15009
Szczegóły |
Tytuł |
15009 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15009 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15009 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15009 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Przełożyły
Katarzyna Kotyńska i Renata Rusnak
(O^pZ
wydawnictwo- zarne Wołowiec 2004
Tytuł oryginału ukraińskiego Kolekcija prystrastej
Projekt okładki i stron tytułowych kamil targosz Projekt typograficzny i skład robert oleś
Copyright © by NATALKA ŚNIADANKO, 2001
Copyright © for the Polish edition
by WYDAWNICTWO CZARNE, 2004
Copyright © for the Polish translation
by KATARZYNA KOTYŃSKAand RENATA RUSNAK, ?04
Str. 5-59, 162-234, 254-291 przełożyła RENATA RUSNAK Stt. ??-i?i, 235-253 przełożyła KATARZYNA KOTYŃSKA
Redakcja filip Modrzejewski Korekta anna kowalska
isbn 83-87391-87-5
Namiętności dziecięce
Kiedy można zacząć, na co nie zwracać uwagi albo jak zakochać się w Georgeu Michaelu?
Chłopiec o imieniu Tola był najwyższy, najgrubszy i najbardziej kędzierzawy w całej klasie. Wstydził się bardzo tego, że szkolny fartuch rozłaził mu się na okrągłym brzuchu, guziki marynarki nie dopinały się, a mama zmuszała go, by pod spodnie zamiast skarpet zakładał w lecie długie podkolanówki, w zimie zaś ciepłe wełniane kalesony, które robiła mu babcia. Świetnie go rozumiałam, bo mnie też mama zmuszała do wciągania pod szkolny mundurek długich majciochów z grubej wełny, z nieznanych mi powodów nazywanych „reformami", które czasem wystawały spod krótkiej spódniczki. A może tak mi się tylko zdawało? Sama bowiem świadomość — że masz na sobie coś tak obrzydliwego — wystarczała, by zatruć życie każdemu. Nie wiem, co ze swoimi kalesonami robił Tola, ale ja, mniej więcej od szóstej klasy, każdego rana zdejmowałam majtki na klatce schodowej, wpychałam je do skrzynki pocztowej i wyciągałam stamtąd po szkole. Aż raz mama wcześniej wróciła z pracy i znalazła moje „reformy" obok magazynu Nauka i życie.
Tola był bardzo wstydliwym chłopcem i czerwienił się za każdym razem, kiedy nauczycielka matematyki
5
wzywała go do tablicy. Na przerwach, kiedy inni chłopcy wybiegali na dwór grać w piłkę, albo skakać przez siebie, czyli „bawić się w kozła", Tola znajdował kącik, w którym nikt go nie mógł zobaczyć, wyciągał z jakiejś sekretnej kieszeni marynarki cieniutką książeczkę w ciemnozielonym kolorze, i czytał przez całą przerwę, starając się nie rzucać w oczy, bo coś takiego raczej nie spotkałoby się z aprobatą kolegów. Tola szedł przeważnie na ostatnie piętro szkoły, bo tam, w zakamarku obok pracowni fizycznej, zawsze było cicho i pusto; nauczycielka fizyki uważała, że przerwy są nie po to, by uczniowie mogli się wyszaleć i wykrzyczeć, lecz po to, by nauczyciele mogli wypocząć i przygotować się do następnej lekcji.
Pilnowała zatem srodze, by nikt się pod jej gabinetem nie bawił w „kozła", nie grał w gumę czy choćby w fanty. Ten, kto zakłóciłby spokój tego miejsca, narażał się na wielkie nieprzyjemności, a ponieważ kilkorgu uczniom już się za to dostało, wszyscy unikali okolic gabinetu jak ognia.
W pierwszej klasie jednak ani ja, ani Tola nie mogliśmy o tym wiedzieć: nie uczyliśmy się jeszcze fizyki; nie przechodziliśmy nawet z sali do sali, jak starsi uczniowie, a odsiadywaliśmy wszystkie lekcje ciągle w tej samej klasie „nauczania początkowego", umieszczonej w przeciwległym skrzydle. Na wyprawy do tego skrzydła z całej naszej klasy chodziliśmy tylko ja i Tola. Oboje z ciemnozieloną cieniutką książeczką; potem okazało się nawet, że była to ta sama, a ściślej taka sama książeczka, Kozeta — fragment powieści Wiktora Hugo; poznałam ją z daleka dzięki typowej radzieckiej okładce i standardowej oprawie, jaka
6
dotąd przeważa w księgozbiorach naszych rodziców jeszcze z czasów, kiedy książki oddawało się na makulaturę.
Nie wiem, dlaczego oboje z Tolą do potajemnego czytania na przerwach wybraliśmy właśnie ten tytuł. Teraz myślę, że mało w tym było dziecięcej romantyczności, gdyż książka Hugo była najmniejsza, najlżejsza i — oczywiście! — najzręczniej ją było nosić pod szkolnym mundurkiem. Wtedy jednak ów zbieg okoliczności wydawał mi się tajemniczy, zagadkowy i pełen sekretnej treści.
Tola pierwszy w klasie nauczył się czytać i zawsze dostawał piątki z pisania. Nie był kujonem i wyraźnie preferował przedmioty humanistyczne, ale i tak koledzy nabijali się z niego, jak to zwykle bywa w wypadku wzorowych „przyszłych olimpijczyków". Nawet nie brali go ze sobą, gdy szli na mecze starszych klas.
Kiedy skończyliśmy pierwszą klasę, mama Toli porozmawiała z dyrektorem, i Tola od razu przeszedł do trzeciej, żeby nie wyróżniać się za bardzo wśród o wiele niższych i drobniejszych rówieśników. Program przeskoczonej klasy Tola nadrobił w ciągu wakacji. Jego rodzice pracowali razem z moimi i od czasu do czasu przychodzili do nas w gości; raz pojechaliśmy nawet na wczasy. Jak to wtedy było w modzie, do pensjonatu niedaleko Odessy, własnymi samochodami. Całą drogę Tola usiłował zainteresować mnie a to grą w szachy, a to w warcaby, a to rozmową o książkach. Dopadły nas jednak takie nudności, że ojcowie musieli zatrzymywać się co pół godziny, żeby mamy mogły po kolei wyprowadzać nas na świeże powietrze, gdzie zostawialiśmy zawartość naszych żołądków. Potem znowu wsiadaliśmy do auta, profilaktycznie ściskając w rękach woreczki
7
foliowe, na wypadek, gdyby nie udało się odpowiednio wcześnie zatrzymać. Zapewne z powodu tych niedogodności nie udało nam się znaleźć wspólnych, interesujących dla obojga tematów, i w ciągu całego wyjazdu przyjaźń nasza nie zdołała się umocnić. Tola, co prawda, starał się zaproponować mi badmintona, ale ciągle miałam w pamięci szczegóły wspólnej podróży i to, jak Tola o mało nie zapaskudził mi spodenek, zanim ledwie zdążył wyskoczyć z auta z przepełnionym woreczkiem w rękach, i odmówiłam.
Poza tym potwornie nie podobały mi się majtki w żółte groszki, które mama zakładała Toli zamiast kąpielówek, i Toli okrągły brzuch, zwisający znad majtek w żółte groszki. A do tego zawsze — ledwie przestępowaliśmy próg jadalni — Tola stawiany był mi za wzór:
— Patrz — zaczynała i kończyła każdy kolejny posiłek moja mama — Tola już dawno zjadł, a ty ciągle dumasz nad talerzem.
Z pewnością dorównanie Toli, który w trzydziestostopniowym upale z wyrazem najwyższej błogości pochłaniał dwie porcje makaronu na zimno, popijając ciepłym kompotem z suszonych gruszek, szedł na plażę i dopychał wszystko czterema kromkami chleba z masłem, które dawali na śniadanie do herbaty, było niemożliwe.
Krótko mówiąc, Tola nie wzbudzał we mnie najmniejszej sympatii, mimo iż w pensjonacie w ogóle nie było dzieci w naszym wieku.
Nawet kiedy robiło się już totalnie nudno, nie poddawałam się, i zamiast iść do Toli, zaczynałam czytać czasopismo Nauka i życie, które rodzice w ostatniej chwili wzięli na drogę — mama celowo nie zabrała nic innego do czy-
8
tania, żebym „nie psuła sobie oczu". Okulistka zaleciła mi przerwę w czytaniu, żebym nie musiała nosić okularów. Wyjątkowo często czytałam więc artykuł poświęcony najnowszym odkryciom w dziedzinie krystalografii chemicznej, być może dlatego, że od niego zaczynał się numer. W końcu, kiedy rodzice po raz kolejny próbowali wmusić we mnie kotleta, nie wytrzymałam i wyrecytowałam: „Centralne miejsce w dziedzinie badań nad ewolucją minerałów różnorodnych górskich formacji geologicznych powinna zająć geokrystalochemia, jako nowy kierunek rozwoju tradycyjnej krystalochemii; jej również należy przypisać dużą rolę w rozwiązaniu zagadnienia syntezy płynów o określonych właściwościach z uwzględnieniem energii form krystalicznych, oraz w badaniu izomorfizmu i polimorfizmu przy wykorzystaniu metody rentgenostrukturalnej, elektrograficznej i neutronograficznej, zarówno właściwości chemicznych, jak i całego zespołu właściwości fizycznych. A wy się tu głupotami zajmujecie". Potem zwycięsko wypuściłam z siebie powietrze, wypiłam kompot i zostawiłam zupełnie oszołomionych rodziców, by dalej przyglądali się, jak Tola kończy swoją porcję kotletów z kaszą.
Koniec tego monologu doleciał również do uszu Toli, który skończył jeść obiad i właśnie przechodził z mamą obok naszego stolika. Po tym zdarzeniu rodzice schowali gdzieś Naukę i życie, a Tola więcej nie zapraszał mnie na badmintona.
Dużo później przyszło mi pożałować swojej szczenięcej zarozumiałości, kiedy w ósmej klasie dotarło do mnie, że pierwszy raz w życiu się zakochałam.
9
Michael Jackson, poezja i Łaskawy Maj
Tak naprawdę, maj tamtego roku dla żeńskiej części naszej klasy okazał się absolutnie niełaskawy. Zapanował bowiem specyficzny rodzaj epidemii. Koleżanki z klasy podzieliły się na trzy grupy: pierwsze do nieprzytomności kochały się w Michaelu Jacksonie, drugie w George'u Michaelu, trzecie, a było ich najmniej, za obiekt sympatii wybrały sobie solistę szalenie wtedy modnej kapeli Łaskawy Maj. I nie wiadomo, które z nich miały najbardziej przechlapane.
Symptomy tej choroby, niezależnie od wyboru obiektu, zawsze były takie same. Absolutnie wszystkie — nawet największe kujonice — nagle skracały szkolne mundurki, przestawały nosić obowiązkowe wstążki we włosach (na co dzień niebieskie, a w święta śnieżnobiałe), podbierały mamom buty na obcasie i ignorując niedogodności związane z niedopasowaną numeracją, starały się je nosić najpierw po lekcjach, a potem również w szkole.
Kolejny etap choroby charakteryzował się jaskrawo malowanymi w najnieprawdopodobniejsze odcienie różu paznokciami, grubo pomalowanymi, potem doklejanymi rzęsami, cieniutko wyskubanymi brwiami, a czasami któraś odważyła się nawet na jasnoróżową szminkę. Tak było w szkole. Po szkole makijaż znacznie przybierał na intensywności, siłą rzeczy narzucając skojarzenie z bohaterami powieści Jamesa Coopera, spódnice krótły nadzwyczaj i spod niektórych kurtek mogło być ich w ogóle nie widać. Do tego dochodziły perfumy mam w o wiele za dużych ilościach i wypalane w bramie pierwsze papierosy.
10
Ostatnie, najbardziej zaawansowane stadium niosło ze sobą ściany szczelnie oklejone plakatami z zaczyty-wanego przez każdego przedstawiciela odpowiedniego wieku magazynu Rówieśnik, indywidualne kolekcje zdjęć z innych wydań i jeszcze radykalniejsze zmiany w wyglądzie zewnętrznym. To ostatnie uzależnione było od rodzaju choroby.
Te z moich koleżanek, które starannie kolekcjonowały wizerunki Michaela Jacksona, przeważnie farbowały włosy na czarno i robiły mocną hennę. Te, które zbierały zdjęcia George'a Michaela, mniej uwagi poświęcały fryzurze, dbały za to o posiadanie jak największej ilości czarnych golfów, dżinsów oraz marynarek i nosiły gładko zaczesane włosy oraz po kilka kolczyków w uszach.
Zwolenniczki twórczości Łaskawego Maja nie przejmowały się wyglądem zewnętrznym ani trochę, naśladując w tym swoich idoli, a także z powodu gorszej — niż w wypadku dziewcząt zakochanych w „zachodnich pop--idolach" — sytuacji materialnej swoich rodzin. Charakterystyczne dla nich symptomy zewnętrzne były najmniej zauważalne; ktoś mniej spostrzegawczy mógłby wziąć je za całkiem normalne nastolatki.
Mnie również nie udało się uniknąć owej epidemii uczuć; jej objawy wystąpiły u mnie najpóźniej w klasie i w dodatku wcale nie tak, jakbym sobie życzyła. Zaczęłam się już martwić, czy aby prawidłowo przechodzę proces dojrzewania płciowego — jeśli w ogóle przechodzę. Dlatego każdego rana zaraz po przebudzeniu biegłam do łazienki, gdzie powiesiłam starannie wycięte z Rówieśnika plakaty Michaela Jacksona i George'a Michaela oraz
ii
niewielkie czarno-białe zdjęcie grupy Łaskawy Maj. Tu, przyglądając się kolejno każdemu z mężczyzn, starałam się dociec, na widok którego z nich moje serce zaczyna bić szybciej.
Wstydząc się swego opóźnionego rozwoju, próbowałam w sztuczny sposób stymulować proces zakochiwania się i w ciągu dnia intensywnie myśleć po kolei o każdym z potencjalnych kandydatów na wybrańca mego serca. Jakiś czas pocieszałam się, że najpierw trzeba przywyknąć do wyglądu obiektów swojej sympatii, potem starałam się chodzić do łazienki dwukrotnie: przed śniadaniem i po śniadaniu, podejrzewając, że być może miłość na czczo rozwija się wolniej, niż gdy człowiek jest syty. Po tygodniu wyznaczyłam regularne wizyty — co pół godziny, doprowadziło to jednak tylko do tego, że mama zapytała, czy mam problemy z żołądkiem, i zmusiła mnie do połknięcia jakichś dwu tabletek. A moje serce i tak biło szybciej przy śniadaniu, niż kiedy zatrzymywałam wzrok na którymś z obiektów żarliwej miłości wszystkich moich szkolnych koleżanek.
Sytuacja stała się krytyczna, gdy któregoś dnia w szkolnej stołówce przypadkiem spojrzałam naTolę i poczułam, że moje serce kołacze, jakbym przebiegła kilka metrów do właśnie ruszającego tramwaju. Nie uwierzyłam własnym oczom i baczniej przyjrzałam się dawnemu koledze z klasy, który akurat pochłaniał trzecią porcję parówek z ziemniakami. Ale im pożądliwiej wpychał sobie do ust kiszoną kapustę, która zwisała mu na podbródek, tym bardziej chciało mi się na niego patrzeć. W czasie kiedy dorastaliśmy, Tola zdecydowanie wyrósł, nie zmienił się jed-
12
nak niemal wcale. Ciągle był najwyższy w klasie, okrągłe brzuszysko nadal wyłaziło mu ze spodni szkolnego mundurka, na każdej przerwie biegł do stołówki i nigdy nie grał w piłkę. Teraz już, nie kryjąc się, nosił ze sobą wszędzie, nawet do stołówki, powieść Kwintyn Durward Waltera Scotta; na czytanie przeznaczał każdą wolną chwilę, nawet czekając, aż dyżurni przyniosą tacę z parującymi talerzami ziemniaków z parówkami. Nie przeszkadzało mu, że jego sąsiedzi zza stołu wykorzystywali ten czas na energiczne szturchanie się łokciami, starając się, by ostatni z brzegu spadł, a kiedy im się udawało, głośno rechotali. Nikt nie odważył się zaczepić Toli, zapewne z uwagi na jego potężną budowę, bo gdyby wysilił się choć minimalnie, zepchnąłby ich z ławki wszystkich naraz. W tym samym czasie ja również czytałam Kwintyna, co prawda po kryjomu i w domu, bo po pierwsze, lekarz znowu zabronił mi dużo czytać, a po drugie, książka była zbyt ciężka, żeby ją targać do szkoły z podręcznikami. I ten, jak mi się wtedy wydawało, tajemniczy zbieg okoliczności zmusił moje serce, by zabiło mocniej.
Wpadłam w pułapkę. Znalazłam się w sytuacji bez godnego wyjścia. O ile dotąd wstydziłam się swego opóźnienia względem koleżanek, które co rano z troską pytały: „No i jak? Który ci się podoba?" (wyniki moich prób zakochania się w którymś z idoli śledziła w napięciu cała żeńska część naszej 8a), chowając oczy, zmuszona byłam odpowiadać: „Żaden". Ryzykowałam utratę resztek autorytetu i mogłam zostać uznana za niedorozwiniętą. Teraz jednak wszystko stało się znacznie gorsze. Obierając Tolę za obiekt swojej miłości, podpisałam na siebie wyrok
13
śmierci. Przecież żadna z koleżanek nie byłaby w stanie tego zrozumieć. Tak rażąco niskiego poczucia estetyki i dobrego gustu, takiego niezrozumienia istoty męskiej urody — tego braku zachwytu nad grą silnych mięśni, nad obleczonym w obcisłe kąpielówki symbolem męskości, połączonego z subtelną erotyką drżącego tembru głosu, nad wspaniałą fryzurą i licznymi kolczykami w uszach. Tym samym ostatecznie przypieczętowałam swoje zacofanie we wszystkim, co dotyczyło kobiecej solidarności, bo „tak robią wszystkie". A mnie nie wyszło.
Figura mego wybrańca wyglądała tak, jakby mniej więcej trzydzieści lat przepracował jako dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa, i było jasne, że żaden jego mięsień nigdy nawet nie słyszał słowa ekspander, nie mówiąc już o jakichś tam hantlach czy sztangach.
Stało się najgorsze: wyszło na jaw, że to nie opóźnienie w rozwoju, lecz stan patologiczny. Wprawdzie mogłam sobie z wielkim trudem wyobrazić, jak zwierzam się najbliższej przyjaciółce z tego, że nie mogę zakochać się w Michaelu Jacksonie, ale na to, by opowiedzieć jej, nawet w największej tajemnicy, że kocham się w Toli, nie odważyłabym się nigdy.
Po pierwsze, natychmiast wiedziałaby o tym cała szkoła, bo która przyjaciółka taką sensację utrzyma w tajemnicy. Po drugie i najgorsze, mógłby się o tym dowiedzieć Tola. A tego to już bym nie przeżyła.
Jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji było samobójstwo. Przed podjęciem tak poważnego kroku, postanowiłam jednak przelać swe cierpienie na papier. Mój pierwszy utwór zatytułowany był Tobie...
14
Moje serce tonie w smutku Deszcz o szyby bije Powiem ci to po cichutku Rozpacz serce ryje
Księżyc świeci najjaśniejszy Noc jest tak okrutna Ty mi jesteś najpiękniejszy A ja taka smutna
Mimo wątpliwości dotyczących słowa „najpiękniejszy", nie pasującego do wyglądu Toli, wiersz spodobał mi się bardzo, i zdecydowałam, że zaczekam z samobójstwem, by zostawić ludzkości swoje nieśmiertelne utwory. Następny wiersz napisałam tejże samej nocy i zatytułowałam Ciebie...
Ciebie nie zapomnę Kochać zawsze będę Na wieki przeklęta Ta moja tęsknota
Ty o niczym nie wiesz I w radości żyjesz Że me serce krwawi Lecz kto mnie wybawi?
To był niewątpliwie postęp w rozwoju mojej osobowości twórczej. „Kochać zawsze będę na wieki przeklęta" — to już było coś; tak wzmocnionym obrazem poetyckim
15
można było oddać sprzeczne uczucia, które towarzyszyły mojej pierwszej miłości. Krótko, mocno i okrutnie, prawie jak u Stefanyka. Rano obudziłam się z uczuciem, że nie jest tak źle. Nie poszczęściło mi się w miłości, za to może przejdę do historii jako poetka, i jeszcze przed śniadaniem napisałam wiersz Tobą...
Z,& tobą świata nie widzę Bo tym światem się brzydzę Dłużej nie mogę tak żyć Bez ciebie ja
Kto zgadnie jak się życie ułoży Może do grobu nas złoży Nierozłączni będziemy, serce, Z tobą ja
Pobrzmiewała w tym nuta liryzmu z pieśni ludowych, i nawet jeśli nie było to zbyt oryginalne, to przynajmniej wystarczająco szczere; kto wie, czy nie wystąpiła tu pewna stylizacja. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Wszystkie trzy wiersze przepisałam do specjalnego zeszytu i zatytułowałam Ty.
W ciągu kilku następnych dni zapełniłam wierszami wszystkie strony cienkiego brulionu w kratkę, potem jeszcze jednego, aż zrozumiałam, że trzeba założyć porządny zeszyt. Moja twórczość tego okresu charakteryzowała się stylistyczną jednością, widoczną już w tytułach.
Po cyklu Ty napisałam zbiór pięciu sonetów Ja, następnie poemat My, aż w końcu w ciągu trzech bezsennych
16
nocy spod mojego pióra wyszła ilość wierszy, którą godziło się zebrać w tomik.
Zatytułowałam go O nas, i na tym wyczerpał się zapas zaimków osobowych oraz ich form.
Pełne ich zastosowanie w moim pierwszym tomiku powinno wywołać zainteresowanie jeśli nie krytyków, to przynajmniej językoznawców. Są tacy, którzy badają „Rolę partykuł wykrzyknikowych w późnych utworach Panka Kulisza", dlaczego więc nie miałby się znaleźć ktoś, kto napisałby doktorat „O zaimkach osobowych i ich fleksji we wczesnej twórczości Ołesi Podwieczor-kówny".
Literatura w zeszycie i literatura w życiu. Tajemnice męskiego serca
Mijały dni, moje uczucie rosło i skromne nocne wierszowanie już mnie nie zadawalało. Wyznaniami mojej duszy zapisałam niejeden zeszyt, ale co to zmieniało? Pragnęłam podzielić się z kimś myślami, a jeszcze bardziej chciałam podzielić się nimi z Tolą i usłyszeć, czy mogę liczyć na wzajemność. Jedyna przewaga mojej choroby nad dolegliwościami koleżanek polegała na tym, że ile by te nie cierpiały, nie miały nadziei na wzajemność.
Z drugiej strony, zachowanie Toli od czasu, kiedy jego osoba znalazła się w centrum moich myśli i uczuć, nie zmieniło się ani odrobinę. Albo tak samo starannie ukrywał swoje uczucia, albo też nic do mnie uczuł.
U
Pocieszałam się, że los nie może być aż tak okrutny, by prawdą okazało się to drugie, ale ta myśl nie dawała mi spokoju, i z każdym dniem coraz bardziej chciałam poznać prawdę.
Rozmyślałam długo, jak to osiągnąć, i w końcu znalazłam sposób.
W ciągu jednej z bezsennych nocy przetłumaczyłam na ukraiński List Tatiany do Oniegina i postanowiłam, że podrzucę to posłanie do kurtki Toli.
List zaczynał się: „Kocham Pana, czego jeszcze Panu trzeba", a kończył: „Kończę, ciężko czytać". Dalej, w króciutkim P.S., zaproponowałam Toli, by odpowiedź włożył do kieszeni swojej kurtki, kurtkę powiesił w szatni na drugim wieszaku z prawej strony w trzecim rzędzie i o nic więcej nie pytał. List podpisałam „Miss X", a do Toli zwracałam się „Mister Y".
Kilka dni minęło jak w malignie, codziennie kilka razy biegłam do szatni, spodziewając się, że znajdę kurtkę Toli w umówionym miejscu, ale minął tydzień, potem drugi, a Tola rozbierał się tam, gdzie wcześniej, a jego kieszenie były puste. Obawiałam się, że Tola pomylił instrukcje: włożył odpowiedź do kieszeni i powiesił kurtkę na starym miejscu, musiałam więc się upewnić.
Tak minęły dwa tygodnie, a ja codziennie intensywnie przeszukiwałam swoją „skrzynkę pocztową" i dyżurni zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, bo pewnie mieli własną teorię na temat mojego grzebania po kieszeniach.
Po dwóch tygodniach nie wytrzymałam i napisałam do Toli kolejny list, w którym zrezygnowałam z wiązanej formy wyrażania uczuć i oddałam wszystko swo-
18
imi słowami, starając się wypowiadać jak najprościej i jak najprzystępniej. Próbowałam osiągnąć maksymalną szczerość, nie tracąc poczucia własnej godności, i wywrzeć na Toli jak najlepsze wrażenie. Efektem były konstrukcje w rodzaju: „Nie pomyśl o mnie źle, ale sądzę, że w okolicznościach sprzyjających zaistnieniu odpowiedniego kontekstu sytuacyjnego zabarwienie emocjonalne naszej nietypowej konwersacji mogłoby zyskać pozytywny impuls. W związku z moim pragnieniem zachowania anonimowości proponuję zacząć od werbalno-wirtualnej znajomości z perspektywą przejścia do kontaktu bezpośredniego". Ponownie zaproponowałam Toli, czyli Mi-sterowi Y, by powiesił kurtkę z odpowiedzią w kieszeni na drugim wieszaku z prawej strony w trzecim rzędzie w szatni i o nic więcej nie pytał.
Nawet nie spróbował, i przez następne trzy miesiące przychodził do szkoły w ogóle bez kurtki, mimo iż była zima.
Mogło to znaczyć, że albo Tola błędnie zrozumiał moje listy i pomyślał, że ktoś sobie z niego żartuje, albo też postanowił zażartować sobie ze mnie; wtedy potwierdziłyby się moje najgorsze przeczucia.
W pierwszym wypadku stchórzyłby Tola, w drugim — ja poniosłabym klęskę. Następnej nocy napisałam ostatni cykl wierszy, poświęcony mojej miłości do Toli, pt. Tyś niegodny, uroczyście spaliłam kartkę papieru z imieniem Toli i przysięgłam nigdy więcej nie zakochiwać się bez wzajemności oraz do końca swych dni mścić się na męskim rodzie za splamioną pierwszą miłość. Wiersz poświęcony temu rytuałowi nosił tytuł Klątwa.
Namiętności po ukraińsku. Lazaret
Babcia i życiowa mądrość. Mama i doświadczenie życiowe. Kurs przetrwania dla nastolatków. Seks przedmałżeński: „za" i „przeciw"
Wszystko zaczęło się od Dee Snidera i dupli. Nawet gdyby Dee Snider nie zrobił nic więcej poza napisaniem Kursu przetrwania dla nastolatków, którego fragmenty publikowane były w magazynie Rówieśnik pod koniec lat osiemdziesitcych, miałby pełne prawo do tego, by wpisać się w historię naszego podwórka jako znacząca i epokowa osobistość. Ale Dee Snider był oprócz tego muzykiem, fajowym długowłosym rockerem, odlotowym gościem z odlotowymi piórami, walił czadowe solówki na swoim firmowym wiośle, nosił wytartą skórę i dawał prawdziwego drive'a na każdym koncercie. Nie zaliczał się do gwiazd, których słuchali wszyscy i którymi się zachwycali, takich jak Jim Morrison, Santana, Led Zeppelin, nie mówiąc o Halloween. Dee Snider grał kawałki dla tego, kto kuma prawdziwe hard rockowe klimaty, potrafi docenić decybele i nie szuka łatwej drogi w życiu. Dee Snider grał dla hipów słuchających rocka, dlatego na pełnych prawach wpisał się również w rockową historię. Choć dla naszej opowieści nie ma to aż takiego znaczenia.
Gdy w kilku kolejnych numerach Rówieśnika ukazał się Kurs przetrwania dla nastolatków, kiedy numery te zo-
20
stały zaczytane na śmierć i skutecznie schowane przed rodzicami, potem przemyślane, omówione i jeszcze raz przeczytane, na naszym podwórku wreszcie zaczęła się rewolucja seksualna.
Obecne pokolenie uczniów zapewne bardzo się zdziwi naszą niegdysiejszą ospałością. Dziś — przynajmniej jeśli wierzyć pismom młodzieżowym, skierowanym do raczej cnotliwych i przyzwoitych czytelników — dziewczyna, która do trzynastego roku życia ciągle jeszcze nie zdołała pozbyć się cnoty, może uważać się za fizjologicznie niepeł-nowartościową. Nie wspomnę już o męskiej części, która co prawda wspomnianej prasy nie czyta, ale swoją pełno-wartościowością zaczyna przejmować się niewiele później.
W naszych czasach wszystko to dopiero wchodziło w modę, wnosząc pewien element niepokoju w stabilność prowincjonalnego życia. Rodzice wychowywali nas w przekonaniu, że noc poślubna powinna być naprawdę pierwszą, przynajmniej dla narzeczonej, że doświadczenie seksualne powinno zdobywać się wyłącznie po zawarciu małżeństwa, a dziewczyna, która uległa namowom chłopaka i spróbowała zakazanego owocu, najzwyczajniej w świecie może uznać się za zbezczeszczoną i automatycznie pomniejszyć swoje szanse na szczęśliwe zamążpójście przynajmniej o 50 %.
A przecież rozwiązła cywilizacja zachodnia na aseksu-alne poradzieckie tereny wdzierała się niepowstrzymanie, i coraz częstsze publikacje typu Kurs przetrwania łamały nasze tradycyjne wyobrażenia, choć naprawdę nie wszystkim udawało się przejść od teorii do praktyki. Już same tytuły poszczególnych rozdziałów książki Dee Snidera
21
wzbudzały we mnie przeogromną chęć schowania pisma w najciemniejszy kąt, byleby tylko, broń Boże, nie znaleźli jej rodzice. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałaby nasza rozmowa, gdyby dowiedzieli się, że interesują mnie artykuły: Rodzice i rodzina — nie mogę z nimi wytrzymać, a zastrzelić szkoda, Co znaczy przedwcześnie zmęczyć się życiem?, Czy aborcja jest niebezpieczna?, Wpływ kolegów i piwa na reakcję pęcherza moczowego.
Oprócz tego niektóre z rad zachodniego rockera były nieco sprzeczne. Z jednej strony apelował: „Nie wychodźcie z domu bez prezerwatywy!", nie wyjaśniając bynajmniej, co trzeba mówić rodzicom, jeśli niespodzianie znajdą prezerwatywę w twoim piórniku, pod poduszką albo w kieszeni świeżo wypranych spodni. Z drugiej, nie do końca było zrozumiałe, po co trzeba się tak z tymi prezerwatywami męczyć, skoro według statystyki tegoż Dee Snidera: „Każdego roku trzy tysiące nastolatków zapada na syfilis, chroniczną i bardzo zaraźliwą chorobę weneryczną, która nie leczona, może doprowadzić do śmierci. Czyż matka-natura nie jest mądra?". Spróbujcie wyjaśnić, w czym tu przejawia się mądrość matki-natury i jak po takim „błogosławieństwie" w ogóle odważyć się wyjść z domu?
Poza tym autor zmuszał czasem czytelnika, by poczuł się kompletnym debilem: „Jeśli podejrzewasz, że możesz być w ciąży, przede wszystkim zrób sobie test ciążowy". Prawda, wszystko to brzmi logicznie. Nie wiadomo tylko, skąd w postradzieckim państwie pod koniec lat osiemdziesiątych, wziąć taki test, nie mówiąc już o tym, jak go użyć. Czytamy natomiast: „Jeśli test dał wynik nega-
22
tywny, to znaczy, że niepotrzebnie się martwiłaś. Ale jeśli wynik testu jest pozytywny, to musisz podjąć ważną życiową decyzję". Tym, którzy jeszcze nie załapali, autor wyjaśnia dalej: „Możesz dokonać wyboru: albo zdecydujesz się na aborcję (i tu ostatnie uściślenie dla zupełnie nieuważnych), czyli operacyjnie przerwiesz ciążę, albo urodzisz dziecko".
Dla tych, którzy wybrali aborcję, Dee Snider podaje listę organizacji, do których można się zwrócić o pomoc: ogólnoamerykańska sieć klinik kontroli urodzeń, Birth Right, Narodowa Federacja na rzecz Aborcji. Do wszystkich tych organizacji można zwracać się „telefonicznie, dzwoniąc pod numery, które uzyskacie w informacji telefonicznej". Próbowaliście?
Nie mniej proste i dostępne wyjście z sytuacji proponowane jest dla tego, kto zdecydował się urodzić dziecko i oddać je do adopcji: „Adopcją zajmują się różne organizacje, takie jak Zjednoczone Służby Społeczne, Katolicka Dobroczynność, Zjednoczona Federacja Żydowskich Filantropów. Adresy tych organizacji znajdziesz w informacji telefonicznej". Niechby i sam Dee Snider spróbował wybrać 913 i zapytać o telefon Zjednoczonej Federacji Żydowskich Filantropów.
Tak więc, nie dbając o to, że gin z tonikiem, którym dobrze jest dodać sobie odwagi przed „pierwszym razem", jest absolutnie niedostępny, ani o to, że uprawianie seksu na tylnym siedzeniu samochodu ojca to nieprawdopodobieństwo (nawet gdyby ojciec ci go pożyczył, sama realizacja, na przykad w zaporożcu, wymagałaby wieloletniego doświadczenia; nowicjusz w żaden sposób nie byłby
23
w stanie podołać temu zadaniu), ani o banalny deficyt prezerwatyw oraz ich wątpliwą jakość (dostępne były wyłącznie wyroby rodzimej produkcji), zdecydowaliśmy się mimo wszystko skorzystać z rad Dee Snidera.
Miejsce, które wybraliśmy na ten cel, nazywało się du-pla i było maleńkim pomieszczeniem na strychu jednego z budynków na naszym podwórku. Kiedy byliśmy dziećmi, kryliśmy się tam jedno przed drugim, bawiąc się w wojnę i podchody. Wtedy był to pusty, zaniedbany pokoik nad windą, z wiecznie nie domykającymi się drzwiami. Kiedy podrośliśmy i trzech „odlotowych gości" z naszego podwórka nie bez wpływu tegoż Dee Snidera zdecydowało się założyć własną rockową kapelę i zacząć odlotowo grać, wpadliśmy na pomysł, by na próby wykorzystać duplę.
ADM, do którego chłopcy zwrócili się z prośbą o zezwolenie, natychmiast wyszedł naprzeciw potrzebom młodzieży i zgodził się na prowadzenie prób w pomieszczeniu nad windą. Dupla została sprzątnięta, ze śmietnika chłopcy przynieśli kilka krzeseł, które jeszcze nadawały się do użytku, wtargali na górę perkusję i przeprowadzili pierwszą próbę.
Następnego dnia pracownicy ADM-u zmuszeni zostali do zmiany stanowiska i wyjścia naprzeciw potrzebom oburzonych mieszkańców kilku sąsiednich budynków. Świeżo założonej grupie o szerokich perspektywach w dziedzinie mało rozwiniętego w owym czasie trash metalu zabroniono przeprowadzania prób, co przeniosło uwagę dorastającego pokolenia z troski o własny rozwój kulturalny na inne aspekty życia, w szczególności seksualny.
M
Duplę postanowiliśmy wykorzystać w innym celu. Najpierw z tegoż samego śmietnika przyciągnęliśmy inne nie do końca zniszczone meble, i jako tako udało się nam stworzyć atmosferę intymności.
Przyćmione światło, wąski tapczanik ze sterczącymi gdzieniegdzie kawałkami wypełniacza i sprężynami, magnetofon, kasety, butelki z alkoholem, zapas prezerwatyw. Za brudną zasłoną — szeroka deska, która bardzo przypominała drzwi, ustawiona na kilku chwiejnych nóżkach i nakryta poplamionym prześcieradłem.
Chłopcy długo nie odważyli się zaproponować swoim partnerkom tak prowizorycznych warunków, aż wreszcie znalazła się para ochotników pragnących doświadczyć intymności za zamkniętymi drzwiami. Nikogo z nas — wtedy już uczniów 11 klasy — podobny luksus jeszcze nie spotkał. Nasze nieustające dyskusje pozostawały czysto teoretyczne, przekonania rodziców nie stawały się mniej konserwatywne, a strach przed zrobieniem czegoś niedozwolonego trwał z powodu niedostępności skutecznych środków antykoncepcyjnych oraz wciąż jeszcze popularnych ślubów z konieczności. Wszystko to czyniło nasze pokolenie ostatnim, które z takim szacunkiem odnosiło się do dziewictwa. Z czasem temat „przedślubne stosunki płciowe: za i przeciw" zaczął zajmować w naszych rozmowach coraz więcej miejsca, aż w końcu stał się głównym.
Wielu z nas dopiero od Dee Snidera dowiedziało się, że przedślubne stosunki płciowe w wielu krajach uważane są za normalne, w niektórych nawet za konieczne, a jednak nie wszyscy uznali, że tak właśnie powinno być.
25
Podzieliliśmy się na dwie antagonistyczne grupy, z których jedna była „za", a druga „przeciw". Natychmiast i bez wahania dołączyłam do tej drugiej, co nie pozostało bez wpływu na opisane dalej zdarzenia.
Co lepsze: filolog czy informatyk? Miss X i Mister Y. Tajna korespondencja. Wykształcenie — rzecz u mężczyzny nie najważniejsza
Historia mojego związku z Witią, jak to bywa z młodzieńczą miłością, zaczęła się bardzo romantycznie.
Któregoś wiosennego wieczoru, kiedy to mój ojciec był przekonany, że siedzę w domu i przygotowuję się do matury, a ja byłam pewna, że ojciec poszedł na urodziny i do domu wróci późno, spotkaliśmy się niespodzianie na ulicy, tyle że ojciec zupełnie nie przejawiał oznak charakterystycznych dla pourodzinowego stanu upojenia czy choćby lekkiego rozluźnienia, ja z kolei byłam w towarzystwie chłopca w znoszonej skórze, z długimi piórami i napisem Metalika na czarnej koszulce. Co więcej ojciec przejawiał wyraźne zdenerwowanie, bo pilne obowiązki przeszkodziły mu w pójściu na przyjęcie, za co obrazili się na niego nie tylko przyjaciele, ale i moja mama, która właśnie na tę okoliczność wcześniej wyszła z pracy i nawet zdążyła pójść do fryzjera. A ja nie tak zwyczajnie szłam sobie z osobą płci przeciwnej, a osoba ta nie tylko, zdaniem mojego ojca, wyglądała podejrzanie, ale nad to mieliśmy odwagę trzymać się za ręce. I to — w trakcie pierwszego
26
spotkania, w niespełna siedemnastym roku życia, ledwie przed końcem zdobywania wykształcenia średniego, i wciąż przed rozpoczęciem wyższego.
Łatwo się zorientować, że sytuacja była nie najprzyjemniejsza, szczególnie jeśli uwzględni się wybuchowy charakter mojego ojca, jego marzenia o zięciu inżynierze i głębokie przekonanie o tym, że pierwszy osobnik płci męskiej, który przestąpi próg naszego czteropokojowego mieszkania, wcześniej czy później zostanie jego zięciem. A przecież świętym obowiązkiem rodziców jest odciąganie tego momentu przynajmniej do ukończenia szkoły średniej.
Gdzieś w przededniu końca szkoły rodzice zdecydowali, że zadbają o moją przyszłość zawodową. Dyskusje na temat „kim mam zostać" toczyły się w naszej rodzinie już wcześniej, ale ich intensywność i natężenie wzrastały stopniowo, im bliżej było do matury. Nasze zdania, jak w każdej porządnej rodzinie, były podzielone. Rodzice uważali, że największe perspektywy otwiera przede mną zawód informatyka, i starali się przekonać mnie do pójścia na politechnikę. Zgadzałam się z nimi w kwestii perspektyw, wątpiłam jednak, czy człowiek, który ma poważne problemy z obsługiwaniem kuchenki gazowej, żelazka, a czasem nawet lodówki, może zostać dobrym informatykiem. Nie mówiąc już o troi z informatyki, którą potem nauczycielka poprawiła jednak na piątkę, żeby nie psuć bardzo dobrego świadectwa. Tyle tylko, że na głośne wyrażenie choćby części wątpliwości czy życzeń odważyłam się dużo później. Znałam swoich rodziców i świetnie zdawałam sobie sprawę, że przekonanie ich nie będzie łatwe.
27
„Jeśli chcesz osiągnąć w życiu sukces, przestań czytać nikomu niepotrzebną literaturę piękną. Trzeba żyć w prawdziwym, a nie zmyślonym świecie. Lepiej idź i pomóż mamie w kuchni"—radził ojciec, zastając mnie nad książką.
Rozumiejąc, że wojskowe zasady — punkt i (dowódca ma zawsze rację) i punkt 2 (jeśli przypadkiem dowódca nie ma racji, to patrz punkt punkt 1) — obowiązują również w wypadku rodziców, rzadko się z nimi sprzeczałam, uciekając się do aktywniejszych metod samoobrony, jak na przykład demonstrowanie rodzicom własnoręcznie ułożonego spisu lektur nadobowiązkowych takiej długości, że gdyby moja nauczycielka ukraińskiego przypadkiem się o nim dowiedziała, byłaby przyjemnie zaskoczona.
Moim dawnym skrytym marzeniem były studia na filologii. Dawnym, bo pojawiło się już wtedy, gdy rozmów na temat mojej zawodowej przyszłości jeszcze nie prowadzono, jak zresztą żadnych innych rozmów. Wszystkie funkcje w domu były ściśle rozdzielone: rolą rodziców było decydować i uważać za potrzebne, moją — wykonywać to, co oni zdecydowali lub uważali za potrzebne. A wszystkim, z czym się zgadzałam lub nie, mogłam podzielić się z pluszowym misiem Panasem, który w tych błogosławionych czasach odgrywał rolę mojego domowego psychoanalityka.
Moje marzenie, oczywiście, nie mogło nie być skrytym, bo przecież jasne jest, że dzieci rodziców-inżynierów powinny zdobywać porządne zawody, a nie myśleć o niebieskich migdałach.
„Filolog to nie zawód. Tracić pięć lat na uczenie się ojczystego języka może co najwyżej kompletny idiota" —
28
twierdził mój ojciec, a ojciec, jak wiemy z dwóch podstawowych zasad wojskowych, zawsze ma rację.
W tym bardzo długim okresie, kiedy moje marzenie istniało tylko w myślach, nie wiedziałam, jaką filologię wybrać. Miałam szczęście być jedną z ostatnich ofiar radziecko-kubańskiej przyjaźni i — w imię tejże przyjaźni — uczyć się w szkole języka hiszpańskiego. Bez oglądania się na nasz system oświaty, dzięki bliskiej znajomości z córką iberystki, a także dzięki dzieciństwu tejże spędzonemu w Argentynie, udało mi się opanować język na tyle, by zrozumieć, że mi się podoba i że w ogóle podoba mi się sam proces nauki języków obcych. Niestety, z uwagi na odległą perspektywę, wybór nauczania hiszpańskiego w mieście Lwowie na swój główny zawód, w dodatku w okresie intensywnego rozpadu wszystkiego, co radzieckie, z miłością do Fidela włącznie, raczej nie był rozsądny.
Mogłam też wybrać slawistykę, ale ów kierunek, podobnie jak filologia ukraińska, w tamtych stanowczo nie-wyjazdowych czasach, był — według moich rodziców — wciąż nie dość prestiżowy. O rusycystyce wtedy już oczywiście mowy być nie mogło.
Co do tego, że rodzice nawet słyszeć o którymś z tych wariantów nie będą chcieli, nie miałam najmniejszych wątpliwości. I właśnie wtedy, kiedy już miałam otrzymać upragnione świadectwo maturalne, a wkrótce potem odbyć decydującą rozmowę z rodzicami — miałam wyjawić im swoje sekretne marzenie, co było równoznaczne ze zniszczeniem rodzicielskich marzeń o córce--informatyku — i spróbować urzeczywistnić własne plany, nastąpiło nieprzewidziane spotkanie mojego ojca i mnie
29
w towarzystwie chłopaka z Metalika na koszulce, długimi piórami oraz życzliwym uśmiechem na twarzy. Myślę, że uśmiech ten nie byłby tak życzliwy, albo przynajmniej nie tak śmiały, gdyby mój towarzysz wiedział, jak ojciec marzy o zięciu z wyższym wykształceniem, jak ważkim problemem w naszej rodzinie stał się ostatnio wybór mojego przyszłego zawodu czy też o tym, jak surowo wychowywane są dziewczęta z porządnych rodzin. Na nieszczęście jednak (a może i na szczęście) mój towarzysz, jak podejrzewam, nie do końca rozumiał, co znaczy „studiować na wydziale", nie mówiąc już o wszystkim innym. I to właśnie pomogło mu zachować spokój ducha, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o mnie.
„Dobry nauczyciel każdy nowy temat zaczyna od tabliczki mnożenia" — często powtarzała nasza matema-tyczka, starając się konsekwentnie tego przestrzegać. Pewnie dlatego nigdy nie udawało jej się zrealizować nowego tematu...
Historia mojego związku z Witią nie zaczęła się jednak od tabliczki mnożenia. Zaczęła się od listów.
Trauma duchowa, jaką przeżyłam podczas próby oświadczenia się Toli, nie przeszkodziła przeprowadzeniu podobnego eksperymentu jeszcze raz. Jedna z moich koleżanek z klasy, której uczucia do Michaela Jacksona właśnie zaczynały słabnąć, zapytała, czy nie chciałabym „wymyślić jakiejś jaj carskiej zadymy". Nie namyślając się długo, zaproponowałam, żeby napisać do kogoś anonimowy list i z ukrycia podglądać, jak zareaguje.
30
Pomysł spodobał się koleżance, i tym razem ofiarą padł mój sąsiad Witia — tenże chłopiec z długimi piórami, w skórze i z Metalika na koszulce. Niedaleko szkoły znalazłyśmy tajną skrytkę, starannie ją opisałyśmy, roz-rysowałyśmy nawet plan w skali 1:10, żeby nowy Mister Y niczego nie pomylił, i przesłałyśmy pierwszy list przez sześcioletnią dziewczynkę z sąsiedztwa, która w skrytości kochała się w chłopcu z długimi włosami, w obwieszonej żelastwem kurtce.
Zanim przyszła odpowiedź, siedziałyśmy na moim balkonie — skąd dobrze było widać okna delikwenta — licząc na to, że po przeczytaniu listu nasz wybraniec wyjrzy na ulicę, wyjdzie na balkon, pójdzie się przejść, szukając natchnienia do napisania odpowiedzi, czy jeszcze w jakikolwiek inny sposób się zdradzi. Nie każdego dnia przecież dostaje się takie listy. Sąsiad jednak okazał się chłopcem zdecydowanym i nawet nie próbował tracić czasu na szukanie szczegółowo opisanej przez nas skrytki — na starannie rozrysowanym planie, od razu przez tę samą zakochaną dziewczynkę z sąsiedztwa, przesłał nabazgraną na kawałku gazety odpowiedź. Trudno byłoby odpowiedzieć lakoniczniej: „Pszepraszam ale sie szpiesze na trenink. Jak coś odemnie chcesz to weś sie normalnie spotkaj. Nie chcesz to nie a na gupoty nie mam czasa. Czekam jótro wpółdousmej pot blokiem".
Doczytując, zobaczyłyśmy naszego wybrańca, jak wyprowadza z klatki swoją wspaniałą kolarkę. Początkowo taka bezczelność mnie oburzyła, i chciałam odesłać list z powrotem, z poprawionymi na czerwono błędami. Koleżanka jednak przeprowadziła ze mną długą
?i
rozmowę wychowawczą, podczas której uświadomiła mi, jak należy postępować z mężczyznami; że wykształcenie to naprawdę nie najważniejsza rzecz w stosunkach z płcią przeciwną; i że zanim wyrobisz sobie zdanie na czyjś temat, warto choć jeden raz się z nim spotkać; że same szukałyśmy przygód, więc wycofywanie się teraz jest po prostu nielogiczne; że przy bliższym poznaniu każdy człowiek może okazać się nie takim znowu strasznym debilem, na jakiego wygląda, i że efekt negatywny to też efekt, itp.
W tej rozmowie najbardziej zdumiało mnie głębokie przeświadczenie mojej koleżanki, że kobieta, która chce się spodobać mężczyźnie, powinna zachowywać się jak najprawdziwsza idiotka. „Im głupsza, tym lepiej. W mądrych faceci się nie zakochują" — oświadczyła kategorycznie, a mnie zdziwiła taka życiowa postawa.
Długo się sprzeczałyśmy, starałam się koleżankę przekonać, że robienie z siebie głupszej, niż się jest naprawdę, to poniżanie się, lecz ona przekreślała wszystkie moje złożone i logiczne argumenty bezlitosnym: „Najważniejsze, by połknął haczyk".
Może właśnie pragnienie, by dowieść mojej koleżance, że się myli, pchnęło mnie wtedy do pójścia na umówione spotkanie, może też ostatecznym argumentem stały się wspaniałe pióra i wysportowana sylwetka adresata naszego listu, któremu nadzwyczaj pasowały obcisłe kolarki i elastyczna koszulka. Dałam się w końcu namówić, i tak trafiłam na spotkanie, z którego tato przyprowadził mnie do domu za rękę i surowo uprzedził: „Jeszcze raz coś takiego zobaczę, a spuszczę ci lanie".
?
Mama przeprowadziła ze mną długą i otwartą rozmowę, z której dowiedziałam się, że mam zaledwie 17 lat, a już pozwalam się trzymać chłopakowi za rękę. I że jest to wyjątkowo niestosowne, zwłaszcza podczas pierwszej randki, a szczególnie jeśli jest to w ogóle pierwsze w życiu spotkanie, o ile mamie wiadomo. Jest to wyjątkowo nieodpowiednie nawet podczas drugiego spotkania, podobnie jak w ogóle w moim wieku nieodpowiednie jest nawiązywanie jakichkolwiek kontaktów z mężczyznami. Nawet sobie nie wyobrażam, czym się to z reguły kończy. Jak się ma 17 lat, to się nigdy takich rzeczy sobie nie wyobraża, a potem, kiedy wreszcie zaczynasz sobie wyobrażać, jest już za późno. A ja nie mam pojęcia, że wszystkie kontakty rozwijają się według tego samego scenariusza — mężczyzna stara się krok po kroku zdobyć kobietę, ale ona powinna się temu opierać. Jeśli ja już teraz daję się trzymać za rękę, to on sobie myśli, że i całą resztę dostanie równie szybko.
Najpierw będzie mnie trzymał za rękę, potem spróbuje objąć, następnie zaprosi na lody, wkrótce do kina, tam zacznie całować, i w końcu pojawią się dzieci, i życie można uznać za skończone. Po prostu nie uświadamiam sobie, z kim mam do czynienia. Chłopak nie skończył szkoły średniej, nie mówiąc już o studiach czy dobrej pracy. Uczy się w wieczorówce, nosi długie włosy, słucha rocka. Jego rodzice się rozwiedli, choć nadal mieszkają razem, babcia jest Żydówką z pochodzenia, powierzchnia ich mieszkania jest dwukrotnie mniejsza niż u nas, matka pracuje na poczcie i życia tam mieć nie będę. Zapewne myślę, że interesuje go moja inteligencja, ale wszyscy mężczyźni chcą
33
tylko jednego, za co potem musi płacić kobieta. Powinnam dobrze to przemyśleć i zdecydować raz na zawsze, czego chcę bardziej — wyższego wykształcenia czy ślubu.
Przypomniałam sobie Dee Snidera i to, że „każdego roku przybywa 2 miliony chorych na gonoreę, 500000 chorych na herpis genitalium, 80000 chorych na syfilis, a połowa tych przypadków dotyczy osób w wieku od 15 do 24 lat", i ucieszyłam się, że moja mama nie używa takich argumentów, żeby mnie przekonać. Czyli nie myśli o mnie aż tak całkiem źle.
Obiecałam rodzicom przemyśleć to wszystko, zastrzegając jednak, że nie pójdę na informatykę, tylko na filologię. Co do tego na jaką, to możemy się jeszcze dogadać. Rodzice najpierw się oburzyli, mama próbowała wyjaśnić mi, jak niewdzięczna jest praca nauczycielki i o ile wygodniej jest być inżynierem. Twierdziła, że nie wyobrażam sobie, jak ciężko prowadzi się lekcje w wypełnionej leniwymi i obojętnymi uczniami klasie, nigdy nie widziałam stert zeszytów, nad którymi się ślęczy całymi wieczorami, nie wiem, czym są nadwerężone struny głosowe, zszargane nerwy, problemy ze znalezieniem pracy i skazanie na kobiece, zazwyczaj rozhisteryzowane, towarzystwo. I zupełnie nie wyobrażam sobie, jak przyjemna jest spokojna praca w biurze, polegająca głównie na parzeniu herbaty, robieniu swetrów i skarpetek na drutach, wymienianiu się przepisami kulinarnymi i plotkowaniu.
Poza tym dostaje się niezłą pensję, płatne delegacje, skierowania na wczasy pracownicze, nie mówiąc o tym,
34
że zawsze możesz się spóźniać, spędzić dzień pracy na poszukiwaniu deficytowych artykułów spożywczych, artykułów pierwszej, drugiej czy dziesiątej potrzeby, możesz zniknąć z pracy zaraz po przerwie obiadowej i bez ograniczeń korzystać ze służbowego telefonu, i naprawdę możesz za nic nie odpowiadać.
Zrozumiem to wszystko, kiedy będę mieć własne dzieci. Kobieta potrzebuje spokojnej pracy, w której może odpocząć od domowych problemów i zrelaksować się. A praca nauczycielki to ciężki chleb.
Tata sądził, że filologii w ogóle nie można zaliczyć do poważnych zawodów, i spodziewał się, że jego córkę będzie stać na więcej. Pojąwszy jednak, że już mi się tego nie da wybić z głowy, rodzice doszli do wniosku, że niepoważny zawód i tak jest lepszy od niepoważnego ślubu, i się zgodzili.
Tak oto moje skryte marzenie nie tylko zostało ujawnione, ale i mogło się urzeczywistnić. Filologia hiszpańska do tego czasu przestała istnieć, więc problem wyboru sam się rozwiązał.
„Studiuj, co chcesz. Będzie dobrze, jeśli choć sprzątaczką będziesz po tej swojej filologii". Tata się poddał, lecz musiałam obiecać, że więcej mnie z tym długowłosym nie zobaczy.
Tak więc zmuszeni byliśmy zejść do podziemia i przestrzegać surowych zasad konspiracji. Żaden z moich domowników nie mógł dowiedzieć się o naszych posia-dówkach w dupli, nie mówiąc już o tematach, które tam omawialiśmy.
35
Głównym zagrożeniem była czujność mojej babci. Jak już mówiłam, dupla znajdowała się na poddaszu sąsiedniego bloku. Co oznaczało, że wejście do właściwej klatki znajdowało się akurat na wprost naszych okien, a ulubioną rozrywką wszystkich babć, jak wiadomo,