Przełożyły Katarzyna Kotyńska i Renata Rusnak (O^pZ wydawnictwo- zarne Wołowiec 2004 Tytuł oryginału ukraińskiego Kolekcija prystrastej Projekt okładki i stron tytułowych kamil targosz Projekt typograficzny i skład robert oleś Copyright © by NATALKA ŚNIADANKO, 2001 Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2004 Copyright © for the Polish translation by KATARZYNA KOTYŃSKAand RENATA RUSNAK, ?04 Str. 5-59, 162-234, 254-291 przełożyła RENATA RUSNAK Stt. ??-i?i, 235-253 przełożyła KATARZYNA KOTYŃSKA Redakcja filip Modrzejewski Korekta anna kowalska isbn 83-87391-87-5 Namiętności dziecięce Kiedy można zacząć, na co nie zwracać uwagi albo jak zakochać się w Georgeu Michaelu? Chłopiec o imieniu Tola był najwyższy, najgrubszy i najbardziej kędzierzawy w całej klasie. Wstydził się bardzo tego, że szkolny fartuch rozłaził mu się na okrągłym brzuchu, guziki marynarki nie dopinały się, a mama zmuszała go, by pod spodnie zamiast skarpet zakładał w lecie długie podkolanówki, w zimie zaś ciepłe wełniane kalesony, które robiła mu babcia. Świetnie go rozumiałam, bo mnie też mama zmuszała do wciągania pod szkolny mundurek długich majciochów z grubej wełny, z nieznanych mi powodów nazywanych „reformami", które czasem wystawały spod krótkiej spódniczki. A może tak mi się tylko zdawało? Sama bowiem świadomość — że masz na sobie coś tak obrzydliwego — wystarczała, by zatruć życie każdemu. Nie wiem, co ze swoimi kalesonami robił Tola, ale ja, mniej więcej od szóstej klasy, każdego rana zdejmowałam majtki na klatce schodowej, wpychałam je do skrzynki pocztowej i wyciągałam stamtąd po szkole. Aż raz mama wcześniej wróciła z pracy i znalazła moje „reformy" obok magazynu Nauka i życie. Tola był bardzo wstydliwym chłopcem i czerwienił się za każdym razem, kiedy nauczycielka matematyki 5 wzywała go do tablicy. Na przerwach, kiedy inni chłopcy wybiegali na dwór grać w piłkę, albo skakać przez siebie, czyli „bawić się w kozła", Tola znajdował kącik, w którym nikt go nie mógł zobaczyć, wyciągał z jakiejś sekretnej kieszeni marynarki cieniutką książeczkę w ciemnozielonym kolorze, i czytał przez całą przerwę, starając się nie rzucać w oczy, bo coś takiego raczej nie spotkałoby się z aprobatą kolegów. Tola szedł przeważnie na ostatnie piętro szkoły, bo tam, w zakamarku obok pracowni fizycznej, zawsze było cicho i pusto; nauczycielka fizyki uważała, że przerwy są nie po to, by uczniowie mogli się wyszaleć i wykrzyczeć, lecz po to, by nauczyciele mogli wypocząć i przygotować się do następnej lekcji. Pilnowała zatem srodze, by nikt się pod jej gabinetem nie bawił w „kozła", nie grał w gumę czy choćby w fanty. Ten, kto zakłóciłby spokój tego miejsca, narażał się na wielkie nieprzyjemności, a ponieważ kilkorgu uczniom już się za to dostało, wszyscy unikali okolic gabinetu jak ognia. W pierwszej klasie jednak ani ja, ani Tola nie mogliśmy o tym wiedzieć: nie uczyliśmy się jeszcze fizyki; nie przechodziliśmy nawet z sali do sali, jak starsi uczniowie, a odsiadywaliśmy wszystkie lekcje ciągle w tej samej klasie „nauczania początkowego", umieszczonej w przeciwległym skrzydle. Na wyprawy do tego skrzydła z całej naszej klasy chodziliśmy tylko ja i Tola. Oboje z ciemnozieloną cieniutką książeczką; potem okazało się nawet, że była to ta sama, a ściślej taka sama książeczka, Kozeta — fragment powieści Wiktora Hugo; poznałam ją z daleka dzięki typowej radzieckiej okładce i standardowej oprawie, jaka 6 dotąd przeważa w księgozbiorach naszych rodziców jeszcze z czasów, kiedy książki oddawało się na makulaturę. Nie wiem, dlaczego oboje z Tolą do potajemnego czytania na przerwach wybraliśmy właśnie ten tytuł. Teraz myślę, że mało w tym było dziecięcej romantyczności, gdyż książka Hugo była najmniejsza, najlżejsza i — oczywiście! — najzręczniej ją było nosić pod szkolnym mundurkiem. Wtedy jednak ów zbieg okoliczności wydawał mi się tajemniczy, zagadkowy i pełen sekretnej treści. Tola pierwszy w klasie nauczył się czytać i zawsze dostawał piątki z pisania. Nie był kujonem i wyraźnie preferował przedmioty humanistyczne, ale i tak koledzy nabijali się z niego, jak to zwykle bywa w wypadku wzorowych „przyszłych olimpijczyków". Nawet nie brali go ze sobą, gdy szli na mecze starszych klas. Kiedy skończyliśmy pierwszą klasę, mama Toli porozmawiała z dyrektorem, i Tola od razu przeszedł do trzeciej, żeby nie wyróżniać się za bardzo wśród o wiele niższych i drobniejszych rówieśników. Program przeskoczonej klasy Tola nadrobił w ciągu wakacji. Jego rodzice pracowali razem z moimi i od czasu do czasu przychodzili do nas w gości; raz pojechaliśmy nawet na wczasy. Jak to wtedy było w modzie, do pensjonatu niedaleko Odessy, własnymi samochodami. Całą drogę Tola usiłował zainteresować mnie a to grą w szachy, a to w warcaby, a to rozmową o książkach. Dopadły nas jednak takie nudności, że ojcowie musieli zatrzymywać się co pół godziny, żeby mamy mogły po kolei wyprowadzać nas na świeże powietrze, gdzie zostawialiśmy zawartość naszych żołądków. Potem znowu wsiadaliśmy do auta, profilaktycznie ściskając w rękach woreczki 7 foliowe, na wypadek, gdyby nie udało się odpowiednio wcześnie zatrzymać. Zapewne z powodu tych niedogodności nie udało nam się znaleźć wspólnych, interesujących dla obojga tematów, i w ciągu całego wyjazdu przyjaźń nasza nie zdołała się umocnić. Tola, co prawda, starał się zaproponować mi badmintona, ale ciągle miałam w pamięci szczegóły wspólnej podróży i to, jak Tola o mało nie zapaskudził mi spodenek, zanim ledwie zdążył wyskoczyć z auta z przepełnionym woreczkiem w rękach, i odmówiłam. Poza tym potwornie nie podobały mi się majtki w żółte groszki, które mama zakładała Toli zamiast kąpielówek, i Toli okrągły brzuch, zwisający znad majtek w żółte groszki. A do tego zawsze — ledwie przestępowaliśmy próg jadalni — Tola stawiany był mi za wzór: — Patrz — zaczynała i kończyła każdy kolejny posiłek moja mama — Tola już dawno zjadł, a ty ciągle dumasz nad talerzem. Z pewnością dorównanie Toli, który w trzydziestostopniowym upale z wyrazem najwyższej błogości pochłaniał dwie porcje makaronu na zimno, popijając ciepłym kompotem z suszonych gruszek, szedł na plażę i dopychał wszystko czterema kromkami chleba z masłem, które dawali na śniadanie do herbaty, było niemożliwe. Krótko mówiąc, Tola nie wzbudzał we mnie najmniejszej sympatii, mimo iż w pensjonacie w ogóle nie było dzieci w naszym wieku. Nawet kiedy robiło się już totalnie nudno, nie poddawałam się, i zamiast iść do Toli, zaczynałam czytać czasopismo Nauka i życie, które rodzice w ostatniej chwili wzięli na drogę — mama celowo nie zabrała nic innego do czy- 8 tania, żebym „nie psuła sobie oczu". Okulistka zaleciła mi przerwę w czytaniu, żebym nie musiała nosić okularów. Wyjątkowo często czytałam więc artykuł poświęcony najnowszym odkryciom w dziedzinie krystalografii chemicznej, być może dlatego, że od niego zaczynał się numer. W końcu, kiedy rodzice po raz kolejny próbowali wmusić we mnie kotleta, nie wytrzymałam i wyrecytowałam: „Centralne miejsce w dziedzinie badań nad ewolucją minerałów różnorodnych górskich formacji geologicznych powinna zająć geokrystalochemia, jako nowy kierunek rozwoju tradycyjnej krystalochemii; jej również należy przypisać dużą rolę w rozwiązaniu zagadnienia syntezy płynów o określonych właściwościach z uwzględnieniem energii form krystalicznych, oraz w badaniu izomorfizmu i polimorfizmu przy wykorzystaniu metody rentgenostrukturalnej, elektrograficznej i neutronograficznej, zarówno właściwości chemicznych, jak i całego zespołu właściwości fizycznych. A wy się tu głupotami zajmujecie". Potem zwycięsko wypuściłam z siebie powietrze, wypiłam kompot i zostawiłam zupełnie oszołomionych rodziców, by dalej przyglądali się, jak Tola kończy swoją porcję kotletów z kaszą. Koniec tego monologu doleciał również do uszu Toli, który skończył jeść obiad i właśnie przechodził z mamą obok naszego stolika. Po tym zdarzeniu rodzice schowali gdzieś Naukę i życie, a Tola więcej nie zapraszał mnie na badmintona. Dużo później przyszło mi pożałować swojej szczenięcej zarozumiałości, kiedy w ósmej klasie dotarło do mnie, że pierwszy raz w życiu się zakochałam. 9 Michael Jackson, poezja i Łaskawy Maj Tak naprawdę, maj tamtego roku dla żeńskiej części naszej klasy okazał się absolutnie niełaskawy. Zapanował bowiem specyficzny rodzaj epidemii. Koleżanki z klasy podzieliły się na trzy grupy: pierwsze do nieprzytomności kochały się w Michaelu Jacksonie, drugie w George'u Michaelu, trzecie, a było ich najmniej, za obiekt sympatii wybrały sobie solistę szalenie wtedy modnej kapeli Łaskawy Maj. I nie wiadomo, które z nich miały najbardziej przechlapane. Symptomy tej choroby, niezależnie od wyboru obiektu, zawsze były takie same. Absolutnie wszystkie — nawet największe kujonice — nagle skracały szkolne mundurki, przestawały nosić obowiązkowe wstążki we włosach (na co dzień niebieskie, a w święta śnieżnobiałe), podbierały mamom buty na obcasie i ignorując niedogodności związane z niedopasowaną numeracją, starały się je nosić najpierw po lekcjach, a potem również w szkole. Kolejny etap choroby charakteryzował się jaskrawo malowanymi w najnieprawdopodobniejsze odcienie różu paznokciami, grubo pomalowanymi, potem doklejanymi rzęsami, cieniutko wyskubanymi brwiami, a czasami któraś odważyła się nawet na jasnoróżową szminkę. Tak było w szkole. Po szkole makijaż znacznie przybierał na intensywności, siłą rzeczy narzucając skojarzenie z bohaterami powieści Jamesa Coopera, spódnice krótły nadzwyczaj i spod niektórych kurtek mogło być ich w ogóle nie widać. Do tego dochodziły perfumy mam w o wiele za dużych ilościach i wypalane w bramie pierwsze papierosy. 10 Ostatnie, najbardziej zaawansowane stadium niosło ze sobą ściany szczelnie oklejone plakatami z zaczyty-wanego przez każdego przedstawiciela odpowiedniego wieku magazynu Rówieśnik, indywidualne kolekcje zdjęć z innych wydań i jeszcze radykalniejsze zmiany w wyglądzie zewnętrznym. To ostatnie uzależnione było od rodzaju choroby. Te z moich koleżanek, które starannie kolekcjonowały wizerunki Michaela Jacksona, przeważnie farbowały włosy na czarno i robiły mocną hennę. Te, które zbierały zdjęcia George'a Michaela, mniej uwagi poświęcały fryzurze, dbały za to o posiadanie jak największej ilości czarnych golfów, dżinsów oraz marynarek i nosiły gładko zaczesane włosy oraz po kilka kolczyków w uszach. Zwolenniczki twórczości Łaskawego Maja nie przejmowały się wyglądem zewnętrznym ani trochę, naśladując w tym swoich idoli, a także z powodu gorszej — niż w wypadku dziewcząt zakochanych w „zachodnich pop--idolach" — sytuacji materialnej swoich rodzin. Charakterystyczne dla nich symptomy zewnętrzne były najmniej zauważalne; ktoś mniej spostrzegawczy mógłby wziąć je za całkiem normalne nastolatki. Mnie również nie udało się uniknąć owej epidemii uczuć; jej objawy wystąpiły u mnie najpóźniej w klasie i w dodatku wcale nie tak, jakbym sobie życzyła. Zaczęłam się już martwić, czy aby prawidłowo przechodzę proces dojrzewania płciowego — jeśli w ogóle przechodzę. Dlatego każdego rana zaraz po przebudzeniu biegłam do łazienki, gdzie powiesiłam starannie wycięte z Rówieśnika plakaty Michaela Jacksona i George'a Michaela oraz ii niewielkie czarno-białe zdjęcie grupy Łaskawy Maj. Tu, przyglądając się kolejno każdemu z mężczyzn, starałam się dociec, na widok którego z nich moje serce zaczyna bić szybciej. Wstydząc się swego opóźnionego rozwoju, próbowałam w sztuczny sposób stymulować proces zakochiwania się i w ciągu dnia intensywnie myśleć po kolei o każdym z potencjalnych kandydatów na wybrańca mego serca. Jakiś czas pocieszałam się, że najpierw trzeba przywyknąć do wyglądu obiektów swojej sympatii, potem starałam się chodzić do łazienki dwukrotnie: przed śniadaniem i po śniadaniu, podejrzewając, że być może miłość na czczo rozwija się wolniej, niż gdy człowiek jest syty. Po tygodniu wyznaczyłam regularne wizyty — co pół godziny, doprowadziło to jednak tylko do tego, że mama zapytała, czy mam problemy z żołądkiem, i zmusiła mnie do połknięcia jakichś dwu tabletek. A moje serce i tak biło szybciej przy śniadaniu, niż kiedy zatrzymywałam wzrok na którymś z obiektów żarliwej miłości wszystkich moich szkolnych koleżanek. Sytuacja stała się krytyczna, gdy któregoś dnia w szkolnej stołówce przypadkiem spojrzałam naTolę i poczułam, że moje serce kołacze, jakbym przebiegła kilka metrów do właśnie ruszającego tramwaju. Nie uwierzyłam własnym oczom i baczniej przyjrzałam się dawnemu koledze z klasy, który akurat pochłaniał trzecią porcję parówek z ziemniakami. Ale im pożądliwiej wpychał sobie do ust kiszoną kapustę, która zwisała mu na podbródek, tym bardziej chciało mi się na niego patrzeć. W czasie kiedy dorastaliśmy, Tola zdecydowanie wyrósł, nie zmienił się jed- 12 nak niemal wcale. Ciągle był najwyższy w klasie, okrągłe brzuszysko nadal wyłaziło mu ze spodni szkolnego mundurka, na każdej przerwie biegł do stołówki i nigdy nie grał w piłkę. Teraz już, nie kryjąc się, nosił ze sobą wszędzie, nawet do stołówki, powieść Kwintyn Durward Waltera Scotta; na czytanie przeznaczał każdą wolną chwilę, nawet czekając, aż dyżurni przyniosą tacę z parującymi talerzami ziemniaków z parówkami. Nie przeszkadzało mu, że jego sąsiedzi zza stołu wykorzystywali ten czas na energiczne szturchanie się łokciami, starając się, by ostatni z brzegu spadł, a kiedy im się udawało, głośno rechotali. Nikt nie odważył się zaczepić Toli, zapewne z uwagi na jego potężną budowę, bo gdyby wysilił się choć minimalnie, zepchnąłby ich z ławki wszystkich naraz. W tym samym czasie ja również czytałam Kwintyna, co prawda po kryjomu i w domu, bo po pierwsze, lekarz znowu zabronił mi dużo czytać, a po drugie, książka była zbyt ciężka, żeby ją targać do szkoły z podręcznikami. I ten, jak mi się wtedy wydawało, tajemniczy zbieg okoliczności zmusił moje serce, by zabiło mocniej. Wpadłam w pułapkę. Znalazłam się w sytuacji bez godnego wyjścia. O ile dotąd wstydziłam się swego opóźnienia względem koleżanek, które co rano z troską pytały: „No i jak? Który ci się podoba?" (wyniki moich prób zakochania się w którymś z idoli śledziła w napięciu cała żeńska część naszej 8a), chowając oczy, zmuszona byłam odpowiadać: „Żaden". Ryzykowałam utratę resztek autorytetu i mogłam zostać uznana za niedorozwiniętą. Teraz jednak wszystko stało się znacznie gorsze. Obierając Tolę za obiekt swojej miłości, podpisałam na siebie wyrok 13 śmierci. Przecież żadna z koleżanek nie byłaby w stanie tego zrozumieć. Tak rażąco niskiego poczucia estetyki i dobrego gustu, takiego niezrozumienia istoty męskiej urody — tego braku zachwytu nad grą silnych mięśni, nad obleczonym w obcisłe kąpielówki symbolem męskości, połączonego z subtelną erotyką drżącego tembru głosu, nad wspaniałą fryzurą i licznymi kolczykami w uszach. Tym samym ostatecznie przypieczętowałam swoje zacofanie we wszystkim, co dotyczyło kobiecej solidarności, bo „tak robią wszystkie". A mnie nie wyszło. Figura mego wybrańca wyglądała tak, jakby mniej więcej trzydzieści lat przepracował jako dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa, i było jasne, że żaden jego mięsień nigdy nawet nie słyszał słowa ekspander, nie mówiąc już o jakichś tam hantlach czy sztangach. Stało się najgorsze: wyszło na jaw, że to nie opóźnienie w rozwoju, lecz stan patologiczny. Wprawdzie mogłam sobie z wielkim trudem wyobrazić, jak zwierzam się najbliższej przyjaciółce z tego, że nie mogę zakochać się w Michaelu Jacksonie, ale na to, by opowiedzieć jej, nawet w największej tajemnicy, że kocham się w Toli, nie odważyłabym się nigdy. Po pierwsze, natychmiast wiedziałaby o tym cała szkoła, bo która przyjaciółka taką sensację utrzyma w tajemnicy. Po drugie i najgorsze, mógłby się o tym dowiedzieć Tola. A tego to już bym nie przeżyła. Jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji było samobójstwo. Przed podjęciem tak poważnego kroku, postanowiłam jednak przelać swe cierpienie na papier. Mój pierwszy utwór zatytułowany był Tobie... 14 Moje serce tonie w smutku Deszcz o szyby bije Powiem ci to po cichutku Rozpacz serce ryje Księżyc świeci najjaśniejszy Noc jest tak okrutna Ty mi jesteś najpiękniejszy A ja taka smutna Mimo wątpliwości dotyczących słowa „najpiękniejszy", nie pasującego do wyglądu Toli, wiersz spodobał mi się bardzo, i zdecydowałam, że zaczekam z samobójstwem, by zostawić ludzkości swoje nieśmiertelne utwory. Następny wiersz napisałam tejże samej nocy i zatytułowałam Ciebie... Ciebie nie zapomnę Kochać zawsze będę Na wieki przeklęta Ta moja tęsknota Ty o niczym nie wiesz I w radości żyjesz Że me serce krwawi Lecz kto mnie wybawi? To był niewątpliwie postęp w rozwoju mojej osobowości twórczej. „Kochać zawsze będę na wieki przeklęta" — to już było coś; tak wzmocnionym obrazem poetyckim 15 można było oddać sprzeczne uczucia, które towarzyszyły mojej pierwszej miłości. Krótko, mocno i okrutnie, prawie jak u Stefanyka. Rano obudziłam się z uczuciem, że nie jest tak źle. Nie poszczęściło mi się w miłości, za to może przejdę do historii jako poetka, i jeszcze przed śniadaniem napisałam wiersz Tobą... Z,& tobą świata nie widzę Bo tym światem się brzydzę Dłużej nie mogę tak żyć Bez ciebie ja Kto zgadnie jak się życie ułoży Może do grobu nas złoży Nierozłączni będziemy, serce, Z tobą ja Pobrzmiewała w tym nuta liryzmu z pieśni ludowych, i nawet jeśli nie było to zbyt oryginalne, to przynajmniej wystarczająco szczere; kto wie, czy nie wystąpiła tu pewna stylizacja. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Wszystkie trzy wiersze przepisałam do specjalnego zeszytu i zatytułowałam Ty. W ciągu kilku następnych dni zapełniłam wierszami wszystkie strony cienkiego brulionu w kratkę, potem jeszcze jednego, aż zrozumiałam, że trzeba założyć porządny zeszyt. Moja twórczość tego okresu charakteryzowała się stylistyczną jednością, widoczną już w tytułach. Po cyklu Ty napisałam zbiór pięciu sonetów Ja, następnie poemat My, aż w końcu w ciągu trzech bezsennych 16 nocy spod mojego pióra wyszła ilość wierszy, którą godziło się zebrać w tomik. Zatytułowałam go O nas, i na tym wyczerpał się zapas zaimków osobowych oraz ich form. Pełne ich zastosowanie w moim pierwszym tomiku powinno wywołać zainteresowanie jeśli nie krytyków, to przynajmniej językoznawców. Są tacy, którzy badają „Rolę partykuł wykrzyknikowych w późnych utworach Panka Kulisza", dlaczego więc nie miałby się znaleźć ktoś, kto napisałby doktorat „O zaimkach osobowych i ich fleksji we wczesnej twórczości Ołesi Podwieczor-kówny". Literatura w zeszycie i literatura w życiu. Tajemnice męskiego serca Mijały dni, moje uczucie rosło i skromne nocne wierszowanie już mnie nie zadawalało. Wyznaniami mojej duszy zapisałam niejeden zeszyt, ale co to zmieniało? Pragnęłam podzielić się z kimś myślami, a jeszcze bardziej chciałam podzielić się nimi z Tolą i usłyszeć, czy mogę liczyć na wzajemność. Jedyna przewaga mojej choroby nad dolegliwościami koleżanek polegała na tym, że ile by te nie cierpiały, nie miały nadziei na wzajemność. Z drugiej strony, zachowanie Toli od czasu, kiedy jego osoba znalazła się w centrum moich myśli i uczuć, nie zmieniło się ani odrobinę. Albo tak samo starannie ukrywał swoje uczucia, albo też nic do mnie uczuł. U Pocieszałam się, że los nie może być aż tak okrutny, by prawdą okazało się to drugie, ale ta myśl nie dawała mi spokoju, i z każdym dniem coraz bardziej chciałam poznać prawdę. Rozmyślałam długo, jak to osiągnąć, i w końcu znalazłam sposób. W ciągu jednej z bezsennych nocy przetłumaczyłam na ukraiński List Tatiany do Oniegina i postanowiłam, że podrzucę to posłanie do kurtki Toli. List zaczynał się: „Kocham Pana, czego jeszcze Panu trzeba", a kończył: „Kończę, ciężko czytać". Dalej, w króciutkim P.S., zaproponowałam Toli, by odpowiedź włożył do kieszeni swojej kurtki, kurtkę powiesił w szatni na drugim wieszaku z prawej strony w trzecim rzędzie i o nic więcej nie pytał. List podpisałam „Miss X", a do Toli zwracałam się „Mister Y". Kilka dni minęło jak w malignie, codziennie kilka razy biegłam do szatni, spodziewając się, że znajdę kurtkę Toli w umówionym miejscu, ale minął tydzień, potem drugi, a Tola rozbierał się tam, gdzie wcześniej, a jego kieszenie były puste. Obawiałam się, że Tola pomylił instrukcje: włożył odpowiedź do kieszeni i powiesił kurtkę na starym miejscu, musiałam więc się upewnić. Tak minęły dwa tygodnie, a ja codziennie intensywnie przeszukiwałam swoją „skrzynkę pocztową" i dyżurni zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, bo pewnie mieli własną teorię na temat mojego grzebania po kieszeniach. Po dwóch tygodniach nie wytrzymałam i napisałam do Toli kolejny list, w którym zrezygnowałam z wiązanej formy wyrażania uczuć i oddałam wszystko swo- 18 imi słowami, starając się wypowiadać jak najprościej i jak najprzystępniej. Próbowałam osiągnąć maksymalną szczerość, nie tracąc poczucia własnej godności, i wywrzeć na Toli jak najlepsze wrażenie. Efektem były konstrukcje w rodzaju: „Nie pomyśl o mnie źle, ale sądzę, że w okolicznościach sprzyjających zaistnieniu odpowiedniego kontekstu sytuacyjnego zabarwienie emocjonalne naszej nietypowej konwersacji mogłoby zyskać pozytywny impuls. W związku z moim pragnieniem zachowania anonimowości proponuję zacząć od werbalno-wirtualnej znajomości z perspektywą przejścia do kontaktu bezpośredniego". Ponownie zaproponowałam Toli, czyli Mi-sterowi Y, by powiesił kurtkę z odpowiedzią w kieszeni na drugim wieszaku z prawej strony w trzecim rzędzie w szatni i o nic więcej nie pytał. Nawet nie spróbował, i przez następne trzy miesiące przychodził do szkoły w ogóle bez kurtki, mimo iż była zima. Mogło to znaczyć, że albo Tola błędnie zrozumiał moje listy i pomyślał, że ktoś sobie z niego żartuje, albo też postanowił zażartować sobie ze mnie; wtedy potwierdziłyby się moje najgorsze przeczucia. W pierwszym wypadku stchórzyłby Tola, w drugim — ja poniosłabym klęskę. Następnej nocy napisałam ostatni cykl wierszy, poświęcony mojej miłości do Toli, pt. Tyś niegodny, uroczyście spaliłam kartkę papieru z imieniem Toli i przysięgłam nigdy więcej nie zakochiwać się bez wzajemności oraz do końca swych dni mścić się na męskim rodzie za splamioną pierwszą miłość. Wiersz poświęcony temu rytuałowi nosił tytuł Klątwa. Namiętności po ukraińsku. Lazaret Babcia i życiowa mądrość. Mama i doświadczenie życiowe. Kurs przetrwania dla nastolatków. Seks przedmałżeński: „za" i „przeciw" Wszystko zaczęło się od Dee Snidera i dupli. Nawet gdyby Dee Snider nie zrobił nic więcej poza napisaniem Kursu przetrwania dla nastolatków, którego fragmenty publikowane były w magazynie Rówieśnik pod koniec lat osiemdziesitcych, miałby pełne prawo do tego, by wpisać się w historię naszego podwórka jako znacząca i epokowa osobistość. Ale Dee Snider był oprócz tego muzykiem, fajowym długowłosym rockerem, odlotowym gościem z odlotowymi piórami, walił czadowe solówki na swoim firmowym wiośle, nosił wytartą skórę i dawał prawdziwego drive'a na każdym koncercie. Nie zaliczał się do gwiazd, których słuchali wszyscy i którymi się zachwycali, takich jak Jim Morrison, Santana, Led Zeppelin, nie mówiąc o Halloween. Dee Snider grał kawałki dla tego, kto kuma prawdziwe hard rockowe klimaty, potrafi docenić decybele i nie szuka łatwej drogi w życiu. Dee Snider grał dla hipów słuchających rocka, dlatego na pełnych prawach wpisał się również w rockową historię. Choć dla naszej opowieści nie ma to aż takiego znaczenia. Gdy w kilku kolejnych numerach Rówieśnika ukazał się Kurs przetrwania dla nastolatków, kiedy numery te zo- 20 stały zaczytane na śmierć i skutecznie schowane przed rodzicami, potem przemyślane, omówione i jeszcze raz przeczytane, na naszym podwórku wreszcie zaczęła się rewolucja seksualna. Obecne pokolenie uczniów zapewne bardzo się zdziwi naszą niegdysiejszą ospałością. Dziś — przynajmniej jeśli wierzyć pismom młodzieżowym, skierowanym do raczej cnotliwych i przyzwoitych czytelników — dziewczyna, która do trzynastego roku życia ciągle jeszcze nie zdołała pozbyć się cnoty, może uważać się za fizjologicznie niepeł-nowartościową. Nie wspomnę już o męskiej części, która co prawda wspomnianej prasy nie czyta, ale swoją pełno-wartościowością zaczyna przejmować się niewiele później. W naszych czasach wszystko to dopiero wchodziło w modę, wnosząc pewien element niepokoju w stabilność prowincjonalnego życia. Rodzice wychowywali nas w przekonaniu, że noc poślubna powinna być naprawdę pierwszą, przynajmniej dla narzeczonej, że doświadczenie seksualne powinno zdobywać się wyłącznie po zawarciu małżeństwa, a dziewczyna, która uległa namowom chłopaka i spróbowała zakazanego owocu, najzwyczajniej w świecie może uznać się za zbezczeszczoną i automatycznie pomniejszyć swoje szanse na szczęśliwe zamążpójście przynajmniej o 50 %. A przecież rozwiązła cywilizacja zachodnia na aseksu-alne poradzieckie tereny wdzierała się niepowstrzymanie, i coraz częstsze publikacje typu Kurs przetrwania łamały nasze tradycyjne wyobrażenia, choć naprawdę nie wszystkim udawało się przejść od teorii do praktyki. Już same tytuły poszczególnych rozdziałów książki Dee Snidera 21 wzbudzały we mnie przeogromną chęć schowania pisma w najciemniejszy kąt, byleby tylko, broń Boże, nie znaleźli jej rodzice. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałaby nasza rozmowa, gdyby dowiedzieli się, że interesują mnie artykuły: Rodzice i rodzina — nie mogę z nimi wytrzymać, a zastrzelić szkoda, Co znaczy przedwcześnie zmęczyć się życiem?, Czy aborcja jest niebezpieczna?, Wpływ kolegów i piwa na reakcję pęcherza moczowego. Oprócz tego niektóre z rad zachodniego rockera były nieco sprzeczne. Z jednej strony apelował: „Nie wychodźcie z domu bez prezerwatywy!", nie wyjaśniając bynajmniej, co trzeba mówić rodzicom, jeśli niespodzianie znajdą prezerwatywę w twoim piórniku, pod poduszką albo w kieszeni świeżo wypranych spodni. Z drugiej, nie do końca było zrozumiałe, po co trzeba się tak z tymi prezerwatywami męczyć, skoro według statystyki tegoż Dee Snidera: „Każdego roku trzy tysiące nastolatków zapada na syfilis, chroniczną i bardzo zaraźliwą chorobę weneryczną, która nie leczona, może doprowadzić do śmierci. Czyż matka-natura nie jest mądra?". Spróbujcie wyjaśnić, w czym tu przejawia się mądrość matki-natury i jak po takim „błogosławieństwie" w ogóle odważyć się wyjść z domu? Poza tym autor zmuszał czasem czytelnika, by poczuł się kompletnym debilem: „Jeśli podejrzewasz, że możesz być w ciąży, przede wszystkim zrób sobie test ciążowy". Prawda, wszystko to brzmi logicznie. Nie wiadomo tylko, skąd w postradzieckim państwie pod koniec lat osiemdziesiątych, wziąć taki test, nie mówiąc już o tym, jak go użyć. Czytamy natomiast: „Jeśli test dał wynik nega- 22 tywny, to znaczy, że niepotrzebnie się martwiłaś. Ale jeśli wynik testu jest pozytywny, to musisz podjąć ważną życiową decyzję". Tym, którzy jeszcze nie załapali, autor wyjaśnia dalej: „Możesz dokonać wyboru: albo zdecydujesz się na aborcję (i tu ostatnie uściślenie dla zupełnie nieuważnych), czyli operacyjnie przerwiesz ciążę, albo urodzisz dziecko". Dla tych, którzy wybrali aborcję, Dee Snider podaje listę organizacji, do których można się zwrócić o pomoc: ogólnoamerykańska sieć klinik kontroli urodzeń, Birth Right, Narodowa Federacja na rzecz Aborcji. Do wszystkich tych organizacji można zwracać się „telefonicznie, dzwoniąc pod numery, które uzyskacie w informacji telefonicznej". Próbowaliście? Nie mniej proste i dostępne wyjście z sytuacji proponowane jest dla tego, kto zdecydował się urodzić dziecko i oddać je do adopcji: „Adopcją zajmują się różne organizacje, takie jak Zjednoczone Służby Społeczne, Katolicka Dobroczynność, Zjednoczona Federacja Żydowskich Filantropów. Adresy tych organizacji znajdziesz w informacji telefonicznej". Niechby i sam Dee Snider spróbował wybrać 913 i zapytać o telefon Zjednoczonej Federacji Żydowskich Filantropów. Tak więc, nie dbając o to, że gin z tonikiem, którym dobrze jest dodać sobie odwagi przed „pierwszym razem", jest absolutnie niedostępny, ani o to, że uprawianie seksu na tylnym siedzeniu samochodu ojca to nieprawdopodobieństwo (nawet gdyby ojciec ci go pożyczył, sama realizacja, na przykad w zaporożcu, wymagałaby wieloletniego doświadczenia; nowicjusz w żaden sposób nie byłby 23 w stanie podołać temu zadaniu), ani o banalny deficyt prezerwatyw oraz ich wątpliwą jakość (dostępne były wyłącznie wyroby rodzimej produkcji), zdecydowaliśmy się mimo wszystko skorzystać z rad Dee Snidera. Miejsce, które wybraliśmy na ten cel, nazywało się du-pla i było maleńkim pomieszczeniem na strychu jednego z budynków na naszym podwórku. Kiedy byliśmy dziećmi, kryliśmy się tam jedno przed drugim, bawiąc się w wojnę i podchody. Wtedy był to pusty, zaniedbany pokoik nad windą, z wiecznie nie domykającymi się drzwiami. Kiedy podrośliśmy i trzech „odlotowych gości" z naszego podwórka nie bez wpływu tegoż Dee Snidera zdecydowało się założyć własną rockową kapelę i zacząć odlotowo grać, wpadliśmy na pomysł, by na próby wykorzystać duplę. ADM, do którego chłopcy zwrócili się z prośbą o zezwolenie, natychmiast wyszedł naprzeciw potrzebom młodzieży i zgodził się na prowadzenie prób w pomieszczeniu nad windą. Dupla została sprzątnięta, ze śmietnika chłopcy przynieśli kilka krzeseł, które jeszcze nadawały się do użytku, wtargali na górę perkusję i przeprowadzili pierwszą próbę. Następnego dnia pracownicy ADM-u zmuszeni zostali do zmiany stanowiska i wyjścia naprzeciw potrzebom oburzonych mieszkańców kilku sąsiednich budynków. Świeżo założonej grupie o szerokich perspektywach w dziedzinie mało rozwiniętego w owym czasie trash metalu zabroniono przeprowadzania prób, co przeniosło uwagę dorastającego pokolenia z troski o własny rozwój kulturalny na inne aspekty życia, w szczególności seksualny. M Duplę postanowiliśmy wykorzystać w innym celu. Najpierw z tegoż samego śmietnika przyciągnęliśmy inne nie do końca zniszczone meble, i jako tako udało się nam stworzyć atmosferę intymności. Przyćmione światło, wąski tapczanik ze sterczącymi gdzieniegdzie kawałkami wypełniacza i sprężynami, magnetofon, kasety, butelki z alkoholem, zapas prezerwatyw. Za brudną zasłoną — szeroka deska, która bardzo przypominała drzwi, ustawiona na kilku chwiejnych nóżkach i nakryta poplamionym prześcieradłem. Chłopcy długo nie odważyli się zaproponować swoim partnerkom tak prowizorycznych warunków, aż wreszcie znalazła się para ochotników pragnących doświadczyć intymności za zamkniętymi drzwiami. Nikogo z nas — wtedy już uczniów 11 klasy — podobny luksus jeszcze nie spotkał. Nasze nieustające dyskusje pozostawały czysto teoretyczne, przekonania rodziców nie stawały się mniej konserwatywne, a strach przed zrobieniem czegoś niedozwolonego trwał z powodu niedostępności skutecznych środków antykoncepcyjnych oraz wciąż jeszcze popularnych ślubów z konieczności. Wszystko to czyniło nasze pokolenie ostatnim, które z takim szacunkiem odnosiło się do dziewictwa. Z czasem temat „przedślubne stosunki płciowe: za i przeciw" zaczął zajmować w naszych rozmowach coraz więcej miejsca, aż w końcu stał się głównym. Wielu z nas dopiero od Dee Snidera dowiedziało się, że przedślubne stosunki płciowe w wielu krajach uważane są za normalne, w niektórych nawet za konieczne, a jednak nie wszyscy uznali, że tak właśnie powinno być. 25 Podzieliliśmy się na dwie antagonistyczne grupy, z których jedna była „za", a druga „przeciw". Natychmiast i bez wahania dołączyłam do tej drugiej, co nie pozostało bez wpływu na opisane dalej zdarzenia. Co lepsze: filolog czy informatyk? Miss X i Mister Y. Tajna korespondencja. Wykształcenie — rzecz u mężczyzny nie najważniejsza Historia mojego związku z Witią, jak to bywa z młodzieńczą miłością, zaczęła się bardzo romantycznie. Któregoś wiosennego wieczoru, kiedy to mój ojciec był przekonany, że siedzę w domu i przygotowuję się do matury, a ja byłam pewna, że ojciec poszedł na urodziny i do domu wróci późno, spotkaliśmy się niespodzianie na ulicy, tyle że ojciec zupełnie nie przejawiał oznak charakterystycznych dla pourodzinowego stanu upojenia czy choćby lekkiego rozluźnienia, ja z kolei byłam w towarzystwie chłopca w znoszonej skórze, z długimi piórami i napisem Metalika na czarnej koszulce. Co więcej ojciec przejawiał wyraźne zdenerwowanie, bo pilne obowiązki przeszkodziły mu w pójściu na przyjęcie, za co obrazili się na niego nie tylko przyjaciele, ale i moja mama, która właśnie na tę okoliczność wcześniej wyszła z pracy i nawet zdążyła pójść do fryzjera. A ja nie tak zwyczajnie szłam sobie z osobą płci przeciwnej, a osoba ta nie tylko, zdaniem mojego ojca, wyglądała podejrzanie, ale nad to mieliśmy odwagę trzymać się za ręce. I to — w trakcie pierwszego 26 spotkania, w niespełna siedemnastym roku życia, ledwie przed końcem zdobywania wykształcenia średniego, i wciąż przed rozpoczęciem wyższego. Łatwo się zorientować, że sytuacja była nie najprzyjemniejsza, szczególnie jeśli uwzględni się wybuchowy charakter mojego ojca, jego marzenia o zięciu inżynierze i głębokie przekonanie o tym, że pierwszy osobnik płci męskiej, który przestąpi próg naszego czteropokojowego mieszkania, wcześniej czy później zostanie jego zięciem. A przecież świętym obowiązkiem rodziców jest odciąganie tego momentu przynajmniej do ukończenia szkoły średniej. Gdzieś w przededniu końca szkoły rodzice zdecydowali, że zadbają o moją przyszłość zawodową. Dyskusje na temat „kim mam zostać" toczyły się w naszej rodzinie już wcześniej, ale ich intensywność i natężenie wzrastały stopniowo, im bliżej było do matury. Nasze zdania, jak w każdej porządnej rodzinie, były podzielone. Rodzice uważali, że największe perspektywy otwiera przede mną zawód informatyka, i starali się przekonać mnie do pójścia na politechnikę. Zgadzałam się z nimi w kwestii perspektyw, wątpiłam jednak, czy człowiek, który ma poważne problemy z obsługiwaniem kuchenki gazowej, żelazka, a czasem nawet lodówki, może zostać dobrym informatykiem. Nie mówiąc już o troi z informatyki, którą potem nauczycielka poprawiła jednak na piątkę, żeby nie psuć bardzo dobrego świadectwa. Tyle tylko, że na głośne wyrażenie choćby części wątpliwości czy życzeń odważyłam się dużo później. Znałam swoich rodziców i świetnie zdawałam sobie sprawę, że przekonanie ich nie będzie łatwe. 27 „Jeśli chcesz osiągnąć w życiu sukces, przestań czytać nikomu niepotrzebną literaturę piękną. Trzeba żyć w prawdziwym, a nie zmyślonym świecie. Lepiej idź i pomóż mamie w kuchni"—radził ojciec, zastając mnie nad książką. Rozumiejąc, że wojskowe zasady — punkt i (dowódca ma zawsze rację) i punkt 2 (jeśli przypadkiem dowódca nie ma racji, to patrz punkt punkt 1) — obowiązują również w wypadku rodziców, rzadko się z nimi sprzeczałam, uciekając się do aktywniejszych metod samoobrony, jak na przykład demonstrowanie rodzicom własnoręcznie ułożonego spisu lektur nadobowiązkowych takiej długości, że gdyby moja nauczycielka ukraińskiego przypadkiem się o nim dowiedziała, byłaby przyjemnie zaskoczona. Moim dawnym skrytym marzeniem były studia na filologii. Dawnym, bo pojawiło się już wtedy, gdy rozmów na temat mojej zawodowej przyszłości jeszcze nie prowadzono, jak zresztą żadnych innych rozmów. Wszystkie funkcje w domu były ściśle rozdzielone: rolą rodziców było decydować i uważać za potrzebne, moją — wykonywać to, co oni zdecydowali lub uważali za potrzebne. A wszystkim, z czym się zgadzałam lub nie, mogłam podzielić się z pluszowym misiem Panasem, który w tych błogosławionych czasach odgrywał rolę mojego domowego psychoanalityka. Moje marzenie, oczywiście, nie mogło nie być skrytym, bo przecież jasne jest, że dzieci rodziców-inżynierów powinny zdobywać porządne zawody, a nie myśleć o niebieskich migdałach. „Filolog to nie zawód. Tracić pięć lat na uczenie się ojczystego języka może co najwyżej kompletny idiota" — 28 twierdził mój ojciec, a ojciec, jak wiemy z dwóch podstawowych zasad wojskowych, zawsze ma rację. W tym bardzo długim okresie, kiedy moje marzenie istniało tylko w myślach, nie wiedziałam, jaką filologię wybrać. Miałam szczęście być jedną z ostatnich ofiar radziecko-kubańskiej przyjaźni i — w imię tejże przyjaźni — uczyć się w szkole języka hiszpańskiego. Bez oglądania się na nasz system oświaty, dzięki bliskiej znajomości z córką iberystki, a także dzięki dzieciństwu tejże spędzonemu w Argentynie, udało mi się opanować język na tyle, by zrozumieć, że mi się podoba i że w ogóle podoba mi się sam proces nauki języków obcych. Niestety, z uwagi na odległą perspektywę, wybór nauczania hiszpańskiego w mieście Lwowie na swój główny zawód, w dodatku w okresie intensywnego rozpadu wszystkiego, co radzieckie, z miłością do Fidela włącznie, raczej nie był rozsądny. Mogłam też wybrać slawistykę, ale ów kierunek, podobnie jak filologia ukraińska, w tamtych stanowczo nie-wyjazdowych czasach, był — według moich rodziców — wciąż nie dość prestiżowy. O rusycystyce wtedy już oczywiście mowy być nie mogło. Co do tego, że rodzice nawet słyszeć o którymś z tych wariantów nie będą chcieli, nie miałam najmniejszych wątpliwości. I właśnie wtedy, kiedy już miałam otrzymać upragnione świadectwo maturalne, a wkrótce potem odbyć decydującą rozmowę z rodzicami — miałam wyjawić im swoje sekretne marzenie, co było równoznaczne ze zniszczeniem rodzicielskich marzeń o córce--informatyku — i spróbować urzeczywistnić własne plany, nastąpiło nieprzewidziane spotkanie mojego ojca i mnie 29 w towarzystwie chłopaka z Metalika na koszulce, długimi piórami oraz życzliwym uśmiechem na twarzy. Myślę, że uśmiech ten nie byłby tak życzliwy, albo przynajmniej nie tak śmiały, gdyby mój towarzysz wiedział, jak ojciec marzy o zięciu z wyższym wykształceniem, jak ważkim problemem w naszej rodzinie stał się ostatnio wybór mojego przyszłego zawodu czy też o tym, jak surowo wychowywane są dziewczęta z porządnych rodzin. Na nieszczęście jednak (a może i na szczęście) mój towarzysz, jak podejrzewam, nie do końca rozumiał, co znaczy „studiować na wydziale", nie mówiąc już o wszystkim innym. I to właśnie pomogło mu zachować spokój ducha, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o mnie. „Dobry nauczyciel każdy nowy temat zaczyna od tabliczki mnożenia" — często powtarzała nasza matema-tyczka, starając się konsekwentnie tego przestrzegać. Pewnie dlatego nigdy nie udawało jej się zrealizować nowego tematu... Historia mojego związku z Witią nie zaczęła się jednak od tabliczki mnożenia. Zaczęła się od listów. Trauma duchowa, jaką przeżyłam podczas próby oświadczenia się Toli, nie przeszkodziła przeprowadzeniu podobnego eksperymentu jeszcze raz. Jedna z moich koleżanek z klasy, której uczucia do Michaela Jacksona właśnie zaczynały słabnąć, zapytała, czy nie chciałabym „wymyślić jakiejś jaj carskiej zadymy". Nie namyślając się długo, zaproponowałam, żeby napisać do kogoś anonimowy list i z ukrycia podglądać, jak zareaguje. 30 Pomysł spodobał się koleżance, i tym razem ofiarą padł mój sąsiad Witia — tenże chłopiec z długimi piórami, w skórze i z Metalika na koszulce. Niedaleko szkoły znalazłyśmy tajną skrytkę, starannie ją opisałyśmy, roz-rysowałyśmy nawet plan w skali 1:10, żeby nowy Mister Y niczego nie pomylił, i przesłałyśmy pierwszy list przez sześcioletnią dziewczynkę z sąsiedztwa, która w skrytości kochała się w chłopcu z długimi włosami, w obwieszonej żelastwem kurtce. Zanim przyszła odpowiedź, siedziałyśmy na moim balkonie — skąd dobrze było widać okna delikwenta — licząc na to, że po przeczytaniu listu nasz wybraniec wyjrzy na ulicę, wyjdzie na balkon, pójdzie się przejść, szukając natchnienia do napisania odpowiedzi, czy jeszcze w jakikolwiek inny sposób się zdradzi. Nie każdego dnia przecież dostaje się takie listy. Sąsiad jednak okazał się chłopcem zdecydowanym i nawet nie próbował tracić czasu na szukanie szczegółowo opisanej przez nas skrytki — na starannie rozrysowanym planie, od razu przez tę samą zakochaną dziewczynkę z sąsiedztwa, przesłał nabazgraną na kawałku gazety odpowiedź. Trudno byłoby odpowiedzieć lakoniczniej: „Pszepraszam ale sie szpiesze na trenink. Jak coś odemnie chcesz to weś sie normalnie spotkaj. Nie chcesz to nie a na gupoty nie mam czasa. Czekam jótro wpółdousmej pot blokiem". Doczytując, zobaczyłyśmy naszego wybrańca, jak wyprowadza z klatki swoją wspaniałą kolarkę. Początkowo taka bezczelność mnie oburzyła, i chciałam odesłać list z powrotem, z poprawionymi na czerwono błędami. Koleżanka jednak przeprowadziła ze mną długą ?i rozmowę wychowawczą, podczas której uświadomiła mi, jak należy postępować z mężczyznami; że wykształcenie to naprawdę nie najważniejsza rzecz w stosunkach z płcią przeciwną; i że zanim wyrobisz sobie zdanie na czyjś temat, warto choć jeden raz się z nim spotkać; że same szukałyśmy przygód, więc wycofywanie się teraz jest po prostu nielogiczne; że przy bliższym poznaniu każdy człowiek może okazać się nie takim znowu strasznym debilem, na jakiego wygląda, i że efekt negatywny to też efekt, itp. W tej rozmowie najbardziej zdumiało mnie głębokie przeświadczenie mojej koleżanki, że kobieta, która chce się spodobać mężczyźnie, powinna zachowywać się jak najprawdziwsza idiotka. „Im głupsza, tym lepiej. W mądrych faceci się nie zakochują" — oświadczyła kategorycznie, a mnie zdziwiła taka życiowa postawa. Długo się sprzeczałyśmy, starałam się koleżankę przekonać, że robienie z siebie głupszej, niż się jest naprawdę, to poniżanie się, lecz ona przekreślała wszystkie moje złożone i logiczne argumenty bezlitosnym: „Najważniejsze, by połknął haczyk". Może właśnie pragnienie, by dowieść mojej koleżance, że się myli, pchnęło mnie wtedy do pójścia na umówione spotkanie, może też ostatecznym argumentem stały się wspaniałe pióra i wysportowana sylwetka adresata naszego listu, któremu nadzwyczaj pasowały obcisłe kolarki i elastyczna koszulka. Dałam się w końcu namówić, i tak trafiłam na spotkanie, z którego tato przyprowadził mnie do domu za rękę i surowo uprzedził: „Jeszcze raz coś takiego zobaczę, a spuszczę ci lanie". ? Mama przeprowadziła ze mną długą i otwartą rozmowę, z której dowiedziałam się, że mam zaledwie 17 lat, a już pozwalam się trzymać chłopakowi za rękę. I że jest to wyjątkowo niestosowne, zwłaszcza podczas pierwszej randki, a szczególnie jeśli jest to w ogóle pierwsze w życiu spotkanie, o ile mamie wiadomo. Jest to wyjątkowo nieodpowiednie nawet podczas drugiego spotkania, podobnie jak w ogóle w moim wieku nieodpowiednie jest nawiązywanie jakichkolwiek kontaktów z mężczyznami. Nawet sobie nie wyobrażam, czym się to z reguły kończy. Jak się ma 17 lat, to się nigdy takich rzeczy sobie nie wyobraża, a potem, kiedy wreszcie zaczynasz sobie wyobrażać, jest już za późno. A ja nie mam pojęcia, że wszystkie kontakty rozwijają się według tego samego scenariusza — mężczyzna stara się krok po kroku zdobyć kobietę, ale ona powinna się temu opierać. Jeśli ja już teraz daję się trzymać za rękę, to on sobie myśli, że i całą resztę dostanie równie szybko. Najpierw będzie mnie trzymał za rękę, potem spróbuje objąć, następnie zaprosi na lody, wkrótce do kina, tam zacznie całować, i w końcu pojawią się dzieci, i życie można uznać za skończone. Po prostu nie uświadamiam sobie, z kim mam do czynienia. Chłopak nie skończył szkoły średniej, nie mówiąc już o studiach czy dobrej pracy. Uczy się w wieczorówce, nosi długie włosy, słucha rocka. Jego rodzice się rozwiedli, choć nadal mieszkają razem, babcia jest Żydówką z pochodzenia, powierzchnia ich mieszkania jest dwukrotnie mniejsza niż u nas, matka pracuje na poczcie i życia tam mieć nie będę. Zapewne myślę, że interesuje go moja inteligencja, ale wszyscy mężczyźni chcą 33 tylko jednego, za co potem musi płacić kobieta. Powinnam dobrze to przemyśleć i zdecydować raz na zawsze, czego chcę bardziej — wyższego wykształcenia czy ślubu. Przypomniałam sobie Dee Snidera i to, że „każdego roku przybywa 2 miliony chorych na gonoreę, 500000 chorych na herpis genitalium, 80000 chorych na syfilis, a połowa tych przypadków dotyczy osób w wieku od 15 do 24 lat", i ucieszyłam się, że moja mama nie używa takich argumentów, żeby mnie przekonać. Czyli nie myśli o mnie aż tak całkiem źle. Obiecałam rodzicom przemyśleć to wszystko, zastrzegając jednak, że nie pójdę na informatykę, tylko na filologię. Co do tego na jaką, to możemy się jeszcze dogadać. Rodzice najpierw się oburzyli, mama próbowała wyjaśnić mi, jak niewdzięczna jest praca nauczycielki i o ile wygodniej jest być inżynierem. Twierdziła, że nie wyobrażam sobie, jak ciężko prowadzi się lekcje w wypełnionej leniwymi i obojętnymi uczniami klasie, nigdy nie widziałam stert zeszytów, nad którymi się ślęczy całymi wieczorami, nie wiem, czym są nadwerężone struny głosowe, zszargane nerwy, problemy ze znalezieniem pracy i skazanie na kobiece, zazwyczaj rozhisteryzowane, towarzystwo. I zupełnie nie wyobrażam sobie, jak przyjemna jest spokojna praca w biurze, polegająca głównie na parzeniu herbaty, robieniu swetrów i skarpetek na drutach, wymienianiu się przepisami kulinarnymi i plotkowaniu. Poza tym dostaje się niezłą pensję, płatne delegacje, skierowania na wczasy pracownicze, nie mówiąc o tym, 34 że zawsze możesz się spóźniać, spędzić dzień pracy na poszukiwaniu deficytowych artykułów spożywczych, artykułów pierwszej, drugiej czy dziesiątej potrzeby, możesz zniknąć z pracy zaraz po przerwie obiadowej i bez ograniczeń korzystać ze służbowego telefonu, i naprawdę możesz za nic nie odpowiadać. Zrozumiem to wszystko, kiedy będę mieć własne dzieci. Kobieta potrzebuje spokojnej pracy, w której może odpocząć od domowych problemów i zrelaksować się. A praca nauczycielki to ciężki chleb. Tata sądził, że filologii w ogóle nie można zaliczyć do poważnych zawodów, i spodziewał się, że jego córkę będzie stać na więcej. Pojąwszy jednak, że już mi się tego nie da wybić z głowy, rodzice doszli do wniosku, że niepoważny zawód i tak jest lepszy od niepoważnego ślubu, i się zgodzili. Tak oto moje skryte marzenie nie tylko zostało ujawnione, ale i mogło się urzeczywistnić. Filologia hiszpańska do tego czasu przestała istnieć, więc problem wyboru sam się rozwiązał. „Studiuj, co chcesz. Będzie dobrze, jeśli choć sprzątaczką będziesz po tej swojej filologii". Tata się poddał, lecz musiałam obiecać, że więcej mnie z tym długowłosym nie zobaczy. Tak więc zmuszeni byliśmy zejść do podziemia i przestrzegać surowych zasad konspiracji. Żaden z moich domowników nie mógł dowiedzieć się o naszych posia-dówkach w dupli, nie mówiąc już o tematach, które tam omawialiśmy. 35 Głównym zagrożeniem była czujność mojej babci. Jak już mówiłam, dupla znajdowała się na poddaszu sąsiedniego bloku. Co oznaczało, że wejście do właściwej klatki znajdowało się akurat na wprost naszych okien, a ulubioną rozrywką wszystkich babć, jak wiadomo, jest siedzenie przy ciepłym kaloryferze i patrzenie w okno. Dlatego też dotarcie do dupli wiązało się z serią skomplikowanych zabiegów, których celem było odciągnięcie uwagi mojej babci. Operacja ta składała się z trzech etapów: Etap i: Któryś z naszych chłopaków dzwoni do drzwi mojego mieszkania i się ulatnia. Etap 2: Kolejny śledzi z ulicy okno, i daje znak, kiedy babcia znika. W tym czasie ja stoję w miejscu, skąd mogę widzieć znak, lecz pozostaję niewidoczna dla babci. Etap y. Szybko znikam w drzwiach klatki. Babcia, nikogo nie widząc za drzwiami, zezłoszczona wraca z powrotem do okna. Po spotkaniu cała procedura się powtarza. System konspiracji był szczegółowo przemyślany i działał bez zarzutu. Poza tym dzięki niemu babcia zawsze miała o czym pogadać z sąsiadkami. „Bacz — dziwiła się na to, że niezwykłe dzwonki do drzwi zdarzają się tylko jej i nikt więcej w bloku czegoś podobnego nie zauważył. — Co by to się znaczyło? 36 Musi, że chcieliby coś zaiwanić. I to tak szpiekują. Kiedyś buchną mnie w czerep i wwijdą — zastanawiała się głośno, a potem dodawała: — Nu, i niech się stanie, może na koniec umru. A to tyle młodych umierają, a ja stara żyju i żyju. Ano, żal tylko tego, co by zaiwanili". Wtedy, żeby uspokoić babcię, poprosiłam kolegów Wi-tii, żeby dzwonili od razu do kilku mieszkań. „Baczył świat tych batiarów—natychmiast powiadomiła nas babcia. —Już się i do piętra dobrali. Ja ot i z Pawłowną bałakała, to ona każe, że i do niej dziś toże zwonili". Wyraźnie lżej się jej na sercu zrobiło. Mimo to trochę obawiałam się babci, zawsze skłonnej do trzeźwego myślenia. Niewykluczone, że kiedyś jednak skojarzy moją nieobecność z tajemniczymi batiarami, albo że wróci do okna szybciej, niż powinna, albo tylko uda, że odeszła, i będzie podglądać, albo przypadkiem zobaczy uciekającego spod drzwi kolegę Witii, albo któraś z sąsiadek przypadkiem zobaczy mnie w sąsiedniej klatce... Wyjątkowo obawiałam się, kiedy babcia, przepełniona troską o przyszłość wnuczki, próbowała się dowiedzieć, czy aby naprawdę historia mojej pierwszej miłości skończyła się zgodnie z życzeniem rodziców. „Nu bo, znajesz — zaczynała niby do siebie. — Ono i nie takie znów ważne, czy jest u niego dyplom, czy nie ma. Najgłówniejsze, żeby mąż był choroszy. A on choro-szy, czemny i robotny, zawsze pakunki nieść poniesie, jak ja ze sklepu idu. I dobry dzień zawsze skaże, spyta się, jak zdrowie. Ja lubię go. Fajny taki chłopaka. Ano, tylko co. Wam za wcześnie żenić się. Ty pierwsze w uniwersytet masz wstąpić, poslie — skończyć. On jesz- 37 cze do armii. Wy jak i po cichu na wstrieci chodzicie, to ja nie przeciwiam się, chaj by tilko tato o tym nie poczuł, i wy żeby durnie nie narobiliście. A to, znajesz, żeby jak kota w worku nie trzymała, a on i tak wyjdzie". Co też się stało, i mniejsza o to, że babcia najwyraźniej pomieszała kota z szydłem. Szekspir, Romeo, Latopis halicko-wołyński i skrzynki pod balkonem na parterze. Babcia, mama i pięciokrotne karmienie. Czy warto dotrzymywać słowa, jeśli i tak nikt ci nie wierzył Nie tracąc czasu, ojciec zaczął dowiadywać się o wszystko, co było potrzebne, by dostać się na uniwersytet. I okazało się, że w ciągu ostatnich dwóch lat filologia ukraińska zaczęła się cieszyć lepszą sławą. Intensywny proces ukraini-zacji wschodniej części kraju wymagał ogromnej ilości nauczycieli języka i literatury ukraińskiej. Uniwersytet Lwowski był jedną z niewielu placówek przygotowujących wykwalifikowanych specjalistów, a tych, co chcieli krzewić znajomość języka ojczystego w niezmierzonych stepach zrusyfikowanej ojczyzny, było wielu. Na wieść, że poprzeczka egzaminów wstępnych jest wyższa niż w Akademii Medycznej, tato z jakiegoś powodu ucieszył się i rozpoczął intensywne poszukiwania korepetytorów. Od tej pory wszyscy domownicy prześcigali się w docieraniu do mojej niedojrzałej świadomości z informacją, że najzwyczajniej muszę ukończyć szkołę 38 średnią z co najmniej srebrną tarczą. Że tarcza to moja jedyna szansa, skoro już raz wybrałam sobie tak prestiżowy zawód. Że gdybym szła na Politechnikę, wszystko byłoby znacznie prostsze, bo tam konkursu świadectw właściwie nie ma. Szczególnie na informatyce, co nie dziwi, bo informatyków jest teraz więcej niż komputerów. Moje życie od razu uległo wzmożeniu. W szkole przerabialiśmy jednocześnie program 10 i 11 klasy, bo — zgodnie z kolejną decyzją rządu — okres obowiązkowej nauki przedłużył się o rok. Niestety, tylko dla tych, którzy szkołę zaczęli od szóstego roku życia. Wszyscy pozostali, do których i mój rocznik należał, powinni byli ten sam materiał opanować w ciągu 10 lat, choć zgodnie z dokumentami uczyli się w klasie 11, przechodząc do niej prosto z 9. Nie wiadomo, po co było to wszystko, ale moje życie poważnie się skomplikowało. Trzy razy w tygodniu ćwiczyłam u prywatnego korepetytora pisanie ze słuchu obszernych tekstów na podstawie lektur: Zycie i szkoła, Zycie i słowo, Zycie i nasza przyszłość, Ukraińska literatura i nasza współczesność. Teksty przeważnie zaczynały się od zdań w rodzaju: „W ciemniejącym świetle, wciąż jeszcze dostatecznie ciepłym, choć już nieubłaganie jesiennym, znikomym, rozmytym, rozbitym na pojedyncze pasma cienkie jak pajęcze nici i splecione ze sobą niewidzialnymi strużkami promyków słońca, krajobraz nabywał cech jakiejś pozaziemskiej niepewności, przyczajonego niepokoju i równocześnie niemal nieuchwytnej harmonii i porządku. Zbliżała się jesień". Albo: „Zima wciąż jeszcze nie wypuszczała widnokręgu z silnych pazurów swojej niedoskonałej bieli, niemal przejrzystej, 39 gwarnej jak bystry potok, kruchej w migotaniu światła, które odbijało się we wciąż jeszcze pokrytej mocnymi taflami lodu rzece, w tajemniczych manuskryptach szyb, które niosły do światła swoją zapisaną kruchym pismem wieść, i w samych promieniach słońca wabiących swą nieuchwytnością, niemal pozaziemską niepewnością, przyczajonym niepokojem i jednocześnie niemal harmonijną niepojętością". Co wspólnego miało to z naszym życiem albo współczesnością, nie udało mi się ustalić, ale nie odważyłam się zapytać. Zresztą na podobne pytania do tej pory otrzymywałam jedną odpowiedź: „Jesteś jeszcze za mała. Podrośniesz, to sama zrozumiesz". Samodzielnie opanowałam technikę stenografii, żeby dokładniej notować teksty i nowe zasady ukraińskiej pisowni. Dwa razy w tygodniu przyszły wykładowca dawał mi (i jeszcze dwu innym abiturientkom) lekcje z historii zakazanej literatury ukraińskiej, dyktował poezję dysydentów, którą dobrze było znać na pamięć. Nie wszystkie wiersze podobały mi się i na wyjątkowo nudnych zajęciach często zasypiałam ze zmęczenia. Żeby tego uniknąć, nosiłam ze sobą tomik Propała hramota, który czytałam w tramwaju i przed snem. Kiedyś zastał mnie przy tym zajęciu ojciec, który właśnie zdecydował, że zainteresuje się przebiegiem mojej edukacji. Jeśli uwięzisz ptaka w niewoli, Jeśli ptakowi obetniesz skrzydła, Jeśli mu napchasz jabłek do tyłka... 40 Przeczytał na głos tato, powiedział: „Hm...", i przewrócił stronę. Trąba słonia wali konia o kraty wybiegu... „Hm..." — powiedział jeszcze raz i jego twarz spo-chmurniała. Jechaliśmy taksówką, rzygałem Aleje zalane były w trupa... Tego wieczoru rodzice przeprowadzili ze mną jeszcze jedną długą i otwartą rozmowę, z której dowiedziałam się, że w moim wieku nieładnie jest czytać nieprzyzwoitą literaturę, tak samo jak nieładnie jest czytać podobną literaturę w jakimkolwiek innym wieku. Że czytając takie rzeczy, przyzwoity człowiek się kompromituje, a tych, którzy podobne rzeczy piszą i drukują, należy karać. Że używanie niektórych słów człowieka kulturalnego ogromnie razi, nawet w komunikacji miejskiej czy w kolejce w sklepie, a w książce, w dodatku poetyckiej, to już w ogóle niesłychany skandal. Że wykładowca uniwersytetu, który daje swoim przyszłym studentkom do czytania coś takiego, postępuje niegodnie i zasługuje na potępienie. W żaden sposób nie udało mi się przekonać rodziców, że zgadzam się z nimi najzupełniej; że tomik kupiłam przypadkiem w księgarni Poezja na Placu Mickiewicza; że został on przygotowany przez pracowników naukowych Uniwersytetu Kijowskiego, a mój korepetytor sam takiej poezji z całą pewnością nie czytał. 4i Następnego dnia tata pojechał do mojego przyszłego wykładowcy, beze mnie, i od tej pory już nie przygotowywałam się do pisania ze słuchu ani do egzaminu ustnego z języka i literatury. Z nadciągającymi egzaminami atmosfera zaczęła przypominać tę, jaka panuje w domu nieuleczalnie chorego, któremu pomóc już nie podobna, można za to jego ostatnie chwile uprzyjemnić. Wszystkie sprawy zostały zatem uznane za drugorzędne, rozwiązywanie problemów odłożono i cała uwaga wszystkich skupiła się na nadchodzącym wydarzeniu. Rodzina starała się podtrzymać mnie na duchu. Babcia regularnie, co kwadrans, uchylała drzwi do pokoju, za którymi próbowałam się skoncentrować: — Bardzo ciebie przepraszam, że tak turbuję. Ja tylko chciała zapytać się, czy ty nie chcesz pierożków. Ja świeże zrobiła. — Babciu, dopiero co jedliśmy obiad. — Nu, to ja przepraszam. Ja prosto chciała zapytać. Ty prawilno robisz, że wuczysz się. Wucz, wucz. A to co będzie, jak nie zdasz? Tato wyjdzie z siebie i mama zezłości się. My wsie za ciebie tak turbujemy się. Tato, tak, on to aż poobiecał, że z domu wyżenie, jak nie zdasz. Nu, wucz się, wucz. Ja nie będę tobie na przeszkodzie stawać. Nauka, ona tobie nada się w życiu. Babcia zamykała drzwi, nie na dłużej jednak niż piętnaście minut. Mama nie mniej starannie pilnowała moich minimum pięciu posiłków dziennie i zupełnie ignorowała wszelkie próby uniknięcia wysokokalorycznej doli. Tato starał się nawiązać znajomości, które pomogłyby w dostaniu się na studia. Nikt nawet nie podejrzewał, 42 że niewdzięczna pociecha — zamiast dzień i noc myśleć o osobliwościach końcówek rzeczowników drugiej deklinacji w dopełniaczu liczby pojedynczej — myśli o tym tylko w dzień, nocą zaś prowadzi drugie życie, starannie ukrywając je przed otoczeniem. Późną nocą, kiedy już wszyscy w mieszkaniu twardo spali, pisałam listy. Bardzo nie chciałam oszukiwać rodziców i sumienie gryzło mnie tym mocniej, im bardziej oni starali się zrobić wszystko, co możliwe i niemożliwe, dla zapewnienia mi przyszłej kariery, a mimo to nie miałam najmniejszej ochoty skazywać się na żywot mniszki. Okazało się, że Witia — jak przewidywała moja koleżanka — rzeczywiście nie jest aż tak ograniczony, jak się można było spodziewać po jego pierwszym liście. Poznał mnie ze swoimi rockerami, którzy poprosili, bym pisała dla nich teksty (na co z ochotą przystałam), niemal codziennie dawał mi kwiatki, był dobrze zbudowany, miał ładną twarz, zachwycał się każdym moim słowem i obiecał kochać aż do końca życia. Po długim wahaniu odważyłam się pójść na kompromis z własnym sumieniem i zrobić wszystko, by rodzice „więcej mnie z tym długowłosym nie widzieli", tak jak obiecałam. Czy chodziło im też o to, że ja również nie powinnam go widywać, tego nie powiedzieli. „A wszystko, czego pisarz nie powiedział wprost, daje nam podstawy do przeprowadzenia najrozmaitszych domysłów" — wyjaśniał mój były korepetytor i przyszły wykładowca literatury ukraińskiej. 43 Próbując osłabić wyrzuty sumienia, zmusiłam ukochanego do złożenia obietnicy, że: a) po skończeniu wieczorówki na pewno pójdzie na jakieś studia; b) zetnie włosy; c) przerzuci się z rocka na muzykę akustyczną i zacznie grać na gitarze klasycznej; d) nie będzie naciskał, byśmy pożycie intymne zaczęli przed nocą poślubną; e) przeczyta dzieła największych klasyków literatury ukraińskiej. Po tym, jak rockowa grupa Lazaret, w której Wi-tia grał na perkusji, napisała do mnie zbiorową petycję, z prośbą o zrezygnowanie z punktów b i c, zgodziłam się, choć nie bez wahania. W dowód wdzięczności Lazaret zadedykował mi swoją pierwszą płytę Sąd martwych nad żywymi. Rodzice skrupulatnie kontrolowali, czy dotrzymuję słowa. Musiałam szczegółowo tłumaczyć się z każdego, nawet dziesięciominutowego spóźnienia, tata zainstalował drugi aparat telefoniczny, żeby móc podsłuchiwać rozmowy, które wydawały mu się podejrzane, mama, sprzątając w pokoju, regularnie przeglądała moje notatki. Zwolniona zostałam całkowicie z wszystkich obowiązków domowych, nawet po chleb mnie nie posyłali, gdy jedno z takich wyjść przeciągnęło się o ponad trzy godziny. Każdą wolną chwilę musiałam poświęcać na przygotowania do egzaminów. Dozwolona była jedna półgodzinna przerwa na obiad i jeszcze jedna na kolację. Reszta czasu — za biurkiem. Sam Lenin nie osiągnął takiego 44 stopnia natężenia procesu uczenia się podczas studiów na zesłaniu. Nie przeszkadzało to jednak zakochanemu rockerowi przychodzić każdej nocy pod balkon z dwoma pustymi skrzynkami po butelkach na mleko. Ostrożnie rzucał kamyczkiem w okno, wdrapywał się na ustawione jedna na drugiej skrzynki i cierpliwie czekał. — Przyznaj, czujesz się jak Romeo? — pytałam. — Kto? — dziwił się wciąż jeszcze nie ucywilizowany rocker i wyciągał szyję po powitalny pocałunek. — Trzeba ci będzie listę z literatury światowej sporządzić. Żeby się można było z tobą jakoś komunikować. — Jeszcze jedną? — wzdychał Witia. Już drugi miesiąc zmagał się z kobylastym Czy woły ryczą, kiedy w żłobach pełno, usiłując zarazem zaznać przyjemności czytania Słonecznej maszyny i przeniknąć głębię trylogii o Borysławiu Iwana Franki, a wszystko to wymagało od niego większego wysiłku niż czterogodzinna próba czy dwugodzinny trening. — Powiedz — pytał — a jak światową literaturę też już przeczytam, to się ze mną ożenisz? No jasne, że jak już pójdziesz do tego swojego uniwersytetu. Żartowałam sobie z jego naiwności i wyjaśniałam, że jesteśmy jeszcze za młodzi, żeby zakładać rodzinę, że za mało się znamy, że trzeba mówić po pierwsze — „wyjdziesz za mnie za mąż", po drugie — „na uniwersytet", a po trzecie — przeczytanie całej literatury światowej jest zwyczajnie niemożliwe, zwłaszcza przed ślubem. Witia zgodził się ze wszystkim, obiecał czekać i czytać, ile będzie trzeba, nie zadawać więcej głupich pytań, 45 już jutro wziąć z biblioteki Szekspira, i w ogóle zwrócić uwagę na swoją moralną postawę. Pod koniec każdego spotkania wymienialiśmy się listami. Nasze posiadówki w dupli miały w sobie coś z rytuału. Zauważyła to nawet mama Witii, która od czasu do czasu przynosiła nam „gorące pierożki", herbatę, kanapki albo inne pyszne rzeczy. Po pokonaniu wszystkich przeszkód, związanych z ukradkowym przemykaniem do maleńkiego pomieszczenia pod dachem sąsiedniego bloku, mościliśmy się z Witią na stareńkim obdartym tapczanie i puszczaliśmy kasetę Scorpionsów. Była to jedyna kapela, która podobała się nam obojgu; ich muzyka dotyczyła tylko nas i naszych potajemnych spotkań. Gdyby o takim muzycznym akompaniamencie dowiedzieli się rockerscy koledzy Witii, byliby straszliwie oburzeni, i Witia trochę się wstydził tak niegodnego prawdziwego rockera gustu muzycznego. Może z tego powodu muzyka Scorpionsów, tak mocno oddziałująca na nas, na nasz nastrój, sprawiała, że zapominaliśmy o czasie, o obowiązkach, o ostrożności, o egzaminach wstępnych, o zakazach rodziców i nawet o samym Dee Sniderze. Kiedy od ciągłego słuchania i muzykę, i teksty znaliśmy już na pamięć, zaproponowałam, byśmy trochę urozmaicili tę rozrywkę i słuchając muzyki, czytali na głos poezję. Witia zgodził się, bo musiał — podobnie jak godził się na większość moich pomysłów. W ten sposób przy kasecie Scorpionsów — jedynym podkładzie muzycznym, jaki mieliśmy — przeczytaliśmy najpierw Krwawe gody Garcii Lorki, potem tomik Jesienina, 46 a w końcu Asadowa. Jednakże nawet seria wiodąca ku mniej wymagającym utworom poetyckim nie przyniosła spodziewanych rezultatów, i Witia ani nie został fanem Asadowa, ani nie docenił Jesienina, a o Lorce to już nie wspomnę. Podczas każdej przerwy w czytaniu brał ode mnie książkę i liczył, ile stron zostało do końca. Mężnie i w milczeniu znosił wszystko, a kiedy kończyłam kolejny seans poetycki, głośniej nastawiał muzykę. Kiedy czytanie się nam nudziło, całowaliśmy się. W tym momencie kaseta przeważnie leciała już drugi raz. W ciągu pierwszego półtoragodzinnego słuchania gromadziliśmy w sobie tyle grożącego wybuchem napięcia seksualnego — które w skutek nieugiętości naszych cnotliwych poglądów znajdowało ujście jedynie w pocałunkach — że całowaliśmy się do nieprzytomności, a ściślej: do krwi na wargach, do sińców na plecach i piersiach, sińców, które nieostrożne i chciwe palce Witii zostawiały na moim ciele, do zamroczenia, niemal do utraty świadomości, do silnego skurczu w dole brzucha, do przypominającego kaca wypalenia, jakim kończyły się prawie wszystkie spotkania, kiedy pobudzenie najpierw narastało, a potem jak ciężka kula opuszczało się na dno żołądka, nie znajdując ujścia i czyniąc nasze noce niespokojnymi oraz bezsennymi. Prawdopodobnie tylko owa grożąca wybuchem namiętność, niezdolna do zaspokojenia pocałunkami, trzymała nas w ciągłym napięciu, bardzo wrażliwych na zapachy, dźwięki i kolory (rano, kiedy wychodziłam z domu, wydawało mi się, że nawet powietrze wokół mnie gęstnieje pod 47 wpływem napięcia, robi się szare i drży jak naprężony na wietrze sznur do bielizny), a jednocześnie roztargnionych i nie dbających o nic, co drugorzędne, codzienne, o naukę, rodziców, obowiązki. Żyliśmy tylko tym zamkniętym w naszym wnętrzu napięciem, które przyciągało nas do siebie jak magnesy i sprawiało, że — po kilkugodzinnym siedzeniu w dupli w dzień — musieliśmy spędzać całe noce na moim balkonie, licząc gwiazdy, całując się i mocno trzymając za ręce do muzyki Scorpionsów, która wciąż pulsowała w naszych gorących głowach niekończącym się strumieniem dźwięków. Tym napięciem przepełnione były również nasze listy, którymi wymienialiśmy się po każdym nocnym spotkaniu i które przypominały narkotyczne widzenia, złożone z poezji Lorki, muzyki Scorpionsów, rad Dee Snidera i opisów potraw, którymi byliśmy karmieni na śniadanie, obiad i kolację. Baliśmy się stracić ten wewnętrzny związek, owo pole magnetyczne, które stale gromadziło energię i chowało ją w sobie, grożąc wybuchem, dlatego tak ważne było, byśmy znali najdrobniejsze szczegóły z chwil nie spędzonych razem, bo każdy pominięty szczegół mógł doprowadzić do niespodziewanego wybuchu. Niestety, kryjąc się z Witią przed rodzicami, straciłam niemal wszystkie jego listy, i nie mogę zacytować najciekawszych dzienników z owego schizofrenicznego czasu, w których z dokładnością co do minuty rozpisany był mój rok z Witią i Scorpionsami w tle. Jako literatura, teksty te raczej nie zasługują na oddzielne omówienie, ale zainteresowałyby z pewnością specjalistę z zakresu psychologii nastolatków. 48 Gdybym była reżyserem, obsadziłabym nas z Witią w roli Romea i Julii, a nawet zgodziła się na pozbawiony cienia dobrego smaku podkład ze Skorpionsów. Seks wśród nastolatków — teoria i praktyka. Pierwsze dyskusje o dziewictwie Stało się to wtedy, kiedy popularny magazyn Rówieśnik nieoczekiwanie przestał publikować Kurs przetrwania dla nastolatków; do mojej matury i egzaminów wstępnych zostało niewiele czasu, a nasze posiadówki w dupli zmieniły się w swego rodzaju klub dyskusyjny. Głównym tematem, oprócz oczywiście perspektyw rozwoju muzyki w kierunku hard rocka, był poruszony przez Dee Snidera problem seksu przed ślubem. Dyskusje odbywały się przeważnie w tym samym składzie: basista Lazaretu, Genek, gitarzysta Alosza, dziewczyna Aloszy, Wala, perkusista Witia i ja. Szczerze mówiąc, problemy omawiane przez Dee Snidera (choroby weneryczne, nieplanowana ciąża, narkotyki) niezbyt nas interesowały. Palącą kwestią, którą natychmiast należało rozwiązać, było to, czy przed ślubem wolno uprawiać seks, czy możemy to robić, a jeśli tak, to dlaczego poglądy Dee Snidera i naszych rodziców na tę kwestię tak bardzo się różnią. Jak to zwykle bywa, gdy spotykają się Ukraińcy, tacy przez wielkie U (częściowa rosyjskojęzyczność niczego tu nie zmieniała), podzieliliśmy się na trzy frakcje, stojące na 49 zasadniczo odmiennych pozycjach. Alosza i jego dziewczyna, Wala, uważali, że seks przed ślubem nie tylko ma rację bytu, ale jest wręcz niezbędny dla stworzenia prawdziwie silnych więzi rodzinnych, i całkowicie zgadzali się z Dee Sniderem, uznając poglądy naszych rodziców za zbyt konserwatywne i przestarzałe. Ja i solidarny ze mną Witia (choć nie wyglądał na zbyt przekonanego) uważaliśmy, że nie powinniśmy bezmyślnie naśladować obyczajów i tradycji zachodnich, skoro tam nie żyjemy. Nawet jeśli niektóre nasze tradycje wydają się zbyt konserwatywne i przestarzałe, trzeba je respektować i stosować się do nich, choćby przez szacunek do rodziców. Basista Genek nie zajmował wówczas zdecydowanego stanowiska. Nie miał dziewczyny, więc nie bardzo spieszył się do formułowania go, choć możliwe, że nie chciał nikogo urazić, opowiadając się po czyjejś stronie. W ten sposób osiągnęliśmy remis 1:1. Trwało to do chwili, gdy Alosza i Wala zdecydowali się na przejście od teorii do praktyki i zakończenie platonicznej fazy swojego związku. Miało się to, oczywiście, odbyć w dupli — rzecz jasna wieczorem — i nie mogło się obejść bez przyjacielskiej pomocy wszystkich wtajemniczonych. Przecież mimo deklarowanej swobody seksualnej ani Alosza, ani Wala nie mieli doświadczenia i martwili się o swój „pierwszy raz". Przygotowania były poważne i rozpoczęły się na tydzień przed tym ważnym wydarzeniem. Alosza, Genek i Witia starannie wysprzątali duplę, przynieśli z domu czyste prześcieradło i pościelili prowi- 50 zoryczne łóżko, zmienili oświetlenie na bardziej intymne, przynieśli alkohol i papierosy, wstawili zamek, który zamykał drzwi od środka. (Leniwy Genek powątpiewał nawet w konieczność aż tak pracochłonnej operacji, ale wyjaśniono mu, że przy otwartych drzwiach będzie równie głupio, jak i przy zamkniętych z zewnątrz, i że Dee Snider na ich miejscu też wstawiłby zamek). Po długich dyskusjach chłopcy doszli nawet do tego, że przyciągnęli skądś kilka kaset z muzyką popularną w stylu Metalliki (kasetę Scorpionsów chowaliśmy z Witią starannie, nikomu nie przyznając się do jej istnienia), bo Wala gwałtownie odmówiła uprawiania seksu po raz pierwszy w rytmie trash rocka. Wieczorem, kiedy wszystko miało się wydarzyć, Genek i Witia umówili się, że staną na czatach pod klatką schodową. Mieli pilnować wejścia do dupli na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Ja kategorycznie odmówiłam udziału w tym przedsięwzięciu, negatywnie oceniając sens całej akcji, i poświęciłam wieczór na wkuwanie do sprawdzianu z hiszpańskiego. Korepetytorka, która przygotowywała mnie do egzaminów, była córką Ukraińców, ale urodziła się we Francji, a potem przez piętnaście lat mieszkała w Paragwaju. Nazywała się Estella Dawidowna, studenci drżeli ze strachu przed jej srogością, a na romanistyce uważana była za największą specjalistkę od hiszpańskiego i francuskiego. Estella Dawidowna swego czasu ukończyła Uniwersytet Lwowski, kiepsko władając ukraińskim. A ściślej ukraińskim w piśmie. Rozumiała i mówiła dobrze, ale wykłady zapisywała, najpierw tłumacząc na francuski, a potem — 5i przygotowując się do egzaminu — przepisywała notatki ponownie po ukraińsku. Wtedy to wyrobiła sobie przekonanie, że nie można nauczyć się obcego języka bez porównywania i zestawiania go z innym, pokrewnym. W ten sposób sama nauczyła się polskiego i rosyjskiego, bo doskonaląc ukraiński, potrzebowała porównań, a ograniczenie się tylko do polskiego czy rosyjskiego wydawało się jej niegodnym docenta uniwersytetu. Jednakowo wysokie wymagania stawiała też wszystkim swoim studentom i abiturientom, których (za spore, jak na tamte czasy, pieniądze) przygotowywała do egzaminów. Kiedy pierwszy raz zjawiłam się w jej maleńkim i zawalonym książkami mieszkaniu, które dzieliła ze starą kotką syberyjską i milczącą papugą w starannie utrzymanej klatce, Estella Dawidowna z góry uprzedziła mnie, że gramatyki hiszpańskiej będziemy się uczyć z podręcznika do francuskiego. Jej zdaniem ten podręcznik lepiej wykładał zasady gramatyki, która we wszystkich językach romańskich jest podobna. Tego wieczora, kiedy w dupli odbywało się epokowe wydarzenie, starannie wypisywałam na arkuszu rozłożonym na podłodze (bo nie mieścił się na biurku) przykłady odmian czasownikowych, podzielonych na indicativo, subjuntivo, infinitivo, formas simples, formas compuestas i gerundio, presenta, futuro, imperativo, condisional, prete-rito perfecto, preterito indefinido, preterito anterior, imper-fecto, plusąuamperfecto, condicional perfecto, futuro perfecto, gerundio perfecto, infinitivo perfecto i zwykły participio posado. 5^ Za przykład służyła mi dziesięciokrotnie mniejsza kartka z podręcznika do francuskiego, gdzie wszystkie te potworności pokazano na odmianach czasowników francuskich. Moim zadaniem było przerobienie tego samego na przykładzie trzech koniugacji czasowników hiszpańskich, przy użyciu analogicznych form czasowych i końcówek — i jednoczesne nauczenie się wszystkiego na pamięć. Kiedy proces ten zbliżał się już ku końcowi, a mój stan ku rozpaczy, usłyszałam na balkonie znajomy dźwięk, który oznaczał, że Witia chce ze mną pogadać. Ze zdziwieniem popatrzyłam na zegarek — nie było nawet pierwszej, a o tej godzinie nigdy się nie spotykaliśmy w obawie, że rodzice wciąż nie śpią. Ostrożnie wyjrzałam za drzwi, a przekonawszy się, że cała moja rodzina jest już w swoich pokojach, zaryzykowałam. Wyszłam na balkon, złapałam łyk świeżego nocnego powietrza i poczułam, jak radośnie ulatują mi z głowy starannie wkute u hubę, hubiste, hubo, hubiera habido, hu-biese sido i habriamos estado. Poczułam się tak, jakby mi ogromne kawałki zaschniętego błota odpadały od ciężkich butów. Trochę żałowałam daremnego trudu, ale mi ulżyło. Zrozumiałam, że jutro sprawdzianu nie napiszę, i odetchnęłam. — Hej, nie wnerwiaj się, przyszłem, bo musiałem. Wiesz, Aloszka i Wala dziś tego, no, wiesz, w dupli. Formalnie mamy problem. My z Genkiem nie damy rady, Dee Snider nic nie pisze, może choć ty jarzysz, co robić? — Ciii! — powiedziałam. — Rodzice się obudzą, wiesz która godzina? 53 — No, juzem ci mówił, spoko, formalnie mają ludzie problem, to im, tego, trzeba pomóc. Wiesz, Aloszka kupił gumkę i jest za duża, i złazi, poszłem do apteki, a tam baba mówi, że, no, mniejszych nie ma. Nie wiesz, czy oni to robią na miarę, czy tego, Aloszka, wiesz, no, ma problem z rozmiarem. No bo wiesz, bo on teraz spękał. Szczerze mówiąc, rozmiary prezerwatyw, które w tym czasie widywałam w naszych aptekach, robiły na mnie wrażenie. Nawet trochę ogarniał mnie strach na myśl o tym, jak to wszystko mogłoby się we mnie zmieścić, bo o tym, co poczuję, starałam się w ogóle nie myśleć. Jednakże przyznanie się przed Witią do własnej niewiedzy nie wchodziło w grę, dlatego odpowiedziałam tonem, który miał świadczyć o mojej absolutnej wyższości: „Na takie problemy natyka się każdy, kto uważa się za doroś-lejszego, niż jest w rzeczywistości. Niestety, w żaden sposób nie mogę ci pomóc. Moje zdanie na ten temat znasz od dawna". Witia westchnął i poszedł pocieszać przyjaciela Aloszkę. Więcej na temat przedślubnego seksu nie dyskutowaliśmy. Zwycięstwo było po naszej stronie: 1:0. Sprawdzian napisałam na cztery i bardzo się ucieszyłam. 54 Sąd martwych nad żywymi. Balkon za kratami. Obwinianie niewinnych Skończyły się wreszcie egzaminy maturalne, potem również wstępne — egzaminy, od których zależał mój dalszy los. Wraz z innymi szczęściarzami, którzy dostali się na jeden z najbardziej prestiżowych kierunków, miałam pojechać na wieś na praktyki — zbierać chmiel. Chciałam poznać przyszłych kolegów z roku (jak się później okazało, stosunek płci wynosił 97:3 — na korzyść koleżanek) oraz sprawdzić się w roli kołchoźnicy. W przeddzień mojego wyjazdu Lazaret otrzymał propozycję nagrania płyty. To było nasze wspólne wielkie zwycięstwo, na które szykowaliśmy się podczas długich wyczerpujących prób. Wtedy już na tyle naturalnie dołączyłam do grupy, że sama nie zauważyłam kiedy, i nawet nie pytałam, co ja tam właściwie robię. Nasza współpraca zaczęła się od propozycji basisty Genka bym napisała — do pierwszego albumu Lazaretu — prawdziwy rockerski tekst. „Żeby był taki z dna serca, jak u Jesienina, ale i taki zajebisty, jak u Sex Pistols". Początkowo wątpiłam, czy mi się uda, ale potem Genek przyniósł swoją własną próbę tekstu pt. Sąd martwych nad żywymi, który zaczynał się od słów: Z twoich żył sączy się cichy strach Chciwie spij metal za nas obu Ciało w konwulsjach strasznie drga Nasze sny toną w czerni mroku 55 Wyobraziłam sobie koncert Lazaretu na wielkim stadionie, gdzie przez przypadek trafili moi rodzice, moi nauczyciele, albo znajomi, i zgodziłam się przerobić tekst. Moja wersja bardzo spodobała się Lazaretowi, choć nadal nie byłam pewna, czy chcę, by ktoś z moich znajomych usłyszał: Wieszczem śmierci jesteś w królestwie żywych Iskrą życia jesteś w królestwie martwych Z głębin duszy twojej spłynęły wiersze By w bólu twej śmierci granice zetrzeć Muzykę do tych słów chłopcy napisali w nowym stylu speed metal — we Lwowie wtedy nikt nawet trash metalu nie grał, co wydawało się perspektywiczne. Szczerze mówiąc, nie łapałam, czym się oba kierunki różnią. Długo i szczerze próbowałam przeniknąć ducha tej muzyki i nie mniej starannie ukrywałam przed Lazaretem, że mimo wszystko mi się nie udaje. Często zamykałam się w pokoju i puszczałam na walkmanie którąś z kaset polecanych przez przyjaciół z Lazaretu. Jednakże po drugim kawałku zaczynała mnie niemożliwie boleć głowa, potem uszy, a raz nawet poszła mi krew z nosa, choć starałam się słuchać jak najciszej. Po nieudanej akcji z duplą, próby Lazaretu przeniesiono do domu wokalisty i gitarzysty, Aloszy. Jego mama, dawna skrzypaczka, bardzo sprzyjała muzycznemu rozwojowi syna i zaproponowała, by próby odbywały się na piętrze w ich domu. Sąsiedzi musieli się z tym pogodzić, bo budynek był własnością prywatną, a mama wszystko znosiła mężnie, 56 i nawet nie wychodziła z domu. Zazdrościłam jej cierpliwości, bo sama byłam tylko na kilku próbach, a ściślej — na ich końcówkach, i nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym ścierpieć coś takiego przez trzy, cztery godziny. Kiedyś nie wytrzymałam i nieśmiało zaproponowałam Witii, Aloszy i Genkowi, by spróbowali sił w milszym dla ucha hard rocku. Choćby coś takiego jak Metallica czy Iron Maiden. Wyśmiali mnie jednak, wyjaśniając, że kiedyś mój gust się wyrobi, zrozumiem jazdę z prawdziwym czadem i przestanę słuchać tego, co wszyscy. Na tym skończyły się dyskusje ideologiczne, a mojej niedojrzałej świadomości pozostało tylko „wyrabiać się" i dorastać do elitarnej „jazdy z prawdziwym czadem". Tymczasem kariera Lazaretu rozwijała się błyskawicznie. Chłopcy nie zdążyli nawet nagrać pierwszej płyty ani zrobić próby w budynku xlv lo, nieopodal domu Aloszy, a już dostali propozycję udziału w rockowisku na torze kolarskim w centrum miasta, potem — koncertu przed Operą, na scenie Konserwatorium Lwowskiego... Po miesiącu program trasy był już mocno napięty. Do moich obowiązków należało przygotowywanie odjechanych strojów, tworzenie image'u, czyli fryzur i makijażu, pisanie tekstu dla Aloszy, który na scenie zapowiadał grupę, i podsumowywanie każdego koncertu. Aby nagrać płytę, Lazaret musiał spełnić dwa warunki: 1. materiał powinien być gotowy w tydzień; 2. nie mogło w nim być ani jednego tekstu po rosyjsku. Na przełożenie tekstów miałam jedną noc. Umierając we śnie, Prorok, Tygrys na pustyni — te udało mi się zrobić bez większych problemów. Kłopoty zaczęły 57 się od Piłem twą krew jak wodę, ale nawet z tym sobie poradziłam. Kończąc Wbijasz swój miecz zatruty, uroczyście przysięgłam, że nigdy więcej nie napiszę podobnego tekstu. Nawet we wrażym rosyjskim, nawet dla jaj. Witia przyszedł pod balkon, kiedy zostały mi jeszcze dwa przekłady: Zabij mnie, nie męcz i Patrz, moje rany gniją. Początkowo Witia czekał końca mego dzieła pod balkonem, ale na dworze lało okropnie, więc zapytał, czy nie mógłby wejść do środka. Jest wpół do piątej, rodzice śpią jak zabici, dosłownie na chwileczkę. Witia przeczytał już gotowe przekłady i bardzo zadowolony drzemał w krześle, czekając na resztę. Kiedy zostało mi już tylko przełożenie wersu: „To zemsta święta jak woda", tak, by nie zmienić rytmu całości, nagle otwarły się drzwi mojego pokoju. To mama w drodze do łazienki postanowiła sprawdzić, dlaczego świeci się o takiej porze. Witia niezdarnie spróbował schować się pod stół. W mojej głowie zaświtało: „O, zemsto, tyś jak woda święta!". Epilog Mama zachowała się bardzo w porządku: opowiedziała o wszystkim tacie dopiero po moim wyjeździe. Tak więc ominęło mnie „spuszczanie lania", za to kiedy wróciłam z praktyk, balkon mojego pokoju zdobiły wielkie kraty, które tylko tata miał siłę otworzyć. I tak moja współpraca z Lazaretem dobiegła końca, przestałam spotykać się z Wi- 58 tią, odmówiłam pisania tekstów do drugiej płyty Wojna Proroków, a sama odkryłam jazz. W ten oto sposób straciłam jedyną szansę osiągnięcia elitarnej samoświadomości muzycznej wielbicieli „prawdziwej jazdy". Lazaret nagrał parę zupełnie niezłych płyt, pojechał w kilka tras i rozpadł się. Gitarzysta i wokalista Alosza niebawem się ożenił, bo jego dziewczyna zaszła w ciążę. Witia zaczął pracować w firmie handlowej i nie miał czasu na muzykę. Wkrótce też się ożenił. Basista Genek próbował grać w kilku innych grupach, ale w końcu porzucił muzykę i wyjechał z rodzicami za granicę. Niedawno przeglądałam stare papiery w biurku i znalazłam jeden z listów Witii, w którym pisał: „Poszłem dziś o 13:10 do dupli. Aloszka wpadł na twoją ksiąszkę Lorka i się na mnie popaczył jak na gupka, to rzem mu powiedział że to twoje do szkoły. Powiedział że morzemy czadzić tak samo jak Dee Snaider. Nazwiemy się lazaret. Dla jaj, że cała ekipa jest chora. No bo jest. Chora na muzykę. A ja jeszcze jestem chory na ciebie. I co ty na to? Spadam. 13:33". Namiętności matematyczne O tym, że przypadkowe znajomości nie zawsze kończą się źle, ale rzadko kończą się dobrze Mniej więcej w środku zimy facet wpadł na mnie przy wyjściu z Biblioteki Naukowej im. M. Drahoma-nowa, gdzie na dzień przed rozpoczęciem maratonu sesji zimowej kończyłam pracę semestralną o twórczości dramatycznej Iwana Franki, jednocześnie przygotowując się do egzaminów z politologii, informatyki i literatury światowej, marzyłam o rozpoczęciu sezonu grzewczego, czekałam wieczora, by prosto z biblioteki pójść na koncert i w ogóle byłam dość podminowana. Gdyby facet natknął się na zmęczoną samotnością pannę w jego wieku, jakich wiele spotkać można w tejże bibliotece, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale wybrał pewną siebie, długonogą studentkę pierwszego roku, przekonaną, że w jednej chwili może zauroczyć każdego mężczyznę. Najlepiej, rzecz jasna, zagraniczniaka w średnim wieku, samotnego, przystojnego i zamożnego. Może być, oczywiście, i rodak, też samotny, przystojny i zamożny, ale raczej młodszy niż w średnim wieku. Możliwe są także inne warianty, ale nietrudno zrozumieć, że taka dziewczyna zwyczajnie nie zwróciłaby uwagi na łysiejącego wykładowcę politechniki, który wpada na nią przy wyjściu z biblioteki. ?? Wybór kobiety, która nie zareagowała z wdzięcznością na jego krok, był błędem strategicznym, jeszcze większą porażką było zaś to, że nie umył przedtem zębów i nie wyprał skarpetek. W takich właśnie detalach kryje się, niestety, przyczyna konfliktu, a ściślej, wewnętrznego antagonizmu, powtarzającego się z pokolenia na pokolenie i sprawiającego, że niektóre pewne siebie panienki nie staną się przychylne „perspektywicznym" mężczyznom, a niektórzy „perspektywiczni" mężczyźni nie wykażą się większą przenikliwością i doświadczeniem życiowym przy wyborze obiektu swej sympatii. Dlatego muszę opisać tego mężczyznę, jakbym miała go za ostatniego łosia, choć w rzeczywistości szanuję go i uważam za dość interesującego. Ale mowa będzie nie o moim pierwszym wrażeniu, które było negatywne i spowodowane uprzedzeniami. Inaczej nie byłoby tej historii, tylko całkiem inna historia. Albo w ogóle nie byłoby żadnej historii. Jeśli przejść się korytarzami Politechniki Lwowskiej, to w ciągu maksimum piętnastu minut można spotkać minimum pięciu mężczyzn tego rodzaju. Szare spodnie w kancik, od nie istniejącego garnituru, niebieska koszula z wytartymi mankietami, obcisły szary sweter z angory, czarne półbuty z lwowskiej fabryki obuwia Progres, na ramieniu stara teczka z czarnego skaju, łysina, różowy grzebień, wytwornie sterczący z tylnej kieszeni, i kilka przednich złotych zębów. Pierwsze, co wpada w oczy, a dokładniej — w nozdrza — przy spotkaniu z doktorem nauk matematycznych, fizycznych czy kwantowo-teoretycznych, to charakterystyczny 61 zapach z ust, świadczący o nieregularnym korzystaniu z usług dentysty, nie mniej charakterystyczna woń skarpetek stęsknionych za kolejnym praniem i zmęczonej intensywnym używaniem koszuli. Kolejna rzecz, na którą mimo wszystko nie da się nie zwrócić uwagi, to przesadna staranność ukraińszczyzny oraz charakterystyczne zapominanie, że język ten zna jednak literę „g", oraz uparte używanie rosyjskiej składni. Ale to tylko cechy zewnętrzne, zasadniczo mężczyźni ci są dość mili, uprzejmi i oczytani, i przeważnie sprawiają dobre wrażenie. Co prawda, raczej na mamach i babciach swoich młodych studentek niż na długonogich z pierwszego roku. — Przepraszam bardzo, czy nie zna pani, gdzie tu jest ulica Semena Petlury? — Nie — ucinam i spieszę się, by jak najszybciej dotrzeć do kawiarni, wymarzonego gorącego napoju, ciepłego pomieszczenia, gdzie można palić, gdzie nie ma książek, studentów oraz sesji zimowej. — A jak pani myśli — nie ustępuje mój rozmówca — czy we Lwowie może istnieć taka ulica? — Wcale nie myślę. — Przepraszam, że tak się narzucam, ale zwróciłem na panią uwagę już w bibliotece. Ma pani dość oryginalne podejście do wyboru książek: wiersze Horacego, dramaty Franki, podręcznik ekonomii politycznej i Podstawy języka BASIC. Czy można spytać, czym to jest spowodowane? — Nieplanowaną ciążą — odburkuję i przyspieszam kroku. Czy ten kretyn nigdy nie miał sesji? Zresztą, co go to obchodzi? 62 — Ciekawe, a ja myślałem, że chodzi o sesję. Gdy świeci słońce, zawsze zaczyna mi się wydawać, że jeszcze wczoraj byłem studentem. Z niedowierzaniem spoglądam znacząco na jego łysinę. Dostrzega to i uśmiecha się nerwowo. Potem także przyspiesza kroku i bynajmniej nie ma zamiaru się pożegnać. — Mam na imię Żenią. Jestem... doktorem nauk matematycznych, pracuję w Katedrze Matematyki Stosowanej Politechniki Lwowskiej. A pani? Zrobił tak długą pauzę między „jestem" a „doktorem", że odniosłam wrażenie, jakby zamierzał powiedzieć co najmniej „profesor" czy choćby „doktor habilitowany". — Pojutrze zaczyna mi się sesja, więc mam masę pracy, a pan mi zabiera czas. Może lepiej zrozumie, jeśli się to powie uprzejmie? — Strasznie proszę o wybaczenie. Ale można będzie panią zobaczyć po sesji? — Na razie każdy może. Stukajcie, a będzie wam otworzone. — A dokąd stukać? Przecież nawet nie mam pani telefonu. — Jest taka piosenka, Dziura starego Ciula. Z refrenem: „Stukajcie, a będzie wam otworzone". Do widzenia. I weszłam do najbliższej kawiarni, głośno trzaskając drzwiami. A jednak uprzejmie się nie udało. „Nikt oprócz Boga nie zna człowieczego losu i przeznaczenia. Nikt z nas, grzesznych, nie wie, co czynimy i po co" — jak mawiał jeden z moich znajomych. Niebawem miałam przekonać się, jak bardzo się nie mylił. 63 Zawsze interesowało mnie, dlaczego na wydziale filologicznym do obowiązkowych przedmiotów należą podstawy programowania w języku BASIC. Był to kurs ściśle teoretyczny i nawet tych z nas, którzy najlepiej opanowali głębiny wiedzy, dotyczącej podziału algorytmów na typy i przekazywania informacji za pomocą systemu zero--jedynkowego, nigdy nie dopuszczono do prawdziwych komputerów, których było wówczas aż pięć na cały uniwersytet, nie mówiąc już o jakichś tam Windowsach dla żółtodziobów czy choćby ChiWriterze. Z pewnością nie wszyscy z nas umieli włączać komputer, ale egzamin z podstaw programowania nie mógł ominąć nikogo. Dla ukrainistyki miał być nim test pisemny, zapowiedziany na 3 stycznia. Chyba nie trzeba wyjaśniać, że ostatnia przedegzaminacyjna sobota nie wystarczyła mi na opanowanie podstaw programowania, jak również że 3 stycznia to nie najlepsza data na egzamin. Przez całą noc sylwestrową słusznie przeczuwałam, że pierwszy egzamin podczas pierwszej sesji po prostu zawalę. Pierwszą osobą, którą ujrzałam wśród członków komisji egzaminacyjnej, był mój niedawny znajomy. Zdrętwiałam na wspomnienie Dziury starego Ciula, ale na mój widok Żenią miło się uśmiechnął. Przez następne dwie godziny usiłowałam starannie unikać jego wzroku, a równocześnie choć trochę zrozumieć, czego żąda ode mnie kartka z egzaminacyjnymi zadaniami. Wreszcie, starając się maksymalnie trzymać oryginału, kaligraficznym pismem skopiowałam całą treść zadań i oddałam swoje „rozwiązania" komisji egzaminacyjnej. 64 Jak powiedział mi potem Żenią, nawet przy przepisywaniu udało mi się popełnić cztery błędy. Dobrze, że swego czasu zdołałam przekonać rodziców, by porzucili pomysł zrobienia ze mnie programistki. Jakież było moje zdziwienie, gdy odebrawszy indeks znalazłam w nim obok związku wyrazowego „podstawy programowania" liczebnik główny „pięć". — No i jak, zdałaś resztę egzaminów? — spytał głos w słuchawce. — Sesja się skończyła, prawda? — Prawda — zgodziłam się niepewnie, nie wiedząc co dalej: pytać, skąd wziął mój telefon, dziękować za ratunek, przepraszać za „starego Ciula" czy udawać, że na to właśnie czekałam. — To co, można teraz będzie się z tobą spotkać na kawie, nie zabierając twego drogocennego czasu? — Pewnie tak. — Wciąż nie miałam planu działania. — To może jutro o szóstej, na Drahomanowa, co? — Aha. — To do zobaczenia. O windowsach dla niegrzecznych i inne szczegóły historyczne — Chcesz, opowiem ci trochę o sobie — zaczął Żenią nasze następne spotkanie, nie dając mi ani szansy przeproszenia za przedostatnie, ani podziękowania za ostatnie, ani spytania, co u niego słychać. — Już ci mówiłem, że pracuję na polibudzie w Katedrze Matematyki Stosowanej — 65 ciągnął, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Zapewne podczas seminariów z wiecznie nieprzygotowanymi studentami nabiera się nawyku odpowiadania na własne pytania. — A w ogóle to był czysty przypadek, że poproszono mnie do uniwersyteckiej komisji egzaminacyjnej. Zachorował kolega, który pracuje w waszej katedrze. Miałaś szczęście. No więc matematykiem zostałem zupełnie przypadkowo i do dziś się za niego nie uważam. Rodzice chcieli. A ja całe życie marzyłem, by zostać historykiem. Do dziś zbieram materiały historyczne o lwowskiej architekturze. Jeśli kiedyś zechcesz, mogę ci urządzić ekskursję, nie ma problemu. Często oprowadzam po mieście cudzoziemców. Doyou speak English? — Niespecjalnie. — A szkoda, bo moglibyśmy czasem przechodzić na angielski. Brakuje mi możliwości konwersacji. No a ty czym się zajmujesz? — Odpoczywaniem po sesji. — A tak w ogóle? — Filologią. — Ukraińską? — Aha. — No jasne, teraz wszyscy się na ukraińską rzucili. Ze trzy lata temu pewnie byś poszła na rosyjską. Rodzice by inaczej nie pozwolili. — Nie wiem, trzy lata temu jeszcze chodziłam do szkoły. — A w domu jak rozmawiacie? Też po ukraińsku? — Ehe. — A my w domu po rosyjsku. 66 — A ja myślałam, że po angielsku. — Ciekawe, tak mi się jakoś wydało, że masz w rodzinie jakiegoś Rosjanina. Wiesz, jest takie dobre słowo „półkrwi". No właśnie, i mi się zdaje, że jesteś półkrwi Rosjanką. — A skąd to przekonanie? — No, wiesz, moja mama jest Rosjanką. Pewnie czuję pokrewieństwo duszy. — JakMowgli. — To naprawdę nikogo takiego nie masz w rodzinie? Nawet w innej gałęzi? — Nawet w liściach. — Poważnie pytam. — Poważnie odpowiadam. — A co lubisz czytać? — Książki. — No, to jasne. A jakie? — Różne. Moja wdzięczność znikła razem z chęcią przepraszania. Dlaczego rozmawiamy jak kretyni? Co go obchodzi, jakie książki lubię czytać? Czy on myśli, że zapach z jego ust mnie podnieca? Dlaczego nie możemy uprzejmie opowiedzieć sobie po dwa dowcipy i spokojnie się rozejść? „Na ukraińską się rzucili", docent się znalazł. Gramatyki by się pouczył, zamiast za studentkami biegać. — A swetry mama ci robi na drutach? — pytam, żeby odciągnąć go od moich danych osobowych. — Mama — przyznaje Żenią bez śladu rumieńca. — W ogóle w naszej rodzinie są bardzo czułe stosunki. Ciągle mieszkam z rodzicami, chociaż mam już trzydzieści trzy 67 łata. — Ukradkiem spogląda na mnie, żeby sprawdzić reakcję. — Ale nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że tak wszyscy wolimy. Jesteśmy bardzo do siebie przywiązani. Mamy wspaniałe relacje. Wieczorem mama nigdy się nie położy, zanim nie wrócę, dlatego bardzo się staram jej nie denerwować. Zawsze dzwonię do domu kilka razy dziennie. Z każdej delegacji. — Przyszłą żonę też chcę wprowadzić do domu rodziców — znowu ukradkiem spogląda na mnie. Staram się nie roześmiać, wyobrażając sobie Żenię mocnym sznurkiem „przywiązanego" do mamy i przyczepionego do nich z tyłu tatę, a mama z rozanielonym wyrazem twarzy karmi ich obu kaszką manną na rzadko z malinową konfiturą, a wolną ręką poprawia wałki na głowie Obrzydlistwo. Jeszcze tylko tego brakowało. Wzór algorytmu „Małżeństwo". Krok pierwszy: zapoznanie, nie zapomnieć opowiedzieć o stanowisku służbowym, temacie pracy naukowej, rozmiarach metrażu mieszkania. Przybliżony czas — piętnaście minut. Krok drugi: przypadkowe spotkanie. Nie planowane (chciałoby się wierzyć): wywrzeć jak najkorzystniejsze wrażenie, najlepiej jakoś pomóc, by uniemożliwić albo przynajmniej utrudnić odmowę następnego spotkania. Krok trzeci: zaproszenie na kawę, test na obecność wspólnych zainteresowań, pierwszy pocałunek, przedstawienie rodzicom. Najważniejsze to nie pomylić kolejności. No a potem i mnie samej już będzie po prostu głupio nie wyjść za niego za mąż. A jakże: doktor nauk matematycznych, kochający syn, całkiem możliwe, że jeszcze 68 prawiczek. Jak powiedziałaby moja babcia: „dobry chłop-czyna". Trochę wprawdzie łysawy i z ust mu śmierdzi. Ale to nic takiego. Zęby mu się wyleczy. A łysina, jak mówią, świadczy o potencji. — Wiesz co tu wcześniej stało? — Żenią przerywa bieg moich myśli. Przeszliśmy spory kawałek centrum i zbliżamy się do Ratusza. —W 1598 roku przy północnej stronie Ratusza pojawiło się wielkie kamienne koryto — zaczął tonem lektora dziennika telewizyjnego. — Należy pamiętać, że przed początkiem xix wieku w całej Europie tylko Rosja miała wspólny dla całego kraju system miar i wag. W innych państwach każde miasto miało własne jednostki miary: długości, objętości i wagi. A we Lwowie za wzorzec służyło właśnie to koryto — spojrzał na mnie wzrokiem sztangisty, który pobił swój rekord i przeszedł do wyższej kategorii wagowej. — A kiedy je stąd zabrali? — nie daję mu szansy nacieszenia się tą cudowną chwilą. — Nie wiem, pewnie gdzieś w xix wieku — na moment traci wątek, ale po chwili ciągnie dalej. — Po zachodniej stronie rynku, tam, gdzie teraz są klomby, znajdowało się miejsce straceń. Tam właśnie do 1564 roku stał tak zwany „słup hańby", najpierw drewniany, później kamienny. Do dolnej części słupa przytwierdzone były żelazne kółka. Na kilka dni przypinano do nich, wystawiając „na pohańbienie", drobnych złodziei, pijaków, chuliganów. Tutaj także wykonywano karę śmierci. W tym celu obok słupa budowano prowizoryczny pomost. Tak straceni zostali mołdawscy książęta Tomsa i Jankuła, a 16 czerwca 1578 roku jeden z wodzów kozactwa zaporoskiego, Iwan Pidkowa. 69 — A Samijło Nemyrycz? — Kto? — pyta zdezorientowany Żenią. — Inny bohater narodowy kozactwa zaporoskiego, którego osadzono w wieży za gwałt, a może za niezdecydowanie. — Nie rozumiem, co ma do tego niezdecydowanie. Przecież gwałt to okropne przestępstwo, sama jesteś kobietą i powinnaś rozumieć, że z niezdecydowaniem nie ma to nic wspólnego... Wydaje się, że to nie jest zwykły nudziarz, tylko super-nudziarz, to znaczy jeśli nudziarz na wyrażenie myśli o długości jednego zdania potrzebuje dwóch, to temu udaje się osiągnąć nawet piętnaście. — No, wiesz, tu chodziło o dosyć szczególne niezdecydowanie. Według jego zeznań sądowych, odnalezionych przez historyków, w żaden sposób nie mógł zdecydować, „czy dziewczyny pragnął, czy pragnął jej placka". Sprzedawała gorące placki na Rynku. Uznano to za okoliczność łagodzącą. Pisał o tym Andruchowycz. Nie mogę pojąć, czy on naprawdę nie rozumie, jak bardzo nieskuteczne są jego starania, by wywrzeć na mnie wrażenie, czy tylko tak udaje. — No, ja nie wiem — Żenią całkiem poważnie usiłuje znaleźć przekonujące wyjaśnienie. — W ogóle to tutaj tracono tylko szlachtę. Ale żeby za placki... Nie, nie słyszałem. A kto to jest ten Andruchowycz? W zasadzie to nie mam racji. Nic złego mi ten człowiek nie zrobił. Przeciwnie. Tylko dzięki niemu nie zawaliłam egzaminu z „Podstaw programowania", dowiedziałam się o korycie służącym kiedyś jako miara, o tym, gdzie 70 Rynek ma stronę zachodnią, a gdzie południową, o tym, ze Iwana Pidkowę stracono właśnie tu, na specjalnym pomoście, nie zważając nawet, że nie był szlachcicem. A może jednak był? Bóg raczy wiedzieć. Fajny chłopak z tego Żeni. Mamę kocha, żony nie ma, a krew ma na półrosyjską, czyli szlachetniejszą, nie całkiem naszą prowincjonalno-galicyjską. I skąd może wiedzieć, jak bardzo mnie denerwuje. Nawet nie tyle on sam, ile jego pewność siebie, takie typowo męskie przekonanie, że stopień doktora nauk matematycznych od razu zmusi każdą kobietę, by z otwartymi ustami słuchała wszystkiego, co facet powie, by od razu i na zawsze rozwarła dlań swe ramiona, i z radością zastąpiła mamę w szlachetnym wieczornym oczekiwaniu z robótką w rękach, wałkami na głowie i miłością w sercu. — Może wejdziemy gdzieś na kawę? — Wejdźmy. Wchodzimy do knajpki w budynku Ratusza, gdzie zamawiam do kawy setkę pieprzówki i kanapkę ze słoniną, żeby pozwolić sobie na rozkosz nacieszenia się wyrazem twarzy Żeni podczas mojej uczty. I zupełnie nie mam w tej chwili ochoty, by wywrzeć na nim wrażenie „porządnej dziewczyny". Aby ukryć pewne zaskoczenie, spowodowane osobliwościami mojej diety, skwapliwie kontynuuje wykład z historii: — „Słup hańby" nie był jedynym miejscem wykonywania kar. W 1594 roku do muru jednego ze stojących na Rynku kramów przybito długi cep z obręczą. Przypinano do niej, za przeproszeniem, kłótliwe kobiety... („Długi 7i łańcuch, idioto" — myślę i w milczeniu przeżuwam słoninę). Kolejna cecha charakterystyczna Rynku to chodniki, które według znanego podróżnika Grunewega były najszersze w Europie: mogły się na nich minąć aż dwie pary. Jednakże nie zdołano wybrukować całego placu. Brud był straszliwy, bo przecież kanalizacja w mieście nie istniała, a wszelkie nieczystości wyrzucano wprost na ulicę. Opowiadano, że gdy cesarz Józef II przyjechał do Lwowa, jego kareta, zaprzężona w szóstkę koni, utknęła właśnie na Rynku. Cesarza wydobyto z karety i poniesiono dalej na rękach, a samą karetę wyciągnięto wołami. Porządkowanie Rynku rozpoczęło się dopiero pod koniec xviii wieku. W latach sześćdziesiątych xix wieku wybrukowano go i ustawiono fontanny. Rynek otrzymał gazowe oświetlenie; dopiero w 1952 roku zastąpiono je elektrycznym. Wlewam w siebie pieprzówkę, potężnym wysiłkiem woli staram się nie skrzywić, przełykam kanapkę i zapalam papierosa. — To cię chyba nie bardzo interesuje. — Żenią w końcu nie wytrzymuje. — Nie, no co ty. Mów dalej. Naprawdę bardzo ciekawie opowiadasz. — Nie wiem dlaczego, ale z tobą to chciałbym rozmawiać o bardziej osobistych sprawach. Kęs kanapki utkwił mi w gardle, zaczynam kaszleć. — Jest w tobie coś niezwykłego. Coś więcej niż w innych dziewczynach w twoim wieku. — Słuchaj, a kiedy pojawiły się na Rynku te fontanny? Coś czytałam o pierwszym systemie zaopatrzenia w wodę, 72 o studniach dla bogatych i biednych. Nie pamiętam jednak dokładnie. — A tak, jak wszyscy wiedzą, jednym z największych problemów dzisiejszego Lwowa jest zaopatrzenie w wodę. Ten problem liczy sobie już 500 lat. Mimo że śródmieście Lwowa stoi na wodzie (w xv wieku na Rynku był staw), a już w dokumentach z 1497 roku wspomniany jest pierwszy wodociąg, którym płynęła do miasta woda ze źródła, śródmiejska woda jest niezdatna do użytku. Stopniowo liczba wodociągów rosła. Wychodziły one z Rynku, od studni po wschodniej stronie Ratusza, która była ozdobiona ogromną brązową statuą nimfy Meluzyny i nosiła jej imię. Stamtąd dopiero drewnianymi rurami woda docierała do domów. Ponieważ miasto rozrastało się, jedna studnia przestała wystarczać. W 1697 roku wybudowano kolejną, w południowo-zachodnim rogu placu. Ozdabiał ją posąg Neptuna. Wody ze wspomnianych studni nie czerpali wszyscy, a tylko najbogatsi właściciele domów. Pozostali pili wodę ze studni wykopanych na terenie miasta, czyli wodę złej jakości. W 1793 roku na Rynku zbudowano cztery fontanny. W dwóch z nich wykorzystano stare studnie (dziś noszą one nazwy „Diana" i „Neptun"). Każda fontanna otrzymała ośmioboczną nieckę, zwieńczoną postacią z mitologii greckiej. A każda ze statui została umieszczona pośrodku gwiazdy, wyłożonej czerwonym i czarnym kamieniem. Fontanny wykonał znany rzeźbiarz Hartman Witwer. — Słuchaj, skąd ty to wszystko wiesz? 73 — Wieloletnia praca. — Żenią poczerwieniał z dumy. — Systematyczne gromadzenie i badanie publikacji, literatury specjalistycznej, poszukiwania archiwalne. Kiedyś postanowiłem, że sobota będzie moim dniem bibliotecznym. Od tamtej pory staram się nie przepuścić żadnej soboty. To dla mnie prawdziwa przyjemność, dzień bez matematyki. — Pewnie żyjesz według dokładnie rozpisanego planu? — Tak, aż za bardzo. Czasem ogromnie brakuje mi uczucia zaskoczenia, czyjejś spontaniczności. Na przykład ty jesteś chyba osobą bardzo spontaniczną. Tak mi się jakoś wydaje, że ci, którzy stale są koło ciebie, nigdy nie wiedzą, czego się po tobie spodziewać. Moim ideałem kobiety zawsze była osoba bardzo spontaniczna, niezależna, do której nie można się przyzwyczaić, z którą nigdy nie będzie nudno. — To się nie zdarza. — A mnie się zdaje, że tak. — Chodźmy już. Muszę wracać do domu. W milczeniu zbieramy się i wychodzimy na całkiem jesienny plac. Znudzony wieczór opada na nieporządne kupki opadłych liści i pogania nas w stronę przystanku tramwajowego chłodnymi szturchnięciami w plecy. — Mogę ci coś powiedzieć? — Żenią nagle się zatrzymuje. Jego łysina wydaje się bezbronna, wiatr, jakby znęcając się, przebiera w resztkach włosów. — Lepiej nie. Przeziębisz się. Gdy na dworze zimno, lepiej milczeć. — Nie, to ważne. Może to ci się wyda śmieszne albo nieprawdopodobne. Zresztą, widzimy się dopiero trzeci 74 raz. Ale ja jeszcze nigdy nie spotkałem tak niezwykłej dziewczyny jak ty, wierzysz? — Nie, nie wierzę. Ty przecież kompletnie nic o mnie nie wiesz. — No dobrze, widzę, że z tobą lepiej rozmawiać otwarcie. Bardzo mi się podoba, że tak realistycznie patrzysz na świat. Mam 33 lata, z powołania jestem historykiem, ale zajmuję się matematyką. Zdążyłem już co nieco osiągnąć w nauce. Wiek zobowiązuje mnie, by pomyśleć o przyszłości. Wiesz, dla każdego w życiu przychodzi taki moment, kiedy, jak mawiali dawni mędrcy, „trzeba posadzić drzewo, zbudować dom, spłodzić syna. Trzydzieści trzy lata to jeszcze nie czterdzieści, ale i już nie dwadzieścia. Jestem w pełni ukształtowanym człowiekiem, nie mam ochoty zmieniać swoich nawyków, ale pewne rzeczy trzeba albo robić w porę, albo nie robić wcale. Zdecydowałem, że w tym roku muszę rozstrzygnąć kwestię mojego życia osobistego. Jak już mówiłem, muszę to zrobić od razu, bo potem może być za późno. Dla mnie nigdy nie stanowiło problemu poznanie kobiety i spotykanie się z nią. Jestem dobrym rozmówcą i znam swoją wartość. Teraz też mógłbym wybierać. Ale odkąd się poznaliśmy, postanowiłem, że to będziesz ty. Masz rację, znam cię jeszcze nie najlepiej, ale już dostatecznie, by zrozumieć, że łączysz w sobie wszystkie cechy, które moim zdaniem powinna mieć kobieta. Jesteś piękna, inteligentna, trzeźwo myśląca, zdolna do spontanicznych działań. 75 Pewnie warto by to powiedzieć innym razem i w innych okolicznościach. Podobne rzeczy wymagają świec i szampana. Ale nic nie szkodzi. Nie zawsze udaje się wszystko robić według planu. I jeszcze wydaje mi się, że różnica wieku i wygląd mężczyzny to dla kobiet sprawy mało istotne. Przeciwnie, kontakt z doświadczonym partnerem zawsze jest dla rozsądnej kobiety ciekawszy. Z pewnością siebie u tego mężczyzny raczej wszystko jest w porządku. Nie wiedzieć czemu zawsze mi się wydawało, że nieżonaci mężczyźni po trzydziestce cierpią na o tyle większą ilość kompleksów, o ile mniej zostaje im włosów na głowie. Okazuje się, że to nie całkiem tak. Po przerwie Żenią ciągnął: — Najbardziej podoba mi się twoja ironia. Kiedy się z tobą rozmawia, można odnieść wrażenie, że ma się przed sobą soczystą, dojrzałą, doskonałą pomarańczę. A kiedy się do niej zbliżyć, nadgryźć, w środku odkrywa się odłamki szkła. — No, to nie warto dalej stwarzać zagrożenia dla zdrowia. Szkło w żołądku to rzecz niebezpieczna. Tym bardziej, że już dawno powinnam być w domu. Życzę powodzenia w rozstrzyganiu kwestii życia osobistego. Kilka lat później Nie widzieliśmy się ponad cztery lata, zanim znów miałam zaszczyt uściśnięcia drżącej i spoconej ręki matematyka Żeni. Odnotowałam znaczny postęp w ewolucji jego 76 świadomości, bo wcześniej, jak zresztą przystoi dobrze wychowanemu mieszkańcowi Galicji, witając się, ściskał dłoń tylko mężczyznom. Kobietę natomiast mógł co najwyżej pocałować w rękę. Ta dawna męska tradycja nie wszędzie przyjmowana jest z takim stoickim spokojem, jak tu, na Ukrainie. Pewnego razu zdarzyło mi się nawet być świadkiem małżeńskiej sceny, wywołanej przez zwykłe uściśnięcie, a dokładniej — nieuściśnięcie dłoni. Pewna młoda Niemka razem ze swoim ukraińskim mężem przyjechała do Kijowa niedługo po ślubie. Podczas spaceru spotkali na ulicy znajomego i zatrzymali się, by porozmawiać. Wkrótce podszedł kolejny znajomy i przywitał się z obecnymi zgodnie z dawną męską tradycją. Młoda Niemka, najwyraźniej nie wiedząc, że u nas tak to jest przyjęte, odebrała ten gest jako lekceważenie swojej osoby i niewiele myśląc, poszła sobie, rzuciwszy najpierw mężowi parę obraźliwych słów w mało w Kijowie rozpowszechnionym południowoniemieckim dialekcie. Na szczęście mężowi wystarczyło słownictwa i daru przekonywania, żeby w ciągu następnych dwóch godzin namówić jednak małżonkę, by się z nim nie rozwodziła. I dlatego musiał przysiąc, że 1. całkowicie zgadza się, że to okropne; z. że nie da się tak dalej żyć; 3. że ten problem koniecznie powinien zostać rozwiązany na poziomie prawodawczym, wykonawczym, osobistym i każdym innym, że każdy Ukrainiec powinien, nie czekając na rządową inicjatywę, zacząć od siebie, a każda Ukrainka, nie czekając na samodzielną 77 inicjatywę swego męża, musi przekonać go, by taką inicjatywę przejawił; 4. że on, czyli jej mąż, nigdy więcej nie będzie miał do czynienia z tymi chamami, póki się nie poprawią, itd. Wszystko dobrze się skończyło, ale od tamtej pory nie wiedzieć czemu zaczęłam zwracać uwagę na powitalne gesty męskiego towarzystwa. Ciekawe, co też skłoniło Żenię, by teraz podał mi rękę? — Co u ciebie? — spytał. — Dziękuję, w porządku — odpowiedziałam. Spotkaliśmy się przy wejściu do uniwersytetu. Dokładniej, przy wejściu dla niego i przy wyjściu dla mnie. — Dokąd biegniesz? — spytał. — Mam coś do załatwienia — odpowiedziałam. — Może pójdziemy na kawę? — Chodźmy, ale tylko na chwilę. — No a jak twoje życie osobiste? — spytał Żenią, gdy zamówiliśmy i powiedział mi, że dalej pracuje na polibu-dzie, mieszka z rodzicami i pisze habilitację. — Jeszcze się nie ożeniłaś? — A ty jeszcze nie wyszedłeś za mąż? — rzuciłam nieudany żart. — Nie, ale zamierzam to zrobić najdalej pod koniec roku. — Gratuluję. A z kim? — Jeszcze nie wiem. — Jak to? — No wiesz, w życiu każdego człowieka przychodzi moment, kiedy albo ożeni się niebawem, albo nie zrobi tego nigdy. A ponieważ sądzę, że każdy powinien w życiu 78 zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna, zdecydowałem: jeśli nie ożenię się do końca tego roku... — Wybacz, muszę już iść. — To może się kiedyś spotkamy, żeby spokojnie porozmawiać? — Pewnie. Zadzwonię. Jasne, jeśli ktoś obiecuje ci, że zadzwoni, to albo zrobi to niebawem, albo nie zrobi już nigdy. Namiętności po russki Dziesięć podstawowych oznak dziewczęcej cnoty Literatura specjalistyczna, którą udało mi się na ten temat znaleźć, uważała za swój podstawowy cel nauczenie mężczyzn właściwego zachowania podczas zdobywania dziewicy. Wszystko, co dotyczyło zachowania kobiecego, a dokładniej dziewczęcego, ograniczało się do rady, by „rozluźnić się i zaufać mężczyźnie". Logika i głębia takich publikacji robiła piorunujące wrażenie. Niemal wszystkie zaczynały się od słów: „Utrata cnoty nigdy nie przebiega w sposób dla kobiet niezauważalny". I wszyscy, którzy o tym dotychczas nie wiedzieli, tracili resztki złudzeń. Trochę przypomina mi to przeczytane w jakiejś instrukcji użycia prezerwatywy zastrzeżenie: „Nie używać prezerwatywy w razie braku wzwodu". Ciekawe, czy komuś udało się złamać ten zakaz? Sprawdzić, czy ma się do czynienia z dziewicą, zalecano w sposób następujący: „Jeśli dziewczyna podczas pierwszego zbliżenia histerycznie wije się w konwulsjach, usiłuje się wyrwać, głośno krzyczy, wokół jej ust pojawia się piana, oczy ma szeroko rozwarte i pełne przerażenia, strachu lub lęku, to albo coś robisz nie tak, albo twoja partnerka jest jeszcze dziewicą". Stanąwszy przed takim 80 problemem, mężczyzna powinien zapytać partnerkę, co mianowicie robi nie tak, i „jeśli zamiast konkretnej odpowiedzi z jej gardła wyrwie się tylko zduszone chrypienie", to właściwa jest wersja druga. Ale na wszelki wypadek warto ostatecznie sprawdzić wersję pierwszą i spróbować głębiej, silniej, szybciej. Albo też zmienić pozycję. Tu warto nie przegapić właściwego momentu, by zduszone chrypienie całkiem nie przestało wyrywać się z gardła waszej wybranki. Bo wtedy bez lekarza może się nie obejść. Dalej proponowana jest następująca kolejność działań. „Nigdy nie wybieraj pozycji nr 2 (kobieta na górze), a najlepiej wybierz pozycję nr 1 (kobieta na dole). Tak będzie wygodniej pozbawić partnerkę dziewictwa". To także warto wiedzieć, bo w pozycji nr 2 partnerka mogłaby odnieść wrażenie, że sama pozbawia się dziewictwa. Chociaż przy twojej pomocy. „Nie dziw się, jeśli wniknięcie do pochwy dziewicy będzie trudniejsze, niż zwykle". Mało kto uprzedza, że dziwić się należy właśnie w odwrotnym wypadku. „Jeśli wydaje ci się, że twoja partnerka już straciła cnotę, a mimo to wciąż głośno krzyczy, jęczy, wije się w konwulsjach, wzywa pomocy, traci przytomność, kopie cię, wulgarnie przeklina, a przy tym jej krew cieknie wprost na prześcieradło, nie dziw się. Po prostu odczuwa pewien dyskomfort. Ale to nic strasznego. Okaż jej czułość i wyjaśnij, że tak to bywa, ale mimo wszystko było ci z nią dobrze". Rzadko się tu jednak mówi, że warto wyjaśnić partnerce jeszcze jedno: tak bywa nie zawsze, a tylko na samym 81 początku, z czasem powinno się zmienić i przyjemnie będzie nie tylko tobie, ale i jej. Tak więc, jeśli zauważysz u swojej nowej partnerki wszystkie wspomniane objawy, albo przynajmniej niektóre z nich, to starannie zmień prześcieradło na ceratę albo folię, nie zwracaj uwagi na krzyki, przekleństwa, charkot, omdlenie, niekontrolowane ruchy kończyn i wydzieliny z organów płciowych, ignoruj wszystkie trudności na drodze, którą podążasz, nie pozwól kopnąć się w ważne organy życiowe i starannie kontynuuj, pamiętając, że zawsze tak bywa. Potem oczyść organy płciowe z krwi, w razie potrzeby podsuń partnerce sole trzeźwiące i wyjaśnij, że było ci bardzo przyjemnie. I jeszcze zdobądź się na czułość. Gdy to przeczytałam, przejęło mnie głębokie współczucie dla mężczyzn, którzy muszą to wszystko znieść, by pozbawić partnerkę dziewictwa, i z góry współczułam temu, kto będzie zmywał krew z penisa, podsuwał mi pod nos sole trzeźwiące i zatykał uszy, słysząc moje przekleństwa podczas aktu płciowego. Do wyboru takiego człowieka należało podejść ze stosowną powagą i uwzględnić nie tylko wygląd zewnętrzny i wspólne zainteresowania, ale także wiek, wytrzymałość psychiczną, cierpliwość, umiejętność pokonywania trudności. A są to wszystko, jak wiadomo, cechy nie tylko osobnicze, ale też zależne od mentalności, wyznania i narodowości. No właśnie, co do narodowości. Stosunek do tego elementu tożsamości z dawien dawna nacechowany jest na naszych ziemiach niezwykłą uwagą i powagą. Tolerancja 82 dla przedstawicieli innych nacji nie oznacza wcale świętej cierpliwości i pozwalania im na wszystko. Nie żeby mnie wychowano w duchu ultranacjonalis-tycznym albo zabraniano utrzymywania znajomości z przedstawicielami mniejszości rosyjsko-żydowskich. W żadnym razie. Ale tak to już jakoś jest, że porządnej pannie nie trzeba dwa razy pewnych rzeczy powtarzać. Porządna panna sama wie co i jak, i nigdy w życiu nie pozwoli się pozbawić cnoty jakiemuś tam Żydowi czy Moskalowi. Na taki zaszczyt powinien zasłużyć czystej krwi Ukrainiec. A najlepiej ślubny małżonek. No niby tak, ale z powyższej lektury wynikało, że właśnie zaszczytu i przyjemności jest w tym wszystkim niewiele. Od czasów eksperymentu, przeprowadzonego w du-pli przez Aloszę i Walę, w naszych aptekach pojawiły się prezerwatywy w rozmiarze, który nie wywoływał kompleksu mniejszości u przedstawicieli młodszego pokolenia oraz mężczyzn o drobniejszej budowie ciała, zmieniły się również moje poglądy na seks przedmałżeński, moda na zachowanie cnoty do dnia ślubu stopniowo minęła, i dlatego pojawiła się u mnie idea wybawienia męża czystej krwi od tej niezbyt pociągającej ceremonii. Ponadto nie byłam do końca przekonana, czy mam moralne prawo dodawać do licznych cierpień i dyskomfortów przeciętnego Ukraińca jeszcze tak trudną próbę. Tak więc argumenty za wyborem przedstawiciela narodowości nieukraińskiej wyraźnie przeważały, pozostawała jedynie decyzja, której właściwie narodowości przedstawiciela wybrać? 83 Snując takie rozważania, złapałam się na tym, że zbyt wielkie znaczenie przywiązuję do kwestii narodowości. Jeśli spojrzeć z historycznego punktu widzenia, to któż nie gnębił naszej uciśnionej ziemi ukraińskiej i nie zasługuje teraz na karę? Z drugiej strony, co z tym mają wspólnego moi rówieśnicy? W ten oto sposób problem okazał się nierozwiązywalny. No i nie wszystko można z góry zaplanować. Dlatego postanowiłam poczekać, co przyniesie los. O namiętności po russki, albo „kochajcie się, czarnobrewe, lecz nie z Moskalami... " (cytując wieszcza) Witalik był pierwszym chłopcem, z którym spotykałam się na poważnie. Tak przynajmniej uważała moja babcia. Poznałam go, podobnie jak jego przyjaciela, Waśkę, na jakichś urodzinach. Waśka był zafascynowany astrologią i nawet zarabiał układaniem profesjonalnych przepowiedni astrologicznych. Szczególną popularnością cieszyły się wówczas horoskopy erotyczne, z których pary mogły poznać zgodność swoich temperamentów. Na tych samych urodzinach był również przyjaciel i duchowy nauczyciel Waśki, Wiktor, który pomagał mu w realizacji szczególnie odpowiedzialnych lub skomplikowanych zamówień. Dla ożywienia zabawy Wasia zaproponował, by w drodze losowania podzielić towarzystwo na pary i dla jaj ułożyć dla każdej horoskop erotyczny. Wszyscy się zgodzili, i tak po raz pierwszy zostaliśmy z Witalikiem parą. 84 Wiktor i Waśka schowali się w innym pokoju i od razu zaczęli rysować jakąś skomplikowaną i zawikłaną mapę, a wszyscy obecni musieli z dokładnością co do sekundy podać im datę i godzinę swego narodzenia, potem datę i godzinę swego poczęcia, potem daty urodzeń i poczęć swoich rodziców, współrzędne geograficzne miejsc, w których wszyscy byliśmy urodzeni i poczęci, musieliśmy też opisać rodzaj swoich reakcji na „pełny, niepełny i ułomny Księżyc, Słońce w gwiazdozbiorze Marsa, Wenus w zenicie i czas zmiany znaków zodiaku". Na zdecydowaną większość tych pytań mogłam udzielić odpowiedzi w najlepszym razie przybliżonej, Waśka i Wiktor z niezadowoleniem kręcili głowami i ostrzegali, że każda niedokładność moich odpowiedzi zmniejsza wiarygodność przepowiedni. Podczas pracy prowadzili ze sobą ożywiony dialog, którego sens pozostał dla mnie tajemnicą: — Widzisz, mówiłeś, że nie poddajesz się silnemu Merkuremu, a sam przesunąłeś kartkę z lewej na prawą — zwracał się Wasia do swojego nauczyciela duchowego. — Nic podobnego, to jest u mnie związane nie z Merkurym, tylko z trzecią fazą Księżyca. Co, zapomniałeś już? — No nie wiem, nie wiem — wątpił Wasia. — W trzeciej fazie Księżyca zawsze czeszesz się od prawej do lewej, a nie tak jak dzisiaj. Wydaje mi się, że twoja odporność na Merkurego trochę osłabła. Gdy horoskop został ukończony, mogłam się dowiedzieć, że największy wpływ na moje uczynki ma piąta faza Strzelca, na moje nastroje — ubywający Księżyc, a na moją seksualność — aktywna Wenus. Z kolei na Witalika naj- 85 silniej wpływają — odpowiednio — trzecia faza Saturna, szósta Merkurego i pasywna Wenus. Wszystko to gwarantuje nam obojgu burzliwy temperament z elementami flegmatyzmu, skłonność do rozpusty, niepozbawionąpurytanizmuiumiarkowaniawstosunkach z płcią przeciwną, podwyższony poziom agresji w połączeniu z pewną apatycznością, wysoką inteligencję i duchowe ograniczenie, konserwatyzm gustów i upodobanie do ekstrawaganckich strojów, pragnienie stabilnego życia rodzinnego i niezdolność do długotrwałych związków, skłonność do smakoszostwa i obojętność wobec alkoholu. Jak dla mnie, wszystko to trochę sobie przeczyło, ale obydwaj astrolodzy wyraźnie mieli inne zdanie. „Kiedy u ciebie zacznie się faza pasywna, u niego będzie aktywna. I tak będziecie się nawzajem nakręcać" — wyjaśnił mi Wiktor. I dodał: „Macie wszelkie szanse na szczęśliwą miłość. Jedyne, co wam grozi, to seksualne wycieńczenie organizmu. Ale wasz racjonalny typ myślenia pozwoli tego szczęśliwie uniknąć". Nie mogło to nie obudzić naszego wzajemnego zainteresowania. W następny piątek Witalik zadzwonił do mnie i się umówiliśmy. Tak zaczęła się owa miłość, w której od razu dał o sobie znać nasz „racjonalny typ myślenia". Już w pierwszych tygodniach znajomości powstał niepisany grafik, według którego Witalik dzwonił do mnie codziennie o 20:00 i rozmawialiśmy o minionym dniu dokładnie do 21:00, w każdą sobotę i niedzielę punktualnie o 16:00 spotykaliśmy się na pętli trójki koło Bazaru Halickiego, odbywaliśmy przechadzkę po parku miejskim Pohulanka 86 i równo o 18:00 przychodziliśmy do Witalika. Mama częstowała nas herbatą z domowym ciastem, szliśmy sami do pokoju Witalika i przez następne cztery godziny, czyli do 22:00, słuchaliśmy Ściany Floydów, graliśmy w szachy, rozmawialiśmy albo oglądaliśmy telewizję. Potem Witalik odprowadzał mnie do domu. Zmiany w tym raz na zawsze ustalonym rozkładzie przydarzały się tylko wtedy, gdy Witalik miał urlop albo gdy trafiało się coś niespodziewanego. W ciągu całej naszej znajomości jedynie dwa razy Witalik zadzwonił do mnie o 20:30. Kiedyś w mieście wyłączyli prąd i Witalik spóźnił się, bo musiał iść z pracy na piechotę. Innym razem zadzwoniła jego mama i powiedziała, że właśnie wzywali do Witalika pogotowie, bo strasznie się czymś zatruł. Czasem nasza wieczorna rozmowa mogła się w ogóle nie odbyć, ale tak zdarzało się tylko wtedy, gdy wracałam do domu zbyt późno, bo Witalik kładł się wcześnie — przed kolejnym dniem pracy. Witalik należał do tego rodzaju ludzi, których określa się jako „zwykłych", ale nie warto tak mówić, bo w rzeczywistości każdy człowiek ma w sobie coś niezwykłego. Witalik ubierał się „porządnie", myślał „jak trzeba" i niczym nie wyróżniał się z tłumu, ale czasem w jego oczach pojawiało się coś, co ani trochę nie przypominało jego zazwyczaj sennego i trochę lekceważącego spojrzenia. Szliśmy wtedy na Kajzerwald skejtować, Witalik stawiał mnie obok siebie na desce i zjeżdżaliśmy z górki, z powrotem na nią wchodziliśmy i znowu zjeżdżaliśmy. Często robiliśmy to na deszczu, wokół nie było żywej duszy, pojedynczy przechodnie podkłusowywali do 87 najbliższego przystanku, pragnęli schować się pod jakimś dachem i uciec przed zacinającymi, zimnymi kroplami. A nam było wszystko jedno, zdejmowaliśmy buty, jeśli było lato, albo po prostu nie zwracaliśmy uwagi, jeśli była jesień, i konsekwentnie nie zważaliśmy na deszcz oraz wystraszonych przechodniów. Nic nie mogło nam przeszkodzić w osiągnięciu szczytu tego uczucia swobody, czystej radości i jeszcze czegoś prawie nieuchwytnego, co nazywałam „uczuciem lotu". Ludzie dzielili się dla mnie na zdolnych do tego uczucia i tych, którzy nigdy nie zdołali go zaznać. „Uczucia lotu" nie da się jaśniej opisać. Jest to stan, który całkiem bez powodu może ogarnąć cię na środku ulicy, w kolejce po lody, kiełbasę, bilet kolejowy albo na przystanku trolejbusowym. I chciałoby się rzucić wszystko, wdrapać na dach starej kamienicy w centrum miasta, siedząc godzinami na gzymsie, majtać nogami nad ulicą i obserwować, jak tam na dole nic się nie dzieje. Albo nagła i nieuzasadniona chęć wykąpania się w fontannie miejskiej, podarowania komuś ledwie znanemu bukietu przebiśniegów czy konwalii, chęć ucieczki z własnych urodzin, by godzinami błąkać się po parku i zbierać opadłe liście albo zrywać je, jeszcze zielone, z krzaków i rozcierając w rękach, pokrywać palce grubą warstwą lepkiego, zielonego soku. Albo usiłowanie stąpania po czyichś śladach w śniegu, trafienia stopą dokładnie w to samo miejsce, pozostawienia po sobie niezmienionego wzoru, albo całkowicie szalony pomysł, by w środku zimy żółtym ołówkiem namalować sobie na twarzy piegi, założyć kolorowe skarpetki nie do pary czy chodzić przez całą 88 zimę w szaliku koloru kamizelek, które noszą robotnicy naprawiający tory tramwajowe. Wydawało mi się, że pomimo jego rozsądku, zapobiegliwości i zaprogramowania („Programistami zostają ludzie, którzy pragną władzy nad całym światem" — mawiał Witalik), było w nim to uczucie lotu, przynajmniej czasem zdawało mi się, że się pojawia, albo prawie pojawiało — albo też lada chwila się pojawi. Witalik bardzo dużo jadł. Było nie do pojęcia, jak taka ilość zupy, drugiego i deseru może pomieścić się w jego drobnym ciele. Ojciec Witalika też pracował jako programista, mama prowadziła dom. Śniadanie, obiad i kolacja były w ich domu rozplanowane co do minuty. Śniadanie i kolacja składały się z dania głównego i deseru, przy obiedzie pojawiały się jeszcze sałatka i pierwoje, czyli zupa. Metodycznie i bez pośpiechu Witalik łyżka za łyżką wysiorbywał najpierw dwie porcje zupy, potem zjadał podwójną porcję drugiego, i uzupełniał to wszystko kompotem z porządnym kawałkiem ciasta, tortu, znaczną ilością domowych ciasteczek albo — w najgorszym razie — z kawałkiem chleba z masłem i konfiturą. My troje — jego tata, mama i ja — zjadaliśmy łącznie mniej niż on sam. Oprócz śniadania i obiadu w niedzielę był u nich jeszcze połdnik, czyli podwieczorek, podczas którego pito herbatę. Aby pogłębiać wspólne zainteresowania, wymienialiśmy się książkami, niekiedy chodziliśmy do kina, Witalik uczył mnie angielskiego i podstaw języka BASIC. Nasi rodzice nie mieli nic przeciwko tym spotkaniom. Moi, co 89 prawda, znacznie częściej wchodzili do pokoju bez pukania, gdy Witalik był u nas, niż rodzice Witalika, gdy ja przychodziłam do nich. Ale w zasadzie obie strony były zupełnie zadowolone z naszego wyboru. Co więcej, w obu rodzinach trwały intensywne przygotowania do tego, co moja mama nazywała „logicznym finałem każdego normalnego związku". Moja babcia zajmowała się intensywnym kupowaniem kołder, poduszek, prześcieradeł, powłoczek, ręczników, a nawet ciepłych flanelowych śpioszków, moja druga babcia pakowała do słoików mięso, szykowała pierzyny i puchowe poduszki, mama Witalika zawekowała na zimę podwójną porcję warzyw i powideł. Tata w soboty, uzbrojony w linijkę i cyrkiel, mierzył odległości między meblami i sprawdzał, co gdzie można przesunąć i jak by tu przemeblować mieszkanie. Ale Witalik i ja mieliśmy inne problemy. Trzeba tu pamiętać, że Witalik był nie tylko pierwszym chłopcem, z którym spotykałam się na poważnie, ale też pierwszym mężczyzną, z którym postanowiłam „tak daleko się posunąć", jak nazywała to moja babcia. W okresie naszej znajomości mniej już zajmowały mnie rozważania nad narodowymi aspektami problemu utraty dziewictwa — i chciałam mieć to wreszcie za sobą. Im dalej, tym bardziej wstydziłam się swojego braku doświadczenia — nie tyle przed Witalikiem, ile przed koleżankami, które z pewnością i doświadczeniem w głosie opowiadały o swoich licznych przygodach, wrażeniach i przeżyciach. 90 Ja też chciałam brać udział w tych rozmowach, ale nie mogłam przecież opowiadać, że spotykamy się z Witalikiem już prawie pół roku, a on wciąż jeszcze nie odważył się mnie pocałować. Dlaczego dla realizacji moich planów wybrałam właśnie Witalika, trudno powiedzieć. Zapewne lepiej byłoby to zrobić z kimś znacznie ode mnie starszym, bardziej doświadczonym, kto byłby mi znacznie bardziej obojętny. Moja znajoma, na przykład, zwyczajnie podeszła w tramwaju do mężczyzny, o którym wiedziała tylko tyle, że jest nieżonaty i wykłada na jednej z lwowskich uczelni. Przywitała się i powiedziała: „Wiem, że może mnie pan wiele nauczyć, dlatego chcę się z panem przespać. Czy możemy to zrobić od razu?". W ten oto sposób jej problem rozwiązał się już w ciągu następnej godziny, a potem opowiadała mi, że poczuła wielką ulgę, bo pozbyła się wielu kompleksów i braku pewności siebie. Ja bym się nigdy na coś takiego nie odważyła. Zagadnienie namiętności w ogólnonarodowym kontekście narodu ukraińskiego. Próba dyskursu „Naród ukraiński ma trzy całościowe problemy — przeczytałam kiedyś, nie pamiętam gdzie — odrodzenie narodu ukraińskiego, odrodzenie języka ukraińskiego i odrodzenie ukraińskiej państwowości". Wszystkie „trzy całościowe problemy" były dla naszego związku niezwykle aktualne. 9i Rodzice Witalika urodzili się w Omsku i przez 30 lat mieszkania na Ukrainie nie opanowali języka urzędowego w stopniu dostatecznym dla swobodnej konwersacji. Jest to sytuacja dosyć typowa, co nie zmienia faktu, że może ona rozbudzać wrogość etniczną. Na poziomie najbardziej podstawowym, jeśli ktoś zapyta „porządnego" Ukraińca: Kak prajti do Opernego?, zamiast: „Jak dojść do Opery?", może się zdarzyć, że trafi w zupełnie inne miejsce, gdzie stan zdrowia zmusi go, by na jakiś czas zapomniał o słuchaniu arii i rozważył możliwość uzupełnienia pewnych luk w wykształceniu. Na nieco wyższym poziomie wszystko odbywa się, rzecz jasna, taktowniej, łagodniej, bardziej tolerancyjnie i kończy zwykłym wzruszeniem ramion. Wszakże galicyjska panienka z dobrego domu, jak wszyscy wiedzą, nic nie może mieć wspólnego z moskalskim nasieniem. W każdym razie nie tak wiele. Moje dobre galicyjskie wychowanie i nieukończone studia filologiczne początkowo dawały się we znaki: usiłowałam zukrainizować rodzinę mojego ukochanego. Początkowo małymi porcjami i niby przypadkiem: za pomocą zapomnianych przepisów kuchni galicyjskiej w języku oryginału dla mamy, ukraińskojęzycznych gazet i czasopism dla taty, upartego używania mało znanej nawet niektórym ukraińskojęzycznym osobom leksyki: mówiłam szmata zamiast triapka, kredens — a nie serwant, cytryna zamiast łymon, fajka — a nie trubka, cynamon zamiast korycia, marynarka —z nie pidżak, skarpetka zamiast nosok. W najśmielszych swoich snach marzyłam o tym dniu czy nocy, kiedy nareszcie osiągniemy z Witalikiem 92 bliskość, która pozwoli nam przejść do słów bardziej intymnych: majtki, stanik, piersi, prącie, łechtaczka, dziewictwo... Ale ten dzień czy noc jakoś uparcie nie nadchodziły i postanowiłam przyspieszyć proces ukrainizacji w inny sposób. Mając w pamięci sukces odniesiony z poprzednim ukochanym dzięki sonetom Szekspira, poprosiłam Witalika, by przeczytał wydanie pięciotomowe w przekładzie My-koły Łukasza. Trochę go ta prośba zdziwiła i wyjaśnił, że Szekspira już czytał, ale skoro nalegam... Nalegałam i przeczytał. „Pewnie, że to klasyk, ale Puszkin lepszy" — powiedział Witalik, jak zwykle po rosyjsku, i zaczęłam w myśli liczyć do stu, rozumiejąc, że chyba nie ma sensu wszczynanie konfliktu międzynarodowego, kiedy człowiek tak zupełnie nie łapie. Ale o co się kłócić? Udowadniać mu, że ukraiński naprawdę nie jest dialektem języka rosyjskiego? Zmusić go jeszcze do przeczytania pięćdziesięciotomowego wydania dzieł Iwana Franki? Czy rozpocząć poważną dyskusję, porównując Szekspira i Puszkina? Wszystko wydawało się jednakowo idiotyczne. Czyż nasza miłość mogłaby wytrzymać tak poważną próbę? Zresztą, już z doświadczenia poprzednich pokoleń wiadomo, że „Moskal to Moskal", więc postanowiłam wznieść się ponad to i wybaczyć Witalikowi oraz jego rodzinie ich niedokształcenie. Czy obdarzona prawdziwą świadomością narodową Ukrainka też by tak postąpiła? Wolno wątpić — ale nie 93 wszystkim pisane jest mieć „prawdziwą" świadomość narodową. Jednakże stopniowo, choć bardzo powoli, proces ukrainizacji mojej potencjalnej przyszłej rodziny mimo wszystko jakoś się posuwał. Na przykład, zwracając się do mnie przy stole, nie mówili już: Woźmi, pożałujsta, wilku, ale: Woźmi, pożałujsta, widelec, sup zaczęli nazywać zupą i życzyli sobie smacznego zamiast prijatnowo apietita. Był to zawsze jakiś sukces, choć nie bardzo znaczący. Krótki wzrost zainteresowania językiem naszego Wieszcza pojawił się u mamy Witalika, gdy zawyrokowała: — Coś ja tak widzę, że sprawy mają się ku weselu. Pora by chyba była i rodzicom się poznać. Po czym przez pewien czas usiłowała przy mnie przechodzić na łamany ukraiński, żeby poćwiczyć przed poznaniem przyszłej rodziny. Ale nie spieszyłam się z poparciem dla projektu nawiązania znajomości, bo doskonale mogłam sobie wyobrazić, co powie mój ojciec, gdy przyszli potencjalni członkowie rodziny, wchodząc do niego do domu, od progu wypalą: Zdrawstwujtie\ Na tym rozmowa może się w ogóle zakończyć. Nie mówiąc o tym, że nazwisko przyszłych potencjalnych członków rodziny brzmiało Brockman, a potencjalna teściowa nazywała się Sofija Abramowna. W ich domu nie wiszą ikony, a na pytanie o przynależność religijną raczej nie zdołają udzielić ojcu satysfakcjonującej odpowiedzi. Tak więc zainteresowania językowe Sofii Abramowny Brockman pomału gasły, aż wreszcie wygasły do reszty. 94 Witalik nie przeszedł na ukraiński ani ze względu na mnie, ani pod wpływem Mykoły Łukasza, przez jakiś czas wahałam się, czy to ja nie powinnam przejść na rosyjski ze względu na Witalika, jego rodziców lub — powiedzmy — Puszkina. Ale wahanie przeminęło i każdy nadal mówił tak, jak mu było wygodniej. W taki oto sposób problemu odrodzenia języka ukraińskiego, drugiego pod względem ważności dla całego narodu ukraińskiego, nie udało się na naszym lokalnym poziomie rozstrzygnąć. Ze wszystkich możliwych radykalnych rozwiązań wybrano haniebny kompromis: ukraińskość nie zwyciężyła, a moskalstwo się nie poddało — a może odwrotnie. Jeśli zaś chodzi o problem nr i całego narodu ukraińskiego, to sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana. Na początku naszej znajomości, czyli kiedy po raz pierwszy, drugi, a nawet piąty zostaliśmy tylko we dwoje, starałam się pohamować i nie przejawiać żadnej inicjatywy, jak przystoi galicyjskiej panience z dobrego domu, cierpliwie czekając, aż Witalik spróbuje mnie pocałować, dotknąć moich piersi, wsunąć rękę pod spódnicę, wreszcie rozpiąć stanik, a ja będę wypełniać babcine nauki i naśladować zachowanie bohaterek romansów, gdzie dziewczęta rumienią się, spuszczają wzrok, bronią się przed nacierającymi rękami zalotnika, wstydliwie szepcząc: „Nie, proszę, nie!", mocno zaciskają wargi, zęby, nogi i wszystko, co tylko da się zacisnąć, zamykają oczy, usztywniają język, cnotliwie opierając się przed pocałunkiem — i stopniowo osłabiają opór. Zdobywanie każdej kobiety przebiega bardzo różnie, czas liczy się w latach, miesiącach, a niekiedy w tygo- 95 dniach lub nawet dniach. Powiadają, że im dłużej kobieta się broni, tym słodsze jest dla mężczyzny odniesione zwycięstwo, tym bardziej ceni on to, co zdobył, i tym lepiej traktuje swoją „zdobycz". Szczerze mówiąc, w ogóle nie marzyłam o byciu czyjąś zdobyczą, ofiarą czy nagrodą. Nie jestem przecież lalką ani zwierzątkiem domowym. No i nie do końca rozumiałam, po co bronić się przed tym, na co ma się ochotę. Ale tak przystoi galicyjskiej panience z dobrego domu — i nie ma na to rady. Jednym słowem, starałam się. Ale czas mijał, znaleźliśmy się tylko we dwoje po raz czwarty, szósty, siódmy, wreszcie zostaliśmy sami w pustym mieszkaniu, ale Witalik wciąż nie zamierzał przełamywać mojego oporu, a ściślej, nawet tego oporu wywoływać, nie próbował ani mnie pocałować, ani dotknąć moich piersi, nie mówiąc już o jakimś tam staniku czy spódnicy. Długo to trwać nie mogło i gdy spotkaliśmy się po raz dwunasty, a przy tym po raz drugi zostaliśmy sami w pustym mieszkaniu, nie wytrzymałam i złamałam wszelkie zasady dobrego tonu, przerywając w pół słowa jakąś kolejną wielką prawdę, płynącą z ust Witalika, nieumiejętnym, za to zdecydowanym pocałunkiem. Wzięty z zaskoczenia Witalik nie zdążył w porę zareagować i zderzyliśmy się zębami. — Może to nie w porządku, ale ja już nie mogę. Pocałuj mnie wreszcie — nakazałam surowo, choć wiedziałam, że według profesjonalnie ułożonej charakterystyki astrologicznej w istocie nie zachowuję wielkiego porządku, choć równocześnie jestem konserwatywna i obojętna wo- 96 bec mężczyzn. Potem ostro spojrzałam na Witalika i jeszcze surowszym tonem powtórzyłam: _- No! Witalik zawahał się: — Ale ja... — zaczął, ale postanowiłam nie czekać na koniec zdania i znowu zatkałam mu usta pocałunkiem. Gdyby tylko babcia albo tatko przy tym byli, niechybnie spaliliby się ze wstydu za mizerne skutki mego dobrego galicyjskiego wychowania, ale na ich, czy na moje, a może i na nasze wspólne szczęście, nie było przy tym nikogo oprócz mnie, Witalika oraz psa na kanapie w sąsiednim pokoju. Tym razem wyszło już lepiej, ale nie miałam zamiaru na tym poprzestać. Po trzeciej próbie Witalik przestał zaciskać zęby i zaczęliśmy się całować już za obopólną zgodą. Za każdym razem szło nam coraz lepiej. Po jakimś kwadransie zaczęłam sądzić, że pora już na ciąg dalszy: on powinien starać się dotknąć moich piersi, ja zaś powinnam stawiać opór. Ale ponieważ Witalik — sądząc z jego miny — tak nie uważał, musiałam ponownie naruszyć zasady właściwego zachowania galicyjskiej panienki z dobrego domu. Najpierw położyłam prawą rękę Witalika na mojej lewej piersi, potem usiadłam mu na kolanach i pomogłam lewej ręce wsunąć się pod spódnicę. Również na tym etapie Witalik nie przejawiał szczególnej aktywności, ale przynajmniej nie stawiał oporu. Tak rozpoczął się nowy etap naszych stosunków. Wspominając moje rockowe dzieciństwo i porady Dee Snidera, starałam się powtórzyć z Witalikiem to wszystko, 97 czego kiedyś nauczyłam się z innym wielbicielem Szekspira. Początkowo trochę przeszkadzało w tym niezdecydowanie Witalika, ale stopniowo przestaliśmy się siebie wstydzić i nasze pieszczoty stały się bardziej różnorodne i wyrafinowane. Sezon prac polowych nieuchronnie dobiegał końca, co oznaczało, że niebawem rodzice Witalika przestaną co sobotę jeździć na działkę i będą siedzieć w domu przed telewizorem, od czasu do czasu profilaktycznie zaglądając do nas do pokoju. A wówczas szanse na przejście naszych stosunków z opiewanej przez wielu poetów fazy platonicz-nej do opiewanej przez wielu, przeważnie współczesnych, prozaików fazy intymnej znowu spadną do minimum. Niekiedy usiłowałam samą siebie przekonać, że to nawet lepiej, bo na pewno nie zajdę w ciążę. Że być może te nieśmiałe pieszczoty, którym się oddajemy, przynoszą znacznie więcej rozkoszy niż zwykły stosunek. Przynajmniej kiedyś o czymś takim czytałam. Ale nie miałam żadnego porównania, a same przypuszczenia mi nie wystarczały. Pewnej niedzieli rodzice Witalika znów poszli na działkę, umożliwiając nam całkowite oddanie się wyczerpującej grze miłosnej, w której, trzeba przyznać, stopniowo nabieraliśmy coraz większej wprawy. Wykonanie tego skomplikowanego preludium pozwalało doskonale poznać kaprysy każdego zakamarka skóry, nauczyć się odczytywania pragnień z zaciśniętych warg, drgania piersi czy urywanego oddechu. Nasze fantazje wydawały się niewyczerpane, ale to jedyne, największe 98 pragnienie, które prześladowało mnie od samego początku, wciąż pozostawało nieziszczone. Postanowiłam trochę przyspieszyć i wydobyłam z torebki maleńkie foliowe opakowanie z powszechnie zrozumiałym angielskim napisem. — A eto sztoi — spytał Witalik, kiedy rozbierając się wyjęłam opakowanie z kieszeni. — A kak ty dumajesz? — też przeszłam na rosyjski, co w wypadku galicyjskiej panienki z dobrego domu świadczyć może o zupełnej desperacji. — Nam i tak choroszo — próbował się bronić mój partner. — A tak budiet jeszczo łuczsze — pozostałam nieubłagana. Zaprzeczyć tej tezie było trudno, więc Witalik westchnął i też zaczął się rozbierać. To była ciężka próba. Uparcie oddawaliśmy się pieszczotom, ale nasze myśli krążyły wokół leżącego na stole kolorowego opakowania, które — wbrew oczekiwaniom — wcale nie podniecało i nie zachęcało do poznania tego, co nowe i dotychczas nieznane, tylko niczym maleńki wąż boa hipnotyzowało nasze spojrzenia i myśli, przynosząc strach przed bólem i tajemnicą. Zaczęło mi się wydawać, że jeśli to opakowanie pozostanie niewykorzystane, to ze mną stanie się coś strasznego. Wyrosną mi rogi, odpadną uszy, roztyją się uda, pojawi się nieprzeparta odraza do mężczyzn albo u mężczyzn pojawi się niechęć do mnie, i nigdy już nie uda mi się znaleźć kogoś, kto prześpi się ze mną jak człowiek, wybawi mnie od nieustającego poczucia niższości, strachu, 99 że ktoś się dowie, strachu, że nic się nie zmieni, strachu, że będzie jeszcze gorzej... Aby zahamować rozwój tego uczucia, wzięłam ze stołu kolorowe opakowanie, od którego tak wiele zależało, rozerwałam je i z zaciekawieniem patrzyłam, jak mianowicie zakłada się ten najskuteczniejszy środek w walce z aids. Witalik zupełnie nieźle sobie z tym poradził. Wreszcie w moim życiu odbywał się ten najważniejszy pierwszy raz, o którym tyle pisano, śpiewano, nad którym tyle łez wylano. Ale było jeszcze za wcześnie na radość. — Nie dam rady — westchnął zmęczony Witalik po tym, jak leżąc w pozycji nr i, w skupieniu usiłowaliśmy pokonać opór mego najskrytszego otworu. — Nie mogę sprawić ci bólu. Poczekajmy jeszcze. Następnym razem spróbujemy. — Nie — odsapnęłam bardziej zdecydowanie i nieco głośniej, niż należało (wciąż po rosyjsku, co to się czasem z ludźmi dzieje...), i ledwie się wstrzymałam przed rąbnięciem pięścią w poduszkę. — Ja też już tak nie mogę. Dawaj tu śrubokręt taty. — Co? — przestraszył się Witalik, ale nie zaryzykował oczekiwania na odpowiedź i pobiegł wykonać polecenie. Wyciągnęłam z kosmetyczki kolejne kolorowe opakowanie i zademonstrowałam świeżo opanowaną technikę naciągania gumowych woreczków na twarde podłużne przedmioty. Witalik obserwował moje działania, szeroko otwierając oczy i nie zauważając, że jego własny podłużny przedmiot dawno przestał być twardy, a gumowy woreczek na nim zmarszczył się i powoli zsunął. ioo — Masz, trzymaj, i zrób to szybko — powiedziałam tym samym surowym tonem, jakim wcześniej zmusiłam tego chłopca, by mnie po raz pierwszy pocałował. Być może tych, którzy zamiast śrubokrętu wykorzystują w takiej sytuacji bardziej tradycyjne przedmioty, to znaczy części ciała, boli bardziej i odczuwają wówczas właśnie tę nieraz opiewaną gamę odczuć od „nie-wysłowionego", „nieubłaganego" czy „palącego" bólu do nie mniej niewysłowionej, nieubłaganej czy po prostu rozkoszy. Jeśli tak, to nie radzę wam korzystać z moich doświadczeń. Może mają rację Hindusi, deflorujący dziewczynki jeszcze w wieku niemowlęcym. Odczuwanie bólu nie miesza się wówczas z rozkoszą cielesną i nie wywołuje później lęków oraz kompleksów. To sprawa dla psychoanalityków. Dlatego wróćmy do Witalika, śrubokrętu, dziewictwa i związanych z tym problemów. Starannie przypilnowałam, by Witalik wziął w ręce śrubokręt, położyłam się na tapczanie w „pozycji nr i, z poduszką pod pośladkami", jak zalecał wspomniany Dee Snider, rozluźniłam wewnętrzne mięśnie, mocno zacisnęłam powieki, wzięłam głęboki wdech, potem zrobiłam nie mniej głęboki wydech i spróbowałam skoncentrować się na moich odczuciach. Minął jakiś czas. Musiałam raz jeszcze zrobić wdech, wydech, rozluźnić się, ale i tak nic nie zdołałam poczuć. Wtedy otworzyłam oczy. Witalik siedział naprzeciw mnie, z napięciem dzierżąc śrubokręt w mocno zaciśniętej pięści, i patrzył w ścianę. — Ty co? — spytałam. IOI — Już, już — ze zdenerwowania przeszedł nawet na ukraiński. — Już, już. Zakryj oczy. „Nie zakryj, tylko zamknij" — o mało go nie poprawiłam, ale w porę się powstrzymałam i wygodniej ułożyłam na poduszce, znowu rozluźniłam wewnętrzne mięśnie, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech, potem zrobiłam nie mniej głęboki wydech i spróbowałam skoncentrować się na moich odczuciach. Wszystko to musiałam powtórzyć jeszcze dwukrotnie, aż wreszcie moją rozciągniętą na poduszce cnotę szturchnęło coś gumowego i zimnego. Najpierw po prostu załaskotało, potem zrobiło się przyjemnie. Moje wewnętrzne mięśnie rozluźniały się już bez moich wysiłków, odczułam stan lekkiego podniecenia i zaczęłam sobie wyobrażać, jak ten przedmiot wdziera się we mnie, wywołując najpierw silny wybuch nagłego bólu, potem przemienia ten ból w piekący i pulsujący, i z zimnego i łaskoczącego staje się on palący, katuje mnie do granic wytrzymałości, aż wreszcie coś we mnie napnie się ostatecznie i pęknie, przynosząc ulgę, a może nawet przyjemność. — Telefon. Odbiorę — z ulgą westchnął Witalik, gdy moje wizje przerwał nieoczekiwany, ostry dźwięk. Witalik podszedł do telefonu, ale zanim zdążył podnieść słuchawkę, dzwonek ucichł. Potem Witalik jeszcze raz westchnął, tym razem bez ulgi, i powlókł się z powrotem na tapczan. — Zamknij oczy — nakazał, ja posłuchałam i nie zdążyłam nawet głęboko odetchnąć, nie mówiąc już o rozluźnianiu wewnętrznych mięśni czy koncentrowaniu się na własnych odczuciach, jak w moje wnętrze przeniknęło 102 coś twardego, jakby zrobiono mi gigantyczną lewatywę albo podczas kolejnej wizyty ginekolog pomylił wziernik z obleczonym w prezerwatywę śrubokrętem. O ile, oczywiście, można sobie wyobrazić różnicę albo aż tak roztargnionego lekarza. Nie było żadnego morza krwi, utraty świadomości czy choćby chęci, by jęknąć, nie mówiąc o jakichś tam krzykach. W związku z tym przeżycia Witalika musiały być jeszcze gorsze. Potem poszedł do kuchni, skąd przyniósł butelkę wina i szklanki. Wypiliśmy, nie osiągając tak pożądanego upojenia, ale poczuliśmy, że przybyło nam śmiałości. Potem pocałowaliśmy się i staliśmy przez chwilę, mocno się przytulając i czując, jak fala pożądania i strachu pulsuje w naszych żyłach. Witalik wziął mnie na ręce i zaniósł na tapczan. Położyłam się na poduszce i tym razem w ogóle nie miałam zamiaru zamykać oczu. Wręcz przeciwnie, z zadowoleniem patrzyłam, jak Witalik zakłada prezerwatywę na przedmiot, pardon, część ciała, która wywołuje we mnie znacznie większe emocje niż jakikolwiek, choćby najtwardszy śrubokręt. Potem przylgnęliśmy do siebie i znowu poczułam znajome łaskotanie, powolne przeciskanie się, przenikanie, które tym razem wcale już nie przypominało lewatywy, nie mówiąc o roztargnionym ginekologu. Pojawiło się natomiast uczucie lekkiego bólu, dokładniej: zwykłego pieczenia, które falami rozniosło podniecenie po wszystkich komórkach. Za pierwszym ruchem nadszedł drugi, trzeci, a potem stało się coś dziwnego. 103 Witalik nagle sapnął, stoczył się z mojego spoconego brzucha i odwrócił do ściany. — Co się stało? — spytałam. — Nic. Ubierz się. Starczy na dziś. W naszej znajomości niespodziewanie nadszedł moment, gdy zaczęliśmy wiele rozmawiać o marzeniach. Ściślej, to ja zaczęłam powtarzać, że chyba strasznie nudno byłoby przeżyć całe życie w jednym mieście, nigdy nigdzie nie wyjeżdżając, nic ciekawego nie oglądać, jak okropnie byłoby obudzić się któregoś ranka i nagle uświadomić sobie, że ma się już zupełnie dorosłe dzieci, że życie w zasadzie minęło, choć tak naprawdę dopiero się zaczyna, i że się porzuciło wszystkie swoje dziecięce marzenia i plany. Coraz częściej moje przerażenie budziła myśl, że można przeżyć długie i jednostajne życie, w którym wszystko będzie „po ludzku", i nigdy w końcu nie poczuć oddechu słonej morskiej bryzy na policzkach, a tylko kuchenny zapach w jadalni domu wczasowego z wiecznie odgrzewanymi kotletami i zawsze zepsutym prysznicem, że można mieszkać tak blisko gór i nie wiedzieć, jak wygląda świt na połoninie pod Howerlą czy choćby w Sławsku, tak jak ja tego do dziś nie wiem, choć prawie skończyłam studia. Opowiadałam Witalikowi o tym, co raptem sobie uświadomiłam: że nie umiem odróżniać grzybów jadalnych od trujących, nie znam nazw wielu kwiatów, ptaków i drzew, i że często śnią mi się żagle. To na pewno banalne i egzaltowane, ale jakże romantyczne. Nagle 104 zaczęłam zwracać uwagę na ludzi na ulicach, analizować, jak się ubierają, i wyszukiwać wzrokiem tych, których styl wyróżniał się na tle powszechnej na naszych ulicach szaro-czarnej, zunifikowanej parady skór, norkowych czapek oraz dresów w połączeniu z lakierkami na wysokich obcasach. Nagle zachciało mi się trafić na Rue de Rivoli, Place de la Concorde i Alexanderplatz, skosztować calvadosu, la-zanii, croissantów i berlienerów, odczuć hemingwayowski nastrój w Pampelunie, znaleźć w Pradze uliczkę, na której urodził się Kafka, trafić do baru, w którym pił Henry Miller, nie mówiąc już o domku na Majorce, w którym umarł Szopen. Realna z tego wszystkiego była tylko wizyta na górce Maksimiliana Wołoszyna w Koktebelu, dokąd planowaliśmy pojechać na wakacje, ale to też nie wyszło, bo znajomym, z którymi mieliśmy jechać, coś tam wypadło, a we dwójkę Witalik jechać nie chciał — z zabójczym uzasadnieniem: „A co tam można robić we dwoje?". Na całą moją gadaninę reagował dość powściągliwie i często zmieniał temat, pytając, jak wyobrażam sobie dalsze życie, czy myślałam już o naszej wspólnej przyszłości, co sądzę o tym, żebyśmy się kiedyś pobrali, i u których rodziców mielibyśmy wówczas zamieszkać. Ta ostatnia kwestia działała na mnie jak zimny prysznic, oburzałam się, nie rozumiałam, jak można myśleć o jakichś tam mieszkaniach, gdy istnieją rzeczy tak wzniosłe i poetyckie. Witalik zaczął obrażać się na mnie częściej niż dotychczas. Może miał rację, że nie powinnam była bez niego 105 chodzić do teatru i na wystawy, gdy nie miał na to ochoty albo czasu, może nie warto było podtrzymywać znajomości z tymi, którzy zapraszając mnie gdzieś, mówili: „Tylko nie bierz ze sobą tego twojego nudziarza". Wiedziałam dobrze, że Witalik nie jest nudziarzem, że może jeździć w deszczu na desce, że lubi Floydów i że zna uczucie lotu. Ale ostatnio ta jego cecha zaczęła przejawiać się coraz rzadziej, coraz częściej mówił, że zazdrości swoim starszym, żonatym kolegom, którzy nie muszą spacerować z dziewczyną po parku, a potem odprowadzać ją w nocy do domu, i którzy w niedzielę mogą sobie spokojnie pospać na kanapie, podczas gdy żona gotuje obiad. Nie wiem, dlaczego tak ostro zareagowałam właśnie wtedy, przecież nie wydarzyło się nic szczególnego, po prostu przyjaciele zaproponowali, żebym pojechała z nimi w Karpaty, a Witalik nie miał nastroju na podróż. W milczeniu wysłuchałam jego zwykłych pretensji w rodzaju „oddalamy się od siebie" i „prawie nie mamy wspólnych zainteresowań". A w pewnej chwili przerwałam mu i powiedziałam: „Mam wrażenie, że już dostatecznie się od siebie oddaliliśmy. Dlatego myślę, że to nasza ostatnia rozmowa. Zegnaj". Później widzieliśmy się tylko raz. Witalik zadzwonił do mnie i poprosił, żebyśmy oddali sobie pożyczone kiedyś książki. W milczeniu wymieniliśmy się paczkami i rozeszliśmy. A w jednej z książek znalazłam kilka arkusików papieru, na których rozpoznałam charakter pisma Wita-lika. Był to list, napisany tak doskonałą ukraińszczyzną, 106 że do dziś mam wątpliwości, czy jego autorem naprawdę był Witalik. „Piszę ten list do osoby, która już dawno umarła. Jej śmierć nie była związana ani z wiekiem, bo przecież była młoda i piękna, ani z chorobami, na które nigdy się nie skarżyła, nawet jeśli coś jej kiedyś dolegało, ani z żadnym tragicznym wypadkiem. Ta śmierć była nagła i przedwczesna, i głęboko poruszyła mnie przede wszystkim dlatego, że już od bardzo dawna, na długo przed momentem, w którym to się stało, obserwowałem oznaki nadchodzącej tragedii, lecz nie mogłem jej zapobiec, a często nawet nie rozumiałem, że to oznaki zbliżania się śmierci. W pewnym sensie sam przygotowałem tę śmierć. Gdy się poznaliśmy, podarowałem Ci żółte kwiaty, dokładnie takie same, jakie niosła Małgorzata, gdy szła ulicą i po raz pierwszy spotkała Mistrza. Wydawało mi się wtedy, że te kwiaty będą pasować do Twoich rudych włosów i zielonych oczu, i rzeczywiście pasowały. Mało tego, nawet mnie zrozumiałaś, bo powiedziałaś, że te kwiaty są jak z Bułhakowa. Ty zawsze wszystko rozumiałaś i było to tak porażające, że obawiałem się Ciebie. Bałem się z Tobą kochać, bo Twoje rozumienie mogło przejrzeć mnie na wskroś, uczynić słabym i bezradnym, wydusić ze mnie wszystko, co wolałbym zachować w tajemnicy, i sprawić, że stałbym się dla Ciebie zwykły i prosty, jak kuchenny widelec. Gdybym mógł kochać się z Tobą tak, by bezgranicznie i nieomylnie ofiarować Ci rozkosz w chwili i w sposób, 107 których pragniesz, gdybym mógł nigdy się nie pomylić, nie rozczarować Cię zbyt nagłym ruchem, zbyt pospiesznym dotykiem, zbyt nieumiejętnymi objęciami i pocałunkami. Albo gdybym mógł kochać się z Tobą brutalnie i gwałtownie, jakbyś była moją nałożnicą i musiała spełniać wszystkie moje zachcianki. Gdybym mógł zdobywać Twoje ciało jak górską przełęcz albo średniowieczny zamek, podbijać Cię, składać Ci samego siebie w ofierze. Gdybym mógł zebrać doświadczenia wszystkich pokoleń, stworzyłbym Kamasutrę tylko dla Twojego ciała, bo przecież Twoje ciało jest niezwykłe, nie ma nic wspólnego z ciałami innych kobiet, które bywają piękne albo odstręczające, grube albo chude. Te kobiety starzeją się, zachodzą w ciążę, miewają miesiączki i złe nastroje. To wszystko Ciebie nie dotyczy, bo Twoje ciało jest stworzone dla czegoś więcej niż te nieśmiałe dotknięcia drżących palców, które mogłem Ci ofiarować i które zapewne wydawały Ci się śmieszne i niezgrabne, moje pragnienie było tak silne, że paraliżowało mnie, i nie mogłem Ci powiedzieć, jak bardzo Cię pragnę i jak bardzo się boję. Wchodzić w Ciebie należało ostrożnie, jak do rwącej górskiej rzeki, której chłód parzył i przyprawiał o gorączkę. Zmywałaś mnie jednym porywem, jak wielka morska fala, gubiłem się w Tobie jak w labiryncie, a ten labirynt był grząski i mdlący, bałem się powiedzieć Ci, jak bardzo mi tam dobrze i jak boję się Ciebie rozczarować, wydać Ci się zbyt słabym. Bałem się, że zabraknie mi czułości, a tymczasem zabrakło mi odwagi. 108 Pewnie wydawałem się śmieszny, i tak bardzo chciałem uśpić Cię, a potem godzinami obserwować oddychanie Twojego giętkiego ciała, które posłusznie prężyło się pod moimi palcami. Czasem zdawało mi się, że nawet i to rozumiałaś. Sam nawet nie zauważyłem, kiedy zacząłem być zazdrosny o twoje marzenia, i to nie dlatego, że Ty je miałaś, a ja nie. Utraciłem swoje marzenia właśnie wtedy, gdy najbardziej obawiałem się ich utraty, bo wiedziałem, że były jedynym, co Cię we mnie pociągało. Było tak, jakbym szedł po ulicy, za plecami miał skrzydła i chciał wznieść się nad ziemią, i jakbym nawet się wzniósł, a potem moje skrzydła odpadły, a ja runąłem na ziemię i boleśnie się potłukłem. Cóż mi pozostało oprócz ukrywania przed Tobą, że od tamtej pory nie mam już czegoś bardzo ważnego? Próbowałem spacerować w deszczu, ale deszcz był tylko mokry i zimny, i nie wywoływał we mnie niczego oprócz chęci, by schować się pod dachem, przebrać w coś suchego i zrobić sobie mocnej herbaty. Ale najgorsze było to, że w Twoich marzeniach nie było dla mnie miejsca. Ty sama sobie tego nie uświadamiałaś, było Ci mnie żal, sama nie wiedziałaś dlaczego, i stopniowo odchodziłaś do własnego świata. Kiedy to zrozumiałem, znajdowałaś się już w stanie śmierci klinicznej. Nasze spojrzenia ostatni raz się spotkały — pamiętasz — gdy spacerowaliśmy po lesie, znaleźliśmy jeżyny, zbieraliśmy je i jedliśmy pełnymi garściami, a potem przycisnąłem Cię do pnia wielkiego drzewa i lepkimi od soku palcami zmusiłem Cię, byś łapała 109 oddech i przygryzała wargi, całowała mnie, wtulając się we mnie całym ciałem, i patrzyła na mnie tak, jak tylko Ty potrafiłaś. Potem umarłaś, nigdy więcej Cię nie widziałem, i pozostała tylko ona. A w jej marzeniach nie ma dla mnie miejsca. Gdy słyszy mój głos, to wyłapuje tylko nieprawidłową intonację i ukraiński dźwięk h w moim rosyjskim". Gdy przeczytałam ten list, w pierwszej chwili chciałam zadzwonić do Witalika, ale potem się rozmyśliłam. Przecież list był zaadresowany nie do mnie, tylko do osoby, która dawno umarła, a mnie już tej osoby nawet nie bra kowało. Stałam się inna, być może wydoroślałam. Namiętności po niemiecku. Mario Clea, Pierre, Geraldine i mała kuchnia. Ryzykowna decyzja albo jak trafić do Baden-Baden? Pewnego zimowego dnia zajrzałam do skrzynki pocztowej i znalazłam tam zaadresowaną do mnie kopertę. Adres zwrotny nic mi nie mówił: Familie de Laporte 76593 Gernsbach BRD W kopercie był list, napisany w niezrozumiałym dla mnie języku. Pokazałam go znajomej, która studiowała germanistykę. — Pisze do ciebie rodzina urzędnika bankowego, który pracuje w Baden-Baden, ma żonę, gospodynię domową, oraz troje dzieci. Starsza dziewczynka nazywa się Clea, ma 7 lat i chodzi do szkoły. Młodsze dzieci, Pierre i Geraldine, to dwuletnie bliźnięta. Rodzina zaprasza cię do siebie na rok, żebyś po-mogała pani domu w opiece nad dziećmi. Gwarantują mieszkanie, wyżywienie oraz kieszonkowe w wysokości 350 dm miesięcznie. Będziesz miała ubezpieczenie zdrowotne i możliwość uczęszczania na kurs niemieckiego. iii Do dyspozycji będziesz miała pokój, łazienkę i niewielką kuchnię. Za jakiś tydzień zadzwonią, żeby spytać, czy zgadzasz się przyjechać. „To się nie zdarza nawet w powieściach" — powiedziałby na moim miejscu każdy normalny człowiek. — To się nie zdarza nawet w powieściach — powiedziałam. Moi rodzice byli znacznie mniej powściągliwi i gdy próby przekonania mnie za pomocą logicznych argumentów zawiodły, zaczęli grozić, że: a) w ogóle nigdzie mnie nie puszczą; b) nigdzie mnie nie puszczą, dopóki nie skończę studiów; c) nigdzie mnie nie puszczą, dopóki nie wyjdę za mąż; d) zastosują kary cielesne; e) popełnią samobójstwo; f) spalą nie tylko mój paszport i swoje paszporty, ale także paszport mojej babci. Ponieważ babcia nigdy nie miała paszportu, najwyraźniej rodzice mieli na myśli zwykły dowód osobisty, w którym widniało miejsce zameldowania, liczba dzieci, stan cywilny i godło nie istniejącego już państwa. Aktywny udział w akcji protestacyjnej przeciwko mojemu brakowi rozsądku wzięło również kierownictwo wydziału filologii ukraińskiej. Zastępca dziekana do spraw studenckich dwukrotnie wzywał mojego ojca do swego gabinetu i jeśli wierzyć sekretarce, ich rozmowa za każdym razem przybierała dla mojego ojca charakter nieprzyjemny. Nawet, można by rzec, nieco obraźliwy. 112 „Szanowny Michale Iwanowiczu — zaczął po długiej chwili niezręcznego milczenia zastępca dziekana do spraw studenckich. — Szanowny panie Podwieczorku, Podwieczorek — plątał się, zdezorientowany, niezdecydowany, jaką końcówkę wołacza powinien wybrać, kiedy chodziło o tak pikantną sprawę. — No więc, szanowny ojcze jednej z naszych studentek — brał się w garść przedstawiciel administracji uniwersyteckiej i przechodził do sedna sprawy. — Ja, oczywiście, wszystko mogę zrozumieć. Żyjemy, niestety, w bardzo ciężkich i skomplikowanych czasach. Otacza nas okrutna i bezwzględna rzeczywistość. Każdy musi toczyć codzienną, ciężką walkę o przetrwanie. Wszyscy wiemy, jakie to trudne. Jakie w ogóle wszystko jest trudne. Nie mówiąc już o nauce, zdobyciu wyższego wykształcenia czy utrzymaniu własnej rodziny. Wielu ludzi znalazło się na ulicy, pozbawionych środków do życia. Można zrozumieć ich stan, podobnie jak to, że chwytają się wszelkich sposobów przetrwania. Ale szanowny panie Podwieczorku, Podwieczorek, szanowny ojcze jednej ze studentek naszej uczelni, czy można posunąć się do czegoś takiego? Własne dziecko na służbę sprzedawać... Ja pana nie rozumiem, panie szanowny". Tu znowu zapadła długa i dla obu stron niezręczna cisza, po której mój ojciec wyszedł, nie, prawie wybiegł, z gabinetu zastępcy dziekana i mocno zaczerwieniony, ciężko dysząc, trzasnął głośno wielkimi drzwiami uniwersytetu. I w każdym, kto widział go w owej chwili, wzbierała chęć, by zejść mu z drogi. 113 "Wezbrała ona, a ściślej — nie znikła, również we mnie. Dlatego niedługo potem wepchnęłam swoją wielką, szarą walizę do Kofferraumu ogromnego niemieckiego autobusu, nie wiedząc jeszcze ani, co oznacza to tajemnicze słowo, ani że autobus ten wydaje się taki wielki, czysty i wygodny co najwyżej do chwili przekroczenia granicy ukraińsko-polskiej, ani kto będzie na mnie czekał na końcu podróży, jeśli oczywiście w ogóle ktokolwiek będzie na mnie czekał. Rodzice i przyjaciele, którzy przyszli mnie odprowadzić, zachowywali się tak, jakby wciąż jeszcze był 1937 rok, powodem mojej podróży mogło być wszystko inne, poza własną chęcią, a jej cel leżał nie na południowym zachodzie, ale wręcz w przeciwnym kierunku. Babcia radziła mi „wziąść więcyj ciepłych szkarpetek", uszyć ze starego prześcieradła obszerny biały fartuch, „żeby chodzić koło dzieci", oraz „uczyć się cierpliwości i posłuszeństwa, bo życie u bauera to nie bułka z masłem". Mama usiłowała nakarmić mnie na rok z góry, bo „nie wiadomo, co ci tam dadzą", ukradkiem popłakiwała, chudła i spoglądała na mnie wzrokiem pełnym smutku i wyrzutów. Tata zakupił czterotomowe dzieło Zbrodnie nazistów na Ukrainie i położył mi na biurku. Ten apokaliptyczny nastrój udzielił się nawet naszemu psu, który przeniósł się ze spaniem do mojego pokoju i żałośnie popiskiwał, towarzysząc mi w mieszkaniu na każdym kroku, nawet gdy szłam do ubikacji. Możliwe, że nie podjęłabym decyzji o wyjeździe, gdyby stosunek otoczenia był inny. Ale bardzo przyjemnie znajdować się w centrum uwagi. Któż nie miałby ochoty zro- 114 bić czegoś, co tworzy wokół niego taką aurę heroizmu? Nawet jeśli nieco żałobną. Tak więc cichcem wyjęłam z walizy pięć z dziesięciu pracowicie zrobionych przez babcię na drutach par skarpetek, odmówiłam wzięcia na drogę słoiczka domowych powideł, uzasadniając, że „zatrzymają na granicy", zajrzałam do szkolnego atlasu — i całkowicie zadowoliło mnie położenie Baden-Baden, znajdującego się zaledwie 10 km od nie zaznaczonego na szkolnej mapie Gernsbach (o tej odległości także była mowa w liście), oraz bliskość granicy francuskiej, do przekraczania której uprawniała mnie nowiutka schengeńska wiza w paszporcie; martwiło mnie jedynie to, jak — a raczej jaki — uda mi się znaleźć wspólny język z przyszłymi pracodawcami i na co właściwie wystarczy moje 350 dm kieszonkowego. Tuż przed samym wyjazdem udało mi się zdobyć, a właściwie pożyczyć od koleżanki, rozmówki rosyjsko--niemieckie, z których nauczyłam się: „Sagen Sie mir bitte", „Wo kann ichfinden" i „der, die, das", co z braku czasu musiało wystarczyć dla nawiązania pierwszego kontaktu. Aby ułatwić proces dalszego porozumiewania się, zapakowałam do walizy również ciemnobrunatny Słownik niemiecko-ukraiński i ukraińsko-niemiecki dosyć solidnych rozmiarów oraz pocieszałam się tym, że nazwisko de La-porte wyraźnie świadczy o romańskim pochodzeniu rodziny, więc nie można wykluczyć, że opanowane przeze mnie w szkole podstawy hiszpańskiego mogą się na coś przydać. Zresztą — uspokajałam siebie, a także całą zaniepokojoną rodzinę — historia powszechna zna przykłady 115 znacznie bardziej ryzykownych wypraw. Nie będę musiała ani przekraczać na saniach koła polarnego, ani pieszo brnąć przez Syberię w kierunku Moskwy, ani nocować w okopach pod gradem wrażych kul. Nie mówiąc już o tym, że w domu nie czeka na mnie zapłakana Penelopa. Rodzice, jak należało się zresztą spodziewać, nie podzielali mojego naiwnego optymizmu, a co do Penelopy, to nawet się obrazili, oskarżając mnie o niewdzięczność, nieczułość i młodzieńczy egoizm. Trzeba przyznać, że nie bez racji. Ale któż w tym wieku, pragnąc przygód, wolności i niespodzianek, na progu, by tak rzec, niesłychanych dokonań i wielkich podbojów, zwraca uwagę na takie drobiazgi, jak niepokój i trwoga w zbolałym rodzicielskim sercu? Niestety, nikt. Konflikt pokoleń, jak wszyscy wiedzą, to problem egzystencjalny, i taki drobiazg, jak wyjazd czy niewyjazd do Niemiec, Francji, USA czy nawet Zjednoczonych Emiratów Arabskich, nie pomoże go rozwiązać. Ani uniknąć. Magiczne słowo „Baden-Baden" Któż z nas, pewnych siebie, młodych, i bezgranicznie naiwnych, nie marzył o tym, by umrzeć w Paryżu pod mostem Mirabeau, w Tower albo przynajmniej pod ruinami muru berlińskiego? Któż nie czuł się zbuntowanym i niedocenionym geniuszem, wychodźcą z na poły mitycznego dla statystycznego Europejczyka regionu, Ukrainy Zachodniej? 116 Któż nie pragnął wjechać do Europy na tryumfalnym rydwanie, z towarzyszeniem licznego pocztu, bogatych darów, urodziwych nałożnic (albo nałożników) i powszechnie oddawanych honorów, albo chociażby przekroczyć granicę w zwykłym autokarze turystycznym z lśniącą schengeńską wizą w paszporcie? Każdy o tym marzył. Któż nie marzył o tym, by znano nas na świecie, by przy słowie „Ukraina" nie tylko smutnie potakiwano: „Ja, ja, Tschernobyl", ale też z zachwytem kiwano głowami: „Beautiful Galicid^i Jeden z moich znajomych, który też o tym marzył, pewnego razu doświadczył podobnego uczucia, gdy celnik na francuskiej granicy, który uprzejmie zapytał o cel podróży, radośnie przytaknął: „Oui, oui, Galizia" i przeszedłszy na łamany hiszpański, spróbował dopytać się, dlaczego podróżny wybrał tak dziwną trasę. Gdy mój znajomy zrozumiał, jaką mianowicie Galicję ma na myśli celnik, także przeszedł na łamany hiszpański i posłał nieuka do wszystkich diabłów, bohatersko ryzykując, że wywoła jego oburzenie, doczeka się zakazu przekraczania granicy i resztę życia spędzi w kraju niedouczonych Franków. Ale celnik był raczej zbity z pantałyku niż oburzony takim zachowaniem mojego znajomego, więc wszystko skończyło się dobrze. Ale wróćmy do Baden-Baden. To miasto, którego sama już nazwa zachęca do zanurzenia się w ciepłej, wonnej kąpieli i zapomnienia o wszystkich doczesnych problemach, budzi jeśli nie zaufanie, to przynajmniej pokusę. Ze szkolnych lekcji historii i ulotek reklamowych dla turystów w mojej wyobraźni wyłonił się obraz Baden--Baden jako na poły rzeczywistego zakątka, pełnego de- 117 likatnych, białych budynków, wspaniałych rzymskich łaźni, z ulicami, na których rosną wiecznie zielone drzewa, z cadillacami i nudzącymi się milionerami. Ktoś opowiadał mi, że w jednym z parków w centrum miasta znajduje się szachownica, która wielkością przypomina raczej kort, ajej figury osiągają wysokość połowy ludzkiego wzrostu. Zbierają się tu emeryci i urządzają turnieje szachowe, którym niejako przy okazji towarzyszą ćwiczenia fizyczne, bo każda figura waży tyle, co średnie hantle. Jeszcze więcej opowieści słyszałam o wspaniałych, zachowanych niemal w pierwotnej postaci starożytnych termach, czyli łaźniach, w których dość odbyć jedną kąpiel, by poczuć się młodszym o jakieś dziesięć lat. A wspaniałe kasyno w Baden-Baden, w którym spore sumy przegrywał jeszcze Dostojewski (Fiodor Michajło-wicz), a sam Turgieniew (Iwan Siergiejewicz) ze szczodrości swego serca spłacał te długi? A wspaniałe, zadbane budynki w starej części miasta? Ciekawe, jak to wszystko naprawdę wygląda? Notatki podróżne Ukryta czułość stosunków rodzinnych nigdzie nie ujawnia się tak wyraźnie, jak na dworcach kolejowych i autobusowych oraz w portach morskich, rzecznych i lotniczych. Ludzie, którzy jeszcze wczoraj kłócili się ze sobą, wypominając najbliższym śmiertelne grzechy z powodu jakiegoś tam rozbitego talerza, nie wyrzuconych w porę śmieci, 118 pochopnie wydanych pieniędzy, zgubionych kluczy czy choćby zbyt późnego powrotu do domu albo zbyt długiego siedzenia w toalecie, nagle uświadamiają sobie, że „jutro" może nie nadejść, „dziś" niebawem się skończy, i już nigdy więcej nie powtórzy. Wszakże jutrzejsze „dziś" to już coś zupełnie innego, nawet jeśli niczym się nie różni od „dziś" dzisiejszego. Żyjemy tylko raz, trwając w codziennym niebezpieczeństwie zakończenia swojego istnienia, zanim się z kimkolwiek pożegnamy. Że każde pożegnanie może być ostatnie, a może też okazać się pierwszym z całego szeregu niekończących się pożegnań, spotkań i kolejnych rozstań, z których każde będzie jeszcze bardziej bolesne, niechciane i dłuższe. Przedziwna to sprawa, jakimi sentymentami podobne głupstwa wypełniają rozczulone duszyczki tych, którzy wyjeżdżają, a zwłaszcza tych, co zostają. Wydawać by się mogło, że tamtego — przesiąkniętego pierwszą marcową odwilżą — ranka nic nie powinno wzbudzać uroczystego i tragicznego nastroju. Ani waliza, którą tata musiał wieźć do autobusu na starym wózeczku i której nie miałabym szans podnieść (co ja z nią zrobię, jeśli niespodziewanie nikt po mnie nie wyjdzie?), ani autobus, który spóźnił się pięć godzin, a potem przez kolejne dwie w ogóle nie chciał zapalić, ani nieoczekiwany katar, który zmuszał mnie do głośnego i częstego kichania, a pod koniec rozszerzył się na wszystkich członków rodziny. Cóż to za uroczystość, wydawałoby się: babcia z fartuchem, własnoręcznie uszytym ze starego białego 119 prześcieradła, i z własnoręcznie zrobionymi na drutach skarpetkami w rękach, mama z wielką torbą kanapek i jajek na twardo, tata bezskutecznie próbujący omijać kałuże, wiozący zdezelowaną walizę na starym dwukołowym wó-zeczku, nasz podstarzały pies z uchem rozerwanym dzień wcześniej w jednej z miłosnych potyczek, okrąglutki Herr Kraft ze swoim niemieckim autobusem i odeskim akcentem, powszechne kichanie... Może tak mi się tylko wydaje, a w całej tej sytuacji nie było żadnego tragizmu. Babcine łzy płynęły od zwykłego kataru, jak to się każdemu zdarza, a mama po prostu przemarzła na chłodnym, zimowym jeszcze wietrze. I od tego drżały jej ramiona. Tata zapalił pierwszego od dwudziestu lat papierosa, bo zdenerwowało go męczące ciągnięcie wózka, a pies żałośnie popiskiwał, skarżąc się na zranione ucho. Tak właśnie, kichając i pociągając nosami, spędziliśmy ostatnie dwie godziny przed wyjazdem. Kierowca naszego czystego i wygodnego autobusu nazywał się Herr Kraft, szczodrze obdarzał otoczenie śnieżnobiałym (ze złotymi przerywnikami) uśmiechem, był nad wyraz uprzejmy i opiekuńczy w stosunku do pasażerów i co chwilę przechodził z języka rosyjskiego, który na pewnych terenach wciąż jeszcze odgrywa rolę języka kontaktów międzynarodowych, na język już przeważnie dla większości zgromadzonych niezrozumiały. Z jednej strony podnosiło to jego autorytet w naszych prowincjonalnych galicyjskich oczach, z drugiej dawało efekt obcości, a nawet pewnej wrogości. Być może to ostatnie wynikało bardziej ze szczególnych cech fonetycznych jednego czy drugiego języka, które 120 kojarzyły się z ludźmi o takiej lub innej mentalności, którzy jeszcze za pamięci obu moich babć wyczyniali rzeczy, w związku z którym odnoszenie się do nich z przyjaźnią byłoby co najmniej niepatriotyczne. W pierwszej chwili zachowanie kierowcy obudziło moje obawy, ale potem dwukrotnie wyłowiłam z jego słów „Sagen Sie mir bitte", ponadto dwukrotnie „wo kann ich..." i uspokoiłam się, pocieszona moimi szybkimi postępami w zakresie opanowywania języka, który niebawem miał stać się częścią mojej codzienności. Wreszcie wszystkie przygotowania zostały zakończone, Herr Kraft zamknął Kojferraum, jak od tej pory nazywał się bagażnik, na pożegnanie wszystkim odprowadzającym uścisnął dłonie, obiecał, że „wsio budiet w poinom poriad-kie i w ogóle o'kej", poprosił „niepierieżiwaf, i autobus ostrożnie ruszył z miejsca, sprytnie wciskając się w wąską szczelinę bramy na parkingu koło hotelu Karpaty, w kierunku „nach Westeri'. Tym, którzy wciąż jeszcze mają nadzieję, że opisy uprzykrzonej codzienności na tym się zakończą, radzę, by niezwłocznie przerwali lekturę dla uniknięcia czekającego ich rozczarowania. Ucieczka od codziennej rutyny jest, niestety, niemożliwa, a zwłaszcza w tak prosty sposób, jak zwyczajne przekroczenie granicy. Nawet dwóch, trzech, czterech, pięciu, sześciu czy nawet więcej granic. Wszystko to nie otworzy przed nikim bram do jakiegokolwiek całkowicie niezwykłego, stanowczo innego, zupełnie przedziwnego świata, pełnego przygód, egzotyki i mocnych wrażeń. 121 Chyba że trafi się do jakichś lasów tropikalnych, dzikich plemion i ostrych tomahawków. Ale nawet tam nie można uciec od tak nudnych obowiązków, jak mycie zębów, leczenie kataru czy problemy z wypróżnieniem. Tego ostatniego niepodobna zresztą uniknąć, nawet jeśli odbywa się wielogodzinną podróż autobusem, i żywi się kanapkami lub herbatnikami. Wszelkie nadzieje, że w komfortowym, importowanym środku transportu z toaletą i umywalką to odczucie jest mniej nieprzyjemne niż w wypadku podróży produktem rodzimej Lwowskiej Fabryki Autobusów, są daremne. Ale mniejsza o to. Przeczucie, że oto za moment wyjedziemy poza granice do obrzydliwości znajomych lwowskich okolic i w moim życiu nareszcie zaczną się prawdziwe przygody, spotkania z niezwykłymi ludźmi, podziwianie egzotycznych krajobrazów, znikło jeszcze w autobusie. Jeśli komuś wydałoby się, że w tych niedostępnych, piętrowych wcieleniach zachodniej cywilizacji, które do dziś w niewymagającym postradzieckim konsumencie budzą kompleks niższości swoimi do błysku wypolerowanymi oknami, bezgłośnym ruchem drzwi i skutecznie zamortyzowanym szmerem nowiutkich kół, jeżdżą sami milionerzy i beztroscy mieszkańcy bananowych krain, to głęboko by się mylił. Wśród pasażerów Herr Krafta zaledwie jeden na „Sa-gen Sie mir bitte" odpowiadał niezrozumiałym, ale żywym potokiem słów, tylko niekiedy zatrzymującym się na „der, die, das", jak gadający górski strumień na wystających kamieniach. 122 Wszystkich pozostałych można było od razu bezbłędnie zidentyfikować jako rodaków, a powody, dla których zdecydowali się oni na tak daleką podróż, były, jak się później okazało, jeszcze mniej poważne niż moje. Zrobiło mi się nawet wstyd za przesadne poczucie własnego bohaterstwa, gdy dowiedziałam się, że chłopiec z fotela naprzeciwko jedzie do Heilbronnu na zaproszenie, które kupił pod niemiecką ambasadą za dwieście baksów, a kolejnych pięćset kosztowała go wiza. Anno Domini 1995 suma ta robiła wrażenie. Dlaczego jedzie właśnie do Heilbronnu, chłopak nie umiał wyjaśnić, za to jego dalszy plan wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie. Mianowicie po przyjeździe Alosza miał zamiar udać się do najbliższego punktu Czerwonego Krzyża i poprosić o azyl polityczny jako prześladowany na Ukrainie Żyd. W ciągu dwóch tygodni, gdy niemieckie władze będą rozpatrywać jego prośbę, a wiza turystyczna jeszcze będzie ważna, zamierzał znaleźć możliwość zawarcia fikcyjnego ślubu, by za pięć lat uzyskać niemieckie obywatelstwo. Nie odważyłam się spytać, co mianowicie popchnęło go do tak zdecydowanego kroku. I rozmowa nasza zakończyła się słowami: „Ech, diewczonka! Ty tego nie załapiesz! Ja przecież, kurna, drugi byłem, kur..., w całym Lwowie. Gówno, kur..., ale każdą knajpę, kurna, w centrum miasta mogłem, kurna, razem z właścicielem kupić. Ale potąd mam, dojebało mi! Chcę, kurna, czełowiecze-skoj żyzni". 123 Marika, z wyglądu trochę ode mnie starsza, absolwentka drohobyckiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, jechała do męża. Trochę to przeżywała, bo nie widziała go na oczy od ślubu, który odbył się następnego dnia po zawarciu znajomości podczas trzydniowego w sumie pobytu wycieczki z jej ukochanym w Drohobyczu, wiosną zeszłego roku. „Nie wiem, jak to będzie. Rok przecież minął. Może już się rozmyślił i mnie nie chce. Ciekawe, czy bardzo się zmienił przez ten czas". Sens ostatniego zdania zrozumiałam dopiero wtedy, gdy zobaczyłam czekającego na nią męża. Sądząc z mimowolnego westchnienia, które na progu autobusu wyrwało się z piersi Mariki, najwyraźniej nie bardzo się zmienił. A może wręcz przeciwnie, bardzo, w każdym razie nie na lepsze. Wybraniec Mariki nazywał się Klaus, wedle słów żony miał „troszkę za pięćdziesiątkę", i para ta przypominała mi mój ulubiony w dzieciństwie film rysunkowy o Kubusiu Puchatku, Prosiaczku i baloniku. Tylko że Marika trzymała w rękach nie maleńki balonik, a wielką czarną walizę. Ciekawe, jak ułożyło się ich wspólne życie. Mam nadzieję, że zostawienie przez Marikę w autobusie rosyjskiego wydania Niemieckiego dla początkujących nie zanadto przeszkadzało w szczęśliwym jego rozpoczęciu. Ostatnia pasażerka była milczącą kobietą w wieku przedemerytalnym. Jedyne, co powiedziała o sobie polskim pogranicznikom, to że jedzie do córki na wesele. Co prawda, nie wzbudziło to ich specjalnego zaufania, zwłaszcza po tym, jak w jednym ze starannie zwią- 124 zanych razem pakunków pod siedzeniem autobusu znaleziono sporą ilość białego, bezwonnego proszku. No i nie udało jej się przekroczyć granicy wymarzonej krainy powszechnego dostatku. Przynajmniej nie w autobusie Herr Krafta. Pierwsze wrażenia spod Baden-Baden Herr de Laporte wyglądał na nieco mniej niż jego 35 lat i już czekał na nasz autobus razem z małym niebieskim twingo oraz starszą córką, siedmioletnią Cleą. Spośród trójki pasażerów, którzy nie wysiedli z autobusu przed przybyciem na końcowy przystanek w Karlsruhe, od razu bezbłędnie wyłowił swoją przyszłą au-pair (tak od tej chwili nazywała się moja posada) i uprzejmie się uśmiechając, wyciągnął do mnie rękę: — Ołesia? — Ja, ja — niepewnie bąknęłam w odpowiedzi, sama nie do końca wiedząc, co właściwie mam na myśli: ukraiński zaimek osobowy czy niemiecką partykułę. Siedmioletnia Clea z zaciekawieniem oglądała moją bezradną postać, na wszelki wypadek mocno trzymając nogę taty. Tata tymczasem mówił, żywo, przyjaźnie, z uśmiechem, i — co najgorsze — wyraźnie zwracał się do mnie. — Bitte schón. — To było ostatnie zdanie powitalnej przemowy Herr de Laporte, a zarazem jedyne zrozumiałe dla mnie wyrażenie. 125 — Danke schón — odpowiedziałam, jak uczył Niemiecki dla początkujących, i oboje z moim przyszłym gospodarzem kolejny raz przyjemnie się do siebie uśmiechnęliśmy. Na szczęście Herr de Laporte nie przejawiał chęci natychmiastowej kontynuacji naszych owocnych kontaktów, a z kolei okazał się człowiekiem praktycznym, jak przystoi ojcu trojga dzieci, i załatwił wszystkie sprawy bez zbędnych słów: w ciągu kilku chwil Herr Kraft otrzymał pieniądze za mój przejazd, moją walizę przeniesiono z Kofferraumu do malutkiego bagażnika twingo, Clea została usadzona na tylnym siedzeniu, ja — na przednim, i przy wtórze dżingla nie znanej mi jeszcze stacji SWF nasze auto ruszyło w stronę Gernsbach. Starając się zrozumieć cokolwiek z żywego potoku słów, lejącego się z ust Herr de Laporte'a, który wciąż z tym samym przyjaznym uśmiechem na twarzy wskazywał ręką to na prawo, to w przód, to od czasu do czasu na lewo, najwyraźniej starając się oswoić mnie z podstawowymi atrakcjami najbliższej okolicy, wciąż jeszcze, od chwili przekroczenia ostatniej granicy, nie mogłam pozbyć się pewnego natrętnego wrażenia. Wszystko, co otaczało mnie w tej krainie, przypominało dziecięce wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać baśniowa kraina elfów. Być może przyczyną takiego skojarzenia była delikatność, nieprawdopodobna schludność, coś jakby zapraso-wanie w kantkę niemieckich wiosek. Być może — tkwiła ona w kolorowych krasnalach, bez których trudno sobie wyobrazić niemiecki ogródek czy choćby kwietnik. A może wydawało mi się tak z powodu białych firanek 126 w oknach czy wszechobecnego, świeżego zapachu proszku do prania, który wydzielają tu nawet samochody. Sam Herr de Laporte — pomimo powagi swych ruchów i szczególnego sposobu mówienia, właściwego urzędnikom bankowym wszędzie, także w hollywoodzkich filmach, dzięki któremu nawet człowiek, który nigdy w życiu nie widział urzędnika bankowego, bezbłędnie może go rozpoznać, gdy tylko go napotka — wydawał się jakiś nie do końca prawdziwy w swoim malutkim twingo z porozrzucanymi na tylnym siedzeniu pluszakami. Być może wrażenie owo spowodowały przemęczenie po bezsennej nocy oraz ciężkiej podróży i pobudzenie przed pierwszym spotkaniem z resztą de Laportów. Zapewne jednak wszystko to razem wzięte przyczyniło się do nieciągłości wspomnień dotyczących dalszego przebiegu wydarzeń tego wieczoru. Frau de Laporte była trochę okrąglejsza od męża, wyglądała na nieco więcej niż jej 35 lat i uśmiechała się tak samo przyjaźnie i życzliwie. Bliźnięta swoimi krągłościami i różowymi policzkami przypominały ogródkowe krasnale i w chwili mojego pojawienia się nieco przycichły. Ale gdy tylko zobaczyły, że zanosi się na kolację, natychmiast przestały zwracać na mnie uwagę. Trzeba przyznać, że apetyt tych stworzeń był godny podziwu i długo jeszcze wprawiał mnie w niekłamany podziw. Może wiązało się to ze specyfiką narodowej tradycji żywienia, a ściślej ze specyfiką żywienia rodziny de Laporte, której nie można było nazwać tradycyjnie niemiecką. Już choćby dlatego, że miała korzenie we Francji, a do 127 sąsiednich Niemiec przeniosła się zaledwie kilka wieków temu, podczas znanych każdemu uczniowi z książek Aleksandra Dumasa „rozrób" między katolikami a hugenotami. De Laportowie do dziś nie porzucili swych przekonań religijnych i z wielką gorliwością zajmowali się sprawami protestanckiej gminy w Gernsbach. Właściwe protestanckiej świadomości prostota i wstrzemięźliwość przejawiały się w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe życia rodzinnego. Przede wszystkim zaś w jedzeniu. Starannie, co do minuty rozpisany grafik posiłków przez rok naszej współpracy nie został naruszony ani razu i nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co mogłoby spowodować przesunięcie obiadu o więcej niż pół godziny albo zmianę tradycyjnego wieczornego menu. Tak więc każdego ranka, równo o 6:01, Frau de Laporte schodziła do kuchni i włączała ekspres do kawy. Czekając, aż listonoszka przyniesie gazetę, wkładała bieliznę do pralki, sporządzała listę zakupów, planowała sprawy do załatwienia. Równo o 6:23 do dolatującego z kuchni zapachu kawy dołączał odgłos wrzucanej do skrzynki gazety i Frau de Laporte bezszelestnie obracała klucz w zamku, potem drugi — w skrzynce pocztowej, dalej tak samo cicho zamykała drzwi wejściowe i wracała do salonu. Równo o 7:03 na śniadanie schodził Herr de Laporte, razem przeglądali gazetę, zjadali po dwie kromki dietetycznego razowego chleba z cieniutką warstewką margaryny i dżemu dla cukrzyków, wypijali po filiżance bezkofeinowej kawy z mlekiem o obniżonej zawartości tłuszczu oraz przedłużonym 128 terminie przydatności, po czym Herr de Laporte jechał do pracy, a Frau de Laporte szła na górę ubierać dzieci. Równo o 8:01 do śniadania zasiadała reszta mieszkańców domu: Clea, której przysługiwało prawo wyboru między dwiema kromkami dietetycznego pieczywa a porcją muesli z mlekiem, bliźnięta, którym chleb kroiło się na malutkie kawałeczki i nie przyznawało prawa wyboru oraz ja. Ja także mogłam wybierać między chlebem a płatkami, kawą z mlekiem lub bez, i również mogłam przeczytać gazetę. Najwięcej trudności sprawiało mi to ostatnie. Równo o 12:14 wracała ze szkoły Clea i odbywała się ceremonia rodzinnego obiadu. Jadłospis przewidywał liczne możliwości: makaron z sosem pomidorowym i tartym serem, makaron ze śmietaną i tartym serem, pyzy ziemniaczane, smażone paluszki rybne albo gotowane warzywa. Wszystko z wyjątkiem makaronu należało najpierw wyjąć z zamrażalnika i podgrzać zgodnie z instrukcją. Na deser niekiedy podawane były owoce z puszki. Podczas obiadu zawsze dzwonił Herr de Laporte i pytał, co słychać w domu. Przy kolacji (dokładnie o 19:21) rodzina przeważnie zbierała się w komplecie, Herr de Laporte jeszcze raz przeglądał poranną gazetę, Frau de Laporte i ja stawiałyśmy na stole dietetyczny chleb (po dwie kromki na osobę), pokrojony w plasterki ser i mortadelę o obniżonej zawartości tłuszczu, margarynę, niekiedy trochę świeżych warzyw. Trzeba przyznać, że taki system żywienia początkowo był dla mnie czymś niezwykłym i w ciągu pierwszych 129 dwóch tygodni spowodował utratę 6 kg, dzięki czemu zyskałam idealną dla top-modelki wagę 48 kg przy wzroście 168 cm. W domu nigdy by mi się to nie udało. Tu, co prawda, nieustannie miałam mdłości i czułam lekkie zawroty głowy oraz słabość w nogach. Ale było to najwyraźniej związane z aklimatyzacją i nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Po kilku tygodniach całkowicie się przyzwyczaiłam i znikło nawet lekkie uczucie głodu, które początkowo mnie prześladowało. Inaczej było z potomkami rodziny de Laporte, u których uczucie głodu najwyraźniej nie znikało nigdy. Mimo surowych zakazów i ścisłej kontroli (wszyscy członkowie rodziny mieli lekką skłonność do tycia, więc Frau de Laporte starała się od małego przyzwyczajać dzieci do prawidłowego, racjonalnego odżywiania), Clei często udawało się przy śniadaniu czy kolacji porwać w tajemnicy przed matką trzecią kromkę chleba — którą żarłocznie połykała, nawet nie smarując margaryną czy dżemem — a przy obiedzie po cichu dołożyć sobie drugą porcję makaronu i szybko go zjeść, nie polewając sosem, póki mama zajęta była rozmową telefoniczną. Natomiast młodsze dzieci nie miały takiej możliwości, i dlatego wszędzie usiłowały znaleźć coś jadalnego. Trzeba było chować przed nimi kosz na śmieci, z którego lubiły wyciągać i zjadać resztki, oraz całe jedzenie, włącznie z czerstwym chlebem; czasem, gdy ich aktywność szczególnie rosła, bliźniaki starały się sprawdzić także jadalność rzeczy niezbyt do tego celu odpowiednich, takich jak: ołówki, papier toaletowy, gumki do ścierania, 130 kreda i inne. Pewnego razu ślady zębów znalazłam nawet na moich butach. Początkowo było mi żal tych wiecznie głodnych stworzeń i starałam się w tajemnicy przed mamą częstować je herbatnikami, czekoladą lub cukierkami. Ale Frau de Laporte dowiedziała się o tym i po uprzejmej, ale poważnej rozmowie zdecydowałam się więcej nie ryzykować utraty miejsca pracy. Tego dnia, gdy razem z Cleą i Herr de Laportem przyjechaliśmy z dworca w Karlsruhe, z powodu opóźnienia autobusu kolacja została przesunięta aż o pół godziny i — najwyraźniej na okoliczność mojego przyjazdu — oprócz tradycyjnego dietetycznego pieczywa z serem i mortadelą jedliśmy także zupę pieczarkową z torebki. Wokół okrągłego stołu w salonie panowało pełne ciekawości milczenie, dzieci pilnie obserwowały każdy mój ruch, Frau i Herr de Laporte usiłowali podtrzymywać swobodną konwersację, od czasu do czasu zwracając się do mnie i otrzymując w odpowiedzi miły uśmiech i taktowne milczenie. Clea zarumieniła się i szeptała matce jakieś pytanie na ucho, bliźnięta siedziały bardzo cicho (doceniłam to już następnego dnia, gdy zobaczyłam, jak zachowują się zazwyczaj) i w milczeniu patrzyły na mnie ze swoich wysokich krzesełek, które ograniczały ich możliwości ruchu i nie pozwalały samodzielnie się wydostać. W milczeniu starannie rozmazywały zupę — krem po swoich plastikowych talerzach, przytwierdzonych za pomocą specjalnych gumowych podkładek do krzesełek, i tak samo w milczeniu wycierały gumowe łyżki 131 o ceratowe śliniaczki w identycznym jak talerze malinowym kolorze, czasami pozostawiając sobie nawzajem resztki jedzenia na włosach i plując zawartością buzi na podłogę. Na takich przyjaznych zajęciach spędziliśmy nasz pierwszy wspólny wieczór; na migi zapytałam, czy mogę zadzwonić do domu, na migi udzielono mi pozwolenia, zadzwoniłam, a potem pokazano mi pokój, w którym miałam mieszkać. Ostatnim silnym wrażeniem tego obfitującego w wydarzenia dnia było błyskawiczne zaśnięcie na kolorowych prześcieradłach o świeżym zapachu proszku do prania. Jak włosy na nogach wpływają na przyszła ciążę Proces dojrzewania płciowego przypomina chorobę, która każdego dnia daje inne objawy. Symptomy tej choroby, to znaczy procesu, są bardzo różne, ale nie przypominam sobie, żeby z kimkolwiek dojrzewającym działo się coś przyjemnego. Mnie też spotkała pewna nieprzyjemność, z którą zupełnie nie miałam ochoty się afiszować. Dlatego zastosowałam następujące środki: przez jakieś dwa lata, poczynając od ósmej czy dziewiątej klasy, nagle przestałam nosić krótkie spódnice, wszelkie mniej lub bardziej przezroczyste bluzki, koszulki, sukienki z obcisłą górą, w lecie unikałam wyjazdów za miasto, nad wodę, i przez cały ten czas nikt nie widział mnie w kostiumie kąpielowym. 132 Wszystkich tych poświęceń starałam się dokonywać w taki sposób, aby nikt niczego nie zauważył i niczego się nie domyślił — i nikt niczego nie zauważył, i niczego się nie domyślił. Problem polegał na kilku rzeczach. Po pierwsze, nogi. To znaczy, z samymi nogami wszystko było w porządku, lecz nagle zaczęły porastać włosami. Co dzień gęstszymi. W jakiejś gazecie przeczytałam, że włosów na nogach można się pozbyć na kilka sposobów: a) wyskubać pęsetką (samodzielnie lub poprosić o to ukochanego mężczyznę); b) zgolić (samodzielnie albo z pomocą ukochanego mężczyzny); c) posmarować miodem i po jakimś czasie zeskrobać niezbyt ostrym nożem; d) użyć depilatora firmy Braun lub innej; e) użyć specjalnego kremu; f) posmarować krwią ciężarnej kotki podczas pierwszej nocy, gdy Słońce znajdzie się w zwrotniku Raka; g) posmarować własną krwią, najlepiej menstruacyjną; h) zagotować własny mocz z naparem z rumianku, ciepły płyn wlać do wanny i przesiedzieć w tej wannie co najmniej dwie godziny (można także użyć moczu ukochanej osoby); i) zwrócić się po pomoc do kosmetyczki. Postanowiłam zwrócić się do mamy. Mama poradziła, by zostawić wszystko tak, jak jest, bo po pierwsze, jestem jeszcze przede wszystkim za mała, żeby przejmować się takimi problemami; po drugie, o takich rzeczach myślą 133 tylko dziewczyny lekkich obyczajów; po trzecie, wszystko to bardzo szkodzi zdrowiu, można na zawsze zostać z ja-skrawoczerwoną skórą na nogach, zaburzyć sobie przemianę materii, a oprócz tego włosy na nogach dalej będą rosnąć, do tego coraz szybciej i gęściej. Spytałam jeszcze jedną osobę, trochę starszą ode mnie znajomą. Ona z kolei uważała, że gdyby jej przytrafiło się coś podobnego, na pewno nie stosowałaby żadnych sztucznych metod. To może w przyszłości bardzo źle wpłynąć na przebieg ciąży. Jak mianowicie, znajoma nie wyjaśniła. Spróbowałam ostrożnie wyskubać pęsetką kilka włosków i obserwowałam, co będzie dalej. Skóra na nodze najpierw rzeczywiście się zaczerwieniła, ale szybko wróciła do normy, żadnych problemów z przemianą materii nie zauważyłam. Niby nic strasznego, ale boli. Przemyślałam wszystko jeszcze raz, postanowiłam nie ryzykować i radykalnie zmieniłam styl ubierania się, by ukryć to, czym tak czy inaczej w moim wieku jeszcze za wcześnie było się przejmować. Spodobało się to nie tylko babci, której moda na „mini" nigdy szczególnie nie zachwycała, ale i wielu koleżankom z klasy, które uważały moje nogi za zbyt długie, a moją zarozumiałość tym spowodowaną za zbyt wielką. Liczba krótkich sukienek wśród szkolnych mundurków wyraźnie wzrosła. Z tego samego powodu przestałam nosić kostiumy kąpielowe i uczestniczyć w wyjazdach na plażę. Po drugie, piersi. To znaczy, z samymi piersiami, tak jak z nogami, wszystko było zupełnie w normie. Problem tkwił w biustonoszu czy też „staniczku". 134 "Wiele mam uważało za bardzo istotne wprowadzanie tego nowego elementu dziewczęcej garderoby, gdy tylko u córki pojawią się pierwsze, ledwie dostrzegalne okrągłości. „Żeby sprzyjać rozwojowi ładnego kształtu" — tak to się wśród dorosłych mówiło, z kolei dla dziewcząt najważniejsza była symboliczna przemiana z dziewczynki w dziewczynę, a nawet niemal kobietę. Przemiana zaczynała się od pierwszej poufnej rozmowy z mamą o tym, że gdy „tam" zacznie płynąć krew, to nie ma się czego bać, oraz o tym, jak używać tamponów, podpasek i mydła do higieny intymnej. A kończyła się zakupem pierwszego biustonosza. Moja mama ograniczyła się do poufnej rozmowy. O biustonoszu ciągle nie wspominała, mimo że wszystkie moje koleżanki z klasy dawno już nosiły ten atrybut kobiecości, niektóre nawet już drugi rok. Co prawda, ich „okrągłości" były cokolwiek wyraźniejsze niż moje, i początkowo sama wahałam się, czy zaczynać o tym rozmowę z mamą. Ale gdy wreszcie zebrałam się na odwagę, nie doczekawszy się inicjatywy z mami-nej strony, usłyszałam w odpowiedzi te same argumenty, które kiedyś już zniechęciły mnie do letniej opalenizny: „jesteśjeszczezamałażebymyślećotakichgłupotach", „otym-myślątylkodziewczętalekkichobyczajów" itd., itp. Nikt nie traktował moich problemów poważnie. Postanowiłam więc wytrwać w uporze. Będę zaburzać sobie przemianę materii i przyszłą ciążę niewygodnym ubraniem — zbyt ciepłym w lecie, zbyt staromodnym w ogóle — oraz niewychodzeniem na słońce, wiecznie bladą skórą; niech nikt mnie nie widzi, wszyscy się ze mnie śmieją, uważają za niedorozwiniętą, z włosami 135 na nogach, bez stanika i z piersiami, które nigdy nie nabiorą ładnego kształtu; nikt nigdy się we mnie nie zakocha, moja uroda zmarnieje i zniknie; wreszcie po prostu umrę z rozpaczy, przez nikogo nie rozumiana i nikomu niepotrzebna. Dopiero wtedy wszyscy zrozumieją, kogo stracili, ale będzie już za późno. Żadne biustonosze i depilatory, nie mówiąc o specjalnych kremach czy wannie napełnionej moczem ukochanej osoby, nic mi wtedy nie pomogą. Druga płeć, inna mentalność i kilka pożytecznych uwag o tym, jak opanować podstawy pedanterii Od razu zrozumiałam, jak bardzo poszczęściło mi się w nowym otoczeniu. Trudno orzec, co właściwie wyobrażała sobie moja przyszła rodzina au-pair, gdy przeczytała w ankiecie, wypełnionej za mnie przez koleżankę z ger-manistyki, o „średnio-początkowym poziomie opanowania zasobów językowych", ale trzeba uczciwie podkreślić ich cierpliwość. W pierwszych dniach mój „średnio-początkowy poziom" przejawiał się przeważnie tym, że brałam do ręki jabłko i starannie powtarzałam za Frau de Laporte: „der Apfel", potem zamieniałam jabłko na gruszkę i znów starannie powtarzałam: „dieBirne", a potem, żeby nie uznano mnie za kompletną idiotkę, łapałam banana i z radosnym uśmiechem oświadczałam: „eine Banane". Ten fascynujący show obserwowały bliźnięta, starając się naśladować moje 136 działania: „Lesia" — powtarzały za mamą i pokazywały palcami w moją stronę. „Lesia nicht versteht" — wyjaśniały za mnie sąsiadom czy sprzedawcom w sklepach, gdy miałam problemy z pokonaniem bariery językowej. Pierwsze dwa tygodnie zajęło mi zapoznawanie się z przedmiotami z najbliższego otoczenia: „das Bett", „die Lampe", „der Tisch". Korciło mnie, by porozwieszać na wszystkich tych przedmiotach kartki z nazwami, tak jak to zrobił swego czasu Jack London, przyczepiając w swoim domu fiszki z filozoficznymi, literaturoznawczymi i innymi naukowymi terminami, gdy oddawał się intensywnemu samokształceniu. Łatwiej zapamiętywał słowa, bo dzięki fiszkom stale wpadały mu w oko. Albo jak robili to bohaterowie powieści Marąueza Sto lat samotności, starając się nie zapomnieć nazw przedmiotów. Początkowo porozumiewanie się między mną a Frau de Laporte przebiegało w sposób przypominający rytuał, zwłaszcza rano, po tym, jak Cłeę odwieziono do szkoły, a Herr de Laporte pojechał do swego banku. Niemcy zawsze zawożą i przywożą dzieci wypachnionymi samochodami a odległość szkoły od domu nie ma tu znaczenia. Wiele dzieci, podobnie jak Clea, musi z tego powodu wstawać i wychodzić z domu o wiele wcześniej, niż gdyby chodziły pieszo, bo na drogach tworzą się korki. Ten nieco dziwny zwyczaj motywowany jest tym, że wiele dzieci pada ponoć ofiarą maniaków seksualnych. Przez cały okres mojego pobytu w Gernsbach przydarzył się tylko jeden taki wypadek, i to na drugim końcu miasta, daleko od szkoły Clei. Tak więc, każdego ranka, gdy 137 zostawałyśmy same, siadałyśmy z Frau de Laporte na podłodze w salonie i przekazując sobie mój ciemnobrunatny, niemiecko-ukraiński i ukraińsko-niemiecki słownik, prowadziłyśmy niespieszne, a często zupełnie powolne dialogi, gęsto ozdabiane żywą gestykulacją i mimiką. Pierwszą rozmowę zaczęłyśmy od rozkładu dnia, według którego żyje rodzina de Laportów, a od tej pory również ja. Na drzwiach mojego pokoju przyczepiony został komputerowy wydruk z rozkładem dnia, wedle którego śniadanie trwało od 8:04 do 8:26, „zabawa z bliźniętami" od 8:27 do 12:14, obiad — od 12:14 do 13:03, przerwa poobiednia od 13:06 do 15:09, „zabawa z bliźniętami" od 15:11 do 17:03, przerwa do 19:12, kolacja od 19:21 do 19:46, babysitting od 20:01 do 21:11. Za każdym razem, gdy schodziłam na śniadanie o 8:06 albo wracałam z poobiedniego spaceru o 15:15, Frau de Laporte w milczeniu spoglądała na zegar. Ta kobieta niezwykłej cierpliwości na pewno nie raz zarzekała się w tajemnicy, że nigdy już nie weźmie au--pair słowiańskiego pochodzenia. Z męczeńskim wyrazem twarzy niemal każdego dnia musiała przypominać mi, że kubeczki wkłada się do zmywarki z prawej strony, a szklanki z lewej, bo tak wygodniej je później chować do szafki, gdzie znów stale, choć nienaumyślnie myliłam kolejność, w jakiej należy ustawiać kubeczki: niebieskie przed żółtymi, a granatowe przed czarnymi, a może odwrotnie — czarne przed granatowymi, a czerwone przed żółtymi, albo żółte przed granatowymi, a niebieskie za czerwonymi — czy czerwone za niebieskimi, a czarne przed granatowymi. 138 Najgorsze w tym wszystkim było to, że porządek, w jakim ustawiała kubeczki Frau de Laporte, miał logiczne uzasadnienie (droższe naczynia chowa się za tańszymi na wypadek, gdyby do szafki sięgnęły wszechobecne łapki ?i????'? i Geraldine), a ja chowałam naczynia bez żadnej reguły, ciągle myląc droższe kubeczki z tańszymi. Podobnie nienaumyślnie i stale zapominałam, że naczynia należy myć po napuszczeniu wody do zlewu, a nie zwyczajnie pod strumieniem z kranu, bo za wodę trzeba płacić, a podczas mycia moim sposobem zużywa się jej o wiele więcej. Z trudnością przychodziło mi również opanowanie reszty mądrości domowych, w rodzaju: wieszając pranie, bluzki należy obracać do góry nogami, żeby nie było widać śladów po klamerkach, a spodnie należy wieszać za pas, przypinając przód i tył do sąsiednich sznurków, bo w ten sposób pomiędzy warstwy materiału dostaje się wiatr i spodnie schną szybciej; lżejszą bieliznę należy wieszać za cięższą, żeby wszystko wysychało w tym samym czasie, itd. Warto wspomnieć też system segregacji śmieci, dla opanowania którego należałoby ukończyć specjalny kurs. Z grubsza system ten wygląda następująco: odrębne kategorie śmieci to szkło, papier, plastik i resztki jedzenia. Przy czym szkło dzieli się według kolorów: zielonych butelek nie można wrzucać do tego samego kontenera, co białych, a tych z kolei mieszać z brązowymi. Opakowania plastikowe dzielą się na oznaczone zielonym kółeczkiem i te, na których takiego kółeczka nie ma. W żadnym razie nie wolno ich mieszać. Te pierwsze 139 są ekologicznie czyste i nadają się do powtórnego przetworzenia, czego o drugich z całą pewnością powiedzieć nie można. Do kubła z resztkami jedzenia nie wolno wrzucać skórek od cytryny oraz niewykorzystanych lekarstw. Przy czym surowo zabronione jest także wylewanie resztek lekarstw do kanalizacji. Wszystkie substancje mogące mieć właściwości toksyczne, zużyte baterie, zużyte pędzle, itd., należą do osobnej kategorii śmieci. Podejrzewam, że nie udało mi się wystarczająco zgłębić wszystkich niuansów. Każdy rodzaj śmieci jest przechowywany w specjalnych standardowych pojemnikach o odpowiedniej pojemności i kolorze, które noszą nazwę Tonne lub w polietylenowych torbach właściwego koloru, opatrzonych specjalnymi napisami. Dlatego tak ważne jest, żeby niczego nie pomylić. Bo jeśli do szarej Tonny wrzuci się tę część odpadków, której miejsce jest w żółtej polietylenowej torbie, a papier umieści się w kontenerze z butelkami, to z pewnością zostanie się ukaranym sporym mandatem i otrzyma się surowe ostrzeżenie na przyszłość. To samo czeka nas, jeśli kiedyś źle przewidzimy ilość resztek jedzenia, spożywanego przez naszą rodzinę, i zapłacimy, powiedzmy, tylko za cotygodniowe zabieranie 30-litrowej Tonny, podczas gdy naprawdę musimy upychać w niej niemal 40 litrów. Nie mówiąc o wstydzie, którego najemy się przed sąsiadami, gdyby nagle nasza Tonna stanęła przed drzwiami w czwartek, podczas gdy wszyscy wiedzą, że śmieci z naszego domu zabierane są w piątki. 140 W tym celu istnieje specjalny grafik, zgodnie z którym, jeśli mieszka się na ulicy A i ma śmietnik kategorii B, to twoje śmieci będą zabierane w każdy parzysty piątek miesiąca dokładnie o 7:17. Jeśli natomiast mieszkasz na ulicy C i masz śmietnik kategorii D, twoje śmieci będą zabierane tylko w nieparzyste piątki miesiąca równo o 8: 28. Wszyscy, którzy wciąż jeszcze mają tradycyjne zegarki nakręcane, mogą je ustawiać według tego grafiku. Jeśli natomiast zapomnisz, kiedy mianowicie należy wystawiać na ulicę śmieci, to nie masz wyjścia. Albo przez następne dwa tygodnie nie będziesz niczego wyrzucać — co jest niemożliwe już choćby ze względu na ilość plastiku, papieru i styropianu, w jaką zapakowana jest każda rzecz z supermarketu — albo też udasz się do merostwa i kupisz za okrągłą sumkę specjalną plastikową torbę, bez której twoje śmieci nigdy nie zostaną zabrane poza kolejnością. Nadto odrębny grafik wywozu śmieci istnieje dla każdego rodzaju odpadków. Nie do wiary? Świetnie to rozumiem. Uwaga, uwaga i jeszcze raz uwaga — chciałoby się powiedzieć. Pilnować należało nie tylko śmieci, kubeczków i ilości zużywanej wody. „Zabawa z bliźniętami" wcale nie była czymś idyllicznie spokojnym, usypiającym i pozwalającym odpocząć od ważniejszych kłopotów. Rzecz w tym, że owe żywe dzieci należało ciągle trzymać w napięciu i przez kilka godzin „zabawy" wyczerpać do cna ich zapasy energii, żeby mogły zasnąć, a ja — dojść do siebie przed nową porcją „zabaw". Jeśli zaś jakichś resztek energii wyczerpać się nie udało, to podczas przerwy obiadowej zawsze trafiała się 141 niespodzianka: znudzone dzieci przewracały zajmującą pół pokoju szafę z ubraniami (trzykrotnie za mojej pamięci), cudem unikając zmiażdżenia, lub znajdowały sposób na otwarcie starannie przeze mnie sprawdzonych przed wyjściem z pokoju drzwi tejże szafy (klucz cały czas spoczywał w mojej kieszeni), by wyciągnąć z niej oliwkę, wysmarować nią własne pupy, włosy, łóżka i podłogę w pokoju, lub też podrzeć materac, poduszkę albo własne policzki. Podczas „dziennej drzemki" bliźnięta lubiły się nawzajem rozbierać i wsmarowywać zawartość swoich pampersów w tę samą umęczoną podłogę. Wieczorem ubierano je w śpiworki ze specjalnym patentem, który zapobiegał samodzielnemu wydobywaniu się. Ulubioną nocną rozrywką ?i????'? było przekradanie się po cichu, cały czas w śpiworku, schodami na górę, do mojego pokoju. Było to niełatwe zadanie, biorąc pod uwagę drewnianą bramkę na schodach, przez którą musiał przełazić, niezwykle czujny sen mamy i możliwość ześlizgnięcia się między stopniami w dół, nie mówiąc o sporej szansie na zwykłe wywrócenie się. Gdy mogłam już bez pomocy słownika powiedzieć, że mam na imię Ołesia, urodziłam się na Ukrainie, teraz jestem w Niemczech, mam 23 lata i jeszcze kilka równie odkrywczych rzeczy, wszystko stało sie łatwiejsze. Postanowiłam rozszerzyć krąg znajomości poza granice rodziny, i zaczęłam nawiązywać kontakty z sąsiadami. Jednym z nich był Herr Stein, który zawsze bardzo przyjaźnie się ze mną witał i przy okazji lubił opowiadać o swoim pobycie w rosyjskiej niewoli oraz prosić mnie o wymówienie wyrażenia żeleznaja doroga, którego 142 dźwięk ogromnie mu się podobał. Co prawda, ciągle zapominał, że znaczy to „kolej żelazna", i dla ułatwienia nazywał to „rusische Musik". Inni sąsiedzi nie wiedzieć czemu nie spieszyli się z nawiązywaniem ze mną bliższych kontaktów, uprzejmie uśmiechali się na wszystkie moje próby rozpoczęcia rozmowy i z zakłopotaniem szli w swoją stronę. Niedaleko domu de Laportów znajdowała się szkoła, w której kształcono „papiermacherów". Nie brakowało tam osób, od których nie dzieliła mnie bariera językowa, a wszystkie te osoby były płci męskiej, co teoretycznie powinno pozytywnie wpływać na rozwój kontaktów. Nie wiedzieć jednak czemu odstręczały mnie ich nie przeciążone nadmiarem inteligencji twarze i wypowiedzi w rodzaju: „To co, Wasia, spierdalamy, kur..., do Baden. Przejedziemy się i wszamiemy coś po drodze", które od czasu do czasu wyławiałam z ich rozmów. Błękitne oczy, marokańska krew, a może to tylko złudzenie? życie społeczeństwa Gernsbach udało mi się włączyć dopiero pod koniec mojego „au-pairowania". Nieoczekiwanie dowiedziałam się o istnieniu stowarzyszenia, które już od czterech lat zajmowało się transportami pomocy humanitarnej z Gernsbach do Lwowa. Żona Herr Mullera, Frau Muller, która była członkiem stowarzyszenia, poprosiła mnie o pomoc przy tłumaczeniu dokumentów dla kolejnego transportu. Zgodziłam się. 143 Wysoka, zadbana Meggy Miiller-Stahl-Hofaker--Biirtenberg, 45-letnia założycielka stowarzyszenia, była pielęgniarka, wierna żona, młoda matka, potem po prostu żona, matka, zdradzona żona, zdradzająca żona, samotna matka, atrakcyjna sekretarka, nowa kochanka szefa, stała kochanka szefa, żona szefa i znowu po prostu atrakcyjna kobieta, czuła matka, żona, wierna, zdradzająca, zdradzana, sprawiała bardzo przyjemne wrażenie. jej jedyny problem stanowił mąż. O dwadzieścia lat starszy i co najmniej o 50 kg cięższy, były menedżer wielkiej firmy, przeważnie w złym nastroju. Udało mu się zarobić dużo pieniędzy, zmienić wiele sekretarek, nie zostać alkoholikiem, wybudować spory dom, wywieźć z Rosji wiele zabytkowych przedmiotów, a także nie płacić alimentów żadnej z byłych żon. Dopóki pracował, wszystko to mniej lub bardziej odpowiadało Meggy. Zapewne nie licząc zdrad męża, o których jeśli nie wiedziała, to mogła się ich domyślać, a jeśli się nie domyślała, to ktoś z życzliwych znajomych z pew nością jej o nich mówił, jej własnych zdrad, niezaspokojo nych ambicji, niezaspokojenia seksualnego, postępującego starzenia się, nie zrobionej kariery, nie kupionych sukie nek, nie zrzuconych kilogramów. Ale cztery lata temu mąż przeszedł na emeryturę. Jak się to często zdarza ludziom, którzy prowadzili burzliwe życie, Herr Muller postanowił nadrobić stra eony czas i poświęcić lata starości młodej żonie. Prag nąc pomagać jej we wszystkim, zaczął od racjonalizacji w gospodarstwie domowym. Trzeba oddać sprawiedliwość oryginalności jego pomysłów. Od hurtowego za- 144 kupu soli (jako prawdziwy menedżer od razu wyliczył, że na każdym worku można zaoszczędzić trzy marki), przez kupienie szczoteczek do zębów z wąsów wieloryba w cenie 150 marek za sztukę (jak każdy Niemiec, pragnął prowadzić możliwie najzdrowszy tryb życia), do prób prania bielizny bez użycia proszku (wariant podwójnie wygodny: oszczędnie i bez szkodliwych chemikaliów). Meggy długo starała się traktować to wszystko z wyrozumiałością, nieustannie powtarzając sobie, że człowiekowi, który zarobił tyle pieniędzy, można trochę wybaczyć. Ale po tym, jak mąż zaproponował, by zaczęli hodować własną krowę (świeże mleko bez chemicznych domieszek, a poza tym niemal o połowę tańsze), nie wytrzymała i założyła Lemberg-Hilfe, czyli stowarzyszenie pomocy dla Lwowa. „To stowarzyszenie jest dla mnie jedyną szansą ucieczki od mojego złamanego życia" — wyjaśniła mi, a ja pomyślałam: „Jakie to szlachetne pomagać innym, kiedy nawet sobie nie można pomóc". Dzięki Meggy poszłam na koncert wspaniałej miejscowej grupy rockowej Szare Skarpetki, i to złamało moje serce. Koncert odbywał się na niewielkim przedmieściu Baden--Baden o nazwie Rzeka Sierotek na scenie pod gołym niebem, koło letniej knajpy Nogi Żółtego Pelikana. Plakaty głosiły żółto-niebieskimi literami: „Jedyny i niepowtarzalny wieczór zapewni niezapomniana grupa Szare Skarpetki w niezrównanej knajpie Nogi Żółtego Pelikana!". Innym razem takie nagromadzenie przymiotników w stopniu najwyższym z pewnością obudziłoby podejrzenia w moim filologicznym sercu, ale tego wieczoru 145 instynkt nie zadziałał, i — z sercem drżącym w przeczuciu czegoś niezwykłego — weszłam z Meggy do knajpy. „Wiesz, trzy lata walczyliśmy z radą miejską o prawo nadania tej knajpie i grupie właśnie takich nazw. Nazwy są niezwykłe, dla konserwatywnego niemieckiego ucha nawet wyzywające, i początkowo wszyscy porządni biir-gerzy ignorowali nasze wieczory. Ale knajpa i grupa istnieją już piąty rok i ludzie stopniowo się przyzwyczaili, ostatnio do mera już prawie przestały przychodzić skargi od mieszkańców sąsiednich domów, że dolatuje do nich hałas, a niedawno nawet zaczęłam zauważać wśród publiczności nieznajome twarze. To szczególnie przyjemne, bo wcześniej tu zbierali się tylko swoi. Popularność knajpy rośnie i niebawem zrobi się tu prawdziwy club" — z dumą opowiedziała mi Meggy. Niewielkie pomieszczenie baru było nabite ludźmi. Przed malutką sceną pozostały tylko dwa wolne stoliki, zarezerwowane dla stałych klientów. Przywitała się z nami większość obecnych, wszyscy obejrzeli mnie z zainteresowaniem, kelnerka bez pytania przyniosła nam czerwone wino. Po kilku minutach podszedł do nas wysoki brzuchacz, którego Meggy przedstawiła jako Klausa, bardzo ucieszyła się ze spotkania, objęli się i pocałowali, i w ciągu następnej pół godziny dowiedzieliśmy się z Klausem wielu ciekawych rzeczy, na przykład o problemach męża Meggy z ciśnieniem, o złym samopoczuciu ich drugiego psa, o tym, że sąsiedzi wzięli sobie kota, który teraz nie daje 146 spać, bo łazi po wszystkich okolicznych dachach, o nowej serii kosmetyków, która dopiero co weszła na rynek, ale już pojawiła się w sprzedaży na stronach internetowych, o możliwości zaoszczędzenia na podatkach, jaką daje zajmowanie się pomocą humanitarną, o nowej uchwale rady miejskiej, dotyczącej rodzaju obróż, w jakich można wyprowadzać psy do miejskiego parku, o wpływie urodzenia w roku przestępnym na charakter człowieka i o tym, że dziś Meggy udało się ugotować na śniadanie jajko na miękko, co wprawiło ją w dobry humor na cały dzień, bo na ogół odmawia sobie takiego jajka, bojąc się salmonelli, chociaż uważa, że to w sumie zwykły zabobon... Z pewnością dowiedzielibyśmy się jeszcze mnóstwa innych ciekawych rzeczy, ale na scenę wyszły Szare Skarpetki i Klaus, przeprosiwszy, poszedł do swego stolika, nie kryjąc bynajmniej ulgi. Należał chyba do tych przyjaciół Meggy, którzy nie wytrzymują jej towarzystwa dłużej niż przez pół godziny. Koncert w więcej niż połowie składał się z bardzo śmiesznego, zdaniem większości obecnych, widowiska. Wokalista grupy przy wtórze muzyki medytacyjnej krążył po sali i przekonywał obecnych do zdejmowania butów i demonstrowania mu koloru skarpetek. Wszystkich posiadaczy szarych skarpetek zmuszał, by wyszli na scenę i zaśpiewali razem z nim jedną z piosenek grupy. Przeważnie piosenką, którą „ochotnik" zgadzał się wykonać, był niewątpliwy hit zespołu: blues Szare Skarpetki, od którego wzięła się nazwa grupy. 147 „Blues to blues" — z przekonaniem mówił do mikrofonu wokalista i rozbrzmiewała muzyka. W ciągu całego wieczoru powtórzyło się to osiem razy. Nawet zapamiętałam tekst. Brzmiał on mniej więcej tak: Idę sobie miastem, gdzie same nimfetki, A w butach mi drzemią — szare skarpetki Prawdziwy playboy to ja Idę w straszny upał, jak bocian po łące, w skarpetkach szarych, a słońce gorące Prawdziwy playboy to ja Dziewczęta sobie stoją za mną patrzą w ślad Takich szarych skarpetek nikt nie miał od lat... Prawdziwy playboy to ja Piosenka miała jeszcze kilka zwrotek, których nie zapamiętałam, większość wykonawców także ich nie znała. I dlatego w tym miejscu wszyscy wracali do początku: Idę sobie miastem, gdzie same nimfetki, A w butach mi drzemią — szare skarpetki Prawdziwy playboy to ja Pod koniec koncertu cała grupa radośnie siadła na scenie, zdjęła buty — i rzuciła w publiczność swoje szare skarpetki, mocno przesiąknięte spracowanym muzykanckim potem. 148 Wszystko to tak bardzo mnie zafascynowało, że przestałam dostrzegać otoczenie, zachłannie pożerając wzrokiem scenę i przystojnego chłopaka o marokańskiej urodzie, ale z niebieskimi oczami, który szeroko się uśmiechając, przyglądał się ze sceny, jak mdlejący z zachwytu fani rozdzierają na strzępy jego skarpetkę. „Podoba ci się?"—z chytrym uśmiechem zapytała Meggy. Odpowiedź była zbędna. „Jeśli chcesz, możesz zajrzeć za kulisy i porozmawiać o dobroczynnym koncercie we Lwowie. Kiedyś już omawialiśmy z nimi projekt współpracy z Lemberg-Hilfe, więc może twoja obecność zmusi ich do szybszej decyzji. Wokalista ma na imię Mario". Postanowiłam nie tracić czasu i od razu spróbowałam przeniknąć do garderoby, której funkcję pełniło jedno z bocznych pomieszczeń. Udało mi się, co prawda nie bez trudności. Okazało się, że tam wciąż jeszcze jest piwo i Mario, równocześnie wycierając pot wielkim ręcznikiem, otwierał kolejną butelkę. „Show must go on — wychrypiał Mario z głupkowatym uśmieszkiem. — Póki nie skończyło się sponsorowane piwo". I przechylił do ust butelkę. Miał już problemy z koordynacją ruchów, więc część płynu chlusnęła na kolorowe kwiaty jego slipek. Zaczęłam podejrzewać, że wydaje mi się to pewną przesadą, ale potem sama dopiłam resztki piwa z butelki i zdecydowałam, że nie, nie wydaje się, to znaczy właśnie tylko się wydaje. Jednym słowem, też chyba przesadziłam ze sponsorowanym piwem, więc rozważania nad moralnym 149 aspektem problemu trzeba było odłożyć do następnego dnia. Po dojściu do takiego wniosku zrobiłam jeszcze jeden stanowczy krok naprzód. — Shit— zaklął w tym momencie Mario, najwyraźniej mając na myśli plamę na slipkach. — Cześć — powiedziałam. — Po raz pierwszy byłam na waszym koncercie i bardzo mi się podobało. — Bardzo nam miło — Mario spróbował miło się uśmiechnąć. — A skąd jesteś? — Z Ukrainy. — Ze Lwowa czy z Kijowa? — Z Sosniwki — skłamałam bezinteresownie. Nagle zachciało mi się podrażnić tego pewnego siebie Maura. — Skąd, skąd? — spytał Mario. — Sosniwka to stara nazwa Czarnobyla. Rodzice zdążyli mnie stamtąd wywieźć, jeszcze zanim wszystkim moim kolegom z klasy zaczęły rosnąć drugie głowy. Niektórych można jeszcze uratować dzięki operacji, na to właśnie pójdą zebrane przez was dzisiaj pieniądze. Problem tkwił zapewne nie tylko w piwie, ale też w nadmiarze adrenaliny, nagromadzonej przez rok całkowitego braku życia osobistego. Poczułam, że się czerwienię. — Naprawdę? — nie uwierzył Mario. — A ja myślałem, że z Czarnobyla już dawno wszystkich wywieźli. — Mogę porozmawiać z waszym menedżerem? — spytałam, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Nie mamy menedżera, ale ja jestem szefem zespołu — powiedział gitarzysta basowy. — O co chodzi? — Chciałabym wam zaproponować koncert we Lwowie. Na zaproszenie jednej z lwowskich grup. A potem 150 zaproszenie lwowskiej grupy do Gernsbach. Myślę, że i dla was, i dla nich, i w ogóle dla wszystkich to byłoby ciekawe. — Niezły pomysł. Trzeba będzie pomyśleć. Może wymienimy namiary i pogadamy na trzeźwo — wyciągnął notes. — A propos, dziewczyna mojego przyjaciela jest z Sosniwki. To niedaleko od Lwowa i bardzo daleko od Kijowa. Noc w pociągu — powiedział gitarzysta basowy a ja poczerwieniałam jeszcze bardziej. Następnego ranka obudziłam się z bólem głowy i dość mglistą wizją przebiegu wydarzeń poprzedniego dnia. Czyżbym to ja, nietrzeźwa i z butelką w garści, wpakowała się do męskiej garderoby i zaczęła proponować odjazdowym zachodnim rockersom koncerty w jakimś tam Lwowie? Z drugiej strony, wspominając zalane piwem kwiaty na genitaliach Marokańczyka, trudno mi było pozbyć się wątpliwości, czy naprawdę wszystko to jest takie odjazdowe, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ktoś tam ma, zdaje się, dziewczynę z Sosniwki. To zresztą też w porównaniu ze Lwowem głęboka prowincja, tak jak to ich Gernsbach w porównaniu z Baden-Baden, a Baden-Baden w porównaniu z Berlinem. Już dość, pora iść na śniadanie. Od dziś surowy zakaz spożywania alkoholu i codziennych poobiednich spacerów po lesie. Może by zacząć rano biegać? Żeby jakoś wyregulować poziom hormonów. Chociaż nie sądzę, żeby to pomogło. Spróbuję dalej trzymać się w garści i więcej nie zaczepiać nieznajomych mężczyzn. Chciałoby się wierzyć, że przynajmniej moja 151 po protestancku surowa rodzina au-pair nie domyśli się, co było wczoraj. „Dziś trzeci piątek miesiąca" — jak zawsze lakonicznie poinformowała mnie Frau de Laporte przy obiedzie. Oznaczało to, że między drugą a piątą w budynku gimnazjum członkowie Lemberg-Hilfe będą pakować pomoc humanitarną do skrzynek po bananach. Taki etap przygotowań przed wysłaniem kolejnego transportu trwał kilka miesięcy i moja obecność była „bezwzględnie konieczna", jak wyraziła się Meggy, by nazwiska adresatów napisać na skrzynkach nieznaną mieszkańcom Gernsbach cyrylicą. Rzecz w tym, że wysyłając pierwsze transporty, Lemberg--Hilfe podpisywało skrzynki łacinką, ale gdy dowiedziało się później o tajemniczym zniknięciu wielkiej ich części podczas którejś z licznych kontroli celnych, nie znalazło lepszego wyjaśnienia tego fenomenu jak to, że ukraińscy celnicy po prostu nie rozumieją łacińskich liter, i dlatego błędnie rozdzielają otrzymane dary. Tym razem filantropii z Gernsbach starali się zapobiec takiemu przykremu nieporozumieniu i korzystając z okazji, poprosili mnie o pomoc. Wydawało im się, że wystarczy prawidłowo wszystko opisać i dary w stanie nienaruszonym dotrą do miejsca przeznaczenia. Nie chciałam rozwiewać ich złudzeń, i w każdy trzeci piątek miesiąca grzecznie chodziłam do gimnazjum podpisywać skrzynki po bananach. 152 — Masz trochę czasu dziś wieczorem? — spytała Meggy, gdy nadeszła piąta. — Chciałabym cię zaprosić na kolację w przyjemnym towarzystwie. Mam nadzieję, że przyjemnym — uśmiechnęła się tajemniczo. — Mam, oczywiście — odpowiedziałam, zaintrygowana, i umówiłyśmy się, że Meggy przyjedzie po mnie dziesięć po siódmej. — Poznajcie się. To Ołesia, dziewczyna z Ukrainy, o której już wam opowiadałam. Ołesiu, to Mario i Robert, o których też ci już opowiadałam. Pomyślałam sobie, że moglibyście się lepiej poznać. — Już się poznaliśmy — próbowałam nie przywoływać w pamięci szczegółów tej znajomości. Sądząc z wyrazu skupienia na twarzy Maria, on także miał kłopoty z pamięcią. — Ta dziewczyna kiedyś chciała nas zaprosić do swego rodzinnego miasta na występy, Mario — pomógł przyjacielowi Robert. — To jak, nie rozmyśliłaś się jeszcze? — A, rzeczywiście, na tamtym koncercie sponsorem był browar. Pamiętam. Do dziś nie mogę patrzeć na piwo. — Nie, nie rozmyśliłam się. Chcę nawet przekonać Lemberg-Hilfe, żeby zostało oficjalnym sponsorem akcji. Bo waszych honorariów może nie wystarczyć nawet na bilety. Poczułam, jak poziom adrenaliny w mojej krwi znowu gwałtownie się podnosi, spada temperatura palców u rąk, oddech przyspiesza, jak u łyżwiarek w ostatniej minucie występu, a gdzieś głęboko w środku napina się, drży i za chwilę pęknie cieniutka struna. 153 — To niezły pomysł. Słyszysz, Mario, co powiesz na pierogi, barszcz i najpiękniejsze kobiety świata? — ożywiła się Meggy, obrzucając Roberta spojrzeniem, które zdradzało zainteresowanie znacznie silniejsze niż tylko przyjacielskie. — No, jeśli tu robią pierogi albo barszcz, to jestem za. Pięknych kobiet nam dzisiaj nie brakuje — z galanterią uśmiechnął się Mario. — To pizzeria, Mario, a my mówimy o pierogach we Lwowie, na Ukrainie, dokąd może pojedziemy razem z Lemberg-Hilfe — Robert odpowiedział Meggy spojrzeniem doświadczonego żigolo, który przywykł do tego, że kobiety zwracają na niego uwagę i umie pokazać, jak bardzo mu się to podoba, ale równocześnie nie ukrywa lekkiego znużenia tą nieustanną i jawną przychylnością kobiet. Bardzo profesjonalnie, trzeba przyznać. Rozmowę na pewnien czas przerwało pojawienie się kelnera, potem przyniesiono nam wino i zaraz po pierwszym łyku Mario ożywił się bardziej. Alkohol wpływał na tego chłopca błyskawicznie. Zastanowiło mnie, jak często pozwala temu wpływowi zapanować nad sobą, ale nie zdążyłam rozwinąć myśli. — Ja w ogóle lubię się powłóczyć. Odlot, jak gdzieś jedziemy z koncertem, musi mi się coś wesołego przytrafić. Pamiętasz, Robert, jak jechaliśmy do Włoch, a ja zapomniałem paszportu, to znaczy nie zapomniałem, tylko wsadziłem do kieszeni marynarki. Bo tak długo staliśmy na granicy, że zachciało mi się do kibla, i poszedłem go szukać, a paszport trzymałem w garści. A potem odruchowo wsadziłem do kieszeni marynarki. To znaczy naj- 154 pierw wsadziłem, a potem zapomniałem. Jednym słowem, niezła jazda. Wychodzę z kibla i akurat nasza kolej na granicy. Robert pyta: „Mario, masz paszport?". On zawsze mnie sprawdza, bo ja często zapominam i coś plączę. A ja na to: „Mam, Robert, przecież nie jestem ostatni dureń". No i naprawdę nie jestem dureń, tylko często zapominam i coś mogę przegapić. I podchodzę do celnika, myślę, że paszport mam ciągle w kieszeni koszuli, tam, gdzie był, zanim poszedłem do kibla. Celnik pyta: „IIpassaporto?". A ja mu na to: „Si, bambind'. Ja do kieszeni koszuli, a tam guzik, żadnego ii passaporto nie ma. Ale była jazda. Pamiętasz, Robert, jak żeście wszyscy wtedy na mnie przysiedli? Bo koncert miał być zajebisty. Na prestiżowym festiwalu. I forsę niezłą wywalili. Ja sam mało nie pękłem, zdjąłem marynarkę i rzuciłem na ziemię, i myślę, gdzie się podział ten zakichany ii passaporto. Dobrze, że sam wypadł z kieszeni, bo byśmy go nie znaleźli. „Muzykanty to niemądry naród. Taka u nich robota, wiecznie w uszach dudni, to ony i od tego głupieją. Jeszcze w żyzni nie widziała umnego muzykanta. Ty trzy-majsia od nich jak najdalsze, wnusiu" — pouczała mnie babcia, kiedy zakochałam się w długich piórach i błękitnych oczach innego muzyka, bez domieszki marokańskiej krwi, ale obdarzonego nie mniejszym temperamentem. A może nawet inteligentniejszego. Wątpię, czy Mario mógłby powiedzieć z pamięci choćby jeden sonet Szekspira. Od razu widać, że nigdy nie miał dziewczyny filolożki. 155 Chociaż z drugiej strony, po co szukać w mężczyznach inteligencji? Dopiero kiedy pojawiają się problemy z temperamentem czy potencją, trzeba jakoś ratować niezręczne milczenie. Szekspira cytować, Llosę, albo — w szczególnie ciężkich przypadkach — nawet Szewczen-kę: „Pochowajcie i wstawajcie, porywajcie pęta...". A kiedy wszystkie pierwszo- i drugorzędne cechy płciowe funkcjonują prawidłowo, to w zasadzie rozmowa nie jest konieczna. Taką autoterapią zajmowałam się do samego deseru, żeby się oderwać i nie słuchać, co mówi Mario, a równocześnie skoncentrować na tym, jak to robi. Na barwie jego głosu, gestykulacji, mimice, na jego długich, szczupłych palcach, zmysłowych wargach, smagłej cerze, która z bliska wydawała się jeszcze gładsza, przyjemniejsza w dotyku, aksamitna. „Jak w reklamie nowego mydła NIVEA" — usiłowałam w myślach zakpić z samej siebie, z prymitywności własnych gustów, z — hm — wyposzczenia, z drżenia koniuszków palców. Ale te słabe próby beznadziejnie tonęły w coraz silniejszej chęci przerwania tej żywej opowieści długim pocałunkiem, zapomnienia, że dookoła są ludzie, że cywilizowani ludzie, nie mówiąc już o dobrze wychowanych dziewczętach, nie gapią się na usta rozmówcy przez cały wieczór, nie błądzą pod stolikiem nerwowo i ukradkiem palcami po własnych udach, wyobrażając sobie, że robi to ktoś zupełnie inny. Że nie jesteśmy w żadnej restauracji, obok nie ma Meggy i Roberta, i nie toczy się tak idiotyczna rozmowa. Ściślej, żadna rozmowa. Tylko spojrzenia, ręce i usta, 156 zajęte z całą pewnością czymś innym niż pochłanianie włoskiej pizzy z francuskim winem. Żeby nie wydać się niegrzeczną, próbowałam przynajmniej czasami dodać coś do rozmowy. Żywo omawialiśmy szczegóły przyszłych występów Szarych Skarpetek we Lwowie. Każdy wiązał z tą podróżą własne nadzieje. Meggy, jak podejrzewam, interesowała możliwość znalezienia się z dala od męża, znajomych, rodziny, sąsiadów, wszystkich oprócz Roberta. Mnie interesowała możliwość znalezienia się gdziekolwiek, byle blisko Maria. Robert wyraźnie nie miał nic przeciwko temu, żeby trochę pobyć żigolakiem, tym bardziej, że właśnie przeciągał mu się kolejny okres bezrobocia (podczas kolacji opowiedział, że zarabia na życie naprawianiem urządzeń elektrycznych, ale nie może długo się utrzymać w jednym miejscu pracy, bo jego twórcza natura wymaga ciągłych zmian: „I tak włóczę się przez całe moje 34 lata — z grupy do grupy, z jednej firmy do sąsiedniej, od jednej kochanki do drugiej"). Maria w tym pomyśle też najwyraźniej coś interesowało, sądząc z jego ożywienia. Tylko ciekawe, co? Chciałoby się wierzyć, że nie sama architektura „drugiego Wiednia" i „małego Paryża". — Będzie super — cieszył się Mario. — Jeszcze nigdy nie byłem tak daleko na wschód. A to prawda, że macie inny alfabet? — I dzikie niedźwiedzie chodzą po ulicach. A ludzie jedzą rękami surowe mięso i zdychają od promieniowania. — Nie wytrzymałam. Takie pytania denerwują mnie nawet w stanie silnego pobudzenia seksualnego. A raczej, 157 wtedy szczególnie mnie denerwują wszelkie pytania, zwłaszcza głupie. Jeszcze gorzej czuję się chyba tylko wtedy, gdy ktoś pyta: „A to prawda, że język ukraiński różni się od rosyjskiego?". Zdezorientowany Mario spojrzał na mnie i na wszelki wypadek kolejny raz elegancko się uśmiechnął. Naj wyraźniej nie miał odwagi prosić o wyjaśnienie, w oba wie, że Robert znowu tonem starszego brata zwróci m uwagę. A może po prostu miał zwyczaj nie dopytywać się, jeśli czegoś nie rozumiał. Czy może wszystko rozumiał i tylko udawał takiego głuptasa, żeby nie wyjść ze scenicznego image ul Jednym słowem, niezależnie od tego, jak wygi dała prawda, za ten uśmiech zdolna byłam przebaczyć ni takie rzeczy. Dlatego spór na tematy polityczne na tym si wyczerpał i przeszliśmy do deseru. — Zapraszam jeszcze wszystkich do siebie na kieliszek prawdziwej teąuili — ogłosiła Meggy, gdy wszyscy skończyli lody. „Mojego starego dziś nie ma" — szepnęła mi na ucho. Wszyscy byliśmy już nieźle wstawieni. U mnie objawiło się to przejściem myśli od fazy uspokajającej autoterapii do fazy nasilonej autosugestii. Nagle przypomniały mi się wszystkie moje nastoletnie kompleksy, które zdołałam już przezwyciężyć, zaczynając od wstydu spowodowanego brakiem biustonosza i małymi piersiami do wstydu zbyt głupiutkiego chłopaka, z którym doszłam aż do pocałunków, dalej do wstydu za chłopca, z którym poza pocałunki sprawy się nie posunęły i kończąc nieprzyjemnym wspomnieniem nieogolonych w porę nóg oraz niebezpiecznych dni cyklu. 158 Przed wyprawą „na tequilę" postanowiliśmy jeszcze wypić wina dla odwagi i weszłam w następną fazę upojenia. Od wspomnień o kompleksach, które zdołałam już pokonać, przeszłam do tych, których jeszcze nigdy nie udało mi się przełamać, i zaczęłam przekonywać się do wykorzystania okazji, by wzbogacić własną kolekcję namiętności marokańskim egzemplarzem. Ponieważ w czasie kolacji nie udało mi się ostatecznie ustalić, w jakim stopniu chłopak o smagłej cerze i niebezpiecznie błękitnych oczach odwzajemnia moje uczucia, jak zresztą nie udało mi się ustalić, czy w ogóle je odwzajemnia, istniało pewne ryzyko „nadziania się", jak nazwałby to sam Mario. Ale „jazda" stanu pełnego upojenia polega właśnie na gotowości do ryzyka, gotowości pokonania wszelkich kompleksów, przeszkód, wahań, niepewności, strachu, możności czy niemożności, chęci czy niechęci, cudzej i własnej, pokonania wszystkiego i wszystkich dla osiągnięcia celu, na ogół niezbyt szlachetnego. Proces samoprzekonywania się płynnie zmierzał do udanego końca, a my byliśmy już u Meggy w domu, po trzeciej teąuili, gdy rozmowa o Lwowie na pewien czas ucichła. Meggy włączyła muzykę. Przypomniałam sobie wszystkie znane mi z literatury przykłady kobiet, które pierwsze wyznawały miłość mężczyznom, od nieśmiałych dziewcząt z prowincji w klasycznej literaturze rosyjskiej, do kobiet mieszkających dalej na południe, gdzie — jak wiadomo — z brakiem kompleksów i postępowym wychowaniem seksualnym było o wiele lepiej niż na zimnej Północy. 159 I kiedy zahamowałam ten potok świadomości, próbując przywołać w pamięci bohaterki literatury ojczystej, które cechowałaby taka śmiałość, nie zdołałam sobie przypomnieć nikogo oprócz Roksolany — choć tu nie miałam całkowitej pewności, czy ona pierwsza oświadczyła się sułtanowi tureckiemu, czy jednak on jej — Meggy po cichu zaciągnęła Roberta do innego pokoju. Jeśli — Czytelniku! — już przełykasz ślinę i usiłujesz ukryć przed otoczeniem niespodziewane naprężenie w spodniach w oczekiwaniu szczegółowego opisu burzliwej marokańskiej namiętności, rozluźnij się i napij gorącej herbaty. Zostaliśmy w pokoju sam na sam z Mariem i z cudownym fotelem, jakby specjalnie stworzonym do prowokowania wybuchów niekontrolowanej namiętności, czułości, gorącego pobudzenia, scen zazdrości, drżenia, gwałtu, wstydu, nawet przedwczesnej ejakulacji. Na wszystko byłam bardziej gotowa niż na to, co zobaczyłam po uważnym wpatrzeniu się w mrok pustego pokoju. „Czy słyszeliście nocą cichy szelest lip?". Ano właśnie, jak tu być zadowoloną, gdy kochany śpi, a z sąsiedniego pokoju słychać przytłumione jęki. Rano ani Meggy, ani Robert, nie mówiąc o mnie, nie sprawiali wrażenia szczególnie szczęśliwych. Najwięcej ożywienia przy śniadaniu przejawiał Mario, który usiłował dowiedzieć się ode mnie czegoś o właściwościach lwowskiego klimatu, by zawczasu przygotować potrzebną odzież. Później Meggy opowiedziała mi, że Mario i Robert to para, i właśnie zamierzali razem zamieszkać, ale po tym 160 wieczorze na krótko się pokłócili. Ściślej, Mario pokłócił się z Robertem i nikomu nie powiedział o co. Zresztą szybko się pogodzili. Pomoc humanitarna dla Lwowa niebawem została do końca zapakowana i wysłana. O koncertach na Ukrainie nikt już więcej nie wspominał. Namiętności po włosku. Enzo Podróż wzdłuż granicy francuskiej albo poszerzanie horyzontów geograficznych, erotycznych i innych Wszystko zaczęło się tuż przed końcem mojego pobytu na ziemi badeńskiej, opiewanej przez licznych poetów niemieckich oraz przedstawionej przez licznych pejzażystów, których dzieła można oglądać w muzeach Baden--Baden i innych położonych nieopodal miast. Niektóre z tych płócien, znacznie nowsze, a przeważnie współczesne, można spotkać w miejscowych domach — i w ten sposób wyrobić sobie zdanie na temat obecnego stanu badeńskiego krajobrazu, z czego warto zapamiętać tylko tyle, że Wolfgang Grimze jest tym, który namalował budynek ratusza w mieście Gernsbach, i że jego obraz wisi w mieszkaniu rodziny Saltzbachklotzentach. Z kolei Wolfgang Griimze to malarz, który też namalował budynek ratusza w mieście Gernsbach, ale jego obraz wisi w mieszkaniu rodziny Klotzbachsaltzentach. A Otto Dix to — jak się okazuje — ten sam Otto Dix, sławny przedstawiciel kierunku „nowej rzeczowości" w niemieckim malarstwie powojennym; kilka jego obrazów zachowało się nawet w podbadeńskich muzeach, a stając przed nimi, nagle zaczyna się rozumieć, jak to dobrze, że nie namalował on ratusza w Gernsbach i że 162 jego obrazy są za drogie na to, by zawisnąć w mieszkaniach rodzin Saltzbachklotzentach i Klotzbachsaltzentach, nawet gdyby członkowie tych rodzin złożyli się i kupili jeden taki obraz, a potem po kolei wieszali go u siebie. Tak więc już wkrótce miałam swoim powrotem uszczęśliwić rodzinę, a pozbawioną pomocy Frau De Laporte zasmucić — choć mogło być odwrotnie. Albowiem „nigdy nie wiesz, co cię wkrótce spotka, ani tego, co naprawdę ludzie o tobie myślą. A wszystko, co się dzieje, to wola boska". Tak mawiał nasz sąsiad, Herr Stein. Tuż przed powrotem do domu wpadłam na pewien pomysł. Co by się stało, gdybym wymarzony powrót do wykończonej kryzysem ekonomicznym ojczyzny odłożyła i zamiast zamieniać syty żywot opiekunki do dzieci na zaszczytną, lecz ubogą dolę bezrobotnego filologa ukraińskiego lub jeszcze zaszczytniejszą i nie mniej lichą dolę doktorantki Lwowskiego Uniwersytetu Państwowego, spróbowała sił w roli studentki innego, uświetnionego filozoficznymi tradycjami, uniwersytetu. Wahając się chwilę nad wyborem, uznałam wyższość Fryburga nad Heidelbergiem, bo choć w Heidelbergu byli przede mną bracia Grimm, E. T. A. Hoffman i Adelbert von Chamisso, to we Fryburgu wykładali oraz mieszkali nie tylko Martin Heidegger oraz Edmund Husserl, ale też Dmytro Czyżewski — że nie wspomnę o Marinie Cwietajewej, licznych kołach Ukraińskiego Czerwonego Krzyża, lwowskim chórze męskim Prome-tej, ludowym zespole pieśni i tańca Czeremosz czy chórze chłopięcym Dudaryk. Czy to nie był wspaniały pomysł, 163 by uczyć się i pracować na tak bogatej w tradycje i wspomnienia ziemi? Niewiele potrzebowałam, by swój zamysł wcielić w życie. Wystarczyło otrzymać pozwolenie z uniwersytetu na studiowanie, z konsulatu niemieckiego na wjazd, znaleźć pieniądze na podróż, środki na utrzymanie i rozpocząć nowe, szczęśliwe życie. Jak wiadomo, chcieć to móc. Drobiazgi, które trzeba było załatwić, trudno nawet nazwać przeszkodami. Wkrótce znalazłam się w pociągu drugiej klasy, który wjeżdżając na przedmieścia Fryburga, mija budynek, w którym mieszkał i pracował znakomity ukraiński naukowiec, Dmytro Czyżewski. Z góry wiedziałam, że spotkam w tym mieście wielu Ukraińców, w większości lwowian. Już w pierwszym tygodniu poznałam trzy Iry, pracujące w niemieckich rodzinach jako au-pair, dwie Olgi, które już odpracowały swoje au-pair i zostały studentkami, oraz z jednego Jurija, który do Niemiec przyjechał z rodzicami i też próbował zostać studentem, co nie udawało mu się z powodu słabej znajomości niemieckiego. Funkcjonowało tu też coś takiego jak towarzystwo „starych Ukraińców" — powojennych emigrantów, spotykających się co drugą niedzielę w jednym z fryburskich kościołów. Po mszy towarzystwo było zapraszane na obiad do wujka Szpylki, który za każdym razem opowiadał o swoich heroicznych czynach w szeregach UPA, każdego, kto po raz pierwszy przychodził na obiad, obdarowywał żółto-błękitnym proporczykiem z własnoręcznie wyszytym godłem Ukrainy, po 164 czym zwracał się do nowo przybyłej osoby z prośbą by „podczas kolejnej wizyty do Ukrainy osobiście wręczyć panu prezydentowi ważny dokument". Sam wujo nie jeździł „do Ukrainy" już od ponad dwudziestu lat. Na kopercie z „ważnym dokumentem" widniał adres zwrotny: Pan Spilka Freiburg Tym razem w paszporcie miałam wbitą wymarzoną wizę studencką, która nie tylko pozwalała w ciągu najbliższego roku swobodnie przemieszczać się po Europie, ale i dawała zezwolenie na trzymiesięczną pracę w kraju o najwyższej średniej płacy. Au-pair-wiza. umożliwiała co prawda swobodne przemieszczanie się po Europie, ale pozwalała jedynie na pracę w ??-^?'?-rodzinie. Ta ostatnia była zobowiązana zapewnić swojej au-pair mieszkanie i wyżywienie, płaciła po 3 marki za godzinę, podczas gdy ta sama praca wykonana przez nie-a.u-pair kosztowałaby 15 marek. A ponieważ ostatnio w Niemczech stało się bardzo modne mieć sprzątaczkę-Słowiankę, zwłaszcza z wyższym wykształceniem, warunki do pracy były znakomite. Niektóre modne panie domu uznawały nawet ten rodzaj działalności za charytatywny i przyglądając się, jak odkurzam, myję okna czy prasuję, pytały ze współczuciem, czy to prawda, że ludziom na Ukrainie żyje się znacznie trudniej niż w Niemczech. Pierwszym problemem w życiu nie-a.u-pair, który należało rozwiązać, było mieszkanie. Znalezienie wolnego 165 pokoju we Fryburgu, podobnie jak w każdym innym niemieckim mieście uniwersyteckim, nie było łatwe, a dla kogoś, kto nie mógł zapłacić z góry — jeszcze trudniejsze. O tym, w jaki sposób nie warto szukać mieszkania Zaczęłam od ogłoszenia w gazecie. „Studentka szuka pokoju w zamian za każdą pracę domową". Na moje pierwsze ogłoszenie odpowiedziało tylko trzech mężczyzn. Pierwszy nazywał się Schmidtbauer i z miejsca zapytał, czy potrafię myć okna. Usłyszawszy odpowiedź pozytywną, zaproponował mi jeden z trzech pokoi, w zamian za co miałabym odkurzać i myć okna w dwu pozostałych oraz przyszywać oderwane guziki. Zapytałam, czy nie moglibyśmy się najpierw poznać. Zgodził się i wyznaczył miejsce spotkania. Po półgodzinie zadzwonił ponownie i ciężko dysząc w słuchawkę, zapytał, czy nie byłabym zainteresowana uprawianiem seksu z „odpowiednio zamożnym i właściwie przystojnym" biznesmenem. Kolejny zainteresowany nie przedstawił się, z miejsca przechodząc do rzeczy. Interesował go masaż erotyczny, ale tylko u mnie. Trzeci nazywał się Klaus, tak jak jego poprzednicy strasznie dyszał w słuchawkę, i nie tracąc czasu na zbędne wyjaśnienia, zaproponował mi „dochodowy interes". „Interes" miał polegać na noszeniu kosztownej bielizny. Trzeba ją było raz na dwa tygodnie zabierać od Klausa, nosić przez 166 dwa tygodnie, nie zdejmując, i oddawać brudną z powrotem. Za każdy komplet miałam otrzymywać 20-25 marek. Im mocniejszy zapach, tym wyższa płaca. — To jak? — zapytał Klaus i zadyszał jeszcze głośniej. — Rozumiem, że jak każda porządna dziewczyna będziesz miała moralny dylemat... — Nie, no co pan. Jaki dylemat? Oczywiście, że się zgadzam. Gdzie jeszcze można tak łatwo zarobić pieniądze? To po prostu nadzwyczajne szczęście, że pan dzwoni. Proszę tylko powiedzieć, co będzie, jeśli upuszczę odrobinę moczu na pana drogą bieliznę? Wie pan, mam taką małą przypadłość. Wtedy prać czy nie prać? Ale dlaczego pytam o takie bzdury, oczywiście oddać nie praną, im silniejszy zapach, tym bardziej zadowolony klient. Może potrzebuje pan więcej współpracowniczek. Mam tu kilka koleżanek, to mogę popytać. A może w ogóle rozwiniemy międzynarodowy biznes? Na przykład: noszone majtki z Ukrainy. Wie pan, ile tam pięknych dziewczyn, a ceny o wiele niższe. Tam to dla pana choćby i pół roku nie będą majtek zdejmować. A w dodatku rzadko bywa woda, to o mocny zapach nie ma się co martwić. A męskiej bielizny pan nie chce? Bo mój chłopak właśnie szuka pracy... — Klaus odłożył słuchawkę. Kolejne ogłoszenie sformułowałam już ostrożniej: „Studentka wynajmie pokój. Cena do uzgodnienia". Ze starych znajomych odezwał się tylko bezimienny spragniony masażu erotycznego, poza nim zadzwoniło jeszcze trzech w sprawie masażu zwykłego i trzech spragnionych seksu przez telefon. 167 "Wreszcie gazeta trafiła też do rąk nie ogarniętych żądzą seksu. Udało mi się poznać z Michaelem, właścicielem firmy myjącej okna na zamówienie przedsiębiorstw i osób prywatnych. Pracując dla tej firmy w tempie dziesięć okien na godzinę, można było zarobić 12 marek. Znacznie mniej niż za noszenie majtek, ale też znacznie więcej niż za godzinę jakiejkolwiek pracy na Ukrainie. Jako ostatni zadzwonił Włoch, Vincenzo Argentino, i powiedział, że ma pokój. Na wszystkie kolejne pytania usłyszałam lakoniczną odpowiedź: „Przyjechać — zobaczyć", wytłumaczył jak dojechać i odłożył słuchawkę. Argentino był Włochem z Mediolanu, miał 35 lat i z zawodu był kierowcą ciężarówek. Niewysoki, z gęstymi, ale nie kręconymi włosami, w ciemnych okularach oraz białych spodniach. Dokładnie tak zawsze wyobrażałam sobie Ostapa Bendera. Pierwszą rzeczą, jaką powiedział, kiedy się spotkaliśmy, było: „Ja bardzo zły mówić po niemiecka". Jak to mu się udało po dziesięciu latach życia we Fryburgu, na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Vincenzo mieszkał w czteropokojowym mieszkaniu niedaleko centrum. Odkąd opuściła go żona, zostawiając córkę, Enzo (od razu zaproponował, by zwracać do niego jak do przyjaciela) szukał darmowej gosposi. Był bezrobotny, dlatego nie stać go było na płatną sprzątaczkę. Jeden z czterech pokoi był wolny, i dlatego moje ogłoszenie zainteresowało Enza. Podczas pięciogodzinnej rozmowy z gospodarzem usiłowałam dowiedzieć się: 168 1. jakie będą moje przyszłe obowiązki; 2. kiedy będę się mogła wprowadzić; 3. gdzie będę spać pierwszej nocy (w proponowanym mi pokoju, poza koszem na bieliznę, niczego nie było). Jednakże dowiedziałam się tylko, że: 1. Enzo nienawidzi przymusu; 2. na świecie istnieją tysiące kobiet, ale zakochać się można tylko w jednej jedynej; 3. Enzo gardzi wszystkimi istotami płci żeńskiej, poza własną córką; 4. córka jest mu najdroższa ze wszystkiego, co ma; 5. wszystkie kobiety pragną tylko jednego; 6. wszystkie kobiety pragną tylko tego, by uwieść mężczyznę; 7. wszystkie kobiety pragną tylko tego, by wykorzystać uwiedzionego przez siebie mężczyznę; 8. wszystkie kobiety to wiedźmy, i dlatego nie można im wierzyć; 9. w kobiecie można się zakochać, ale nie można jej szanować; 10. wszystko, co wyżej powiedziane, dotyczy wszystkich kobiet na świecie za wyjątkiem tej jednej jedynej, w której się można zakochać naprawdę; 11. na świecie istnieją tysiące kobiet, ale tylko w jednej jedynej można się zakochać naprawdę; 12. Enzo nienawidzi przymusu. Argentino zapytał, czy nie mam problemów z narkotykami, a usłyszawszy negatywną odpowiedź, zaproponował, bym została jego córką, a dla jego córki — matką. 169 Jeszcze raz zapytałam, kiedy będzie można się wprowadzić, i usłyszałam: „Choćby zaraz. Jechać, zabrać swoja rzecz i wprowadzać się. Prawda, potem ja może nie być w dom. Ale może być". Zaproponowałam, żebyśmy się umówili na jakiś inny dzień, kiedy Enzo na pewno będzie w domu, na co usłyszałam: „Ty wszystko brać zbyt poważny. Uśmiechać się, a mniejsza być twoja problem". W dniu przeprowadzki Enzo przywitał mnie w brudnym szlafroku, uśmiechnięty promiennie i ze szklanką wina w ręce. „Dlaczego nie mówić, że dziś przyjechać? Ja pożyczyć przyjaciel auto i przewieźć ciebie i twoja rzecz. Ja dziś wolny dzień. Grzech zajmować się sprawy, kiedy za okno słońce. Ja dlatego nie planować nic z przodu, bo nigdy nie wiedzieć jaki dzień słońce". Z pokoju, który od teraz miał być moim, znikła bielizna, ale nic więcej się nie zmieniło. Spróbowałam jeszcze raz dowiedzieć się czegoś w kwestii łóżka, ale Enzo, nadal uśmiechnięty od ucha do ucha, tylko szerzej otworzył drzwi do swojej sypialni: — Wystarczyć miejsce? — Ale to twoje łóżko. — Moja drogi, ja już mówić i nieraz powtarzać. Ty zbyt poważny brać życie. Łapać chwila i zachwycać się nim, póki młoda. O, tu czysty ręcznik, ty iść zmyć zmęczony, a potem my się zachwycać ta przepiękna słońce i ta wspaniała wino. Wszystko, co ty potrzebować, stoić w strych. Kiedy ja mieć wolna czas, to zrobić twoja pokój. A teraz ja spać do salon. 170 Po prysznicu trochę poprawił mi się nastrój. Założyłam szlafrok i wsunęłam pantofle; rozłożyliśmy się z En-zem na balkonie i zaczęliśmy rozkoszować się słońcem i winem. Kiedy opróżnialiśmy butelkę, miałam szczęście znów usłyszeć wyłożone w zwięzłym wariancie dwanaście przykazań życiowych Enza, jak również głęboką mądrość na temat tego, jak ważne jest kochać chwilę, uśmiechać się i nie brać wszystkiego zbyt serio. Enzo mówił bardzo wolno, długo dobierając potrzebne słowa i starając się podkreślić wszystko, co mówił, ruchami ciała. Widać było, że często powtarza ten monolog, ale jak każdy prawdziwy artysta, za każdym razem stara się dodać nowe szczegóły, doskonaląc formę i treść: „Rozumieć (to było jego ulubione słowo), rozumieć, ty po prostu jeszcze zbyt młody i niedoświadczony, żeby rozumieć prosta prawda. Ten prawda prosty jak dzień i trudny jak życie. Niektóry musi przeżyć cały życie, zanim ten prawda zrozumieć, rozumieć? Ja to powtarzać odnowu i odnowu, choć ty i tak za młody, żeby to rozumieć. Rozumieć, na świecie istnieć tysiąc kobieta, miliony, miliardy, biliardy kobieta. Każda w swój sposób piękny, rozumieć? Jak chcieć, to w każda można zakochać się. Ja na przykład zakochać się tysiąc raz na dzień. Każda z nich można nawet mieć jak zachcieć. Każda mężczyzna można zdobyć dziesiątek, nawet setek kobieta, jeśli się postarać. Ale wszystko to nic nie oznaczyć. A wiedzieć czemu? Nie, ty nie wiedzieć. Ty jeszcze za młody i niedoświadczony, żeby wiedzieć. Wszystko to nic niewarta, bo prawdziwy zakochać się można tylko w jedna, rozumiesz, w jedna...". 171 — Dzień dobry. Jestem Sabina. Na progu balkonu stała uśmiechnięta kobieta w średnim wieku, a obok niej trzynastoletnia dziewczynka. — Rafaela, dzień dobry. — Ołesia. — To mój córka, najdroższy ze wszystko, co mieć. A to mój dawna żona. — Bardzo mi miło — skłamałam. — Będę pracować u pani męża. Sabina ze zrozumieniem kiwnęła głową: „Sądzę, że jest pani dokładnie tym, czego mu trzeba". Starałam się nie myśleć o tym, co właściwie miała na myśli, i nie chciałam się tłumaczyć, tym bardziej, że w szlafroku kąpielowym i pantoflach wyszłoby to mało wiarygodnie. — No to powodzenia, lecę — Sabina znów uśmiechnęła się życzliwie i znikła w drzwiach. — Pomogę ci umeblować pokój. Idę do Katrin. Ostatnie zdanie skierowane było raczej do ojca. Enzo jeszcze o coś zapytał córkę po włosku, odpowiedziała i też znikła w drzwiach. — No i widzisz, wszystko się ułożyć w porządku — na strój Enza wyraźnie się poprawił. — Rozumiesz, Rafaela bardzo wrażliwy dziewczynka, ja nie chcieć nic decydo wać bez pytać ona. Teraz można zaczynać z meble. Ja już tobie mówić i jeszcze nie raz powtarzać: „Nie brać wszystko tak poważny. Uśmiechać się i tobie być o wiele mniej problem". A teraz my jeść obiad. Włoski kuchnia najwspanialszy w świecie, żeby ty wiedzieć. 172 Później, mniej więcej po miesiącu od mojej przeprowadzki do mieszkania Vincenza, Sabina jeszcze raz przyszła w gości; przywiozła Rafaelę po wizycie u babci. Enza nie było w domu, miałyśmy więc okazję pogadać „po babsku". Była żona Enza zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie. ,Ani trochę nie uważam się za kobietę wyemancypowaną — narzekała. — Ale nawet mój ojciec, który całe życie utrzymywał rodzinę i miał bardzo konserwatywne poglądy, był przeciwny, bym przynosiła mężowi pantofle do łóżka, kiedy wraca z pracy, pytała go o pozwolenie na wydanie pieniędzy, nawet tych, które dostałam od rodziców na gwiazdkę, czy w milczeniu znosiła, kiedy po pijaku podnosił na mnie rękę. Nie mówiąc już o zdradach, których Enzo często nawet przede mną nie krył, uważając, że mężczyzna ma prawo do małych wyskoków. Enzo jest miły, troskliwy, dobry, ale ma strasznie przestarzałe poglądy na życie. Moi rodzice zawsze byli przeciwni naszemu ślubowi, oni w ogóle uważają, że dla cudzoziemców nie ma miejsca w Niemczech, nigdy nas nie zapraszali, kiedy zbierali się u nich przyjaciele, bo są lekarzami, a ich zięć kierowcą, i w dodatku cudzoziemcem. Bardzo się tego wstydzili. Moi starzy znajomi z czasem też zaczęli unikać spotkań z nami, wiesz, Enzo fatalnie mówi po niemiecku, a czasem przy stole w towarzystwie pozwala sobie na jakieś prostackie dowcipy albo po prostu za dużo pije. A to takie krępujące w przyzwoitym towarzystwie. Próbowałam mu wyjaśnić, że tak nie można, ale on niczego nie słucha, bo uważa, że mężczyzna nie powinien słuchać kobiety. 173 Ja z kolei w towarzystwie jego kolegów się nudziłam. Włosi-emigranci, którzy pierwsze 20 lat żyją w strachu, by nie odebrano im obywatelstwa, a przez kolejne oburzają się na nierówne prawa z Niemcami. Oszczędzają na proszku do prania, za to co niedziela spijają się do nieprzytomności i tłuką swoje żony, mają dużo dzieci i psów, karaluchy w mieszkaniach i antysanitarne warunki, są niewykształceni i wulgarni, o czym z nimi rozmawiać? Enzo jest bardzo rodzinny, odpowiedzialny i bardzo kocha naszą córeczkę. Przez pewien czas byliśmy bardzo szczęśliwi, ale potem... Żadna kobieta tego nie zniesie. Powinien był się ożenić z Włoszką. Niemkom bardzo trudno jest zrozumieć ten patriarchalny świat. Może ty znajdziesz z nim wspólny język. Na Ukrainie mężczyźni też pewnie biją swoje żony, a te cierpią w milczeniu i nocami płaczą w poduszkę. Zrobiło mi się żal tych dwojga samotnych ludzi, którzy stali się ofiarami jakichś wielkich abstrakcji, czyichś przekonań, poglądów, uprzedzeń i plotek, ofiarami wychowania rodziców, siebie samych, „myśli społecznej" i jeszcze wielu innych rzeczy, które wyglądają na śmieszne i nieistotne, w porównaniu z ich zmęczonymi twarzami, zgarbionymi ramionami, z tym, jak do dziś czerwienią się, rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia, z nerwowością ich córki pozbawionej rodziny, domowego zacisza i normalnego wychowania. Ciekawe, jakiego zdania na temat małżeństw Niemców z cudzoziemcami będzie sama Rafaela? 174 O osobliwościach i możliwościach pracy młodej Ukrainki w Niemczech Jeszcze sześć koszul. Kołnierz, prawy rękaw, lewy rękaw, plecy, przód, znowu kołnierz. Drogie importowane żelazko starannie paruje, za oknem niepostrzeżenie nadciąga wieczór i coraz wyraźniej — deszcz. Wczoraj ktoś ukradł mi rower, a dziś zgubiłam parasol. Deska do prasowania również jest z importu, też droga, ale to w żaden sposób nie wpływa na mój stosunek do pracy — może tylko na jej efekty. Pieniądze, które dziś zarobiłam, powinny wystarczyć nie tylko na tramwaj, nowy parasol, ale i na cały następny tydzień. Jeśli się postaram, wystarczą, choć to i tak nie poprawia mi nastroju. — Czy życzy sobie pani, bym coś dla niej zagrał na tym instrumencie? — pyta Herr Weiss, jak zawsze na pół godziny przed końcem mojej pracy. Wrodzona niemiecka dokładność zmusza go do zadawania pytań wyłącznie pełnymi zdaniami. Herr Weiss nigdy nie zapyta: „Czy życzy sobie pani, bym coś dla niej zagrał na instrumencie?", albo: „Czy życzy sobie pani, bym coś dla niej zagrał?", albo „Czy życzy sobie pani, bym coś zagrał?". Znamy się już prawie pół roku, w soboty prasuję mu koszule, za każdym razem „gra coś na tym instrumencie" i za każdym razem wypowiada jedno i to samo zdanie, bez najmniejszej zmiany. Tak jakby miał jeszcze jakiś inny instrument, oprócz „tego", albo jakby istniały inne możliwości: zagrać nie „coś", nie na „instrumencie" albo nie „dla mnie". W milczeniu potakuję głową, a on zaczyna. Pewnie by się zaciął, gdyby wiedział, jak mi to wszystko zbrzydło. 175 Yesterd-a-a-y — jakby słysząc moje myśli, zafałszował Herr Weiss i odkaszlnął. — Będzie lepiej, jeśli zacznę od czegoś żwawszego. Proszę uważać. Materiał tej koszuli łatwo uszkodzić zbyt gorącym żelazkiem — ostrzega mnie i już pewniej kontynuuje: — AU my loves... Ciekawe, jak często się onanizuje. Herr Weiss nigdy nie zrobił mi nic złego. Wproś przeciwnie. Odpowiedział na moje ogłoszenie w gazecie właśnie wtedy, kiedy pilnie potrzebowałam pracy, kupił rękawice ochronne, żeby środki czystości nie drażniły zbyt mocno moich dłoni, a brudna umywalka — mojej kobiecej godności. Płaci za dwie godziny pracy, nawet jeśli przepracowałam półtorej, zawsze się miło uśmiecha i niemal nigdy nie sprawdza, czy dobrze umyłam kibel. Na kuchennym stole Herr Weiss zawsze stawia dla mnie talerzyk z cukierkami, butelkę wody mineralnej i wykonuje co najmniej dwa utwory muzyczne na swoich klawiszach, o, przepraszam, na „tym instrumencie", a potem opowiada o osiągnięciach w nauce francuskiego. Zaczął się uczyć jeszcze w szkole, jak zresztą wszyscy we Fryburgu, niemal co tydzień bywa we Francji, też jak niemal wszyscy we Fryburgu (miasto położone prawie na samej granicy), jednak na kontakty z samymi Francuzami wciąż jeszcze się nie odważył, uznając swoją znajomość francuskiego za niewystarczającą do podjęcia tak odpowiedzialnego kroku. Herr Weiss od czasu do czasu zmienia tabliczkę pod dzwonkiem do mieszkania. Na jednej z nich obok nazwiska umieszczono: „Dr Philologie", na innej „Dr Phsy- 176 ekologie". Herr Weis zaczytuje się w piśmie Erotyka dla samotnych i najpewniej nikogo nie mógłby skrzywdzić, ale jedyne, na co mam ochotę, przebywając w „tym" mieszkaniu, to zamachnąć się „tym" żelazkiem w „tę" jego łysiejącą głowę. Moja współpraca z firmą Graf-servis rozwijała się dość pomyślnie. Michael Graf zaczął myć okna przed trzema laty. Wcześniej pracował jako sprzedawca w sklepie meblowym. Praca była spokojna i bardzo satysfakcjonowała Michaela, lecz nie jego żonę. Żona uważała, że dwa i pół tysiąca marek miesięcznie to zbyt mizerna kwota, by dało się za nią przyzwoicie żyć. A już zwłaszcza we dwójkę. Dzieci nie mieli, a ona sama nie pracowała. Aby polepszyć stan rodzinnego budżetu, Michael zwolnił się ze sklepu meblowego, wziął pożyczkę w banku i założył firmę Graf--servis. Niemcy to kraj wysokich podatków, zwłaszcza dla ludzi prowadzących biznes. Dlatego Michael przez pierwsze dwa lata musiał pracować trzykrotnie więcej za pieniądze znacznie mniejsze niż poprzednio. To wszystko najmniej spodobało się żonie, która wytrzymując półtora roku nocnego sprzątania, sprzątania w niedziele i święta, całodobowego mycia okien w czasie powszechnych urlopów, pracy ze szkodliwymi chemikaliami, ogromnego zmęczenia i wysokich podatków, wreszcie rzuciła Michaela. Trzeci rok okazał się bardziej udany. Kilka dużych firm zatrudniło Graf-servis na stałe, Michael miał już współpracownice (z założenia nie zatrudniał mężczyzn, 177 uważając ich za niezdolnych do tak delikatnej pracy), zaczął więc zarabiać więcej, a pracować — mniej. Kiedy poznałam Michaela, ten już kochał się w Elli, dziewczynie urodzonej w Kazachstanie, która trzy lata wcześniej przyjechała z rodzicami do Fryburga. Ella pracowała jako kelnerka w rosyjskiej restauracji i od trzech lat wybierała się na kurs niemieckiego. „Ona w ogóle nie ma na to czasu — wyjaśniał mi Michael. — Pracuje trzy dni w tygodniu po pięć godzin. A dla dziewczyny z taką figurą to dużo. Wiesz, jest bardzo chuda, prawie nic nie je. Dlatego szybko się męczy". Ella miała narzeczonego, który w tym czasie siedział w więzieniu za finansowe machlojki. Narzeczony też urodził się w Kazachstanie i również przybył do Fryburga z rodzicami, i starał się osiągnąć wysoki poziom dobrobytu dla swojej narzeczonej, choć w inny sposób niż Michael. Michael zakochał się w Elli od pierwszego wejrzenia. Czekał w restauracji, gdzie pracowała, aż skończy się jej zmiana, i odwoził ją do domu swoim czerwonym mercedesem, codziennie rano przysyłał jej bukiet kwiatów, zapraszał na weekendy do Toskanii, pisał listy miłosne, i nawet poprosił mnie, bym go nauczyła kilku rosyjskich słów. 178 Listy W listach starałam się na wszystko patrzeć od pozytywnej strony. Nie zawsze odpowiadało to mojemu stosunkowi do rzeczywistości, za to dawało pewne korzyści — i dla rodziców, którym w ten sposób lżej był pogodzić się z nieobecnością córki (przynajmniej tak sobie wmawiałam), i dla wszystkich innych. Lepiej, żeby mi zazdrościli, niż współczuli. „Poszczęściło mi się bardzo z mieszkaniem — pisałam — zupełnie nic nie muszę za nie płacić, a pracę, jaką mam za to wykonać, ustalam sama. W zależności od chęci i czasu. Poza tym Enzo dobrze gotuje, jeszcze nigdy w życiu nie jadłam tyle makaronu". Tak było rzeczywiście, jeśli nie liczyć faktu, że niezbędnych zajęć w domu wystarczyłoby i dla trzech; ile bym nie sprzątała, prała czy prasowała, moje sumienie pozostawało nieczyste, bo jak tylko w domu pojawiała się Rafaela, wszystko wracało do poprzedniego stanu. Wszystkie moje wysiłki szły na marne. Poza tym nienawidzę makaronu. „Herr Weiss jest bardzo miłym człowiekiem. Wczoraj zapłacił mi dwa razy więcej niż zazwyczaj, bo jutro jedzie na urlop". To też prawda. Tyle że i tak nie wystarczało tego na cały miesiąc. A właśnie tak długo trwał urlop, choć umawialiśmy się na tydzień. Mój pokój wspólnymi siłami został jako tako urządzony. „Rozumieć — opowiedział Enzo — jakby ty przyjechać przedtem, kilka lat przedtem, ja dla ty cała tak umeblo- 179 wać, tak, że oj, oj, oj, ja być przedtem właściciel najdroższa w miasto antykwaryczna sklep. Tam być wszystko. A to już jeden ostatni rzecz. A przedtem... Ech, jakby ja nie grać w karty... Ja jeszcze teraz przegrywać dosyć wielka pieniądz, choć już kilka miesiąc bezrobotna. A wtedy, ty rozumieć, wszystko przegrać. Za jedna noc. I nigdy się nie odegrać. I żona iść ode mnie. W najtrudniejsza chwila. Ale to wszystko głupstwa. Na świecie tyle kobieta, że jeśli tylko zachcieć... Ty rozumieć, tu wszystko zależeć tylko od mężczyzna. Kobieta dobrze z każdy mężczyzna, jeśli on mieć dostateczna doświadczenia, żeby zgadywać marzenia kobieta. Kobieta jest jak kot, kto pogłaskać, do tego ona iść. Niczego nie żałować. Trzeba łapać chwila i zachwycać się nim, póki młoda. A ja jeszcze wiesz jaka młoda. Ja jeszcze oho-ho. Lepiej nie zaczynać". W rzeczywistości wyglądał na o wiele starszego niż te jego trzydzieści pięć lat. Głębokie zmarszczki pod oczami, nieźle już zaokrąglony brzuszek, który starannie próbował ukryć, specyficzne spojrzenie, charakterystyczne tylko dla bardzo samotnych ludzi, zwykle świadczące o regularnym nadużywaniu alkoholu. Próby Enza, by złapać chwilę, najwyraźniej nie wyszły mu na dobre. Co do nadużywania alkoholu, Enzo trzymał się wyraźnie określonych i nienaruszalnych reguł, wyrobionych najwyraźniej wtedy, kiedy jeszcze pracował jako dalekobieżny kierowca. Poranek zawsze zaczynał się od filiżanki espresso, do której dolewał kieliszek grappy. Wszystko „prawdziwe włoskie". Śniadanie Enza składało się z kawałeczka chleba z masłem i salami. Bliżej obiadu, około 180 południa, razem z Mariem pili po piwie do pizzy. Ale wieczorem przy kartach Enzo mógł już sobie pozwolić na odstępstwo od surowych reguł i oprócz grappy pił też wino, likiery, piwo lub koniak. Trudno uwierzyć, że meble zapełniające teraz mój pokój kiedyś sprzedawano w jednym z najdroższych sklepów antykwarycznych w mieście, ale jeśli wierzyć Enzowi tak właśnie było. Zamiast łóżka stała tu kanapa tak wąska, krótka i niebezpiecznie miękka, że nawet usiedzieć na niej było trudno. Nie mówiąc już o spaniu. Po dwu tygodniach nabrałam zwyczaju napinania mięśni grzbietu i masowania szyi co kilka minut, po trzech tygodniach udawało mi się zasnąć już nie tylko na wykładach, ale również podczas najgorętszych seminaryjnych dyskusji. Potem jakoś przywykłam, choć miałam coraz większe problemy z koncentracją. O liryce, platonicznych związkach, brudnej bieliźnie i kobiecej przebiegłości Odkąd Enzo znów spędzał noce w swoim dwuosobowym łóżku, a ja wreszcie w moim pokoju, często nocowały u nas koleżanki Rafaeli; niektóre z nich w rzeczywistości były przyjaciółkami Enza, a z Rafaelą zadawały się jedynie wtedy, kiedy Enza nie było w domu. Wszystkie one były w wieku dojrzewania płciowego, dlatego nigdy nie nauczyłam się rozróżniać, która jest czyją koleżanką. Choć szczerze mówiąc, nie bardzo się starałam. 181 Jedyną rzeczą, która doprowadzała mnie do prawdziwego szału, były plamy po ketchupie, które te lolitki zostawiały po sobie wszędzie, nawet na ekranie telewizora, i zużyte podpaski, których nie odklejały od brudnej bielizny, zostawiając swoje majtki do prania. Prosiłam Enza, by w jakiś sposób załatwił tę delikatną kwestię, ale w odpowiedzi jak zawsze usłyszałam: — Ty nie brać rzeczy, itd. Zdecydowałam się nie brać i przyczepiłam na drzwiach łazienki kartkę: „Szczególna prośba do gości: swoją bieliznę proszę prać własnoręcznie". Najpierw nikt na to nie zareagował. Wtedy zaczęłam wyrzucać do śmieci całą bieliznę, która nie należała do Rafaeli, Enza, ani do mnie, dopisując w ogłoszeniu oficjalne: „za rzeczy zgubione podczas kąpieli nikt nie odpowiada". Z czasem to zaczęło działać, i już nic poza ketchupem mnie nie denerwowało. Codziennie po obiedzie Rafaela wracała ze szkoły w towarzystwie co najmniej trzech Laur, Katrin i Barbar. Czekając aż Enzo wróci z pracy (miał wreszcie szczęście zostać robotnikiem na budowie), dziewczyny zamawiały telefonicznie pizzę i zasiadały przed telewizorem. Wieczorem Enzo przygotowywał dla wszystkich spaghetti i też dołączał do kompanii przed telewizorem. Czasem przychodzili przyjaciele Enza i grali w salonie w pokera, a dziewczyny przenosiły się przed mały telewizor do pokoju Rafaeli. Późno w nocy przyjaciele rozchodzili się, a dziewczyny rozmieszczały po sypialniach — dwie do Rafaeli, jedna do Enza. Albo na odwrót. 182 Kiedyś przez ciekawość zapytałam Enza, czy zna rodziców swoich kochanek. Pojmując, że pytanie jest bezsensowne, przygotowana byłam usłyszeć, że zbyt poważnie biorę itd. Ale z podziwem wysłuchałam całej oburzonej tyrady (przekazuję w skróconym wariancie): — Ty dotąd nie rozumieć, z kim mieć sprawa. Ja tobie sto raz wyjaśniać, że ja nienawidzić przemoc, że moja córka to najdroższe, co ja mieć, że ja być porządny człowiek i zakochać się tylko platonicznie, aż kobieta sama do mnie nie przyjść i nie powiedzieć „weź mnie". I w ogóle zakochać się można naprawdę tylko jedna raz, i ona już za mną. Co ja mieć wspólna z ta dzieci? Jak ty możesz o mnie coś takie pomyśleć? One wszystkie jeszcze cnota. Chcieć to sprawdzić. Jak ty nie wstyd? Nie można przecież myśleć, że jak tylko mężczyzna i kobieta spać w jedno łóżko, to oni musieć od razu spać jedno z druga. Ja tylko chcieć zdobyć ich otwartość, rozumiesz? Żeby ona przyzwyczaić się do obecność mężczyzna w łóżko, żeby uczyć się nie tracić od razu głowa, żeby opowiadać mi o swoja problem, i ja ochronić ich przed niedobra ręka. Ja i ciebie ochronić przed niedobra ręka, ty rozumieć? To się tak tylko wydawać, że ty być taki doświadczona i wszystko wiedzieć, a na świat tyle różny mężczyzna. Nie zdążyć oprzytomnieć, jak stracić głowa, a potem późno. Jak ty nie wierzyć, przychodzić dziś sama do moja łóżko spać. Zobaczyć, że ja ciebie palcem nie dotknąć, jak ty sama nie chcieć. Na tym postanowiłam przerwać rozmowę, by Enzo, jako człowiek honoru, naprawdę nie zechciał udowodnić mi swojej uczciwości w wyżej opisany sposób. Już dawno 183 przestałam sceptycznie podchodzić do rad babci, która jeszcze kiedy byłam mała, często powtarzała: „Ty nie wie-rzaj, dziecko, mężczyznom. Ta gadzina co zechcesz, to obieca ci, a potemu i tak swoje weźmie". Tego jednak Enzowi nie powiedziałam. Do tej pory był zresztą jedynym znanym mi mężczyzną, do którego nie stosowały się przestrogi mojej babci. Wkrótce miało minąć pół roku pod wspólnym dachem, spałam nawet w jego łóżku, on w tym czasie spał w salonie, ale dotąd wszystko jakoś Bogu dzięki... Na świat jest tyle różna mężczyzna Jurij był miłym chłopcem. Należał do tych Ukraińców, którzy mówiąc po rosyjsku, zachowali silny akcent ukraiński, co szczególnie dziwi, kiedy odkrywasz, że ukraiński co najwyżej ledwie rozumieją. Starając się zrobić mi przyjemność, prosił, bym rozmawiała z nim po ukraińsku, zawsze płacił za mnie w knajpach, restauracjach czy kinach, co na Zachodzie jest absolutną rzadkością, przepuszczał mnie przodem i podawał rękę przy wysiadaniu z autobusu, znów ignorując wyemancypowane otoczenie. Wszystko to mi imponowało, podobnie jak i jego starania, by nasze spotkania wypełnione były programem kulturalnym. Pojechaliśmy razem do Strasburga, byliśmy w Titisee, wybieraliśmy się nawet do Paryża. Rozmawiając ze mną o Dowłatowie, Bitowie, Aksionowie, Astafie- 184 wie i Michałkowie, nazywał ich „naszymi", a przechodząc do Liny Kostenko, Iwana Dracza, Ihora Kałyńca, Wałerija Szewczuka czy Serhija Paradżanowa, ostrożnie określał ich „waszymi" i taktownie pytał, czy to prawda, że „u was we Lwowie" wszyscy „nawet w domu" rozmawiają po ukraińsku, a małych dzieci w ogóle nie uczy się rosyjskiego. O przeczytanych książkach wyrażał się dość lakonicznie: „Mnieponrawiłas"'. Albo „Mnie nieponrawiłas'". Kędy pytałam, dlaczego mu się podoba albo nie, odpowiadał, że mądrzy ludzie o takich rzeczach nie rozmawiają. Ciągle starał się stworzyć wokół siebie atmosferę tajemniczości. Zapraszając mnie dokądś, najpierw pytał, czy mam dziś czas na spotkanie z nim. Jeśli nie zaprzeczyłam, to dodawał, że chce mnie zaprowadzić w pewne miejsce. Na pytanie dokąd niezmiennie odpowiadał: „Tam posmotrim". Często zadawał mi pytania typu: co sądzisz o polityce Gorbaczowa, czy elektrownię w Czarnobylu zamkną już na zawsze, czy nie. Kędy ja z kolei pytałam, co on sam o tym myśli, niezmiennie słyszałam w odpowiedzi, że to jego osobiste zdanie i że teraz nie będzie o tym mówił. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie ciekawiło, co Jurij myśli na temat inflacji na Ukrainie czy o nowej polityce rządu niemieckiego. Próbowałam go wypytać o jego własne upodobania, zwyczaje, plany na przyszłość czy zdarzenia z przeszłości. Niezmiennie słyszałam w odpowiedzi, że mądrzy ludzie rozmawiają o bardziej interesujących rzeczach. Ciekawe, skąd on tak dobrze wiedział o czym rozmawiają, a o czym nie rozmawiają „mądrzy ludzie"? 185 Kiedy mu opowiadałam o Enzo, starał się udawać sceptyka: „Nie wierzę w taką dobroczynność. To albo jakiś dziwak, albo impotent. A tak w ogóle to facet jest przystojny, wysportowany, sympatyczna twarz, bez siwizny, żadnej łysiny. Nasi w tym wieku wszyscy są grubi, łysi albo siwi". Enzo nie był aż tak dobrego zdania o nim: „Jaki wystraszona. Ja by z taki ludziom na oko nie pokazać się". Odkąd zaczęłam spotykać się z Jurijem, Enzo niemal codziennie przypominał mi o naszej umowie. Pierwszego wieczoru, jak tylko się wprowadziłam, powiedział: „Teraz to twoja dom. Ja nie mieć prawo coś zabronić albo pozwolić. Jedyne, co ty musieć obiecać, to żadna twoja znajoma mężczyzna nie przejść za ta próg. Ty wolna człowiek, spać z kim chcieć i ile chcieć. Ale ja odpowiadać za moja córka i nie chcieć, żeby ona uczyć się coś zły. Ta dom być wolna od przemoc i rozpusta". O najkrótszej ze wszystkich znanych mi prób gwałtu Mój związek z Jurijem się rozwijał. Oczywiście, jeśli tylko to, co działo się między nami, można nazwać związkiem, a sposób, w jaki się toczyło — rozwojem. Po tym, jak Jurij dowiedział się, co sądzę o polityce Gorbaczowa, perspektywach zamknięcia elektrowni atomowej w Czarnobylu i postępowaniu niemieckiego rządu wobec cudzoziemców, główne tematy naszych rozmów zostały wyczerpane. Nadal spotykaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu na wspólnym obiedzie albo kolacji, chodzi- 186 liśmy do kina albo do teatru, i tak poznałam jego stałe otoczenie. Podczas każdego kolejnego spotkania Jurij coraz aktywniej starał się mnie pocałować, a ja coraz aktywniej się mu opierałam. W dodatku oboje rozumieliśmy, że nie powinnam się opierać, a jeśli powinnam, to przynajmniej po mniej lub bardziej prawdopodobnym wytłumaczeniu z użyciem spójników przyczynowo-skutkowych: „bo", „dlatego że", „bez względu na". Nie mogłam się jednak zmusić ani do tego, by przestać się opierać, ani by zadać sobie trud wymyślenia jakiegoś mniej lub bardziej wiarygodnego wyjaśnienia, i ograniczałam się jedynie do partykuły przeczącej „nie". Za każdym razem, kiedy Jurij, ciężko dysząc, zbliżał swoje usta do mojego ucha i szeptał: „Tak strasznie mi się podobasz", było mi go żal, i z tego powodu nic nie mówiłam głośno, ograniczając się do lakonicznego: „Nie, nie teraz". ,A kiedy?" — pytał, a mnie znowu robiło się go żal. Dlatego milczałam zamiast odpowiedzieć: „Nigdy". Nadzieja na to, że kiedyś jednak sam dojdzie do prawidłowego wniosku, wciąż mnie nie opuszczała. „Nie ma nic gorszego od uczucia litości dla mężczyzny, którego nie chcesz" — pouczała mnie starsza koleżanka, i już wkrótce miałam się przekonać, że miała rację. Kiedy Jurij zaprosił mnie do siebie na urodziny, od razu poczułam, że chcę odmówić. Zaczęłam nawet burczeć coś mało przekonującego o pilnej pracy, kolokwium na uniwersytecie i ogromnym sprzątaniu, którego w żaden sposób nie można przełożyć. Ale Jurij znów popatrzył na mnie takim swoim błagalno-zmieszanym spojrzeniem, 187 które z wielką mocą nakłaniało do użycia partykuły twierdzącej „tak" albo w najgorszym razie spójników: „bo", „dlatego że", „bez względu na". Znowu zrobiło mi się go żal, i zgodziłam się. Była 19:00, kiedy Jurij przywitał mnie w pustym mieszkaniu, w białej koszuli, ogromnie podniecony. Właśnie wręczyłam mu prezent, wciąż obmyślając, jak i kiedy powiem, że widzimy się po raz ostatni, kiedy oświadczył, że imprezy nie będzie, że nikt nie przyjdzie, ale to nawet lepiej, wreszcie możemy być sami. Nie zdążyłam zareagować, jak zamknął drzwi wejściowe na klucz, a klucz położył na szafę. Żeby go zdjąć, musiałabym wejść na krzesło. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, a zawsze bardzo powściągliwy i mniej więcej uprzejmy Jurij zachowywał się tak nienormalnie, że naprawdę poczułam się zdezorientowana. Z tym samym pośpiechem otworzył szampana i drżącą ręką podał mi kieliszek: „Wypijmy za to, by i tobie chciało się tego, co mnie" — powiedział, a ja nie zdążyłam nawet odpowiedzieć czy bodaj pomyśleć, jak przyciągnął mnie wolną ręką i gorąco pocałował. „Tak dawno na to czekałem" — szeptał, dysząc na mnie nieprzyjemnym zapachem z ust. Nie poprzestając na samych tylko słowach, wsunął mi rękę pod spódnicę. „Zazwyczaj najpierw zdejmuje się biustonosz. A jeszcze lepiej najpierw odstawić kieliszek na stół" — powiedziałam. Posłusznie odłożył kieliszek z niedopitym szampanem, rozlewając mi połowę na sweter, dotknął moich piersi 188 i po nieudanej próbie rozpięcia biustonosza w pośpiechu sam się zaczął rozbierać. Widocznie postanowił zrobić na mnie wrażenie, jeśli nie zwinnością, to choć szybkością. Zaczęłam być ciekawa, co będzie dalej. „Na koniec to" — jęknął Jurij, uwalniając się ze slipów, i nie bardzo rozumiałam, co właściwie ma na myśli: nasze spotkanie w pojedynkę, zakończenie procesu rozbierania czy zaciekawienie, które z pewnością pojawiło się na mojej twarzy w czasie obnażania jego wojowniczo nastroszonego penisa. Zaciekawienie zresztą szybko znikło. Jurij najwyraźniej nie należał do mężczyzn, którzy ochoczo noszą obcisłe kąpielówki i proszą partnerkę o naciągnięcie prezerwatywy, by tak zaprezentować poważny rozmiar swojej męskiej dumy. Podszedł bliżej i znowu wsadził mi rękę pod spódnicę. „Na koniec to" — powtórzył mój kusiciel i na jego twarzy wykwitł błogi uśmiech, a ja poczułam, jak na moje kolano kapie coś wilgotnego. Kiedy wychodziłam z domu Jurija, była 19:15. To była najkrótsza ze wszystkich znanych mi prób gwałtu. Do domu wróciłam późno, i Enzo udał, że nie zauważył mojego wejścia. Zawsze był obrażony, kiedy późno wracałam. Oczywiście po to, żeby zademonstrować, jak się martwi, bym nie „trafić w zła ręka". W pokoju Rafaeli już się nie świeciło. Nie dostrzegając żadnych śladów gości, powiedziałam Enzowi „dobranoc" i poszłam spać. Zasypiając, usłyszałam jeszcze, jak Enzo pogłośnił telewizor i jak nerwowo przebiega po kanałach. Sądząc 189 po ilości pustych butelek na podłodze, nie prędko zakopie się w brudnej pościeli na swoim dwuosobowym łóżku. „Ciekawe, co go tak zdenerwowało" — pomyślałam i zasnęłam. Do tej pory prawie nigdy Enzo nie upijał się bez przyczyny. Obudził mnie silny zapach alkoholu. Spojrzawszy w okno, przekonałam się, że w tej części kuli ziemskiej wciąż jeszcze panuje głęboka noc. Nad moim łóżkiem w milczeniu stał Enzo. — Ty rozumieć, ja tobie dawno mówić: żadna kobieta ja nie dotykać palcem, aż ona sama nie przyjść, rozumieć? Ty przyjść sama. Zjawić się jak prezent losu, jak spadający do rąk gwiazda. Ty nic nie mówić, ale ja wiedzieć, że ty po prosta nie odważyć się iść i mówić: „Enzo, jestem, ty mnie wziąć". Ale ja wszystko wiedzieć, rozumieć, jest mężczyzna, co zgadywać najtajniejszy marzenie kobieta. Ty nie odważyć się iść, temu ja przyjść do ciebie, żeby mówić: „Wziąć mnie, wziąć, ja tobie należeć". Odkąd ty zjawić się pod ta dach, ja wiedzieć, ty kiedyś tak samo zniknąć, jak zjawić się. Ale to, że ty tu obok, rozumiesz, całkiem obok, ja najszczęśliwsza mężczyzna. Ty rozumieć, na świecie jest tyle kobieta, tysiąc, milion, miliard piękna kobieta, ale to nic nie znaczyć, bo tylko w jedna można zakochać się naprawdę. I dlatego ja teraz przyjść do ciebie. Ze zdenerwowania język mu się plątał. Przysunął się bliżej. Ogarnęła mnie dziwna apatia, byłam nawet ciekawa, co będzie robił dalej. Podobnie czułam się dziś z Jurijem. Ciekawe, czy wszystkie kobiety tak właśnie się czują, kiedy 190 ktoś próbuje je zgwałcić, czy też tylko ze mną jest coś nie w porządku? Dlaczego nie krzyczę, nie bronię się? Jestem przecież w kraju, gdzie prawo surowo karze za gwałt, a mnie samej nic nie grozi. Nawet nie odbiorą mi studenckiej wizy. Wprost przeciwnie, zmuszą Enza do zapłacenia odszkodowania, za które uda mi się wynająć normalne mieszkanie albo pojechać do domu czy na urlop. Mogę nawet zwrócić się do włoskiego konsulatu, by pozbawiono Enza niemieckiego obywatelstwa, lub do ukraińskiego, by zakazali mu wjazdu na Ukrainę. Może potem nawet wystąpię w telewizji, w jakimś talk-show, gdzie podstarzała prezenterka pokaże oburzonej widowni pięć dziewcząt w moim wieku, nad którymi brutalnie znęcali się zwyrodnialcy niemieccy, włoscy czy francuscy, będzie nawoływać do zbiorowych protestów przeciw zbyt liberalnemu prawu karnemu, będzie apelować o dożywocie, wprowadzenie kary śmierci, kastracji dla gwałcicieli. Widzowie na sali będą zabierać głos, będą się zgadzać z prowadzącą, albo będą z nią dyskutować, będą pytać o zdanie nas, zgwałcone. My, pociągając nosami, niewyraźnie będziemy opowiadać o czymś strasznym i wzruszającym. Gospodynie domowe będą współczująco płakać przed ekranami telewizorów, samotni zboczeńcy będą się onanizować przed ekranami swoich phillipsów. Kary śmierci i tak nie wprowadzą, obywatelstwa Enza nie pozbawią, kwota odszkodowania będzie dwukrotnie niższa, ponieważ podsądny jest na bezrobociu, dostanie dwa, maksymalnie trzy lata, a mnie dopadną gdzieś w ciemnym zaułku jacyś nieznani mi mistrzowie gry 191 w preferansa. A może i nie dopadną. Ścisnąć go za jaja czy nie? Chyba już za późno. — Nie bać się, ja nie zrobić tobie nic niedobry. Rozumiesz, ja nauczyć ty miłość, prawdziwy miłość. Ja kochać się z kobieta, kiedy mieć siedem lat. Ja bardzo dobra kochanek. Ja bardzo ognista, bardzo delikatna, bardzo cierpliwa. Tobie być dobrze, bardzo dobrze. Ja kochać ciebie cały noc, podarować dużo słodyczy, orgazmy, ja kochać ciebie cały noc, ja kochać ciebie zawsze... — Enzo, nie kończ we mnie, nie masz prezerwatywy. Jednakże nawet to ostrzeżenie przyszło za późno, sądząc po wyrazie jego twarzy, na której rozlał się głupawo--błogi uśmiech. W pokoju unosił się zapach alkoholu, do którego dołączył zapach spermy, Enzem po raz ostatni wstrząsnęły dreszcze, wyślizgnął się ze mnie i zrobił głęboki wydech. Jego ręce wreszcie przestały miesić moje piersi jak kawałek ciasta. Kiedy wyszedł z pokoju, odsunęłam się od mokrej plamy na prześcieradle. Nie zapalając światła, wymacałam kołdrę, która spadła na podłogę, zawinęłam się w nią i dość szybko znowu zasnęłam. Później, kiedy od tamtej nocy minęło kilka miesięcy, a ja od dawna nie mieszkałam u Vincenza Argentina, złapałam się na myśli, że już się na niego nie gniewam. Przypomniałam sobie, jak byliśmy razem w restauracji. Pewnego wieczoru, kiedy wróciłam do domu, Enzo stał pod drzwiami, ubrany w biały garnitur, drogi i dobrze skrojony, milcząco, niczego nie wyjaśniając, z niecierpliwym i ponaglającym: „Pronto seńorita, pronto, pronto", zmusił mnie do zostawie- 192 nia rzeczy, spojrzał bacznie na moje ubranie, niezbyt zadowolony, otworzył szafę w swoim pokoju, wyciągnął jedną z wieczorowych sukien, która najwyraźniej należała kiedyś do jego żony, przyłożył do mnie i odwiesił z powrotem do szafy. Sabina była znacznie niższa i zdecydowanie pełniejsza, więc suknia nie pasowała. Enzo coś zamruczał po włosku pod nosem, zamknął drzwi szafy, wziął mnie za rękę i poszliśmy. Po drodze wstąpiliśmy po jego przyjaciela Maria, który na naszej ulicy miał niewielki kiosk z papierosami. Mario, też w białym garniturze, czekał ze swoją uśmiechniętą żoną. Ta z kolei ubrana była w czarną wieczorową suknię z naszytymi błyszczącymi cekinami. Na nogach miała lakierki na wysokiej szpilce, utapirowane włosy prosto od fryzjera, ułożone przy pomocy ogromnej ilości lakieru, mocno pomalowane rzęsy i usta oraz jaskrawo-czerwone paznokcie. Teraz już rozumiałam, dlaczego Enzo tak badawczo przyglądał się moim starym dżinsom, sandałom i koszulce. Za bardzo kontrastowałam z ich stylem. Poszliśmy do „prawdziwej" włoskiej restauracji, gdzie wszyscy lub prawie wszyscy mówili po włosku. Niemców niemal nie było, muzyka też grała tylko włoska. Był piątek wieczór i nastroje panowały świąteczne. Nie brałam udziału w składaniu zamówienia, ale podanych dań i napojów starczyłoby na miniwesele. Tego wieczoru długo siedzieliśmy w restauracji, jedliśmy, pili i tańczyli, Enzo z przyjaciółmi często wznosili toasty tylko po włosku, porozumiewawczo mrugając do siebie, patrzyli w moją stronę, a ja się uprzejmie uśmiechałam, nic nie rozumiejąc. Jak mi później wyjaśnił 193 Enzo, kobieta, którą mężczyzna przyprowadza do swo ich najbliższych przyjaciół, zgodnie z włoskim obyczajem uważana jest za jego narzeczoną. Potem wracając do domu, próbowaliśmy oglądać gwiazdy, nie było to jednak łatwe z powodu dużej ilości ulicznych lamp, choć może zawiniły za mocne trunki. Enzo opowiadał o swoim dzieciństwie, życiu w wielkim domu na wsi, po którym teraz zostały same ruiny; o wcześnie zmarłej mamie i ojcu, który sam wychowywał ośmioro dzieci, o licznych próbach ucieczki do Niemiec, szukaniu jakiejkolwiek pracy, o długim wahaniu, kiedy z Sabiną postanowili się pobrać. „Ty rozumieć, jedna rzecz, kiedy ja tylko potrzebować niemiecka paszport, ale ja kochać. A kochać i paszport razem to nieuczciwy". O tym, jak byli razem szczęśliwi, kiedy Enzo otworzył sklep z antykami, zaczął całkiem dobrze zarabiać, mieli wszystko, ale „przecież ty wiedzieć, Niemka zawsze mało", potem żona zdecydowała, że też pójdzie do pracy: „przecież ty wiedzieć, ona tu wszystkie feministka", zaczęła mało bywać w domu, Enzo zbankrutował i zaczął pracować jako kierowca ciężarówki, jeżdżąc w długie trasy, ich rodzina zaczęła się rozpadać. „Rozumiesz, ja potrzebować żona, że ja przychodzić, a ona zawsze w dom, czekać, gotować obiad. A ona całymi dni w robota, dziecko sam tylko. Ja nie potrzebować taka żona. Ja stawiać ona ultimatum, a ona odejść. Przecież ty wiedzieć, ona tu wszystkie feministka. Mario mieć włoska żona, ona inny. I ty inny. Chcesz być moja żona?". "Wtedy Enzo wydał mi się po prostu małym staroświeckim człowieczkiem, cudzoziemcem, który w obcym 194 kraju nie stał się swoim, za to we własnej ojczyźnie już był obcym. Dopiero później zrozumiałam, że i on ma swoją życiową filozofię, której nie można tak zwyczajnie odrzucić i uznać za anachronizm, choćby dlatego, że stoi za nią wielowiekowa tradycja; w ten sposób żyło wiele pokoleń, a niektórzy, jak na przykład Enzo, myślą tak do dzisiaj. Skrzywione życie Enza symbolizuje wymieranie również tej tradycji, prostego i pewnego sposobu na życie, ale czy rodzi się tym samym coś lepszego? Kilka miesięcy później wspominałam, jak siedzieliśmy tej nocy w salonie niemal do rana i przeglądali rodzinne fotografie, jak opowiadał mi o swojej mamie, córce, siostrach i braciach, o swoim dawnym życiu, i jego oczy płonęły szczęściem. Opowiadał o Włochach, o stosunkach we włoskiej rodzinie, o tym, że dla Włoszki nie ma nic w życiu ważniejszego od rodziny, męża, dzieci, że dla Włocha nie ma w życiu nic ważniejszego od rodziny, honoru i przyjaciół. O tym, że chłopców wychowuje się na „prawdziwych mężczyzn", którzy powinni chronić i żywić kobietę i rodzinę, a nie na „mazgajów, jak ci Niemcy, którzy wszystko zrzucają na emancypację, a sami do niczego nie są zdolni". O tym, że włoska kobieta powinna opierać się zalotom mężczyzny, nawet jeśli ma straszliwą ochotę, by on się do niej zalecał. A im bardziej kobieta się opiera, tym jest to większą zachętą dla mężczyzny. Że pragnienie mężczyzny, by być z kobietą, jest dla niej największym komplementem, i każda Włoszka dumna jest z tego, że się do niej zalecają. Że mężczyzna powinien być silny, mężny, czasem nawet zuchwały i natarczywy, bo to się podoba kobietom, 195 zmusza je do trzymania się na wodzy, a to z kolei daje bezpieczeństwo i prawdziwe oparcie. Że kobieta powinna być piękna i skromna, milcząca i pokorna, powinna słuchać swojego męża i we wszystkim mu dogadzać, urodzić dużo dzieci, inaczej świat się zawali, a naród wymrze. Dlatego przed Niemcami nie ma przyszłości, ich kobiety zapomniały o swoim miejscu, chcą same stać się mężczyznami, nie chcą dłużej siedzieć w domu i idą do pracy nie dla pieniędzy, lecz dla satysfakcji, a to bez wątpienia doprowadzi do upadku. Społeczeństwo, w którym kobiety chcą się stać mężczyznami, a mężczyźni upodobniają się do kobiet, jest skazane. Włosi są zupełnie inni, lepsi, mają rację, żyją wedle starych praw i sprawdzonych przez stulecia zasad społecznych. Z pewnością dobre było to, że Enzo nigdy nie wrócił do swoich Włoch i nie uświadomił sobie nagle, że kraj, o którym opowiada i marzy, istnieje jedynie w jego wyobraźni, tak samo jak jedna jedyna kobieta, w której tylko raz można się zakochać, podobnie jak „prawdziwy" mężczyzna czy „prawdziwa" kobieta, „prawdziwa" miłość czy „prawdziwe" spaghetti. Marzenia nie powinny się spełniać — w przeciwnym razie tracą wiarygodność życiowej filozofii. Namiętności arystokratyczne Kiełbaski, wino i fikcyjny ślub albo czego potrzebuje Niemiec do podjęcia życiowej decyzji Nie dane mi było swojej znajomości z niemiecką arystokracją ograniczyć jedynie do skromnego baranowskiego „de", ani też do namiętności „po niemiecku" — do pseudomarokańskiej wersji, nad którą jeśli nawet wisiał posmak jakiejkolwiek namiętności, to ta przemknęła niepostrzeżenie. Kolejny etap „namiętności po niemiecku" rozpoczął się podczas mojego pobytu w mieście Heideggera, Husserla i Czyżewskiego, kiedy etap włoski, jeszcze nie tak odległy, był jednak poza mną. Zacznijmy od pytania: ile czasu potrzebuje dwoje ludzi — dużo starszych od osiemnastolatków, ale też dużo młodszych od czterdziestopięciolatków — by zdecydować się na przeprowadzkę z dwu różnych mieszkań do jednego, wspólnego, bez obawy o fatalne następstwa? To prawda — zależy o kim mówimy. Jedni, bardziej rozważni i pedantyczni, potrzebują kilku miesięcy, inni — kilku lat, niektórzy odważają się na taki krok po dziesięcioleciach, jeszcze inni w ogóle się nie decydują, a ilość tych ostatnich wyraźnie rośnie. Przyczyny powstrzymujące zakochanych są różne. Większość niemieckich zakochanych uważa na przykład, że każdy normalny człowiek powinien zajmować co naj- 197 mniej dwa pokoje, ponieważ w jednym jest zbyt ciasno: biurko i półki z książkami powinny być oddzielone od łóżka i telewizora ścianą, podobnie jak atmosfera pracy nie powinna zakłócać atmosfery odpoczynku. Tak więc dwoje mieszkających razem ludzi potrzebuje cztero-, troje — sześciopokojowego mieszkania, a jeśli rodzi się dwójka dzieci, to koszt utrzymania odpowiedniej po wierzchni jest już zbyt wysoki. Przyczyny mogą być również bardziej banalne. Jedna osoba, na przykład, przywykła do tego, by późno kłaść się spać i późno wstawać, podczas gdy druga budzi się wcześ nie i wcześnie zasypia. Albo też któreś jest wegetarianinem, a to drugie nie wy obraża sobie dnia bez mięsa, albo jedno jest czyściochem ceni sobie porządek i zacisze domowe, a drugie — wprost przeciwnie — zupełnie nie przywiązuje do tego wagi i roz rzuca swoje rzeczy gdzie popadnie, albo też jednemu na gle nie spodoba się nowa fryzura drugiego... Każdy z tych lub tysiąca podobnych powodów czasem okazuje się wystarczający, by życie pod wspólnym dachem z góry uznać za skazane na niepowodzenie. A dotyczy to nie tylko Niemców. Pewna znana swego czasu rosyjska aktorka, Tatiana Koniuchowa, której pierwsze małżeństwo trwało do kładnie dziesięć dni, ze swoim drugim mężem rozwiodła się dlatego, że ten miał czelność pojawić się na planie w chwili najmniej do tego odpowiedniej, kiedy była bar dzo zajęta. Zycie rodzinne to bardzo delikatna sprawa; każdy drobiazg nabiera ogromnego znaczenia i może stać się prob- 198 lemem nie do rozwiązania. Niekiedy przyczyny rujnujące już założoną rodzinę są na tyle nieuchwytne, że osoba z zewnątrz nie jest w stanie ich zrozumieć. Pewna moja znajoma rozwiodła się dlatego, że — według niej — pożycie małżeńskie źle wpływało na rozwój dziesięciomiesięcznego syna. Miała wrażenie, że ojciec wciąga dziecko w ich stosunki intymne. Nie wyjaśniła w jaki dokładnie sposób, ale sąd zgodził się z tym, że zdrowie psychiczne dziecka nie może być zagrożone, tym bardziej, że chodzi jedynie o zaspokojenie pierwotnych instynktów. Człowiek cywilizowany powinien stać ponad tym. Inny mój znajomy rozwiódł się dlatego, że jego żona nie zgodziła się na sterylizację, którą proponował jej w ramach rozwiązania problemu przeludnienia Ziemi. Jeszcze inny w ogóle się nie rozwiódł. Jednakże w ciągu trzydziestu pięciu lat wspólnego życia nie udało mu się „uczynić żony szczęśliwą", co ta mu uświadomiła podczas jego siedemdziesiątych piątych urodzin. Okazało się, że zawsze za dużo zarabiał, a było to nie do zniesienia, bo: 1. ona nie czuła potrzeby, by iść do pracy; 2. przez to nie miała możliwości samorealizacji; 3. zawsze czuła się niedowartościowana; 4. nigdy nie miała kolegów z pracy; 5. co rano zostawała w domu sama, cierpiąc na chroniczne depresje, podczas gdy on spotykał się z innymi ludźmi i był radosny oraz pełen energii; 6. zawsze urywał poranną rozmowę w pół słowa, co psuło jej nastrój i sprawiało wrażenie, że praca jest dla niego ważniejsza niż własna żona... 199 Poza tym zawsze miał zbyt wielu przyjaciół, a ona czuła się pozostawiona sama sobie (własnych przyjaciół przecież nie miała). Nie protestował przeciw jej życzeniu, by nie mieli dzieci, co też było złe. A najgorsze to to, że jest od niej o cały rok młodszy i będzie dłużej cieszyć się urokami życia, bo oczywiście ona umrze pierwsza. Odtąd każde wspólne śniadanie, obiad i kolację rozpoczynała od tej magicznej wyliczanki. Po pół roku mój znajomy wylądował w szpitalu z zawałem serca. Kiedy poznaliśmy się z Hermanem (o tym, że jego pełne imię — Herman Hugo Zygfryd Harold von Drachenfeld — po raz pierwszy wspomniane zostało w średniowiecznych kronikach wypraw krzyżowych, i od tamtego czasu w każdym pokoleniu jednemu z chłopców daje się starodawne i rzadkie imię Herman, dowiedziałam się znacznie później), wciąż jeszcze miałam wrażenie, że wszyscy bez wyjątku Niemcy: i. nie zaczynają zwracać się do siebie per ty wcześniej niż po pół roku znajomości; 2. zanim wypowiedzą każde kolejne zdanie, dokładnie sprawdzają w myślach poprawność składniową, nawet jeśli to zdanie brzmi: „kocham cię" albo „ty durniu skończony" (oczywiście pod warunkiem, że uda się u któregokolwiek z przedstawicieli tej nacji wywołać aż tak silne emocjonalne uniesienie); 3. zawsze przeliczają resztę w sklepie i starannie prze-myśliwują sens każdego zakupu, nawet jeśli chodzi o butelkę coca-coli; 4. nie wykonują zbędnych ruchów i nie wypowiadają nieprzemyślanych słów; 200 5. na powiedziane w stanie emocjonalnego uniesienia „kocham cię" mogą zupełnie poważnie odpowiedzieć: „Całkowicie się z tobą zgadzam"; 6. tak długo przygotowują się do założenia rodziny, że u ich partnera podobne życzenie może w końcu zaniknąć. Pod warunkiem, oczywiście, że w ogóle się pojawi. Dlatego kiedy Herman Hugo Zygfryd Harold von Drachenfeld zadzwonił w środku nocy do swojego ojca Hermana Hugona Zygfryda Harolda Wolfganga Fryderyka i poinformował go o swojej decyzji zrezygnowania z niedawno otrzymanego stypendium na jednym z kanadyjskich uniwersytetów, ponieważ ma zamiar ożenić się z dziewczyną z Ukrainy, którą poznał zaledwie trzy tygodnie temu i z którą już od tygodnia mieszka, zdziwiłam się nie tylko tym, że istnieją Niemcy zdolni do takich czynów, ale i swoją spokojną reakcją. Tak jakbym od zawsze marzyła o wyjściu za mąż dokładnie po trzech tygodniach od poznania się. Na rodzicach Hermana zrobiło to niemałe wrażenie, jego mamie trzeba było nawet zaaplikować zastrzyk uspokajający, żeby w ogóle mogła zasnąć. Następnego dnia przyjechali do Fryburga, by poznać swoją przyszłą synową. Wcześniej zadzwonili jeszcze raz, by ustalić, w jakiej dokładnie części świata znajduje się Ukraina. Najpierw nikt nie wiedział od czego zacząć rozmowę, potem mama ostrożnie zapytała, czy już próbowałam otrzymać status uchodźcy politycznego, by zostać w ich kraju, nie uciekając się do fikcyjnego ślubu, a tata zapytał, czy to prawda, że Ukraina wchodziła kiedyś w skład Litwy. Na pożegnanie rodzice wręczyli nam 201 komplet pościeli i zaproponowali, w razie czego, pomoc finansową. Powróćmy jednak do chwili, w której się poznaliśmy. Nasza wspólna znajoma, studentka z Estonii, Christi, postanowiła zemścić się na Hermanie Hugonie Zygfrydzie Haroldzie za to, że w jednej z rozmów o niemieckich kobietach, emancypacji, wyglądzie zewnętrznym i upodobaniach estetycznych pozwolił sobie powiedzieć, że Christi zbyt przypomina mu Niemki, które z feministycznych pobudek nie korzystają z kosmetyków, nie przejmują się wagą, modą, ubraniem i fryzurą, nie są kokieteryjne w stosunku do płci przeciwnej, same za siebie płacą w restauracjach, kinach, dyskotece i z założenia nie depilują włosów na nogach ani nie usuwają wąsików spod nosa, o manicure nie wspominając. Herman Hugo Zygfryd Harold jako mężczyzna o postępowych poglądach oczywiście uznaje, a nawet popiera naturalne dążenie każdej kobiety do niezależności i samodzielności. Ale kobieta, która ma — za przeproszeniem — brudne włosy, nie wywołuje w nim normalnej męskiej reakcji. Może Herman użył też innych sformułowań w stylu: „Dlatego wcale nie powinny się dziwić, że mężczyźni je ignorują, czy — w najlepszym wypadku — traktują jak dobre partnerki w rozmowie", albo: „Lepiej żeby takie kobiety nie miały ze mną nic wspólnego" — albo jakoś podobnie, delikatniej. Odkąd usłyszałam to z ust Christi, minęło sporo czasu, przekazuję więc, co zapamiętałam. A wracając do naszej historii: albo Christi uważała, że jestem wcieleniem ideału kobiety Hermana Hugona 202 Zygfryda Harolda, albo femme fatale, kobietą, która samą swoją istotą zaprzecza ideom feminizmu, albo po prostu osobą wystarczająco wredną, by znajomość ze mną złamała serce fryburskiego arystokraty jeśli nie na wieki, to przynajmniej na wystarczająco długi czas, na tyle, by poniósł karę za obrazę. Tak przynajmniej motywowała swoje zachowanie sama Christi już post factum, oczywiście nic wcześniej nie mówiąc ani mnie, ani swej przyszłej ofierze. Któregoś dnia znalazłam w skrzynce pocztowej... — nie, nie kolejny list w nieznanym mi języku z prośbą od bogatego mecenasa o dotrzymanie towarzystwa jemu i jego rodzinie podczas tradycyjnego letniego wypoczynku na Palma de Maiorca, ani nawet nie podpisane nieznaną ręką wierszowane wyznanie miłosne w imieniu tego, który w tym samym czasie z równie wielkim zdziwieniem odebrałby podobne wyznanie, tyle że moje. Dokonując swojej zemsty, Christi nie posłużyła się chwytami z taniego wodewilu. To, co znalazłam w swojej skrzynce, było najzwyklejszą kartką z zaproszeniem na urodziny. Impreza miała się odbyć pod gołym niebem, i oprócz kilku kiełbasek oraz miski sałaty, które zwykle zabierało się na takie okazje, obowiązywał „krawat w groszek, pantofle i oryginalnie wyglądający kapelusz". Znając ekscentryczne pomysły Christi, nie zdziwiłam się zanadto; kupiłam nowe wydanie jej ulubionego Prousta, zrobiłam sałatkę z mleczów i zaopatrzyłam się w resztę wymaganych rzeczy. Oprócz Hermana Hugona Zygfryda Harolda, którego Christi, zagadkowo się uśmiechając, przedstawiła mi jako 203 „samotnego filozofa o oryginalnych poglądach", zaproszonych zostało jeszcze kilkoro studentów germanistyki, których imiona wyleciały mi z głowy, bo kiedy przyszłam, byli już zagłębieni w ożywionej dyskusji o roli metafory, strukturze lirycznego „ja" oraz sposobach budowy czasoprzestrzeni w twórczości późnego Goethego. Rozległość tematu sprowokowała moją intuicję do wy snucia podejrzeń, że będą zajmować się tylko tym aż do końca imprezy. Wkrótce okazało się, że intuicja mnie nie myliła. Kobiecą część towarzystwa reprezentowały studentki tego samego wydziału, które z kolei dzieliły się bogatymi wrażeniami dotyczącymi docentów i profesorów katedry germanistyki, jakości seminariów w których uczestni czyły w minionym semestrze, oraz tematów ich prac i lis lektur, itp. Poza mną, Hermanem Hugonem Zygfrydem Haroldem oraz samą Christi nikt z obecnych nie wypełnił do końca postawionych w zaproszeniu wymagań. Dlatego część z germanistów przyszła w pantoflach, część w kapeluszach, na ogół nie bardzo oryginalnych, jeszcze kilku facetów przyszło w krawatach, ale żaden z krawatów nie był w groszki. — Sami jesteście sobie winni — powiedziała Christi, kiedy zjedliśmy pierwszą porcję sałatek i kiełbasek. — Celem tej maskarady miało być ułatwienie wam udziału w turnieju poetyckim, na który się tutaj zebraliśmy. A kto się lenił, pożałuje. Tak więc, oto zasady turnieju: i. zabrania się ściągania od innych; 204 2. zabrania się odmówienia udziału; 3. należy napisać trzy sonety, których tematem będą oświadczyny najpierw kapeluszowi, potem krawatowi, a potem pantoflom partnera; 4. pary zostaną wyznaczone w drodze losowania; 5. zwycięzcę lub parę zwycięzców wybierze soleni-zantka, ona też jako jedyna zwolniona jest z udziału w konkursie. Nietrudno się domyślić, że jako parę zwycięzców Christi ogłosiła mnie i Hermana, choć napisane przez nas sonety raczej nie nadawały się do druku, nawet jeśliby uwzględnić duży stopień samokrytyki. Choćby dlatego, że słowo „kapelusz" u obojga rymowało się ze „wzrusz", „krawat" ze „sto lat" i „świat", a „nogi" — tak, tak — z „drogi". Pisanie sonetów po niemiecku, w doborowym towarzystwie niemieckich filologów, po niezłej porcji niemieckich kiełbasek i francuskiego wina, dla ukraińskiego filologa to rzecz, szczerze mówiąc, raczej ponura. W ten sposób Christi osiągnęła, jak się jej wtedy zdawało, sukces. Cieszyła się z własnego geniuszu, a jeszcze bardziej z naszego telepatycznego podobieństwa myśli i obrazów — spędziliśmy resztę wieczoru na żywym omawianiu tego, czy podoba mi się we Fryburgu (temat podobnie uniwersalny, jednakowoż o wiele szerszy od nieśmiertelnej pogody). Rozleniwienie lipcowego wieczoru, mistrzowsko przypieczone kiełbaski, wino i egzotyczny deser robiły swoje. Coraz bardziej mi się podobało. Zaczęło mi się nawet wydawać normalne to, że w towarzystwie, w którym nikt nie skończył nawet trzydziestu pięciu lat, jedynym tematem 205 rozmowy były ostatnie zajęcia z poetyki oraz problem znaczenia metafory dla późnego Goethego, i nawet to, że żaden z Niemców, których miałam szczęście poznać w ciągu półtorarocznego pobytu w tym kraju, nie wpadł na pomysł, że można zacząć rozmowę od czegoś innego niż czy podoba mi się w Niemczech, czy lubię Niemców, język niemiecki, kuchnię niemiecką, niemiecką mentalność. Mojemu rozmówcy trzeba oddać sprawiedliwość, bo wyraził takie przypuszczenie: — Pewnie wszyscy cię o to pytają. Ale czy to nie wszystko jedno, o czym będziemy rozmawiać? — Wszystko jedno — powiedziałam, bo faktycznie było mi wszystko jedno. Pogoda była słoneczna, powoli upijałam się i rozumiałam, że temu chłopcu podoba się we mnie zupełnie nie to, o co pyta, czyli nie świetne opanowanie struktury niemieckiego zdania, podobnie zresztą jak mnie zupełnie nie ciekawiła opanowana przez niego technika pisania sonetu. Kontynuowaliśmy żywą dyskusję, z której odtworzeniem, jak podejrzewam, Herman Hugo Zygfryd Harold miałby w tej chwili podobnie duży problem, co ja. Nie miało to zresztą nic wspólnego z tym, co każde z nas w skrytości myślało. Wyraziliśmy to równo tydzień później, wracając z wielogodzinnego spaceru po lesie, po wielogodzinnej rozmowie, której ciągłość i żywość zupełnie nie przeszkadzały jej być pozbawioną najmniejszego sensu, jak to się zdarza tylko świeżo zakochanym. Czyli całkowicie. Podczas spaceru spotkaliśmy dziwnego człowieka, brudnego i obdartego, z typowym spojrzeniem narkomana, niemal naszego rówieśnika, może o kilka lat starszego, 206 który zaczął nam pokazywać swoją nogę i opowiadać, że jest bardzo chora i że potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej. Zareagowaliśmy oczywiście nieprawidłowo, i zamiast dać mu trochę pieniędzy, zaprowadziliśmy go do najbliższej knajpy, poczęstowali piwem i poprosili, by poczekał, a w międzyczasie Herman wezwał karetkę. Mężczyzna w napięciu przysłuchiwał się naszej rozmowie, wyraźnie nie rozumiejąc, dlaczego tak długo znosimy jego towarzystwo. Kiedy zobaczył lekarzy, zerwał się zza stołu i zaczął uciekać, już nie kulejąc. Wieczorem poszliśmy do mieszkania wynajmowanego przez Hermana Hugona Zygfryda Harolda i przyrządziliśmy kolację, podczas której każde z nas powiedziało, że nigdy w życiu nie jadło nic pyszniejszego. I była to najszczersza prawda, choć jestem pewna, że gdyby nas ktoś kiedyś zapytał, co dokładnie jedliśmy, raczej nie uzyskałby sensownej odpowiedzi. — Nie chciałabyś zostać u mnie na noc? — zapytał, a ja odniosłam wrażenie, że słyszałam to już setki razy, tak naturalnie, logicznie i prosto to zabrzmiało. — Jasne, że chcę — odpowiedziałam, choć mama zawsze uczyła mnie tego, czego uczyli mamę i wszystkie inne dobrze wychowane dziewczyny: że nie powinno się rozpoczynać intymnych kontaktów z mężczyzną zbyt wcześnie, a miała na myśli naprawdę nie drugie spotkanie. — Czy niezbyt pospieszyłem się z tą propozycją? — zapytał Herman Hugo Zygfryd Harold, którego mama też widocznie uczyła podobnych rzeczy. 207 — Tak, ale właśnie to mi się podoba — nie wiem, czy taką odpowiedź można uznać za logiczną, ale wtedy nam obojgu wydała się bardzo logiczna, mało tego, wszystko, co robiliśmy, wydawało nam się tym bardziej logiczne, im mniej było rozsądne. W następnym tygodniu już mieszkaliśmy razem. W rankingu tych, którzy na wieść o tym doznali największego wstrząsu, na pierwszym miejscu bezsprzecznie znalazła się Christi. Koniec początku Na zawsze zostać u dominikanek pod Wiedniem, Modlić się po ukraińsku, siostrom na podziw. Czasem po nieszporach pisać posłanie do krewnych, Pytając jak zdrowie i czy obrodziły ogrody. H. Petrosaniak Kto sądziłby, że ta historia tak właśnie się skończyła, byłby w błędzie. Bo nawet gdyby skończyła się tak w rzeczywistości, nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć w utworze literackim. „Szczęśliwe zdarzenia są dla literatury nieciekawe" — jak pisał mało znany fryburski autor, i nie sądzę, by przed uważnym miłośnikiem światowej beletrystyki odkrył coś nowego. Kto zresztą czytał powieść, czy choćby opowiadanie, gdzie miłość nie tylko była odwzajemniona, rozsądna i w odpowiednim czasie, ale i kończyła się szczęśliwie? Nie mówiąc już o wypadku, gdy w ogóle się nie kończyła. 208 Ja takiej książki nie znalazłam. Dlatego i teraz nie mogło być inaczej. Mieszkaliśmy ze sobą nieco ponad trzy tygodnie i postanowiliśmy zaczekać ze ślubem. Ale nie z powodu, który wydawałby się oczywisty. Chodziło o to, że do zawarcia małżeństwa musiałam uzyskać zaświadczenia z: a) Urzędu Stanu Cywilnego miasta Lwowa, które potwierdziło, że jestem stanu wolnego; b) dzielnicowego oddziału tegoż urzędu, odpowiedniego dla miejsca stałego zameldowania, które jeszcze raz potwierdziłoby mój stan wolny; c) wydziału ewidencji ludności, odpowiedniego dla miejsca stałego zameldowania we Lwowie, które potwierdziłoby zgodność tego ostatniego; d) rejonowego komisariatu milicji miasta Lwowa, które potwierdziłoby nieskazitelność mojej reputacji w oczach organów porządku publicznego; e) miejskiego Wydziału Paszportowego, które potwierdzałoby zgodność tego ostatniego z faktem opuszczenia przeze mnie kraju; oraz: f) poświadczoną przez notariusza pisemną zgodę moich rodziców; g) tłumaczenie przysięgłe wszystkich wyżej wymienionych dokumentów na niemiecki, poświadczone przez notariusza; h) pozwolenie z ukraińskiego (!) konsulatu w Niemczech na zawarcie związku małżeńskiego obywatelki Ukrainy z poddanym państwa wrogiego w przeszłości Ukrainie. 209 Nawet moje zakochanie nie ochroniło mnie przed lekką depresją, gdy wyobrażałam sobie: jak będę załatwiać te formalności, w jaki popadnę nastrój, jak wielką będzie to próbą dla mojej woli zamążpójścia, itp. Nie mówiąc o tym, ile czasu musiałabym spędzić we Lwowie na załatwianiu tego wszystkiego. Dlatego zamieszkaliśmy razem, odkładając formalności do czasu, kiedy staną się konieczne. Życie na granicy nędzy Herman skrywał jakąś tajemnicę. Nie polegała ona tylko na tym, że nie mógł zasnąć w pokoju, w którym kolor zasłon wydawał mu się zbyt jaskrawy lub w niezbyt dobrym guście. Również nie na tym, że jakość zastawy stołowej, z której Herman jadł, bardziej wpływała na jego nastrój i proces trawienia niż jakość samych potraw. Herman wyczuwał w życiu jakiś ukryty tragizm, wiszący nad nami wszystkimi, ale przede wszystkim nad nim samym — niebezpieczeństwo, które po prostu nie pozwala żyć; trzeba stale pamiętać o tym, że wcześniej czy później, czy się tego spodziewasz, czy nie, bez względu na wiek, płeć i inne cechy, każdego spotka coś straszliwego. I niekoniecznie musi to być wielki kataklizm, taki jak śmierć, choroba czy utrata bliskiej osoby. Prawdziwie straszne rzeczy czyhają na nas codziennie: musimy pracować, by nie umrzeć z głodu, zmuszają nas do tego inni, którzy często sami nie pracują, a to niespra- 210 wiedliwe, bo prawo do życia Bóg dał każdemu. Musimy spotykać różnych nieprzyjemnych ludzi, którzy nam ubliżają i znieważają nas, i to jest poniżające. Jesteśmy skazani na samotność, nieszczęśliwi, obarczeni przeczuciami i uczuciami, i musimy obserwować proces własnego starzenia się oraz żyć w świadomości, że wcześniej czy później wszyscy umrzemy... "Według Hermana największy tragizm życia nie wiąże się z tym, co już się zdarzyło, a z nieświadomością i oczekiwaniem tego, co dopiero nastąpi. A może i nie nastąpi, ale i tak zdążysz poczuć się wystrychnięty na dudka. Symbolem tego straszliwego „czegoś", co trzymało nas w nieustającym napięciu, były doniczki z kwiatami. Tego rana, kiedy to „coś" odstępowało, a myśl, że przytrafi się już zaraz, że przytrafi się właśnie nam albo że w ogóle się przytrafi, mniej go dręczyła, Herman wychodził o świcie z domu i zanim się zbudziłam, przynosił z miasta ogromną donicę, potem przygotowywał wspaniałe śniadanie i podawał mi je do łóżka z najbardziej czarującym uśmiechem z całej swojej kolekcji. Podczas śniadania prosił mnie o wybaczenie wszystkiego, co niechcący zrobił lub powiedział. Moje po kobiecemu wrażliwe na takie pieszczoty serce topniało jak masło na patelni, gotowa byłam wybaczyć mu wszystko, nawet rzeczy, których nigdy nie zrobił i dopiero miał zamiar zrobić, bez względu na to, jak bardzo bym w przeszłości czy w przyszłości została dotknięta. W takich momentach Herman zazwyczaj prosił, bym za niego wyszła, ja przeważnie godziłam się i zaczyna- ZII liśmy snuć marzenia o naszym wspólnym przyszłym życiu. Mijało jednak kilka dni i Herman zmieniał się nie do poznania. Dostrzegałam to natychmiast: po wyrazie twarzy— skupionym, chłodnym, bez cienia uśmiechu; patrzył na mnie tak, jakbym znalazła się tu przypadkiem, bez jego wiedzy i życzenia, i jakbym właśnie knuła jak uniemożliwić mu wykonanie jakiejś nadzwyczaj istotnej rzeczy. „Wiesz, że nie ma na świecie osoby droższej mi od ciebie — pół pytał, pół stwierdzał Herman, a w jego głosie brzmiało tyle powstrzymywanego tragizmu, że rozumiałam: by nie wywołać napadu histerii, muszę milczeć, przytakiwać, ostrożnie dobierać argumenty, uwagi, tezy, może któraś z nich rozładuje sytuację, a Herman wróci do swojego zwykłego, troskliwego, spokojnego i zrównoważonego zachowania. — Jak sądzisz, czy na długo będziemy w stanie zachować tak delikatne i ciepłe stosunki jak teraz? Czy zdołamy ustrzec je przed niszczącym wpływem codzienności, czy uda nam się nie stać obcymi i dalekimi sobie ludźmi, nawet jeśli będziemy mieszkać pod wspólnym dachem? — mówił Herman, zdania płynęły coraz szybciej i szybciej, głos stawał się sroższy, wyraz twarzy pochmurniejszy i po jakichś dziesięciu minutach osobie z zewnątrz mogło się wydawać, że nastąpił co najmniej wybuch wulkanu, w którego lawie zginęli rodzice, wszyscy krewni i najbliżsi przyjaciele Hermana, tak bezgranicznie tragiczny był jego ton, taką beznadzieją pałały jego oczy, taki brak wyjścia wieściły jego palce, które drżały, nerwowo ściskając odpalanego jeden po drugim papierosa. 212 Najpierw takie sceny mnie przerażały, potem zaskakiwały, a w końcu przywykłam i zaczęłam rozpoznawać oznaki zbliżającej się burzy dużo wcześniej, na dwa, trzy dni przed „godziną X"; a z czasem udawało mi się nawet odciągać ten moment, choć nigdy nie dało się uniknąć go zupełnie. Nasza rozmowa trwała cały wieczór, przeciągając się czasem do późnej nocy. Herman często przychodził nie całkiem trzeźwy, a jeszcze częściej biegliśmy w trakcie rozmowy do najbliższej knajpy po wino, i za każdym razem wygłaszaliśmy ten sam lub niemal ten sam tekst, graliśmy jak kiepscy aktorzy, zacinając się i zapominając, bardzo się denerwując, dużo paliliśmy i wypijaliśmy czasem dwie albo i trzy butelki wina w ciągu wieczoru. Za każdym razem było to „poważne", było tragiczne; była to rozmowa o rzeczach najistotniejszych. I za każdym razem musiałam udowodnić Hermanowi, że mój stosunek do niego zupełnie się nie zmienił, że uświadamiam sobie, jak ciężko mi będzie z jego charakterem, i że widzę, jak dużo rzeczy stara się w sobie zmienić, by ułatwić nasze współżycie, i jak wiele już mu się udało zrobić, i że wierzę w to, że wszystko będzie dobrze, bo tak bardzo jesteśmy sobie potrzebni, bo jest nam razem tak dobrze, bo... Stało się to swoistym rytuałem, trudnym, wycieńczającym, za każdym razem innym, za każdym razem jakby po raz pierwszy, z nieuniknionym katharsis, następującym tuż po tym, jak udawało mi się dowieść Hermanowi, że się myli, albo kiedy Herman sam nagle sobie uświadamiał, że się myli, albo kiedy tak się zmęczyliśmy, że nie mieliśmy więcej sił na sprzeczanie się. 213 Następnego dnia Herman przynosił kolejną doniczkę i serwował mi śniadanie z uśmiechem, na widok którego przestawałam wątpić, że całe wczorajsze zajście odbyło się nie z jego winy, że nie zamierzał sprawić nam obojgu bólu, że to po prostu tajemnica, ciężkie i zagadkowe „coś", wiszące nad każdym z nas, ale Herman ten tragizm i to wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo wyczuwa wyraźniej niż inni, i z tego powodu żyje mu się jeszcze trudniej. Trzeba go zatem wspierać i pomagać mu. Piliśmy kawę z cynamonem, mlekiem waniliowym, kar-damonem czy z jakimiś innymi niezwykłymi dodatkami, Herman znów prosił mnie o rękę, odpowiadałam, że się zastanowię, moje serce znów topniało na patelni nad małym płomieniem. Ilość doniczek w naszym niewielkim mieszkanku w czasie tych ciągłych inkarnacji wyraźnie przekroczyła tę, jaką mogły pomieścić dwa dość szerokie, ale jednak ograniczone w swym rozmiarze parapety. Doniczki stały więc wszędzie: na podłodze, na stole i biurku, w kuchni, jedna nawet w łazience obok sedesu. Ta ostatnia — co prawda — często się zmieniała, bo od jakiegoś czasu Herman w porywach swego złego nastroju zwykł tłuc doniczki. Przeważnie nawijała mu się pod rękę akurat ta. 214 Kwiaty, wiśnie, stół na metalowej nodze albo „Alles 5 DM" Oprócz doniczek były też kwiaty. Bukiety, wiązanki, naręcza. Szklarniowe, sztucznie krzyżowane, o skomplikowanych łacińskich nazwach, których nawet wymówić się nie dało, nie wspominając o zapamiętaniu, albo też zwyczajne polne, wzruszające w swojej bezbronności i nietrwałości. Na ogromnych łodygach, na gałązkach zerwanych prosto z krzaka, na cieniutkich nóżkach-trawach, w ogóle bez łodyżek — jedynie oberwane główki, ukarane i stracone — na tacy lub na dłoni. Jak mogłam, mając wrażliwe kobiece serce, nie docenić tych niemal bułhako-wowskich scen, kiedy na przystanku tramwajowym w samym centrum miasta obok fontanny, nie zważając na silną ulewę i tłum ciekawskich, klęczał skruszony Herman z tak ogromnym, że ledwie był go w stanie utrzymać, naręczem jakichś żółtych kwiatów, na oko polnych, których nazwy dotąd nie znam, a które poznaję od razu. A wszystko tylko dlatego, że rano z powodu złego nastroju niezbyt uprzejmie się ze mną przywitał. Albo też bukiety drobniutkich róż w kolorze kawy z mlekiem, z okazji mojego powrotu po dwutygodniowej nieobecności rozstawione dosłownie wszędzie: na stołach, w wazonach i słoikach, pod schodami, w korytarzu, w łazience i nawet w kuchennym zlewie. A wszystko w środku zimy, wszystko z tym samym niesamowicie czarującym uśmiechem, od którego robiło się przytulnie nawet na dworcu, w każdym bukiecie liścik, a w liściku wiersz napisany podczas mojej nieobecności. Liścików 215 czternaście — po jednym na każdy dzień, bukietów — dwadzieścia osiem, bo czas płynął wolniej niż zwykle: dzień mijał jak dwa. A sam Herman — w nowej fryzurze, z prośbą, by wyjść za niego, z marzeniami, obietnicami i miłością na kuchennym stole z delikatnym blatem, przyśrubowanym bezpośrednio do ściany, na nóżce, która pozwala go składać i rozkładać, robiąc przejście, bo zwykły stół w tej maleńkiej kuchni się nie mieścił. Na ogół staraliśmy się nie stawiać na nim ciężkich, porcelanowych czy szklanych przedmiotów, ale okazało się, że jego metalowa nóżka jest zdecydowanie mocniejsza, niż się nam wydawało. Herman lubił dawać mi prezenty, ale nigdy nie robił tego zgodnie z popularnym u nas zwyczajem: „by było praktycznie i niedrogo". Podarował mi prawdziwy nóż ze srebra do rozcinania książek i listów. Straszliwie stary i niemożliwie drogi. Ponieważ książek, które by trzeba rozcinać, od dawna nikt nie drukował, a listy przychodziły nader rzadko, Herman sam codziennie wysyłał do mnie list, bym sobie przypominała o nim, korzystając z tego prezentu. Listy były tak samo różne jak i sam Herman podczas przeróżnych okresów i wahań nastroju. Jedne z nich zaczynały się delikatnie i dobrotliwie od słów: „Mój kochany skarbie", inne były napisane trudnym do odczytania pismem i zaczynały się od średnio przyjemnych zwrotów, po których na ogół następowało: „Muszę ci w końcu wyznać całą prawdę", albo „Zasługujesz na coś znacznie gorszego, niż tu napiszę", nie mówiąc o licznych: „Zawsze mnie okłamywałaś", „Nigdy nie byłaś ze mną szczęśliwa", 216 „Nigdy nie będziesz ze mną szczęśliwa", „Ja nigdy nie byłem z tobą szczęśliwy", „Razem nigdy nie byliśmy (będziemy, moglibyśmy być) szczęśliwi", itp. Z tych listów można było świetnie nauczyć się odmian niemieckich czasowników, zaimków i przymiotników, oraz form przysłówków kategoryczno-przeczących typu „nigdzie", „za nic na świecie" czy „nigdy". Kiedy jednak je czytałam, ani w głowie była mi nauka. Domowe zacisze, jakie byliśmy sobie w stanie zorganizować z Hermanem, oznaczało, zgodnie z niemiecką klasyfikacją, życie na „granicy nędzy". Za tą granicą funkcjonują już tylko gastarbaiterzy, przyjeżdżający z terenów byłego zsrr, i emigranci z krajów trzeciego świata, którzy nie potrafili (czy też nie chcieli) opanować niemieckiego na tyle, by podjąć jakąkolwiek pracę. Ludzie ci zaliczani są do kategorii „żyjących z zasiłku"; otrzymują od państwa pomoc socjalną, a stosunek do nich jest gorszy niż do zwolnionych z więzienia. Według Niemców lepiej jest przymierać głodem niż być na zasiłku. Nie wiem, dlaczego uważa się za aż tak poniżające życie na koszt podatników, bez żadnych korzyści dla społeczeństwa, ale z takimi ludźmi sąsiedzi się nie witają, przechodzą na ich widok na drugą stronę ulicy, muszą oni składać dokładne rozliczenia z wydanych pieniędzy od państwa, ich dzieci wytyka się palcami w szkole, nikt nie chce mieć z nimi nic wspólnego, nawet worki na śmieci, wystawiane rano przez każdego porządnego Niemca, zgodnie z grafikiem, przed drzwiami domu, stoją oddzielnie, tak, by nie opierały się o worki ludzi „na zasiłku". 217 Być może w rzeczywistości ludzie ci wcale nie czuli się tak tragicznie, może nieco przesadzam, ale często, gdy nasze spojrzenia krzyżowały się przypadkiem w supermarkecie, autobusie czy na ulicy, widziałam, jaki strach pojawia się w ich oczach, jak lękliwie rozglądają się na boki, czy znów nie zrobili czegoś niedozwolonego, czegoś, po czym zostanie im cofnięte prawo do zasiłku, a pobyt w tym kraju zabroniony. Widziałam, z jaką chciwością pochłaniają najtańsze lody i czekolady, jakby ktoś zaraz miał im je zabrać, z jaką uwagą i skupieniem godzinami przekopują sterty tanich ubrań w sklepach, obok których ze wstrętem przechodzą prawdziwi Aryjczycy, z jaką ostrożnością obchodzą się z darmowymi reklamówkami, w które zapakowane są te ubrania, i z jaką dumą noszą swetry oraz spodnie po samym tylko kolorze i fasonie bezbłędnie rozpoznawalne jako wyciągnięte ze sterty „Al-les 5 dm", co w przekładzie z języka rasy wyższej tłumaczy się „Wszystko po 5 marek", a oznacza: „Człowiek, który choć trochę się szanuje, nigdy czegoś takiego nie założy". Kiedy widziałam takie sceny, robiło mi się bardzo żal tych ludzi, piszących potem w listach do krewnych i przyjaciół, którzy zostali „tam" albo „w Sojuzie", jak określają tę nieistniejącą już dla nich krainę: „U nas wszystko w porządku, ale słowami tego nie opiszesz". Refleksje nad tym dziwnym fenomenem naszej mentalności nie należą jednak do mojej opowieści. „Półtora" pokoju, jakie wynajmowaliśmy z Hermanem, znajdowało się niemal na wyjeździe z miasta. Z jednego okna otwierał się widok na miejski cmentarz, z drugiego widać było górę, która z jakiegoś powodu nazywała się 218 Klasztorną, choć nigdy nie było tu żadnego klasztoru. Na szczycie tej góry o łagodnych zboczach znajdował się czyjś sad, ekskluzywna knajpa z drewnianymi lampami i własną winiarnią oraz niewielki dom starców, których personel wyprowadzał na spacery do niewielkiego sadu. W sadzie rosły niemal wyłącznie wiśnie i czereśnie, których nikt nie doglądał i które z czasem coraz bardziej dziczały, ich owoce stawały się coraz mniejsze i słodsze, a zapach dojrzałego soku coraz bardziej kuszący. Kiedy dojrzewały, pokusa stawała się silniejsza od dobrego wychowania — nawet u Hermana. Nie do końca sobie uświadamiając, co właściwie chcemy zrobić, kiedy drzewa owocowały, chodziliśmy tamtędy częściej niż kiedykolwiek. Poza nami spacerowały tu całe tłumy, wśród których nie brakowało nawet uczniów na rowerach czy z piłką. Jednakże — w przeciwieństwie do ukraińskich uczniów — te stworzenia o zaróżowionych policzkach, karmione suchymi śniadaniami, multiwitaminami w tabletkach i świeżo zamrożonymi koncentratami, patrząc na ów owocowy raj, nie przejawiały najmniejszego ożywienia. W najlepszym wypadku któreś z nich leniwie wycelowało w owoc miękką i ekologicznie czystą kulką ze specjalnego materiału, będącą na wyposażeniu jego firmowej procy. Jednakże myśl o wdrapaniu się na drzewo, nie mówiąc o zjedzeniu nie umytego owocu, nie mogła pojawić się w głowie tego dziwnego stworzenia, dla którego pokarm nadawał się do spożycia dopiero, gdy został zawinięty w grubą warstwę folii z nalepką i kodem z super- 219 marketu. Czereśnie bez podanej nazwy producenta? Nie, coś takiego z całą pewnością nie może być jadalne. W tej atmosferze mieliśmy się z Hermanem jakoś dziwnie, odczuwając atawistyczne instynkty członków plemienia nawet nie myśliwych, a zbieraczy, instynkty, które dawno już zanikły u ludzi cywilizowanych, a których nikt z naszych sąsiadów by nie zrozumiał. Do tego wszystkiego jeszcze zrywanie wiśni z cudzego drzewa w Niemczech... Coś takiego mogło się jedynie przyśnić w koszmarze nocnym. Nasze dobre wychowanie walczyło z instynktami, a tymczasem czereśnie i wiśnie dojrzewały, grożąc przejrzeniem i opadnięciem. Wyglądało na to, że nikt nie ma zamiaru ich zebrać. Wreszcie, kiedy przyszła straszna ulewa, Herman nie wytrzymał. Jak stał, w białych spodniach i jasnej koszuli, złapał jedną ręką drabinę, drugą mnie i pobiegliśmy przez deszcz na górę, do przejrzałych wisien, które już tonęły w kałużach. Niewiele udało się uratować. Owoce okazały się znacznie bardziej dojrzałe, niż wyglądały z daleka, wiele z nich wypełniło się gnijącym sokiem, inne zeschły, ale nie to było istotne. Poczuliśmy się niesamowicie szczęśliwi, taplając się w błocie, spadając z cienkich gałęzi w kałuże i rozmazując sobie nawzajem na twarzy, rękach i nawet uszach palący wiśniowy sok. Niemal nie czuliśmy smaku, ale uwolniliśmy się od strachu. To uwolnienie było dość umowne, bo przecież dobrze wiedzieliśmy, że nikt nosa nie wystawi z domu w taką pogodę, chyba że z konieczności, i to tylko samochodem. A do sadu można było dojść jedynie na pie- 220 W^ chotę, co oznaczało, że żaden sąsiad nie będzie mógł zobaczyć naszego przestępstwa-tryumfu. Przezwyciężyliśmy w sobie coś więcej niż strach przed sąsiadami. Wraz z gęstymi czerwonymi kroplami z naszych dłoni wyciekało w kałuże coś lepkiego, zimnego i nieprzyjemnego, i dobrze wiedzieliśmy, że w następnym roku, jeśli będziemy tu mieszkać, otwarcie, przed nikim się nie kryjąc, nazbieramy wiśni, jak tylko dojrzeją, i niech no ktoś spróbuje powiedzieć, że są cudze albo że to niehigieniczne. Bach, pofykaczka szabel i Dzwenyhora Wnętrze naszego mieszkania i obraz naszej skrajnej nędzy nieco ożywiły podarowane przez rodziców Hermana antyczne meble, firanki z najdroższego we Fryburgu sklepu z materiałami, komputer i zebrana przez Hermana wspaniała biblioteka jeszcze z lepszych finansowo czasów, dobra wieża, kilka półek z kompaktami, droga gitara akustyczna, na której Herman nieźle grał, i banjo, na którym grał trochę gorzej, a które za to wyglądało o wiele egzotyczniej, i maszyna do prania, kupiona na bazarze, w całkiem dobrym stanie, dwa rowery i stare auto ojca Hermana, które też dostaliśmy, i które wciąż nadawało się do użytku. Mieszkanie, które wynajmowaliśmy, znajdowało się w suterenie domu należącego do starszego małżeństwa. Na tabliczce pod dzwonkiem było napisane J. S. und G. Bach, i to nie był ani dowcip, ani błąd; oni naprawdę nazywali się Johann Sebastian i Gertruda, mało tego, 221 Johann Sebastian wykładał w konserwatorium w Bazylei, grał jednak na wiolonczeli. Jego żona grała na skrzypcach i razem założyli najbardziej znaną w Szwarcwaldzie orkiestrę muzyki kameralnej. Od czasu do czasu w lecie urządzali ogrodowe party, na których zbierały się panie i panowie w starszym wieku, ubrani dość swobodnie (ogromna większość z nich głosowała na modną wówczas partię Zielonych), za to w wyszukanej starej srebrnej biżuterii. Pili białe wino ze specjalnych butelek, na okazję przyjęć szykowanych w niewielkiej winiarni, której właścicielem był jeden z kolegów; przed każdym party winiarnia wypuszczała dokładnie tyle butelek z jednakowymi etykietami, ile było potrzeba na tę jedną imprezę, co dodawało świętu „pewnej ekskluzywnej intymności", jak to nazywała Frau Bach. Często nas zapraszali; słuchaliśmy razem orkiestry kameralnej, wykonującej na tarasie utwory na zamówienie, piliśmy wino, jedli pasztety, których opisy spotykało się w powieściach Waltera Scotta, sałatki, których smak gospodyni kojarzył się z muzyką Mozarta, Bacha, a raz nawet U2 — w tej sałatce, która mocno różniła się w smaku od reszty, było tak dużo papryki, że nie wszyscy zdołali jej spróbować. Mimo poważnej publiczności (bywali tam mer miasta i inni wpływowi politycy) imprezy były dość wesołe. Swobodnie ubrane panie, w starych srebrach, były przeważnie nauczycielkami francuskiego albo łaciny w gimnazjach klasycznych, wiele z nich przestało pracować dawno temu, zaraz po wyjściu za mąż, ale dużo czasu spędzały na kształceniu się. 222 Czytały nie tylko Guntera Grassa, Martina Walsera i Petera Handkego, dobrze znały i Milana Kunderę, i Mi-lorada Pavicia, jedna z nich czytała nawet Andruchowy-cza (choć mylnie nazywała go Wiktorem), słyszała zespół Mertwyj Piweń i wiedziała, że Zygmunt Freud urodził się pod Lwowem. Rozrywka na tych imprezach nie kończyła się na słuchaniu muzyki i rozmowach: goście często bawili się w szarady, urządzali bale przebierańców, wspólnie pisali akrostychy, niekiedy z Monachium przyjeżdżała córka Herr i Frau Bachów, studiująca reżyserię, a w wolnym czasie zajmująca się połykaniem szabel i ognia. Wtedy wszyscy czekali wieczora i w blasku ogrodowych świeczników odbywało się prawdziwe show. Największy szok przeżyłam któregoś rana, kiedy jeszcze nie znałam córki Bachów, i wyszłam do ogrodu wywiesić pranie, gdzie Monika (tak miała na imię) właśnie ćwiczyła. Robiła to zamiast porannej gimnastyki. Nie wiem, która z nas odniosła większe szkody — ja z przerażenia, czy ona, kiedy po moim okrzyku omal nie połknęła swojej szabli. Wszystko się na szczęście wyjaśniło, i tak się poznałyśmy. Monika była już kilkakrotnie we Lwowie (we Fryburgu, dzięki aktywnej współpracy partnerskiej obu miast, tych, którzy jeszcze nie byli we Lwowie, jest coraz mniej, a może nie ma ich już wcale), i nawet oglądała podczas którychś z kolei dni kultury ukraińskiej na fryburskim uniwersytecie film Dowżenki Dzwenyhora. 223 Herman i Ukraina. Pierwsza znajomość Bardzo chciałbym, żebyśmy jak najszybciej wzięli ślub, nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi tego potrzeba, ale czuję, że nie mam moralnego prawa, dopóki nie jestem w stanie zapewnić rodzinie życia na odpowiednim poziomie — mówił Herman podczas któregoś picia kawy w łóżku, obok nowej doniczki, po burzliwym nocnym omawianiu naszych stosunków. — Z drugiej strony nie uważam, by ktoś miał prawo do wpływania na moje życie osobiste. Dlaczego pozwolenie na pracę możesz dostać dopiero po tym, jak za mnie wyjdziesz? Dlaczego nie wystarczy tylko to, że chcesz i możesz pracować w tym kraju? Uważam, że nie możemy się godzić na tak poniżający kompromis z systemem społecznym, który nie spełnia naszych oczekiwań. Powinniśmy walczyć o podstawowe prawa, wynikające z naszej ludzkiej godności. Postanowiliśmy razem pojechać do Lwowa. Nie tylko dlatego, że moi rodzice nieraz w ciągu tych dwu lat naszego wspólnego życia wyrażali chęć poznania w końcu przyszłego zięcia, ale i dlatego, że — jak się okazało — Herman, chyba jako jedyny w swoim otoczeniu, jeszcze nie był we Lwowie, co stawiało go w zabawnym położeniu. Tak więc zaczęliśmy przygotowania. Na początek Herman zdecydował, że nauczy się choćby kilku zdań po ukraińsku, i w tym celu kupił tysiącstronicową książkę pt. Językoznawstwo porównawcze języków rodziny praindo-europejskiej, z której sto stron poświęconych było kom-paratystyce języka prasłowiańskiego i wyodrębnionych 224 z niego grup: zachodniej, wschodniej i południowej. Po długotrwałych dyskusjach udało mi się przekonać Hermana, że takie zagłębianie się nie ma sensu, że lepiej pójść trochę krótszą i bardziej powierzchowną drogą, ucząc się na przykład, jak po ukraińsku będzie Brot, But-ter, Guten Tag i Danke. Już po kilku miesiącach Herman doskonale nauczył się czytać piętnaście ukraińskich związków wyrazowych (prowadził dokładną statystykę swoich sukcesów), trochę gorzej rozpoznawał trzydzieści cztery, znał pięćdziesiąt pięć słów, dwanaście zdań i zapamiętał zwroty: „Dzień dobry, kochana", „Dobranoc, słońce" i „Ten kchobjeta — super", co miało znaczyć „To piękna kobieta". Tego ostatniego nauczył go przyjaciel, który był we Lwowie i wrócił zachwycony urodą galicyjskich dziewczyn. Herman często mylił znaczenie dwu pierwszych zwrotów, wskutek czego wynikały pewne stylistyczne nieporozumienia, mimo to takie zainteresowanie językiem ukraińskim rodowitego Niemca, w dodatku barona, powinno wywołać nie byle jaki zachwyt lwowian i (jak myślę) korzystnie wpłynąć na wzrost świadomości narodowej. Nasz wyjazd kilkakrotnie się odwlekał. Najpierw dlatego, że Herman nijak nie mógł osiągnąć stanu wewnętrznej gotowości do tak poważnego przedsięwzięcia, potem z przyczyn obiektywnych. Niemieckie media rzadko przekazywały informacje z Ukrainy, na ogół zadowalając się uspokajającymi wiadomościami o tym, że „w strefie reaktora w Czarnobylu nie 225 nastąpiły żadne zmiany". A kiedy już informowały o jakichś zdarzeniach, było to mocno przesadzone i podbarwione. Kiedy na przykład wprowadzono nową jednostkę monetarną, hrywnię, to z niemieckich gazet wynikało, że następnym krokiem ukraińskiego rządu będzie zakaz wwożenia do kraju jakiejkolwiek waluty obcej, że inflacja zmieni się w hiperinflację, a za moment w ogóle rozpocznie się wojna domowa. Oczywiście, takiej sytuacji nie można było uznać za sprzyjającą pierwszej wizycie zapoznawczej, zwłaszcza w wypadku człowieka, który nie tylko nigdy nie poczuł, co to takiego inflacja, ani razu nie widział ukraińskiego celnika, ale nawet nie wyobraża sobie, że mogą istnieć klatki schodowe, w których światło nie zapala się automatycznie wraz z otwarciem drzwi, nie mówiąc o takich, w których w ogóle nie ma światła czy drzwi wejściowych. W ciągu kilku następnych miesięcy hipotetyczna data naszego wyjazdu jeszcze kilkakrotnie pokryła się z gwałtownym spadkiem temperatur w zachodnich rejonach Ukrainy, niespodziewanymi opadami śniegu, potem totalnym brakiem opadów i gwałtownym podwyższeniem temperatury, kilkakrotnie po prostu wydaliśmy pieniądze odłożone na wyjazd i trzeba było czekać, aż znów uzbieramy albo rodzice Hermana zaproponują pomoc finansową. Aż wreszcie zdecydowaliśmy, że nie możemy tego dłużej odwlekać, i jeśli w ogóle kiedykolwiek chcemy ten wyjazd zrealizować, trzeba to zrobić natychmiast. Ściślej mówiąc, zdecydował Herman, i kiedy przyszłam wieczorem do domu, poinformował mnie, że swoje rzeczy już 226 spakował, dziś rano przyszedł z ukraińskiego konsulatu jego paszport z wizą i jutro o świcie jedziemy autobusem, na który zarezerwował bilety. Jechaliśmy rejsowym autobusem, który miał „wejścia na granicy", dlatego Herman nie miał szczęścia doznać pierwszych silnych wrażeń z kontaktu z naszym krajem. Przecięliśmy granicę nad podziw szybko, do czego przysłużyła się najpewniej skrzynka niemieckiego piwa, która znikła spod siedzenia kierowcy i niemal niepostrzeżenie dla pasażerów wylądowała w budce kontroli celnej. Jedynym wstrząsem, który przypadł w udziale Hermanowi, była toaleta przy stacji benzynowej, gdzie się zatrzymał autobus. Padał deszcz, droga nie była asfaltowa i ścieżka do tego klasycznego drewnianego przybytku, o zapachu jeszcze nigdy nie doświadczonym przez Hermana, rozmokła. Drzwi, na których czerwoną farbą była napisana wielka litera M, zostały Hermanowi w rękach, po tym, jak spróbował je otworzyć. Najwyraźniej puściły zawiasy, a ze środka wyskoczył przestraszony kogut. Nie mniej od niego przerażony widowiskiem i zapachem, Herman odłożył zaspokojenie potrzeb fizjologicznych do Lwowa i z zakłopotaniem zapytał mnie, czy wszystkie nasze toalety tak wyglądają. „Nie wszystkie, ale sporo" — postanowiłam go nie załamywać, bo nie wiadomo, jaka jeszcze czekała nas niespodzianka i jak na nią zareaguje nie przyzwyczajona arystokratyczna psychika Hermana. 227 Rzeczywistość jako gra Jednakże nie doceniłam go. Herman bardzo szybko odkrył, że rzeczywistości, która go otacza, nie można brać na serio, trzeba bawić się w to wszystko, jak we wciągającą grę. I gra ta szalenie mu się spodobała. — Jeszcze nigdy nie brałem prysznica z wiadra! — zachwycony dzielił się przez telefon swoimi pierwszymi wrażeniami z mamą. Nie wiem, co wyobraziła sobie Frau von Drachenfeld, ale moja mama czuła się bardzo niezręcznie z powodu naszych służb komunalnych, kiedy pierwszy baron przebywał w ciemnym i zagraconym starymi meblami mieszkaniu, które w Niemczech dawno już nadawałoby się do remontu kapitalnego albo też stałoby się mieszkaniem-skansenem, czymś na kształt lwowskiego Szewczenkowskiego Gaju. „Tak mieszkano, a w wielu miejscowościach nadal tak mieszkają ludy Ukrainy Zachodniej — opowiadałby przewodnik i demonstrował szczególnie zainteresowanym turystom ręczną maszynkę do mięsa z 1955 roku. Kto odgadnie przeznaczenie tego urządzenia, otrzyma zwrot kosztów wycieczki". Tak więc, moja mama czuła się bardzo niezręcznie z powodu braku ciepłej wody, który oznaczał, że prysznic trzeba było brać „z wiadra", czyli spłukiwać się wodą zagrzaną na kuchence gazowej. Hermanowi straszliwie się ta rozrywka spodobała. Co prawda już na trzeci dzień znudziło go grzanie wody, więc po prostu brał zimny prysznic, ale ani razu się nie poskarżył. 228 Starając się zrobić na mojej rodzinie jak najlepsze wrażenie, już w progu powiedział starannie przygotowane po drodze: „Dzień dobry!". Przyjemnie tym zaskoczył moich rodziców, ale nie babcię, która wzięła to za rzecz całkowicie naturalną i od razu familiarnie obca-łowała Hermana: — Kochasiu ty nasz, i po naszemu już mówić naumiał się. Fajny chłopaka, tak trzeba i im wsim, faszystom, z ciebie przykład by brać, a tak przyjeżdżają i nic nie pojmiesz, co oni tam bełkotają. A ten, bacz, jaki choroszy, z progu już „dobrydzień" mówi. Fajny chłopaka, fajny, od razu widać, że fajny! Herman poczuł się trochę nieswojo w obliczu takiej ilości niezrozumiałych słów, skierowanych do niego z absolutnym przekonaniem, że w odpowiedzi natychmiast zaćwierka wyszukanym dialektem centralnej Ukrainy. — Ja nie fersztejen — próbował powstrzymać moją babcię, ale nie tak łatwo było ją zbić z pantałyku. — To nic, to nic, za kilko dni zafersztejesz, po tobie od razu widno, że zafersztejesz. Bacz, jaki młody, a już w oczkach, znaczy, czyta dużo. Nu, a raz czyta, to i skoro rozumieć zacznie. Nic ty nie martw się. Już drugiego dnia Herman przywykł do babcinych monologów, i nawet od czasu do czasu próbował na nie reagować, słysząc znajome słowa. Najtrudniej było mu przyzwyczaić się do rygoru żywieniowego, jaki babcia wprowadziła. Co godzinę przygotowywała dla niego talerz kaszy manny, pierogów, naleśników albo kartofli, bez słowa stawiała przed nim, wkładała mu do ręki widelec albo łyżkę i siadała naprzeciw, zagadując. 229 — Jedz, jedz, nic słyszeć nie chcę, że nie głodny. Chłop to zawsze głodny, jedz, jedz. Początkowo nie puszczałam nigdzie Hermana samego i wszędzie go odprowadzałam. Ale już na trzeci dzień chciał koniecznie sam pojechać do miasta. I pojechał — mimo silnych sprzeciwów babci i reszty rodziny. „Tyle wrażeń, ile zdobyłem w ciągu tych kilku godzin, w domu nie przeżyłbym przez rok" — opowiadał zachwycony po powrocie. „Jak tylko wsiadłem do tramwaju, ten się zapalił, to znaczy, tylko trochę zaczął dymić i strasznie śmierdziało. U nas już zaczęłaby się panika, ludzie wyskakiwaliby przez okna, przyjechałoby pogotowie techniczne, a tu poza mną chyba nikt nie zwrócił na to uwagi, wszyscy siedzieli spokojnie, dojechaliśmy do końcowego przystanku, wysiadłem ze wszystkimi, tramwaj pojechał dalej, a za nim wlókł się niewielki ogon dymu. Jakaś starsza kobieta próbowała mi w tramwaju sprzedać książkę, a kiedy jej podziękowałem (co prawda, zapomniałem, jak to będzie po waszemu, więc powiedziałem po niemiecku), odskoczyła przerażona i przesiadła się jak najdalej ode mnie. Starzy ludzie u was ciągle boją się Niemców?". Lwów przywitał nas jak tylko mógł przyjaźnie: całymi dniami bez przerwy lał deszcz, temperatura była zbyt wysoka jak na styczeń, a pora zbyt mokra jak na wszystkie inne pory roku, mimo deszczu z nieba stale usiłowała opaść na ziemię jakaś ziemistoszara kasza, którą tu nazywa się śniegiem. Opaść się jej jednak nie udawało, za wysoka temperatura asfaltu jeszcze w powietrzu przetwarzała ten „śnieg" w produkt, a raczej płyn, którego nazwa bardziej Z30 odpowiadała jej wyglądowi i właściwościom, i roznosiliśmy tę breję po starych ulicach, placach, po mniej starych, ale nie mniej zniszczonych tramwajach, po bruku, asfalcie, i pewną ilość w postaci twardych skamieniałości donosiliśmy na korytarze naszych własnych mieszkań, których nikt nawet nie próbował utrzymać w zwykłym porządku, nie mówiąc o dążeniu do europejskiego standardów. Lwowianie dawno już przywykli do takiej pogody, i część z nich nawet cieszyła się: „Chwała Bogu, nie ma mrozu, przynajmniej nie jest ślisko", a inni wprost przeciwnie, narzekali: „Mógłby śnieg choć chwilę pole-żeć". Pierwsi oczywiście mieszkali w mieście i guzik ich obchodziła gospodarka rolna, drudzy mieszkali na wsi i przedmieściach lub też po prostu przejmowali się losem ukraińskiego rolnictwa. Ale ogólnie wszyscy byli, jeśli nie zadowoleni, to przynajmniej spokojni, a Hermanowi nie pozostało nic innego, jak tylko ulec temu nastrojowi. Tak też zrobił, ale już trzeciego dnia pobytu we Lwowie okazało się, że jego nieprzywykłe do ukraińskiego błota białe spodnie ze znakomitego i drogiego materiału prawie całkiem zmieniły swój kolor, a przynajmniej wyglądały tak, że szanujący się potomek szlachetnego barońskiego rodu nie ośmieliłby się pokazać w nich ludziom na oczy, nawet gdyby to byli przedstawiciele najbardziej opóźnionego i zacofanego w świecie narodu, za których niewątpliwie Ukraińców uznać nie można. Spodnie trzeba było wyprać i nie stanowiłoby to problemu, gdyby nie okazało się, że są one jedynymi, jakie Herman ze sobą zabrał. 231 Trzykrotnie przeglądając zawartość jego ogromnej walizy, znaleźliśmy tam: dyktafon, Biblię w przekładzie Marcina Lutra, tysiącstronicową książkę. Językoznawstwo porównawcze języków rodziny praindoeuropejskiej, z której sto stron poświęcone było komparatystyce języka prasłowiańskiego i wywodzących się z niego grup — zachodniej, wschodniej i południowej (od tego Herman rozpoczął swoją naukę ukraińskiego) — cztery tomy dzieł Szekspira w oryginale, słownik angielsko-francuski, cztery litrowe butle szamponu, pięć szczoteczek do zębów, dwa ręczniki (80x100), kąpielówki, okulary słoneczne, stopery do uszu do spania i pracy w bibliotece, dwa tomy Andreasa Gryphiusa i dwie prace z teorii niemieckiej poezji barokowej, dużo paczek chusteczek higienicznych, dwie pary slipek i trutkę na karaluchy. I to wszystko. Nawet gdyby za pomocą piekarnika i żelazka udało się wysuszyć spodnie Hermana w rekordowym tempie, pewnie przez jakieś dwa dni nie mógłby wyjść z domu, a już po trzech godzinach nieprzerwanego siedzenia w nieprze-wiewnych i ponurych ścianach naszego mieszkania, Herman z wolna zaczął odczuwać oznaki zbliżającej się silnej depresji. Zaczynał gorączkowo sprawdzać, czy ma bilet powrotny, paszport, wizę w paszporcie, podliczał czas, jaki pozostał do odjazdu, pytał, czy może się tak zdarzyć, że autobus nie odjedzie, itp. By nie doprowadzać do traumy delikatnej psychiki Hermana, koniecznie trzeba mu było kupić drugie spodnie. Rzeczy takiej jakości, do jakiej Herman przywykł, i w cenie, która by nam odpowiadała, mogliśmy znaleźć tylko w second-handzie. Wyjaśniłam Hermanowi, że nie 232 jest to takie straszne, jak mu się wydaje, że ubrania, które są tam sprzedawane, przywieziono z miejsca, z którego właśnie przyjechaliśmy, że są dezynfekowane na wszystkich granicach i że ubieranie się w second-handach jest teraz bardzo modne na całym świecie, nawet niektóre hollywoodzkie gwiazdy nie mogą sobie odmówić tej przyjemności. Mimo absolutnej konieczności i przeprowadzonej wcześniej rozmowy trochę się obawiałam, wprowadzając Hermana między rzędy niskich stołów, ław i zwyczajnych skrzyń, na których — niewiele ponad poziomem błota i wody z kałuży — leżały góry szmat, w których trzeba było długo grzebać, by znaleźć coś, co nadawałoby się do użytku. Trochę wyżej, na co poniektórych zardzewiałych hakach, wisiały na wieszakach przebrane przez właściciela rzeczy, uznane za lepsze i sprzedawane nieco drożej. Były to głównie skórzane kurtki, szare i fioletowe swetry z angory, skórzane i dżinsowe spódnice w rozmiarze uniwersalnym, pasujące na kobiety między 42 a 48, i dżinsy, o których trudno było powiedzieć, czy są męskie, czy damskie, bardzo szerokie w talii i zwężane u dołu. Wyjaśniłam Hermanowi, że i tym nie należy się zrażać, bo te ubrania dobrane są zgodnie z modnym i kultywowanym u nas chińsko--tureckim stylem, do którego wszyscy dawno przywykli i przestali nawet zauważać. Podobnie jak nadmiernie jaskrawy makijaż u kobiet, w kolorach bardziej przypominających barwy wojenne Indian z NRD-owskich filmów. Tak samo zresztą, jak zbyt grube i za mocno skręcone „na baranka" loki, który to efekt osiąga się przy pomocy mieszanki silnie toksycznych produktów kosmetycz- 233 nych — o subtelnych nazwach Lokon, Luks i perhydrol — które w ściśle określonej kolejności nanosi się na włosy, potem włosy nakręca się na nieduże wałki i suszy na pełnej mocy suszarki, tak, by powstała osławiona „trwała". Wyjaśniłam też Hermanowi, że również nie należy się obawiać nadmiernie mocnych naturalnych zapachów, produkowanych przez naszych współobywateli w tramwajach, autobusach oraz w najegzotyczniejszym dla człowieka Zachodu i niemal wymarłym rodzaju transportu — w trolejbusie — czy po prostu na ulicy. Spodnie znaleźliśmy niemal od razu. Silna ulewa i niesprzyjająca pora roku nie pozwalały ich zmierzyć, nie było jednak takiej potrzeby: znalezisko idealnie pasowało do ogólnego stylu Hermana i było w odpowiednim rozmiarze. Zapłaciliśmy, a wciąż jeszcze zszokowany taniością zakupu Herman, już w domu, mierząc spodnie, mechanicznie włożył rękę do kieszeni, skąd wyjął zgubiony pół roku wcześniej bilet studencki na swoje własne nazwisko. Kiedy uważniej przyjrzeliśmy się świeżo zakupionym spodniom, zobaczyliśmy na nich maleńką plamkę, której swego czasu nie udało nam się wywabić i przez którą Herman zdecydował się oddać swoje ulubione spodnie pomocy humanitarnej. Takie akcje przeprowadzano dwa razy do roku, co było bardzo wygodne: wszystkie niepotrzebne szmaty lądowały przed drzwiami w worku z odpowiednim napisem. I nawet nie trzeba było płacić za dodatkowy wywóz śmieci. 234 Herman i emancypacja. Próba pierwsza Jaki jest pani stosunek do feminizmu? — spytał kiedyś Herman moją babcię, patrząc, jak lepi pierogi. Ściślej, zapytał mnie, zwracając się do babci, a do mnie należało przetłumaczenie pytania. — Babusiu, Herman pyta, jak myślisz, czy dobrze by było, gdyby mężczyźni umieli gotować? — była to jedna z tych rozmów, podczas których często musiałam osiągać porozumienie kosztem dokładności. — Ale co też ty, wnusiu, Boże broń, tylko produktów napsują. Nie, chłopów nie można do poważnej sprawy przypuszczać. Twój, prawda, choroszy, i odkurzyć umie, i przygotuje, co może, ale to przecie Niemiec, a naszych — Boże broń. — Odpowiedź przecząca — przetłumaczyłam Hermanowi. — Dlaczego? — Babcia uważa, że społeczny podział funkcji jest uwarunkowany zróżnicowaniem biologicznym, czego nie da się przezwyciężyć na poziomie genetycznym. — Czyżby kobiety w twoim kraju nie walczyły o równe prawa z mężczyznami? — Tylko niektóre, i raczej patrzy się na to sceptycznie. — Dlaczego? — Żyjemy w konserwatywnym kraju. — To widzę, ale przecież na poziomie intelektualnym ta kwestia w oczywisty sposób powinna wywoływać szerszą dyskusję społeczną. 235 — Nie wydaje mi się, żeby moja babcia uczestniczyła w tej dyskusji. — A ty? — Sama nie wiem. — Przecież jesteś nowoczesną, wykształconą kobietą, mieszkałaś trochę na Zachodzie. Jak możesz obojętnie traktować tak ważne sprawy? To nie przystoi inteligentnemu człowiekowi. — Może, ale mnie się wydaje, że feminizm to taka sama przesada, jak patriarchat, tylko w drugą stronę. Wydaje mi się, że poniżająca jest już sama potrzeba udowadniania, że kobieta jest taką samą, pełnowartościową osobą, jak mężczyzna. To się rozumie samo przez się, a udowadnianie tego mężczyznom, którzy nie chcą o niczym takim słyszeć, przypomina próby wytłumaczenia trzylatkowi teorii względności. Pewnie i jedno, i drugie da się zrobić, tylko po co? Poza tym, jak można mówić o „wszystkich kobietach" i „wszystkich mężczyznach"? Każdy jest inny, i dlaczego nie przyjąć, że niektóre kobiety chcą być zależne od swoich mężów, że dla nich rodzina jest ważniejsza od samorealizacji, pracy i całej reszty? Nie mówię, że to dobrze i że te kobiety nie mogłyby myśleć inaczej, gdyby zostały inaczej wychowane. Ale po co, jeśli to odpowiada i im, i ich mężom. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. — No a co myślisz o tym, że kiedyś strój był ściśle przypisany do płci, kobietom nie wolno było nosić męskiego ubrania, zmuszano je do wciskania się w gorset i wkładania sukni, w których nie tylko chodzenie, ale i oddycha- 236 nie nie zawsze było możliwe? A jeśli ośmieliły się założyć spodnie, to uznawano to za straszny grzech? — Tak samo jak założenie kobiecego stroju przez mężczyznę. Z kolei teraz kobiety powszechnie noszą spodnie, a wielu mężczyzn nawet w najgorszy upał nie może założyć przewiewnej sukienki czy spódnicy. Dlaczego nikt nie organizuje ruchu w obronie ich praw? Zresztą, zróżnicowanie stroju w zależności od płci nie od razu pojawiło się w kulturze europejskiej. Starożytni Grecy nosili tuniki. — No dobrze, ale czy nie obraża cię, że dawniej mężczyzna zawsze płacił za swoją towarzyszkę w restauracji czy kawiarni, podawał jej rękę na schodach czy przy wysiadaniu z autobusu, podtrzymywał pod ramię w razie potrzeby albo i bez, nie mówiąc już o barbarzyńskim obyczaju, wedle którego młoda dziewczyna nie miała prawa nigdzie pojawić się samotnie, by nie narażać na szwank swojej reputacji? — Wiele z tych zwyczajów zachowało się do dziś, ale to tylko rytuał, nic więcej. Brytyjczycy nie uważają swojej królowej za symbol podważający ich swobody demokratyczne. Dlaczego więc kobieta miałaby się obrażać za męską galanterię? — No dobrze, ale jeśli na przykład mężczyzna nie pozwala kobiecie pracować i sam utrzymuje rodzinę, czy nie jest to dla niej poniżające? — To zwykłe grubiaństwo, a jego rozpowszechnianiu często winne są same kobiety, które pozwalają swoim gorszym połowom tak się traktować. — A zmiana nazwiska? Dlaczego przeważnie zmieniają je kobiety, a nie mężczyźni? 237 — Do tego od dawna nikt tu już nikogo nie zmusza. — A co sądzisz o podziale prac domowych na „męskie" i „kobiece"? Dlaczego mężczyzn przeważnie nie uczy się gotować, a kobiet — posługiwać się młotkiem? — Wydaje mi się, że ten mężczyzna, który zechce, bez trudu nauczy się gotować zupę czy piec ciasto, tak samo jak kobieta, która nabierze ochoty, by podheblować drzwi czy zawiesić półkę. Podział powinien wynikać z zainteresowań, a nie z płci. Zresztą dość powszechnie uważa się, że mężczyźni są lepszymi kucharzami niż kobiety, więc tutaj to nie całkiem masz rację. — Jak sądzisz, czy kobiety powinny służyć w wojsku? — Uważam, że nie powinny. Tak samo jak mężczyźni. Wojsko powinno być zawodowe. — Słyszałem, że w waszym kraju oprócz imienia i nazwiska ludzie mają jeszcze otcziestwo. A co się ma po matce? — To nie jest tradycja ukraińska, tylko rosyjska, narzucona Ukraińcom. Teraz to dość powszechne, ale w przyszłości całkiem prawdopodobne, że ta tradycja zaniknie. Na przykład w Hiszpanii często bywa zupełnie odwrotnie, i nazwisko matki prawie, albo nawet całkowicie, wypiera nazwisko ojca. Tak było zarówno w wypadku Lorki, jak i Picassa. A zaczęło się to na długo przed powstaniem ruchu feministycznego. — No a zawody „męskie" i „kobiece"? Dlaczego kobiety rzadziej zajmują kierownicze stanowiska, rzadziej zdobywają „prestiżowe" wykształcenie, częściej pracują na gorzej płatnych etatach? — Myślę, że w 90% wypadków kobiety same tego chcą, bo ciekawsze i ważniejsze jest dla nich, by poświęcać wię- 238 cej czasu dzieciom i rodzinie. Ale zgadzam się z tobą, że z powodu tego stereotypu kobietom, które chcą robić karierę, jest znacznie trudniej się przebić niż mężczyznom. Ludzie są do nich uprzedzeni. Za to kobiety znacznie częściej niż mężczyźni osiągają sukces dzięki swojemu wyglądowi, co świadczy nie tyle o ich ograniczonych prawach, ile o naiwności płci przeciwnej. Jak dla mnie, to zupełnie nie ma się co obrażać na stary dowcip o tym, że kobieta nigdy nie wyjdzie za mąż tylko dlatego, że kandydat ma długie nogi. A jeśli ma stanowisko czy pieniądze, to już całkiem inna historia. — Uważasz to za normalne? — Jeśli decyzja jest podejmowana świadomie i dobrowolnie, to tak. — A jeśli pod przymusem? — Jakim „przymusem"? — Kobieta zachodzi w nieplanowaną ciążę, wychodzi za mężczyznę, którego dobrze nie zna, i jest maltretowana, bita, mąż nie pozwala jej rozwijać się i zmienia ją robota kuchennego. — To się zdarza, ale żeby tego uniknąć, należy używać środków antykoncepcyjnych. — A jeśli dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda i nie wie o ich istnieniu? — To dzisiaj rzadkość. Nawet u nas. A sądzę, że u was tym bardziej. — A gwałt? — To przestępstwo kryminalne. Jak zabójstwo albo kradzież. To nie ma nic wspólnego ze społecznym statusem kobiety. Tylko z fizjologią. 239 — Ale ta fizjologia jest niesprawiedliwa. — Mężczyźni tu nie zawinili. I kobiety też nie. — No a jeśli kobietę wychowano tak, że nie wyobraża sobie innego życia niż przy kuchni i dzieciach, to przecież jest to niesprawiedliwe? — No jest, ale wielu chłopców rodzice też wychowują w przekonaniu, że wyższe wykształcenie to tylko strata czasu i pieniędzy, a na życie można zarabiać i bez studiów. Wychowanie to już kwestia szczęścia. — A jeśli ty kiedyś będziesz miała córkę, to jak będziesz ją wychowywać? W duchu feministycznym czy tradycyjnie? — Uważam, że ona sama powinna móc decydować o swoich przekonaniach, kiedy przyjdzie na to pora, ja nie mam prawa niczego narzucać. — Nie radzę ci mówić Niemkom o swoich poglądach. Raczej cię nie zrozumieją. A mogą nawet zarzucić ci, że masz świadomość niewolnika. — Zarzucać można każdemu co się chce. Wedle woli. A świadomość ma się taką, jaką się ma. Będziesz to musiał jakoś wytrzymać. — Przepraszam, nie chciałem cię obrazić. Herman i ukraińska emancypacja. Próba druga. Praktyczna Córeczko, nie wiesz, kto dziś pościelił łóżka, kiedy byliśmy w pracy? — ostrożnie spytała mama przy kolacji. — Po co ścieliłeś łóżka? — spytałam Hermana. 240 — Aby uwolnić twoją mamę od dodatkowej pracy, ona i tak ma na głowie prawie cały dom. Obowiązki powinny być podzielone równo między wszystkich członków rodziny. — On tak zawsze? — spytała mama, gdy starannie jej przetłumaczyłam odpowiedź Hermana. — On uważa, że ukraińskie kobiety powinny żyć inaczej, i chce nam pokazać jak, na przykładzie jednej, konkretnej rodziny. Po kolacji Herman pozbierał brudne naczynia i zaczął je myć. — Co ty? — przestraszyła się mama. Ale Herman nie zrozumiał, a ja nie spieszyłam się z tłumaczeniem tego okrzyku. — Powiedz mu, żeby natychmiast przestał. Jeszcze tylko tego brakowało — oburzyła się mama. —Wytłumacz mu, że goście u nas nie zmywają. A poza tym i tak nie zrobi tego jak należy. Zarówno Herman, jak i mama okazali się bardziej uparci, niż myśleli o sobie nawzajem, i od tej pory ta scena powtarzała się po każdym śniadaniu, obiedzie i kolacji. Najpierw zmywał Herman, potem, kiedy już nie było go w kuchni, mama domywała naczynia „do czysta". Kędy Herman pierwszy raz zobaczył, co mama robi, straszliwie się obraził, ale nie zaprzestał swych prób wyemancypowania naszej rodziny. Niemal dwa dni przesiedział nad słownikiem, wypisując i ucząc się na pamięć nazw różnych produktów żywnościowych, a trzeciego dnia wziął torbę i wyruszył na bazar. Sam, bez niczyjej pomocy. 241 Gdy mama wróciła i znalazła parującą kolację na stole oraz wypełnioną jedzeniem lodówkę, po raz pierwszy w czasie pobytu Hermana u nas ucieszyła się z jego prób unowocześnienia naszego życia. „Zuch chłopak" — nie mogły się nacieszyć razem z babcią. Od tej pory Herman przejął następujące obowiązki domowe: chodzenie na bazar (raz dziennie), przygotowywanie posiłku (raz dziennie), sprzątanie, które obejmowało wycieranie kurzu, słanie łóżek i trzepanie koców (raz dziennie), wyprowadzanie na spacer naszego psa (dwa razy dziennie) oraz wynoszenie śmieci. Co prawda, nie od razu udało mu się pojąć działanie zsypu w naszych wielopiętrowych domach i kiedy po raz pierwszy wynosił śmieci, wyszedł z wiadrem na dwór i w ciemności usiłował dokładnie obejrzeć pojemniki, stojące naprzeciwko naszej klatki, szukając napisów informujących, gdzie należy wrzucić plastik, gdzie papier, a gdzie resztki jedzenia. W domu także domagał się, by pokazano mu „wszystkie" kubły na śmieci, w końcu zrozumiał jednak, że sprawa ta jest tu bardzo prosta, choć ciągle wyrażał oburzenie z powodu ekologicznych skutków takiego podziału śmieci. Hermanowi nie pozwalano za to odkurzać. Prawdziwym rytuałem stało się natomiast dla niego wyprowadzanie psa, Hermanowi podobał się zarówno sam proces, jak i fakt, że pies się go słuchał — chyba jako jedynego w całej rodzinie — i grzecznie chodził za nim, nawet bez obroży i smyczy, nie próbując ucieczki. Popularność telewizyjnych oper mydlanych napotykała poważną konkurencję, gdy codziennie o 8:24 i 21:36 Herman wychodził z psem. Płaszcz Hermana miał identyczny 242 odcień zieleni jak skóra, resztki sierści i łysina naszego psa, który właśnie został posmarowany specjalną maścią prze-ciwgrzybiczną, co według weterynarza miało przyczynić się do odrastania włosów i znikania swędzących kro-stek, a zamiast tego jedynie zabarwiło resztki psiej sierści i skórę na kolor jaskrawozielony. Niemal wszystkie bez wyjątku okna naszego bloku szczelnie wypełniały twarze nudzących się emerytów, którzy w okresie zimowym nie mogli liczyć na nadmiar rozrywek. Fakt, że Herman przyjechał w zimie, znacząco wpłynął na wzrost zainteresowania jego wizytą. Zapewne latem sąsiedzi, zajęci pracami na działkach i robieniem przetworów, zareagowaliby spokojniej. Teraz wszyscy znajomi i ledwie znajomi starali się wpaść do nas choćby na kilka minut (babcia nawet kupiła specjalną paczkę soli, którą trzymała koło drzwi wejściowych, i odsypywała z niej porcje wszystkim chętnym, bo było ich tak wielu, że zmęczyło ją każdorazowe bieganie do kuchni) czy zatrzymać Hermana na schodach i powiedzieć mu: „Dzień dobry!". Na co Herman chętnie odpowiadał „Dzjen dop-ry" — i z każdym dniem jego południowoniemiecki akcent stawał się przy wymawianiu tych słów mniej wyraźny. Niektóre szczególnie uparte i odważne staruszki usiłowały posunąć się w swoich próbach nawiązania konwersacji dalej i z miłym uśmiechem pytały: „Jak się pan miewa?", albo: „Jak się panu u nas podoba?", ale Herman, przyzwyczajony do bardziej zamkniętego typu mentalności, niewłaściwie rozumiał ich starania i uprzejmie powtarzał: „Dzjen dop-ry", po czym pospiesznie znikał za drzwiami naszego mieszkania. 243 Chęć nawiązania bliższych kontaktów z nieznajomymi budziła się w nim tylko wtedy, gdy widział przejawy dyskryminacji kobiet, co trafiało się jego zdaniem zbyt często, by można było na to nie reagować. W swych dążeniach do ucywilizowania Ukraińców Herman nie ograniczał się tylko do naszej rodziny. Kilkakrotnie ledwie udało nam się uniknąć poważnych nieprzyjemności, gdy w barze usiłował za pomocą kilku łamanych ukraińskich słów, najczęściej zupełnie nie mających związku z sytuacją, wytłumaczyć dobrze podpitemu towarzyszowi jakiejś niewyemancypowanej Ukrainki, że nie powinien podawać jej płaszcza, bo to obraża jej kobiecą godność. Innym razem z trudem odnalazłam Hermana w jednej z sal germanistyki na Uniwersytecie Lwowskim, do której zabłąkał się przypadkiem i w której rozmawiał ze studentką drugiego roku. Dziewczyna usilnie prosiła go o pomoc w wyrobieniu studenckiej wizy, a Herman usiłował wytłumaczyć jej, że błędnie uważa niemieckiego poetę Friedricha Holderlina za współczesnego austriackiemu prozaikowi Peterowi Handkemu, bo pierwszy z nich urodził się pod koniec xviii wieku, a zmarł w xix, a drugi urodził się w 1942 r. i wciąż jeszcze żyje. Kończąc każde zdanie, mówili do siebie nawzajem: „ok", z intonacją pytającą, a potem dalej ciągnęli każde swój wątek. Herman przy tym przeplatał niemieckie słowa z tymi, które uważał za ukraińskie, a studentka łączyła słowa niemieckie z tymi, które jej się niemieckimi wydawały. Nie wiem, jak i czy udawało im się wzajemnie 244 zrozumieć, ale osobie postronnej byłoby dość trudno pojąć istotę tej dyskusji. Jeszcze długo po tym, jak Herman i studentka pożegnali się, po raz ostatni mówiąc sobie: „OK", tym razem już w tonacji twierdzącej, a my wracaliśmy do domu, Herman oburzał się, jak można akcentować pierwszą sylabę w słowie „Berlin", Holderlina nazywać „Helderlinem", a zamiast „Gedichte Goethe" mówić „wiersze Getego". Przy czym, jak mi się zdaje, nie dotarło do niego zupełnie, że dał studentce swój adres domowy i stanowczo obiecał pomóc przy załatwianiu wizy, a studentka (chyba miała na imię Lila) też w końcu nie zrozumiała, że poematy Śmierć Empedoklesa i Hiperion napisał Friedrich Hól-derlin, a powieść Leworęczna kobieta — Peter Handke, nie odwrotnie, jak na początku twierdziła. Inną kwestią, którą Herman głęboko się przejął, były powszechne na Ukrainie śluby w bardzo młodym wieku. Pewnego razu zaszliśmy do mojej koleżanki z roku, której dwudzieste szóste urodziny były zarazem dniem narodzenia trzeciego dziecka, średnie miało pięć lat, a najstarszy syn właśnie poszedł do pierwszej klasy. Razem z mężem i rodzicami mieszkali w trzech pokojach, mąż był od niej o rok młodszy i ukrywał przed rodzicami, że już pali. — Zapytaj ich, po co to zrobili? — nie wytrzymał Herman. — Pobrali się dlatego, że chcieli, czy dlatego, że ona zaszła w ciążę? To przecież nienormalne tak wcześnie brać ślub, rodzić dzieci i do tego mieszkać z rodzicami. U nas nikt tak nie robi. — Herman, to normalne. Tutaj to normalne. Nie mogę ich zapytać „po co". Nie zrozumieją. 145 „To dziwny kraj. Ludzie nie rozumieją pytania «po co»" — tego wieczora zapisał Herman w swoim dzienniku. Uniwersytet Studia na niemieckim uniwersytecie na pierwszy rzut oka wydają się ilustracją naszego ulubionego „czy się stoi, czy się leży...". Przynajmniej na wydziałach nazywanych przez Niemców „niszami społecznymi dla bezrobotnych", czyli na tych, po ukończeniu których zdobywa się zawód, ale poza uniwersytetem raczej nie da się w tym zawodzie pracować. Do tej właśnie grupy należały przede wszystkim wszelkie filologie i nauka na nich w żadnym razie nie była nastawiona na potrzeby gospodarki rynkowej w ogóle, a niemieckiego rynku pracy w szczególności. Tutaj masowo przygotowywano specjalistów w zakresie gramatyki porównawczej i historycznej wszystkich możliwych języków, którzy często nie opanowywali potocznego słownictwa tychże języków, tylko ograniczali się do ich opisowego, czysto językoznawczego zgłębiania, wysoko wykwalifikowanych specj alistów-literaturoznawców, folklorystów, mediewistów, lingwistów strukturalnych, psycholingwistów, metaforystów i przedstawicieli innych dyscyplin. Aspekt praktyczny uważali oni za rzecz drugorzędną i „populizm", i w przeświadczeniu o przynależności do elity, z dumą podkreślali własny antyutylitaryzm. Specjaliści owi pisali wspaniałe prace naukowe z zakresu swoich dziedzin, a prace te były niekiedy tak wspaniałe 246 i osiągały tak wysoki poziom, że zrozumieć ich temat oraz problematykę mógł jedynie bardzo wąski krąg wtajemniczonych, pracujących nad zagadnieniem, w tej samej dyscyplinie naukowej. W taki oto sposób wąskie kręgi wysoko wykwalifikowanych i wąsko wyspecjalizowanych znakomitych naukowców tworzyły szerszy krąg, który pomnażał szeregi bezrobotnych. Bo gdzie jeszcze, dajmy na to, oprócz katedry literatury niemieckiej, mógłby pracować człowiek, który zrobił specjalizację z leksyki staroniemieckiej w utworach niemieckiego poety Andreasa Gryphiusa. A gdyby nawet jego usług potrzebowała jakaś firma, poszukująca sekretarki, sprzątaczki czy kelnerki, to czy mógłby ów człowiek, z długą listą prac naukowych, supe-runikalnymi i nadzwyczaj wysokimi kwalifikacjami oraz sporym poczuciem własnej wartości, pracować gdziekolwiek indziej niż w swoim zawodzie? A jeśli o jedno miejsce w tymże zawodzie konkuruje czworo lub pięcioro takich specjalistów? Tu się zaczyna problem. Ale problem ten powstaje dopiero po ukończeniu studiów i zdobyciu rzadkich oraz wysokich kwalifikacji. Natomiast dopóki człowiek studiuje, przyczynia się do zmniejszenia problemów państwa, od którego nie ma on prawa w tym okresie domagać się zasiłku dla bezrobotnych, nie może też mieć pełnego etatu, czyli w efekcie pozwala państwu cieszyć się statystykami względnego spokoju w zakresie kwestii socjalnych. W zamian za ten spokój, państwo zapewnia prawo do bezpłatnej nauki (należy tylko uiścić symboliczną kwotę za korzystanie z biblioteki), licznych ulg socjalnych, jak 247 na przykład tanie ubezpieczenie zdrowotne, brak obowiązku opodatkowywania rzadkich studenckich chałtur, prawo do tanich przejazdów, ulgowych biletów do muzeów, na wystawy, do zoo, itp. Co więcej, aby ludzie mieli większą ochotę na studiowanie, niektóre wydziały mają maksymalnie uproszczone zasady przyjęć, nie istnieją egzaminy wstępne ani żadne ograniczenia czasu trwania studiów, żadne kontrole, czy człowiek naprawdę studiuje, czy tylko znajduje się na liście. Czego i jak uczy się student podczas takich studiów, to jego osobista sprawa. Może on w trakcie semestru chodzić na jedno seminarium z geografii i dwa z morfologii, a może nie chodzić na żadne seminaria, podobnie jak na żadne wykłady. W trakcie całego cyklu studiów należy zdać dwa egzaminy z każdej „specjalizacji", a byli i tacy, którzy zdołali przestudiować sześć czy nawet dziesięć lat, zanim zabrali się za zdawanie choćby jednego z tych egzaminów. Wielu studentów tylko udaje, że się uczy, znajdując sobie pracę i korzystając z ulg podatkowych. Ale nawet i to państwu odpowiada, bo tacy ludzie nie powiększają szeregów bezrobotnych i nie burzą spokoju społecznego. Wszystko to doprowadziło do pojawienia się w Niemczech gatunku tzw. „wiecznego studenta", człowieka, który przechodzi z wydziału na wydział, nieustannie pogłębiając swą wiedzę, żadnego z nich nie kończy, a dożywszy szczęśliwie czterdziestych czy czterdziestych piątych urodzin, wciąż jeszcze ma bogate plany dalszego kształcenia i samodoskonalenia. 248 Może to być trudne do przyjęcia dla praktycznie nastawionej ukraińskiej świadomości, ale większość z tych „wiecznych studentów" naprawdę szczerze pragnie uczyć się dalej, a nie po prostu unika pracy dla wspólnego, społecznego dobra. Wielu z nich na pewnym etapie rozwoju uświadamia sobie, że „im więcej wie, tym mniej wie naprawdę", i wpada w cichą, acz nieuleczalną depresję, której skutkiem jest niezdolność do przebywania gdziekolwiek indziej niż w murach biblioteki oraz do robienia czegokolwiek innego niż chodzenie na wykłady i seminaria. Takich ludzi łatwo w bibliotece rozpoznać po zaniedbanym wyglądzie, rozkojarzonym, zalęknionym i rozbieganym spojrzeniu, po tym, że podczas rozmowy nigdy nie patrzą rozmówcy w oczy i że mogą mówić tylko o uniwersytecie i swoich studiach, i nigdy nie słuchają, co się do nich mówi, po braku przyjaciół, żon, mężów i dzieci, po tym, że oszczędzają na wszystkim z wyjątkiem książek i nie znają innego jedzenia niż to serwowane w stołówce studenckiej. Większość z tych ludzi kończy swój żywot w klinice psychiatrycznej. Herman po swoich trzydziestych czwartych urodzinach postanowił, że ukończy studia nie później niż za dwa lata. Kiedy w bibliotece mijał któregoś z „wiecznych studentów", wstrząsał nim mimowolny dreszcz. 249 Gdzie mamy zamieszkać: „tu" czy „tam"? Kędy po raz pierwszy opowiedzieliśmy znajomym we Fryburgu, że postanowiliśmy po ukończeniu studiów przeprowadzić się na Ukrainę, patrzyli na nas jak na wariatów. „Wszyscy jadą stamtąd tu, a wy na odwrót, oryginalnie" — sceptycznie uśmiechnęła się Eva-Maria, żona Richarda i pierwsza wielka miłość Hermana. Z Evą-Marią Herman chodził do szkoły, długo się spotykali, a potem rozstali, bo Eva-Maria po skończeniu teologii stała się bardzo gorliwą katoliczką i uważała, że ludzie, między którymi istnieją stosunki intymne, powinni się pobrać, a Herman wciąż nie miał ochoty się żenić. Potem Eva-Maria wyszła za mąż za Richarda, który po studiach na filozofii skończył jeszcze fizykę i założył własną firmę, zajmującą się sprzedażą i serwisem komputerów. Zarówno Eva-Maria, jak i Richard byli niezadowoleni z własnego życia. Ona — ponieważ w szkole, w której pracowała jako nauczycielka religii, miała za mało godzin, chciała wreszcie przeprowadzić się do większego mieszkania i urodzić jeszcze jedno dziecko. A on — bo jak każdy prawdziwy filozof, pragnął osiągnąć w życiu coś więcej niż tylko grzebanie w metalowych wnętrznościach cudzych komputerów. Oboje, zarówno Eva-Maria, jak i Richard, bardzo lubili Hermana, spędzali razem mnóstwo wolnego czasu i po kolei skarżyli mu się na swoje nieudane życie rodzinne. W ten oto sposób Herman dowiedział się, że gorliwy katolicyzm Evy-Marii nie przeszkadza jej zdradzać męża z dyrektorem szkoły, a czułość wobec żony i ośmiolet- 250 niej córki nie przeszkadza Richardowi sypiać z własną sekretarką. Oboje, zarówno Eva-Maria, jak i Richard, rekompensowali sobie swoje niezadowolenie z własnego istnienia nabożnym stosunkiem do jedzenia i spożywali je w nadzwyczaj dużych ilościach. Naturalna skłonność do otyłości w połączeniu z wysokokaloryczną dietą doprowadziła do tego, że Eva-Maria i Richard przestali się zdradzać. Ale nie dlatego, że zrozumieli swoje błędy, a po prostu dlatego, że zarówno dyrektor szkoły, w której pracowała Eva-Maria, jak i sekretarka Richarda znaleźli sobie szczuplejszych kochanków. Znajomość szczegółów małżeńskiego życia Evy-Marii oraz Richarda doprowadziły Hermana do wniosku, że rodzina to straszliwy kompromis. Ludzie pobierają się, by mieć gwarancję, że nie będą się samotnie budzić we własnym łóżku nawet wtedy, gdy już nikt nie będzie chciał na nich patrzeć. Eva-Maria i Richard byli bardzo miłymi ludźmi, często chodziliśmy z nimi do kina, jeździliśmy na pikniki za miasto czy po prostu spotykaliśmy się przy winie. Tego wieczora, kiedy przyszliśmy do nich, by obwieścić naszą decyzję o przeprowadzeniu się na stałe na Ukrainę, długo i z lękiem przekonywali nas, byśmy nie czynili tak szaleńczego kroku, który graniczył, ich zdaniem, z samobójstwem. Im mniej wina zostawało, tym wzniosłej brzmiały wygłaszane przez nas wszystkich hasła i tym mniej przekonujące stawały się argumenty. — Jak można żyć w kraju, w którym zginęło tylu niewinnych ludzi, w którym urodził się taki tyran, jak Stalin, 251 taki wariat, jak Lenin, w którym ludzie przez dziesięciolecia znosili taką okropną dyktaturę i nie odważali się jej przeciwstawić? A o powstaniach kozackich w przeszłości słyszałeś — o Chmielnickim czy Koliszczyźnie? Zarżną cię po prostu, i tyle — zamartwiała się Eva-Maria losem Hermana, nie wiedzieć czemu, spoglądając przy tym na tę część jego ciała, która znajduje się poniżej pasa. — A ciebie nie dręczy sumienie, że mieszkasz w kraju, w którym powstał nazizm, w którym zginęła część tych niewinnych milionów ludzi, urodzonych tam, dokąd jedziemy, i który nawet teraz nie może wypłacić przyzwoitych odszkodowań wszystkim, których niegdyś wywieziono tu na roboty przymusowe? — odpowiadał pytaniem na pytanie Herman. — To co, teraz nasze dzieci nie będą się bawiły w jednej piaskownicy? — Eva-Maria uciekała się do ostatecznego argumentu: pod wpływem wina najwyraźniej poddawała się sentymentalnym wspomnieniom z przeszłości, bo jak inaczej można wyjaśnić jej rozmarzone spojrzenia, rzucane w stronę spodni Hermana? — Dlaczego nie? Będziecie nas odwiedzać, my was też, a możemy w ogóle założyć niemiecką kolonię na terenie dawnych Austro-Węgier. — Herman już widział swoją daleką i świetlaną przyszłość. — Aby zrównoważyć coroczną ilość emigrujących do nas potomków etnicznych Niemców? — Evę-Marię niełatwo było przekonać. Nareszcie Richard pogodził nas wszystkich, stawiając na stole kolejną butelkę wina i burcząc coś w rodzaju: „Z czasem wszystko się ułoży". Wypiliśmy i zmieniliśmy temat. 252 Tak samo czy mniej więcej tak samo odnieśli się do naszej decyzji niemal wszyscy znajomi, którym o niej powiedzieliśmy, jedynie rodzice Hermana entuzjastycznie powitali tę nowinę: „W życiu wszystkiego trzeba spróbować" — powiedziała mama i dodała: „Prawdziwą rodzinę trudności tylko zbliżają do siebie". Ojciec z kolei zaczął opowiadać, że dużo czytał o „magicznym Wschodzie", zawsze chciał tam pojechać, kiedyś nawet wybrali się z mamą na wycieczkę na Litwę, ogromnie im się tam podobało, zwłaszcza otwartość tamtejszych ludzi. I opowiadano mu, że im dalej na wschód, tym bardziej ludzie są otwarci, a jemu to ogromnie imponuje, więc bardzo się cieszy, że jego syn decyduje się na tak heroiczny i godny szacunku czyn, i może ze swej strony jedynie mu pogratulować itd., itp. Zadziałała tu ta sama zasada: im więcej trunku znikało, tym mniej argumentów pojawiało się w rozmowie. Na zakończenie ojciec Hermana wygłosił długą tyradę o tym, że mimo wszystko szkoda, że Niemcy przegrali wojnę, bo inaczej Lwów znajdowałby się teraz w centrum Europy i aby odwiedzić to wspaniałe miasto, człowiek nie potrzebowałby wiz i paszportów. Namiętności po galicyjska Próba dyskursu analitycznego Moim zdaniem już samo słowo „Galicja" — podobnie jak znaczenie słów „galicyjski", „galicyjska", „galicyjskie", „galicjanka", „galicyjskość", „galicyjska wspólnota", „obyczaje galicyjskie", „galicyjska mentalność", nie mówiąc o „separatyzmie galicyjskim" — nie mają nic wspólnego z namiętnością, fascynacją, ślepym uwielbieniem, ani tym bardziej z miłością. Rdzeń „gal", bez względu na swoje prawdopodobne pokrewieństwo z dumną hiszpańską Galicią, brzmi niemal plebejsko i pojawia się w słowach gala, galant, galeria, galo ?i?, galopant i galopka, a z kolei zupełnie obco brzmiący galimatias wywołuje skojarzenie z budami na bazarze, atmosferą targowego dnia, napiętego, podporządkowanego całkowicie racjonalnemu i konsumpcyjnemu myśleniu, najzupełniej dalekiemu od romantyczności i rozmarzenia. Choć z drugiej strony, sama atmosfera galicyjskich miast i miasteczek, miniaturowych, niemal fikcyjnych, przesiąkniętych zapachem kawy, śmietanki, makowca, rolady, strudli i galaretek, starych szpargałów, kredensów, klepsydr i pożółkłych babcinych wyszywanek, przypomina skansen — muzeum pod gołym niebem. *54 / Ogólnie Galicja sprawia wrażenie, że tu się nie żyje, lecz tylko pije kawę z mocnym słodkim likierem, dostojnie przechadza po ciasnych średniowiecznych uliczkach, jeździ bryczką, wsłuchuje w stukot kopyt po bruku, marzy, śni kolorowe sny, maluje obrazy, pisze wiersze, listy, wspomnienia. Atmosferę dopełniają kobiety-widma, utkane ze słod-kawych poobiednich marzeń męskich, i rycerze, o których wspomnienia przechowują jedynie stare kobiece stronice cudem ocalałych albumów ze starannie retuszowanymi fotografiami, podpisanymi dziwacznymi zakrętasami. Nawet gdyby w tym perfekcyjnie zorganizowanym i w szczegółach wyreżyserowanym trwaniu znalazło się miejsce dla namiętności, musiałaby być ona tak samo albumowa, wystudiowana, zgodna z niepisanym, ale powszechnie znanym scenariuszem. Idzie tu, oczywiście, o kolekcjonerską namiętność, eksponat muzealny, który raczej odzwierciedla wyobrażenie o tym, jak wszystko powinno wyglądać, niż to, jak wygląda w rzeczywistości. Ale owo trzymanie się narzuconych konwencji jest nader istotne dla każdej prawdziwie galicyjskiej duszy, i dlatego uszanujmy je. Tak więc, klasyczna galicjanka to rzeczywiście mit, ale nie w negatywnym sensie „manekinowej, lalkowej, nadętej polskiej halucynacji", jak powiedział Jurij Andru-chowycz, lecz jako liryczny, romantyczny poryw, daleko sięgający poza granice prymitywnej powszedniości, wielki epos, który Galicja, w moim głębokim przekonaniu, mimo wszystko posiada. *55 Weźmy choćby poezję, bo kto, jeśli nie poeci, tworzy mity? Bohaterki galicyjskich poetów to kobiety-duchy, jak z poezji miłosnej czasów średniowiecza czy rosyjskiej liryki „srebrnego wieku". Współczesny poeta ukraiński, mówiąc o kobietach z wieku xvii czy wcześniejszych, pisze z takim uczuciem, jakby naprawdę się z nimi kochał. I tak Barbara Langysz czy Józefa Kun, które miałyby po kilkaset lat, są dla poety ciepłe, jasne, delikatne, czułe, spoglądają wielkimi oczami. Inne postaci kobiece, o których wiadomo jeszcze mniej, to Weronika-łza, jesienna, mglista, chimeryczna, oraz jej koleżanka Orysia, wspomniana przez innego poetę, równie nierzeczywista. Jej uczucia symbolizują palce: „plastyczna glina przelewająca się jak mleko nocy". Tak można powiedzieć o każdej — albo o żadnej! — kobiecie, nawet jeśli według słów poety — jej cień „znika". Wrażenie tej niemal platonicznej miłości wzmacniane jest stałym znikaniem, nieuchwytnością: „Zostaw mi na taśmie piosenkę o swoim znikaniu", uczuciem braku obecności: „Nigdzie kochanej nie ma — ni w niebie, ni na dnie. Pustynia". Idealna galicjanka to bezcielesna Muza, która powinna natchnąć i zniknąć, nie ma dla niej miejsca w prawdziwym świecie, bo czyż można do rzeczywistej kobiety powiedzieć: „Chcę usłyszeć, jak mówi: pozwól mi ulatywać nad tobą"? Zapewne można, wątpię jednak, by ona to zrozumiała, a jeśli nawet zrozumie, nie sądzę, by zechciała spełnić życzenie. Rzeczywista galicjanka to w żadnym wypadku nie duch, nie widmo, nie bezcielesne marzenie. Rzeczywi- 256 sta galicjanka to kobieta, o której łatwo marzyć, ale którą trudno zdobyć. Zdobywałem cię jak mury obronne fortecy Tyle strzał puściłem, ile by cię sięgło — powiedział poeta i najwyraźniej wiedział, o czym mówi. Dlatego zanim ktoś się o to pokusi, radzę zagłębić się nie tyle w marzenia i fantazje, ile w poznanie sposobu myślenia wybranki, z którym przyjdzie się potykać, i o który z łatwością rozbije się w pył pierwsze pozorne zwycięstwo. Nawet najbardziej udana improwizacja potrzebuje solidnego przygotowania — dlatego proponuję uważną lekturę dodatku do tej opowieści pt. Małżeństwo z prawdziwą galicjanka. Instrukcja obsługi. Powinnam jednak jakoś zakończyć tę historię, która i tak przeciągnęła się niebezpiecznie, zwłaszcza jeśli się uwzględni, że panienka, już na początku kończąc dwadzieścia pięć lat, nie urodziła dziecka i nawet za mąż ani razu nie wyszła. Z tak, mówiąc wprost, nieprzyjemną sytuacją należy natychmiast coś zrobić, bo przed sąsiadami wstyd, a i czytelnika z takim pasztetem zostawić nie można. Historia namiętności koniecznie powinna zakończyć się weselem. Tradycje dobrego wodewilu podpowiadają, że ślub powinna wziąć nie ta para, po której się tego spodziewamy. A zatem... 2-57 Epilog Po lekturze wszystkich powyższych historii ktoś mógłby odnieść wrażenie, że bohaterka w sposób zbyt nieuświadomiony podchodzi do kwestii emancypacji. Ktoś inny może powziąć podejrzenie, że autorka jest wojującą feministką. Albo też odwrotnie — że jest przeciwna emancypacji. Wiadomo przecież, że szklankę można z powodzeniem nazwać do połowy pustą, jak i do połowy pełną, a jeśli usunie się „do połowy", to wydaje się, że chodzi o dwie zupełnie różne szklanki. Dlatego od razu uściślam, że daleka jestem od tego, by zestawiając „namiętność i kobietę", kontynuować długą listę przypadków dyskryminacji płciowej, którą kobiety musiały znosić na przestrzeni całej historii ludzkości, nie zamierzałam też przedstawiać kobiety tylko jako obiektu męskiego pożądania — jak gdyby namiętność mogli odczuwać wyłącznie mężczyźni, zaś kobiety nie! Z pewnością nie można przeprowadzać żadnych podziałów według płci, a kobieta to taki sam równoprawny członek społeczeństwa, tak samo pełnoprawna osobowość, jak i mężczyzna, i dlatego jej wypowiedzi oraz czyny należy oceniać obiektywnie. W swoim dążeniu do zrównania praw kobiety nie powinny przeginać i ról kobiecych oraz męskich stawiać na głowie. Poza tym chyba nie warto zniżać się do metod wykorzystywanych przez mężczyzn w celu długotrwałego gnębienia kobiet i obiektem seksizmu czynić panów (wyobraźcie sobie, że okładki setek magazynów, zamiast 258 powabnych talii, ud i biustów, wypełniają włochate nogi, torsy i łysiejące głowy). Weźmy choćby któreś z aktualnych feministycznych zagadnień: kobiety powinny walczyć o równe prawa w pracy, ale nie powinny zabraniać mężczyznom pracować. Osobiście wątpię w sens zakładania salonów manicure czy pedicure „tylko dla mężczyzn", w specjalny rodzaj liftingu, na przykład zwiększającego rozmiary penisa, czy specjalne urządzenia do masażu zwiększające prężność członka, w zakłady fryzjerskie dla łysiejących i łysych, w intensywne kursy z teorii i praktyki chodzenia na wysokich obcasach. Trudno wyobrazić sobie męża, który śpi w wałkach, namoczywszy uprzednio włosy w piwie? A ilość pończoch, jaką zniszczy, zanim nauczy się jeździć w nich w środkach komunikacji? Wyobraźcie sobie — drogie czytelniczki — kolejki do salonów kosmetycznych i przepełnione sale, gdzie uprawia się aerobik, kiedy wszyscy podstarzali panowie domu rzucą się na ratunek swojemu ciału w obronie przed nadmiernym otłuszczeniem, łysieniem, zbyt małym biustem, za szerokim tyłkiem, za grubymi łydkami, zbyt zgarbionymi plecami i innymi wadami, które mogłyby negatywnie wpłynąć na naszą, szanowne panie, potencję i skierować ją w stronę obiektów młodszych, bardziej pociągających, przystojniejszych. Nie sądzę, by istniała konieczność wydawania specjalnych czasopism dla mężczyzn przypominających pisma kobiece i literaturę dla osób niepełnosprawnych umysłowo, gdzie między licznymi przepisami kucharskimi „dla 259 twojej ukochanej kobiety", fotografiami z najnowszą męską modą i poradami, jak szybciej schudnąć, lepiej umyć okna, efektywniej podlewać kwiatki i niezauważalnie naprawić koronki, publikowane byłyby pouczające historie życiowe o tym, jak biednych i bezbronnych mężczyzn okręcają sobie wokół palca sprytne i bezlitosne partnerki. Powiedzmy, o tym, jak Olga B. poznała Oleha K., wzięła od niego numer telefonu, zadzwoniła, ustalili datę i zaczęli się spotykać. Pewnego razu, kiedy rodzice wyjechali na urlop, Olga B. zaprosiła Oleha K. do siebie, ten przyniósł wino i kwiaty, i został u niej do rana. Już kiedy byli ze sobą pierwszy raz, Oleh K. zrozumiał, że nie kocha Olgi B., i pożałował, że nie użył prezerwatywy, ale kiedy okazało się, że Olga B. jest w ciąży, było już za późno. Oleh K. ożenił się z Olgą B., choć kochał inną. Albo też o tym, jak Tania G. poznała Iwana R, wzięła od niego numer telefonu, zadzwoniła, ustalili datę i zaczęli się spotykać. Pewnego razu, kiedy rodzice wyjechali na urlop, Tania G. zaprosiła Iwana R. do siebie, ten przyniósł wino i kwiaty, i został u niej do rana. Już kiedy byli ze sobą pierwszy raz, Iwan R. zrozumiał, że kocha Tanie G., ale ta oświadczyła mu, że wkrótce wychodzi za innego, z którym jest w ciąży. Wtedy Iwan K. pożałował, że użył prezerwatywy, ale było już za późno. Teraz Tania G. jest zamężna, a Iwan K. czuje się nieszczęśliwy, bo wciąż ją kocha. Albo o tym, jak Hala B. uwiodła Stepana S., urodziła mu trójkę dzieci, a potem uciekła z Grześkiem F. za granicę, a Stepan S. zmuszony był zrezygnować z pracy, bo 260 nie miał kto zająć się dziećmi, Tania B. nawet mu nie płaci alimentów, a w międzyczasie urodziła jeszcze dwójkę Grześkowi F. i chce go porzucić dla Wolfganga Ch. A wszystkim tym historiom towarzyszyłyby fotografie, na których widok czytelnik uroniłby małą męską łzę. Ale chyba się zagalopowałam. Przerwijmy ten feministyczny wywód i wróćmy do namiętności. Tak więc po wszystkim, co było wyżej, myślę, że stało się jasne, iż znacznie prościej jest mówić o namiętności do galicjanki niż o namiętności galicjanki. Jeszcze raz przepraszam wszystkie wojujące feministki, nie chciałabym obrazić ich przekonań, które naprawdę szanuję, jednak — z powodów czysto pragmatycznych — nie wierzę w perspektywę zwycięstwa feminizmu w Galicji. Wydaje mi się również, że po lekturze Kolekcji..., czytelnik zgodzi się ze mną, że niemożliwe jest szczęśliwe małżeństwo galicjanki z niegalicjaninem, a tym bardziej cudzoziemcem. Pojedyncze przypadki, zaprzeczające temu, są tylko wyjątkami potwierdzającymi regułę. Dlatego przejdę do zakończenia opowieści o arystokratycznej namiętności, która tak niespodziewanie rozpaliła moje serce. Podjęliśmy z Hermanem decyzję, by po ślubie przenieść się na Ukrainę, przez pół roku bardzo często i szczegółowo omawialiśmy to między sobą, a także ze wszystkimi, lub prawie wszystkimi, przyjaciółmi i znajomymi. Nasze 261 plany stawały się coraz bardziej konkretne, choć na razie ograniczały się jedynie do kwestii głównej: „czy warto", nie dochodząc do kwestii: „jak", nie mówiąc o: „kiedy". Bardzo odpowiadała nam rola bohaterów, ludzi myślących nietuzinkowo, będących w stanie porwać się na dość ryzykowny czyn, choć wcale nie było nam do tego spieszno; komfortowe i pozbawione problemów życie studenckie na razie całkowicie nas zadawalało. Dalej sprawy potoczyły się następująco. Pewnego razu wróciłam do domu i zastałam Hermana, który powinien był być na uniwersytecie. Siedział za stołem z filiżanką kawy oraz papierosem i patrzył przed siebie tak nieruchomym i nieobecnym spojrzeniem, że nie wróżyło to nic dobrego. — Wiesz, nie ma na świecie istoty droższej mi od ciebie — pół zapytał, pół stwierdził Herman, a w jego głosie brzmiało tyle powstrzymywanego tragizmu, że zrozumiałam: by nie wywołać załamania psychicznego, muszę milczeć, przytakiwać, ostrożnie dobierać argumenty, uwagi, wysuwać przypuszczenia, i któreś z nich być może rozładuje sytuację, a Herman wróci do swojego zwykłego, spokojnego, taktownego, zrównoważonego zachowania. Poprzedniej nocy prowadziliśmy już dyskusję na ten temat, i dlatego położyliśmy się spać nad ranem, zmęczeni oraz całkowicie wyczerpani. Jak sądziłam, następnego dnia Herman powinien przywitać mnie kolejną doniczką z kwiatami, kawą, śniadaniem... Tym razem jednak wszystko wyglądało poważniej. Też zrobiłam sobie kawę i usiadłam za stołem naprzeciw 262 Hermana. Zaczęliśmy się sprzeczać o to, co będzie z nami, z naszą miłością, z naszym związkiem, jeśli pojedziemy do Lwowa, co — jeśli będziemy zmuszeni tam zostać, co — jeśli oboje stracimy pracę, co — jeśli nagle się zdarzy, że nie będziemy mieli gdzie mieszkać, a w ogóle jak ma się czuć we Lwowie on, cudzoziemiec, człowiek, który nie zna języka; z drugiej strony, co może stać się z nami tu, w Niemczech, gdzie ja jestem cudzoziemką, gdzie nie ma żadnych perspektyw przede mną, gdzie i on nie ma żadnych perspektyw, a jeśli się ożeni, to jego perspektywy jeszcze się zmniejszą, i będzie musiał pracować od rana do nocy, by zapewnić byt rodzinie, a ja będę co wieczór urządzać mu awantury, że mamy za mało pieniędzy, że nie stać nas na większe mieszkanie, że jesteśmy społecznymi outsiderami, bo nie mamy zawodu, który dawałby nam pieniądze, bo kobietom w ogóle nie można ufać, a Ukrainkom tym bardziej, bo wychodzą za mąż za cudzoziemców tylko po to, by wyrwać się ze swojego kraju. I że specjalnie chcę przeprowadzić się do Lwowa, a potem zmusić go, by wyjeżdżał do pracy do Niemiec, w tym czasie lekkomyślnie przejadać zarobione przez niego pieniądze, chcę go wykorzystywać tak, jak wykorzystuję go teraz, bo przecież żyjemy za pieniądze jego rodziców, bo dla niego samego tych pieniędzy by wystarczyło, a tak zmuszony jest jeszcze dorabiać, bo ja ze swoim ukraińskim paszportem, bez pozwolenia na pracę, zarabiam tyle co nic, a nawet to, co przynoszę, wydaję na siebie, a on jest moją naiwną ofiarą, i wszystko to jest sprytnie przemyślanym planem, celowo tak długo i z uczuciem opowiadałam mu o Ukrainie, nawet Lwów mu pokazałam, 263 żeby zapalił się do idei zamieszkania w tym mieście, i teraz chcę wykorzystać go jeszcze bardziej... Tego już było za wiele. Bez słowa spakowałam rzeczy i po tygodniu byłam we Lwowie. Nie kontaktowaliśmy się niemal dwa miesiące, aż przyszedł list od Hermana, który zaczynał się od słów: „Mój ukochany skarbie!", dalej mniej więcej 65% stanowiły wyznania w stylu: „Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie", oraz co najmniej osiem lub dziesięć cytatów prozą i wierszem z klasyki literatury niemieckiej i światowej, potwierdzających powyższe stwierdzenie i ujmujących je w bardziej artystycznej formie. Zaraz po licznych przeprosinach i patetycznych przysięgach była propozycja, bym wyszła za Herman, informacja o tym, że kupił mi „interesujący prezent", i słowo o naszej niedalekiej, ale szczęśliwej przyszłości (oczywiście pod warunkiem, że on sam zasługuje na przebaczenie). Na trzydziestu pięciu stronach tego manifestu natknęłam się nawet na nieśmiałe przypuszczenie: ,A jeśli kiedyś będziemy mieli dzieci", natychmiast, co prawda, uzupełnione zastrzeżeniem: „Na to jednak mamy jeszcze dużo czasu". Potem Herman zadzwonił, pogodziliśmy się i dalej korespondowaliśmy, i telefonowaliśmy do siebie. Mniej więcej po pół roku Herman przyjechał i oświadczył się. Zaczęliśmy gromadzić potrzebne papiery, jednak po tygodniu Herman poczuł, że jego psychika nie wytrzyma stałego pobytu na Ukrainie i że już teraz musi na krótko wrócić do Fryburga, by pozbyć się dyskomfortu psychicznego, wywołanego przez straszliwe warunki bytowe. 264 To jednak nie powinno wpłynąć na nasze plany, wkrótce wróci, albo też ja przyjadę do niego (już on o wszystko zadba), i wtedy pobierzemy się od razu. Po tygodniu od wyjazdu Hermana nadszedł list, którego pierwsze zdanie niebezpiecznie zapowiadało: „Dziś wreszcie postanowiłem wyznać ci całą prawdę". Dalej następowało tradycyjne wyliczenie powodów, dla których „nigdy nie będziemy razem", „nigdy nie potrafilibyśmy być razem", „nigdy nie umielibyśmy być razem szczęśliwi", a w ogóle szczęście to kategoria zbyt abstrakcyjna, by mogła istnieć w rzeczywistości. Sama jestem sobie winna, porzuciłam Hermana, podle wykorzystałam jego słabość, zawsze go wykorzystywałam i pieniądze jego rodziców, nigdy nie planowałam z nim być, wszystkie kobiety są jednakowe, i los sprawiedliwie mnie ukarał, zsyłając na Ukrainę. Herman zaproponował, by rozstać się na zawsze, już nigdy się nie spotykać, kontynuować jednak pisanie listów, i zakończył tragicznym wnioskiem: „Ale i tak cię kocham, to moje przekleństwo, i będę przez to cierpiał do końca życia". Potem nasza korespondencja zaczęła przypominać materac w czarno-białe paski absolutnej euforii i totalnej depresji. Na cztery listy zaczynające się od: „Mój ukochany skarbie!", przypadał co najmniej jeden z początkiem: „Dziś wreszcie postanowiłem wyznać ci całą prawdę". Mniej więcej raz na pół roku Herman przyjeżdżał i cały scenariusz ze ślubem się powtarzał. Aż pewnego razu przyjechał niespodzianie, po półrocznym milczeniu, które poprzedzała propozycja zerwania już na zawsze. 265 Pozwoliłam mu wnieść walizki, usiedliśmy w kuchni na herbatę, Herman opowiedział, że dostał stypendium z Uniwersytetu we Fryburgu i teraz przez dwa najbliższe lata będzie pracować na Uniwersytecie Lwowskim. Będzie wykładał niemiecki oraz rozwijał partnerskie kontakty między Lwowem i Fryburgiem. — Nie sądziłem, że tak będzie, kiedy tu jechałem — nagle po dłuższej przerwie oświadczył mój były narzeczony, głosem tak przepełnionym tragizmem, jak to tylko jemu się udawało. — Przyjechałem, by powiedzieć ci, że już nigdy się nie spotkamy. Nasza miłość jest skazana na porażkę. Ty nigdy nie będziesz szczęśliwa w Niemczech, a ja nie jestem w stanie żyć tutaj. Lepiej będzie rozstać się od razu i nie zadręczać nawzajem. Nie przeżyłbym, gdybyś wyszła za mnie, a potem porzuciła z dzieckiem na ręku. To ostateczny argument, który zmusił mnie do podjęcia takiej decyzji... Zadzwonił dzwonek do drzwi, przeprosiłam Hermana i poszłam otworzyć. — Poznajcie się, Hermanie, to mój mąż. A to Herman, mój dawny znajomy z Niemiec. Nie mówi po ukraińsku — powiedziałam. Herman został na Ukrainie, po kilku latach przyjechała do niego Eva-Maria, która rozwiodła się z Richardem, przywiozła swoje dziecko, potem urodziła Hermanowi kolejne i wróciła do Richarda, zostawiając dzieciaka Hermanowi. 266 Tak jak przypuszczała, nie była w stanie żyć na Ukrainie. Nasz pies jeszcze żyje, zielona maść z niego zlazła, sierść odrosła, a Herman razem z maleńką córeczką bardzo lubi wyprowadzać go wieczorami. Sąsiadki nadal drżą z podniecenia, gdy widzą, jak razem idziemy na spacer — Herman z córką, ja z mężem oraz pies. Habilitacja Hermana nosi tytuł: Zagadnienie emancypacji w utworach współczesnych pisarzy niemieckich i ukraińskich. A teraz pora na specjalne dodatki. Dodatek i. Teoretyczny A zatem poznaliśmy zebraną przeze mnie kolekcję namiętności. Kilka z jej okazów niewątpliwie znamy i możemy uznać za banalne, jak na przykład Namiętności po ukraińsku czy Namiętności po russki. Część z nich, bezpodstawnie zresztą, wolno uznać za egzotyczne: Namiętności po włosku, Namiętności po niemiecku, czy w szczególności Namiętności arystokratyczne. Spróbujmy być jednak wyrozumiali, zarówno w pierwszym, jak i w drugim wypadku, i zapisków, które mamy przed sobą, nie traktujmy zbyt surowo. Nie jest to przecież żaden traktat, artykuł naukowy ani utwór literacki. To zupełnie zwykła kolekcja, przedstawiająca rzeczy takimi, jakie są w rzeczywistości. Celem kolekcjonera nie jest ani upiększanie, ani udoskonalanie gromadzonych eksponatów; inaczej postępują pisarze lub pamiętnikarze. Przedstawiona kolekcja w żadnym wypadku nie pretenduje do wyczerpania lub wszechstronnego ujęcia tematu. I dlatego — na miły Bóg — nie chciałabym dopisywać rozdziałów takich jak Namiętności homoseksualne, Namiętności nieodwzajemnione, czy tym bardziej Namiętności zoofilskie. 268 Na początek chciałabym skupić się na aspekcie stricte filologicznym. Tak więc, dlaczego użyłam słowa „namiętność"? Ponieważ mimo bardzo poważnego wieku, jak na pannę z dobrego domu — 25 lat — wciąż jeszcze nie wyszłam za mąż, nie mówiąc o urodzeniu dziecka, i musiałam gruntownie przemyśleć przyczyny oraz skutki tak niewesołej sytuacji. Doszłam do wniosku, że jedną z przyczyn, która często fatalnie determinuje nasze życie, jest niewłaściwe użycie języka. Pomyślmy na przykład o miłości. Przeżywamy kolejny romans. Spotykamy osobę płci przeciwnej i odczuwamy stan lekkiego, a może nawet silnego uniesienia. Pytamy wówczas: „Czyżby?", odpowiadając na ogół: „Ee, nie!". I nawet w tak niecodziennej sytuacji, kiedy w odpowiedzi na zadane po raz dwudziesty piąty pytanie serce mocniej nam zabije i poczujemy, że wreszcie można by odpowiedzieć: „O rany!", nagle znów pojawia się Jego Magnificencja Zwątpienie i mówimy: „A bo ja wiem?". Przynajmniej tak było ze mną. Gdybym w swoim czasie, zamiast tych wszystkich namiętności, sympatii, mało istotnych romansów, od razu przeżyła prawdziwą miłość, zapewne dawno już miałabym dzieci, a tak tylko skrobię po papierze. Może zwyczajnie trzeba było którąś z tych namiętności nazwać „miłością"? Albo tylko uwierzyć, że to miłość. Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Zaiste, jak wiele waży słowo. Takich problemów można by oczywiście uniknąć, gdyby tylko człowiek wiedział, czego ma się spodziewać po użyciu tego czy innego słowa. Jak — na przykład — odróżnić miłość od namiętności i która z nich 269 jest silniejsza, bardziej godna zaufania. Stanowczo opowiadam się za miłością. Zastanówmy się, co przyjemnego zwykły człowiek może znaleźć w tych mało sensownych sylabach na-mięt--ność? Co tak naprawdę owo dziwne słowo ma wspólnego z uczuciem? Co i dlaczego ma się odbywać na... miętno-ści? Trochę mogłoby się to odnosić do... mnie! Zupełnie inaczej jest w przypadku słowa „miłość". Miękkie, niespieszne, śpiewne, czułe. Okrągłe jak piersi dziewczyny. Prężne jak spragniony miłości członek. Słowo, które chce się powtarzać samemu, chce się, by było powtarzane: do nas, o nas, albo chociaż w naszej obecności. Słowo „namiętność" ma także wyrazy bliskoznaczne, na przykład „pożądanie". Albo „oczarowanie". Nie po to jednak owe słowa istnieją, by nie różniły się między sobą znaczeniem. Wydaje mi się, że to, co nazywamy „namiętnością", nieznacznie, ale jednak różni się od „pożądania", nie mówiąc już o „fascynacji" czy „oczarowaniu". A w sprawach sercowych koniecznie należy być bardzo ścisłym, zwłaszcza jeżeli mówimy o liczbie. Spróbujmy użyć słowa „oczarowanie" w liczbie mnogiej. Nie udało się. Z „pożądaniem" jest jeszcze gorzej. Uważam, że kiedy mówi się o uczuciach, liczba jest niezwykle istotna. Gdy kobieta opowiada mężowi lub kochankowi o trzech, piętnastu czy dwudziestu namiętnościach, jest to dobry moment, by uświadomić sobie wagę tej kategorii gramatycznej. Wiele zagadnień można wytłumaczyć, jeśli założymy, że język ma bezpośredni wpływ na rzeczywistość. Z pewnością najprościej będzie to zilustrować na przykładzie 270 utworów poetyckich, gdyż odzwierciedlają one podstawowe cechy mentalności narodowej. Wyobraźmy sobie kraj, w którym poeta, wyśpiewując ukochanej swe uczucia, pisze: O! gorzej niż przeklęta — widmo tajemnicze Złej przeszłości — przeklęta bądź i zapomniana!1 czy też: Precz z moich oczu!... posłucham od razu, Precz z mego serca!... i serce posłucha2 Nic dziwnego, że kobiety na takie uczucia odpowiadają: Jeśli mnie kochasz, zabij mnie, miły3 No bo co możemy na przykład powiedzieć o mentalności faceta wyznającego: Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę*. Tyle z „romantyków". Mogłoby się wydawać, że w procesie ewolucji uczucia, a ściślej sposób ich wyrażania w poezji, powinny się kształtować, subtelnieć, łagodnieć. Niestety, nie z naszym szczęściem. Spójrzmy na taki oto obraz poetycki: on nie umiał już kochać jej, skoro żadnej nie miał nadziei, że mu pod łaską dłoni z tej łaski umrze5 No i co? Nie brakuje chętnych do wskrzeszania uczuć kochanka własną śmiercią? 271 Albo taki obraz: Jeśli o mnie chodzi — to ja już skończyłem. Ja już skończyłem — a jak pani? — czyżby poeta wyrażał troskę? Niestety. Nie na długo: Jeśli o mnie chodzi — to ja się odwracam. Ja się odwracam do ciemnej ściany6 — to właśnie pisze poeta pod koniec xx wieku. Doprawdy, jak niewiele czasem potrzeba do szczęścia. Innym razem trzeba jeszcze mniej: Gotuj się kurwo, gotuj. Wypije i pójdzie. W mrok.7 Co prawda, nie wszyscy współcześni poeci są tak bardzo pozbawieni romantyczności. Czasem któryś wysili się na odrobinę liryzmu: Dziewczyna: Czy pan ją widzi? Czy ona się śni? Czy też nadbiega — nagła jak z pagórka? Poeta: Ona wynika z brodawek ogórka... Czyż to nie wzruszające? Nie ma się jednak czym przejmować, już za moment przestanie być tak słodko: Dziewczyna: (chyba wciąż nie tracąc nadziei) Pan kpi. Pan ją jedwabnie — pan ją jak motyla Po takich złotych i okrągłych lasach... To jest jak Dafnis bardzo czuła chwila... 272 Poeta: Owszem. Jak ostro Całowany tasak.8 No i rób, co chcesz. Zapomnij o subtelności. Ot i cała romantyczność. Niewiele lepiej przedstawia się sytuacja, jeśli spróbujemy zrozumieć, czym może być uczucie: Miłość to przeprowadzić się o kilka pięter wyżej kupić nowe meble musztardówkę zamienić na szklankę9 — jak mówi pewna poetka. Tak jakby dało się to uczucie porównać do wyrzucenia starych mebli. Bądź mi stanikiem, majtkami, podwiązką Bądź kołysanką dla ciała, niańką co kołysze Jedz mi brud zza paznokci, pij miesięczną krew10 — oto, co poeta sądzi o byciu we dwoje; kolejny znów zażąda: Tylko rób tak żeby nie było dziecka tylko rób tak żeby nie było dziecka n — czy takich deklaracji można słuchać ze spokojem, czy można się do nich stosować? Niekiedy z powodu wynikających wątpliwości trudno coś ustalić: 273 Kędy spotykam cię we śnie, Który wykwita w noc z gruszy, Pytam: „Dlaczego cię nie ma na świecie, Lecz żyjesz jedynie w mej duszy?..."12 Poeta sam nie wie, czego chce, i nadto kocha się w kimś, kto nie istnieje, więc jak nieistniejąca kobieta miałaby odpowiedzieć na jego uczucie? A takich dziwnych mężczyzn chodzi po tym świecie wielu... Jednym słowem kiepsko sobie nasi poeci radzą z uczuciami. Zwłaszcza kiedy trzeba się oświadczyć. Pozbawieni kompleksów Europejczycy podobnych problemów wyzbyli się w minionym stuleciu. Niemcy już w błogosławionych czasach Heinricha Heinego nie wstydzili się być sentymentalni i wyjawiali: Na mej najdroższej ocząt chwałę najlepsze tworzę kancony. Na mej najdroższej ustka małe przepiękne tworzę tercyny.13 A co dopiero mówić o z dawna słynących ze swojej galanterii Francuzach czy też gorących Włochach i Hiszpanach. Nasz poeta w najlepszym razie wydusi z siebie: mój Boże kupie jej te pończochy kupie14. Taka sytuacja nie mogła nie wpłynąć na uczucia i wyobraźnię kobiet. A już zwłaszcza na ich wyobrażenie o szczęściu. Spójrzmy choćby na poezję pewnej Angielki. Dla niej już od dawna wszystko jest bardzo jasne: 274 Jak ja cię kocham? Czekaj, niech wyliczę. Kocham głęboko, wysoko, szeroko, Jak tylko sięgnąć może duszy oko, Gdy w gwiezdny bezmiar biegnie po zdobycze.15 Nie sądzę, by taka poetka potrafiła zrozumieć kobietę, dla której naprawdę nie wiadomo, co jest szczęściem: Uderzył ją na zabawie pięścią w twarz. Upadła, ludzie złapali go za ręce, zataczał się. Potem wracali razem objęci wpół. Uśmiechała się szczęśliwie. Była w ciąży, obiecał, że się ożeni16 czy może: Największe szczęście, które mi dajesz, to szczęście, że cię nie kocham.17 Bo skąd taka poetka mogłaby znać naszych mężczyzn, nasze życie i nasze problemy. Jeśli wczytać się w rodzimą kobiecą lirykę intymną, to znajdziemy tu odzwierciedlenie skomplikowanych i nierzadko nawet nieodgadnionych sprzeczności, które właśnie prześledziliśmy w męskim wydaniu: jeden — wybrany mój18, z dumą mówi wielka poetka, a inna pisze: 275 Więc dziękuję ci miły za pamięć Właśnie ciebie zapominam na śmierć19 Zgadnijcie, która skąd pochodzi? Nietrudno się domyślić, że przy takim sposobie wyrażania uczuć strach zajmuje poczesne miejsce: Kochanko! Czyliż kiedy spotkamy się jeszcze?20 — czytam u znanego dawno temu poety. I mam odpowiedź poetki z inyych czasów: Cofnęły się słowa moje schowały się we mnie jak ptaki lękliwe21 Kobieta w tej części świata jest tak samo nieprzewidywalna, jak i sama namiętność. Dlatego nie trzeba z góry wyrabiać sobie stereotypowego wyobrażenia o niej, na przykład takiego: Ona jest głucha w obu czarnych gwiazdach Ona jest ślepa w obu ostrych uszach22 Można oczywiście tak na nią wpłynąć, by przyznała się do swej słabości: Wczoraj, kiedy twoje imię ktoś wymówił przy mnie głośno, tak mi było, jakby róża przez otwarte wpadła okno 23 276 a nawet otwarcie wyznała: Nie kocham jeszcze, a już mi jest drogi, Nie kocham jeszcze, a już drżę i płonę I duszę pełną o niego mam trwogi I myśli moje już tam, w jego progi Lecą stęsknione 24 Nie myślmy jednak, że to będzie poważne. Chwila słabości minie, i bez wątpienia znów pojawią się słowa w rodzaju tych: A ja straciłam tyle czasu z tobą25, albo: Za długi był nasz uścisk. Dokochaliśmy się do kości.26 Z drugiej strony, czego może oczekiwać od życia, a ściślej — od mężczyzny — kobieta mentalnie nieprzystosowana do otaczającej ją rzeczywistości, która — w „męskim" wydaniu — oświadcza: Miłość bywa romansem. Także telegramem.27 Zdecydowana większość poetek popada w zwątpienie, niektóre nawet piszą: ta miłość jest skazańcem zasądzonym na śmierć umrze za krótkie dwa miesiące.28 277 Nie wszystkie jednak aż tak poddają się pesymizmowi. Niektóre widzą ratunek w przyszłości: Jesteś — a więc musisz minąć. Miniesz — a więc to jest piękne29 inne spróbują ucieczki: Mój bardzo miły, muszę cię pożegnać. Muszę odejść i znów będę sama30 a jeszcze inne, mimo zwątpienia, znajdują jakieś wyjście — choć właściwie jest to też rodzaj ucieczki: Ale zostanę. Znajdę dom, mężczyznę — życia nie ma gdzie indziej. We wszystkich miastach są te same piwnice, wszędzie jestem tym samym psem pod twoimi drzwiami.31 Nie myślcie, że przywołuję wszystkie te cytaty tylko po to, by się usprawiedliwić. Przecież inne galicyjskie dziewczyny jakoś żyją; nawet galicyjskie poetki wychodzą za mąż, rodzą dzieci, choć żadna z nich z jakiegoś powodu już potem nie pisze o tym, jak się jej wiedzie. Ale mniejsza z tym. Po namyśle doszłam do wniosku, że nie jestem osamotniona w swoich poszukiwaniach różnic między słowami „miłość" i „namiętność" oraz że moje wątpliwości mają realne podstawy, a dalej, że jakże często mylimy się, biorąc 278 namiętność za miłość, a miłość za dobrą monetę... Ale to już chyba ktoś powiedział. Znów mnie, przyznaję, troszkę poniosło. I dlatego pora, by przejść do drugiego dodatku, od fikcji do rzeczywistości. 1 Juliusz Słowacki, Przeklęstwo. Do *** 1 Adam Mickiewicz, Do M *** 3 Anna Swirszczyńska, Zabij mnie 4 Adam Mickiewicz, Niepewność 5 Rafał Wojaczek, Antyczne 6 Marcin Świetlicki, Małżowina 7 Marcin Świetlicki, Odciski (jedna z wielu wersji) 8 Stanisław Grochowiak, Rozmowa o poezji 9 Mira Kuś, Miłość 10 Rafał Wojaczek, Bądź mi 11 Andrzej Bursa, Miłość 12 Leopold Staff, Kiedy spotykam cię w lesie 13 Heinrich Heine, Na mej najdroższej ocząt chwałę, przeł. Stanisław Łempicki 14 Zbigniew Herbert, Jedwab duszy 15 Elizabeth Barrett Browning, Jak ja cię kocham?..., przeł. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski 16 Anna Swirszczyńska, Obiecał 17 Anna Swirszczyńska, Sprężyna 18 Emily Dickinson, *** (Ze wszystkich dusz stworzonych), przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna 19 Dorota Chróścielewska, Właśnie ciebie 279 20 Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Bądź zdrowa! 21 Małgorzata Hillar, Myślałam, że będę mówić 22 Stanisław Grochowiak, Rozbieranie do snu 23 Wisława Szymborska, Nic dwa razy 24 Maria Konopnicka, Preludium 25 Anna Świrszczyńska, Na kolejowych dworcach 26 Anna Świrszczyńska, Otworzę okno 27 Tadeusz Peiper, Ja, Ty 28 Halina Poświatowska, *** (ta miłość jest skazańcem) 29 Wisława Szymborska, Nic dwa razy 30 Anna Świrszczyńska, Muszę to zrobić 31 Agnieszka Wolny, brak i Dodatek 2. Praktyczny Małżeństwo z prawdziwą galicjanką. Instrukcja obsługi i. O powadze zamiarów Galicjanką i namiętność to pojęcia tak odległe, jak Lwów i morze. Nie dlatego jednak, że galicjanki nie są w stanie się zakochać, czy — broń Boże — nie dlatego, że brak chętnych do zakochania się w nich. Powszechnie przecież wiadomo, że nigdzie na świecie nie ma kobiet piękniejszych niż w Galicji, nigdzie, nawet w dalekiej Galicii. Dzieje się tak dlatego, że prawdziwej galicjance pospolita namiętność nie wystarcza. Podobnie jak nie zadowala jej sama miłość, niechby była najromantyczniejsza. Kobieta ta, dostrzegając pewne symptomy twojego zainteresowania, nie wyobraża sobie, że mogłoby się za nimi kryć coś innego niż szczere i przemożne pragnienie połączenia waszych losów na wieczność. Jeśli więc pragniesz czegoś innego — nigdy się do tego nie przyznawaj, ona z kolei nigdy nie przyzna się do wzajemności, nie wspominając o tym, że nigdy nie przyzna się, iż patrząc na mężczyznę, sama może chcieć czegoś więcej niż wspólne dzieci i ognisko domowe. 281 2. Galicjanka jako wcielenie męskich marzeń Prawdziwa galicjanka to przeważnie ucieleśnienie piękna. „Madonna zadowolona z deszczu, majowych ulew maleńka wiedźma", zgrabna, długowłosa i długonoga, o ogromnych oczach, w które raz spojrzawszy, utoniesz na zawsze, „świata białego za nią nie widać", której włosy „pieszczone są przez słońce, po tamtej stronie słońca złociejące", usta kończące się „jak morze przypływem i odpływem", a „uśmiech zawinięty w suchy liść", „jedyna z wielu, jedyna do bólu, pełno jej, jest tysiącletnią mnogością", „jest świętym szatanem lub Bogurodzicą smutną, która zeszła z obrazu", jest „Jedyna". 5. Jak rozpoznać prawdziwą galicjankę Każda prawdziwa galicjanka trzyma się prosto, jej ruchy są płynne, krok dostojny i pełen powagi. Mówi wolno, artykułując każde słowo z osobna, język, którego używa, jest wykwintny i literacki; można od niej usłyszeć zdanie typu, pardon, w stylu: „Ach, gdzieś w mym biurku spoczywa list ręką samego Carusa skreślony", „Ów zaś ga-lopant, co osobliwie był mi wstrętny, nieeleganckiej choroby się nabawił i na mój widok oczy spuszcza niemy". Zawsze mówi „cerować skarpety", ale nigdy nie powie „łatać", będzie się do ciebie zwracać: „Przyjacielu Aleksandrze, Stefanie, Janie, Krzysztofie", ale w żadnym wypadku nie: „Olek, Stefek, Jasiek, Krzysiek"; kukułkę nazwie kukułką, a nie zazulą, będzie mówić pestka, zamiast kostka, 282 zamiast łupiny, powie obierki. Użyje zwrotu „wziąć pod rękę", zamiast „wziąć pod pachę". I jeszcze usłyszysz od niej „beret" a nie „beretka", „krawat", a nie „krawatka". I będzie cię przekonywać, że jesteś „elegancki", a nie „galantny" i że wychodzi się „na dwór", nie zaś „na pole". I będzie cię przekonywać, że tak jest poprawniej. Być może naprawdę tak jest naturalniej dla tego kawałka jakiegoś na pół widmowego świata, tak bardzo różnego od Ukrainy, którą obserwujemy w telewizji czy z okna jadącego na Wschód pociągu; już po kilku dniach nieobecności zaczynamy wątpić: czy aby na pewno istnieje ten kawałek ziemi, gdzie czas odmierza zegar z kukułką i gdzie starzy ludzie na głębokiej wsi wciąż jeszcze nie potrafią, a dzieci współczesnej inteligencji w miastach już nie potrafią nie tylko pisać, ale nawet mówić po rosyjsku, gdzie trudno znaleźć człowieka, który nie rozumiałby polskiego, nie oglądałby polskiej telewizji, nie czytał polskich książek, czy chociażby nie był na polskim bazarze. Wsłuchaj się w język dziewczyny, która spodobała ci się na kijowskim skrzyżowaniu, krymskiej plaży czy w dniepropietrowskim pociągu, i już po kilku pierwszych zdaniach nieomylnie poznasz, czy jest z Galicji. I niech cię ręka Boska broni powiedzieć do niej: ,Ja nie poniaf, czy „Jak dield', czy choćby „Priwief', bo to na zawsze spali cię w jej oczach, i choćbyś potem z pamięci wyrecytował całego Jesienina, Puszkina, Baratyńskiego i Rożdiestwińskiego, nic nie poprawi twojej raz na zawsze utraconej reputacji. 283 4- Dodatkowe cechy prawdziwej galicjanki. Część I Każda prawdziwa galicjanka jest nadzwyczaj inteligentna, nawet jeśli nie posiada wyższego wykształcenia. Nigdy nie ubierze się na bazarze w tureckie ciuchy, nie zrobi zbyt jaskrawego makijażu i nie będzie używać tanich perfum. Każda prawdziwa galicjanka posiada w domu co najmniej jeden huculski, łemkowski czy inny strój ludowy, który samodzielnie potrafi założyć, i jest z tego dumna. Prawdziwa galicjanka to wspaniała gospodyni, która potrafi przyrządzić nie tylko barszcz, uszka i kutię; w jej domu skosztujesz najprawdziwszych strudli, precli, ro-lad, placków ziemniaczanych, palanicy, kaszanki i masy innych smakołyków, których istnienia nigdy nie podejrzewałeś, lub nie wyobrażałeś sobie, że mogą być aż tak pyszne. Na stole każdej prawdziwie galicyjskiej rodziny zawsze leży śnieżnobiały obrus, do ryby podawane jest białe wino, a gotowane jajka jada się wyłącznie ze specjalnych kieliszków, nigdy z talerza. W domostwie prawdziwej galicjanki nigdy nie zastaniesz brudu, zawsze jest tu idealnie czysto, książki na półkach stoją równo jak od linijki, łóżka zasłane są według ściśle geometrycznych proporcji, naczynia po umyciu nie czekają wyschnięcia, a są natychmiast wycierane ście-reczką. Zapewne nie trzeba dodawać, że ściereczka ta musi być śnieżnobiała i nakrochmalona. Tego, jak wygląda pościel, bielizna czy szlafrok prawdziwej galicjanki, sądzę, że domyślisz się sam. I niech cię Bóg broni przed przyjściem do jej domu w nieodpraso-wanej koszuli, bez krawata, bez kwiatów, że nie wspo- 284 mnę o dziurawych czy nieświeżych skarpetach. Twoje ręce powinny być idealnie czyste, woda kolońska — nie powinna zabijać zapachu proszku do prania, którym zazwyczaj (rzecz jasna tak właśnie jest zawsze!) przesiąknięte są wszystkie twoje rzeczy, twój krawat powinien idealnie pasować do garnituru, a skarpetki — do krawata i koszuli. Przy okazji nie zapomnij, by raz w miesiącu zajrzeć do fryzjera; jest to tak naturalne, jak zmiana pór roku. Golisz się zazwyczaj dwa razy dziennie — rano i wieczór, z tą samą regularnością bierzesz prysznic, a twój dezodorant zawsze jest tej samej firmy co pianka do golenia i woda toaletowa. Nigdy nie używasz mydła o zbyt silnym kwiatowym zapachu, nigdy przed wyjściem z domu nie jesz czosnku, cebuli czy choćby czeremchy. Twoja chustka do nosa jest równie starannie wyprasowana, co koszula, spodnie i marynarka. Palisz tylko drogie papierosy, jeszcze lepiej — fajkę, a najlepiej — w ogóle nie palisz. Po twoich butach nigdy nie można poznać, czy właśnie pada deszcz ani ile jest błota na dworze. Do oczywistości należy, że potrafisz posługiwać się sztućcami do ryby, nigdy nie mylisz kieliszków do wina z kieliszkami do szampana, nie pijesz likieru czy koniaku podczas obiadu, a wyłącznie na deser, doskonale orientujesz się w tym, do których potraw podaje się białe, a do których czerwone wino, a w zębach dłubiesz tylko wykałaczką. Wszystko to oczywiście są drobiazgi. Wymagania, jakie postawi przed tobą każda prawdziwa galicjanka, jeśli już ośmielisz się pretendować do jej serca i ręki, będą o wiele 285 poważniejsze. Tu jednak liczy się każdy szczegół, dlatego zadbaj o swój wygląd zewnętrzny — pomoże ci to przynajmniej na początku wywrzeć dobre wrażenie na pannie twoich marzeń. $. Dodatkowe cechy prawdziwej galicjanki. Część II Każda prawdziwa galicjanka interesuje się sztuką. Od dzieciństwa śpiewa w chórze, dobrze tańczy, gra co najmniej na jednym instrumencie (najczęściej na bandurze, albo fortepianie), nad jej biurkiem wisi kilka akwareli, namalowanych jeszcze w dzieciństwie, a wiele galicjanek kontynuuje malowanie również w okresie panieństwa. Galicjanka dobrze zna się na ziołach leczniczych i przechowuje w szafkach kuchennych uzbierane latem w górach i wysuszone zioła na każdą chorobę. Interesuje się literaturą, dlatego oczywiście będzie jej przyjemnie usłyszeć od ciebie: „Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu", albo: „Jak wstążeczka purpury wargi twe i usta twe pełne wdzięku. Jak okrawek granatu skroń twoja". Galicjanka, jak i każda inna kobieta, wrażliwa jest na poezję, zwłaszcza jeśli będzie to poezja o niej, dlatego nie odmawiaj sobie przyjemności i pozwól ukochanej poczuć się Laurą, Beatrycze, nimfą, mawką, nereidą, rusałką, wiedźmą, turkaweczką, Magdaleną, świętą, Gio-condą, daj jej odczuć, że „niebo nad wami wspólne jest dla moich i twoich oczu", by wszystko w jej wyobraźni zlało się i złączyło w jedno z tobą, z twoimi uczuciami 286 i z wzajemnością, jaką odpowie ci na te uczucia. Bądź jednak ostrożny! Zabiegając o wzajemność galicjanki, musisz mieć na względzie, że jest to przedsięwzięcie — podobnie jak wszystko, co z nim związane — specyficzne, i tego nie możesz zlekceważyć. 6. Dodatkowe cechy prawdziwej galicjanki. Pierwsza krew Dla każdej prawdziwie galicyjskiej rodziny nie istnieje nic świętszego od magicznego słowa „ślub". Każdy młodzieniec, przekraczając rodzinny próg, uznawany jest za potencjalnego narzeczonego, i każde wypowiedziane przez niego słowo, każdy gest, każdy ruch ocenia się z perspektywy wieczności i poddaje próbie, co przypomina nadgryzanie złotej monety w zębach. By wyliczyć najważniejsze tylko wymagania, z których każde, jeśli nie zostanie należycie wypełnione, może zmienić się w wyrok śmierci dla szczęścia przyszłych małżonków, warto by napisać oddzielny rozdział pt. Nawiązywanie ciepłych stosunków z rodziną prawdziwej galicjanki. Instrukcja obsługi. Jest to jednak temat zbyt złożony i poważny, a poza tym przepis na sukces w tej niełatwej kwestii jest sprawą na tyle indywidualną, że trudno dowierzać jednemu konkretnemu przypadkowi. Zresztą prawdopodobieństwo osiągnięcia sukcesu jest zbyt nikłe, niezależnie od tego, jak idealnymi wskazówkami przyszły zięć by się kierował, by odważył się wziąć na siebie tak ogromną odpowiedzialność, i ten niewątpli- 287 wie ważny aspekt naszych rozważań ujdzie mojej uwadze. Jedna tylko rada nasuwa się sama: kontaktując się z prawdziwą galicjanką, zwłaszcza na początku znajomości, zachowaj niezwykłą ostrożność. Każde bowiem wypowiedziane przez ciebie słowo zostanie bardzo szczegółowo omówione na radzie rodzinnej w obecności mamy, siostry, babci, a czasem też ciotki (o, pardon, stryjenki) i innych zainteresowanych członków rodziny, albowiem sięganie po poradę rodziny jest dla każdej prawdziwej galicjanki świętością, a już zwłaszcza w tak istotnej kwestii, jak zamążpójście. Dlatego starannie dobieraj słowa i niech cię ręka Boska broni przed opowieściami o podbojach miłosnych, o kontaktach z rosyjskojęzycznym środowiskiem, o rodzicach niegali-cjanach, niegrekokatolikach czy Żydach, żeby nie wymieniać tu tak kompromitujących faktów, jak członkostwo w komsomole, jeśli twój życiorys pozwolił na doświadczenie takiej hańby, albo też krytyczny stosunek do idei zjednoczonej Ukrainy. A najlepiej do wesela w ogóle nie wspominać o swojej przeszłości, rodzinie i poglądach. Lepiej rozmawiać o przyrodzie, poezji oraz pogodzie. A jeszcze lepiej — wypytywać pannę o jej przeszłość, rodzinę i poglądy. Jeszcze tylko kilka uwag na marginesie: — pierwszy pocałunek powinien nastąpić przed (!) poznaniem się z jej rodzicami, ale nie podczas pierwszego spotkania; — poznanie się z jej rodzicami powinno nastąpić jak najszybciej po poznaniu się z nią; jeśli będziesz tego unikał, rodzice zaczną wątpić w powagę twoich zamiarów 288 (słyszałam nawet o parze, której rodzice zabronili się spotykać, bo po roku młody wciąż jeszcze nie przyszedł prosić o rękę; ich zdaniem, skoro przez tak długi czas nie zdecydował się na ślub, oznaczało to, że związek nie jest poważny); — po spotkaniu z tobą panienka nie powinna wracać do domu zbyt późno (to cię skompromituje) i zbyt wcześnie (to wywoła wątpliwości co do siły waszych uczuć); — przed ślubem na spotkaniach nie powinniście używać alkoholu albo przynajmniej zatroszczyć się o to, by jej rodzice się o tym nie dowiedzieli; — święte dla duszy każdego prawdziwego galicjanina (a tym bardziej dla galicjanki) pojęcie ślubu nierozerwalnie łączy się z pojęciem zachowania dziewictwa. Dlatego jeśli nie możecie zachować dziewictwa de facto, to przynajmniej spróbujcie zachować jego pozory de iure, czyli udawać, że tak jest; dziś większość rodziców tym się zadawala. Tak więc staraj się nocować w domu albo też na swoją nieobecność wymyślaj nie błahe, lecz prawdopodobne usprawiedliwienia (np. wycieczka z kolegami w góry). 6. Galicjanką a religia Każda prawdziwie galicyjska rodzina jest głęboko religijna. Jeśli masz inne poglądy na życie, lepiej od razu wyrzuć gdzieś numer telefonu znajomej galicjanki; czego byś nie robił, nie masz najmniejszych szans na wzajemność. Każda prawdziwa galicyjska rodzina jest głęboko 289 grekokatolicka, dlatego jeśli należysz do jakiejkolwiek innej konfesji, twoje szanse na sukces zmniejszają się mniej więcej tak: a) jeśli jesteś katolikiem tolerancyjnym wobec wschodniego obrządku — o 5%; b) jeśli jesteś katolikiem niezbyt tolerancyjnym wobec wschodniego obrządku — o 50%, nie bądź jednak głupi i nie przyznawaj się; c) jeśli jesteś prawosławny, autokefalicznego patriarchatu — o 70%; d) jeśli prawosławny kijowskiego patriarchatu — też o 70%; e) jeśli jesteś wyznania prawosławnego, ale moskiewskiego patriarchatu — o 110%; f) jeśli należysz do jakiejkolwiek sekty — o 99%. Podejdź do tego aspektu z należytą powagą i lepiej już podczas pierwszego spotkania porozmawiaj z nią o tym, bo nie wyobrażasz sobie, przez co będziesz musiał przejść, zanim twoi rodzice dogadają się z rodzicami narzeczonej co do tego, w której świątyni odbędą się najpierw zaręczyny, potem ślub, gdzie będzie chrzczone wasze pierworodne, nie mówiąc o tym, do którego kościoła będziesz ze swoją przyszłą małżonką chodził. Znany jest mi przypadek, kiedy sporów religijnych między rodzinami nie przerwała nawet przedmałżeńska ciąża, ślub się w końcu nie odbył, a dziecko przyszło na świat jako bękart. Dlatego postępuj ostrożnie! 290 I na tym ów krótki kurs przygotowujący do poślubienia prawdziwej galicjanki można uznać za skończony. Mam nadzieję, że dało się z niego wyciągnąć właściwe wnioski i zrozumieć, że zdobycie prawdziwej galicjanki, czyli wypełnienie wszystkich stawianych przez nią wymogów oraz tych, które wymusza jej wychowanie, tradycja, rodzice i rodzina, przy równoczesnym wykazaniu maksymalnej śmiałości, tolerancji i popełnieniu minimalnej ilości błędów, jest tak naprawdę niemożliwe. Jednakże fakt, iż galicjanki i galicjanie mimo wszystko pobierają się i mają dzieci, świadczy o tym, że próbować warto, i że niektóre z tych prób kończą się nawet pomyślnie. Spis rzeczy Namiętności dziecięce I $ Namiętności po ukraińsku. Lazaret I 20 Namiętności matematyczne I 60 Namiętności po russki I 80 Namiętności po niemiecku. Mario I ? Namiętności po włosku. Enzo I 162 Namiętności arystokratyczne I icj Namiętności po galicyjsku I 254 Dodatek 1. Teoretyczny I 268 Dodatek 2. Praktyczny I 281 NOWA SERIA |g/ R O P E J K I Powieść Natalki Śniadanko Kolekcja namiętności... inauguruje nową serię wydawniczą Czarnego — serię EUROPEJKI. Znakiem rozpoznawczym EUROPEJEK jest lekki, dowcipny styl towarzyszący przenikliwemu (kobiecemu?) spojrzeniu na rzeczywistość. Autorkami EUROPEJEK są pisarki z Polski, Niemiec, Ukrainy, Węgier, Chorwacji i innych krajów europejskich. Ich powieści ukazują życie współczesnych kobiet, które — podobne do siebie, a zarazem bardzo różne — stają przed rozmaitymi wyborami: osobistymi, intymnymi, życiowymi. Wchodzą w rozmaite role, wnikliwie i ciekawie obserwują otaczającą je rzeczywistość (stereotypową i banalną, gdy pojawia się pierwsza miłość; groźną i tragiczną w czasie wojny na Bałkanach; trudną, lecz zabawną, gdy dziewczyna staje się dorosła). Książki z serii EUROPEJKI odzwierciedlają współczesny świat i stanowią próbę zrozumienia i oswojenia go, próbę nasyconą emocjami i ironią, refleksyjną i pełną humoru. W SERII &/ UROPEJKI ukażą się: Judith Kuckart, Miłość Leny Katarzyna Sowula, Fototerapia Rujana Jeger, Darkroom Dubravka Ugreśić, Baba Jaga zniosła jajo Noemi Szecsi, Ugrofińska wampirzyca WYDAWNICTWO CZARNE S.C. Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax 018 351 oz 78, tel. 018 351 00 70 e-mail: redakcja@czarne.com.pl www.czarne.com.pl Dział sprzedaży: MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax 022 632 83 74 e-mail: mtm-motyl@wp.pl Druk i oprawa: Opolgraf SA Wołowiec 2004 Wydanie I Ark. wyd. 10,1 ; ark. druk. 18,5 W Kolekcji namiętności piszę o doświadczeniach bardzo intymnych, osobistych. Chciałabym, aby spotkanie z moją bohaterką, Olesia, było jak rozmowa z nieznajomą podczas długiej podróży, gdy okazuje się, że nie są potrzebne żadne wyjaśnienia, bo o szczęściu, uczuciach i życiu mówimy tym samym językiem —językiem doświadczenia. Wtedy — dalecy i anonimowi —jesteśmy sobie na chwilę bliscy. Natalka Śniadanko NATALKA ŚNIADANKO (ur. 1973), pisarka, dziennikarka, tłumaczka; mieszka we Lwowie. W 2001 roku wydała powieść Kolekcja namiętności, która w subtelny i dowcipny sposób opowiada o życiu uczuciowym dojrzewającej dziewczyny. Kolekcja... wywołała wielkie namiętności — takiej pisarki na Ukrainie nie było. Śniadanko pisze z nerwem, nie unikając drażliwych tematów. Tradycjonaliści oskarżają ją o uprawianie pornografii. A tymczasem urok jej książki kryje się w cudownej ironii, błyskotliwym humorze, celnych spostrzeżeniach i lekkim stylu, w jakim Natalka Śniadanko opowiada historię dziewczynki-dziewczyny-kobiety, Ołesi Podwieczorkówny, przeżywającej pierwsze miłości, burzliwy konflikt z rodzicami, wyjazd do pracy do Niemiec i powrót do kraju, do Galicji. Powieść Natalki Śniadanko jest bodaj najzabawniejszą propozycją tłumaczonej u nas literatury ukraińskiej. Marta Cuber, „Pogranicza" Jeden z najciekawszych ukraińskich debiutów prozatorskich ostatniego pięciolecia. Jurij Andruchowycz Następna w serii Europejki: Judith Kuckart MIŁOŚĆ LENY INTERIA04.1 PRZE KRÓJ ?? (NAejlin.pl 1 zwiercia Cena 29,50 zł 1 ISBN 83-87391-87-5 |..... ¦ II III I ???? «zarne ™