14680

Szczegóły
Tytuł 14680
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14680 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14680 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14680 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CZTERY WESELA Szkic fantastyczny J. K. Tom drugi. Wilno, Kosztem i drukiem A. Dworca. 1834. Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury trzech exemparzy. Wilno 3 Października 1853 roku. Cenzor Paweł Kukolnik. I. DWIE PARY. – Moja droga! ja jutro muszę wyjechać do Lublina - – Mnie się zdaje, że w tem nie ma nic pilnego. – Naprzód, muszę się widzieć z naszym plenipotentem, względem tej sprawy - – Możesz napisać do niego. – Musze dla siebie meble kazać robić - – Czyż na to nie będzie czasu! Zresztą poślemy komissarza. – Potem, wypadało by pomyśleć o Jasiu – możeby go do szkół odwieść, albo oddać na pensyą - – Ten rok może jeszcze zostać w domu – odpowiedziała Matylda z wyraźnem nieukontentowaniem. Jeszcze tak młody! Nie ma nic gorszego jak te dzieci wcześnie do miasta oddawać. – Można by wprawdzie przyjąć guwernera, ale i poto jechać trzeba samemu - – Jeśli to za konieczną rzecz uważasz, tobyśmy mogli pojechać razem – i ja znajdę interessa. – A gdzie tam! – odparł Adolf z niecierpliwością – do karety nie mamy koni - – Pojedziem wielkim koczem - – Gdzież tobie jechać koczykiem – jeszcze się zaziębisz – jesień tak brzydka. – Przyzwyczajona jestem do powietrza – a dobrze byłoby przy tej okoliczności porobić swoje sprawunki. – naprzód szlafroków - – To ja ci przywiozę wiele chcesz. – Czyż ty się poznasz na tem, albo zakazać potrafisz – prócz tego nie obejdę się bez zimowego kapelusza. – Tobyś mogła napisać do pani Ru – ban, Ona by ci pewno wedle gustu twego dostarczyła. – Muszę sobie także zrobić zapas trzewików, bo nie mam ledwie par kilka. – Daj miarę, ja ci kopę przywiozę - – O wierzę! przywieziesz takich co mi się na nic nie zdadzą - – No, ale widzisz samej jechać, dla takiego głupstwa. W tak brzydki czas! możesz jeszcze zachorować. Gdyby jeszcze co pilnego, ale to, takie bagatele! Nigdy na to nie pozwolę, abyś się sama bez przyczyny narażała ’ – To imaginacya! cóżby mi się stać miało? wierz mi, że pojadę i wrócę bez żadnego przypadku! – Ale ja na tę podróż nigdy nie pozwolę – i jeśli się uprzesz koniecznie pojechać, to ja sam gotów się jestem odrzec tej podróży. – Najrozumniej byś zrobił? – Tak! ale sama miarkuj! – czyż podobna sprawy zaniechać, zapomnieć o wszystkiem, zakuć się tak w domu! – Zakuć się w domu! Także trzeba było mówić od razu – więc się już znudziłeś w domu? – Ale, broń Boże! nie o tem mówiłem! Takie zaniedbanie może w interessach znaczną zrobić różnicę - – Czyż tych interessów listownie zrobić nie można? – Sama wiesz co to są listy – Któś odbierze, cztery tygodnie nie odpisze, nie pomyśli – Jak sam pojadę, jak mu głowę natrę, pochodzę tam, tu – to się jakoś przypilnuje i zrobi. – I nie jedź – nie jedź – mój drogi – przerwała Matylda – nie jedź kiedy ja cię proszę. – Juściź wiesz Matyldo, że nie ma rzeczy którejbym na proźbę twoją nie zrobił – i to zrobić mogę. Lecz czyż zechcesz być przyczyną utraty jakiej? – Więc odstępuję mego – jedź – jedź, kiedy ci się to tak koniecznem wydaje – ale kiedyż powrócisz? – Ja? – oto tak – Ztąd do Lublina mil 10 – dzień drogi, lub półtora – tam, zabawię dni trzy, cztery, tydzień najwięcej; a jeśliby przypadkiem z drogą tam i nazad zabrało to wszystko dwa tygodnie – to pewno ani godziny więcej. – A kiedyż wyjedziesz? – Jutro, moja droga. Wszak im prędzej to zbyć z karku, tym lepiej – nie prawdaż? – O! zapewne! a masz że pieniądze? – Mam tyle, że mi zapewne wystarczy - – Gdybyś uważał, że ci zabraknie, weź u mnie, wiele zechcesz, bo ty teraz póki nie urządzisz majątku, swemi niebardzo możesz szafować. Ale wracaj, wracaj! prędzej! Nie wiem jak ja tu wyżyję bez ciebie – tu będzie smutno, nudno nie do wytrzymania. – A juściż i ja się będę spieszył – czyż ja tam na zabawy jadę, na jakieś szczególniejsze roskosze – wiesz sama że z potrzeby! – Owszem! na cóż ty się tłumaczysz – Baw się, baw mój drogi – Bądź szczęśliwy choćby nie ze raną – tego ci życzę zawsze, któżby ci bronił szu – kać szczęścia! Dziśże przynajmniej nie odjeżdżaj, bądźmy ciągle razem. – Ach! wszakże zawsze razem będziemy! zawalał Adolf z zapałem przyciskając ją do serca i całując w czoło – Kto ma taką jak ty żonę, ten byłby najwystępniejszym z ludzi, gdyby gdzie indziej szukał roskoszy i szczęścia. I ledwie skończył te słowa, zaczerwienił się, zmięszał, jak gdyby sobie co przypomniał, ochłonął z zapału, poprowadził ręką po czole, i zapytał ją zimno chodząc po pokoju: – Cóż sobie więcej, każesz przywieść z Lublina? – Nic! bylebyś siebie przywiózł jak najprędzej! – O! o to być możesz spokojna! - Któżby nie poznał z tej rozmowy Adolfa, że w Lublinie więcej go cóś nad sprawę zajmowało; któżby nie poznał ze Adolf nudzić się zaczynał z dobrą, miłą Matyldą? I nic dziwnego – można szacować i cenić osoby, a jednak nudzić się z niemi. Dusza potrzebuje po – karmu, nowości, biada temu, kto ją na-! sycić nie może. Nuda do wielu dziwnych i złych rzeczy doprowadza. Lecz w tem sercu Matyldy, spokojnem, gdzie najmniejsza odmiana, najmniejsze gwałtowniejsze poruszenie, zostawiało przykre ślady na długo, nowość nie tylko nie była pożądaną, lecz owszem przykrą. Jemu trzeba było nowości, jej pokoju. Ona, nie wyobrażała sobie jak zniesie to oddalenie, te dwa tygodnie, które jej wiekiem się zdawały; dwa tygodnie przez które, co chwila, co godzina, musiała myśleć o wszystkich przypadkach, jakie mogły spotkać jej męża i jej szczęście rozerwać na wieki! Zacząwszy od gangreny, która z ukłucia palca przypaść może, aż do rozbójników i wilków na drodze, wszystkie okropności wcześnie się jej na suwały na oczy – o jednej tylko nie myślała rzeczy – nie wierzyła w to, aby Adolf, mogł tak prędko pokochać inną kobietę. U niej miłość była nałogiem – im dłuższa, tym mocniejsza. Teraz jednym skokiem rzućmy się gdzie indziej – zostawmy Adolfa liczącego pieniądze na drogę, Matyldę w oknie zamyśloną – zobaczmy jeszcze jedną parę. Pan Półkownik Salezy siedział z fajką na kanapie zamyślony, oparty na poduszce, nadęty – przed nim stała filiżanka wonnej kawy ogromna – Był to ranek, pan Półkownik, ziewał jeszcze. Nagle do jego pokoju wbiegła żona, z trzaskiem, stukiem, hałasem, a Półkownik wstał przed nią z kanapy, sapiąc przybliżył się ku niej i życząc dnia dobrego w rękę pocałował. – Dzień dobry Półkownika! odezwała się Julija głośno, patrząc we zwierciadło, i głaszcząc go pod brodę – Jakie ci się spało? – Umh! jak zwyczajnie, nie ile – tylko sny miałem straszne – śniło mi się żem jeździł konno na pargaminowym przywileju na starostwo jakieś, z radości że mi go dali zmęczyłem się tem okropnie! A Jejmości jak się spało? – Prosiłam cię przecie, żebyś mię nigdy Jejmością nie nazywał! - – A pani? o! – Ja, dobrze, dość dobrze. Ale, w czy wiesz Pułkowniku, że ja myslę jutro jechać do Lublina? – Umh! a to czego? – Tyle interesów razem! zawołała Półkownikowa. A naprzód, nasza spraw wa z sukcessorami pana Żołądka – Umh! a cóż tam, pani żona poradzi? – Juściż, kiedy Waszmość to zaniedujesz i znajesz się na ludzi, to choć ja przypilnować muszę, Adwokata ugodzić, przełożyć interess, być u Sędziów. – To – to – może bym ja pojechał? – A gdzie tam! żywo odpowiedziała Julija – Choćbyś i pojechał, to czy przypilnujesz. Ty się spać położysz, a oni zrobią co zechcą – Ja sama jechać muszę. – Tak – ale w brzydką porę – w jesień – o! żeby ci to nie zaszkodziło, moja duszko! – Cóż mi zaszkodzi? pojadę karetą. – Umh! i długo tam myślisz zabawić? – Będzie to zależało od okoliczności – odpowiedziała Julija obojętnie – Tydzień – miesiąc – kwartał – któż to może wiedzieć? Tylko – mój Półkownika potrzeba rai na to pieniędzy! – I pogłaskała go pod brodę. – Jakto? – Mówie, ze mi pieniędzy potrzeba? – Nierozumiem - – Bez pieniędzy, cóż ja tara zrobię? – Nie słyszę – umh! – Mówię ze mi dasz pieniędzy! – niecierpliwie powtórzyła Julija. – A! i dużoż tam trzeba? – Sam pomyśl – Na poparcie sprawy – Adwokatowi – koszta podróży – życie w mieście – sprawunki – nieprzewidziane wydatki – – Tylko tam na Winiawie, wina mi kup dobrego - – Kupię – i jak miarkujesz, wiele na to potrzeba? – Beczułeczkę! byle dobrego - – Ale – pieniędzy, nie wina – Wieleż mi dasz? – Wiele dam? umh! to trudno – ja niewiem – Na ci kluczyk. Tam w kantorku w szufladce, po prawej ręce, w drugiej od góry, znajdziesz rulony, wszystkie po 50 czątych – Możesz tam wziąść ile potrzeba – i zostawić karteczkę, ile wzięto. Julija chciwie porwała klucz, pobiegła do gabinetu, otworzyła biórko, potem szufladkę na prawo. Jaki widok ją uderzył! Rulonów bez liku! – a w nich tyle uśpionych roskoszy, tyle uczuć, tyle wypadków zawiniętych w tym talizmanie! – Ach! pomyślała – Jakby to z tem można żyć wesoło! Suknie! bale – kocze – wszystko by było a z niemi rój przyjaciół, znajomych, sług – i posługaczów szczęścia! – Potem oparła się na kantorku i zamyśliła wiele wziąść. Naprzód porwała trzy rulony, i napisała na kawałku papieru – Wzięłam dukatów 150 – Chciała odchodzić – jakaś myśl przyszła jej do głowy, zdarła kartkę, wzięła jeszcze dwa rulony i napisała – Wzięłam dukatów 250 – I znowu chciała odchodzić, znowu wróciła, zdarła kartkę i wzięła jeszcze jeden rulonik. Widok tylu pieniędzy razem, zmniejszał w jej oczach cenę tego co brała. Uwinąwszy skarb swój w chustkę, zamknęła biórko, żegnając westchnieniem nieużytecznie leżące złoto i poszła odnieść klucz mężowi. – A co lubciu? czyś dużo wzięła? spytał Półkownik chowając klucz do kieszeni – hę? co? – Bardzo mało! – odpowiedziała Julija obojętnie. – Nu! ileż tam przecie? – Tylko trzysta dukatów – Powinno by to wystarczyć! Jeśli zabraknie, napisze do ciebie, Półkownik zmarszczył się, nic nie odpowiedział i zaczął chodzić po pokoju – potem odezwał się z cicha siadając. – Tylko Jejmość - – Znowu Jejmość? – Tylko Pani bardzo nie szastaj – Wszak znasz mię, że nie jestem rozrzutna! – Tak! umh! Ale trzeba jednakie pamiętać na to, ie nam moie Bóg da dzieci! - – A niech mię Bóg broni od tej biedy – jeszczeby tez czego nie stało. ‘ – Jakto Jejm – Pani, sobie nieżyczysz potomstwa? – Ani troche! – Uu! a to dziw! Każda przecie kopcia życzy sobie być matką - – A ja nie! odpowiedziała Julija stanowczo – niech mię Bóg od tego broni – uciekła bym z domu, jakby się tu tylko piskliwe dzieci rozgościły. – A na cóż my się pobrali? o! – Żeby żyć wesoło – nie nudzić się siedząc pojedyńczo po kątach – A pfe! i ty chcesz dzieci Pólkowniku? a pfe! ty chcesz dzieci? – I nie – ja tylko tak żartowałem – odpowiedział pan Salezy i wytoczył się za drzwi z uśmiechem przymuszonym i boleśnym. II. PRZYBYCIE DO MIASTA. Dnia 25 Września 1826 roku – na rogatkach w Lublinie meldowała się JWielmożna Półkownikowa – Julija z R... Z... Dnia 25 Września 1826 roku, tamże w kwadrans po niej, meldował się Obywatel Województwa Lubelskiego – Wielmożny Adolf N... Dnia 25 Września 1826 roku. Na Krakowskiem przedmieściu, w Domu Gościnnym koło Poczty, na górze – stanęła pani Półkownikowa. Tegoż dnia i roku w kwadrans – w tymże domu, stanął na dole Wielmożny Adolf N... Dnia 27 Września JW. Półkownikowa przeniosła się na mieszkanie do kamienicy naprzeciw Kościołka S. Ducha. Tamże, razem stanął obywatel Adolf N... Mieszkanie zostało najęte na miesiąc. Dnia 28 Września, był wielki Wieczór u JW. Pułkownikowej. Dnia 29 Września, był obiad na osob trzydzieści u JW. Półkownikowej. Dnia 30 Września JW. Półkownikowa nie przyjmowała nikogo. Obywatel Adolf N. cały dzień bawił w domu z nią razem. Wieczorem wyjeżdżali za miasto. Dnia 1 Października. obywatel Adolf N.. wyszedł z domu i w jednej z pierwszych winiarni, spotkał jakiegoś mężczyznę ospowatego, czerwonego, z włosami blond, gębą otwartą, w zielonym fraku z aksamitnym kołnierzem. Adolf przypatrywał mu się długo, on nawzajem przyglądał się jemu – potem Adolf przybliżył się ku ospowatemu i ściskając go zawołał. – Niechże cię powitam! – Ach! jak się masz! taż to Adolf N... nie mylę się! – Kopę lat niewidziany! – Kochany panie Adolfie! – Szanowny szkolny kolego! – Ależ wieki jak o tobie i słychu nie było. – Prawda - – Musiały zajść odmiany od tego czasu. – I wielkie - – Zmizerniałes! Czyś się nie ożenił? – Jestem żonaty. – A co – nie zgadłem? Więc to twoja żona, ta pani z którą cię kilka razy jadącego widziałem? – To jest – nie – ale – ona jest – kuzynka moja - – A! kuzynka.! Bodajżeś przepadł – sądziłem, że cię dawno nie ma już na świecie – Z takiej przyjaźni jak nasza żebyżeś potem choć raz napisał do mnie- – Miałem tyle zmartwień sów – straciłem w krótkim czasie ojca i matkę. – To przykro – Teraz więc jesteś, pan sam sobie – musisz być bogaty? – Dosyć – bo i żona przyniosła mi piękny majątek! – Z kimżeś się ożenił? – Z jedną wdową – z moją kuzynką – – Same kuzynki! z wdową powiadasz? a to nic lepszego! bogata – nie młoda? – Owszem - – Brzydka? – Wcale nie - – Chorowita? – Ani trochę - – Ale bogata? – Bogata! – Tym lepiej! musisz być szczęśliwy - – Alboż szczęście za pieniędzmi chodzi? – Ha! juściż gadajcie co chcecie – a znowu bez pieniędzy szczęśliwym być nie można – – A tyż tu co porabiasz? jak ci się wiedzie? cożeś robił wyszedłszy ze szkół? – Ja! zaraz ci opowiem – Musisz pamiętać, że jak skończyłem szkoły, byłem jeszcze strasznie głupi - – O! pamiętam! – Byłem głupi – Zamarzyła mi się w głowie jakaś miłość, ku jednej panience, która na nieszczęście, nie miała ani trzech groszy posagu – nic, prócz młodości i uśmiechu! Była bardzo wesoła! Zakochałem się w niej jak kot, nie było ratunku, ani perswazyi, ani nic – kochałem się szkaradnie - – Pojmuję. – Pojmujesz? Tym lepiej – Otóż chciałem się żenić. Mój ojciec człek stary z staropolskim wąsem i obyczajami, wręcz mi dał do zrozumienia, żem jeszcze błazen, że mnie o książce myśleć, nie ozonie. Musiałem się poddać losowi i przysiągłszy mojej kochance miłość do grobu – postanowiłem czekać, krótko mówiąc – aż ojciec umrze – – Pfe czyżeś mu życzył śmierci? – O! cóż za wnioski – nie życzyłem śmierci, czekałem tylko na nią, Tak to panie bywa ojcom, którzy synów lub córki, w niepotrzebnej trzymają ryzie. Wracam do rzeczy – Siadłem w domu nibyto gospodarować – i nibyto gospodarowałem rok cały. Rok, to nie fraszki, ojciec mój był zdrów jak ryba, czerwony i rzeźwy, próżno czekałem, ani myślał umierać. Kiedy tak sobie w domu siedzę, aż tu dochodzą mnie wieści, że moja najukochańsza – trzeba żebyś wiedział, że to była popadzianka – idzie bez żartu za mąż. Tknęło mnie to jak sztyletem – lecę do niej, wymawiam, hałasuje, a ona mi odpowiada zimno, że dla mojej przyjaźni, niechce starą panną zostać. Ja w płacz – ona śmieje się. Ja jej mówie, że się zabiję – Ona śmieje się – Dostaję konwulsyj – – ona śmieje się – Porywami pistolet, chcę się nibyto zastrzelić – ona śmieje się – Nie uwierzysz jak była wesoła. Wyczerpawszy nareście wszy: stkie sposoby, proponuję jej, żeby zemną uciekła – proszę, zaklinam, żenić się przyrzekam – a ta się śmieje. Porywam ją nareście, niosę do pojazdu, pędzę konie, uwożę – ona się śmieje. Do domu nie było czego jechać, miałem trochę grosiwa, jadę z nią do miasta, biorę slub – ona śmieje się ciągle. Taka była wesoła! Mija tydzień, drugi – wstaję jednego ranka, patrzę – nie ma jej koło mnie – szukam, pytam – Powiadają, że pojechała! Gdzie? dokąd? co? jak? ani słychu! Ja do pieniędzy – pieniędzy nie ma! A fe! Tak ja do domu, do ojca – czekam już dwóch rzeczy, żony i śmierci – Aż przecie i ojciec mój umiera – Możeś się znudził? – Bynajmniej! ciekawy jestem końca, – Włożyłem żałobę – proszę o butelkę Bordeaux! – Płakałem trochę i objąłem majątek. W kilka dni żona mi się zjawiła – Naturalnie żem jej nie przyjął – wesołość jej stała mi się nie znośną. Pozwoliłem tylko przenoco – wać – dałem pieniędzy na drogę – I – bądź zdrowa! Ruszaj w świat! Teraz żyję sobie uczciwie – po kawalersku, przyjechałem za interessami do Lublina i siedzę już drugi miesiąc. – Masz zapewne jaką sprawę? - – Tak! sprawę – Bo któż teraz sprawy niema? – Ot, wiesz co, chodź do mnie na wieczór, u mnie dziś będzie kilku przyjaciół, – Bardzo cię przepraszam, ale to być nie może – moja kuzynka jest trochę chora, nudzić się musi sama – muszę być u niej - – A! co tam! na chwilkę do mnie, na momencik! co to szkodzi? – Bardzo proszę, jeszcze do niej powrócisz – Go nam tam kuzynki! U mnie ich cztery znajdziesz kiedy zechcesz. Adolf się zarumienił cały, uśmiechnął z przymusu, potem mruknął cóś niewyrozumiałego pod nosem i poszli. Pan Szust stał na Krakowskiem przedmieściu, niedaleko Kapucynów, na pierwszem piętrze, bardzo pięknego do – mu. Pokoje w mieszkaniu jego, były odświeżone, posadzki świecące jak lustro; kryształy, srebro, porcelana stały wszędzie jedne na drugich, bez porządku, ale wytwornie. – Zkąd jemu to wszystko? myślał Adolf wszak nie jest bogaty! – Chyba – moie nań spadło jakie dziedzictwo? – To rzecz dziwna! Człek o 3 tysiącach złotych dochodu, nie mieszka tak pięknie, nie moie mieć tyle kosztownych cacek, nie może się otaczać takim przepychem? – Weszli byli do pierwszego pokoju – tam siedziało już, oczekując zapewne gospodarza, kilku mężczyzn, paląc fajki i rosprawiając między sobą. – Prezentuję panom Dobrodziejom – rzekł wchodząc gospodarz z trzpiotowatym uśmiechem, zacnego mego szkolnego kolegę i przyjaciela – Adolfa N.. Nawzajem prezentuję panu, to są takoż przyjaciele moi. chociaż nie koledzy – To pan A... To pan B... To pan C... to pan D... to pan E... a to pan F... Co się tyczy tego jegomości, który siedzi tam w kącie i paznogcie gryzie, ten ci się sam zaprezentuje – Chodź no tu Rejencie? – Chodź! chodź! krzyknęli wszyscy śmiejąc się – i figura smutna, chuda, w szaraczkowym fraku postąpiła ku nim, skrobiąc się po głowie. Łatwo można było poznać, ie to był jakiś biedak, służący im za zabawkę; bo zaraz jeden z dowcipniejszych, dał mu w bok kułaka, a drugi zadymił mu, fajką pod nos. Biedny Rejent zakrztusił się, ale zniosł wszystko i kłaniając się do kolan nowo przybyłemu, który się usuwał i chwytając go za ręce, wśród powszechnych śmiechów, mówić zaczął. – Mam szczęście prezentować się JWPanu – jestem były Rejent Graniczny Powiatu Upitskiego – Litwin – Mości Dobrodzieju – I dalibóg taki dobry jak i ci Jchmość co się ze mnie śmieją. (Śmiechy podwoiły się). Jestem tu na respekcie u JW. gospodarza (Bravo!!!) – usiłując rozerwać ponure myśli jego i dostojnych gości (Bravo!!!). Chciał mówie dalej Rejent, ale go któś z tyłu, tak silnie uderzył w bok, ie mu glos w piersiach usta Stary obrócił się nagle i zapadłem okiem, spojrzał po otaczających, plunął i chciał się gniewać, ie przed obcym nawet, tak mało go szanują; ale gospodarz zapobiegł temu – zawołał – Dajcie wódki Rejentowi! – i gniew jego ustał – językiem tylko powiodł po spalonych ustach i oczy obrócił na służącego, któremu ten roskaz został wydarty. Na Adolfie Wychowanym starannie, którego wyobrażenia, były jeszcze wstydliwe i tchem cynizmu kawalerskiego niepokalane; wszystko co tu widział u pana Szusta ogromne robiło wrażenie. Obchodzenie się ich ze starcem, mowa tych panów rubaszna, wyrażenia ich bez dowcipu lecz pełne pretensyi, opowiadania, rozmowy, wszystko nosiło cechę obnażenia się ze Wstydu, pokruszenia prawideł towarzyskiej skrom – nosci. Adolf pierwszy raz wpadłszy w takie chaos, kręcił się, czerwienił, spuszczał oczy jak dziecko, jąkał się i słowa nie umiał przemówić. Napróżno usiłował wedle przepisów Julii, nastroić się do tonu towarzystwa, ton ten był tak niski czy wysoki, że strony myśli jego pękały za każdem wysileniem. Podano nowe fajki i poncz – pan Rejent, poszedł w kącik ogryzać paznogcie, przyniesiono świece, nadeszło więcej gości i jakiś łysy jegomość zaproponował żeby wziąść się do gry. – A pan gra? zapytało kilka głosów Adolfa - – W jakąż grę? – Rozumie się, ze w żadną z tych łomigłówek! ale tak sobie – na prawo, na lewo – Sztos i faraonik - – Tych gier całkiem nie rozumiem – odpowiedział jąkając się Adolf, któremu od młodości wpojono wstręt zbawienny do podobnego rodzaju zabawy. I zadrżał mimowolnie, jak gdyby mu jaką zbrodnię zaproponowano. – Jak to? pan nie gra? – nie gra? nie umie? – zawołali wszyscy – i zaczęli szeptać między sobą – Fryc! frejer! – Łysy siadł, wysypał na stół garść dukatów i rozpieczętował taliją kart mówiąc – Tym czasem tylko sto – zabijcie banczek – będzie więcej! – My do stu dukatów, nie myslemy poniterować! – zawołali wszyscy - – No! więc jeszcze sto – zawołał łysy – sypiąc znowu na stół dukaty. Ja dla was nie pożałuję, bylebyście się gracko uwijali!!! - Adolf jak przykuty stał nieruchomy i wryty, patrząc ciekawie, jak się drudzy z poniterkami po miętemi w ręku uwijali koło stołu, a bankier maleńkiemi oczkami rzucał po zgromadzeniu; potem wziął za kapelusz i szedł żegnać się z gospodarzem. – Ależ zmiłuj się, nie uciekaj, co tak spiesznego do tej kuzynki! Poczekaj chwilkę, będziem w motii poniterować - – Kiedy ja w tę grę nie gram, – Ja cię nauczę! parę kart! szczęście! ot i gra cała! Rzuć ten kapelusz, Adolf chciał wychodzić, ale widząc naglące prośby gospodarza, jego ukłony j uściski, pomyślawszy ie kilka dukatów przegranych, nię nie znaczą, a przez pół godziny nie można nabrać nałogu, położył kapelusz i zbliżył się z gospodarzem do zielonego stołu. – Po czemu stawisz? zapytał gospodarz Adolfa, – Jak chcesz! – Ale przecie? – Jakaż najmniejsza stawka? – Jaki kusz najmniejszy? – Dukat - – Więc po dukacie - – Dobrze! wybierz kartę! - Drzała ręka Adolfowi, zdawało mu się ze. wybierając tę kartę, popełniał jakąś zbrodnię straszliwą – wybrał, po – stawiono dukata – a gospodarz dla dodania ochoty, ile ok mazo dostawił. Adolf wiedząc już która strona wygrywa, wlepił oczy w karty – i w sercu jego pierwszy się raz zrodziło to okropne uczucie, złożone z niespokojności, nadziei i strachu, żywioł graczów. Karta wygrała – gospodarz parol au meme załamał – wygrała – na dix couches, wygrała. Adolf śmiał się, ale śmiech jego był dziki, przymuszony, konwulsyiny. Sam nie wiedział co się z nim działo, udręczony, niespokojny, czuł jakąś nieopisaną czczość zwykły skutek podobnej zabawy. Potem okiem powiódł po zgromadzeniu, spójrzał na te twarze zapalone, na czoła poprzerzynane nabrzmiałemi żyłami – ujrzał tę szkaradną grę fizijonomij, drganie muszkułów, warg, wytrzeszczenie oczu, zatamowanie głosu w ustach w pół otwartych, wszystko co tylko można widzieć za zielonym stołem. Słyszał ciche przekleństwa, rzucanie kart o ziemię, kłótnie, przymówki, i cały przelękniony, poruszony do żywego, niepewny, drzący, niekontent z siebie, wygrawszy kilka dukatów wyszedł z tego domu z uczuciami z których sam sobie zdać sprawy nie umiał. Przyszedł do Julii – Julija dała mu turę, że się długo bawił, że próżno traci, drogo okupione chwile, i skończyła na zapytaniu, co robił, gdzie był i czego w tak złym wrócił humorze? Adolf wylał się przed nią zupełnie, opowiedział jej swoją niespokojność, udręczenie, które go po tej grze prześladowało, dziecinną swoją bojaźń i skrupuły. Julija śmiała się z niego, kazała mu powtarzać opowiadanie, i cieszyła się z roli, jaką grać musiał w towarzystwie tak wolnem, taki skromniś jak Adolf. Potem prześladowała go, żartowała z jego zasad, oswajała go powoli z myślami o tem wszystkiem, co dotąd w oczach jego pokryte było zasłoną skromności i wstydu; a udręczywszy go dobrze, i miarkując że lekcija, zostawi wrażenie na nim, zagładzała pieszczotami wyrządzone przykrości. III. KTOŚ NIEPOTRZEBNY. Najnieszczęśliwszym jest człowiek powolnego i bojazliwego charakteru. Taki choć w myśli mało kogo ceni, chociażby w czem widział wyraźną stratę swoją lub przykroić, nie odmówi jednakże ani proźbie, ani zachęceniu – a wiecznie oszukiwany, znając nawet, że go oszukują, dozwala sobą robić co zechcą, byleby nie być przymuszonym do tych kroków stanowczych, do środków silnych, ciągnących za sobą poróżnienia lub explikacye, nieodbicie potrzebne. Taki częstokroć poduszczony, przyprowadzony do złego, staje się występnym mimowoli, jedynie tylko dla braku energii i siły do oparcia się ludziom. Ta – kich ludzi jest wiele, takim był Adolf. Wybaczą mi zapewne matki, kiedy im szczerze wyznam, że od ich wychowania zależą takie charaktery. Dziecię z natury ciche, powolne, słabe, – trzeba hartować, trzeba mu dodawać mocy, a nie głaskać je i dozwalać aby ta bezsilność, potrzebująca ciągłego na potem przewodnika, w nałóg mu weszła. Adolf słaby nie umiał się oprzeć Julii, choć jej nie kochał, dręczył się, żałował siebie i Matyldy, – a nie mógł się odważyć, powiedzieć pani Pułkownikowej prawdę i wrócić do domu. Trzeba było odwagi na zniesienie burzy, jaka po pierwszem wyznaniu, zerwać się mogła – Adolf jej nie miał. Każdy list Matyldy nabawiał go piekielnem udręczeniem, smutkiem, niepokojem i gdyby nie to, że Julija przejmowała większą część ich, i w ogień razem z listami męża rzucała; może Adolf byłby przeczytawszy, który z nich cichaczem powrócił do domu. Takiem to było życie jego w Lubli – nie – Oddany kobiecie, której dziwacznemu charakterowi ulegać musiał, jak mucha w sieciach pająka, targał się napróżno, nie umiejąc się wydobyć. Inny na jego miejscu, byłby dawno wszystko porzucił, on lękał się obrazić, lękał się jej upokorzyć – bał się jej gniewu. A że ludzie bojaźliwi więcej zawsze czynią dla tych których się lękają, niżeli dla tych których kochają; Adolf spokojność swoją, szczęście swoje i Matyldy poświęcał kaprysom Julii, A kiedy pieszczoty jej, nie mogły zniszczyć, dogryzających mu myśli, wówczas rzucał się biedak w towarzystwo gdzie burzliwa zabawa, wino i karty, rzucały chwilową zasłonę na przeszłość i przyszłość. Tam powoli walcząc z świętemi zasadami swego wychowania, które przesądami nazywano, pojął wszystkie uczucia dotąd mu nieznane, gry, upojenia i rospusty. Ale Adolf słaby i drzący zawsze, nie mógł się zepsuć, za chwilę wracały zgryzoty, niespokojności, wstyd nakoniec posłaniec cnoty – Żałował przeszłości i rzucał się w nią na nowo, Julija nie szczędziła sposobów rozweselenia go, nie żałowała czasu na dawanie mu nauk, i wyśmiewając przed nim wszystko bez litości – religiją, cnoty, wstyd, wiarę, starała się najusilniej, zrobić z niego – jak mówiła człowieka; starała się wykorzenić z niego dziecinne przesądy – trucizna działała powoli, trudno było przez kilka tygodni zniszczyć dzieło lat kilkunastu. Jednego wieczora u Półkownikowej było wiele gości, pokoje jaśniały światłami, mężczyźni zwieszeni nad zielonemi stołami topili wzrok w złocie rozsypanem na przynętę – roznoszono wino, wszyscy byli weseli. Julija rozmawiała z kobietami. Adolf tego wieczora pił wiele i w winie pamięć nareście utopił, stawił karty drogo, wygrywał, szczęście mu się uśmiechało i Julija także. Była już dziesiąta. On dobijał banku, nad którym blady jak upior bankier z drzącą ręką, okiem zapadłem, siedział w niemej rospaczy i ciągle z szklanki stojącej przy nim popijał. – Do reszty banku zawołał Adolf – kończę grać! Bankier drząc pociągnął parę abeugów, potem zastanowił się i słabym, grzecznym, błagającym głosem się odezwał - – Dam odstępnego - – Dajże mi pan pokój! – zawołał Adolf zapalczywie – ciągnij! I nachylony zwiesił się, nad taliją kart, wyciągając już rękę po złoto. W tem za drzwiami, głos się dał słyszeć znajomy - – Uu! a toż co tu? imieniny czy bal? hę? daj tu poduszkę skórzaną i fajkę. – Kto to? co to? zaczęli szeptać goście poglądając po sobie – Adolf zbladł jak chusta i porwał się z nad stołu – Julija wstała z kanapy powoli i z uśmiechem wyrzekła - – To mój mąż! - Drzwi się otwarły, bankier abeugu dociągnął – wszedł Półkownik – Adolf przegrał. Zmięszany, niechętny, posu – nął garść złota bankierowi i stanął jak wryty, usiłując ukryć się za innymi gośćmi. W płaszczu futrem podbitym, obwiązany chustkami, w ciepłych butach, w czapce na uszach, wtoczył się Półkownik do sali sparty na ręku służącego. Wszyscy spojrzeli i stanęli zdumieni na widok tej dziwnej figury. Julija ani na chwilę nie straciła przytomności, podbiegła ku niemu i zawołała z uśmiechem. – A tyż tu zkąd Salusiu! – Ja! u! juściż przyjechałem z domu – Przebąknął Półkownik oglądając się w koło zdumiony, zdejmując czapkę powoli i kłaniając się gościom niezgrabnie – Ale tu bal! o! Jejm – pani nie nudzi się - – Chodź że! przerwała mu żona, przynajmniej zdejm te płaszczysko! I porwała go za rękę a zbliżając się do drzwi zawołała do gości. – Proszę się nie deranżować ja wracam w momencie. Wyszli do drugiego pokoju. Półkownik mimo powolności jaką zawsze dla żony okazywał, tą razą zdawał się być nieukontentowany, mruczał coś niewyraźnie pod nosem, i nastawiając lokajowi nogę, aby mu but zdjęto, odezwał się nareście spuszczając w dół głowę. – Cóż to za goście? – młodzież! – Czy nie myślisz być zazdrosnym Półkowniku? zawołała Julija ze śmiechem. Zaprosiłam Sędziów, adwokatów ich żony, ich kuzynki – bez tego się w sprawie nie obejdzie. – Tak! ale to młodzież! – Prawie wszyscy - – Oni tam grali w karty widziałem - – To i cóż? trzeba ich bawić, a u nich ta zabawka w modzie! – Tak! – pójdęż no ja z niemi o sprawie pogadam - – Fe! alboż to czas Półkowniku, zaprosiwszy na wieczór, męczyć pytaniami – pięknoby też o tobie mieli opiniją! – Och! o! i cóż to złego! za naszych czasów - – Im nic do tego, jak było za waszych czasów teraz zupełnie co innego. – O! u nas w Sądach siwi siedzieli, a tu młokosy, trzpioty, bez doświadczenia a pewno i bez nauki utriusque Juris – Muszę ich wyprobować! o! w tem to i ja nie głupi! I już wstawał chcąc iść Półkownik, ale go żona zatrzymała. – Nie dziwacz że się Półkowniku – z drogi, zmęczony, pójdziesz tam jeszcze się spierać – lepiej byś spać się położył. – Um! przecież gospodarzowi - – Ty tu nie jesteś gospodarzem – ja jestem pani i gospodyni. Proszę cię spać się położ – Dobranoc. – Ależ! o! kiedy ja spać niechce - – Kiedy ja proszę i Ręczę ie ci to posłuży. – Jabym chciał z nimi pogadać. – Sprzeczasz się jak dziecko! – Niechże mi przynajmniej dadzą fajki - – Karolino! każ panu przynieść fajkę! Z fajką już ani myśl iść do salonu. Pościelecie tu w drugim gabinecie obok dla Jegomości – poduszkę skórzaną niech przyniosą – nie wychodź ztąd ani krokiem bo będziesz chorował – Dobranoc. – Tylko ie jabym chciał - – Sam niewiesz czego chcesz – Dobranoc. – No, to dobranoc – u! i cóż ja tu będę robił? Ty się tam bęziesz bawić – a ja się tu zanudzę – Zostań ty tu zemną, hę? – A to by pięknie było! cóżby oni pomyślili – gotowiby się jeszcze rozgniewać – i po sprawie by było – Dobranoc. – A prędko Jejm – pani wrócisz? – Niewiem – jednak ty nie czekając kładnij się spać – ja śpię osobno, bo tu ciasno – Dobranoc, Karusiu przy – gotuj panu Szlafmycę i poduszkę – Dobranoc. – Dobranoc. Julija weszła do Salonu i zatrzasnęła za sobą drzwi od gabinetu, w którym się został Półkownik. Ledwie weszła zapytano ją co się z mężem stało. – Poszedł spać – odpowiedziała zimno i rzuciła wzrokiem szyderskim na bladego Adolfa, który wstydząc się i nie mogąc uciekać, stał jak na mękach. Gra szła dalej, goście się bawili – zapomniano o Półkowniku – minęło pół godziny. Zegar uderzył pół do dwunastej – przez drzwi gabinetu pokazała się głowa w szlafmycy, wąsata, z fajką W gębie i odezwała się pół głoskiem. – Proszę Wasani tutaj – pani Półkownikowa! o! Julija podniosła się z kanapy i odpowiedziała machnąwszy ręką. – Idź spać Półkowniku – ja zaraz przyjdę – – I! spać! spać! odbąknął Półkownik potrząsając wąsami i szlafmycą – Proszę no tylko do mnie na minutkę. Wszyscy z uśmiechem zwrócili wźrok na drzwi – Julija się jednak nic a nie tem nie zmięszała i kończąc zaczętą wprzódy rozmowę – zawołała tylko – Zaraz, zaraz i drzwi się przymknęły. Mija kwadrans, młodzież z cicha pozwala sobie żarcików z Półkownika i jego żony – głowa w szlafmycy wysuwa się znowu, przed nią z pod wąsów wybiega kłąb dymu na salon i głos się odzywa - – A co? – Zaraz! zaraz! odpowiada Półkownikowa - Głowa znikła, śmiechy wyraźnie słyszeć się dały. Znowu pokazuje się szlafmyca, kłąb dymu i wąsy i głos słychać. – Proszę się nie smiać! Smiechy się podwajają – szlafmyca znika, lecz drugiemi drzwiami wpada służąca, mruga na panią, Julija przeprasza gości i wybiega. – A co? – Na co pani we drzwiach od drugiego gabinetu klucz zostawiła! – Był tam Pułkownik? był? – Był! zajrzał tam z ciekawości, znalazł łóżko pana Adolfa, jego rzeczy i służącego, pytał się czy on tu mieszka, a teraz chodzi tam i mruczy i łaje chodząc po pokoju. – Czegoż on łaje? – Domyśla się, – Czego się domyśla? cóż w tem jest złego? – śmiało i groźno zawołała Julija. – Ale - – Cóż to myślisz Karolino? – Ja? nic pani! – A proszę! błażnica!– Idź, powiedź panu, ie ja tam zaraz przyjdę, Służąca poszła, Julija wróciła do salonu z miną, równie wesołą i spokojną jak wprzódy, zbliżyła się do Adolfa, szepnęła mu na ucho słów kilka i roz – smiała się. On zbladł jak chusta i chciał wychodzić, Julija go zatrzymała. Goście uważając ie ich przytomność była tu zupełnie zbyteczną, powoli oddalać się zaczęli. Kiedy już tylko Adolf z Juliją pozostał w salonie, głowa półkownika wsunęła się znowu, a za nią i cały półkownik wszedł do sali, czerwony i trzęsący się od gniewu, z fajką w zębach, w szlafroku i zbliżył się do żony. – O! terazem się napatrzył jak Pani Dobrodziejka przepędzasz czas w mieście. – Albo co? zapytała Julija ziewając. – Co? jeszcze pyta! – podchwycił zagniewany Półkownik – a kto śpi obok ciebie w gabinecie? – Pan Aodolf! – z najzimniejszą krwią odpowiedziała Julija – i cóż z tego? – Co z tego? jeszcze pyta! odpowiedział stary rzucając fajkę o ziemię z gniewu i poskakując ku niej ze ścisnionemi pięściami. – Zwarijował! mój mąż zwarijował! – zawołała Julija z politowaniem, odstępując się na krok od niego. – Cóż to! masz mnie za głupiego, za ślepego! wołał Półkownik – Dam ja ci! – Jakto? śmiesz na mój honor, na moją dobrą sławę rzucać podejrzenie? Półkowniku, pomiarkuj się póki czas. Zimna krew i przytomność Julii, zbiła zupełnie z drogi Półkownika, ton jakim mówiła, pewność jej i śmiałość zdurzyły go – osłupiał. – Smiesz mi taką wyrządzać krzywdę? Półkownik milczał i stał jak wryty. – Idę do rozwodu – precz z moich oczu – wołała ciągle – Jak mogłeś, jakeś się odważył, takie na mnie rzucać podejrzenie! Pan Salezy milczał, podjął fajkę z ziemi i mrucząc pod nosem wybąknął – A klucz co tył we drzwiach? – Cóż ten klucz dowodzi? niewdzięczny! zawołała Julija znowu – Ze któś mieszka obok, ze przeszedł przez mój pokoj idąc do mnie na wieczór, tóż to są powody, żebyś mnie miał o niewierność posądzać? Takie to nagradzasz mię za to, żem ci młodość moją poświęciła? – O! a mnie lokaj mówił, ie tych drzwi nigdy nie zamykają - – To ty więcej wierzysz jednemu pijakowi, który sam nie wiedział co mówił, jak mnie? Toż to jest szczęście któreś mi obiecywał przed ślubem? Półkownik stał zdumiały i nieukontentowany, poglądał to na Adolfa, to na żonę; a widząc jednego surową minę, drugiej twarz zapaloną gniewem i oblaną łzami, które w sam czas przyszły ją zmoczyć – uczuł się głęboko występnym, zawstydził się sam swoich podejrzeń i nieufności, rzucił się na. kanapę i zawołał. – No, to ja panią Półkownikowę przepraszam. – Tak! łatwoż to za takie szkaradne postępowanie przeprosić? – łkając przerwała Julija, takiej urazy najprościejsza by ci nie darowała kobieta – Nie! odtąd - – Ależ! odbąknął Półkownik fajkę widząc nieukontentowany, że na niego przyszła kolej przepraszać – pozory – pozory! - – My nie możem źyć z sobą – kiedy lada pozor do najszkaradniejszych prowadzi cię domysłów! Taki to los kobiety cnotliwej! – Ale coż ja mogłem wiedzieć – co raz bardziej zmięszany odpowiedział Półkownik, z resztą ja przepraszam i Wasanią i Jegomości. Julija zamilkła, Adolf zebrał się przecie na słów kilka. – Ja potrzebuję satysfakcyi – rzekł z cicha – za panią i za siebie - – A ja żądam rozwodu – odezwała się Półkownikowa – zrobiłeś mię po – śmiewiskiem całego miasta, moich własnych ludzi – tego nigdy nie daruję - – Są moralne zasady wiodące każdego – dodał Adolf. – Ale ja wiem – ja wiem – mruczał Półkownik - – Idź spać – zawołała Julija po chwili. Półkownik zdjął grzecznie szlafmycę, wziął fajkę swoją, ukłonił się żonie i panu Adolfowi i poszedł spać nie mówiąc ni słowa. - * * * We dwa dni Półkownik na niezaprzeczonych dowodach opierając się, rozłączył się z żoną z powodu jej pobytu w Lublinie i zaczął o rozwód się starać. Napisał takoż list do Matyldy oznajmując, że jej mąż jest uwodzicielem jego żony. IV. NOC. Adolf nazajutrz zaraz po owym wieczorze odjechał do domu lękając się odnowienia scen podobnych. Jedną z najprzykrzejszych chwil jego życia był powrót do domu; czułość i przywiązanie Matyldy, na które nie zasługiwał, jej pieszczoty, jej wiara niezachwiana, że mąż nic złego zrobić nie mógł, dolegały mu okropniej nad wszystko. Czuł się tak nikczemnym, tak upokorzonym W obliczu kobiety która gomiała za wzór wierności małżeńskiej; sto razy chciał jej paść do nóg, chciał wyznać że ją oszukał, ale wstyd go wstrzymywał, a tymczasem list Półkownika przyszedł. Adolf był na polowaniu – Noc była jesienna, gwiazdy i księżyc świeciły, chmury latały po niebie, wiatr dął smutny, drzewa szeleściły ostatkiem swych liści. W około było cicho, tylko czasem pies zaszczekał, wróbel świergotnął, lub na wodzie blisko domu plusnęły ryby. W pokoju sypialnym paliły się świece na stole i przez okno walcząc z ich światłem księżyc patrzał blady. Nikogo nie było, tylko ona sama, dwa łóżka stały posłane, na kominie zegar wybijał pół do dwónastej. Adolf nie powrócił jeszcze z polowania – przed Matyldą leżał list Półkownika. Oko biednej żony zwracało się często, to na drzwi, to na ten papier i zalewało się łzami. Spoglądała na księżyc, na łóżka, na drzwi i wzdychała, potem sparła się na ręku i zadumała głęboko. Drzwi otworzyły się po cichu, ona obróciła oczy, Adolf z fuziją w ręku w myśliwskim ubiorze, wszedł, postawił broń u proga, spojrzał na łóżka i widząc je nietknięte odezwał się po cichu - – Jeszcześ się spać nie kładła Matyldo? Ona spójrzała na niego ze łzami w oczach i cicho odpowiedziała – O! nie jeszcze! – Po głosie, oczach i odpowiedzi, poznał Adolf, że Matylda wie o wszystkiem i cały drzący jak winowajca, oczekiwał wybuchnienia i ustania burzy, która się zbierała. Zdjął powoli burkę z siebie i położył ją na krześle. Oboje milczeli – lecz jakie przykre było tomilczenie – Adolf odchodził prawie od przytomności – a po twarzy Matyldy przemykały się łzy ciche jak gwiazdki spadające po niebie wsród pogodnej nocy. Po długiej milczenia chwili, Matylda podała mężowi list ze stołu, a sama poszła i usiadła w kątku. On go pochwycił drzącą ręką, przebiegł oczyma, po bladł, z trzech słów treść jego wyssał całą i stał pomięszany nie śmiejąc ust otworzyć, wyrzec słowa i zacząć tej rozmowy tak przykrej dla niego. Matylda widziała jego pomięszanie i zapytała po cichu. – Czy to prawda Adolfie? Proszę cię, powiedz że to fałsz! ja temu nie wierzę – Półkownik jest dziwak! wszak to nieprawda? Adolfie! to nie prawda co on pisze?? Adolf stał niemy – w sercu jego okropna odbywała się walka, miałże skłamać i wrócić spokojność żonie, która niedopytując się więcej, pewno by mu na słowo uwierzyła – lub powiedzieć prawdę? – ... Usta jego otwierały się razy kilka i w pół wymówione słowa, wracały nazad do ścisnionego serca. – Wszak to nieprawda? zapytała niespokojna Matylda. Adolf milczał jeszcze i to milczenie, dla innej kobiety, byłoby już dostatecznym winy dowodem, bo któż niewinny, tak długo by się wahał, co ma powiedzieć? Potem głosem stłumionym lecz stanowczym odezwał się. – To prawda. – Prawda?! podchwyciła boleśnie Matylda odskakując od niego! Ach! na cożeś mi to powiedział! mógłżeś z tak zimną krwią na zawsze zatruć moją spokojność? Więc kochasz Juliją? – Nie – odpowiedział Adolf – ciebie jedną - – Mnie? możeż kto kochając tak jak ty postępować? – Tam! rzekł Adolf ponuro – pociągnęto mnie tylko, moje ciało – lecz dusza była zawsze przy tobie (Sam nie wiedział, co mówił). – Dusza! łatwo powiedzieć – z usmiechem bolesnym odpowiedziała Matylda – bo nikt temu nie zaprzeczy, o czem się przekonać nie potrafi. Rzadko, mój Adolfie, rzadko i na krótko dusza odłącza się od ciała, a tam gdzie roskosz ciało pociąga i biedna dusza przylgnąc musi mimowoli! - – O! chciałbym, żebyś widziała mo – je tamtejsze roskosze (kłamał) przekonałabyś się że nad nie nie było straszniejszych cierpień. Niebyło chwili wolnej od zgryzot, od wspomnienia tej którą kochałem! Julija ciągnęła mię gwałtem za sobą, gdybym wierzył w czary... – Mogłożby to być prawdą, żebyś mnie kochał jeszcze? przerwała mu Matylda – Adolfie, jakże mię o tem przekonasz. Adolf milczał, przeszedł się po pokoju, zbliżył się do drzwi, wziął fuziją, podjął dekiel, zobaczył czy jest proch na panewce i postawił ją znowu. Matylda drzała ze strachu, on myślał w tej chwili o cietrzewiach, zającach i lisach, i drżał z niecierpliwości, żeby co prędzej i jak najlepiej ukończyć tę scenę. Żona zbliżyła się do niego i biorąc go za rękę, szczerym swoim, miluchnym odezwała się głoskiem. – Bądź ze mną szczerym Adolfie – jeśli ja ci na świecie do szczęścia zawadzam, łatwo się uwolnisz odemnie. Powiedz słowo, a zniknę jak ta chmu – ra za domem – Adolf w tej chwili z miną cale rozrzewnioną, robił jednak w myśli mimowoli uwagę, że chmura nie zniknęła ze wszystkiem. – Ty zostaniesz sam, panem swej woli, mówiła dalej Matylda – nie będzie cię trapić myśl, ze jest ktoś w domu, czyje szczęście od ciebie zależy – Słuchaj! – jeżeli - – Nie mów mi tego Matyldo, chyba mnie nie kochasz?. – Ja? ciebie! moje oddalenie od świata i ciebie, byłoby jeszcze ostatnim miłości dowodem. Myślisz że iżbym poleciała, szukać na łonie burzliwego świata wynagrodzeń za tę ofiarę? – O nie! ukryta gdzieś daleko dokończyłabym tego życia – Bo na cóż mam ci psuć chwile, które bezemnie roskoszniej byś przepędził? Adolf nie wiedział jak się tłumaczyć, był poruszony, chciał się wynurzyć i nie wiedział od czego zacząć. – Jakże cię przekonam! zawołał z niecierpliwiony – nie uwierzysz przysiędze! wszystko przeciw mnie świadczy! Pojechałem dla Julii do Lublina to prawda – ale ciebie kochałem jedną – Własną spokojność, szczęście twoje, poniosłem jej w ofierze – ale ciebie kochałem – Wytłumacz to sobie, daj mi siłę na oparcie się chęciom ludzi, którzy mną władają – daj mi stałość, a będziemy szczęśliwi – Ja jestem słaby, ja to sam czuję, kto chce kieruje mną - – Czemuż ja kierować nie moge? cicho, ze łzami odezwała się Matylda i poszła do okna, patrzeć na dalekie lasy, na księżyc, na noc spokojną, kołyszącą się między niebem a ziemią. Adolf nieprzytomny stał na miejscu, oczy jego obłąkane szły za Matyldą, drząca ręka miotała listem, który z gniewu na drobne podarł kawałki – Zegar wybił pół noc. - Znowu to straszne nastąpiło milczenie, w którem wahała się niepewna przyszłość – Smutna to było chwila, Adolf sparty o komin patrzał na skazówki zegaru, Matylda stała w oknie łzy o – cierając. Po chwili biedna żona odstąpiła od okna, i ostatnią łzę otarłszy zbliżyła się ku niemu. – Czy chcesz wolności mój Adolfie – odezwała się półgłosem – Ja ci ją powrócę, powiedz – Jam dawno myślała, przewidywała, że ty zemną szczęśliwym być nie możesz. Ty potrzebujesz wdzięków, ja mam miłość tylko, a ta twarz blada, oczy łzami przygasłe, mogąż ci wystarczyć? Zwiędły kwiatek politowanie tylko wzbudza, tobie potrzeba ładnej twarzy, wesołych oczu... Adolfie! to ostatnia noc nasza – a potem czy; chcesz być wolnym? – Niechcę nic bez ciebie – odpowiedział Adolf – ja cię kocham i gdyby nie ta kobieta byłbym szczęśliwy - – Więc i ją kochasz także? – Ja się jej boję – cicho przebąknął! Adolf – zdaje się, że przeznaczenie wmięszało ją do mego życia, aby