Dashiell Hammett Dwaj detektywi Przełożył i słowem wstępnym opatrzył Krzysztof Zarzecki Słowo od tłumacza Dashiell Hammett (1894—1961) zapisał się na trwałe jako jeden z naj- wybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej. Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia. Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania. Cztery i pół roku, jakie w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popularnym magazynie „Black Mask" zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative"). Osobiste doświadczenia przydawały autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w wypowiedziach publicystycznych ogłaszanych periodycznie w prasie. Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień o jego karierze agenta Pinkertona, drukowany w 1923 roku w elitarnym miesięczniku literackim „Smart Set". A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask": „Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem, że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nie- ocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia więzienia przestępcami". Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Falcon, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry" 1965) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przynajmniej w trzech najdojrzalszych wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego powieści, w późniejszym okresie oparte już nie na jego własnych scenariuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokola maltańskiego w reżyserii Johna Hustona, z Humphreyem Bogartem w roli detektywa Sama Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary jego detektywów-amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzydziestych, Williama Powella i Myrnę Loy. Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dżungli znieprawionej Ameryki lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze świata gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cynizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. „Grzeczna", oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia Ameryki tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdopodobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy to szczególnie opowieści, których bohaterem jest Continental Op. Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta, który chciał wyolbrzymiając piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprzeciętną indywidualnością o zdecydowanych przekonaniach lewicowych i trudnym charakterze. Takim utrwaliła go między innymi w trzech to- mach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dra-matopisarka Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowiedzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jaką osobowością był Hammett walczący przez całe życie twardo o sprawy, które uważał za słuszne. Dwa przedstawione w tym tomiku opowiadania prezentują- dwóch spośród głośnych detektywów stworzonych przez Hammetta. Obaj ukazani tu zostali w bardzo jak na tego autora spokojnych, tradycyjnych śledztwach. Continental Op, próbujący tym razem odzyskać jedynie zrabowaną biżuterię, w dalszych opowiadaniach, a także w powieściach Czerwone żniwo i Fatum Daine'ów, będzie często brał udział w krwawych rozprawach gangsterskich, z których zawsze cudem wychodzi cało i które zawsze traktuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego zawodu. Zawodu, który wybrał z upodobania i który stara się wypełniać z maksymalną sumiennością. Sam Spade, postać zarysowana na- stępnie znacznie pełniej w Sokole maltańskim, ukrywa pod maską obojętności i szorstkim obejściem pryncypialną uczciwość i wrażliwość na krzywdę. Okaże się może mniej od swego poprzednika cyniczny, choć także będzie nieraz stawał oko w oko z brutalnością świata zbrodni i balansował na krawędzi prawa. I to raczej on, nie Continental Op, stanie się prototypem najsławniejszych detektywów prywatnych, stworzonych później przez takich świetnych kontynuatorów gatunku zapoczątkowanego przez Hammetta, jak Raymond Chandler, Erle Stanley Gardner czy Ross MacDonald. Tom, Dick albo Harry Nigdy się nie dowiedziałem, czy Frank Toplin jest wysoki, czy niski. Widziałem jedynie jego kulistą głowę — łysą czaszkę i pomarszczoną twarz, jedną i drugą barwy i faktury pergaminu — opartą na białych poduszkach w wielkim staroświeckim łożu z czterema kolumienkami. Resztę jego ciała kryła gruba warstwa pościeli. Przy tym pierwszym spotkaniu w sypialni były: jego żona, okrągła kobieta o bladej nalanej twarzy, ze zmarszczkami jak rysy na kości słoniowej; ich córka Phyllis, typ rezolutnej dziewczyny, która jest duszą kółka zblazowanej młodzieży; oraz młoda służąca, która mi otworzyła drzwi, potężnie zbudowana blondyna w fartuszku i czepeczku. Podałem się za przedstawiciela Północnoamerykańskiego Towarzystwa Asekuracyjnego, filii w San Francisco, którym w pewnym sensie byłem. Nic by mi nie przyszło z przyznania się, że jestem w rzeczywistości wywiadowcą Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, chwilowo pracującym na zlecenie Towarzystwa Asekuracyjnego, zatrzymałem więc tę wiadomość dla siebie. — Potrzebna mi jest pełna lista zrabowanych rzeczy — oznajmiłem Toplinowi — ale przedtem... — Rzeczy? — Kulista żółta czaszka podskoczyła na poduszkach i Frank Toplin jęknął w kierunku sufitu. — Sto tysięcy straty, ani centa mniej, a on to nazywa rzeczami! Pani Toplin popchnęła krótkimi pulchnymi palcami głowę męża z powrotem na poduszki. — No, no, Frank, wiesz, że ci się nie wolno denerwować — powiedziała uspokajającym tonem. W ciemnych oczach Phyllis Toplin zaigrał błysk i dziewczyna mrugnęła do mnie. Mężczyzna w łóżku obrócił się z powrotem twarzą, uśmiechnął z lekkim zażenowaniem, po czym zachichotał. — No, jeśli wy nazywacie sumę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów odszkodowaniem za zrabowane rzeczy, to może i ja przeżyję stratę dwudziestu pięciu tysięcy. — Daje to razem sto tysięcy — zauważyłem. — Tak. Nic z tej biżuterii nie było ubezpieczone na pełną sumę, a niektóre sztuki pozostały w ogóle nie ubezpieczone. Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedyś przyznał, że coś ukradzionego było ubezpieczone na pełną sumę — polisa zawsze pokrywała tylko połowę, co najwyżej trzy czwarte wartości. — Może państwo opowiedzą mi dokładnie, co właściwie zaszło — poprosiłem i zaraz dodałem, żeby uprzedzić to, co zwykle w takim momencie następuje: — Wiem, zdali już państwo dokładnie sprawę policji, ale ja muszę to usłyszeć bezpośrednio z państwa ust. — No więc szykowaliśmy się wczoraj wieczorem na przyjęcie do Bauerów. Przyniosłem z safesu w banku biżuterię mojej żony i córki, wszystkie najcenniejsze klejnoty. Nałożyłem właśnie frak i zawołałem do nich, żeby się pospieszyły, kiedy rozległ się dzwonek. — O której to było? — Tuż po wpół do dziewiątej. Przeszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, żeby sobie nałożyć cygar do cygarnicy, kiedy Hilda — wskazał głową służącą — wsunęła się tyłem do pokoju. Chciałem ją zapytać, czy zwariowała, żeby chodzić tyłem, kiedy zobaczyłem tego bandytę. Trzymał... — Chwileczkę. — Obróciłem się do służącej. — Co zaszło, kiedy pani otworzyła drzwi? — No, otworzyłam drzwi i zobaczyłam tego mężczyznę z wycelowanym rewolwerem w ręce. Przytknął mi lufę do brzucha i zaczął mnie popychać do tyłu, aż do salonu, gdzie był pan... No, i postrzelił go... — Kiedy go zobaczyłem z rewolwerem w ręce — Toplin wpadł służącej w słowo — przestraszyłem się jakoś tak, że cygarnica wyśliznęła mi się z palców. Usiłowałem ją złapać, bo szkoda dobrych cygar, nawet jak człowieka chcą obrabować, ale ten typ widać myślał, że sięgam po rewolwer czy co. Dość że strzelił mi w nogę. Na huk strzału przybiegła moja żona, za nią Phyllis, i bandyta pod groźbą rewolweru zabrał im całą biżuterię i kazał opróżnić moje kieszenie. Potem je zmusił, żeby mnie zawlokły do pokoju Phyllis i zamknął nas wszystkich w schowku na ubrania. I niech pan sobie wyobrazi, że przez cały czas nie powiedział ani słowa, ani jednego słóweczka, komenderował tylko tym rewolwerem i wolną lewą ręką. — Poważnie pana postrzelił w nogę? — To zależy, komu pan chce wierzyć, mnie czy doktorowi. Ten konował twierdzi, że to nic groźnego. Draśnięcie, mówi. Ale to moja noga, nie jego! — Czy bandyta nic nie powiedział, kiedy pani otworzyła drzwi? — spytałem służącej. — Nie, proszę pana. — I nikt z państwa nie słyszał, żeby coś mówił przez cały czas, jak tu był? Oświadczyli zgodnie, że nie. — A co zrobił potem, jak państwa zamknął w tym schowku? — Nic nie wiedzieliśmy, co się dzieje — odparł Toplin — dopóki nie przyszedł McBirney z policjantem i nas nie uwolnili. — Kto to jest McBirney? — Dozorca. — A skąd się tu wziął, i to od razu z policjantem? — Usłyszał strzał i biegł na górę akurat, jak ten typ wypadł z mieszkania i chciał uciekać na dół. Na jego widok bandyta zawrócił i pobiegł na szóste piętro, gdzie się przyczaił w mieszkaniu niejakiej panny Eveleth. Trzymał ją pod groźbą rewolweru, dopóki mu się nie nadarzyła okazja ucieczki. Ogłuszył ją, nim się wymknął. I to wszystko. McBirney zadzwonił na policję, jak tylko zobaczył bandytę, ale oczywiście przyjechali za późno. — Jak długo państwo siedzieli w schowku? — Dziesięć minut, może piętnaście. — Jak wyglądał ten bandyta? — Niski, szczupły... — Ile mógł mieć wzrostu? — Mniej więcej tyle co pan. Może był trochę niższy. — Powiedzmy, metr sześćdziesiąt pięć. A ile mógł ważyć? — Bo ja wiem... Niewiele ponad pięćdziesiąt kilo. Był zdecydowanie drobny. — Ile miał lat? — Najwyżej dwadzieścia dwa, trzy. — Ależ, tatusiu! — zaprotestowała Phyllis. — Na pewno miał trzydziestkę albo niewiele mniej. — A pani na ile go ocenia? — zapytałem panią Toplin. — Na jakieś dwadzieścia pięć. — A pani? — zwróciłem się do służącej. — Nie wiem, proszę pana, ale na pewno nie był stary. — Włosy? Jasne, ciemne? — Blondyn — odparł Toplin. — Był nie ogolony, miał żółtawy zarost. — Raczej rudawy — poprawiła Phyllis. — Może, ale nie ciemny. — A oczy jakiego koloru? — Nie wiem. Miał czapkę zsuniętą na czoło. Robiły raczej wrażenie ciemnych, ale to może dlatego, że je ocieniał daszek. — A jak by pan opisał widoczną część twarzy? — Blada, cofnięty podbródek, powiedziałbym, że słaba. Ale niewiele mogłem zobaczyć. Miał postawiony kołnierz płaszcza i tę czapkę zsuniętą na oczy. — Jak był ubrany? — Granatowa czapka, granatowe ubranie, czarne buty, czarne rękawiczki... Jedwabne! — Porządne czy liche? — Wszystko wyglądało tandetnie i było okropnie wygniecione. — Jaki miał rewolwer? Phyllis Toplin uprzedziła ojca. — Tatuś i Hilda nazywają to rewolwerem. Ale to był pistolet, kaliber 38. — Czy poznaliby państwo tego człowieka, gdybyście go zobaczyli? — Tak — zgodzili się wszyscy. Zrobiłem miejsce na nocnym stoliku, wyjąłem ołówek i kartkę papieru. — Muszę mieć pełną listę wszystkiego, co zabrał, z jak najdokładniejszym opisem każdej sztuki, ceną, jaką państwo za nią zapłacili, oraz pochodzeniem i przybliżoną datą nabycia. — Po półgodzinie lista była gotowa. — Wiedzą państwo, pod którym numerem mieszka panna Eveleth? — zapytałem sięgając po kapelusz. — Mieszkania 602. Dwa piętra nad nami. Wszedłem na górę, nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyła dwudziestoparoletnia dziewczyna, z nosem oklejonym plastrem opatrunkowym. Miała miłe piwne oczy, ciemne włosy i uderzająco wysportowaną sylwetkę. — Panna Eveleth? — Tak. — Jestem z Towarzystwa Asekuracyjnego, w którym była ubezpieczona biżuteria państwa Toplinów. Zbieram informacje dotyczące napadu. Dotknęła swego oklejonego nosa i uśmiechnęła się melancholijnie. — To część informacji, jakich mogę udzielić. — Jak to się stało? — To kara za to, że jestem kobietą. Zapomniałam, że należy pilnować swego nosa. Ale chodzi panu pewnie o to, co mogę powiedzieć o tym łobuzie. Otóż usłyszałam wczoraj dzwonek jakieś parę minut przed dziewiątą. Jak tylko otworzyłam drzwi, przytknął mi pistolet do piersi i zakomenderował: „Do środka, mała!" Nie wahałam się, wpuściłam go momentalnie, a on zatrzasnął za sobą drzwi nogą. „Gdzie jest drabinka przeciwpożarowa?" — zapytał. Z moich okien nie ma wyjścia na żadną z drabinek, powiedziałam mu to, ale mi nie uwierzył na słowo. Popychał mnie przed sobą do wszystkich okien po kolei, ale oczywiście nie znalazł drabinki, Zaczął się na mnie wściekać, jakby to była moja wina. Wkurzyły mnie wyzwiska, jakimi mnie obrzucał, a że był z niego taki wyskrobek, pomyślałam, że uda mi się go obezwładnić. Ale cóż, okazało się, że mimo wszystko samiec jest zawsze górą w przyrodzie. Mówiąc po prostu, rąbnął mnie w nos i zostawił tam, gdzie upadłam. Ogłuszył mnie, chociaż chyba nie straciłam całkowicie przytomności. Ale kiedy się podniosłam, jego już nie było. Wybiegłam na schody i wpadłam prosto na policjantów. Wypłakałam im swoją żałosną historyjkę, a oni mi powiedzieli o napadzie na Toplinów. Dwaj weszli ze mną do mieszkania i przeszukali wszystkie zakamarki. Nie widziałam właściwie, jak wychodził, więc myśleli, że może był na tyle przebiegły, żeby się gdzieś przyczaić, aż burza minie. Ale nie znaleźli go u mnie. — Jak pani sądzi: ile czasu minęło od chwili, kiedy panią ogłuszył, do chwili, kiedy pani wybiegła na klatkę schodową? — Och, może pięć minut. A może mniej. — Jak wyglądał pan bandyta? — Mały, niższy ode mnie. Z parodniowym jasnym zarostem na twarzy. W wyświechtanym granatowym ubraniu i czarnych rękawiczkach z materiału. — Ile mógł mieć lat? — Młody. Miał rzadki nierówny zarost i chłopięcą twarz. — A zauważyła pani kolor oczu? — Niebieskie. Kosmyki włosów, które mu wystawały spod czapki, były jasnoblond, prawie białe. — A jaki miał głos? — Niski, bas, choć to mogło być oczywiście robione. — Poznałaby go pani, gdyby go pani zobaczyła? — No, oczywiście! — Przyłożyła delikatnie palec do oklejonego no sa. — Jak nie ja, to mój nos go zwącha na milę. Z mieszkania panny Eveleth zjechałem na parter do dyżurki, gdzie zastałem dozorcę McBirneya z żoną. Ona była kościstą małą kobietą z zaciętymi ustami i ostrym nosem megiery. On, wysoki i barczysty, miał rudawe włosy i wąsy, dobroduszną, gamoniowatą, czerwoną twarz i wesołe wodnistobłękitne oczy. Cedząc słowa jął opowiadać, co wie o napadzie. — Zmieniałem jak raz uszczelkę na trzecim piętrze, kiedy słyszę strzał. Wyszłem zobaczyć, co się wyprawia, i jak raz byłem przy frontowych drzwiach Toplinów, jak ten bubek wyleciał. Zobaczyliśmy jeden drugiego i on we mnie mierzy z tej pukawki. Jak tak, to nie głupim próbować sztuczek, tylko schowałem głowę i dałem nura, żeby mnie nie trafił. Słyszałem, że leci na górę, i uniosłem głowę w samiutką po rę, żeby zobaczyć, jak skręca z czwartego piętra na piąte. Nie goniłem go. Nie miałem żadnej broni, a myślałem, że go i tak dostaniemy. W tym domu można się wydostać na sąsiedni dach z trzeciego piętra, najwyżej z czwartego, ale nie z wyższych. A Toplinowie mieszkają na czwartym, więc myślałem, że mamy drania. Jak człowiek stanie przed windą, to widzi i frontowe, i kuchenne schody. Więc zadzwoniłem na windziarza, Ambrose mu na imię, kazałem mu włączyć dzwonek alarmowy, a potem biec przed dom i kikować na drabinki przeciwpożarowe, dopóki nie przyjedzie policja. Bo po minucie albo dwóch przyleciała moja kobita z leworwerem i mówi, że Martinez, znaczy się, brat Ambrose'a, który obsługuje centralkę telefoniczną i pilnuje drzwi wejściowych, zadzwonił na policję. I jedne, i drugie schody widziałem jak na dłoni i facet żadnymi nie zeszedł. Po paru minutach zwaliła się cała kupa mundurowych z komisariatu na Richmond Street. Uwolniliśmy Toplinów ze schowka, w którym ten łobuz ich zamknął, i zabrali się do przeszukiwania domu. Jak raz wypadła na schody panna Eveleth, twarz i sukienkę miała całą we krwi, i mówi, że ten bandyta był w jej miesz- kaniu. No to my myśleli, że go tam zdybiemy, ale nie. Przetrząsnęli my każdziuteńkie jedno mieszkanie w całym domu. Facet zniknął jak kamfora. — Jasne, że zniknął! — powiedziała zgryźliwie pani McBirney. — Jak byś tylko... — Wiem, wiem — przerwał jej dozorca pobłażliwym tonem człowieka, który przywykł przyjmować gderanie jako część składową życia małżeńskiego — jak bym strugał bohatera i rzucił się na niego, żeby zarobić guza! Ja nie jestem taki głupi, żeby leżeć z postrzeloną nogą, jak ten stary Toplin, ani chodzić z rozkwaszonym nosem jak ta Blanche Eveleth. Mam dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, kiedy położyć uszy po sobie. Ani myślę się rzucać na faceta ze spluwą. — Nie, ty nie zrobisz nic, co by... Te małżeńskie przepychanki do niczego nie prowadziły, więc je uciąłem pytaniem skierowanym do kobiety: — Kto jest najnowszym lokatorem w domu? — Państwo Jeraldowie. Wprowadzili się przedwczoraj. — Do którego mieszkania? — 604. Obok panny Eveleth. — Kto to są ci Jeraldowie? — Przyjechali z Bostonu. On mówi, że będzie tu zakładać filię jakiejś firmy przemysłowej. Ma co najmniej pięćdziesiąt lat i wygląda, jakby cierpiał na niestrawność. — I sprowadził się tylko z żoną? — Tak. Ona też słabuje. Spędziła rok czy dwa w sanatorium. — A poza nimi kto jest najnowszym lokatorem? — Pan Heaton, mieszkania 435. Wprowadził się przed paroma tygodniami, ale nie ma go w tej chwili. Wyjechał trzy dni temu do Los Angeles. Powiedział, że wróci za jakieś dziesięć, dwanaście dni. — Jak wygląda i czym się zajmuje? — Pracuje w jakiejś agencji teatralnej, a jest dosyć tęgi, czerwony na twarzy. — A kto się wprowadził przed nim? — Panna Eveleth. Mieszka może z miesiąc. — A kto był przed nią? — Państwo Wagenerowie spod 823. Będzie niedługo dwa miesiące, jak tu mieszkają. — Co to za ludzie? — On się zajmował sprzedażą nieruchomości, ale już się wycofał z interesów. Mieszka z żoną i synem Jackiem. Chłopak ma jakie dziewiętnaście lat. Zdążył się już zwąchać z Phyllis Toplin. — A jak długo mieszkają w tym domu Toplinowie? — W przyszłym miesiącu będzie dwa lata. Obróciłem się od pani McBirney do jej męża. — Czy policja obszukała mieszkania tych wszystkich ludzi? — Tak — odparł. — Byliśmy w każdym jednym pokoju, zaglądaliśmy do każdziutkiej szafy, do każdziutkiego schowka od dachu do piwnicy. — Widniał pan dobrze tego bandytę? — No, pewnie. Przed drzwiami Toplinów jest lampa. Świeciła mu prosto w twarz, jak wyleciał na schody. — Czy to nie mógł być któryś z lokatorów? — N-nie, skądże! — Poznałby go pan, gdyby pan go jeszcze raz zobaczył? — Chyba, że bym poznał. — Jak wyglądał? — Taki mały wypierdek. Szczeniak, mógł mieć dwadzieścia trzy, cztery lata. Gęba blada, stare granatowe ubranie. — Znajdę teraz gdzieś tych chłopców, którzy mieli wczoraj służbę przy windzie i przy wejściu? Jak im tam, Ambrose i Martinez, tak? Dozorca popatrzył na zegarek. — Tak, powinni już być. Robią dzisiaj od drugiej. Wyszedłem do westybulu i znalazłem ich grających w orła i reszkę. Byli braćmi — szczupli młodzi Filipińczycy o błyszczących oczach. Nie dorzucili wiele do tego, co już wiedziałem. Ambrose zjechał do westybulu i kazał bratu zadzwonić po policję, jak tylko McBirney go zaalarmował. Potem wybiegł kuchennym wyjściem i kikował na drabinki przeciwpożarowe. Jedna schodzi po tylnej, druga po bocznej ścianie domu. Ustawiwszy się w pewnej odległości od narożnika widział doskonale obie, jak również kuchenne wyjście. Wszędzie paliły się światła, tak że drabinki były widoczne aż do dachu, ale nikt się na nich nie pojawił. Martinez zaalarmował telefonicznie policję, po czym śledził główne wyjście i schody frontowe. Nic nie zauważył. Akurat kończyłem przesłuchiwanie chłopców, kiedy otworzyły się drzwi od ulicy i do westybulu weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem. Był to Bill Garren, wywiadowca z Komendy Głównej, zajmujący się lombardami. Drugim był wysztafirowany blondynek w świeżo zaprasowanych spodniach, krótkiej wywatowanej marynarce i lakierowanych półbutach z beżowymi getrami, dobranymi kolorem do rękawiczek i kapelusza. Miał obrażoną, nadętą minę. Najwyraźniej nie odpowiadało mu towarzystwo Garrena. — Co ty tu robisz? — powitał mnie Garren. — Badam napad na Toplinów z ramienia Towarzystwa Asekuracyjnego — wyjaśniłem. — I masz coś? — chciał wiedzieć. — Już prawie mam ptaszka — powiedziałem pół żartem, pół serio. — A to będzie wesoło! — Pokazał zęby w uśmiechu. — Bo ja już mam jednego. — Kiwnął głową w stronę elegancika. — Chodź z nami na górę. Wsiedliśmy we trzech do windy i Ambrose zawiózł nas na czwarte piętro. Garren wprowadził mnie w sytuację, zanim zadzwonił do drzwi Toplinów. — Ten miły młody człowiek próbował przed chwilą upłynnić pierścionek w lombardzie na Trzeciej Ulicy. Pierścionek ze szmaragdem i brylancikami, wygląda, że zgarnięty u Toplinów. Twardy facet z nie go, nie pisnął jak dotąd słówka. Pokażę go tym ludziom, a potem zabiorę na komendę i pogadamy inaczej. Tam odzyska mowę i zacznie śpiewać ładnymi, okrągłymi zdankami! Aresztant patrzył ponuro w podest, nie zwracając uwagi na groźby. Garren nacisnął dzwonek i po chwili drzwi otworzyła służąca Hilda. Zrobiła wielkie oczy na widok wyelegantowanego młodzieńca, ale poprowadziła nas bez słowa do salonu, gdzie siedziała pani Toplin z córką. — Czołem, Jack! — powitała aresztanta Phyllis. — Cześć, Phyl — wymamrotał nie patrząc na nią. — Koleżka, co? — zwrócił się Garren do dziewczyny. — Nie ma nam pani przypadkiem czegoś do powiedzenia? Phyllis poczerwieniała, ale uniosła wysoko czoło i zmierzyła detektywa zimnym spojrzeniem. — Może byłby pan łaskaw zdjąć kapelusz? — poprosiła. Z Billa nie jest zły chłop, ale nie grzeszy potulnością. W odpowiedzi ściągnął kapelusz zawadiacko na jedno oko i obrócił się do pani Toplin. — Widziała pani kiedy tego młodego człowieka? — Ależ oczywiście! — odparła pani Toplin. — Przecież to syn państwa Wagenerów z góry. — Otóż młody pan Wagener — poinformował Bill — został właśnie zatrzymany w lombardzie, gdzie usiłował spieniężyć tę błyskotkę. — Wyłowił z kieszeni krzykliwy pierścionek, iskrzący się biało i zielono. — Poznaje pani? — Oczywiście! — wykrzyknęła pani Toplin. — Przecież to pierścionek Phyllis, który ten bandyta... — Zaczęła pojmować i szczęka jej opadła ze zdumienia. — Skąd pan Wagener...? — Właśnie, skąd? — powtórzył Bill. Phyllis zrobiła krok do przodu i stanęła między Garrenem a mną, plecami zwrócona do niego, a twarzą do mnie. — Ja wszystko wyjaśnię — oznajmiła. Brzmiało to jak napis z niemego filmu, nie było więc zbyt obiecujące, ale cóż miałem robić? — Słuchamy — zachęciłem ją. — Znalazłam pierścionek w korytarzu koło drzwi frontowych, kiedy nas uwolnili z tego schowka. Bandyta musiał go zgubić, jak uciekał. Nie powiedziałam nic rodzicom, bo przecież pierścionek był ubezpieczony, więc co za różnica, a tak bym go sprzedała i miała trochę własnej forsy. Zapytałam wczoraj Jacka, czy mógłby mi to załatwić, a on powiedział, że oczywiście, wie jak się do tego zabrać. Poza tym nie miał nic wspólnego z całą historią. Nie przypuszczałam tylko, że będzie taki głupi i pójdzie z tym od razu dzisiaj do lombardu. — Spojrzała z poli- towaniem na wspólnika. — Widzisz, co narobiłeś! — powiedziała z wyrzutem. Przestąpił z nogi na nogę, patrząc z obrażoną miną w ziemię. — Cha, cha, cha, świetny kawał! — zaśmiał się Bill Garren kwaśno. — A zna pani tę historyjkę o dwóch Irlandczykach, którzy trafili przez pomyłkę do damskiej toalety? Nie dowiedział się, czy ją zna. — Proszę pani — zwróciłem się do pani Toplin — czy biorąc pod uwagę nie ogoloną twarz i przebranie, ten młody człowiek mógłby być wczorajszym bandytą? Potrząsnęła stanowczo głową. — Nie, w żadnym wypadku! — Zakotwicz swojego podopiecznego, Bill — zaproponowałem — i chodźmy gdzieś w kąt poszeptać trochę w cztery oczy. — Dobra — zgodził się. Wyciągnął na środek pokoju ciężki fotel, posadził na nim Wagenera i przykuł go kajdankami do poręczy. Ostrożność była całkiem zbyteczna, ale Billa wkurzyło, że panie nie rozpoznały w młodzieńcu bandyty. Wyszliśmy we dwóch na korytarz, skąd mogliśmy obserwować salon bez obawy, że nasza przyciszona rozmowa zostanie podsłuchana. — Sprawa jest prosta — powiedziałem półgłosem do wielkiego czerwonego ucha Billa. — Mamy wszystkiego pięć możliwości. Pierwsza, że Wagener dokonał napadu w porozumieniu z Toplinami. Druga, że To-plinowie zorganizowali napad sami, a Wagenera użyli tylko do opylenia łupu. Trzecia, że całą historię zaaranżowali Wagener i dziewczyna bez wiedzy starych. Czwarta, że Wagener zrobił skok sam, a dziewczyna go kryje. Wreszcie piąta, że dziewczyna mówi prawdę. Żadna z tych teorii nie tłumaczy, dlaczego chłoptaś był na tyle głupi, żeby się afiszować z tym pierścionkiem na mieście dzisiaj od samego rana, ale tego nie można wytłumaczyć w żaden sposób. Która z pięciu teorii najbardziej ci się podoba? — Wszystkie mi odpowiadają — mruknął. — Ale najbardziej podoba mi się to, że mam gagatka, że go capnąłem, jak próbował opylić trefny pierścionek. To mi wystarczy. Ty się baw w zgadywanie, mnie więcej nie potrzeba. Nie było to wcale takie głupie, — Mnie też w to graj — zgodziłem się. — Tak jak sprawy stoją, Towarzystwo Asekuracyjne ma podstawę, żeby wstrzymać wypłatę odszkodowania. Ale chciałbym powęszyć jeszcze trochę i dobrać się do skóry temu, kto napuścił bandziora, żeby szarpnąć Towarzystwo na okrągłą sumkę. Na razie zbierzmy na tego lalusia, co się jeszcze da, zape-klujmy go w pudle, a potem zobaczymy, co więcej można zrobić. — Zgoda — odrzekł Garren. — Ty ściągnij dozorcę i tę całą Eveleth, a ja tymczasem pokażę chłoptasia staremu Toplinowi i przycisnę służącą. Kiwnąłem głową i wyszedłem z mieszkania zostawiając za sobą nie zamknięty zatrzask. Jadąc na szóste piętro kazałem Ambrose'owi przysłać McBirneya do Toplinów. Potem nacisnąłem dzwonek do mieszkania Blanche Eveleth. — Nie zechciałaby pani zejść na minutkę na dół? — zwróciłem się do niej. — Mamy gagatka, który być może jest pani wczorajszym gościem. — Pytanie! — Ruszyła ze mną w kierunku schodów. — A jeśli to on, czy pozwoli mi pan odpłacić mu za moją nadwerężoną urodę? — Pozwolę — obiecałem. — Tylko niech pani go zanadto nie uszkodzi, tak żeby mógł stanąć przed sądem. Wprowadziłem ją do mieszkania Toplinów bez dzwonienia do drzwi i zastałem wszystkich w sypialni Franka Toplina. Jeden rzut oka na zawiedzioną minę Garrena powiedział mi, że ani starszy pan, ani służąca nie rozpoznali w aresztancie bandyty. Wskazałem palcem Jacka Wagenera. W oczach Blanche Eveleth odmalował się zawód. — Myii się pan — oświadczyła. — To nie ten człowiek. Garren łypnął na nią złym okiem. Łatwo było się domyślić, że jeśli Toplinów coś łączyło z Wagenerem, to go nie będą sypać. Wobec tego Bill liczył na identyfikację osób postronnych — Blanche Eveleth i dozorcy. Jedna z nich właśnie odpadła. W tym momencie rozległ się dzwonek i po chwili służąca wprowadziła McBirneya. Wskazałem Jacka Wagenera, który stał obok Garrena gapiąc się ponuro w podłogę. — Zna go pan? — Ta-ak. To syn państwa Wagenerów, Jack. — Czy to on groził panu pistoletem wczoraj na schodach? McBirney wybałuszył wodniste oczy, zdumiony. — N-nie! — powiedział zdecydowanym głosem, ale na jego twarzy pojawiła się zaraz wątpliwość. — W starym ubraniu, czapce ściągniętej na oczy, nie ogolony, czy to nie mógł być on? — N-nie-e — przeciągnął dozorca. — Chy-yba nie, chociaż... Chociaż, jak się tak dobrze zastanowić, to było coś znajomego w tym szczeniaku, więc może... Jak rany, kto wie, czy pan nie ma racji... Ale na pewno to bym nie mógł powiedzieć... — Dosyć tego! — warknął Garren z niesmakiem. Identyfikacja, jaką nam zaprezentował dozorca, nie jest warta funta kłaków. Nawet kategoryczne i natychmiastowe identyfikacje nie zawsze ostają się w sądzie. Dowody pośrednie zawdzięczają złą sławę ludziom, którzy nie mają o niczym pojęcia, ale i takim, którzy mają albo przynajmniej powinni mieć. I rzeczywiście bywają one bałamutne. Ale jeśli nie brać pod uwagę prawdziwego, nie podrabianego, przedwojennego łgarstwa, to dowody pośrednie ani się umywają pod względem niewiarygodności do zeznań świadków. Weźcie pierwszego lepszego człowieka — byleby to nie był ów jeden na sto tysięcy, który ma umysł wyszkolony do właściwego zapamiętywania, a i to nie zawsze zachowuje trzeźwe spojrzenie — wyprowadźcie go z równowagi, pokażcie mu coś, zostawcie parę godzin na przemyślenie i obgadame tego, po czym zacznijcie mu zadawać pytania. Możecie postawić sto do jednego, że trudno będzie wykryć jakikolwiek związek między tym, co widział, a tym, co powie, że widział. Tak jak ten McBirney — jeszcze godzina, a byłby gotów dać głowę, że Jack Wagener jest wczorajszym bandytą. Garren wziął chłopaka pod ramię i ruszył w kierunku drzwi. — Dokąd, Bill? — zapytałem go. — Do jego rodziców. Idziesz ze mną? — Poczekaj chwilę — zaprosiłem go. — Urządzam stypę. Ale przedtem powiedz mi jeszcze, czy policjanci, którzy tu przyjechali, jak podniesiono alarm, zrobili wszystko, co do nich należało? — Nie brałem udziału w tej zabawie — odparł Garren. — Jak się tu zjawiłem, było już właściwie po krzyku. Ale o ile wiem, przewrócili cały dom do góry nogami. Obróciłem się do Franka Toplina. Mówiąc pozostałem przez cały czas zwrócony w jego stronę, bo wszyscy — jego żona i córka, służąca, McBirney, Blanche Eveleth, Garren, jego aresztant i ja — otaczaliśmy półkolem jego łóżko, tak że patrząc na niego mogłem równocześnie obserwować kątem oka całe towarzystwo. — Ktoś mi mydli oczy — rozpocząłem swoją przemowę. — Gdyby wszystko, co mi tu powiedziano, miało sens, to można by to równie dobrze powiedzieć o prohibicji. Wasze zeznania kłócą się ze sobą od początku do końca. Weźmy tego ptaszka, który urządził na państwa skok. Wygląda, że był świetnie zorientowany w waszych sprawach. Mógł to być przypadek, że napadł na was akurat, kiedy mieliście w mieszkaniu całą biżuterię, zamiast napaść na jakieś inne mieszkanie albo nawet na wasze, ale kiedy indziej. Tylko że jakoś dziwnie nie wierzę w przypadki. Coś mi się raczej wydaje, że dobrze wiedział, co robi. Zabrał wam wszystkie błyskotki, po czym pogalopował do mieszkania panny Eveleth. Może chciał zbiec na dół, tylko się nadział na McBirneya, a może i nie. Faktem jest, że pobiegł na górę, do mieszkania panny Eveleth, i tam zaczął szukać drabinki przeciwpożarowej. Dobre, co? Facet wie, kiedy i gdzie zrobić dziecinnie łatwy skok, a nie wie, że po tam tej stronie domu nie ma drabinek przeciwpożarowych. Do nikogo z państwa tutaj ani do McBirneya nie odzywa się słowem, a do panny Eveleth przemawia nagle basem. Bardzo grubym basem. Dobre, co? Z mieszkania panny Eveleth znika jak kamfora, mimo że wszystkie wyj- ścia są pod obserwacją. Policja była tu, zanim się od niej ulotnił, i oczywiście pierwsza rzecz zablokowała wszystkie drogi ucieczki, nie mówiąc o tym, że już wcześniej uczynili to McBirney i Ambrose. A mimo to ptaszek wyfrunął. Dobre, co? Miał na sobie pogniecione ubranie, które wyglądało tak, jakby je skądś wyciągnął tuż przed skokiem. No, i był bardzo małym mężczyzną. Panna Eveleth nie jest taką małą kobietą, ale byłaby zdecydowanie małym mężczyzną. Ktoś bardzo podejrzliwy mógłby niemal pomyśleć, że to panna Eveleth jest tym bandytą. Frank Toplin, jego żona, młody Wagener, McBirney i służąca patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Garren taksował zwężonymi oczyma pannę Eveleth, która świdrowała mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciała zabić. Phyllis przyglądała mi się ni to z pogardą, ni to z politowaniem dla mojej głupoty. Ukończywszy lustrację panny Eveleth, Bill Garren pokiwał wolno głową. — Mógł jej wyjść taki numer — orzekł. — Oczywiście w zamkniętym pomieszczeniu i pod warunkiem, że nie będzie się odzywała. — Właśnie — powiedziałem. — Guzik właśnie! — wybuchnęła Phyllis Toplin. — Lepsi z was detektywi! Myślicie, że byśmy nie odróżnili mężczyzny od kobiety w przebraniu mężczyzny! Ten typek miał dwudniowy zarost na twarzy, prawdziwy zarost, jeśli wiecie, co to jest. Czy wy sobie wyobrażacie, że mógł nam zamydlić oczy przyklejoną bródką? To się wydarzyło naprawdę, to nie żadna farsa! Wyraz zdumienia zniknął z twarzy zgromadzonych i wszyscy zgodnie pokiwali głowami. — Phyllis ma rację — poparł swoją latorośl Frank Toplin. — To był mężczyzna, nie kobieta przebrana za mężczyznę. Żona, służąca i McBirney przytaknęli gorliwie. Ale ja jestem facetem, który nie daje się tak łatwo zbić z tropu, kiedy wszystkie poszlaki prowadzą w określonym kierunku. Obróciłem się na pięcie w stronę Blanche Eveleth. — A pani nie ma nic do dodania w tej sprawie? — zapytałem. Uśmiechnęła się słodziutko i potrząsnęła głową. — Dobra, dobra — powiedziałem. — Zabawa skończona! Idziemy! Tera/i się okazało, że jednak ma coś do dodania. Miała do powiedzenia ładne parę rzeczy, a wszystkie odnosiły się do mnie i bynajmniej nie były pochlebne. Jej głos stał się ostry z wściekłości, a rzadko się zdarza, żeby taka wściekłość ogarnęła kogoś tak raptownie. Zrobiło mi się przykro. Sprawa toczyła się dotąd gładko i spokojnie, nie zakłócona żadnymi ekscesami, nic właściwie nie obrażało oczu ani uszu pań, i miałem nadzieję, że tak będzie do końca. Tymczasem panna Eveleth w miarę jak mi wymyślała, stawała się coraz bardziej ordynarna. Nie znała wprawdzie słów, których bym już przedtem nie słyszał, ale ukła- dała je w wiązanki całkiem dla mnie nowe. Znosiłem to, jak długo mogłem. W końcu jednak zamknąłem jej usta uderzeniem pięści. — Wolnego, wolnego! — zawołał Bill Garren łapiąc mnie za rękę. — Oszczędzaj sił, Bill — poradziłem mu odtrącając jego dłoń, żeby podnieść szarpnięciem tę całą Eveleth z podłogi. — Twoja galanteria przynosi ci wprawdzie chlubę, ale wkrótce się przekonasz, że nasza panna Blanche ma naprawdę na imię Tom, Dick albo Harry. Postawiłem ją (czy jego) na nogi i zapytałem: — No, opowiesz nam teraz o wszystkim? Zamiast odpowiedzi usłyszałem prychnięcie. — Wobec braku informacji z pierwszej ręki — zwróciłem się do reszty zgromadzonych — podam państwu swoją wersję. Jeśli panna Eveleth mogłaby być tym rabusiem, gdyby nie brak zarostu i trudność udawania mężczyzny przez kobietę, to dlaczego prawdziwy bandyta nie mógłby się przedzierzgnąć w Blanche Eveleth przed napadem i po nim przez nałożenie peruki i zastosowanie silnego... jak to się nazywa?... depilatora na twarz? Trudno kobiecie udawać mężczyznę, ale jest wielu mężczyzn, którzy mogą z powodzeniem uchodzić za kobiety. Więc czyż nasz przyjaciel nie mógł wynająć mieszkania i zaaranżować wszystkie go w przebraniu, jako Blanche Eveleth? Posiedzieć parę dni w domu, żeby mu urosła broda, po czym zejść na dół i odstawić ten numer? A następnie wrócić na górę, pozbyć się zarostu i przebrać z powrotem za kobietę w ciągu, powiedzmy, piętnastu minut? Ja twierdzę, że mógł. A miał te piętnaście minut. Nie wiem tylko, jak wyjaśnić rozbity nos. Może się przewrócił biegnąc z powrotem na górę i musiał do tego dostosować swoją historyjkę, a może rozbił sobie nos rozmyślnie. Moje domysły okazały się niedalekie od prawdy, tyle że typek miał naprawdę na imię Fred. Frederick Agnew Rudd. Jako dziewiętnastoletni chłopak trafił do zakładu poprawczego w Ontario, przyłapany w przebraniu kobiecym na kradzieży w jednym z domów towarowych. Nie puścił pary z ust i nigdy nie odnaleźliśmy jego pistoletu, granatowego ubrania, czapki i czarnych rękawiczek. Znaleźliśmy jedynie wyżłobienie w materacu, gdzie je ukrywał przed wzrokiem policji do czasu, gdy mógł je bezpiecznie wynieść w nocy. Natomiast biżuteria Toplinów powracała do właścicieli sztuka po sztuce w miarę, jak monterzy rozkręcali rury i kaloryfery w lokalu numer 602. Spade, detektyw prywatny Samuel Spade odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Zawołał „Ju-hu!" — i po chwili do pokoju weszła Effie Perine. Jadła ciastko oblewane czekoladą. — Zawiadom Sida Wise, że nie będę się mógł z nim dzisiaj spotkać. Włożyła resztkę ciastka do ust i oblizała koniuszki palców. — To już trzeci raz w tym tygodniu. Uśmiech wydłużył jego twarz w kształt litery V. — Wiem, ale wzywają mnie na ratunek. — Skinął w stronę telefonu. — Ktoś napędził stracha Maksowi Blissowi. Roześmiała się. — Czy ten ktoś to przypadkiem nie John D. Conscience? Podniósł wzrok znad papierosa, którego zaczął skręcać. — Wiesz o nim coś, co powinienem wiedzieć? — Nic, czego byś sam nie wiedział. Myślałam o tym, jak wsadził brata do San Quentin. Spade wzruszył ramionami. — Ma gorsze rzeczy na sumieniu. — Zapalił papierosa, wstał i sięgnął po kapelusz. — Ale teraz jest wszystko pięknie-ładnie. Samuel Spade broni wyłącznie klientów, którzy są uczciwymi, bogobojnymi obywatelami. Jeśli nie wrócę do końca pracy, to nie czekaj na mnie. Pojechał do wysokiego domu na Nob Hill i zadzwonił do mieszkania oznaczonego numerem 10 K. Drzwi otworzyły się od razu i stanął w nich barczysty, smagły mężczyzna w wygniecionym ciemnym ubraniu. Był prawie łysy, w ręce trzymał szary kapelusz. — Czołem, Sam — powiedział. Uśmiechnął się, ale jego małe oczki nie utraciły wyrazu podejrzliwości. — Skąd ty tutaj? — Cześć, Tom — odparł Spade bezbarwnym głosem. Zachował kamienny wyraz twarzy. — Jest Bliss? — Czy jest? — Tom ściągnął kąciki grubych warg. — Spokojna głowa. Spade zmarszczył brwi. — Co to znaczy? W hallu za Tomem ukazał się drugi mężczyzna, niższy zarówno od Spade'a, jak od Toma, ale silnie zbudowany, o czerwonej kanciastej twarzy i krótko przystrzyżonych, szpakowatych wąsikach. Był schludnie ubrany, na głowie miał czarny melonik, zsunięty do tyłu. — Cześć, Dundy — powitał go Spade przez ramię Toma. Dundy kiwnął szybko głową i podszedł do drzwi. Mierzył Spade'a spojrzeniem twardych niebieskich oczu. — O co chodzi? — zwrócił się do Toma. — O Ma-ksa Błis-sa — odparł Spade wybijając każdą zgłoskę. — Przyszedłem się z nim zobaczyć. Chciał mnie widzieć. Kapujesz? Tom się roześmiał. Dundy nie. — Tylko jeden z was będzie mógł zaspokoić swoje życzenie — powiedział Tom. Rzucił okiem na Dundy'ego i jego śmiech zamarł raptownie. Zrobiło mu się głupio. Spade skrzywił się z niesmakiem. — Dobra, dobra — powiedział z irytacją. — Co, nie żyje czy zabił kogoś? Dundy zbliżył swoją kanciastą twarz do Spade'a. Słowa jakby wypychał dolną wargą. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Dobre sobie — odrzekł Spade. — Zjawiam się w mieszkaniu Blis-sa, otwierają mi ludzie z kryminalnego i niby co mam myśleć? Że wam przerwałem partyjkę belotki? — Och, daj spokój, Sam — mruknął Tom nie patrząc ani na Spadek, ani na Dundy'ego. — Bliss nie żyje. — Zamordowany? Tom pokiwał wolno głową. Patrzył teraz Spade'owi w oczy. — Wiesz coś o tym? Spade odpowiedział głosem świadomie wypranym z wszelkiego wyrazu. — Zadzwonił do mnie, powiedzmy za pięć czwarta. Spojrzałem na zegarek odkładając słuchawkę, brakowało jeszcze minuty czy dwóch do równej godziny. Oświadczył, że ktoś dybie na jego życie. Chciał, żebym zaraz przyjechał. Uważał, że to poważna sprawa. Powiedział, że czuje to przez skórę. — Spade zrobił lekki ruch dłonią. — No, więc jestem. — A nie powiedział, kto ani dlaczego? — zapytał Dundy. Spade potrząsnął głową. — Nie, Tylko że ktoś się przymierza, żeby go sprzątnąć. I że to poważna groźba, więc żebym zaraz przyjeżdżał. — A nie... — zaczął Dundy szybko. — Nie mówił nic więcej — przerwał Spade. — A może wy byście mi łaskawie powiedzieli, co właściwie zaszło. — Chodź, sam zobaczysz — odparł Dundy krótko. — Jest na co popatrzeć — dorzucił Tom. Przeszli przez hall i znaleźli się w zielono-różowym salonie. Mężczyzna, który rozpylał biały proszek na szklanym blacie małego stolika przy drzwiach, przerwał swoje zajęcie, żeby powiedzieć: — Czołem, Sam. Spade skinął, odparł: „Jak się masz, Phelps?" — po czym kiwnął głową w stronę dwóch mężczyzn, którzy stali rozmawiając przy oknie. Zamordowany leżał z otwartymi ustami. Był częściowo rozebrany. Szyję miał siną i nabrzmiałą, z ust wystawał mu siny i nabrzmiały koniuszek języka. Na jego nagiej piersi, w miejscu, gdzie się znajduje serce, widniała pięcioramienna gwiazda z literą T w środku, wymalowana czarnym tuszem. Spade przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu zamordowanemu, po czym zapytał: — Tak go znaleźliście? — Mniej więcej — odparł Tom. — Musieliśmy go trochę przesunąć.— Wskazał palcem koszulę, podkoszulek, kamizelkę i marynarkę, ułożone na stolę. — Były porozrzucane po podłodze. Spade potarł brodę. W jego piwnoszarych oczach malował się namysł. — Kiedy? — zapytał. — O czwartej dwadzieścia — odpowiedział Tom. — Zawiadomiła nas córka. — Wskazał ruchem głowy zamknięte drzwi. — Poznasz ją. — Wie coś? » — Bóg raczy wiedzieć — odparł Tom zmęczonym głosem. — Jak na razie nie udało nam się z nią dojść do ładu. — Obrócił się do Dundy'ego. — Spróbujemy jeszcze raz? Dundy przytaknął głową, po czym powiedział do jednego z mężczyzn przy oknie: — Weź się do przeglądania papierów, Mack. Podobno otrzymywał pogróżki. — Dobra — odparł Mack. Nasunął kapelusz głębiej na oczy i skierował się do zielonej sekretery w przeciwnym końcu pokoju. Z korytarza wszedł jeszcze jeden mężczyzna, tęgi, koło pięćdziesiątki, o mizernej pomarszczonej twarzy, ocienionej szerokoskrzydłym czarnym kapeluszem. — Czołem, Sam — powiedział, po czym zwrócił się do Dundy'ego: — Koło wpół do trzeciej miał gościa. Facet siedział mniej więcej godzinę. Wysoki blondyn w brązowym garniturze, jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Nie kazał się zaanonsować z dołu. Windziarz Filipińczyk woził go w obydwie strony. — Na pewno siedział tylko godzinę? — spytał Dundy. Mizernv potrząsnął głową. — Nie.' Ale windziarz jest pewien, że wyszedł nie później niż o wpółdo czwartej. Mówi, że o wpół do czwartej przywieźli popołudniową prasę, a ten facet zjechał tuż przedtem. — Zsunął kapelusz na tył głowy, żeby się podrapać w czoło, po czym grubym palcem wskazał rysunek na piersi zabitego. — Co to, u licha, ma znaczyć? — zapytał jakby z nutką pretensji. Nikt nie odpowiedział. — Czy windziarz by go poznał? — spytał Dundy. — Mówi, że tak, ale kto to może wiedzieć. Twierdzi, że go nigdy przedtem nie widział. — Oderwał wzrok od zabitego. — Telefonistka przygotowuje wykaz numerów, z którymi stąd łączyła. Jak ci leci, Sam? Spade odparł, że świetnie, po czym powiedział z namysłem: — Jego brat jest wysokim blondynem, ma jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. W niebieskich oczach Dundy'ego pojawił się twardy błysk. — I co z tego? — zapytał. — Pamiętasz ten szwindel z pożyczką Grayston?'a? Obaj byli w to zamieszani, ale Maks zwalił wszystko na Teodora. Dali mu wyrok od roku do czternastu lat w San Quentin. Dundy pokiwał wolno głową. — Przypominam sobie texaz. Co się dzieje z tym bratem? Spade wzruszył ramionami i zabrał się do skręcania papierosa. Dundy szturchnął Toma łokciem. — Sprawdź to. — Oczywiście — odrzekł Tom. — Ale przecież ten facet wyszedł stąd o wpół do czwartej, a Bliss żył jeszcze za pięć czwarta... — I facet złamał nogę, tak że nie mógł wpaść tutaj jeszcze raz — zażartował jowialnie mizerny. — Sprawdź — powtórzył Dundy. — Dobra, dobra — odparł Tom i podszedł do telefonu. Dundy zwrócił się do mizernego: — A ty sprawdź, jak było naprawdę z prasą. O której ją faktycznie przywieźli. Mizerny kiwnął głową i wyszedł. Mężczyzna, który przeszukiwał sekreterę, mruknął: „A-ha!" i obrócił się z kopertą w jednej ręce, a kartką papieru w drugiej. Dundy wyciągnął dłoń. — Znalazłeś coś! — A-ha! — powtórzył mężczyzna i podał Dundy'emu kartkę. Spade zajrzał mu przez ramię. Był to kawałek zwykłego białego papieru z paroma słowami skreślonymi ołówkiem równym, szkolnym pismem: Kiedy dostaniesz ten list, będę już zbyt blisko, byś miał szansę drapnąć. Wyrównamy nasze rachunki, tym razem ostatecznie. Zamiast podpisu widniała pięcioramienna gwiazda z wielką literą T w środku, taka sama jak na piersi zamordowanego. Dundy wyciągnął ponownie rękę i wziął kopertę. Miała francuski znaczek i adres pisany na maszynie: Pan Maks Bliss Amsterdam Apartments San Francisco, Cal. U. S. A. — Stempel paryski — stwierdził Dundy — z drugiego tego miesiąca. — Obliczył szybko na palcach. — Zgadza się, list musiał nadejść dzisiaj. — Złożył z namysłem kartkę, wsunął ją do koperty, a kopertę do kieszeni marynarki. — Szukaj dalej — powiedział do mężczyzny, który znalazł list. Mężczyzna kiwnął głową i wrócił do sekretery. Dundy popatrzył na Spade'a. — Co o tym myślisz? Spade odpowiedział nie wyjmując z ust żółtego papierosa, który podskakiwał za każdym jego słowem: — Nie podoba mi się to. Coś mi tu nie gra. Tom odłożył słuchawkę. — Wypuścili faceta w zeszłym miesiącu, piętnastego — oznajmił. — Kazałem go odszukać. Spade podszedł do telefonu, podał telefonistce numer i zapytał o pana Darrella. otem: — Cześć, Harry, tu Sarn Spade... Świetnie. A jak Liii?... Tak... Słuchaj, Harry, nie wiesz, co może oznaczać pięcioramienna gwiazda z wielkim T w środku?... Co? Jak to się pisze?... Tak, rozumiem... A jeśli to jest wymalowane na czyimś ciele? .. Ja też nie... Tak, dziękuję... Dobrze, powiem ci, jak się zobaczymy... Tak, zadzwoń... Dziękuję, do widzenia. Dundy i Tom zmierzyli go uważnym spojrzeniem, kiedy się odwrócił od telefonu. — To gość, który wie takie różne rzeczy. Mówi, że to pentagram z grecką literą tau, a-u, w środku. Kiedyś używali tego symbolu magicy. Być może używają go jeszcze różokrzyżowcy. — Co to za różokrzyżowcy? — spytał Tom. — Może to być także inicjał Teodora — wtrącił Dundy. Spade wzruszył ramionami. — Tak — rzekł bagatelizująco — ale żaden morderca nie będzie się afiszował ze swoim dziełem. Równie dobrze mógłby się podpisać pełnym nazwiskiem. — Po chwili podjął z namysłem: — Różokrzyżowcy mają swoje ośrodki w San Jose i w Point Loma. Nie przywiązywałbym do tego zbytniej wagi, ale trzeba chyba sprawdzić. Dundy przytaknął ruchem głowy. Spade zwrócił wzrok w stronę ubrania na stole. — Znaleźliście coś w kieszeniach? — Nic szczególnego — odparł Dundy. — Leży wszystko na stole. Spade podszedł i zlustrował kolejno przedmioty leżące koło ubrania — chustkę do nosa, zegarek z dewizką, klucze, portfel, notes, trochę pieniędzy, złoty ołówek, futerał do okularów. Nie dotknął żadnego z tych przedmiotów, natomiast sztuka po sztuce uniósł do światła koszulę, podkoszulek, kamizelkę i marynarkę zamordowanego. Na samym spodzie leżał granatowy krawat. Spade zmarszczył z niesmakiem brwi. — W ogóle nie używany — oznajmił z irytacją. Dundy, Tom i zastępca prokuratora, który aż dotąd stał nie odzywając się pod oknem — był to niski mężczyzna o szczupłej, smagłej, inteligentnej twarzy — podeszli wszyscy obejrzeć granatowy jedwabny krawat bez jednej fałdki. Tom jęknął żałośnie, Dundy zaklął pod nosem. Spade odwrócił krawat — pod spodem widniała etykietka londyńskiej firmy. — Ładna zabawa — powiedział wesoło. — San Francisco, Point Loma, San Jose, Paryż, a teraz jeszcze Londyn. Dundy zmierzył go złym wzrokiem. Do pokoju wszedł mizerny. — Zgadza się, prasę przywieźli o wpół do czwartej — oznajmił. Oczy mu się rozszerzyły. — Stało się coś? — Idąc przez pokój dorzucił: — Nie znalazłem nikogo, kto by widział blondasa po raz drugi. Patrzył obojętnym wzrokiem na krawat, póki Tom nie warknął: „Nowiuteńki!" Wówczas cicho zagwizdał. Dundy zwrócił się do Spade'a: — Do diabła z tym wszystkim — powiedział poirytowanym głosem. — Ma brata, który nie bez racji może go nie kochać i właśnie wyszedł Z ula. Ktoś o rysopisie brata był tu do wpół do czwartej. Dwadzieścia pięć minut później facet dzwoni, że mu grożą. Po niecałej półgodzinie córka wraca do domu i znajduje go nieżywego. Uduszonego. — Stuknął palcem w pierś niskiego, smagłego. — Zgadza się? — Uduszonego przez mężczyznę — sprecyzował smagły. — Facet miał wielkie łapska. — Dobrze. — Dundy obrócił się znowu do Spade'a. — Znajdujemy list z pogróżkami. Może to miał na myśli dzwoniąc do ciebie, a może coś, co mu powiedział brat. Lepiej nie zgadujmy. Trzymajmy się tego, co wiemy. Wiemy, że... Mężczyzna przy sekreterze obrócił się i powiedział: — Jest drugi list. Był wyraźnie zadowolony z siebie, ale pięciu mężczyzn przy stole zmierzyło go jednakowo chłodnym, nieżyczliwym spojrzeniem. Tamten, nie zrażony wrogością, przeczytał na głos: Mój drogi BHss! Piszę, by ci po raz ostatni oświadczyć, że żądam stanowczo zwrotu pieniędzy, całej sumy, i to najpóźniej do pierwszego. Jeśli nie otrzymam wszystkiego, poczynię odpowiednie kroki. Sądzę, że się domyślasz, co mam na myśli. Nie łudź się, że żartuję. Twój oddany Daniel Talbot Pokazał zęby w uśmiechu. — Macie jeszcze jedno T do kompletu. — Podniósł kopertę do światła. — Stempel San Diego, z dwudziestego piątego zeszłego miesiąca. — Znowu pokazał zęby. — I jeszcze jedno miasto. Spade potrząsnął głową. — Point Loma jest w tej samej stronie — zauważył. Podszedł wraz z Dundym obejrzeć list, napisany i zaadresowany niebieskim atramentem na eleganckiej białej papeterii. Ścisłe, kanciaste litery niczym nie przypominały ołówkowego pisma poprzedniego listu. — No, to do czegoś dochodzimy — powiedział Spade z ironią. — Trzymajmy się faktów — warknął Dundy z niecierpliwym gestem. — Jasne — zgodził się Spade. — Jakież to fakty? Nikt nie odpowiedział. Spade wyciągnął z kieszeni tytoń i bibułki do papierosów. — Czy mi się zdawało, czy ktoś tu wspominał o jakiejś córce? — zapytał. — Dobrze, porozmawiajmy z nią. — Dundy obrócił się ha pięcie, po czym nagle spojrzał z niesmakiem na ciało leżące na podłodze. Szturchnął kciukiem smagłego. — Skończyliście z nim? — Ja skończyłem. — Zabierzcie go — rzucił Dundy szorstko do Toma. Po czym do mizernego: — Chcę tu mieć obu windziarzy, jak skończę z dziewczyną. Podszedł do zamkniętych drzwi, które Tom wskazywał Spade'owi, i zapukał. Odpowiedział mu lekko ochrypły głos kobiecy: — Co tam? — Porucznik Dundy. Chcę porozmawiać z panną Bliss. Zaległa chwila ciszy, po czym ten sam głos powiedział: — Proszę wejść. Dundy otworzył drzwi i Spade wszedł za nim do czarno-szaro-sre-bmego pokoju. Na łóżku leżała dziewczyna, obok siedziała grubokościs-ta, brzydka kobieta nie pierwszej młodości, w czarnej sukni i białym fartuszku. Dziewczyna miała łokieć oparty na poduszce, policzek na dłoni i twarz zwróconą ku kobiecie. Wyglądała na jakieś osiemnaście lat. Ubrana była w popielaty kostium, miała krótkie blond włosy i twarz o wyrazistych, uderzająco symetrycznych rysach. Nie spojrzała na wcho- dzących. Podczas gdy Spade zapalał papierosa, Dundy zwrócił się do starszej kobiety: — A, jest i pani Hooper. Chcemy pani również zadać parę pytań. Jest pani gospodynią państwa Blissów, prawda? — Ano, niby jestem — odparła kobieta. Jej lekko ochrypły głos, nieruchome spojrzenie głęboko osadzonych szarych oczu, spokój wielkich dłoni leżących na kolanach, wszystko to składało się na wrażenie utajonej siły. — Co nam pani może powiedzieć o tym, co tutaj zaszło? — Nic nie wiem. Zwolniłam się dziś rano, żeby pojechać do Oakland na pogrzeb siostrzeńca, a kiedy wróciłam, ci panowie już tu byli i... ł to wszystko się stało. Dundy pokiwał głową i zapytał: — A co pani o tym myśli? — Sama nie wiem, co myśleć — odparła po prostu. — Nie wiedziała pani, że się spodziewa czegoś takiego? Dziewczyna przestała się nagle wpatrywać w panią Hooper. Usiadła na łóżku i obróciła szeroko otwarte, przestraszone oczy na Dundy'ego. — O czym pan mówi? — zapytała. — Słyszała pani. Otrzymywał pogróżki. Zadzwonił do pana Spade'a — wskazał skinieniem głowy detektywa — żeby mu o tym powiedzieć, a w kilkanaście minut później został zamordowany. — Ale kto...? — zaczęła. — O to panią właśnie pytamy — przerwał Dundy. — Kto go mógł tak nienawidzić? Patrzyła na niego w najwyższym zdumieniu. —- Ależ nikt... Tym razem przerwał jej Spade nadając swemu głosowi łagodne brzmienie, które nieco złagodziło brutalność jego słów. — Jednakże ktoś go zabił. — A kiedy obróciła na niego wzrok, za pytał: — Nic pani nie wiadomo o żadnych pogróżkach? Potrząsnęła z przekonaniem głową. Spade zwrócił się do pani Hooper. — A pani? — Nie, proszę pana. Obrócił się znów do dziewczyny. — Czy zna pani niejakiego Daniela Talbota? — Owszem. A dlaczego? Był u nas wczoraj na kolacji. — Kto to taki? — Nie wiem. Wiem tylko, że mieszka w San Diego i że miał z tatusiem jakieś interesy. Widziałam go pierwszy raz. — W jakich byli stosunkach? Zmarszczyła czoło, powiedziała wolno: — Przyjaznych. — Czym się zajmował pani ojciec? — zapytał z kolei Dundy. — Był finansistą. — To znaczy, że finansował przedsięwzięcia innych? — Tak, chyba można to tak określić. — Gdzie się zatrzymał ten Talbot? Czy może wrócił już do San Diego? — Nie wiem. — A jak wygląda? Znów zmarszczyła czoło. — Wysoki, ma czerwoną twarz, siwe włosy, siwe wąsiki. — Stary? — Musi mieć z sześćdziesiąt lat. Co najmniej pięćdziesiąt pięć. Dundy popatrzył na Spade'a. Ten zgasił papierosa w popielniczce na toaletce i przejął indagację. — Kiedy widziała pani po raz ostatni stryja? Zaczerwieniła się. — Myśli pan o stryjku Tedzie? Kiwnął głową. — Nie widziałam go od chwili... — zaczęła i przygryzła wargi. — No, rozumie pan — podjęła — widziałam go tylko raz bezpośrednio potem, jak wyszedł z więzienia. ~- Był tutaj? — Tak. — Żeby się zobaczyć z pani ojcem? — Oczywiście. — W jakich byli stosunkach? Zrobiła wielkie oczy. — Żaden z nich nie jest zbyt wylewny — powiedziała. — Ale są przecież braćmi. Tatuś dał mu pieniądze na założenie interesu. — A więc byli w dobrych stosunkach? — Ta-ak — potwierdziła tonem człowieka, który musi odpowiadać na głupie pytania. — Gdzie mieszka pani stryj? — Na Post Street — odrzekła i podała numer. — I nie widziała go pani od tamtej pory? — Nie. Wstydził się, rozumie pan, że był w więzieniu, i... Dokończyła zdanie gestem dłoni. Spade zwrócił się do pani Hooper: — A pani go nie widziała? — Nie, proszę pana. Wydął wargi, spytał powoli: — Więc żadna z pań nie wie, że był tu dzisiaj po południu? — Nie — odpowiedziały chórem. — A gdzie...? Rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę — zawołał Dundy. Drzwi się uchyliły i do pokoju wsunął głowę Tom. — Przyszedł jego brat — oznajmił. Dziewczyna uniosła się na łóżku i zawołała: — Och, stryjek Ted! Za plecami Toma ukazał się wysoki blondyn w brązowym garniturze. Był tak opalony, że jego zęby wydawały się nienaturalnie białe, a oczy błękitne. — Co się stało, Miriam? — zapytał. — Tatuś nie żyje — odrzekła i wybuchnęła płaczem. Dundy kiwnął na Toma, żeby się usunął i przepuścił Teodora Blissa. Za Blissem weszła niepewnie do pokoju wysoka blondynka pod trzydziestkę. Miała nieco zbyt pulchne kształty i miłą, otwartą, inteligentną twarz. Ubrana była w mały brązowy kapelusik i futro z norek. Bliss objął ramieniem bratanicę, pocałował ją w czoło i usiadł koło niej na łóżku. — No, no — rzekł niezręcznie. Dziewczyna dostrzegła blondynkę, patrzyła na nią chwilę przez łzy, po czym powiedziała: — Och, panna Barrow! Dzień dobry! — Tak mi strasznie przykro — odrzekła blondynka. Bliss chrząknął i oznajmił: — Jest od dzisiaj moją żoną. Właśnie wzięliśmy ślub. Dundy popatrzył ze złością na Spade'a, który skręcał papierosa z taką miną, jakby miał za chwilę parsknąć śmiechem. Miriam Bliss po chwili zaskoczenia powiedziała: — Och, życzę pani szczęścia. — Obróciła się do stryja i nim jego żo na zdążyła podziękować, dorzuciła: — I tobie, stryjku. Poklepał ją po ramieniu i przygarnął do siebie. Patrzył pytająco na Spade'a i Dundy'ego. — Pański brat zginął dzisiaj po południu — wyjaśnił Dundy. — Został zamordowany. Pani Bliss wstrzymała dech. Ramię Blissa ścisnęło nagłym skurczem bratanicę, ale wyraz jego twarzy nie uległ na razie zmianie. — Zamordowany? — powtórzył z niedowierzaniem. — Tak. — Dundy wsunął ręce do kieszeni marynarki. — Pan był tu dzisiaj po południu. Teodor Bliss zbladł lekko pod opalenizną, ale odparł dosyć pewnym głosem: — I owszem. — Jak długo? — Jakąś godzinę. Przyszedłem koło wpół do trzeciej, a... — Zwrócił się do żony: — Dochodziło wpół do czwartej, kiedy do ciebie zadzwoniłem, prawda? — Tak — odparła. — Zaraz potem wyszedłem. — Był pan z nim umówiony? — zapytał Dundy. — Nie. Zadzwoniłem do biura — skinął głową w stronę żony — i dowiedziałem się, że poszedł do domu. Więc spróbowałem go złapać tutaj. Chciałem się z nim zobaczyć, nim wyjedziemy z Elizą, i oczywiście chciałem, żeby był na naszym ślubie. Ale nie mógł. Powiedział, że się kogoś spodziewa. Zagadaliśmy się i siedziałem dłużej, niż zamierzałem, więc musiałem zadzwonić do Elizy, żeby przyjechała prosto do magistratu. Po chwili zastanowienia Dundy spytał: — O której? — O której się spotkaliśmy? Bliss spojrzał pytająco na żonę, która powiedziała: — Dochodziła za kwadrans czwarta. — Roześmiała się lekko. — Przyjechałam pierwsza i wciąż patrzyłam na zegarek. Bliss podjął z naciskiem: — Parę minut po czwartej wzięliśmy ślub. Musieliśmy czekać na sędziego Whitfielda, który kończył jakąś sprawę. Trwało to z dziesięć minut, potem minęło jeszcze parę, nim ceremonia się zaczęła. Może pan to sprawdzić. Sąd apelacyjny, wydział drugi, zdaje się. Spade obrócił się na pięcie i skinął do Toma. — Sprawdź na wszelki wypadek. — Jasne — odparł Tom i zniknął w drzwiach. — Jeżeli było tak, jak pan mówi — powiedział Dundy do Blissa — to jest pan poza wszelkim podejrzeniem. Ale sam pan rozumie, musimy wszystko sprawdzić. A czy pański brat nie mówił, kogo się spodziewa? — Nie. — Ani nie wspominał o tym, że otrzymuje pogróżki? — Nie. Nigdy nie miał zwyczaju rozmawiać z nikim o swoich sprawach. Nawet ze mną. A co, otrzymywał pogróżki? Dundy zagryzł nieznacznie wargi. — Czy byli panowie ze sobą w bliskich stosunkach? — W przyjaznych, jeśli o to panu chodzi. — Czy jest pan aby pewny? — naciskał Dundy. — Czy nie mieliście do siebie nawzajem żadnych pretensji? Teodor Bliss cofnął ramię, którym obejmował bratanicę. Zbladł jeszcze bardziej, tak że jego twarz zrobiła się jakby żółtawa pod opalenizną. — Wszyscy tutaj wiedzą, że siedziałem w San Quentin — powiedział. — Może się pan nie bawić w żadne uprzejmości, jeśli o to chodzi. — O to — odrzekł Dundy. I po chwili: — A więc? Bliss się poderwał. — Co, więc? — zapytał popędliwie. — Czy miałem do niego o to żal? Nie! Niby dlaczego? Obaj byliśmy zamieszani w tę aferę. Jemu udało się wykręcić, mnie nie. Nie ulegało wątpliwości, że będę siedział bez względu na to, jak się potoczy jego sprawa. Nic by mi nie pomogło, gdybym go wkopał razem ze sobą. Omówiliśmy sytuację i uzgodniliśmy, że ja pójdę do więzienia, a on zostanie, żeby prowadzić interesy. I tak się stało. Jeśli pan sprawdzi jego konto bankowe, przekona się pan, że mi wystawił czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów dwa dni po moim wyjściu z San Quentin. A z rejestru handlowego Narodowej Korporacji Stali może się pan dowiedzieć, że na moje nazwisko zostało przepisane tysiąc akcji. Uśmiechnął się ze skruchą i usiadł z powrotem na łóżku. — Przepraszam. Rozumiem, że muszą panowie ustalić wszystkie okoliczności. Dundy zignorował przeprosiny. — Zna pan Daniela Talbota? — Nie. — Ja znam — powiedziała jego żona. — To znaczy, widziałam go raz. Przyszedł wczoraj do biura. Dundy zmierzył ją od stóp do głów, nim zapytał: — Do jakiego biura? — Jestem... to jest... byłam sekretarką pana Blissa i... — Maksa Blissa? — Tak. Jakiś pan Talbot przyszedł się z nim zobaczyć wczoraj po południu, jeśli to ten sam, o którego chodzi. — I co? Spojrzała na męża, który rzekł: — Jeśli coś wiesz, to mów, na miłość boską. — Właściwie to nic szczególnego. Z początku wydawało mi się, że są na siebie wściekli, ale potem wyszli razem, śmiejąc się i rozmawiając. A przed wyjściem pan Biiss zadzwonił, żeby Trapper, to nasz buchalter, wystawił panu Talbotowi czek. — I co, wystawił? — O, tak. Sama go zaniosłam. Na siedem tysięcy pięćset ileś dolarów. — Z jakiego tytułu? Potrząsnęła głową. — Tego nie wiem. — Była pani sekretarką Blissa — nalegał Dundy — więc musi pani wiedzieć, jakie interesy łączyły go z Talbotem. — Kiedy nie wiem — odpowiedziała. — Nigdy przedtem o nim nie słyszałam. Dundy popatrzył na Spade'a. Spade stał z kamienną twarzą. Dundy błysnął złym wzrokiem, po czym zwrócił się do siedzącego na łóżku Blissa: — Jaki krawat miał na sobie pański brat, kiedy pan go widział ostatni raz? Bliss zamrugał, potem wpatrzył się nieobecnym spojrzeniem w przestrzeń koło Dundy'ego, w końcu zamknął oczy. Po chwili otworzył je i powiedział: — Zielony, zielony w.,. Rozpoznałbym go. Czemu? — W wąskie ukośne pasy różnych odcieni zielonego — uzupełniła pani Bliss. — W takim krawacie był dzisiaj w biurze. — Gdzie trzyma krawaty? — zapytał Dundy gospodynię. Wstała ze słowami: — W szafie w sypialni. Pokażę panu. Dundy wyszedł, nowożeńcy za nim. Spade położył kapelusz na toaletce i zwrócił się do Miriam Bliss: — O której wyszła pani z domu? Usiadł w nogach jej łóżka. — Dzisiaj? Koło pierwszej. Byłam umówiona o pierwszej na lunch i trochę się spóźniłam. Potem chodziłam jakiś czas po sklepach, zanim... Urwała i przebiegł ją nagły dreszcz. — Zanim pani wróciła do domu. O której? Mówił swobodnym, przyjacielskim tonem. — Chyba jakoś po czwartej. — I co? — Z-znalazłam tatusia na podłodze i zadzwoniłam... Sama nie wiem, czy zadzwoniłam na dół, czy na policję. Nie wiem, co potem zrobiłam. Zemdlałam czy dostałam histerii... Pierwsza rzecz, jaką pamiętam, to jak się ocknęłam i zobaczyłam tych panów i panią Hooper. Patrzyła mu teraz prosto w twarz. — A nie zadzwoniła pani po doktora? Znowu spuściła wzrok. — Nie, chyba nie. — Oczywiście, po co by pani miała dzwonić, jeśli pani wiedziała, że nie żyje — zauważył od niechcenia. Milczała. — Wiedziała pani, że nie żyje, prawda? Uniosła głowę i spojrzała na niego nie rozumiejącym wzrokiem. — Przecież nie żył — powiedziała, Spade się uśmiechnął. — Oczywiście. Ale chodzi mi o to, czy pani się upewniła, zanim pani zadzwoniła na policję. Podniosła rękę do gardła. — Nie pamiętam, co zrobiłam — odparła z powagą. — Chyba wiedziałam, że nie żyje. Kiwnął głową ze zrozumieniem. — Jeśli pani zadzwoniła na policję, to musiała pani wiedzieć, że został zamordowany. Wykręciła zaciśnięte dłonie, popatrzyła na nie i rzekła: — Chyba tak. To było straszne. Sama nie wiem, co myślałam i co zrobiłam. Spade się nachylił i powiedział cichym, sugestywnym głosem: — Ja nie jestem z policji, panno Miriam. Zostałem zaangażowany przez pani ojca... parę minut za późno, żeby mu ocahć życie. Na dobrą sprawę pracuję obecnie dla pani, tak że jeśli mogę w czymś pomóc... Gdyby trzeba było zrobić coś, na co policja by nie poszła... Urwał, bo do pokoju wkroczył Dundy, a za nim Blissowie i gospodyni. — I co? — spytał Spade. — Nie ma zielonego krawata — oznajmił Dundy. Zmierzył podejrzliwie Spade'a, potem dziewczynę. — Pani Hooper mówi, że ten granatowy jest jednym z pół tuzina, które nadeszły dzisiaj z Anglii. — Czy to takie ważne z tym krawatem? — spytał Bliss. Dundy spojrzał na niego krzywym okiem. — Pański brat był częściowo rozebrany, kiedy go znaleźliśmy. Krawat, który leżał z resztą ubrania, jest nowiuteńki, nigdy nie noszony. — Może się akurat przebierał, kiedy go zaskoczył ten ktoś, kto go zabił? Dundy skrzywił się jeszcze bardziej. — Może. Tylko co zrobił z tym zielonym krawatem? Przecież go nie połknął. ~- Nie przebierał się — zauważył Spade. — Jeśli się przyjrzeć kołnierzykowi koszuli, widać wyraźnie, że ją miał na sobie, kiedy go duszono. W drzwiach ukazał się Tom. — Zgadza się — powiedział do Dundy'ego. — Sędzia i pisarz sądowy, niejaki Kittredge, potwierdzają, że byli w magistracie od kwadrans przed czwartą do pięć, dziesięć po czwartej. Kazałem tu ściągnąć tego Kittredge'a, żeby stwierdził, czy to na pewno te same osoby. — W porządku — powiedział Dundy nie odwracając głowy. Wyciągnął z kieszeni list z literą T w pięcioramiennej gwieździe, złożył go tak, żeby widać było tylko rysunek, po czym zapytał: — Czy ktoś z państwa przypadkiem nie wie, co to może znaczyć? Miriani Bliss podniosła się z łóżka i przyłączyła do grupki oglądających. Wymienili pytające spojrzenia. — Nikt nic nie wie? — nastawał Dundy. — Nie — powiedzieli wszyscy chórem, a pani Hooper dorzuciła: — To taki sam rysunek, jaki miał na piersi biedny pan Bliss, tylko... — Więc nikt nigdy nie widział takiego znaku? Odpowiedzieli zgodnie, że nie. — No, dobrze — rzekł Dundy. — Proszę tutaj zaczekać. Może będę miał jeszcze jakieś pytania. — Chwileczkę — wtrącił się Spade. — Panie Bliss, od jak dawna zna pan swoją obecną żonę? Bliss popatrzył ciekawie na Spade'a. — Odkąd wyszedłem z więzienia — odparł ostrożnie. — Dlaczego? — A więc niecały miesiąc — powiedział Spade jakby do siebie. — Poznał ją pan przez brata? — Oczywiście, u niego w biurze. Dlaczego? — A dzisiaj w magistracie czy byli państwo przez cały czas razem? — Oczywiście — rzucił ostro Bliss. — Do czego pan właściwie zmierza? Spade uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — To mój zawód zadawać pytania — odparł. Bliss uśmiechnął się również. — W porządku. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Prawdę mówiąc, skłamałem. Nie byliśmy przez cały czas razem. Wyszedłem na korytarz zapalić papierosa, ale zapewniam pana, że ilekroć spojrzałem przez oszklone drzwi, widziałem moją żonę siedzącą w sali, tam gdzie ją zostawiłem. Spade uśmiechał się równie szeroko jak Bliss. Jednakże zapytał: — A kiedy pan nie patrzył na drzwi, czy był pan również w pobliżu? Czy nie mogła opuścić sali tak, żeby pan tego nie zauważył? Uśmiech zgasi na twarzy Blissa. — Oczywiście, że nie. Zresztą nie było mnie najwyżej pięć minut. — Dziękuję — powiedział Spade i wyszedł za Dundym do salonu, zamykając za sobą drzwi. Dundy zmierzył go z ukosa. — Dowiedziałeś się czegoś? Spade wzruszył ramionami. Ciało Maksa Blissa zostało już usunięte. Oprócz mężczyzny przy sekreterze ora,?, mizernego, w salonie było jeszcze dwóch młodych Filipińczyków w liberiach koloru śliwkowego. Siedzieli jeden obok drugiego na kanapie. — Mack — powiedział Dundy — musicie znaleźć zielony krawat. Przetrząśnijcie cały dom, całą ulicę, całe sąsiedztwo, ale musicie go znaleźć. Ściągnij tylu ludzi, ilu będzie potrzeba. Mężczyzna przy sekreterze wstał, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Dundy zlustrował Filipińczyków. — Który z was woził tego pana w brązowym ubraniu? Wstał niższy. —- Ja, proszę pana. Dundy otworzył drzwi do sypialni i zawołał Blissa. Na jego widok twarz Filipińczyka się rozjaśniła. — Tak, to ten pan. Dundy zatrzasnął Blissowi drzwi przed nosem. — Siadaj. Chłopak usiadł spiesznie. Dundy mierzył groźnie chłopców, aż zaczęli się kręcić na kanapie. W końcu burknął: — Kogo jeszcze woziliście po południu do tego mieszkania? Potrząsnęli zgodnie głowami. — Nikogo, proszę pana — powiedział niższy. Rozpaczliwie przymilny uśmiech rozciągnął mu twarz od ucha do ucha. Dundy zrobił krok w ich stronę. — Łżecie! — warknął. — A panna Bliss? Wyższy z chłopców pokiwał gorliwie głową. — Tak, proszę pana. To ja ich wiozłem na górę. Myślałem, że panu się rozchodzi o kogo innego. Spróbował się uśmiechnąć. Dundy zmroził go wzrokiem. — Mniejsza o to, co myślałeś. Odpowiadaj na pytania. Co to znaczy L c h? — No, panienkę z tym panem. — Z jakim panem? Tamtym? Wskazał głową drzwi, zza których pokazał się Bliss. — E, nie. Z innym. Nie-Amerykanern. — Podniósł głowę i twarz mu się znowu rozjaśniła. — Ja to myślę, że on jest Ormian. — A to czemu? — Bo on jest jakiś inny, nie mówi jak my, Amerykany. Spade parsknął śmiechem. — A widziałeś kiedyś Ormianina? — zapytał. — Nie, proszę pana. I dlatego myślę... Urwał z mlaśnięciem na niecierpliwy pomruk Dundy'ego. — Jak wyglądał? — spytał Dundy. Chłopak uniósł ramiona, rozpostarł dłonie. — O, wysoki, taki jak ten pan. — Wskazał Spade'a. — Ciemny włos, ciemny wąsik. Bardzo — zmarszczył się z powagą — bardzo przystojny pan. I taki aligancki. Laseczka, rękawiczki, nawet gietry... — Młody? — zapytał Dundy. Głowa Filipińczyka podskoczyła w górę i opadła. — A jakże! Pewnie, że młody. — Kiedy wyszedł? — Po jakichś pięciu minutach — odparł chłopak. Dundy poruszył szczęką, jakby coś przeżuwał. — O której przyszli? — zapytał. Chłopak ponownie rozpostarł dłonie, uniósł ramiona. — Może o czwartej, może dziesięć po czwartej. — I nie przywoziliście nikogo więcej, do naszego przyjścia? Filipińczycy po raz drugi potrząsnęli zgodnie głowami. Dundy mruk nął kącikiem ust do Spade'a: — Sprowadź ją. Spade uchylił drzwi do sypialni, skłonił się lekko i powiedział: — Może pani pozwoli na chwilkę, panno Miriam. — O co chodzi? — zapytała nieufnie. — Na jedną chwilkę — powtórzył otwierając szerzej drzwi. Po czym rzucił nagle do Blissa: — Może i pan pozwoli. Do salonu weszła z ociąganiem Miriam, za nią Bliss, po czym Spade zamknął z powrotem drzwi. Na widok windziarzy dziewczyna zagryzła lekko dolną wargę. Popatrzyła trwożnie na Dundy'ego. — Co to za ciuciubabka z tym młodym człowiekiem, którego pani tu sprowadziła? — zapytał Dundy. Dolna warga zadrgała jej ponownie. — C-co? Starała się przybrać wyraz zaskoczenia. Teodor Bliss przeszedł szybko przez pokój, zatrzymał się na chwilę przed nią, jakby chciał coś powiedzieć, po czym zmienił widać zamiar, bo wrócił i ustawił się za nią, z dłońmi opartymi na poręczy fotela. — Co za faceta pani tu sprowadziła? — powtórzył Dundy szybko, ostro. — Co to za jeden? Gdzie jest? Czemu uciekł? Dlaczego nam pani o nim nie powiedziała? Dziewczyna zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać. — On nie ma z tym nic wspólnego — wymamrotała przez palce. — Nie ma z tym nic wspólnego. Narobiłabym mu tylko kłopotu. — Nie ma co, miły chłoptaś! — zauważył Dundy. — Żeby się nie dos- tać przypadkiem do gazet, bierze nogi za pas i zostawia panią samą z za- mordowanym tatusiem. Odjęła ręce od twarzy. — Ależ on musiał! — krzyknęła. — Ma taką zazdrosną żonę! Gdyby się dowiedziała, że znowu się ze mną spotyka, na pewno by go rzuciła i zostałby bez centa przy duszy. Dundy spojrzał na Spade'a. Spade spostrzegł wybałuszone oczy Filipińczyków i pokazał im palcem drzwi. — Zmiatajcie! — rozkazał. Wycofali się spiesznie. — I któż to jest ten pani pieszczoch? — spytał Dundy dziewczynę. — Ależ on nie miał z tym nic... — Kto to jest? Ramiona jej opadły, spuściła oczy. — Nazywa się Borys Smiekałow — odrzekła znużonym głosem. — Jak to się pisze? Powiedziała. — Gdzie mieszka? — W Hotelu Świętego Marka. — Zajmuje się czymś oprócz wyłudzania pieniędzy od kobiet? Podniosła twarz wykrzywioną gniewem, ale szybko się opanowała. — Niczym się nie zajmuje — odrzekła. Dundy obrócił się szybkim ruchem od mizernego. — Sprowadź go. Mizerny chrząknął i wyszedł. Dundy obrócił się z powrotem do dziewczyny. — Kochacie się z tym Smiekałowem? Na jej twarzy odmalowała się wzgarda. Popatrzyła na niego z wyższością i nie odpowiedziała. — Teraz, jak pani ojciec nie żyje, czy będzie pani miała dosyć pieniędzy, żeby się z panią ożenił, jeżeli żona go rzuci? Zakryła twarz rękami. — Teraz, jak pani ojciec nie żyje... — zaczął ponownie. Spade zrobił szybki krok do przodu i złapał ją, nim upadła. Podniósł ją z łatwością i zaniósł do sypialni. Wróciwszy zamknął za sobą drzwi i stanął oparty o nie. — Nie wiem, jak reszta — powiedział — ale omdlenie było robione. — Wszystko to jedna wielka szopa — warknął Dundy. Spade uśmiechnął się drwiąco. — Powinni uchwalić prawo, że przestępcy mają się sami oddawać w ręce sprawiedliwości, co? Bliss się roześmiał i usiadł przy biurku brata koło okna. Dundy powiedział z rozdrażnieniem do Spade'a: — Ty możesz spać spokojnie. Nawet twój klient nie żyje, więc nie bę- dzie miał pretensji. Ale jeżeli ja nie złapię zabójcy, to dostanę za swoje od kapitana, od komisarza, od prasy i Bóg wie jeszcze od kogo. — Nie zrażaj się — odrzekł Spade pojednawczo — na pewno prędzej czy później dopadniesz nie tego, to innego mordercę. — Zrobił poważną minę, ale w piwnoszarych oczach miał ciągle iskierki. — Nie chciałbym łapać pięciu srok za ogon, ale czy nie uważasz, że powinniśmy się zainteresować tym pogrzebem, o którym mówiła gospodyni. Coś mi nie gra w tej historii. Dundy przez chwilę mierzył podejrzliwie Spade'a, po czym kiwnął głową. — Tom się tym zajmie — zdecydował. Spade się obrócił i pogroził Tomowi palcem. — Tylko się nie daj nabrać. O zakład, że nie było żadnego pogrzebu. Sprawdź to dokładnie. — Otworzył drzwi sypialni i zawołał panią Hooper: — Sierżant Polhaus potrzebuje od pani pewnych danych. Podczas gdy Tom spisywał nazwiska i adresy, Spade usiadł na kanapie, skręcił i zapalił papierosa. Dundy spacerował tam i z powrotem, patrząc spode łba na dywan. Za zgodą Spade'a Bliss wstał i wrócił do żony. W końcu Tom schował notes do kieszeni, podziękował gospodyni, rzucił: „To na razie" w stronę Spade'a i Dundy'ego i wyszedł z salonu. Gospodyni stała nadal tam, gdzie ją zostawił, brzydka, silna, spokojna i cierpliwa. Spade obrócił się na kanapie tak, by widzieć jej głęboko osadzone, nieruchome oczy. — Niech pani się tym nie przejmuje — zaczął wskazując ręką drzwi, za którymi zniknął Tom. — To zwykła formalność. — Wydął wargi i spytał: — A co pani naprawdę myśli o tym wszystkim? Odpowiedziała spokojnie swoim silnym, lekko ochrypłym głosem: — Myślę, że to kara boska. Dundy zatrzymał się w swojej wędrówce. — Co takiego? — zapytał Spade. W jej głosie nie było cienia niepewności ani podniecenia. — Śmierć jest karą za grzechy. Dundy jął się zbliżać do pani Hooper krokiem człowieka podchodzącego zwierzynę. Spade powstrzymał go ruchem dłoni, którą przed wzrokiem kobiety kryło oparcie kanapy. W jego głosie i wyrazie twarzy było zainteresowanie, ale również spokój taki sam jak u gospodyni. — Za grzechy? — „Ktokolwiek gorszy maluczkich, którzy wierzą we mnie, zaprawdę lepiej, żeby przywiązał sobie kamień młyński do szyi i rzucił się do morza". Wypowiedziała to nie jak cytat, lecz jak coś, w co głęboko wierzy. Dundy warknął w jej stronę: — Jakich znowu maluczkich? Obróciła na niego swoje poważne szare oczy, po czym wskazała wzrokiem drzwi do sypialni za jego plecami. — Ją — oznajmiła. — Miriam. Dundy zmarszczył brwi. — Własną córkę? — Przybraną córkę — sprostowała kobieta. Ze złości Dundy'emu wystąpiły na twarz czerwone plamy. — Cóż to znów, u licha? — Podrzucił głową, jakby chciał strącić coś, co do niej przywarło. — Nie jest jego rodzoną córką? Wybuch jego gniewu nie zachwiał równowagi kobiety. — Nie. Jego żona chorowała prawie przez całe życie. Nie mieli dzieci. Dundy poruszył szczękami, jakby coś żuł, ale kiedy się po chwili odez wał, jego głos był spokojniejszy: — Co takiego jej zrobił? — Nie wiem — odparła — ale jestem święcie przekonana, że kiedy prawda wyjdzie na jaw, to się okaże, że pieniądze, które jej zostawił ojciec... mam na myśli prawdziwego ojca... że te pieniądze... Przerwał jej Spade starając się mówić jak najdobitniej i podkreślając każde słowo okrągłym ruchem dłoni: — To znaczy, że pani nie wie nic konkretnego? Przypuszcza pani tylko, że ją okradał? Położyła dłoń na sercu. — Wiem tutaj — odparła spokojnie. Dundy i Spade wymienili spojrzenia. Oczy Spade'a rozjaśniło bynajmniej niewesołe rozbawienie. Dundy odchrząknął i zwrócił się ponownie do kobiety: — Więc pani uważa — wskazał dłonią miejsce, gdzie leżał zamordowany — że to była kara boska, tak? — Tak uważam. W jego oczach pojawił się ledwo dostrzegalny błysk przebiegłości. — A ten, kto tego dokonał, działał w imieniu Boga? — Nie moją rzeczą jest sądzić — odrzekła. Na jego kanciastą twarz znowu wystąpiły czerwone plamy. — To będzie na razie wszystko — rzucił zdławionym głosem, ale zanim zdążyła dojść do drzwi sypialni, oczy znowu mu zabłysły. — Jeszcze chwileczkę — zawołał. A kiedy się do niego obróciła, zapytał: — Czy pani przypadkiem nie należy do sekty różokrzyżowców? — Pragnę być tylko dobrą chrześcijanką. — W porządku, w porządku — burknął i odwrócił się do niej plecami. Gospodyni wyszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Dundy otarł dłonią czoło. — Rany boskie, ale rodzinka! — użalił się. Spade wzruszył ramionami. — Zainteresuj się kiedyś swoją własną. Dundy zbladł, jego wargi, bez odrobiny krwi, zacisnęły się na zębach. Zwarł pięści i rzucił się w stronę Spade'a. — Co ty...? Powstrzymało go uprzejmie zdziwione spojrzenie Spade'a, Odwrócił wzrok, oblizał usta koniuszkiem języka, popatrzył jeszcze raz na Spade'a i spróbował się z zakłopotaniem uśmiechnąć. — Chodzi ci o to, że każda rodzina... — wymamrotał.- Ta-ak, pewnie masz rację. Odwrócił się szybko, korzystając z tego, że w hallu rozległ się dzwonek. Rozbawienie na twarzy Spade'a podkreśliło jego łobuzerską urodę. Z hallu dobiegł miły, śpiewny głos: — Jestem Jim Kittredge z sądu apelacyjnego. Wezwano mnie tutaj. — Proszę, niech pan wejdzie — odpowiedział glos Dundy"ego. Kittredge był okrąglutkim, rumianym mężczyzną w przyciasnym gar niturze, wyświeconym od długiego noszenia. Ukłonił się Spade'owi i rzekł: — Pamiętam pana ze sprawy Burkę kontra Harris, — Oczywiście — odparł Spade i wstał, żeby mu uścisnąć dłoń. Dundy poszedł do sypialni zawołać Teodora Blissa i jego żonę. Kittredge spojrzał na nich, posłał im raiły uśmiech i uprzejme: „Witam, witam", po czym zwrócił się do Dundy'ego: — Tak, to oni. — Rozejrzał się po pokoju, jakby szukał spluwaczki, a nie znalazłszy jej, ciągnął dalej: — Była może za dziesięć czwarta, kiedy ten pan przyszedł do kancelarii zapytać, jak długo będzie musiał czekać na pana sędziego. Powiedziałem mu, że jakieś dziesięć minut. Czekali oboje, a kiedy tylko sąd ogłosił o czwartej przerwę, daliśmy im z panem sędzią ślub. Dundy podziękował i odprawił Kittredge'a, a Blissom kazał wrócić do sypialni. Popatrzył zasępiony na Spade'a. — No i co? — A to — odparł Spade siadając z powrotem — że w żaden żywy sposób nie mógł się dostać stąd do magistratu prędzej niż w piętnaście minut. I to, że nie rnógł tu wskoczyć z magistratu w czasie, kiedy czekali na sędziego, ani nie mógł wpaść po ślubie, a przed powrotem Miriam. Niezadowolenie pogłębiło się na twarzy Dundy'ego. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo do salonu wszedł mizerny z wysokim, szczupłym, bladym młodym mężczyzną, który odpowiadał opisowi towarzysza Miriam, podanemu przez Filipińczyka. Mizerny przedstawił: — Porucznik Dundy. Pan Spade. Pan Borys... hm... Smiekałow. Dundy kiwnął sztywno głową. Smiekałow rozpoczął z miejsca przemowę. Akcent miał lekko cudzoziemski, ale nie aż tak, żeby to utrudniało zrozumienie, chociaż jego r brzmiało bardziej jak ł. — Panie połuczniku, muszę pana płosić o dyskłecję, bo jeżeli to by się przedostało do wiadomości publicznej, byłbym złujnowany, kompletnie złujnowany, najniespławiedliwiej w świecie. Jestem absolutnie niewinny, zapewniam pana, niewinny w myśli, w mowie i w uczynku, mało że niewinny, ale w ogóle nie miałem nic wspólnego z tą całą okłopną histołią, nic... — Chwileczkę. — Dundy szturchnął Smiekałowa tępym palcem w pierś. — Nikt nie twierdzi, że jest pan winny, ale sprawa lepiej by dla pana wyglądała, gdyby pan stąd nie czmychnął. Młodzieniec rozłożył otwarte dłonie szerokim gestem. — Cóż miałem łobić? Moja żona jest okłopnie... — Potrząsnął gwałtownie głową. — To było niemożliwe. Nie mogłem tutaj zostać. — Czy nie postrzeleni ci Rosjanie? — zauważył mizerny do Spade'a nie siląc się zbytnio, żeby przyciszyć głos. Dundy spojrzał spod zmrużonych powiek na Smiekałowa i powiedział krytycznym tonem: — Nawarzył pan sobie nielichego piwa. Smiekałow zrobił taką minę, jakby się miał lada chwila rozpłakać. — Niech pan się tylko postawi w moim położeniu — jął przekonywać. — Złozumie pan... — Nie mam najmniejszej ochoty. — Mimo swojej bezceremonialności Dundy zdawał się współczuć młodemu człowiekowi. — Morderstwo to nie przelewki w Ameryce. — Mołdełstwo?! Przecież mówię, panie połuczniku, że się wplątałem w tę histołię przez najgłupszy w świecie przypadek. Nie jestem... — Chce pan powiedzieć, że przyszedł pan tutaj przypadkowo z panną Bliss? Smiekałow zrobił taką minę, jakby miał ochotę potwierdzić, ale w końcu zaprzeczył: — N-nie. — Po czym ze wzrastającą gwałtownością: — Ale to nie ma nic do rzeczy, płoszę pana, absolutnie nic do rzeczy. Zjedliśmy łazem lunch, potem odpłowadziłem ją do domu i ona zapłoponowała, żebym wstąpił na cocktail. Zgodziłem się, to wszystko, daję panu słowo. — Wyciągnął ręce, dłońmi do góry. — Czy panu nie mogło się coś takiego przy-tłafić? — Obrócił dłonie w kierunku Spade'a. — Albo panu? — Mnie się przytrafia mnóstwo dziwnych rzeczy — odrzekł Spade. — Czy Bliss wiedział, że pan zawraca głowę jego córce? — I owszem, wiedział, że się przyjaźnimy. — A wiedział, że pan jest żonaty? — Nie s-sądzę — odparł Smiekałow z ociąganiem. — Dobrze pan to wie — warknął Dundy. Smiekałow zwilżył wargi, ale nie zaprzeczył. — Jak pan myśli, co by zrobił, gdyby się o tym dowiedział? — ciągnął Dundy. — Tego nie potłafię powiedzieć, płoszę pana. Dundy podszedł tuż do niego i wycedził przez zęby: — Co zrobił, kiedy się dowiedział? Młody człowiek cofnął się o krok, z bladą, przerażoną twarzą. W tym momencie drzwi od sypialni się otworzyły i do salonu wpadła Miriam. — Zostawcie go w spokoju! — zawołała z oburzeniem. — Przecież wam mówię, że nie ma z tym nic wspólnego. On nic nie wie. — Podbiegła do Smiekałowa i ujęła go za rękę. — Narobicie mu tylko kłopotu i nic wam z tego nie przyjdzie. Strasznie mi przykro, Borys, próbowałam cię kryć. Młody człowiek mruknął coś niezrozumiałego. — Próbowała pani, fakt — potwierdził Dundy, po czym zwrócił się do Spade'a: — Czy to nie mogło być tak, Sam? Bliss się dowiedział, że on jest żonaty, słyszał, jak córka się z nim umawia na lunch, wrócił wcześniej do domu, żeby ich przydybać, jak tu przyjdą, zagroził, że doniesie jego żonie, no i został uduszony. — Spojrzał z ukosa na dziewczynę. — Jeśli pani chce znowu mdleć, to teraz jest odpowiedni moment. Smiekałow wydał zdławiony okrzyk i rzucił się z pazurami na Dundy'ego. Dundy stęknął i wymierzył mu ciężką pięścią cios w twarz. Młody człowiek zatoczył się pod ścianę i wpadł na krzesło. Zwalił się razem z nim na podłogę. Dundy zwrócił się do mizernego: — Zabierzcie go na Komendę. Zatrzymanie do czasu wyjaśnienia. Mizerny powiedział „Dobra", podniósł z podłogi kapelusz Smiekałowa, po czym podszedł pomóc jemu samemu. W drzwiach, które Miriam zostawiła otwarte, ukazali się Teodor Bliss, jego żona i gospodyni. Miriam spazmowała, tupała nogami, groziła Dundy'emu „Ty tchórzu! Ja złożę skargę... Nie ma pan prawa..." — ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy się przyglądali, jak mizerny pomaga Smiekałowowi wstać i wyprowadza go do hallu. Smiekałow miał usta i nos czerwone od krwi. W końcu Dundy rzucił pobłażliwie „Ci-icho" w stronę Miriam i wyciągnął z kieszeni kartkę papieru. — Dostałem wykaz rozmów, jakie telefonistka łączyła dzisiaj z tego mieszkania. Proszę mówić, jeśli ktoś z państwa rozpozna numer. Odczytał pierwszy. — To rzeźnik — powiedziała pani Hooper. — Dzwoniłam przed wyjściem. Następny rozpoznała jako numer sklepu kolonialnego. Dundy odczytał trzeci. — To Hotel Świętego Marka — powiedziała Miriam. — Telefonowałam do Borysa. Dwa następne zidentyfikowała jako numery swoich przyjaciółek. Szósty, oznajmił Bliss, jest numerem biurowym jego brata. — To pewnie ja dzwoniłem do Elizy, żeby przyjechała prosto do magistratu. Siódmy Spade rozpoznał jako swój, a ostatni Dundy jako numer pogotowia policyjnego. Schował kartkę z powrotem do kieszeni. — No, to nam kupę wyjaśniło — powiedział Spade pogodnie. Rozległ się dzwonek do drzwi i Dundy wyszedł do hallu. Słychać było, jak rozmawia z jakimś mężczyzną, zbyt jednak cicho, by można było rozróżnić słowa. Zadzwonił telefon. Spade podniósł słuchawkę. — Halo... Nie, mówi Spade. Chwileczkę... Dobrze... Dobrze, powtórzę... Tak, powiem, żeby zadzwonił... Dobrze. Kiedy się obrócił, w drzwiach hallu stał Dundy z rękami do tyłu. — Dzwonił 0'Gar, że ten twój Rosjanin dostał ataku szału w drodze na komendę. Musieli mu nałożyć kaftan bezpieczeństwa. — Powinien go nosić od dawna — odburknął Dundy. — Pozwól na chwilkę. Spade wyszedł za Dundym do hallu. Przy drzwiach wejściowych czekał mundurowy policjant. Dundy wysunął ręce zza pleców. W jednej trzymał krawat w ukośne zielone pasy różnych odcieni, w drugiej platynową szpilkę w kształcie półksiężyca wysadzanego brylancikami. Spade się pochylił, żeby bliżej obejrzeć trzy niewielkie plamki na krawacie. — Krew? — Albo błoto — odparł Dundy. — Posterunkowy znalazł to zawinięte w gazetę w koszu na śmieci na rogu. — Tak, proszę pana — potwierdził dumnie policjant. — Znalazłem zawinięte w gazetę... Urwał, bo ani Dundy, ani Spade nie zwracali na niego uwagi. — Wolałbym, żeby to była krew — powiedział Spade. — To by wyjaśniało, dlaczego zabójca wyrzucił krawat. Chodźmy z nimi porozmawiać. Dundy wsunął krawat do jednej kieszeni, do drugiej włożył rękę ze szpilką. — Dobra, będziemy utrzymywali, że to krew. Weszli do salonu. Dundy, z nie ukrywanym niesmakiem powiódł wzrokiem od Blissa, przez jego żonę i bratanicę, do gospodyni. Wyciągnął rękę z kieszeni i nagłym ruchem podsunął im na otwartej dłoni szpilkę z brylantowym półksiężycem. — Co to jest? — rzucił pytanie. Pierwsza odpowiedziała Miriam: — Tatusia szpilka do krawata. — Ano właśnie — rzekł cierpko. — Miał ją dzisiaj na sobie? — Zawsze ją nosił. Zwróciła się do pozostałych o potwierdzenie. — Tak jest — powiedziała pani Bliss, a jej mąż i gospodyni kiwnęli głowami. — Gdzie pan ją znalazł? — zapytała dziewczyna. Dundy mierzył ich po kolei wzrokiem, z rosnącym niesmakiem. Twarz mu poczerwieniała. — Zawsze ją nosił — powtórzył ze złością. — Ale ani pani, ani nikt nie raczył powiedzieć: „Tatuś zawsze nosił brylantową szpilkę w krawacie. Co się z nią stało?" Nie, musimy czekać, aż się sama znajdzie, żeby ktokolwiek z państwa puścił parę z ust. — Niech pan będzie sprawiedliwy — wtrącił Bliss. — Skąd mogliśmy wiedzieć... — Mniejsza o to, skąd — przerwał mu Dundy. — Dochodzimy do punktu, kiedy ja będę mówił, co wiem. — Wyjął z kieszeni zielony krawat. — Czy to jego? — Jego, proszę pana — potwierdziła pani Hooper. — Na krawacie jest krew — oznajmił Dundy. — Nie jego krew, bo nie miał najmniejszego zadraśnięcia, kiedy go oglądaliśmy. — Zmierzył zwężonymi oczami wszystkich po kolei. — Załóżmy teraz, że ktoś chce udusić człowieka, który ma w krawacie szpilkę i który się broni... Urwał i spojrzał na Spade'a, który się zbliżył do miejsca, gdzie stała pani Hooper. Ręce trzymała założone na brzuchu. Wziął jej prawą dłoń, otworzył ją i wyjął zwiniętą chusteczkę. Ukazało się świeże, może pięciocentymetrowe zadrapanie. Pani Hooper pozwalała biernie oglądać swoją dłoń, nie tracąc ani odrobiny zwykłego spokoju. Nie odezwała się słowem. — No i co? — zapytał Spade. — Zadrapałam się o broszkę panny Miriam, kiedy ją układałam na łóżku, jak zemdlała — powiedziała beznamiętnie gospodyni. Dundy prychnął krótkim, gorzkim śmiechem. — Mimo to poślę panią na szubienicę. Na twarzy gospodyni nie odmalowało się żadne uczucie. — Wola boska — odparła. Spade wydał dziwny dźwięk z głębi gardła, puszczając jej rękę. — Spróbujmy podsumować sprawę. — Zrobił porozumiewawczą minę do Dundy'ego. — Jak ci się podoba ta gwiazda z literą T? — zapytał. — Wcale mi się nie podoba — odrzekł Dundy. — Mnie też nie — ciągnął Spade. — Pogróżki Talbota były chyba autentyczne, jednakże dług został, zdaje się, uregulowany. Ale, ale, poczekaj chwilę! — Podszedł do telefonu, podał numer swojej kancelarii. — Ta historia z krawatem też wyglądała z początku dziwnie — zauważył czekając na połączenie. — Ale krew wyjaśnia chyba sprawę. Halo, Effie? — powiedział do tuby. — Posłuchaj uważnie. Czy mniej więcej w tym czasie, kiedy dzwonił Bliss, nie miałaś jakichś dziwnych telefonów? — zapytał. — Czegoś, co by mogło wyglądać na sztuczkę? Tak, przed jego telefonem, pomyśl dobrze. — Zasłonił dłonią tubę i zwrócił się do Dundy'ego: — Różne cuda dzieją się na tym świecie. — Potem znowu do telefonu: — Tak...? Tak... Pana Krugera? Tak... Mężczyzna czy kobieta?... Dzięki... Nie, będę niedługo. Zaczekaj na mnie, zapraszam cię na obiad. Do widzenia. Odwrócił się od telefonu. — Pół godziny przed Blissem dzwonił jakiś mężczyzna i pytał o pana Krugera. Dundy zmarszczył czoło. — I co? — Nic, nie zastał go. — Co to znowu za Kruger? Dundy zmarszczył się jeszcze bardziej. — Ba, żebym ja wiedział — odparł Spade swobodnie. — Nigdy o takim nie słyszałem. — Wyjął z kieszeni tytoń i bibułki. — No, Bliss, to gdzie pan się skaleczył? — Co proszę? — zapytał Bliss, podczas gdy inni patrzyli nie rozumiejącym wzrokiem na Spade'a. — Gdzie pan się skaleczył? — powtórzył Spade odmierzanym, beznamiętnym tonem. Cała jego uwaga skupiała się na skręcaniu papierosa. — Gdzie pan się skaleczył tą szpilką, kiedy pan dusił brata? — Czy pan oszalał? — wykrztusił Bliss. — Przecież... — Yhm. Brał pan ślub, kiedy został zamordowany. Otóż nieprawda! Spade zwilżył językiem brzeg bibułki, wygładził papierosa palcem. Te raz odezwała się pani Bliss. Głos jej się załamywał. — Ależ on... Maks Bliss dzwonił... — Kto powiedział, że to dzwonił Maks Bliss? — spytał Spade. — Nie wiem, kto do mnie dzwonił. Nie znałem jego głosu. Wiem tylko, że zatelefonował jakiś mężczyzna i przedstawił się jako Maks Bliss. To mógł być każdy. — Ale z wykazu rozmów wiadomo, że telefon był stąd — zaprotestowała. Spade potrząsnął głową, uśmiechnął się. — Wiadomo tylko, że miałem telefon stąd. Ale nie ten. Mówiłem państwu, że ktoś zadzwonił pół godziny przed rzekomym telefonem Maksa Blissa i zapytał o pana Krugera. — Wskazał głową Teodora Blissa. — Był na tyle sprytny, żeby do mnie stąd zadzwonić. Chciał, żeby mój numer figurował w wykazie. Pani Bliss, z osłupieniem w błękitnych oczach, wodziła wzrokiem od Spade'a do męża. — Nonsens — powiedział ten ostatni bagatelizującym tonem. — Sama rozumiesz... Spade nie pozwolił mu dokończyć zdania. — Sama pani rozumie: wyszedł na papierosa, kiedy państwo czekali na sędziego. Wiedział, że na korytarzu są automaty telefoniczne. Wystarczyła mu minuta. Zapalił papierosa, schował zapalniczkę do kieszeni. — Nonsens — powtórzył Bliss ostrzejszym tonem. — Czemuż miałbym zabijać Maksa? — Uśmiechnął się uspokajająco do osłupiałej żony. — Nie bierz tego poważnie, kochanie. Metody policyjne są czasem... — Dobra, dobra — przerwał Spade. — Zobaczymy, gdzie pan ma to skaleczenie. Bliss obrócił się na pięcie, żeby mu stawić czoło. — Niech pan tylko spróbuje! Ukrył jedną rękę za sobą. Spade zbliżał się do niego z kamienną twarzą i nieobecnym spojrzeniem. * Spade siedział w towarzystwie Effie Perine przy małym stoliku w restauracji Juliusa Castle'a na Telegraph Hill. Przez okna widać było światełka promów, które to przybliżały się do świateł miasta po drugiej stronie zatoki, to od nich oddalały. — Prawdopodobnie nie poszedł tam wcale po to, żeby go zabić — opowiadał Spade. — Pewnie chciał tylko wymusić jeszcze trochę pieniędzy. Ale kiedy się pokłócili, złapał go za gardło i zaślepiony nienawiścią puścił dopiero, jak Maks już nie żył. Rozumiesz, zestawiam po prostu fakty, które zdołaliśmy ustalić, i to, czegośmy się dowiedzieli od jego żony, bo od niego samego niewiele udało się wydobyć. Effie pokiwała głową. — Nie ma co, miła, lojalna żonka. Spade wypił łyk kawy, wzruszył ramionami. — Dlaczego miałaby być lojalna? Wie, że się do niej zaczął zalecać tylko dlatego, że była sekretarką Maksa. Wyrobił papiery ślubne już parę tygodni temu, żeby jej zawrócić w głowie i skłonić ją do udostępnienia mu fotokopii dokumentów dotyczących udziału Maksa w tym szwindlu z pożyczką Graystone'a. Zrozumiała, że bynajmniej nie pomagała niewinnie skrzywdzonemu w odzyskaniu dobrego imienia. Dzięki niej mógł dziś przyjść do brata i zagrozić, że teraz on jego pośle do San Quentin, jeśli nie otrzyma odpowiedniej sumki. Doszło do kłótni i zamordował go, ale się skaleczył o szpilkę, kiedy go dusił. Krew na krawacie, skaleczona ręka, nie mógł nad tym przejść do porządku dziennego. Zdjął zabite mu krawat i poszukał innego, bo brak krawata dałby policji do myślenia. Ale miał pecha, bo na samym froncie wisiały nowiutkie, nie używa ne krawaty, a on złapał pierwszy z brzegu. Teraz trzeba go było zawiązać trupowi na szyi. Albo nie, przyszła mu lepsza myśl do głowy. Rozbierze zabitego do połowy, postawi policję przed zagadką. Nie zawiązany krawat będzie wyglądał równie niewinnie, jeżeli zdejmie także koszulę. Rozbierając brata wpadł na następny pomysł. Podsunie policji jeszcze jeden mylny trop rysując na piersi zabitego tajemny znak, który gdzieś widział. Spade wypił następny łyk kawy. — Teraz się uznał za prawdziwego geniusza w myleniu tropów. Napisze jeszcze list z pogróżkami z tym samym znakiem, który wyrysował na piersi Maksa. Na biurku leży popołudniowa poczta. Nadaje się każda koperta, byleby była zaadresowana na maszynie i nie miała adresu zwrotnego. Ale koperta z Francji doda jeszcze egzotyki, więc wyjmuje z niej oryginalny list i wkłada kartkę z pogróżkami. I w tym miejscu przesadził, rozumiesz? Podsuwa nam tyle mylnych tropów, że musimy zacząć podejrzewać to, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie sfałszowane. Na przykład telefon. Bo teraz nadszedł czas na stworzenie sobie alibi. Wyszukuje w książce telefonicznej moje nazwisko wśród detektywów prywatnych i odstawia numer z Krugerem. Ale przedtem dzwoni jeszcze do swojej blond Elizy i mówi jej, że wszystkie przeszkody na drodze do małżeństwa zostały szczęśliwie usunięte, bo mu zaproponowano świetny interes w Nowym Jorku, tylko że musi jak najszybciej wyjechać. Wobec tego, czy mogłaby się z nim spotkać za piętnaście minut w magistracie, to wezmą ślub? Chodzi mu już nie tylko o alibi. Chce jej wybić z głowy jakiekolwiek podejrzenia, że to on sprzątnął Maksa, bo Eliza dobrze wie, że go nie lubił. Nie może dopuścić, żeby się w niej zrodziło przypuszczenie, że się koło niej kręcił tylko dla wydobycia informacji o Maksie. Jeszcze by przypadkiem dodała dwa i dwa i domyśliła się czegoś zbliżonego do prawdy. Spade dopił kawę, odstawił filiżankę i ciągnął dalej: — Uporawszy się z tym, jest gotów do wyjścia. Nie kryje się bynajmniej wychodząc. Została mu jeszcze tylko jedna rzecz do załatwienia: krawat i szpilka w kieszeni. Zabrał również szpilkę, bo się boi, że policja może znaleźć ślady krwi w oprawie brylancików, mimo że bardzo starannie wszystko wytarł. Po drodze kupuje gazetę od chłopca, na którego się natyka przy wyjściu, pakuje krawat i szpilkę i po prostu wyrzuca do kosza na rogu. Nie widzi w tym żadnego ryzyka. Nie ma najmniejszego powodu, żeby policja szukała krawata. Nie ma powodu, żeby śmieciarz opróżniający kosz interesował się zgniecioną gazetą. A jeśli na wet, to co u diaska? Wyrzucił to morderca. On, Teodor Bliss, nie może być mordercą, bo ma alibi. Wskakuje do auta i jedzie do magistratu. Wie, że jest tam pod dostatkiem telefonów. Zawsze może powiedzieć, że mu si wyjść do toalety, ale okazuje się to niepotrzebne. Czekając, aż sędzia zakończy rozprawę, wychodzi na papierosa i to wszystko. „Panie Spade, mówi Maks Bliss. Ktoś dybie na moje życie". Effie Perine pokiwała głową, po czym zapytała: — Jak uważasz, dlaczego wybrał detektywa prywatnego zamiast policji? — Bo tak było bezpieczniej. Gdyby zwłoki zostały już odkryte, policja mogłaby dojść, skąd dzwoniono. Natomiast detektyw prywatny według wszelkiego prawdopodobieństwa dowiedziałby się o sprawie dopiero z gazet. — Poszczęściło ci się — roześmiała się Effie. — Poszczęściło? Bo ja wiem? — Popatrzył sceptycznie na swoją dłoń. — Rozbiłem sobie kostki, zanim go załatwiłem, a cała sprawa nie trwała nawet pół dnia. Obawiam się, że adwokat, który będzie zarządzał masą spadkową, podniesie wielki krzyk, jeśli mu poślę rachunek na jakąś godziwą sumkę. — Zamachał ręką, żeby przywołać kelnera. — Chcesz iść do kina czy masz jakieś inne plany? SPIS TREŚCI Słowo od tłumacza 3 Tom, Dick albo Harry (Tom, Dick or Harry) ... 7 Sam Spade, detektyw prywatny (Samuel Spade the Private Detective) 20 Dugitalizował Bodziokb