ta, którą dzisiaj odbył, nastąpi jeszcze wiele i czuł z tego powodu radość. Tej nocy także spał bez snów. *** Życie człowieka wśród Psów potoczyło się zgodnie z jego losem lub przeznaczeniem. Z każdą chwilą rozumieli się coraz bardziej, przenikając wzajemnie obszary swego jestestwa. Teraz potrafił już lokalizować całe stada czworonogów bez potrzeby uciekania się do pomocy wzroku. Sam nazywał nowy zmysł intuicją, choć chyba lepszym określeniem byłaby wszechwiedza. Żadne stworzenie już nie musiało ukrywać się przed nim, wędrowali więc po Lesie, razem odczuwając zadowolenie i spokój. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że mógłby przebywać tak długo wśród zwykłych roślin i ani przez chwilę nie znudzić się. Cały czas wypełniał mu kontakt z tymi niezwykłymi istotami, które nie tylko ofiarowały mu dom, ale również starały się sprawić, aby czuł się jak pełnoprawny mieszkaniec Lasu. Wielokrotnie poruszał ten temat w rozmowach z przywódcą, którego przywykł już w myślach nazywać Wodzem, jednak dotychczas nie miał dość odwagi, by zadać to ostateczne i rzutujące na jego przyszłość pytanie. Pozwoliłoby mu ono raz na zawsze zrozumieć, w jakim stopniu zależą od siebie - człowiek i Pies. Któregoś pochmurnego dnia zebrał się w sobie. Gdy przystanęli na chwilę, by odpocząć po długim i wyczerpującym biegu wśród drzew, Daniel oparł się o stary, spróchniały pień, spojrzał na Wodza, zamknął oczy i nie zważając na kropelki ściekające cienką strużką po czole, zapytał: - Czym jest Las? Pies spodziewał się tego ataku. Usiadł i nie patrząc w stronę rozmówcy, zaczął: - Cieszę się, że dojrzałeś wreszcie, aby odkryć jedną z najistotniejszych tajemnic, jakie są w naszym posiadaniu. Przez' cały czas traktowałeś nas mimo wszystko jak mądre, gadające zwierzęta, które poza bieganiem po krzakach nie potrafią być tak wzniosłe i twórcze jak ludzie. Bariera, jaką stanowi nasz wygląd nie jest nieprzekraczalna, bo chociaż mamy inne potrzeby, w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Las... cóż - zamyślił się na chwilę - stanowi nasze narzędzie i pośredni dowód inteligencji. Tak, zbudowaliśmy go - zareagował na pełne zdziwienia myśli człowieka - zupełnie jak ludzie budują swe pomniki, domy, broń i statki kosmiczne. Podobnie, choć nie identycznie wznosimy projektowane przez siebie struktury. Także ta - rozejrzał się dookoła - która stała się ukoronowanie MARZEC 2003 KREW PSA naszych dążeń i pragnień. Wykorzystujemy ją jako swój dom, ale także źródło bezpieczeństwa i pożywienia. Jesteśmy samowystarczalni, chociaż od niego zależni. Podobnie stało się z tobą. To on daje ci jedzenie ubranie i wiele innych rzeczy. - To wszystko zrobiliście specjalnie dla mnie? - Jesteś częścią nas, zatem masz prawo do wszystkiego, co posiadamy. Czy sądzisz, że zaprojektowanie kilku roślin i dostosowanie ich do twoich wymagań było trudne? System, który jest naszym dziełem, nie dostrzega żadnych barier. Jeśli chcesz uznać nas za ostateczne stadium rozwoju, będziesz chyba bliski prawdy, bowiem za takie się uważamy - zależni od materii w minimalnym stopniu osiągnęliśmy chyba to, co sam nazwałbyś rajem. - Ale jak poradziliście sobie bez pomocy rąk, maszyn? - Ech, ta wasza biologia - uśmiechnął się Pies. - Tak naprawdę żadna kończyna nie jest nam do tworzenia potrzebna, bo całkowicie musi ustąpić umysłowi, który sam w sobie stanowi kreatywny byt. - Czy stanę się jednym z was? - spytał Daniel z bijącym sercem. - Czy takie jest twoje życzenie? - zapytał tylko Wódz, wstał i oddalił się, wiedząc, że nie otrzyma natychmiastowej odpowiedzi. Ten, który pozostał pod drzewem zrozumiał, że stoi przed wyborem, którego dokonanie należy wyłącznie do niego. Był panem własnego losu w najprawdziwszej formie. Z tą świadomością żył jeszcze przez kilka dni, a o rozmowie z Psem rozmyślał, bawiąc się ze szczeniakami, które wesoło witały go jako towarzysza wymyślnych podchodów. Chciał na ten temat porozmawiać z Ciapkiem, ale uświadomił sobie, że on na pewno wie o wszystkim, czego się dowiedział od Wodza i prawdopodobnie nie będzie w stanie mu pomóc. Sam Pies nie towarzyszył mu już tak blisko, zauważył nawet, iż przebywają razem coraz rzadziej. Zrazu odczuł to jako bolesną degradację, jednak szybko przekonał się, że tak naprawdę ich umysły krążą wokół siebie, bliżej niż wobec innych. Trafnie rozpoznał zjawisko jako skutek przebywania z konkretnym stworzeniem w bezpośrednim otoczeniu. Właściwie żaden Pies nie próbował przesadnie zbliżać się do niego fizycznie, wszelkie działania odbywały się na drodze mentalnej. Coraz mniej dziwił się wszystkim zachowaniom i rytuałom gospodarzy, bo muzyka Lasu, stale obecna w jego głowie, powoli stawała się zrozumiała. Nie pojmował jeszcze wszystkich dźwięków wprost, ale wiedział, że dojdzie i do tego. Niemal na własnych oczach stawał się świadkiem przemiany swego istnienia w coś, jak mu się wydawało, nieporównanie lepszego. Brak możliwości zdefiniowania tego stanu rekompensowała mu pewność, iż jest wciąż świadomy własnej przynależności do wspólnoty i dokona wyboru tylko podług nieprzymuszonej woli. *** Następnego wieczoru, kiedy zdawało mu się, że jest całkiem sam, zamyślony szedł wśród coraz bardziej znajomych drzew. Widok roślinności nie tylko nie budził jego niepokoju, ale nawet zaczynał być przyjemny. Rozłożyste gałęzie nie raniły, lecz zdawały się czule obejmować jedyną ludzką istotę, z jaką miały dotychczas kontakt. Mimo to w głowie Daniela zachodził intensywny proces myślenia. Wciąż nie był pewien, czyjego obecność w tym niezwykłym miejscu jest... właściwa. Pomimo iż przystosowywał się do panujących tu warunków, odbierał siebie jako intruza, którego niezdarne jestestwo stanowi obrazę dla chłodnej wyniosłości Lasu. Niósł ze sobą bagaż prymitywnych doświadczeń, dostąpił zaszczytu obcowania z Psami nie będąc pogodzonym sam ze sobą. Czy nie powinien odejść, póki jeszcze nie było za późno? W pewnej chwili zorientował się, iż muzyka, która, jak zawsze, wszechobecna, wypełniała otoczenie, teraz nie tylko zmieniła postać, ale także dobiegała z konkretnego kierunku. Wiedziony nowymi, nieznanymi wcześniej tonami, rozpoczął marsz w stronę, z której dochodziła melodia. Starał się iść możliwie cicho i chyba odniósł sukces, bowiem gdy wyjrzał z gęstwiny, jego oczom ukazał się widok osobliwy. Duża polana, rozciągająca się poniżej wzgórza, z którego spoglądał, stała się areną dla kilku Psów, które oddawały się czemuś, co człowiek instynktownie nazwał w myślach tańcem. Ich ruchy były zwinne, pewne, a jednocześnie delikatne. Daniel stał urzeczony, wpatrując się w pokryte futrem ciała, łapczywie obserwując skomplikowane figury taneczne, idealnie pasujące do dźwięków. Stworzenia poruszały się raz na dwóch, raz na czterech łapach, jakby chcąc udowodnić, że cielesne powłoki są tylko automatami, posłusznymi ich woli. Przyspieszały, wykonując piruety, okrążając inne osobniki, które w tym czasie przypadały .do ziemi, wodząc wzrokiem za partnerami. Szczere zdumienie wywoływała ich szybkość i precyzja, z którą powtarzały niektóre układy. Zdawały się tak lekkie, jakby nic nie ważyły, unosząc się nad ziemią pod wpływem podmuchu wiatru. Stworzenia 'sprawiały wrażenie tak szczęśliwych i beztroskich... Zapamiętałe w swym rytuale najwyraźniej nie zauważyły obecności obserwatora. Ten wciąż stał, bojąc się choćby mrugnąć, by nie stracić zjawiska, które zdało mu się najpiękniejszym, jakie miał możność dotychczas oglądać. Po raz pierwszy widział swoich gospodarzy w pełnej krasie, wyzbyty człowieczego spojrzenia na świat, które kazało mu traktować czworonogi jako coś gorszego, mniej świadomego. Coraz żywszy rytm zdawał się porywać go ze sobą, zachęcać, aby przyłączył się do tancerzy. Nie miał jednak dość odwagi, poprzestając jedynie na oglądaniu czarującego spektaklu. Trwał on jeszcze jakiś czas, do momentu, gdy słońce zakończyło swą wędrówkę ku linii horyzontu, by rozpocząć kolejny spacer nad drugą stroną globu. Wówczas jednak człowieka nie było już w pobliżu. MARZEC 2003 PIOTR BILSKI *** Przeznaczenie dopełniło się pewnej jasnej, pełnej gwiazd nocy, gdy spał, nic nie śniąc, wśród drzew do niedawna tak obcych, dzisiaj już zupełnie bliskich. Obudził się z jasnym, choć nie do końca sprecyzowanym postanowieniem, iż jest gotów. Nieco zalęknione alter ego dopytywało się piskliwie „na co?", jednak nie mogło przeciwstawić się tak silnej woli. Wstał i ruszył wśród ciemności, prowadzony setkami trudno uchwytnych głosów, nawołujących go z konkretnego kierunku. Chociaż jedyny z obecnych tej nocy księżyców nie mógł przebić się przez gęstą ścianę zbudowaną z zielonych liści, nie miał wątpliwości, w którą stronę powinien się udać. Już po chwili biegł, sprawnie pokonując wszelkie przeszkody, przeskakując nad konarami i omijając zdradliwe kępy bagnistych krzewów. Jego wzrok, przyzwyczajony do ciemności, nie miał żadnych problemów z odróżnianiem mglistych kształtów drzew od nieprzeniknionej czerni pustego obszaru. Wędrując razem z Psami i uczestnicząc w ich mniej lub bardziej wyszukanych obrzędach, nabrał siły, stał się wyjątkowo zręczny, postronnemu obserwatorowi wydawać by się mogło, iż oto jest świadkiem podróży cienia znikającego bezszelestnie w gęstwinach. Gdy dotarł na miejsce, nie zdziwił się, gdy zobaczył setki czworonogów, stojące okręgami wokół niecki opadającej o ponad metr w porównaniu z otaczającym ją terenem. Wszystkie stworzenia czekały jeszcze tylko na niego, wiedząc, że przybędzie, być może pewność ta zrodziła się w chwili, gdy postawił stopę na powierzchni planety. Tym razem bez wahania zbliżył się do zagłębienia, by stanąć przed Wodzem, który teraz, jakby większy i bardziej majestatyczny, bez ruchu wpatrywał się w człowieka. Ten słyszał jeszcze szmer psich głosów, przejętych, zdaje się, równie jak on, które umilkły jak ucięte nożem, by oddać pole do popisu temu, którego Daniel uważał za przywódcę stada, jeśli nie całej rasy. Przemówił do niego cicho i spokojnie, a jednocześnie w jakiś sposób dobitnie. - Podjąłeś decyzję i przybyłeś do najlepiej ukrytego z naszych miejsc. Chcesz poznać nasze tajemnice i zrozumieć wszystkie mechanizmy, z pomocą których sterujemy swoim światem. Ponieważ jednak nikt przed tobą nie był poddany przemianie w tak krótkim czasie, muszę spytać jeszcze raz: czy na pewno chcesz zostać jednym z nas? *** Daniel, będąc pod wrażeniem słów Psa, nie zdołał odpowiedzieć w pełni świadomie, jednak jego wargi wyszeptały ciche potwierdzenie. Zgromadzenie znów na chwilę ożywiło się i ponownie zostało uciszone. Wódz kontynuował: - Niech więc się stanie. Nie musisz się bać, to, co nastąpi z pewnością nie jest niebezpieczne pod względem fizycznym, nawet dla człowieka. Jedyna rzecz, którą musisz zrobić, to położyć się na środku tego wgłębienia, reszta potoczy się już sama. *** Gdy Daniel posłusznie wykonał polecenie, usłyszał jeszcze wyraźną myśl: „zamknij oczy". Chwilę później wszystko umilkło. Nie tylko nie odbierał żadnych przekazów od czworonogów, jego zmysły zdawały się zasypiać, i to bardzo głęboko. Szybko opanował panikę i silne uczucie nakazujące otwarcie oczu. Leżał tak jeszcze przez chwilę, podejrzewając nawet, iż nic się nie stanie. Wtedy dotarła do niego melodia Lasu: zrazu cicho i delikatnie, szybko nabierając mocy, by po chwili rozbrzmiewać w jego jaźni symfonią tysięcy dźwięków, łączących się w niezwykłą, rytmiczną całość. Zdawała się składać z kilku oddzielnych części, które wieloma charakterystycznymi akordami dawały o sobie znać co jakiś czas. Niektóre fragmenty były bardzo szybkie, pełne wysokich tonów, inne wprost przeciwnie, powolna, basowa muzyka. Poszczególne partie dźwiękowe przenikały się nawzajem, powodując przyspieszenie bicia serca. Daniel, pomimo iż leżał bez ruchu, czuł, że wiruje i tańczy na wietrze w takt muzyki. Nagle jego umysł rozjaśnił się i momentalnie zrozumiał wszystko: cel istnienia Lasu, pochodzenie Psów, swoją własną rolę... Impuls był niezwykle silny, jednak nie bolesny. Wręcz przeciwnie, przyniósł ukojenie wraz z odpowiedziami na nurtujące go pytania. Wszystko, czego do tej pory doświadczył, jego umiejętności i przeszłość, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie wobec nowej siły, jaka weń wstąpiła. Widział drogę, którą Psy kroczyły od milionów lat, kończącą się właśnie w tej chwili, oczyma wyobraźni wędrował rażeni z nimi po powierzchniach odwiedzanych globów, spotykał się z innymi rasami, by wreszcie spocząć w Lesie - ostatecznej matrycy dążeń i spełnienia. Nawet przyczyna braku snów wydała mu się banalna i śmieszna w swej prostocie. Widział niemal mechanizm regeneracji ciał wszystkich leśnych stworzeń podczas ich odpoczynku, który dawał im w zamian długowieczność, bliską nieśmiertelności. "Na koniec ujrzał Boga, takiego, jakim rozumiały go Psy i poczuł smutek na myśl o rozczarowaniu ludzi, gdy pojmą wreszcie jego istotę. Na tę jedną chwilę ze swej zwykłej cielesnej istoty stał się niemal wszechmogącym władcą niebios, który, choć zamknięty w swej cielesnej powłoce, posiada moc tworzenia i uzdrawiania. Czuł, że jest w stanie porozumieć się z każdą istotą we wszechświecie. Gdy mimowolny szok spowodowany poszerzeniem świadomości minął, otworzył oczy. Noc nigdy nie wydawała się tak piękna, pełna jasnych gwiazd mrugających z nieboskłonu. Polana nadal pełna była Psów i w momencie, kiedy je spostrzegł, usłyszał setki, tysiące głosów wdzierających się łagodnie do jego umysłu. Nie miał żadnych problemów z uporządkowaniem ich i zlokalizowaniem źródeł. Kilka sekund potrzebował, by przywitać się z każdym członkiem rasy i usłyszeć radosne formuły powitalne. MARZEC 2003 KREW PSA Podniósł głowę, tułów opierając na zgiętych łokciach. Poszukał wzrokiem Wodza i Ciapka, a gdy ich oczy spotkały się, przestrzeń wokół wypełniła się ulotnym, trudno uchwytnym śmiechem. *** Drwale nadeszli słonecznym rankiem, kilka tygodni później. Oczywiście ludzie nadal panicznie obawiali się Lasu. Od momentu lądowania żaden nie ośmielił się przekroczyć granicy drzew. Było tam coś niezrozumiałego, niekoniecznie groźnego, lecz niebezpiecznie kuszącego. Niedostrzegalna siła mamiła ich delikatnym głosem, obiecując ziszczenie najskrytszych marzeń. Koloniści nie chcieli jednak wyrzec się wszystkiego, co przywiodło ich tutaj i postanowili pozostać skryci za budzącym zaufanie pancerzem swych technologii. Jedyne zwierzęta, jakie napotkali, ciekawe nowych istot Psy, łapali i jak im się zdawało, oswajali. Żadnemu z czworonogów nie udało się jednak dotrzeć do ludzkich serc, by znaleźć z nimi wspólną nić, łączącą oba gatunki. Także teraz, zbliżając się grupami do lasu, kolonizatorzy odczuwali strach, którego nauczyli się w niepamiętnych czasach. Szepcząc modlitwy do tego, którego uznawali za swojego Boga, szli, ściskając w rękach budzące respekt piły elektryczne. Cała procesja otoczona była przez żołnierzy, jedyną kastę posiadającą pełnię prawdy i korzystającą z niej. Ubrani w zgniłozielone kombinezony kroczyli nieco śmielej od drwali, choć ich także zdejmował strach. Każdy z nich miał na prawym oku zainstalowany system celowniczy wraz z czujnikami termicznymi. W połączeniu z mikrofonem komunikatora umieszczonym na wysokości ust tworzył on wizerunek cyborga, maszyny pozbawionej uczuć, wykonującej jedynie rozkazy. W ich rękach ostrzegawczo połyskiwała broń - karabiny, w których użyciu ćwiczyli się od lat. Chociaż mundury, jakie nosili zaopatrzono we wszelkie możliwe systemy zabezpieczenia i podtrzymywania życia, nie dawały wcale poczucia bezpieczeństwa. - Słyszysz coś? - zapytał żołnierz kolegę idącego z prawej. - Nic, ależ tu cicho - wyszeptał drugi, ściskając mocniej swój oręż. Kilku eskortujących prowadziło na długich smyczach Psy, które miały ostrzec o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Zwierzęta szły spokojnie, jakby zupełnie nieświadome rozterek targających umysłami ich panów. Kapitan, który przewodził całej procesji, wyglądał na człowieka bardziej opanowanego od swych podwładnych. Gdy zbliżyli się do linii drzew, przystanął, rozejrzał się i zarządził: - Dobra, tutaj możemy zaczynać. Sierżancie - zwrócił się do swojego zastępcy - proszę rozstawić posterunki w promieniu sześciuset metrów. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte i meldujcie o wszystkim, co wydaje się wam podejrzane. - Nie czekając na regulaminowe „tak jest", odwrócił się w stronę rozpoczynających pracę drwali. Ci, nałożywszy okulary ochronne, uruchomili swe narzędzia i rozpoczęli wyrąb. *** Daniel obudził się dość wcześnie z silnym przeczuciem, iż stało się coś bardzo złego. Obok w trawie poruszyły się futrzaste kształty: inne Psy także się ocknęły, najwyraźniej i one zostały ostrzeżone. Człowiek pozostawał przez chwilę w bezruchu, uważnie nasłuchując. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uderzyła go całkowita cisza: pieśń Lasu ustała, ustępując zawieszonej w powietrzu niemej trwodze. Wstał szybko i nawiązał kontakt z Wodzem. Przeczucie okazało się prawdziwe, żaden czworonóg już nie spał, wszystkie zmierzały w stronę granicy Lasu. Przywódca powiedział Danielowi tylko jedno słowo: „drwale", jednak w zupełności wystarczyło ono, aby zasiać w jego sercu ziarno niepokoju. Z duszą na ramieniu przesuwał się wraz z innymi Psami, tak jak one bezszelestnie. Pobyt w Lesie uczynił go nie tylko silnym mentalnie, ale i sprawnym fizycznie. Mięśnie, przedtem wiotkie wskutek zbyt długiego wyręczania się pracą maszyn, teraz napęczniały i nabrały imponujących kształtów. Bez trudu byłby w stanie łamać grubsze gałęzie, choć naturalnie nigdy nie zrobiłby tego bez poważnej przyczyny. Gdy zbliżali się do punktu zbornego, wyczuwał coraz silniejsze zbiorowe zdenerwowanie stada. W dodatku do jego uszu dotarły wreszcie jakieś dźwięki. Były to odgłosy pracujących pił. Co chwilę dawało się także słyszeć łoskot upadającego drzewa, które z wyraźnym jękiem kończyło swój żywot. Choć nie był tego pewien, w którymś momencie odniósł wrażenie, iż drzewa krzyczą, pełne strachu wzywając pomocy. Kilkadziesiąt metrów od posuwających się do przodu ludzi, Psy stanęły. We wszystkich umysłach pojawił się wyraźny, spokojny głos Wodza: - Zachowajmy spokój, oni nie wiedzą, co robią. Spróbujemy pokazać im, że muszą przestać. - W jaki sposób? - wtrącił jakiś członek stada. - Ludzie ci naprawdę tacy, jak ich opisał Daniel. Nie posłuchają. - Nie mamy innego wyjścia, spróbujemy. - Głos przywódcy nabrał niespotykanej wręcz stanowczości. - Danielu, byłeś jednym z nich, być może uda ci się ich przekonać. Proszę cię o pomoc w tym zadaniu. Człowiek, choć niedawno odczuwał niepokój, w tej chwili wyzbył się go całkowicie. Rzuciwszy krótkie: „Oczywiście", ruszył przed siebie. Wraz z nim szedł Pies wybrany przez wodza na jego towarzysza podczas spotkania z drwalami. Zbliżając się do ludzi, delegowani coraz wyraźniej widzieli połać opustoszałego fragmentu Lasu. Gdy dotarli na odległość pozwalającą na trzeźwą ocenę sytuacji, z bólem stwierdzili, iż pokaźnych rozmiarów półokrąg został już oczyszczony. Ścięte pnie ładowane były przez wielkie buldożery, które rytmicznie kursowały między miejscem wyrębu a Miastem. Wojskowi, MARZEC 2003 PIOTR BILSKI rozluźnieni nieco, stali w pobliżu, trzymając Psy, bądź też prowadząc rozmowy pełne zdawkowych stwierdzeń. Nie dostrzegli ich od razu, dopiero po chwili, zelektryzowani widokiem dwóch postaci na tle zieleni: ludzkiej i psiej porzucili swe zajęcia i z okrzykami przestrachu cofnęli się nieco. Żołnierze natychmiast utworzyli wokół cywilów ciasny kordon. Kilku z nich gotowało się już do strzału. - Zaczekajcie! - krzyknął Daniel, podnosząc rękę w geście powitania. - Przychodzimy w pokoju, nie chcemy was skrzywdzić! Kapitan wyglądał, jakby przez chwilę się wahał, unosząc zgiętą rękę do góry. Potem jednak szybko ją opuścił. - Ognia! - Kilkadziesiąt luf jednocześnie plunęło ołowiem. Chociaż Psy spowolniły ich lot, tylko Danielowi udało się ukryć w krzakach. Jego towarzysz, trafiony w szyję, wydał z siebie cichy, żałosny skowyt i padł martwy na trawę. Całe otoczenie huczało już od kanonady, która przeraźliwym łoskotem rozbrzmiewała, wieszcząc zwycięstwo rodzaju ludzkiego nad niebezpiecznymi zwierzętami. Po chwili kapitan nakazał przerwanie ognia. Gdy strzelcy rozglądali się uważnie, wypatrując wrogów wśród roślin, prosto naprzeciw nich wychynęło kilkadziesiąt stworzeń. Dowódca nieco_ zdezorientowany wymienił pusty już magazynek. Psy zdawały się wpatrywać w ludzi intensywnie, choć niektóre miały przymknięte oczy. - Ognia! - Ryknął ponownie kapitan. Tym razem ofiar było już więcej. Kilka starszych istot, które nie okazały się dość szybkie, poległo z przebitymi gardłami i łbami. W umysłach pozostałych przy życiu stworzeń pojawił się wyraźny rozkaz: „ Odwrót!". Został wykonany błyskawicznie i stado, pozostawiając zabitych, wycofało się daleko w Las. Po kilku godzinach wyczekiwania, drwale powrócili do pracy. Żołnierze także nieco uspokojeni i uskrzydleni udaną akcją, zaczęli nawet przechwalać się: - Widziałeś, jak trafiłem tego brązowego? - pytał jeden. - Prosto w oko! - Ja swojego przeciąłem prawie na pół - powiedział drugi. Praca posuwała się naprzód. *** - Dlaczego oni to robią? - Ciapek położył łeb na łapach i smutno zapatrzył się w dal. Czarny, wilgotny nos poruszał się zabawnie, jakby żyjąc własnym życiem. - Co takiego? - Daniel został wyrwany-z zamyślenia i odpowiedział na głos, chociaż zaczynał już przyzwyczajać się do przekazu myślowego. Znajdowali się na jednej z polan często odwiedzanych przez stado. Wokół nich przebywało jeszcze kilkanaście stworzeń. Odpoczywali po kilkudniowym marszu, zmuszeni przez postępujących ludzi do ucieczki. Drwali przybyło i teraz wycinali drzewa na obszarze kilkunastu kilometrów. Codziennie posuwali się zdecydowanie do przodu. Pomimo protestów wielu Psów, Wódz kategorycznie zabronił konfrontacji. Tak oto przesuwali się w głąb puszczy, ścigani hałasem pił elektrycznych i jękiem padających drzew. Wszyscy odczuwali już zmęczenie, bo chociaż mieli jeszcze dokąd pójść, ich prześladowcy nie sprawiali wrażenia, jakoby planowali zaprzestanie wyrębu. Napotkawszy spojrzenie swego towarzysza, Ciapek powtórzył pytanie. - Nie wiem - odparł szczerze Daniel - chyba ze strachu. - Jak to? -zdziwił się Pies. - Boją się tego, czego nie rozumieją. Nie chcą nawiązywać kontaktu z nami, a najprawdopodobniej poczują się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy pozabijają wszystkie wolne Psy. Jak długo jeszcze będziemy uciekać? - tym razem to Daniel zadał pytanie. - Nie wiem - padła szczera odpowiedź. - Puszcza rozciąga się na całą planetę, ale obszary, które przystosowaliśmy do zamieszkania nie są wcale ogromne, kończą się niedaleko. Tak czy inaczej, będziemy musieli niedługo coś zrobić. Słowa te wisiały jeszcze jakiś czas w powietrzu, jakby stanowiąc zapowiedź przyszłych wydarzeń. W pewnym momencie do świadomości- wszystkich zgromadzonych dotarł głos Wodza: - Nadszedł czas - powiedział. - Zaatakujemy ich. *** Mijało południe. Pracownicy nie zdradzali jeszcze żadnych oznak zmęczenia. Działali sprawnie, oczyszczając kolejne fragmenty Lasu. Od pamiętnego spotkania z Psami minęło już sporo czasu i groźba ataku oddaliła się, stając niemal nierealną. Rozmawiali wesoło i głośno, zatracając całkowicie poczucie zagrożenia. Także pilnujący ich żołnierze wyraźnie się uspokoili. Stali w kilkunastoosobowych grupkach, przewieszając niedbale karabiny przez ramię. Kilku z nich miało wiszące na szyi psie łapy, które odcięli martwym stworzeniom. Kapitan przywiązał sobie do pasa czaszkę, starannie oczyszczoną z tkanek zwierzęcia. Takich właśnie zastało ich stado po dotarciu na miejsce wyrębu. Kilka setek Psów podeszło na odległość umożliwiającą kontakt wzrokowy. Przypadły do ziemi i czekały na znak. Jakiś drwal, odważniejszy, a może głupszy od pozostałych, samotnie zapuścił się między roślinność, pogwizdując wesoło. Gdy jednak ujrzał wpatrzone w niego złowrogie ślepia, zamarł w bezruchu, a groteskowy grymas na twarzy nie przypominał już uśmiechu. Czworonogi, stawiając łapy, zbliżały się do niego. Miał zamiar obrócić się i zacząć biec, jednak krzyki jego kolegów powstrzymały go przed tym chwilę wcześniej, gdy z Lasu wypadły na zaskoczonych ludzi całe stada czworonogów. Grozę potęgował fakt, iż wszystko odbyło się w absolutnej ciszy, bez jednego chociażby odgłosu. Drwale stojący najbliżej padli na ziemię przygnieceni ciężarem ciał napastników. Pozostali rzucili się do ucieczki. Żołnierze usiłowali zorganizować obronę, jednak było MARZEC 2003 KREW PSA już za późno. Stworzenia, które trzymali na długich smyczach, jak na komendę zwróciły się przeciw swym panom, uniemożliwiając im działanie. Daniel wyskoczył z Lasu jako jeden z pierwszych. Wybrał najbliżej stojącego żołnierza i rzucił się w jego stronę. Ten szarpał się jeszcze z bronią, gdy otrzymał cios w głowę. Zataczając się, upadł. W tym momencie Daniel zauważył innego strażnika, składającego się do strzału. Bez wahania ruszył w jego stronę. Zdążył jeszcze podbić lufę karabinu tamtego, gdy padł strzał. Niecelny, w powietrze, przypieczętowujący klęskę rębaczy. Gdy Daniel podniósł wzrok znad obezwładnionego człowieka, stwierdził, iż jest już po wszystkim. Ludzie leżeli bądź klęczeli, otoczeni przez Psy. Te szybko utworzyły wokół jeńców krąg, który po chwili został otwarty w kierunku stojących nieopodal buldożerów. Rozbrojeni żołnierze szczególnie musieli przeżywać swoją klęskę, tym bardziej, że dali się pokonać tak szybko. Kilku w strachu zasłaniało wzrok, lecz zwycięzcy nie zamierzali ich atakować. Daniel wystąpił przed swych braci i wskazał tylko ludziom drogę do Miasta. Nikt nie powiedział ani słowa, jednak wszyscy zrozumieli ten gest i zebrawszy sprzęt (broni nie pozwolono im odzyskać), odeszli. Starali się nie odwracać za siebie, jednak czasami któryś z nich, jakby nie rozumiejąc tego, co przed kilkoma chwilami się zdarzyło, rzucał długie spojrzenie przez ramię i po ujrzeniu Psów, odwracał szybko głowę. Zwycięzcy stali jeszcze przez jakiś czas, odprowadzając wzrokiem drwali, wreszcie także odwrócili się i zniknęli między drzewami. Daniel odczuwał euforię i trudno mu było ją ukryć. Zaskoczyła go łatwość, z jaką przeprowadzili atak, w dodatku nie ponosząc strat, ani nikogo nie zabijając. Był pewien, że mieszkańcy Miasta otrzymali nauczkę, jednak ukryty gdzieś głębiej głos zdawał się mówić coś innego. Stał się wyraźniejszy, gdy kilka godzin później spotkał Wodza. Pies stał na wzniesieniu, z którego widać było korony drzew, niedaleko malowniczego wodospadu. Gdy zobaczył człowieka, spojrzał na niego w zamyśleniu, a gdy ten podszedł, powiedział tylko: - Oni tu wrócą, muszą. I to całkiem niedługo. *** W środku nocy w Lesie zapanował niepokój. Drzewa zastygły w niemym oczekiwaniu, a Psy, chociaż bardzo senne, nie mogły sobie pozwolić na odpoczynek. Wszyscy wiedzieli już, że ludzie nie zrezygnowali ze swych roszczeń do ziemi, która nigdy do nich nie należała. Społeczność leśna została o tym powiadomiona przez swych braci przebywających na terenie Miasta. Od kilku dni trwało tam jednak wielkie poruszenie: żołnierze najwyraźniej przygotowywali się do ataku. Naczelny kapłan wygłosił długie kazanie, w którym pobłogosławił swych podopiecznych oraz ich sprawę. Psy były przygotowane na odwrót, choć zdawały sobie sprawę, iż nie zda się to na nic, jeśli ich prześladowcy dążą do całkowitej eksterminacji. Stado powoli zmierzało ku wzgórzom, które mogły dąć mu schronienie. Daniel coraz częściej widział malownicze wodospady, skrzące się różnokolorowo w promieniach wschodzącego słońca. Urzeczony podobnymi widokami nie potrafił pogodzić się z faktem, iż to wszystko musi zniknąć pod naporem jego dawnych współplemieńców. Często indagował Ciapka o środki zaradcze, które przecież musiały istnieć. Pomimo poczucia wspólnoty ze wszystkimi stworzeniami, wciąż jednak czuł wyjątkową więź, jaka łączyła go z pierwszym przyjacielem wśród Psów. Ten starał się zbyć pytania krótkimi odpowiedziami, widać jednak było, iż sam czuje się już zmęczony. - Jesteśmy silni, mamy większe możliwości niż oni, dlaczego się nie bronimy? - pytał często człowiek. - Nie do nas należy decyzja o rozpoczęciu walki - odpowiadał wówczas Ciapek tonem nauczyciela tłumaczącego niezbyt rozgarniętemu uczniowi jakąś oczywistość. Nigdy nie podejmował dalszej rozmowy i Daniel rozumiał, że jednak nie wszystko jest dla niego jasne, a pewna niewidzialna bariera odgradzająca jego stary świat od nowego wciąż istnieje, i to w sposób nieprzekraczalny. W końcu Ciapek jednak uległ. Położył się pod drzewem obok swego przyjaciela, a jego myśli ułożyły się w zdania nieubłaganie sensowne, choć nie pozostawiające żadnej nadziei. - Nasz gatunek rozwija się od wielu miliardów lat. Przeszliśmy wiele stadiów, popełniliśmy, a jakże, sporo błędów. W pewnym momencie zauważyliśmy jednak, że nasze pomyłki kosztują zbyt wiele, a agresja, która pomagała nam wcześniej przetrwać, teraz zaczyna zagrażać wszystkiemu, co zbudowaliśmy. Nasi przodkowie zebrali się zatem pod przewodnictwem Wodza - Daniel odnotował, iż Pies użył jego własnej terminologii - mniej więcej w czasie, gdy ludzie pojawili się na Ziemi i postanowili, że nigdy więcej nie wykorzystają swej przewagi przeciw innym żywym istotom. Doprowadziliśmy naszą sztukę przekształcania materii do ideału - spojrzał na słuchającego w milczeniu człowieka - czego dowodem jest wszystko, co widzisz dookoła. Zapomnieliśmy jednak, że ideału tego trzeba bronić przed intruzami takimi, jak ludzie. Teraz zapłacimy za popełniony błąd. - Jak to? - Daniel również użył myśli. - Nie możecie umrzeć. Musi być jakieś wyjście. - Jeśli ludzie będą posuwać się tak zdecydowanie, jak dotychczas - odrzekł smutno Pies - nie będziemy mieli dużego wyboru. Nie martw się - pocieszył od razu - dopóki żyje ten, którego nazywasz Wodzem, nie znikniemy całkowicie. Oczywiście - potwierdził zdziwione pytanie. - Tak naprawdę to on jest Lasem. Zawsze nim był. Trwała jednak noc i Psy wyczuwały już obecność zbliżających się ludzi. Tym razem było ich bardzo wielu, nadchodzili całymi setkami. Co gorsza, razem z nimi przybywały również maszyny bojowe, powietrzne i naziemne, których zadanie jasno określały grube lufy i rakiety podwieszane pod skrzydłami. Nie bali się już Lasu ani wszechogarniających ciemności i to było MARZEC 2003 PIOTR BILSKI gorsze nawet od ich morderczych zamiarów. Szepty drzew do nich nie docierały - czuli się silni wiedzą, że walczą dla słusznych idei. Gdy pierwsze oddziały, uzbrojone w miotacze ognia zbliżyły się do gęstwiny, rozpoczynała się już druga część nocy. Tym razem nie mieli ze sobą Psów. Nauczeni poprzednim doświadczeniem, trzymali je w obrębie Miasta, a egzemplarze szkolone jako myśliwskie - zabili. Podpalali wszystko, co tylko napotkali, metodycznie i spokojnie. Wkrótce łuna pojawiła się na horyzoncie - doskonale widoczna z Miasta. Nie napotkawszy oporu, żołnierze poczuli się pewniej i przyspieszyli. Śmigłowce i samoloty raz za razem zrzucały śmiercionośne ładunki, które eksplodowały w głośnym huku, zajmując ogniem najbliższe drzewa. Ludzie byli szczerze zdziwieni, bowiem roślinność wcale nie chciała się palić. Musieli zwiększyć wysiłki, nie wiedząc, iż to Psy hamują swą wolą rozprzestrzenianie się żaru. Nad ranem, żołnierze dopiero docierali do wzgórz. Widok wodospadów, pod którymi chowały się ścigane przez nich stworzenia, nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Wszystkie czworonogi wiedziały, że niedługo ich los się rozstrzygnie, bo nie miały już dokąd uciekać. Wiele z nich respektowało postanowienia przywódcy dotyczące unikania kontaktów z ludźmi, choć jednocześnie w duchu ich nie akceptowało. Daniel zdawał sobie z tego sprawę, budząc się nad ranem i słysząc zbliżających się nieprzyjaciół. Puszcza od dawna nie zaznała spokoju, od dawna również nie mogła zaoferować uciekinierom nawet ciszy. W kilka minut całe stado było gotowe na to, co musiało nadejść. *** Ludzie zmęczeni już mocno swą destrukcyjną pracą zdecydowanie zwolnili. Początkowe napięcie towarzyszące groteskowej kampanii przeciw drzewom ustąpiło monotonii i najzwyklejszemu znużeniu. Chociaż dowódcy wciąż popędzali swoich podkomendnych, doskonale rozumieli, iż wkrótce będą musieli pozwolić im na dłuższy postój. Nawet krążące niezmordowanie lotnictwo zdawało się miarowym warkotem silników dawać znać o braku chęci do dalszej pracy. Sekcje miotaczy ognia dotarły już niemal pod wzgórza, które majestatycznie górowały nad okolicą. Nagle w gęstwinie dało się zauważyć wyraźne poruszenie, a stojący najbliżej żołnierze ożywili się, gorączkowo wskazując palcami: „Tam są!". W jednej chwili znalazło się przy nich kilkunastu kolegów uzbrojonych w karabinki automatyczne. Niemal jednocześnie wszystkie lufy plunęły ogniem, uginając huraganem kul krzewy oraz młodsze drzewa. Rozpaczliwe piski i wycie świadczyły o tym, iż przynajmniej kilka pocisków sięgnęło celu. - Szybciej, ruszać się! - komenderował oficer, który znalazł się na miejscu. Sam wyjął z kabury pistolet, machając nim w kierunku skupisk zieleni. - Drużynami, do ataku! Za nimi, do cholery! Oddziały bez szemrania wpadły między rośliny. Tym razem nie działano już metodycznie, wypalając wszystko na swej drodze. Ludzie, podnieceni rozpoczętym właśnie polowaniem, w coraz mniejszym, stopniu zwracali uwagę na własne bezpieczeństwo. Odwagi dodawały im odgłosy przelatujących powyżej maszyn. Niektóre zrzucały już bomby, które ze świstem wpadały między drzewa, siejąc tam spustoszenie. Psy odpoczywały w grupach, w grupach zatem ginęły, rozszarpywane przez odłamki, umierając w ogniu, który przynosili im ludzie. Piechota, ostrzeliwując się bez przerwy, dotarła głęboko w Las, znajdując się w jednej chwili u stóp wzgórza. Daniel widział ich sylwetki, odziane w kombinezony koloru mającego zapewnić im osłonę wśród zieleni. Biegli, zwracając się w kierunku, w którym ich sensory dostrzegały poruszenie, niosąc ból i śmierć. Stworzenia nieco oszołomione siłą uderzenia, powoli rozpoczęły wspinaczkę w stronę szczytów, wiedząc, iż po drugiej stronie znajdą chociaż substytut bezpieczeństwa i wytchnienie. Nie uciekały w bezładzie, szybko uformowały się tyraliery, które zachowując założone odległości, zmierzały w stronę ocalenia. Również Daniel znalazł się w takiej grupie, podchodzącej właśnie do jednego z kilku wodospadów. Słyszeli za sobą pokrzykiwania ścigających ich siepaczy, radosne, niemal sielankowe. Jedyny człowiek wśród Psów odwrócił się na chwilę, by ocenić odległość dzielącą uciekających od ścigających. Nie była ona duża i z każdą sekundą się zmniejszała. Na dole dostrzegł grupę stworzeń, które eskortując mniejsze osobniki, zostały nieco w tyle. Prześladowcy dogonili je i okrążyli. Nim odwrócił wzrok, przerażony okrucieństwem sceny, zobaczył jeszcze, jak Psy padają ranione kulami z odległości kilku metrów. Oprawcy nie oszczędzali nawet szczeniaków. Wycie i pełne rozpaczy piski stały się częstsze i głośniejsze, co jednak dodało ściganym sił. Daniel, zaciskając zęby, zdobył się na jeszcze jeden heroiczny wyczyn i już znajdował się na sporych rozmiarów płaskiej półce, środkiem której płynęła szerokim strumieniem woda. Kilku braci wspięło się tuż za nim. Upadł na chwilę, a gdy wstawał, dostrzegł wspinającego się właśnie Ciapka. Trójkątny łeb, zmęczone oczy i... wola życia, przetrwania, tak silna, jak nigdy przedtem. Z zadziwiającą lekkością wskoczył na półkę i truchtem ruszył w jego stronę. W głowie człowieka pojawił się przyjazny uśmiech i powitanie. *** Na jeden moment świat stanął w miejscu. Nie tylko postacie wspinające się po stoku wzgórza, ale dosłownie wszystko zwolniło tempa. Daniel pomyślał, że może jednak Bóg zlitował się nad nimi i zatrzymał czas, by następnie cofnąć to, co pozornie nieodwracalne. Potem zza Ciapka wynurzył się śmigłowiec. Powoli, majestatycznie, jakby chcąc ostatecznie przypieczętować nieuchronność ich losu. Wychynął bokiem, szczerząc w stronę Psów otwarty MARZEC 2003 KREW PSA luk transportowy. W środku siedział snajper, trzymając w garści swój karabin z lunetą. Ubrany tak jak pozostali; szczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu, zapewne w odpowiedzi na coś, co krzyknął do niego pilot. Jedna noga, zgięta w kolanie oparta była stopą o podłogę, druga swobodnie zwisała w powietrzu. Automatycznie, zdecydowanym ruchem, wyuczonym podczas niekończących się zajęć treningowych, przycisnął kolbę do ramienia, jednocześnie mrużąc oko, które przez lunetę poszukiwało celu. Wskazujący palec prawej ręki zacisnął się na spuście, zamarł w tej pozycji, jakby tocząc bój z rozkazującym mu ciałem, a potem zgiął się do końca. Huknął wystrzał i Daniel zobaczył, jak Ciapek pada, przewraca się na bok i kładzie }eb na szorstkim podłożu. Nie wierzył temu, co widział, jednak wszystko wydarzyło się naprawdę. Snajper przeniósł wzrok na człowieka, lufa karabinu celowała prosto w niego. Drugi strzał nie padł jednak, gdyż jeden z Psów, które właśnie ruszyły do ataku, odbił się łapami od skalnej półki i skoczył w stronę śmigłowca. Okrutny, pełen satysfakcji uśmiech na twarzy strzelca ustąpił teraz bezgranicznemu zdumieniu. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył w życiu, były rozwierające się zęby, które w następnej chwili przebiły jego gardło. Zmysły wszystkich Psów wypełniło silne i zdecydowane, zakazujące: „Nie!" -pochodzące od Wodza, jednak grupa, która zdecydowała się na desperacki atak, nie zwróciła nań uwagi. Kolejne stworzenia spadały na kompletnie zaskoczonych żołnierzy z wysokości wzgórza i choć większość z nich padło, niektórym udało się dosięgnąć gardeł prześladowców. Daniel z mściwą satysfakcją usłyszał wreszcie ludzkie wrzaski przerażenia, szybko zresztą cichnące, pod żelaznym uściskiem śmierci. Podbiegł do umierającego przyjaciela. Ten oddychał jeszcze i pozostał przytomny, by pożegnać człowieka ostatnim zamglonym spojrzeniem. Potem już nie żył. Daniel przez chwilę czuł całkowitą pustkę w głowie, by wreszcie ruszyć do przodu, nabierając w krótkim czasie prędkości. Walka w dole dogasała, Psy padały pod celnym ogniem karabinków i żołnierze znowu podchodzili do półki. Nie spodziewali się zatem człowieka, który wypadł na nich w pełnym biegu. Pierwszy ze ścigających nie zdążył nawet wydać dźwięku, gdy został uderzony kolbą własnego karabinu w podbródek. Zatoczył się i upadł. Podobny los czekał drugiego, natomiast trzeci, który składał się właśnie do strzału, leżał po chwili z przetrąconym karkiem. Impet ataku zelżał i Daniel poczuł, jak odpływają zeń wszystkie siły. Nie słyszał już odgłosów walki rozgrywającej się dookoła, padł na kolana. W uszach pojawił się obezwładniający szum, a w oczach błysnęły łzy. W tej chwili, płacząc, uświadomił sobie, iż to, co zrobił, było złe, zemsta pełna złości, jednak tylko w taki sposób mógł pożegnać najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek spotkał. Nawet gdy chwilę potem uciekał za wzgórze razem z pozostałymi niedobitkami, wszystko widział mgliście i niewyraźnie. Triumf ludzi nie trwał zbyt długo. Chociaż bez trudu zdobyli wzgórza, wytępili Psy, które nie miały już siły uciekać i zepchnęli resztę, mającą więcej szczęścia, następnego dnia stała się rzecz dziwna. Wszystkie wojska, bezustannie prące do przodu, dumnie kroczące, niosąc ogień i zniszczenie, zniknęły. Ani jeden żołnierz nie powrócił, aby mieszkańcom Miasta opowiedzieć o tym, co się stało. Niewiedza rodzi przesądy, tak stało się i tym razem. Szybko wokół pozostałości Lasu narosły legendy pełne potężnych potworów i niewyjaśnionych mocy. Zniknięcie tylu ludzi uznano za zemstę drzew i Psów, które nie chciały dłużej tolerować świętokradczej działalności człowieka. Nikt więcej nie odważył się wejść między roślinność, nigdy też już nie zabito Psa. *** - Cóż, to już wszystko - kończył swą opowieść nieznajomy, a ja ze zdziwieniem stwierdziłem, iż chociaż nie minęło więcej, niż trzy godziny, zdało mi się, iż odbyłem bardzo długą podróż w przeszłość i z powrotem. Słońce skryło się za chmurami na dobre, powiał zimny, przejmujący wiatr, zupełnie jakby przyroda chciała z własnej woli przypieczętować słowa Daniela. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, choć odniosłem wrażenie, że w jego pustych oczach pojawiło się coś żywego. - To, co zrobiłem pod wodospadem, zabójstwo człowieka - ciągnął - było bardzo złe, dlatego nie śmiałem już stanąć przed Wodzem. Postanowiłem, że lepiej będzie dla wszystkich, jeśli więcej się nie spotkamy. Możesz uważać, że zachowałem się jak tchórz, jednak nadal jestem pewien słuszności swojej decyzji. Oparł się nieco wygodniej. - Mam nadzieję, że twoja ciekawość została zaspokojona - dodał z trudno wyczuwalną nutą ironii, choć nie było w niej zaczepności, raczej gorycz. - Jesteś jednym z niewielu ludzi, którzy byliby w stanie wysłuchać mojej opowieści - kontynuował - chociaż tylko ty mogłeś zrozumieć to, co chciałem przekazać, jednak poprzez słowa byłoby to niemożliwe. Żyję więc wśród ludzi, na tym gigantycznym cmentarzu, nawiedzany przez wspomnienia, czekając na śmierć tak, jak ten Pies. Zazdroszczę mu wolności od bólu, który jest moim udziałem. Długowieczność może stać się równie dobrze błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Najwyraźniej ściemniało się, bo park powoli pustoszał, większość ludzi szybkim krokiem oddalała się w stronę swoich bezpiecznych domów. Po raz pierwszy nie mogłem myśleć o nich jako o istotach, z którymi łączyła mnie wspólnota gatunkowa, tradycje, czy historia. Przed sobą miałem tylko obraz nieszczęśliwego, samotnego Psa. MARZEC 2003 PIOTR BILSKI - Chyba czas już na mnie - skonstatował mój rozmówca. Powoli, lecz nieodwołalnie podniósł się i zbierał do odejścia. - Zaczekaj! - Musiałem po prostu go zatrzymać, choćby na jedna chwilę. - Co stało się z resztą Psów, z Wodzem, czy oni jeszcze żyją? Odwrócił się i smutno uśmiechnął. - Czy to ma jakieś znaczenie? Las jeszcze stoi, nieprawdaż? Są jednak sprawy, które lepiej zostawić własnemu biegowi. Desperacko rzuciłem ostatnie pytanie, pierwsze z puli kilku setek cisnących się jeszcze na usta: - Nasze spotkanie, czy ty to jakoś zaplanowałeś, chciałeś mi to opowiedzieć? - Pomyśl o tym jako o czystym przypadku, bądź przeznaczeniu. To było wszystko. Ponownie zwrócił się plecami do mnie i odszedł. Miałem przeczucie, że nigdy go nie zobaczę, więc starałem się wryć w pamięć jego ostatnie, zagadkowe słowa. Gdy zniknął mi z oczu, stałem jeszcze chwilę, sam na środku parku. Niebo mocno się zachmurzyło, najwyraźniej nadchodziła burza. Bez dłuższego wahania ruszyłem w swoją stronę. Piotr Bilski MARZEC 2003 MARZEC 2003