15034

Szczegóły
Tytuł 15034
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15034 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dashiell Hammett Dwaj detektywi Przełożył i słowem wstępnym opatrzył Krzysztof Zarzecki Słowo od tłumacza Dashiell Hammett (1894—1961) zapisał się na trwałe jako jeden z naj- wybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej. Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia. Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania. Cztery i pół roku, jakie w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popularnym magazynie „Black Mask" zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative"). Osobiste doświadczenia przydawały autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w wypowiedziach publicystycznych ogłaszanych periodycznie w prasie. Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień o jego karierze agenta Pinkertona, drukowany w 1923 roku w elitarnym miesięczniku literackim „Smart Set". A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask": „Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem, że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nie- ocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia więzienia przestępcami". Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Falcon, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry" 1965) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przynajmniej w trzech najdojrzalszych wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego powieści, w późniejszym okresie oparte już nie na jego własnych scenariuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokola maltańskiego w reżyserii Johna Hustona, z Humphreyem Bogartem w roli detektywa Sama Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary jego detektywów-amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzydziestych, Williama Powella i Myrnę Loy. Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dżungli znieprawionej Ameryki lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze świata gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cynizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. „Grzeczna", oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia Ameryki tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdopodobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy to szczególnie opowieści, których bohaterem jest Continental Op. Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta, który chciał wyolbrzymiając piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprzeciętną indywidualnością o zdecydowanych przekonaniach lewicowych i trudnym charakterze. Takim utrwaliła go między innymi w trzech to- mach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dra-matopisarka Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowiedzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jaką osobowością był Hammett walczący przez całe życie twardo o sprawy, które uważał za słuszne. Dwa przedstawione w tym tomiku opowiadania prezentują- dwóch spośród głośnych detektywów stworzonych przez Hammetta. Obaj ukazani tu zostali w bardzo jak na tego autora spokojnych, tradycyjnych śledztwach. Continental Op, próbujący tym razem odzyskać jedynie zrabowaną biżuterię, w dalszych opowiadaniach, a także w powieściach Czerwone żniwo i Fatum Daine'ów, będzie często brał udział w krwawych rozprawach gangsterskich, z których zawsze cudem wychodzi cało i które zawsze traktuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego zawodu. Zawodu, który wybrał z upodobania i który stara się wypełniać z maksymalną sumiennością. Sam Spade, postać zarysowana na- stępnie znacznie pełniej w Sokole maltańskim, ukrywa pod maską obojętności i szorstkim obejściem pryncypialną uczciwość i wrażliwość na krzywdę. Okaże się może mniej od swego poprzednika cyniczny, choć także będzie nieraz stawał oko w oko z brutalnością świata zbrodni i balansował na krawędzi prawa. I to raczej on, nie Continental Op, stanie się prototypem najsławniejszych detektywów prywatnych, stworzonych później przez takich świetnych kontynuatorów gatunku zapoczątkowanego przez Hammetta, jak Raymond Chandler, Erle Stanley Gardner czy Ross MacDonald. Tom, Dick albo Harry Nigdy się nie dowiedziałem, czy Frank Toplin jest wysoki, czy niski. Widziałem jedynie jego kulistą głowę — łysą czaszkę i pomarszczoną twarz, jedną i drugą barwy i faktury pergaminu — opartą na białych poduszkach w wielkim staroświeckim łożu z czterema kolumienkami. Resztę jego ciała kryła gruba warstwa pościeli. Przy tym pierwszym spotkaniu w sypialni były: jego żona, okrągła kobieta o bladej nalanej twarzy, ze zmarszczkami jak rysy na kości słoniowej; ich córka Phyllis, typ rezolutnej dziewczyny, która jest duszą kółka zblazowanej młodzieży; oraz młoda służąca, która mi otworzyła drzwi, potężnie zbudowana blondyna w fartuszku i czepeczku. Podałem się za przedstawiciela Północnoamerykańskiego Towarzystwa Asekuracyjnego, filii w San Francisco, którym w pewnym sensie byłem. Nic by mi nie przyszło z przyznania się, że jestem w rzeczywistości wywiadowcą Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, chwilowo pracującym na zlecenie Towarzystwa Asekuracyjnego, zatrzymałem więc tę wiadomość dla siebie. — Potrzebna mi jest pełna lista zrabowanych rzeczy — oznajmiłem Toplinowi — ale przedtem... — Rzeczy? — Kulista żółta czaszka podskoczyła na poduszkach i Frank Toplin jęknął w kierunku sufitu. — Sto tysięcy straty, ani centa mniej, a on to nazywa rzeczami! Pani Toplin popchnęła krótkimi pulchnymi palcami głowę męża z powrotem na poduszki. — No, no, Frank, wiesz, że ci się nie wolno denerwować — powiedziała uspokajającym tonem. W ciemnych oczach Phyllis Toplin zaigrał błysk i dziewczyna mrugnęła do mnie. Mężczyzna w łóżku obrócił się z powrotem twarzą, uśmiechnął z lekkim zażenowaniem, po czym zachichotał. — No, jeśli wy nazywacie sumę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów odszkodowaniem za zrabowane rzeczy, to może i ja przeżyję stratę dwudziestu pięciu tysięcy. — Daje to razem sto tysięcy — zauważyłem. — Tak. Nic z tej biżuterii nie było ubezpieczone na pełną sumę, a niektóre sztuki pozostały w ogóle nie ubezpieczone. Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedyś przyznał, że coś ukradzionego było ubezpieczone na pełną sumę — polisa zawsze pokrywała tylko połowę, co najwyżej trzy czwarte wartości. — Może państwo opowiedzą mi dokładnie, co właściwie zaszło — poprosiłem i zaraz dodałem, żeby uprzedzić to, co zwykle w takim momencie następuje: — Wiem, zdali już państwo dokładnie sprawę policji, ale ja muszę to usłyszeć bezpośrednio z państwa ust. — No więc szykowaliśmy się wczoraj wieczorem na przyjęcie do Bauerów. Przyniosłem z safesu w banku biżuterię mojej żony i córki, wszystkie najcenniejsze klejnoty. Nałożyłem właśnie frak i zawołałem do nich, żeby się pospieszyły, kiedy rozległ się dzwonek. — O której to było? — Tuż po wpół do dziewiątej. Przeszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, żeby sobie nałożyć cygar do cygarnicy, kiedy Hilda — wskazał głową służącą — wsunęła się tyłem do pokoju. Chciałem ją zapytać, czy zwariowała, żeby chodzić tyłem, kiedy zobaczyłem tego bandytę. Trzymał... — Chwileczkę. — Obróciłem się do służącej. — Co zaszło, kiedy pani otworzyła drzwi? — No, otworzyłam drzwi i zobaczyłam tego mężczyznę z wycelowanym rewolwerem w ręce. Przytknął mi lufę do brzucha i zaczął mnie popychać do tyłu, aż do salonu, gdzie był pan... No, i postrzelił go... — Kiedy go zobaczyłem z rewolwerem w ręce — Toplin wpadł służącej w słowo — przestraszyłem się jakoś tak, że cygarnica wyśliznęła mi się z palców. Usiłowałem ją złapać, bo szkoda dobrych cygar, nawet jak człowieka chcą obrabować, ale ten typ widać myślał, że sięgam po rewolwer czy co. Dość że strzelił mi w nogę. Na huk strzału przybiegła moja żona, za nią Phyllis, i bandyta pod groźbą rewolweru zabrał im całą biżuterię i kazał opróżnić moje kieszenie. Potem je zmusił, żeby mnie zawlokły do pokoju Phyllis i zamknął nas wszystkich w schowku na ubrania. I niech pan sobie wyobrazi, że przez cały czas nie powiedział ani słowa, ani jednego słóweczka, komenderował tylko tym rewolwerem i wolną lewą ręką. — Poważnie pana postrzelił w nogę? — To zależy, komu pan chce wierzyć, mnie czy doktorowi. Ten konował twierdzi, że to nic groźnego. Draśnięcie, mówi. Ale to moja noga, nie jego! — Czy bandyta nic nie powiedział, kiedy pani otworzyła drzwi? — spytałem służącej. — Nie, proszę pana. — I nikt z państwa nie słyszał, żeby coś mówił przez cały czas, jak tu był? Oświadczyli zgodnie, że nie. — A co zrobił potem, jak państwa zamknął w tym schowku? — Nic nie wiedzieliśmy, co się dzieje — odparł Toplin — dopóki nie przyszedł McBirney z policjantem i nas nie uwolnili. — Kto to jest McBirney? — Dozorca. — A skąd się tu wziął, i to od razu z policjantem? — Usłyszał strzał i biegł na górę akurat, jak ten typ wypadł z mieszkania i chciał uciekać na dół. Na jego widok bandyta zawrócił i pobiegł na szóste piętro, gdzie się przyczaił w mieszkaniu niejakiej panny Eveleth. Trzymał ją pod groźbą rewolweru, dopóki mu się nie nadarzyła okazja ucieczki. Ogłuszył ją, nim się wymknął. I to wszystko. McBirney zadzwonił na policję, jak tylko zobaczył bandytę, ale oczywiście przyjechali za późno. — Jak długo państwo siedzieli w schowku? — Dziesięć minut, może piętnaście. — Jak wyglądał ten bandyta? — Niski, szczupły... — Ile mógł mieć wzrostu? — Mniej więcej tyle co pan. Może był trochę niższy. — Powiedzmy, metr sześćdziesiąt pięć. A ile mógł ważyć? — Bo ja wiem... Niewiele ponad pięćdziesiąt kilo. Był zdecydowanie drobny. — Ile miał lat? — Najwyżej dwadzieścia dwa, trzy. — Ależ, tatusiu! — zaprotestowała Phyllis. — Na pewno miał trzydziestkę albo niewiele mniej. — A pani na ile go ocenia? — zapytałem panią Toplin. — Na jakieś dwadzieścia pięć. — A pani? — zwróciłem się do służącej. — Nie wiem, proszę pana, ale na pewno nie był stary. — Włosy? Jasne, ciemne? — Blondyn — odparł Toplin. — Był nie ogolony, miał żółtawy zarost. — Raczej rudawy — poprawiła Phyllis. — Może, ale nie ciemny. — A oczy jakiego koloru? — Nie wiem. Miał czapkę zsuniętą na czoło. Robiły raczej wrażenie ciemnych, ale to może dlatego, że je ocieniał daszek. — A jak by pan opisał widoczną część twarzy? — Blada, cofnięty podbródek, powiedziałbym, że słaba. Ale niewiele mogłem zobaczyć. Miał postawiony kołnierz płaszcza i tę czapkę zsuniętą na oczy. — Jak był ubrany? — Granatowa czapka, granatowe ubranie, czarne buty, czarne rękawiczki... Jedwabne! — Porządne czy liche? — Wszystko wyglądało tandetnie i było okropnie wygniecione. — Jaki miał rewolwer? Phyllis Toplin uprzedziła ojca. — Tatuś i Hilda nazywają to rewolwerem. Ale to był pistolet, kaliber 38. — Czy poznaliby państwo tego człowieka, gdybyście go zobaczyli? — Tak — zgodzili się wszyscy. Zrobiłem miejsce na nocnym stoliku, wyjąłem ołówek i kartkę papieru. — Muszę mieć pełną listę wszystkiego, co zabrał, z jak najdokładniejszym opisem każdej sztuki, ceną, jaką państwo za nią zapłacili, oraz pochodzeniem i przybliżoną datą nabycia. — Po półgodzinie lista była gotowa. — Wiedzą państwo, pod którym numerem mieszka panna Eveleth? — zapytałem sięgając po kapelusz. — Mieszkania 602. Dwa piętra nad nami. Wszedłem na górę, nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyła dwudziestoparoletnia dziewczyna, z nosem oklejonym plastrem opatrunkowym. Miała miłe piwne oczy, ciemne włosy i uderzająco wysportowaną sylwetkę. — Panna Eveleth? — Tak. — Jestem z Towarzystwa Asekuracyjnego, w którym była ubezpieczona biżuteria państwa Toplinów. Zbieram informacje dotyczące napadu. Dotknęła swego oklejonego nosa i uśmiechnęła się melancholijnie. — To część informacji, jakich mogę udzielić. — Jak to się stało? — To kara za to, że jestem kobietą. Zapomniałam, że należy pilnować swego nosa. Ale chodzi panu pewnie o to, co mogę powiedzieć o tym łobuzie. Otóż usłyszałam wczoraj dzwonek jakieś parę minut przed dziewiątą. Jak tylko otworzyłam drzwi, przytknął mi pistolet do piersi i zakomenderował: „Do środka, mała!" Nie wahałam się, wpuściłam go momentalnie, a on zatrzasnął za sobą drzwi nogą. „Gdzie jest drabinka przeciwpożarowa?" — zapytał. Z moich okien nie ma wyjścia na żadną z drabinek, powiedziałam mu to, ale mi nie uwierzył na słowo. Popychał mnie przed sobą do wszystkich okien po kolei, ale oczywiście nie znalazł drabinki, Zaczął się na mnie wściekać, jakby to była moja wina. Wkurzyły mnie wyzwiska, jakimi mnie obrzucał, a że był z niego taki wyskrobek, pomyślałam, że uda mi się go obezwładnić. Ale cóż, okazało się, że mimo wszystko samiec jest zawsze górą w przyrodzie. Mówiąc po prostu, rąbnął mnie w nos i zostawił tam, gdzie upadłam. Ogłuszył mnie, chociaż chyba nie straciłam całkowicie przytomności. Ale kiedy się podniosłam, jego już nie było. Wybiegłam na schody i wpadłam prosto na policjantów. Wypłakałam im swoją żałosną historyjkę, a oni mi powiedzieli o napadzie na Toplinów. Dwaj weszli ze mną do mieszkania i przeszukali wszystkie zakamarki. Nie widziałam właściwie, jak wychodził, więc myśleli, że może był na tyle przebiegły, żeby się gdzieś przyczaić, aż burza minie. Ale nie znaleźli go u mnie. — Jak pani sądzi: ile czasu minęło od chwili, kiedy panią ogłuszył, do chwili, kiedy pani wybiegła na klatkę schodową? — Och, może pięć minut. A może mniej. — Jak wyglądał pan bandyta? — Mały, niższy ode mnie. Z parodniowym jasnym zarostem na twarzy. W wyświechtanym granatowym ubraniu i czarnych rękawiczkach z materiału. — Ile mógł mieć lat? — Młody. Miał rzadki nierówny zarost i chłopięcą twarz. — A zauważyła pani kolor oczu? — Niebieskie. Kosmyki włosów, które mu wystawały spod czapki, były jasnoblond, prawie białe. — A jaki miał głos? — Niski, bas, choć to mogło być oczywiście robione. — Poznałaby go pani, gdyby go pani zobaczyła? — No, oczywiście! — Przyłożyła delikatnie palec do oklejonego no sa. — Jak nie ja, to mój nos go zwącha na milę. Z mieszkania panny Eveleth zjechałem na parter do dyżurki, gdzie zastałem dozorcę McBirneya z żoną. Ona była kościstą małą kobietą z zaciętymi ustami i ostrym nosem megiery. On, wysoki i barczysty, miał rudawe włosy i wąsy, dobroduszną, gamoniowatą, czerwoną twarz i wesołe wodnistobłękitne oczy. Cedząc słowa jął opowiadać, co wie o napadzie. — Zmieniałem jak raz uszczelkę na trzecim piętrze, kiedy słyszę strzał. Wyszłem zobaczyć, co się wyprawia, i jak raz byłem przy frontowych drzwiach Toplinów, jak ten bubek wyleciał. Zobaczyliśmy jeden drugiego i on we mnie mierzy z tej pukawki. Jak tak, to nie głupim próbować sztuczek, tylko schowałem głowę i dałem nura, żeby mnie nie trafił. Słyszałem, że leci na górę, i uniosłem głowę w samiutką po rę, żeby zobaczyć, jak skręca z czwartego piętra na piąte. Nie goniłem go. Nie miałem żadnej broni, a myślałem, że go i tak dostaniemy. W tym domu można się wydostać na sąsiedni dach z trzeciego piętra, najwyżej z czwartego, ale nie z wyższych. A Toplinowie mieszkają na czwartym, więc myślałem, że mamy drania. Jak człowiek stanie przed windą, to widzi i frontowe, i kuchenne schody. Więc zadzwoniłem na windziarza, Ambrose mu na imię, kazałem mu włączyć dzwonek alarmowy, a potem biec przed dom i kikować na drabinki przeciwpożarowe, dopóki nie przyjedzie policja. Bo po minucie albo dwóch przyleciała moja kobita z leworwerem i mówi, że Martinez, znaczy się, brat Ambrose'a, który obsługuje centralkę telefoniczną i pilnuje drzwi wejściowych, zadzwonił na policję. I jedne, i drugie schody widziałem jak na dłoni i facet żadnymi nie zeszedł. Po paru minutach zwaliła się cała kupa mundurowych z komisariatu na Richmond Street. Uwolniliśmy Toplinów ze schowka, w którym ten łobuz ich zamknął, i zabrali się do przeszukiwania domu. Jak raz wypadła na schody panna Eveleth, twarz i sukienkę miała całą we krwi, i mówi, że ten bandyta był w jej miesz- kaniu. No to my myśleli, że go tam zdybiemy, ale nie. Przetrząsnęli my każdziuteńkie jedno mieszkanie w całym domu. Facet zniknął jak kamfora. — Jasne, że zniknął! — powiedziała zgryźliwie pani McBirney. — Jak byś tylko... — Wiem, wiem — przerwał jej dozorca pobłażliwym tonem człowieka, który przywykł przyjmować gderanie jako część składową życia małżeńskiego — jak bym strugał bohatera i rzucił się na niego, żeby zarobić guza! Ja nie jestem taki głupi, żeby leżeć z postrzeloną nogą, jak ten stary Toplin, ani chodzić z rozkwaszonym nosem jak ta Blanche Eveleth. Mam dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, kiedy położyć uszy po sobie. Ani myślę się rzucać na faceta ze spluwą. — Nie, ty nie zrobisz nic, co by... Te małżeńskie przepychanki do niczego nie prowadziły, więc je uciąłem pytaniem skierowanym do kobiety: — Kto jest najnowszym lokatorem w domu? — Państwo Jeraldowie. Wprowadzili się przedwczoraj. — Do którego mieszkania? — 604. Obok panny Eveleth. — Kto to są ci Jeraldowie? — Przyjechali z Bostonu. On mówi, że będzie tu zakładać filię jakiejś firmy przemysłowej. Ma co najmniej pięćdziesiąt lat i wygląda, jakby cierpiał na niestrawność. — I sprowadził się tylko z żoną? — Tak. Ona też słabuje. Spędziła rok czy dwa w sanatorium. — A poza nimi kto jest najnowszym lokatorem? — Pan Heaton, mieszkania 435. Wprowadził się przed paroma tygodniami, ale nie ma go w tej chwili. Wyjechał trzy dni temu do Los Angeles. Powiedział, że wróci za jakieś dziesięć, dwanaście dni. — Jak wygląda i czym się zajmuje? — Pracuje w jakiejś agencji teatralnej, a jest dosyć tęgi, czerwony na twarzy. — A kto się wprowadził przed nim? — Panna Eveleth. Mieszka może z miesiąc. — A kto był przed nią? — Państwo Wagenerowie spod 823. Będzie niedługo dwa miesiące, jak tu mieszkają. — Co to za ludzie? — On się zajmował sprzedażą nieruchomości, ale już się wycofał z interesów. Mieszka z żoną i synem Jackiem. Chłopak ma jakie dziewiętnaście lat. Zdążył się już zwąchać z Phyllis Toplin. — A jak długo mieszkają w tym domu Toplinowie? — W przyszłym miesiącu będzie dwa lata. Obróciłem się od pani McBirney do jej męża. — Czy policja obszukała mieszkania tych wszystkich ludzi? — Tak — odparł. — Byliśmy w każdym jednym pokoju, zaglądaliśmy do każdziutkiej szafy, do każdziutkiego schowka od dachu do piwnicy. — Widniał pan dobrze tego bandytę? — No, pewnie. Przed drzwiami Toplinów jest lampa. Świeciła mu prosto w twarz, jak wyleciał na schody. — Czy to nie mógł być któryś z lokatorów? — N-nie, skądże! — Poznałby go pan, gdyby pan go jeszcze raz zobaczył? — Chyba, że bym poznał. — Jak wyglądał? — Taki mały wypierdek. Szczeniak, mógł mieć dwadzieścia trzy, cztery lata. Gęba blada, stare granatowe ubranie. — Znajdę teraz gdzieś tych chłopców, którzy mieli wczoraj służbę przy windzie i przy wejściu? Jak im tam, Ambrose i Martinez, tak? Dozorca popatrzył na zegarek. — Tak, powinni już być. Robią dzisiaj od drugiej. Wyszedłem do westybulu i znalazłem ich grających w orła i reszkę. Byli braćmi — szczupli młodzi Filipińczycy o błyszczących oczach. Nie dorzucili wiele do tego, co już wiedziałem. Ambrose zjechał do westybulu i kazał bratu zadzwonić po policję, jak tylko McBirney go zaalarmował. Potem wybiegł kuchennym wyjściem i kikował na drabinki przeciwpożarowe. Jedna schodzi po tylnej, druga po bocznej ścianie domu. Ustawiwszy się w pewnej odległości od narożnika widział doskonale obie, jak również kuchenne wyjście. Wszędzie paliły się światła, tak że drabinki były widoczne aż do dachu, ale nikt się na nich nie pojawił. Martinez zaalarmował telefonicznie policję, po czym śledził główne wyjście i schody frontowe. Nic nie zauważył. Akurat kończyłem przesłuchiwanie chłopców, kiedy otworzyły się drzwi od ulicy i do westybulu weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem. Był to Bill Garren, wywiadowca z Komendy Głównej, zajmujący się lombardami. Drugim był wysztafirowany blondynek w świeżo zaprasowanych spodniach, krótkiej wywatowanej marynarce i lakierowanych półbutach z beżowymi getrami, dobranymi kolorem do rękawiczek i kapelusza. Miał obrażoną, nadętą minę. Najwyraźniej nie odpowiadało mu towarzystwo Garrena. — Co ty tu robisz? — powitał mnie Garren. — Badam napad na Toplinów z ramienia Towarzystwa Asekuracyjnego — wyjaśniłem. — I masz coś? — chciał wiedzieć. — Już prawie mam ptaszka — powiedziałem pół żartem, pół serio. — A to będzie wesoło! — Pokazał zęby w uśmiechu. — Bo ja już mam jednego. — Kiwnął głową w stronę elegancika. — Chodź z nami na górę. Wsiedliśmy we trzech do windy i Ambrose zawiózł nas na czwarte piętro. Garren wprowadził mnie w sytuację, zanim zadzwonił do drzwi Toplinów. — Ten miły młody człowiek próbował przed chwilą upłynnić pierścionek w lombardzie na Trzeciej Ulicy. Pierścionek ze szmaragdem i brylancikami, wygląda, że zgarnięty u Toplinów. Twardy facet z nie go, nie pisnął jak dotąd słówka. Pokażę go tym ludziom, a potem zabiorę na komendę i pogadamy inaczej. Tam odzyska mowę i zacznie śpiewać ładnymi, okrągłymi zdankami! Aresztant patrzył ponuro w podest, nie zwracając uwagi na groźby. Garren nacisnął dzwonek i po chwili drzwi otworzyła służąca Hilda. Zrobiła wielkie oczy na widok wyelegantowanego młodzieńca, ale poprowadziła nas bez słowa do salonu, gdzie siedziała pani Toplin z córką. — Czołem, Jack! — powitała aresztanta Phyllis. — Cześć, Phyl — wymamrotał nie patrząc na nią. — Koleżka, co? — zwrócił się Garren do dziewczyny. — Nie ma nam pani przypadkiem czegoś do powiedzenia? Phyllis poczerwieniała, ale uniosła wysoko czoło i zmierzyła detektywa zimnym spojrzeniem. — Może byłby pan łaskaw zdjąć kapelusz? — poprosiła. Z Billa nie jest zły chłop, ale nie grzeszy potulnością. W odpowiedzi ściągnął kapelusz zawadiacko na jedno oko i obrócił się do pani Toplin. — Widziała pani kiedy tego młodego człowieka? — Ależ oczywiście! — odparła pani Toplin. — Przecież to syn państwa Wagenerów z góry. — Otóż młody pan Wagener — poinformował Bill — został właśnie zatrzymany w lombardzie, gdzie usiłował spieniężyć tę błyskotkę. — Wyłowił z kieszeni krzykliwy pierścionek, iskrzący się biało i zielono. — Poznaje pani? — Oczywiście! — wykrzyknęła pani Toplin. — Przecież to pierścionek Phyllis, który ten bandyta... — Zaczęła pojmować i szczęka jej opadła ze zdumienia. — Skąd pan Wagener...? — Właśnie, skąd? — powtórzył Bill. Phyllis zrobiła krok do przodu i stanęła między Garrenem a mną, plecami zwrócona do niego, a twarzą do mnie. — Ja wszystko wyjaśnię — oznajmiła. Brzmiało to jak napis z niemego filmu, nie było więc zbyt obiecujące, ale cóż miałem robić? — Słuchamy — zachęciłem ją. — Znalazłam pierścionek w korytarzu koło drzwi frontowych, kiedy nas uwolnili z tego schowka. Bandyta musiał go zgubić, jak uciekał. Nie powiedziałam nic rodzicom, bo przecież pierścionek był ubezpieczony, więc co za różnica, a tak bym go sprzedała i miała trochę własnej forsy. Zapytałam wczoraj Jacka, czy mógłby mi to załatwić, a on powiedział, że oczywiście, wie jak się do tego zabrać. Poza tym nie miał nic wspólnego z całą historią. Nie przypuszczałam tylko, że będzie taki głupi i pójdzie z tym od razu dzisiaj do lombardu. — Spojrzała z poli- towaniem na wspólnika. — Widzisz, co narobiłeś! — powiedziała z wyrzutem. Przestąpił z nogi na nogę, patrząc z obrażoną miną w ziemię. — Cha, cha, cha, świetny kawał! — zaśmiał się Bill Garren kwaśno. — A zna pani tę historyjkę o dwóch Irlandczykach, którzy trafili przez pomyłkę do damskiej toalety? Nie dowiedział się, czy ją zna. — Proszę pani — zwróciłem się do pani Toplin — czy biorąc pod uwagę nie ogoloną twarz i przebranie, ten młody człowiek mógłby być wczorajszym bandytą? Potrząsnęła stanowczo głową. — Nie, w żadnym wypadku! — Zakotwicz swojego podopiecznego, Bill — zaproponowałem — i chodźmy gdzieś w kąt poszeptać trochę w cztery oczy. — Dobra — zgodził się. Wyciągnął na środek pokoju ciężki fotel, posadził na nim Wagenera i przykuł go kajdankami do poręczy. Ostrożność była całkiem zbyteczna, ale Billa wkurzyło, że panie nie rozpoznały w młodzieńcu bandyty. Wyszliśmy we dwóch na korytarz, skąd mogliśmy obserwować salon bez obawy, że nasza przyciszona rozmowa zostanie podsłuchana. — Sprawa jest prosta — powiedziałem półgłosem do wielkiego czerwonego ucha Billa. — Mamy wszystkiego pięć możliwości. Pierwsza, że Wagener dokonał napadu w porozumieniu z Toplinami. Druga, że To-plinowie zorganizowali napad sami, a Wagenera użyli tylko do opylenia łupu. Trzecia, że całą historię zaaranżowali Wagener i dziewczyna bez wiedzy starych. Czwarta, że Wagener zrobił skok sam, a dziewczyna go kryje. Wreszcie piąta, że dziewczyna mówi prawdę. Żadna z tych teorii nie tłumaczy, dlaczego chłoptaś był na tyle głupi, żeby się afiszować z tym pierścionkiem na mieście dzisiaj od samego rana, ale tego nie można wytłumaczyć w żaden sposób. Która z pięciu teorii najbardziej ci się podoba? — Wszystkie mi odpowiadają — mruknął. — Ale najbardziej podoba mi się to, że mam gagatka, że go capnąłem, jak próbował opylić trefny pierścionek. To mi wystarczy. Ty się baw w zgadywanie, mnie więcej nie potrzeba. Nie było to wcale takie głupie, — Mnie też w to graj — zgodziłem się. — Tak jak sprawy stoją, Towarzystwo Asekuracyjne ma podstawę, żeby wstrzymać wypłatę odszkodowania. Ale chciałbym powęszyć jeszcze trochę i dobrać się do skóry temu, kto napuścił bandziora, żeby szarpnąć Towarzystwo na okrągłą sumkę. Na razie zbierzmy na tego lalusia, co się jeszcze da, zape-klujmy go w pudle, a potem zobaczymy, co więcej można zrobić. — Zgoda — odrzekł Garren. — Ty ściągnij dozorcę i tę całą Eveleth, a ja tymczasem pokażę chłoptasia staremu Toplinowi i przycisnę służącą. Kiwnąłem głową i wyszedłem z mieszkania zostawiając za sobą nie zamknięty zatrzask. Jadąc na szóste piętro kazałem Ambrose'owi przysłać McBirneya do Toplinów. Potem nacisnąłem dzwonek do mieszkania Blanche Eveleth. — Nie zechciałaby pani zejść na minutkę na dół? — zwróciłem się do niej. — Mamy gagatka, który być może jest pani wczorajszym gościem. — Pytanie! — Ruszyła ze mną w kierunku schodów. — A jeśli to on, czy pozwoli mi pan odpłacić mu za moją nadwerężoną urodę? — Pozwolę — obiecałem. — Tylko niech pani go zanadto nie uszkodzi, tak żeby mógł stanąć przed sądem. Wprowadziłem ją do mieszkania Toplinów bez dzwonienia do drzwi i zastałem wszystkich w sypialni Franka Toplina. Jeden rzut oka na zawiedzioną minę Garrena powiedział mi, że ani starszy pan, ani służąca nie rozpoznali w aresztancie bandyty. Wskazałem palcem Jacka Wagenera. W oczach Blanche Eveleth odmalował się zawód. — Myii się pan — oświadczyła. — To nie ten człowiek. Garren łypnął na nią złym okiem. Łatwo było się domyślić, że jeśli Toplinów coś łączyło z Wagenerem, to go nie będą sypać. Wobec tego Bill liczył na identyfikację osób postronnych — Blanche Eveleth i dozorcy. Jedna z nich właśnie odpadła. W tym momencie rozległ się dzwonek i po chwili służąca wprowadziła McBirneya. Wskazałem Jacka Wagenera, który stał obok Garrena gapiąc się ponuro w podłogę. — Zna go pan? — Ta-ak. To syn państwa Wagenerów, Jack. — Czy to on groził panu pistoletem wczoraj na schodach? McBirney wybałuszył wodniste oczy, zdumiony. — N-nie! — powiedział zdecydowanym głosem, ale na jego twarzy pojawiła się zaraz wątpliwość. — W starym ubraniu, czapce ściągniętej na oczy, nie ogolony, czy to nie mógł być on? — N-nie-e — przeciągnął dozorca. — Chy-yba nie, chociaż... Chociaż, jak się tak dobrze zastanowić, to było coś znajomego w tym szczeniaku, więc może... Jak rany, kto wie, czy pan nie ma racji... Ale na pewno to bym nie mógł powiedzieć... — Dosyć tego! — warknął Garren z niesmakiem. Identyfikacja, jaką nam zaprezentował dozorca, nie jest warta funta kłaków. Nawet kategoryczne i natychmiastowe identyfikacje nie zawsze ostają się w sądzie. Dowody pośrednie zawdzięczają złą sławę ludziom, którzy nie mają o niczym pojęcia, ale i takim, którzy mają albo przynajmniej powinni mieć. I rzeczywiście bywają one bałamutne. Ale jeśli nie brać pod uwagę prawdziwego, nie podrabianego, przedwojennego łgarstwa, to dowody pośrednie ani się umywają pod względem niewiarygodności do zeznań świadków. Weźcie pierwszego lepszego człowieka — byleby to nie był ów jeden na sto tysięcy, który ma umysł wyszkolony do właściwego zapamiętywania, a i to nie zawsze zachowuje trzeźwe spojrzenie — wyprowadźcie go z równowagi, pokażcie mu coś, zostawcie parę godzin na przemyślenie i obgadame tego, po czym zacznijcie mu zadawać pytania. Możecie postawić sto do jednego, że trudno będzie wykryć jakikolwiek związek między tym, co widział, a tym, co powie, że widział. Tak jak ten McBirney — jeszcze godzina, a byłby gotów dać głowę, że Jack Wagener jest wczorajszym bandytą. Garren wziął chłopaka pod ramię i ruszył w kierunku drzwi. — Dokąd, Bill? — zapytałem go. — Do jego rodziców. Idziesz ze mną? — Poczekaj chwilę — zaprosiłem go. — Urządzam stypę. Ale przedtem powiedz mi jeszcze, czy policjanci, którzy tu przyjechali, jak podniesiono alarm, zrobili wszystko, co do nich należało? — Nie brałem udziału w tej zabawie — odparł Garren. — Jak się tu zjawiłem, było już właściwie po krzyku. Ale o ile wiem, przewrócili cały dom do góry nogami. Obróciłem się do Franka Toplina. Mówiąc pozostałem przez cały czas zwrócony w jego stronę, bo wszyscy — jego żona i córka, służąca, McBirney, Blanche Eveleth, Garren, jego aresztant i ja — otaczaliśmy półkolem jego łóżko, tak że patrząc na niego mogłem równocześnie obserwować kątem oka całe towarzystwo. — Ktoś mi mydli oczy — rozpocząłem swoją przemowę. — Gdyby wszystko, co mi tu powiedziano, miało sens, to można by to równie dobrze powiedzieć o prohibicji. Wasze zeznania kłócą się ze sobą od początku do końca. Weźmy tego ptaszka, który urządził na państwa skok. Wygląda, że był świetnie zorientowany w waszych sprawach. Mógł to być przypadek, że napadł na was akurat, kiedy mieliście w mieszkaniu całą biżuterię, zamiast napaść na jakieś inne mieszkanie albo nawet na wasze, ale kiedy indziej. Tylko że jakoś dziwnie nie wierzę w przypadki. Coś mi się raczej wydaje, że dobrze wiedział, co robi. Zabrał wam wszystkie błyskotki, po czym pogalopował do mieszkania panny Eveleth. Może chciał zbiec na dół, tylko się nadział na McBirneya, a może i nie. Faktem jest, że pobiegł na górę, do mieszkania panny Eveleth, i tam zaczął szukać drabinki przeciwpożarowej. Dobre, co? Facet wie, kiedy i gdzie zrobić dziecinnie łatwy skok, a nie wie, że po tam tej stronie domu nie ma drabinek przeciwpożarowych. Do nikogo z państwa tutaj ani do McBirneya nie odzywa się słowem, a do panny Eveleth przemawia nagle basem. Bardzo grubym basem. Dobre, co? Z mieszkania panny Eveleth znika jak kamfora, mimo że wszystkie wyj- ścia są pod obserwacją. Policja była tu, zanim się od niej ulotnił, i oczywiście pierwsza rzecz zablokowała wszystkie drogi ucieczki, nie mówiąc o tym, że już wcześniej uczynili to McBirney i Ambrose. A mimo to ptaszek wyfrunął. Dobre, co? Miał na sobie pogniecione ubranie, które wyglądało tak, jakby je skądś wyciągnął tuż przed skokiem. No, i był bardzo małym mężczyzną. Panna Eveleth nie jest taką małą kobietą, ale byłaby zdecydowanie małym mężczyzną. Ktoś bardzo podejrzliwy mógłby niemal pomyśleć, że to panna Eveleth jest tym bandytą. Frank Toplin, jego żona, młody Wagener, McBirney i służąca patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Garren taksował zwężonymi oczyma pannę Eveleth, która świdrowała mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciała zabić. Phyllis przyglądała mi się ni to z pogardą, ni to z politowaniem dla mojej głupoty. Ukończywszy lustrację panny Eveleth, Bill Garren pokiwał wolno głową. — Mógł jej wyjść taki numer — orzekł. — Oczywiście w zamkniętym pomieszczeniu i pod warunkiem, że nie będzie się odzywała. — Właśnie — powiedziałem. — Guzik właśnie! — wybuchnęła Phyllis Toplin. — Lepsi z was detektywi! Myślicie, że byśmy nie odróżnili mężczyzny od kobiety w przebraniu mężczyzny! Ten typek miał dwudniowy zarost na twarzy, prawdziwy zarost, jeśli wiecie, co to jest. Czy wy sobie wyobrażacie, że mógł nam zamydlić oczy przyklejoną bródką? To się wydarzyło naprawdę, to nie żadna farsa! Wyraz zdumienia zniknął z twarzy zgromadzonych i wszyscy zgodnie pokiwali głowami. — Phyllis ma rację — poparł swoją latorośl Frank Toplin. — To był mężczyzna, nie kobieta przebrana za mężczyznę. Żona, służąca i McBirney przytaknęli gorliwie. Ale ja jestem facetem, który nie daje się tak łatwo zbić z tropu, kiedy wszystkie poszlaki prowadzą w określonym kierunku. Obróciłem się na pięcie w stronę Blanche Eveleth. — A pani nie ma nic do dodania w tej sprawie? — zapytałem. Uśmiechnęła się słodziutko i potrząsnęła głową. — Dobra, dobra — powiedziałem. — Zabawa skończona! Idziemy! Tera/i się okazało, że jednak ma coś do dodania. Miała do powiedzenia ładne parę rzeczy, a wszystkie odnosiły się do mnie i bynajmniej nie były pochlebne. Jej głos stał się ostry z wściekłości, a rzadko się zdarza, żeby taka wściekłość ogarnęła kogoś tak raptownie. Zrobiło mi się przykro. Sprawa toczyła się dotąd gładko i spokojnie, nie zakłócona żadnymi ekscesami, nic właściwie nie obrażało oczu ani uszu pań, i miałem nadzieję, że tak będzie do końca. Tymczasem panna Eveleth w miarę jak mi wymyślała, stawała się coraz bardziej ordynarna. Nie znała wprawdzie słów, których bym już przedtem nie słyszał, ale ukła- dała je w wiązanki całkiem dla mnie nowe. Znosiłem to, jak długo mogłem. W końcu jednak zamknąłem jej usta uderzeniem pięści. — Wolnego, wolnego! — zawołał Bill Garren łapiąc mnie za rękę. — Oszczędzaj sił, Bill — poradziłem mu odtrącając jego dłoń, żeby podnieść szarpnięciem tę całą Eveleth z podłogi. — Twoja galanteria przynosi ci wprawdzie chlubę, ale wkrótce się przekonasz, że nasza panna Blanche ma naprawdę na imię Tom, Dick albo Harry. Postawiłem ją (czy jego) na nogi i zapytałem: — No, opowiesz nam teraz o wszystkim? Zamiast odpowiedzi usłyszałem prychnięcie. — Wobec braku informacji z pierwszej ręki — zwróciłem się do reszty zgromadzonych — podam państwu swoją wersję. Jeśli panna Eveleth mogłaby być tym rabusiem, gdyby nie brak zarostu i trudność udawania mężczyzny przez kobietę, to dlaczego prawdziwy bandyta nie mógłby się przedzierzgnąć w Blanche Eveleth przed napadem i po nim przez nałożenie peruki i zastosowanie silnego... jak to się nazywa?... depilatora na twarz? Trudno kobiecie udawać mężczyznę, ale jest wielu mężczyzn, którzy mogą z powodzeniem uchodzić za kobiety. Więc czyż nasz przyjaciel nie mógł wynająć mieszkania i zaaranżować wszystkie go w przebraniu, jako Blanche Eveleth? Posiedzieć parę dni w domu, żeby mu urosła broda, po czym zejść na dół i odstawić ten numer? A następnie wrócić na górę, pozbyć się zarostu i przebrać z powrotem za kobietę w ciągu, powiedzmy, piętnastu minut? Ja twierdzę, że mógł. A miał te piętnaście minut. Nie wiem tylko, jak wyjaśnić rozbity nos. Może się przewrócił biegnąc z powrotem na górę i musiał do tego dostosować swoją historyjkę, a może rozbił sobie nos rozmyślnie. Moje domysły okazały się niedalekie od prawdy, tyle że typek miał naprawdę na imię Fred. Frederick Agnew Rudd. Jako dziewiętnastoletni chłopak trafił do zakładu poprawczego w Ontario, przyłapany w przebraniu kobiecym na kradzieży w jednym z domów towarowych. Nie puścił pary z ust i nigdy nie odnaleźliśmy jego pistoletu, granatowego ubrania, czapki i czarnych rękawiczek. Znaleźliśmy jedynie wyżłobienie w materacu, gdzie je ukrywał przed wzrokiem policji do czasu, gdy mógł je bezpiecznie wynieść w nocy. Natomiast biżuteria Toplinów powracała do właścicieli sztuka po sztuce w miarę, jak monterzy rozkręcali rury i kaloryfery w lokalu numer 602. Spade, detektyw prywatny Samuel Spade odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Zawołał „Ju-hu!" — i po chwili do pokoju weszła Effie Perine. Jadła ciastko oblewane czekoladą. — Zawiadom Sida Wise, że nie będę się mógł z nim dzisiaj spotkać. Włożyła resztkę ciastka do ust i oblizała koniuszki palców. — To już trzeci raz w tym tygodniu. Uśmiech wydłużył jego twarz w kształt litery V. — Wiem, ale wzywają mnie na ratunek. — Skinął w stronę telefonu. — Ktoś napędził stracha Maksowi Blissowi. Roześmiała się. — Czy ten ktoś to przypadkiem nie John D. Conscience? Podniósł wzrok znad papierosa, którego zaczął skręcać. — Wiesz o nim coś, co powinienem wiedzieć? — Nic, czego byś sam nie wiedział. Myślałam o tym, jak wsadził brata do San Quentin. Spade wzruszył ramionami. — Ma gorsze rzeczy na sumieniu. — Zapalił papierosa, wstał i sięgnął po kapelusz. — Ale teraz jest wszystko pięknie-ładnie. Samuel Spade broni wyłącznie klientów, którzy są uczciwymi, bogobojnymi obywatelami. Jeśli nie wrócę do końca pracy, to nie czekaj na mnie. Pojechał do wysokiego domu na Nob Hill i zadzwonił do mieszkania oznaczonego numerem 10 K. Drzwi otworzyły się od razu i stanął w nich barczysty, smagły mężczyzna w wygniecionym ciemnym ubraniu. Był prawie łysy, w ręce trzymał szary kapelusz. — Czołem, Sam — powiedział. Uśmiechnął się, ale jego małe oczki nie utraciły wyrazu podejrzliwości. — Skąd ty tutaj? — Cześć, Tom — odparł Spade bezbarwnym głosem. Zachował kamienny wyraz twarzy. — Jest Bliss? — Czy jest? — Tom ściągnął kąciki grubych warg. — Spokojna głowa. Spade zmarszczył brwi. — Co to znaczy? W hallu za Tomem ukazał się drugi mężczyzna, niższy zarówno od Spade'a, jak od Toma, ale silnie zbudowany, o czerwonej kanciastej twarzy i krótko przystrzyżonych, szpakowatych wąsikach. Był schludnie ubrany, na głowie miał czarny melonik, zsunięty do tyłu. — Cześć, Dundy — powitał go Spade przez ramię Toma. Dundy kiwnął szybko głową i podszedł do drzwi. Mierzył Spade'a spojrzeniem twardych niebieskich oczu. — O co chodzi? — zwrócił się do Toma. — O Ma-ksa Błis-sa — odparł Spade wybijając każdą zgłoskę. — Przyszedłem się z nim zobaczyć. Chciał mnie widzieć. Kapujesz? Tom się roześmiał. Dundy nie. — Tylko jeden z was będzie mógł zaspokoić swoje życzenie — powiedział Tom. Rzucił okiem na Dundy'ego i jego śmiech zamarł raptownie. Zrobiło mu się głupio. Spade skrzywił się z niesmakiem. — Dobra, dobra — powiedział z irytacją. — Co, nie żyje czy zabił kogoś? Dundy zbliżył swoją kanciastą twarz do Spade'a. Słowa jakby wypychał dolną wargą. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Dobre sobie — odrzekł Spade. — Zjawiam się w mieszkaniu Blis-sa, otwierają mi ludzie z kryminalnego i niby co mam myśleć? Że wam przerwałem partyjkę belotki? — Och, daj spokój, Sam — mruknął Tom nie patrząc ani na Spadek, ani na Dundy'ego. — Bliss nie żyje. — Zamordowany? Tom pokiwał wolno głową. Patrzył teraz Spade'owi w oczy. — Wiesz coś o tym? Spade odpowiedział głosem świadomie wypranym z wszelkiego wyrazu. — Zadzwonił do mnie, powiedzmy za pięć czwarta. Spojrzałem na zegarek odkładając słuchawkę, brakowało jeszcze minuty czy dwóch do równej godziny. Oświadczył, że ktoś dybie na jego życie. Chciał, żebym zaraz przyjechał. Uważał, że to poważna sprawa. Powiedział, że czuje to przez skórę. — Spade zrobił lekki ruch dłonią. — No, więc jestem. — A nie powiedział, kto ani dlaczego? — zapytał Dundy. Spade potrząsnął głową. — Nie, Tylko że ktoś się przymierza, żeby go sprzątnąć. I że to poważna groźba, więc żebym zaraz przyjeżdżał. — A nie... — zaczął Dundy szybko. — Nie mówił nic więcej — przerwał Spade. — A może wy byście mi łaskawie powiedzieli, co właściwie zaszło. — Chodź, sam zobaczysz — odparł Dundy krótko. — Jest na co popatrzeć — dorzucił Tom. Przeszli przez hall i znaleźli się w zielono-różowym salonie. Mężczyzna, który rozpylał biały proszek na szklanym blacie małego stolika przy drzwiach, przerwał swoje zajęcie, żeby powiedzieć: — Czołem, Sam. Spade skinął, odparł: „Jak się masz, Phelps?" — po czym kiwnął głową w stronę dwóch mężczyzn, którzy stali rozmawiając przy oknie. Zamordowany leżał z otwartymi ustami. Był częściowo rozebrany. Szyję miał siną i nabrzmiałą, z ust wystawał mu siny i nabrzmiały koniuszek języka. Na jego nagiej piersi, w miejscu, gdzie się znajduje serce, widniała pięcioramienna gwiazda z literą T w środku, wymalowana czarnym tuszem. Spade przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu zamordowanemu, po czym zapytał: — Tak go znaleźliście? — Mniej więcej — odparł Tom. — Musieliśmy go trochę przesunąć.— Wskazał palcem koszulę, podkoszulek, kamizelkę i marynarkę, ułożone na stolę. —