15034
Szczegóły |
Tytuł |
15034 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15034 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dashiell
Hammett
Dwaj detektywi
Przełożył i słowem wstępnym opatrzył Krzysztof
Zarzecki
Słowo od tłumacza
Dashiell Hammett (1894—1961) zapisał się na trwałe jako jeden z naj-
wybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej.
Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu
Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia.
Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności,
jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z
mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego
Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia
budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał, znudzony ich
monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore — Ohio,
dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek,
pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w
baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim
stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą.
Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało
jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez
rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano.
Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii 1918 roku influencę, zwaną
wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie
zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru
pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i
powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował
podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu,
w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to
już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy
jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.
Cztery i pół roku, jakie w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło
niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce
zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popularnym magazynie „Black Mask" zaczęły
się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym
wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako
Continental Op (skrót od „Operative"). Osobiste doświadczenia przydawały
autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w
wypowiedziach publicystycznych ogłaszanych periodycznie w prasie. Szczególnie
głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień o jego karierze agenta Pinkertona,
drukowany w 1923 roku w elitarnym miesięczniku literackim „Smart Set". A oto co
pisał dwa lata później w „Black Mask":
„Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem, że
się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać jako
niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot
polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy
pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna
żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nie-
ocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu
tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia więzienia
przestępcami".
Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w
połowie lat trzydziestych przestał właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa
opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański
(The Maltese Falcon, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława
Niepokólczyckiego „Iskry" 1965) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932,
wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy pozostałe
to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine'ów, 1929) i
The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przynajmniej w trzech najdojrzalszych
wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury i jego
pozycja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki
utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje
radiowe i filmowe jego powieści, w późniejszym okresie oparte już nie na jego
własnych scenariuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokola maltańskiego
w reżyserii Johna Hustona, z Humphreyem Bogartem w roli detektywa Sama
Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary
jego detektywów-amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych
aktorów lat trzydziestych, Williama Powella i Myrnę Loy.
Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego
kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie.
Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dżungli znieprawionej Ameryki
lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze świata
gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów
działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w
słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cynizmu.
Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej
tak łatwo przejść do porządku dziennego nad niedawnym wstrząsem wojny
światowej, która ostatecznie skompromitowała dziewiętnastowieczne wartości i
konwenanse. „Grzeczna", oparta na wierze w potęgę rozumu powieść
detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez
Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia
Ameryki tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta
dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna akcja,
niekiedy ocierająca się o granice nieprawdopodobieństwa. Nawet bowiem
pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm
obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami
ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób
nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od
których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie
wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy to szczególnie opowieści, których
bohaterem jest Continental Op.
Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta, który
chciał wyolbrzymiając piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz Ameryki,
utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy
go bliżej znali, był nieprzeciętną indywidualnością o zdecydowanych przekonaniach
lewicowych i trudnym charakterze. Takim utrwaliła go między innymi w trzech to-
mach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dra-matopisarka
Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowiedzianych przez nią epizodów reżyser
Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych
ekranów. Obok dwóch przyjaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców
(grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda),
trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie
Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie
wyobrazić, jaką osobowością był Hammett walczący przez całe życie twardo o
sprawy, które uważał za słuszne.
Dwa przedstawione w tym tomiku opowiadania prezentują- dwóch spośród
głośnych detektywów stworzonych przez Hammetta. Obaj ukazani tu zostali w
bardzo jak na tego autora spokojnych, tradycyjnych śledztwach. Continental Op,
próbujący tym razem odzyskać jedynie zrabowaną biżuterię, w dalszych
opowiadaniach, a także w powieściach Czerwone żniwo i Fatum Daine'ów, będzie
często brał udział w krwawych rozprawach gangsterskich, z których zawsze cudem
wychodzi cało i które zawsze traktuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego
zawodu. Zawodu, który wybrał z upodobania i który stara się wypełniać z
maksymalną sumiennością. Sam Spade, postać zarysowana na-
stępnie znacznie pełniej w Sokole maltańskim, ukrywa pod maską obojętności i
szorstkim obejściem pryncypialną uczciwość i wrażliwość na krzywdę. Okaże się
może mniej od swego poprzednika cyniczny, choć także będzie nieraz stawał oko w
oko z brutalnością świata zbrodni i balansował na krawędzi prawa. I to raczej on, nie
Continental Op, stanie się prototypem najsławniejszych detektywów prywatnych,
stworzonych później przez takich świetnych kontynuatorów gatunku
zapoczątkowanego przez Hammetta, jak Raymond Chandler, Erle Stanley Gardner
czy Ross MacDonald.
Tom, Dick albo Harry
Nigdy się nie dowiedziałem, czy Frank Toplin jest wysoki, czy niski. Widziałem jedynie
jego kulistą głowę — łysą czaszkę i pomarszczoną twarz, jedną i drugą barwy i faktury
pergaminu — opartą na białych poduszkach w wielkim staroświeckim łożu z czterema
kolumienkami. Resztę jego ciała kryła gruba warstwa pościeli.
Przy tym pierwszym spotkaniu w sypialni były: jego żona, okrągła kobieta o bladej
nalanej twarzy, ze zmarszczkami jak rysy na kości słoniowej; ich córka Phyllis, typ
rezolutnej dziewczyny, która jest duszą kółka zblazowanej młodzieży; oraz młoda służąca,
która mi otworzyła drzwi, potężnie zbudowana blondyna w fartuszku i czepeczku.
Podałem się za przedstawiciela Północnoamerykańskiego Towarzystwa Asekuracyjnego,
filii w San Francisco, którym w pewnym sensie byłem. Nic by mi nie przyszło z przyznania
się, że jestem w rzeczywistości wywiadowcą Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej,
chwilowo pracującym na zlecenie Towarzystwa Asekuracyjnego, zatrzymałem więc tę
wiadomość dla siebie.
— Potrzebna mi jest pełna lista zrabowanych rzeczy — oznajmiłem Toplinowi — ale
przedtem...
— Rzeczy? — Kulista żółta czaszka podskoczyła na poduszkach i Frank Toplin
jęknął w kierunku sufitu. — Sto tysięcy straty, ani centa mniej, a on to nazywa
rzeczami!
Pani Toplin popchnęła krótkimi pulchnymi palcami głowę męża z powrotem na
poduszki.
— No, no, Frank, wiesz, że ci się nie wolno denerwować — powiedziała uspokajającym
tonem.
W ciemnych oczach Phyllis Toplin zaigrał błysk i dziewczyna mrugnęła do mnie.
Mężczyzna w łóżku obrócił się z powrotem twarzą, uśmiechnął z lekkim zażenowaniem, po
czym zachichotał.
— No, jeśli wy nazywacie sumę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów
odszkodowaniem za zrabowane rzeczy, to może i ja przeżyję stratę dwudziestu pięciu
tysięcy.
— Daje to razem sto tysięcy — zauważyłem.
— Tak. Nic z tej biżuterii nie było ubezpieczone na pełną sumę, a niektóre sztuki
pozostały w ogóle nie ubezpieczone.
Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedyś przyznał, że
coś ukradzionego było ubezpieczone na pełną sumę — polisa zawsze pokrywała tylko
połowę, co najwyżej trzy czwarte wartości.
— Może państwo opowiedzą mi dokładnie, co właściwie zaszło — poprosiłem i
zaraz dodałem, żeby uprzedzić to, co zwykle w takim momencie następuje: — Wiem,
zdali już państwo dokładnie sprawę policji, ale ja muszę to usłyszeć bezpośrednio z
państwa ust.
— No więc szykowaliśmy się wczoraj wieczorem na przyjęcie do Bauerów.
Przyniosłem z safesu w banku biżuterię mojej żony i córki, wszystkie najcenniejsze
klejnoty. Nałożyłem właśnie frak i zawołałem do nich, żeby się pospieszyły, kiedy
rozległ się dzwonek.
— O której to było?
— Tuż po wpół do dziewiątej. Przeszedłem do salonu po drugiej stronie
korytarza, żeby sobie nałożyć cygar do cygarnicy, kiedy Hilda — wskazał głową
służącą — wsunęła się tyłem do pokoju. Chciałem ją zapytać, czy zwariowała, żeby
chodzić tyłem, kiedy zobaczyłem tego bandytę. Trzymał...
— Chwileczkę. — Obróciłem się do służącej. — Co zaszło, kiedy pani otworzyła
drzwi?
— No, otworzyłam drzwi i zobaczyłam tego mężczyznę z wycelowanym
rewolwerem w ręce. Przytknął mi lufę do brzucha i zaczął mnie popychać do tyłu, aż
do salonu, gdzie był pan... No, i postrzelił go...
— Kiedy go zobaczyłem z rewolwerem w ręce — Toplin wpadł służącej w słowo
— przestraszyłem się jakoś tak, że cygarnica wyśliznęła mi się z palców. Usiłowałem
ją złapać, bo szkoda dobrych cygar, nawet jak człowieka chcą obrabować, ale ten typ
widać myślał, że sięgam po rewolwer czy co. Dość że strzelił mi w nogę. Na huk
strzału przybiegła moja żona, za nią Phyllis, i bandyta pod groźbą rewolweru zabrał
im całą biżuterię i kazał opróżnić moje kieszenie. Potem je zmusił, żeby mnie zawlokły
do pokoju Phyllis i zamknął nas wszystkich w schowku na ubrania. I niech pan sobie
wyobrazi, że przez cały czas nie powiedział ani słowa, ani jednego słóweczka,
komenderował tylko tym rewolwerem i wolną lewą ręką.
— Poważnie pana postrzelił w nogę?
— To zależy, komu pan chce wierzyć, mnie czy doktorowi. Ten konował twierdzi,
że to nic groźnego. Draśnięcie, mówi. Ale to moja noga, nie jego!
— Czy bandyta nic nie powiedział, kiedy pani otworzyła drzwi? — spytałem
służącej.
— Nie, proszę pana.
— I nikt z państwa nie słyszał, żeby coś mówił przez cały czas, jak tu był?
Oświadczyli zgodnie, że nie.
— A co zrobił potem, jak państwa zamknął w tym schowku?
— Nic nie wiedzieliśmy, co się dzieje — odparł Toplin — dopóki nie przyszedł
McBirney z policjantem i nas nie uwolnili.
— Kto to jest McBirney?
— Dozorca.
— A skąd się tu wziął, i to od razu z policjantem?
— Usłyszał strzał i biegł na górę akurat, jak ten typ wypadł z mieszkania i chciał
uciekać na dół. Na jego widok bandyta zawrócił i pobiegł na szóste piętro, gdzie się
przyczaił w mieszkaniu niejakiej panny Eveleth. Trzymał ją pod groźbą rewolweru,
dopóki mu się nie nadarzyła okazja ucieczki. Ogłuszył ją, nim się wymknął. I to
wszystko. McBirney zadzwonił na policję, jak tylko zobaczył bandytę, ale
oczywiście przyjechali za późno.
— Jak długo państwo siedzieli w schowku?
— Dziesięć minut, może piętnaście.
— Jak wyglądał ten bandyta?
— Niski, szczupły...
— Ile mógł mieć wzrostu?
— Mniej więcej tyle co pan. Może był trochę niższy.
— Powiedzmy, metr sześćdziesiąt pięć. A ile mógł ważyć?
— Bo ja wiem... Niewiele ponad pięćdziesiąt kilo. Był zdecydowanie drobny.
— Ile miał lat?
— Najwyżej dwadzieścia dwa, trzy.
— Ależ, tatusiu! — zaprotestowała Phyllis. — Na pewno miał trzydziestkę albo
niewiele mniej.
— A pani na ile go ocenia? — zapytałem panią Toplin. — Na
jakieś dwadzieścia pięć.
— A pani? — zwróciłem się do służącej.
— Nie wiem, proszę pana, ale na pewno nie był stary.
— Włosy? Jasne, ciemne?
— Blondyn — odparł Toplin. — Był nie ogolony, miał żółtawy zarost.
— Raczej rudawy — poprawiła Phyllis.
— Może, ale nie ciemny.
— A oczy jakiego koloru?
— Nie wiem. Miał czapkę zsuniętą na czoło. Robiły raczej wrażenie ciemnych, ale
to może dlatego, że je ocieniał daszek.
— A jak by pan opisał widoczną część twarzy?
— Blada, cofnięty podbródek, powiedziałbym, że słaba. Ale niewiele mogłem
zobaczyć. Miał postawiony kołnierz płaszcza i tę czapkę zsuniętą na oczy.
— Jak był ubrany?
— Granatowa czapka, granatowe ubranie, czarne buty, czarne rękawiczki...
Jedwabne!
— Porządne czy liche?
— Wszystko wyglądało tandetnie i było okropnie wygniecione.
— Jaki miał rewolwer?
Phyllis Toplin uprzedziła ojca.
— Tatuś i Hilda nazywają to rewolwerem. Ale to był pistolet, kaliber 38.
— Czy poznaliby państwo tego człowieka, gdybyście go zobaczyli?
— Tak — zgodzili się wszyscy.
Zrobiłem miejsce na nocnym stoliku, wyjąłem ołówek i kartkę papieru.
— Muszę mieć pełną listę wszystkiego, co zabrał, z jak najdokładniejszym opisem
każdej sztuki, ceną, jaką państwo za nią zapłacili, oraz pochodzeniem i przybliżoną
datą nabycia.
— Po półgodzinie lista była gotowa.
— Wiedzą państwo, pod którym numerem mieszka panna Eveleth? —
zapytałem sięgając po kapelusz.
— Mieszkania 602. Dwa piętra nad nami.
Wszedłem na górę, nacisnąłem dzwonek.
Drzwi otworzyła dwudziestoparoletnia dziewczyna, z nosem oklejonym plastrem
opatrunkowym. Miała miłe piwne oczy, ciemne włosy i uderzająco wysportowaną
sylwetkę.
— Panna Eveleth?
— Tak.
— Jestem z Towarzystwa Asekuracyjnego, w którym była ubezpieczona biżuteria
państwa Toplinów. Zbieram informacje dotyczące napadu.
Dotknęła swego oklejonego nosa i uśmiechnęła się melancholijnie.
— To część informacji, jakich mogę udzielić.
— Jak to się stało?
— To kara za to, że jestem kobietą. Zapomniałam, że należy pilnować swego
nosa. Ale chodzi panu pewnie o to, co mogę powiedzieć o tym łobuzie. Otóż
usłyszałam wczoraj dzwonek jakieś parę minut przed dziewiątą. Jak tylko otworzyłam
drzwi, przytknął mi pistolet do piersi i zakomenderował: „Do środka, mała!" Nie
wahałam się, wpuściłam go momentalnie, a on zatrzasnął za sobą drzwi nogą. „Gdzie
jest drabinka przeciwpożarowa?" — zapytał. Z moich okien nie ma wyjścia na żadną
z drabinek, powiedziałam mu to, ale mi nie uwierzył na słowo. Popychał mnie przed
sobą do wszystkich okien po kolei, ale oczywiście nie znalazł drabinki, Zaczął się na
mnie wściekać, jakby to była moja wina. Wkurzyły mnie wyzwiska, jakimi mnie
obrzucał, a że był z niego taki wyskrobek, pomyślałam, że uda mi się go obezwładnić.
Ale cóż, okazało się, że mimo wszystko samiec jest zawsze górą w przyrodzie.
Mówiąc po prostu, rąbnął mnie w nos i zostawił tam, gdzie upadłam. Ogłuszył mnie,
chociaż chyba nie straciłam całkowicie przytomności. Ale kiedy się podniosłam,
jego już nie było. Wybiegłam na schody i wpadłam prosto na policjantów.
Wypłakałam im swoją żałosną historyjkę, a oni mi powiedzieli o napadzie na
Toplinów. Dwaj weszli ze mną do mieszkania i przeszukali wszystkie zakamarki. Nie
widziałam właściwie, jak wychodził, więc myśleli, że może był na tyle przebiegły,
żeby się gdzieś przyczaić, aż burza minie. Ale nie znaleźli go u mnie.
— Jak pani sądzi: ile czasu minęło od chwili, kiedy panią ogłuszył, do chwili,
kiedy pani wybiegła na klatkę schodową?
— Och, może pięć minut. A może mniej.
— Jak wyglądał pan bandyta?
— Mały, niższy ode mnie. Z parodniowym jasnym zarostem na twarzy. W
wyświechtanym granatowym ubraniu i czarnych rękawiczkach z materiału.
— Ile mógł mieć lat?
— Młody. Miał rzadki nierówny zarost i chłopięcą twarz.
— A zauważyła pani kolor oczu?
— Niebieskie. Kosmyki włosów, które mu wystawały spod czapki, były
jasnoblond, prawie białe.
— A jaki miał głos?
— Niski, bas, choć to mogło być oczywiście robione.
— Poznałaby go pani, gdyby go pani zobaczyła?
— No, oczywiście! — Przyłożyła delikatnie palec do oklejonego no
sa. — Jak nie ja, to mój nos go zwącha na milę.
Z mieszkania panny Eveleth zjechałem na parter do dyżurki, gdzie zastałem
dozorcę McBirneya z żoną. Ona była kościstą małą kobietą z zaciętymi ustami i
ostrym nosem megiery. On, wysoki i barczysty, miał rudawe włosy i wąsy,
dobroduszną, gamoniowatą, czerwoną twarz i wesołe wodnistobłękitne oczy.
Cedząc słowa jął opowiadać, co wie o napadzie.
— Zmieniałem jak raz uszczelkę na trzecim piętrze, kiedy słyszę strzał. Wyszłem
zobaczyć, co się wyprawia, i jak raz byłem przy frontowych drzwiach Toplinów, jak
ten bubek wyleciał. Zobaczyliśmy jeden drugiego i on we mnie mierzy z tej pukawki.
Jak tak, to nie głupim próbować sztuczek, tylko schowałem głowę i dałem nura, żeby
mnie
nie trafił. Słyszałem, że leci na górę, i uniosłem głowę w samiutką po rę, żeby
zobaczyć, jak skręca z czwartego piętra na piąte. Nie goniłem go. Nie miałem żadnej
broni, a myślałem, że go i tak dostaniemy. W tym domu można się wydostać na
sąsiedni dach z trzeciego piętra, najwyżej z czwartego, ale nie z wyższych. A
Toplinowie mieszkają na
czwartym, więc myślałem, że mamy drania. Jak człowiek stanie przed windą, to widzi i
frontowe, i kuchenne schody. Więc zadzwoniłem na windziarza, Ambrose mu na
imię, kazałem mu włączyć dzwonek alarmowy, a potem biec przed dom i kikować na
drabinki przeciwpożarowe, dopóki nie przyjedzie policja. Bo po minucie albo dwóch
przyleciała moja kobita z leworwerem i mówi, że Martinez, znaczy się, brat
Ambrose'a, który obsługuje centralkę telefoniczną i pilnuje drzwi wejściowych,
zadzwonił na policję. I jedne, i drugie schody widziałem jak na dłoni i facet żadnymi
nie zeszedł. Po paru minutach zwaliła się cała kupa mundurowych z komisariatu na
Richmond Street. Uwolniliśmy Toplinów ze schowka, w którym ten łobuz ich
zamknął, i zabrali się do przeszukiwania domu. Jak raz wypadła na schody panna
Eveleth, twarz i sukienkę miała całą we krwi, i mówi, że ten bandyta był w jej miesz-
kaniu. No to my myśleli, że go tam zdybiemy, ale nie. Przetrząsnęli my każdziuteńkie
jedno mieszkanie w całym domu. Facet zniknął jak kamfora.
— Jasne, że zniknął! — powiedziała zgryźliwie pani McBirney. — Jak byś tylko...
— Wiem, wiem — przerwał jej dozorca pobłażliwym tonem człowieka, który
przywykł przyjmować gderanie jako część składową życia małżeńskiego — jak bym
strugał bohatera i rzucił się na niego, żeby zarobić guza! Ja nie jestem taki głupi,
żeby leżeć z postrzeloną nogą, jak ten stary Toplin, ani chodzić z rozkwaszonym
nosem jak ta Blanche Eveleth. Mam dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, kiedy
położyć uszy po sobie. Ani myślę się rzucać na faceta ze spluwą.
— Nie, ty nie zrobisz nic, co by...
Te małżeńskie przepychanki do niczego nie prowadziły, więc je uciąłem pytaniem
skierowanym do kobiety:
— Kto jest najnowszym lokatorem w domu?
— Państwo Jeraldowie. Wprowadzili się przedwczoraj.
— Do którego mieszkania?
— 604. Obok panny Eveleth.
— Kto to są ci Jeraldowie?
— Przyjechali z Bostonu. On mówi, że będzie tu zakładać filię jakiejś firmy
przemysłowej. Ma co najmniej pięćdziesiąt lat i wygląda, jakby cierpiał na
niestrawność.
— I sprowadził się tylko z żoną?
— Tak. Ona też słabuje. Spędziła rok czy dwa w sanatorium.
— A poza nimi kto jest najnowszym lokatorem?
— Pan Heaton, mieszkania 435. Wprowadził się przed paroma tygodniami, ale nie
ma go w tej chwili. Wyjechał trzy dni temu do Los Angeles. Powiedział, że wróci za
jakieś dziesięć, dwanaście dni.
— Jak wygląda i czym się zajmuje?
— Pracuje w jakiejś agencji teatralnej, a jest dosyć tęgi, czerwony na twarzy.
— A kto się wprowadził przed nim?
— Panna Eveleth. Mieszka może z miesiąc.
— A kto był przed nią?
— Państwo Wagenerowie spod 823. Będzie niedługo dwa miesiące, jak tu
mieszkają.
— Co to za ludzie?
— On się zajmował sprzedażą nieruchomości, ale już się wycofał z interesów.
Mieszka z żoną i synem Jackiem. Chłopak ma jakie dziewiętnaście lat. Zdążył się już
zwąchać z Phyllis Toplin.
— A jak długo mieszkają w tym domu Toplinowie?
— W przyszłym miesiącu będzie dwa lata. Obróciłem
się od pani McBirney do jej męża.
— Czy policja obszukała mieszkania tych wszystkich ludzi?
— Tak — odparł. — Byliśmy w każdym jednym pokoju, zaglądaliśmy do
każdziutkiej szafy, do każdziutkiego schowka od dachu do piwnicy.
— Widniał pan dobrze tego bandytę?
— No, pewnie. Przed drzwiami Toplinów jest lampa. Świeciła mu prosto w twarz,
jak wyleciał na schody.
— Czy to nie mógł być któryś z lokatorów?
— N-nie, skądże!
— Poznałby go pan, gdyby pan go jeszcze raz zobaczył?
— Chyba, że bym poznał.
— Jak wyglądał?
— Taki mały wypierdek. Szczeniak, mógł mieć dwadzieścia trzy, cztery lata. Gęba
blada, stare granatowe ubranie.
— Znajdę teraz gdzieś tych chłopców, którzy mieli wczoraj służbę
przy windzie i przy wejściu? Jak im tam, Ambrose i Martinez, tak?
Dozorca popatrzył na zegarek.
— Tak, powinni już być. Robią dzisiaj od drugiej.
Wyszedłem do westybulu i znalazłem ich grających w orła i reszkę. Byli braćmi —
szczupli młodzi Filipińczycy o błyszczących oczach. Nie dorzucili wiele do tego, co
już wiedziałem.
Ambrose zjechał do westybulu i kazał bratu zadzwonić po policję, jak tylko
McBirney go zaalarmował. Potem wybiegł kuchennym wyjściem i kikował na
drabinki przeciwpożarowe. Jedna schodzi po tylnej, druga po bocznej ścianie domu.
Ustawiwszy się w pewnej odległości od narożnika widział doskonale obie, jak
również kuchenne wyjście. Wszędzie paliły się światła, tak że drabinki były
widoczne aż do dachu, ale nikt się na nich nie pojawił.
Martinez zaalarmował telefonicznie policję, po czym śledził główne wyjście i
schody frontowe. Nic nie zauważył.
Akurat kończyłem przesłuchiwanie chłopców, kiedy otworzyły się drzwi od ulicy i
do westybulu weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem. Był to Bill Garren,
wywiadowca z Komendy Głównej, zajmujący się lombardami. Drugim był
wysztafirowany blondynek w świeżo zaprasowanych spodniach, krótkiej
wywatowanej marynarce i lakierowanych półbutach z beżowymi getrami, dobranymi
kolorem do rękawiczek i kapelusza. Miał obrażoną, nadętą minę. Najwyraźniej nie
odpowiadało mu towarzystwo Garrena.
— Co ty tu robisz? — powitał mnie Garren.
— Badam napad na Toplinów z ramienia Towarzystwa Asekuracyjnego —
wyjaśniłem.
— I masz coś? — chciał wiedzieć.
— Już prawie mam ptaszka — powiedziałem pół żartem, pół serio.
— A to będzie wesoło! — Pokazał zęby w uśmiechu. — Bo ja już mam jednego.
— Kiwnął głową w stronę elegancika. — Chodź z nami na górę.
Wsiedliśmy we trzech do windy i Ambrose zawiózł nas na czwarte piętro. Garren
wprowadził mnie w sytuację, zanim zadzwonił do drzwi Toplinów.
— Ten miły młody człowiek próbował przed chwilą upłynnić pierścionek w
lombardzie na Trzeciej Ulicy. Pierścionek ze szmaragdem i brylancikami, wygląda, że
zgarnięty u Toplinów. Twardy facet z nie go, nie pisnął jak dotąd słówka. Pokażę go
tym ludziom, a potem zabiorę na komendę i pogadamy inaczej. Tam odzyska mowę i
zacznie śpiewać ładnymi, okrągłymi zdankami!
Aresztant patrzył ponuro w podest, nie zwracając uwagi na groźby. Garren
nacisnął dzwonek i po chwili drzwi otworzyła służąca Hilda. Zrobiła wielkie oczy na
widok wyelegantowanego młodzieńca, ale poprowadziła nas bez słowa do salonu,
gdzie siedziała pani Toplin z córką.
— Czołem, Jack! — powitała aresztanta Phyllis.
— Cześć, Phyl — wymamrotał nie patrząc na nią.
— Koleżka, co? — zwrócił się Garren do dziewczyny. — Nie ma nam pani
przypadkiem czegoś do powiedzenia?
Phyllis poczerwieniała, ale uniosła wysoko czoło i zmierzyła detektywa zimnym
spojrzeniem.
— Może byłby pan łaskaw zdjąć kapelusz? — poprosiła.
Z Billa nie jest zły chłop, ale nie grzeszy potulnością. W odpowiedzi ściągnął
kapelusz zawadiacko na jedno oko i obrócił się do pani Toplin.
— Widziała pani kiedy tego młodego człowieka?
— Ależ oczywiście! — odparła pani Toplin. — Przecież to syn państwa
Wagenerów z góry.
— Otóż młody pan Wagener — poinformował Bill — został właśnie zatrzymany
w lombardzie, gdzie usiłował spieniężyć tę błyskotkę. — Wyłowił z kieszeni
krzykliwy pierścionek, iskrzący się biało i zielono. — Poznaje pani?
— Oczywiście! — wykrzyknęła pani Toplin. — Przecież to pierścionek Phyllis,
który ten bandyta... — Zaczęła pojmować i szczęka jej opadła ze zdumienia. — Skąd
pan Wagener...?
— Właśnie, skąd? — powtórzył Bill.
Phyllis zrobiła krok do przodu i stanęła między Garrenem a mną, plecami
zwrócona do niego, a twarzą do mnie.
— Ja wszystko wyjaśnię — oznajmiła.
Brzmiało to jak napis z niemego filmu, nie było więc zbyt obiecujące, ale cóż
miałem robić?
— Słuchamy — zachęciłem ją.
— Znalazłam pierścionek w korytarzu koło drzwi frontowych, kiedy
nas uwolnili z tego schowka. Bandyta musiał go zgubić, jak uciekał. Nie
powiedziałam nic rodzicom, bo przecież pierścionek był ubezpieczony, więc co za
różnica, a tak bym go sprzedała i miała trochę własnej forsy. Zapytałam wczoraj
Jacka, czy mógłby mi to załatwić, a on powiedział, że oczywiście, wie jak się do tego
zabrać. Poza tym nie miał nic wspólnego z całą historią. Nie przypuszczałam tylko, że
będzie taki głupi i pójdzie z tym od razu dzisiaj do lombardu. — Spojrzała z poli-
towaniem na wspólnika. — Widzisz, co narobiłeś! — powiedziała z wyrzutem.
Przestąpił z nogi na nogę, patrząc z obrażoną miną w ziemię.
— Cha, cha, cha, świetny kawał! — zaśmiał się Bill Garren kwaśno. — A zna pani
tę historyjkę o dwóch Irlandczykach, którzy trafili przez pomyłkę do damskiej
toalety?
Nie dowiedział się, czy ją zna.
— Proszę pani — zwróciłem się do pani Toplin — czy biorąc pod uwagę nie
ogoloną twarz i przebranie, ten młody człowiek mógłby być wczorajszym bandytą?
Potrząsnęła stanowczo głową.
— Nie, w żadnym wypadku!
— Zakotwicz swojego podopiecznego, Bill — zaproponowałem — i chodźmy
gdzieś w kąt poszeptać trochę w cztery oczy.
— Dobra — zgodził się.
Wyciągnął na środek pokoju ciężki fotel, posadził na nim Wagenera i przykuł go
kajdankami do poręczy. Ostrożność była całkiem zbyteczna, ale Billa wkurzyło, że
panie nie rozpoznały w młodzieńcu bandyty. Wyszliśmy we dwóch na korytarz,
skąd mogliśmy obserwować salon bez obawy, że nasza przyciszona rozmowa
zostanie podsłuchana.
— Sprawa jest prosta — powiedziałem półgłosem do wielkiego czerwonego ucha
Billa. — Mamy wszystkiego pięć możliwości. Pierwsza, że Wagener dokonał napadu
w porozumieniu z Toplinami. Druga, że To-plinowie zorganizowali napad sami, a
Wagenera użyli tylko do opylenia łupu. Trzecia, że całą historię zaaranżowali
Wagener i dziewczyna bez wiedzy starych. Czwarta, że Wagener zrobił skok sam, a
dziewczyna go kryje. Wreszcie piąta, że dziewczyna mówi prawdę. Żadna z tych
teorii nie tłumaczy, dlaczego chłoptaś był na tyle głupi, żeby się afiszować z tym
pierścionkiem na mieście dzisiaj od samego rana, ale tego nie można wytłumaczyć w
żaden sposób. Która z pięciu teorii najbardziej ci się podoba?
— Wszystkie mi odpowiadają — mruknął. — Ale najbardziej podoba mi się to, że
mam gagatka, że go capnąłem, jak próbował opylić trefny pierścionek. To mi
wystarczy. Ty się baw w zgadywanie, mnie więcej nie potrzeba.
Nie było to wcale takie głupie,
— Mnie też w to graj — zgodziłem się. — Tak jak sprawy stoją, Towarzystwo
Asekuracyjne ma podstawę, żeby wstrzymać wypłatę odszkodowania. Ale
chciałbym powęszyć jeszcze trochę i dobrać się do skóry temu, kto napuścił
bandziora, żeby szarpnąć Towarzystwo na okrągłą sumkę. Na razie zbierzmy na tego
lalusia, co się jeszcze da, zape-klujmy go w pudle, a potem zobaczymy, co więcej
można zrobić.
— Zgoda — odrzekł Garren. — Ty ściągnij dozorcę i tę całą Eveleth,
a ja tymczasem pokażę chłoptasia staremu Toplinowi i przycisnę służącą.
Kiwnąłem głową i wyszedłem z mieszkania zostawiając za sobą nie zamknięty
zatrzask. Jadąc na szóste piętro kazałem Ambrose'owi przysłać McBirneya do
Toplinów. Potem nacisnąłem dzwonek do mieszkania Blanche Eveleth.
— Nie zechciałaby pani zejść na minutkę na dół? — zwróciłem się do niej. —
Mamy gagatka, który być może jest pani wczorajszym gościem.
— Pytanie! — Ruszyła ze mną w kierunku schodów. — A jeśli to on, czy pozwoli
mi pan odpłacić mu za moją nadwerężoną urodę?
— Pozwolę — obiecałem. — Tylko niech pani go zanadto nie uszkodzi, tak żeby
mógł stanąć przed sądem.
Wprowadziłem ją do mieszkania Toplinów bez dzwonienia do drzwi i zastałem
wszystkich w sypialni Franka Toplina. Jeden rzut oka na zawiedzioną minę Garrena
powiedział mi, że ani starszy pan, ani służąca nie rozpoznali w aresztancie bandyty.
Wskazałem palcem Jacka Wagenera. W oczach Blanche Eveleth odmalował się
zawód.
— Myii się pan — oświadczyła. — To nie ten człowiek.
Garren łypnął na nią złym okiem. Łatwo było się domyślić, że jeśli Toplinów coś
łączyło z Wagenerem, to go nie będą sypać. Wobec tego Bill liczył na identyfikację
osób postronnych — Blanche Eveleth i dozorcy. Jedna z nich właśnie odpadła.
W tym momencie rozległ się dzwonek i po chwili służąca wprowadziła McBirneya.
Wskazałem Jacka Wagenera, który stał obok Garrena gapiąc się ponuro w podłogę.
— Zna go pan?
— Ta-ak. To syn państwa Wagenerów, Jack.
— Czy to on groził panu pistoletem wczoraj na schodach?
McBirney wybałuszył wodniste oczy, zdumiony.
— N-nie! — powiedział zdecydowanym głosem, ale na jego twarzy pojawiła się
zaraz wątpliwość.
— W starym ubraniu, czapce ściągniętej na oczy, nie ogolony, czy to nie mógł
być on?
— N-nie-e — przeciągnął dozorca. — Chy-yba nie, chociaż... Chociaż, jak się tak
dobrze zastanowić, to było coś znajomego w tym szczeniaku, więc może... Jak rany,
kto wie, czy pan nie ma racji... Ale na pewno to bym nie mógł powiedzieć...
— Dosyć tego! — warknął Garren z niesmakiem.
Identyfikacja, jaką nam zaprezentował dozorca, nie jest warta funta kłaków. Nawet
kategoryczne i natychmiastowe identyfikacje nie zawsze ostają się w sądzie.
Dowody pośrednie zawdzięczają złą sławę ludziom, którzy nie mają o niczym pojęcia,
ale i takim, którzy mają albo przynajmniej powinni mieć. I rzeczywiście bywają one
bałamutne. Ale jeśli nie brać pod uwagę prawdziwego, nie podrabianego,
przedwojennego łgarstwa, to dowody pośrednie ani się umywają pod względem
niewiarygodności do zeznań świadków. Weźcie pierwszego lepszego człowieka —
byleby to nie był ów jeden na sto tysięcy, który ma umysł wyszkolony do
właściwego zapamiętywania, a i to nie zawsze zachowuje trzeźwe spojrzenie —
wyprowadźcie go z równowagi, pokażcie mu coś, zostawcie parę godzin na
przemyślenie i obgadame tego, po czym zacznijcie mu zadawać pytania. Możecie
postawić sto do jednego, że trudno będzie wykryć jakikolwiek związek między tym,
co widział, a tym, co powie, że widział. Tak jak ten McBirney — jeszcze godzina, a
byłby gotów dać głowę, że Jack Wagener jest wczorajszym bandytą. Garren wziął
chłopaka pod ramię i ruszył w kierunku drzwi.
— Dokąd, Bill? — zapytałem go.
— Do jego rodziców. Idziesz ze mną?
— Poczekaj chwilę — zaprosiłem go. — Urządzam stypę. Ale przedtem powiedz
mi jeszcze, czy policjanci, którzy tu przyjechali, jak podniesiono alarm, zrobili
wszystko, co do nich należało?
— Nie brałem udziału w tej zabawie — odparł Garren. — Jak się tu zjawiłem, było
już właściwie po krzyku. Ale o ile wiem, przewrócili cały dom do góry nogami.
Obróciłem się do Franka Toplina. Mówiąc pozostałem przez cały czas zwrócony w
jego stronę, bo wszyscy — jego żona i córka, służąca, McBirney, Blanche Eveleth,
Garren, jego aresztant i ja — otaczaliśmy półkolem jego łóżko, tak że patrząc na
niego mogłem równocześnie obserwować kątem oka całe towarzystwo.
— Ktoś mi mydli oczy — rozpocząłem swoją przemowę. — Gdyby wszystko, co
mi tu powiedziano, miało sens, to można by to równie dobrze powiedzieć o
prohibicji. Wasze zeznania kłócą się ze sobą od początku do końca. Weźmy tego
ptaszka, który urządził na państwa skok. Wygląda, że był świetnie zorientowany w
waszych sprawach. Mógł to być przypadek, że napadł na was akurat, kiedy mieliście
w mieszkaniu całą biżuterię, zamiast napaść na jakieś inne mieszkanie albo nawet na
wasze, ale kiedy indziej. Tylko że jakoś dziwnie nie wierzę w przypadki. Coś mi się
raczej wydaje, że dobrze wiedział, co robi. Zabrał wam wszystkie błyskotki, po czym
pogalopował do mieszkania panny Eveleth. Może chciał zbiec na dół, tylko się
nadział na McBirneya, a
może i nie. Faktem jest, że pobiegł na górę, do mieszkania panny Eveleth, i tam zaczął
szukać drabinki przeciwpożarowej. Dobre, co? Facet wie, kiedy i gdzie zrobić
dziecinnie łatwy skok, a nie wie, że po tam tej stronie domu nie ma drabinek
przeciwpożarowych. Do nikogo z państwa tutaj ani do McBirneya nie odzywa się
słowem, a do panny Eveleth przemawia nagle basem. Bardzo grubym basem.
Dobre, co? Z mieszkania panny Eveleth znika jak kamfora, mimo że wszystkie wyj-
ścia są pod obserwacją. Policja była tu, zanim się od niej ulotnił, i oczywiście
pierwsza rzecz zablokowała wszystkie drogi ucieczki, nie mówiąc o tym, że już
wcześniej uczynili to McBirney i Ambrose. A mimo to ptaszek wyfrunął. Dobre, co?
Miał na sobie pogniecione ubranie, które wyglądało tak, jakby je skądś wyciągnął
tuż przed skokiem. No, i był bardzo małym mężczyzną. Panna Eveleth nie jest taką
małą kobietą, ale byłaby zdecydowanie małym mężczyzną. Ktoś bardzo podejrzliwy
mógłby niemal pomyśleć, że to panna Eveleth jest tym bandytą.
Frank Toplin, jego żona, młody Wagener, McBirney i służąca patrzyli na mnie z
niedowierzaniem. Garren taksował zwężonymi oczyma pannę Eveleth, która
świdrowała mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciała zabić. Phyllis przyglądała mi się
ni to z pogardą, ni to z politowaniem dla mojej głupoty. Ukończywszy lustrację
panny Eveleth, Bill Garren pokiwał wolno głową.
— Mógł jej wyjść taki numer — orzekł. — Oczywiście w zamkniętym
pomieszczeniu i pod warunkiem, że nie będzie się odzywała.
— Właśnie — powiedziałem.
— Guzik właśnie! — wybuchnęła Phyllis Toplin. — Lepsi z was detektywi!
Myślicie, że byśmy nie odróżnili mężczyzny od kobiety w przebraniu mężczyzny!
Ten typek miał dwudniowy zarost na twarzy, prawdziwy zarost, jeśli wiecie, co to
jest. Czy wy sobie wyobrażacie, że mógł nam zamydlić oczy przyklejoną bródką? To
się wydarzyło naprawdę, to nie żadna farsa!
Wyraz zdumienia zniknął z twarzy zgromadzonych i wszyscy zgodnie pokiwali
głowami.
— Phyllis ma rację — poparł swoją latorośl Frank Toplin. — To był mężczyzna,
nie kobieta przebrana za mężczyznę.
Żona, służąca i McBirney przytaknęli gorliwie. Ale ja jestem facetem, który nie
daje się tak łatwo zbić z tropu, kiedy wszystkie poszlaki prowadzą w określonym
kierunku. Obróciłem się na pięcie w stronę Blanche Eveleth.
— A pani nie ma nic do dodania w tej sprawie? — zapytałem.
Uśmiechnęła się słodziutko i potrząsnęła głową.
— Dobra, dobra — powiedziałem. — Zabawa skończona! Idziemy!
Tera/i się okazało, że jednak ma coś do dodania. Miała do powiedzenia ładne parę
rzeczy, a wszystkie odnosiły się do mnie i bynajmniej nie były pochlebne. Jej głos
stał się ostry z wściekłości, a rzadko się zdarza, żeby taka wściekłość ogarnęła kogoś
tak raptownie. Zrobiło mi się przykro. Sprawa toczyła się dotąd gładko i spokojnie,
nie zakłócona żadnymi ekscesami, nic właściwie nie obrażało oczu ani uszu pań, i
miałem nadzieję, że tak będzie do końca. Tymczasem panna Eveleth w miarę jak mi
wymyślała, stawała się coraz bardziej ordynarna. Nie znała wprawdzie słów, których
bym już przedtem nie słyszał, ale ukła-
dała je w wiązanki całkiem dla mnie nowe. Znosiłem to, jak długo mogłem. W końcu
jednak zamknąłem jej usta uderzeniem pięści.
— Wolnego, wolnego! — zawołał Bill Garren łapiąc mnie za rękę.
— Oszczędzaj sił, Bill — poradziłem mu odtrącając jego dłoń, żeby podnieść
szarpnięciem tę całą Eveleth z podłogi. — Twoja galanteria przynosi ci wprawdzie
chlubę, ale wkrótce się przekonasz, że nasza panna Blanche ma naprawdę na imię
Tom, Dick albo Harry.
Postawiłem ją (czy jego) na nogi i zapytałem:
— No, opowiesz nam teraz o wszystkim?
Zamiast odpowiedzi usłyszałem prychnięcie.
— Wobec braku informacji z pierwszej ręki — zwróciłem się do reszty
zgromadzonych — podam państwu swoją wersję. Jeśli panna Eveleth mogłaby być
tym rabusiem, gdyby nie brak zarostu i trudność udawania mężczyzny przez kobietę,
to dlaczego prawdziwy bandyta nie mógłby się przedzierzgnąć w Blanche Eveleth
przed napadem i po nim przez nałożenie peruki i zastosowanie silnego... jak to się
nazywa?... depilatora na twarz? Trudno kobiecie udawać mężczyznę, ale jest wielu
mężczyzn, którzy mogą z powodzeniem uchodzić za kobiety. Więc czyż nasz
przyjaciel nie mógł wynająć mieszkania i zaaranżować wszystkie go w przebraniu,
jako Blanche Eveleth? Posiedzieć parę dni w domu, żeby mu urosła broda, po czym
zejść na dół i odstawić ten numer?
A następnie wrócić na górę, pozbyć się zarostu i przebrać z powrotem za kobietę w
ciągu, powiedzmy, piętnastu minut? Ja twierdzę, że mógł. A miał te piętnaście minut.
Nie wiem tylko, jak wyjaśnić rozbity nos. Może się przewrócił biegnąc z powrotem
na górę i musiał do tego dostosować swoją historyjkę, a może rozbił sobie nos
rozmyślnie.
Moje domysły okazały się niedalekie od prawdy, tyle że typek miał naprawdę na
imię Fred. Frederick Agnew Rudd. Jako dziewiętnastoletni chłopak trafił do zakładu
poprawczego w Ontario, przyłapany w przebraniu kobiecym na kradzieży w jednym z
domów towarowych. Nie puścił pary z ust i nigdy nie odnaleźliśmy jego pistoletu,
granatowego ubrania, czapki i czarnych rękawiczek. Znaleźliśmy jedynie wyżłobienie
w materacu, gdzie je ukrywał przed wzrokiem policji do czasu, gdy mógł je
bezpiecznie wynieść w nocy. Natomiast biżuteria Toplinów powracała do właścicieli
sztuka po sztuce w miarę, jak monterzy rozkręcali rury i kaloryfery w lokalu numer
602.
Spade, detektyw prywatny
Samuel Spade odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta.
Zawołał „Ju-hu!" — i po chwili do pokoju weszła Effie Perine. Jadła ciastko
oblewane czekoladą.
— Zawiadom Sida Wise, że nie będę się mógł z nim dzisiaj spotkać. Włożyła
resztkę ciastka do ust i oblizała koniuszki palców.
— To już trzeci raz w tym tygodniu. Uśmiech wydłużył
jego twarz w kształt litery V.
— Wiem, ale wzywają mnie na ratunek. — Skinął w stronę telefonu. — Ktoś
napędził stracha Maksowi Blissowi.
Roześmiała się.
— Czy ten ktoś to przypadkiem nie John D. Conscience? Podniósł
wzrok znad papierosa, którego zaczął skręcać.
— Wiesz o nim coś, co powinienem wiedzieć?
— Nic, czego byś sam nie wiedział. Myślałam o tym, jak wsadził brata do San
Quentin.
Spade wzruszył ramionami.
— Ma gorsze rzeczy na sumieniu. — Zapalił papierosa, wstał i sięgnął po
kapelusz. — Ale teraz jest wszystko pięknie-ładnie. Samuel Spade broni wyłącznie
klientów, którzy są uczciwymi, bogobojnymi obywatelami. Jeśli nie wrócę do końca
pracy, to nie czekaj na mnie.
Pojechał do wysokiego domu na Nob Hill i zadzwonił do mieszkania oznaczonego
numerem 10 K. Drzwi otworzyły się od razu i stanął w nich barczysty, smagły
mężczyzna w wygniecionym ciemnym ubraniu. Był prawie łysy, w ręce trzymał szary
kapelusz.
— Czołem, Sam — powiedział. Uśmiechnął się, ale jego małe oczki nie utraciły
wyrazu podejrzliwości. — Skąd ty tutaj?
— Cześć, Tom — odparł Spade bezbarwnym głosem. Zachował kamienny wyraz
twarzy. — Jest Bliss?
— Czy jest? — Tom ściągnął kąciki grubych warg. — Spokojna głowa.
Spade zmarszczył brwi.
— Co to znaczy?
W hallu za Tomem ukazał się drugi mężczyzna, niższy zarówno od Spade'a, jak
od Toma, ale silnie zbudowany, o czerwonej kanciastej twarzy i krótko
przystrzyżonych, szpakowatych wąsikach. Był schludnie ubrany, na głowie miał
czarny melonik, zsunięty do tyłu.
— Cześć, Dundy — powitał go Spade przez ramię Toma.
Dundy kiwnął szybko głową i podszedł do drzwi. Mierzył Spade'a spojrzeniem
twardych niebieskich oczu.
— O co chodzi? — zwrócił się do Toma.
— O Ma-ksa Błis-sa — odparł Spade wybijając każdą zgłoskę. — Przyszedłem się
z nim zobaczyć. Chciał mnie widzieć. Kapujesz?
Tom się roześmiał. Dundy nie.
— Tylko jeden z was będzie mógł zaspokoić swoje życzenie — powiedział Tom.
Rzucił okiem na Dundy'ego i jego śmiech zamarł raptownie. Zrobiło mu się głupio.
Spade skrzywił się z niesmakiem.
— Dobra, dobra — powiedział z irytacją. — Co, nie żyje czy zabił kogoś?
Dundy zbliżył swoją kanciastą twarz do Spade'a. Słowa jakby wypychał dolną
wargą.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Dobre sobie — odrzekł Spade. — Zjawiam się w mieszkaniu Blis-sa, otwierają
mi ludzie z kryminalnego i niby co mam myśleć? Że wam przerwałem partyjkę
belotki?
— Och, daj spokój, Sam — mruknął Tom nie patrząc ani na Spadek, ani na
Dundy'ego. — Bliss nie żyje.
— Zamordowany?
Tom pokiwał wolno głową. Patrzył teraz Spade'owi w oczy.
— Wiesz coś o tym?
Spade odpowiedział głosem świadomie wypranym z wszelkiego wyrazu.
— Zadzwonił do mnie, powiedzmy za pięć czwarta. Spojrzałem na zegarek
odkładając słuchawkę, brakowało jeszcze minuty czy dwóch do równej godziny.
Oświadczył, że ktoś dybie na jego życie. Chciał, żebym zaraz przyjechał. Uważał, że
to poważna sprawa. Powiedział, że czuje to przez skórę. — Spade zrobił lekki ruch
dłonią. — No, więc jestem.
— A nie powiedział, kto ani dlaczego? — zapytał Dundy.
Spade potrząsnął głową.
— Nie, Tylko że ktoś się przymierza, żeby go sprzątnąć. I że to poważna groźba,
więc żebym zaraz przyjeżdżał.
— A nie... — zaczął Dundy szybko.
— Nie mówił nic więcej — przerwał Spade. — A może wy byście mi łaskawie
powiedzieli, co właściwie zaszło.
— Chodź, sam zobaczysz — odparł Dundy krótko.
— Jest na co popatrzeć — dorzucił Tom.
Przeszli przez hall i znaleźli się w zielono-różowym salonie. Mężczyzna, który
rozpylał biały proszek na szklanym blacie małego stolika przy drzwiach, przerwał
swoje zajęcie, żeby powiedzieć:
— Czołem, Sam.
Spade skinął, odparł: „Jak się masz, Phelps?" — po czym kiwnął głową w stronę
dwóch mężczyzn, którzy stali rozmawiając przy oknie.
Zamordowany leżał z otwartymi ustami. Był częściowo rozebrany. Szyję miał siną i
nabrzmiałą, z ust wystawał mu siny i nabrzmiały koniuszek języka. Na jego nagiej
piersi, w miejscu, gdzie się znajduje serce, widniała pięcioramienna gwiazda z literą T
w środku, wymalowana czarnym tuszem.
Spade przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu zamordowanemu, po czym
zapytał:
— Tak go znaleźliście?
— Mniej więcej — odparł Tom. — Musieliśmy go trochę przesunąć.— Wskazał
palcem koszulę, podkoszulek, kamizelkę i marynarkę, ułożone na stolę. —