5944

Szczegóły
Tytuł 5944
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5944 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5944 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5944 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

� Copyright by Piotr Szewc � Copyright by Wydawnictwo Literackie, Krak�w 2000 Projekt ok�adki i stron tytu�owych Jacek Szczerbi�ski Na ok�adce wykorzystano fotografi� Sebastiana Woj Redaktor Wieslawa Otto-Weiss Redaktor prowadz�cy Lucyna Kowalik Redaktor techniczny Bo�ena Korbut Wydanie pierwsze Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, 2000 31-147 Krak�w, ul. D�uga l http://www.wl.net.pl e-mail: [email protected] Bezp�atna linia informacyjna 0-800 42 10 40 Sk�ad i �amanie: Scriptorium �TEXTURA", Krak�w, tel. (0501) 169-877 Druk i oprawa: Wydawnictwo Diecezji Pelpli�skiej BERNARDINUM 11-130 Pelplin, ul. Biskupa Dominika 11 ISBN 83-08-03027-0 Ty kochasz wszystkie rzeczy, kt�re s�, i nie brzydzisz si� niczym, co mzynile�. Aniby� nie uksztalcil rzeczy nienawistnych Tobie. (Ksi�ga M�dro�ci 11, 24) T�um. Cz. Mi�osz Wzrok Salomei Goldman przyzwyczai� si� do ciemno�ci. Rozpoznawa�a przedmioty w sypialni: wisz�ce na przeciwleg�ej �cianie lustro, st�, a na nim wazon, kanap�, dwa fotele. I framug� otwartych drzwi, kt�re prowadzi�y do s�siedniego pokoju. Lewa r�ka Salomei Goldman przylega�a do rozgrzanego, poruszaj�cego si� w rytm r�wnomiernych oddech�w, cia�a m�czyzny. By� to doktor Henryk Tarnowski. Doktor spa� na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi nogami, z obr�con� na bok g�ow�. Pani Salomea le�a�a nieporuszona, aby go nie obudzi�. Trwa�o to d�ugo. S�ysza�a, jak mosi�ny, z tarcz� wspart� na rozkwit�ych liliach, secesyjny zegar odmierza sekundy. Znu�enie pani Salomei ust�pi�o uczuciu, kt�re by�o czym� innym � tak jej si� wyda�o � a na pewno czym� wi�cej ni� przyjemno�ci�. Doktor Henryk Tarnowski nale�a� do niej niepodzielnie i bezwarunkowo, mimo �e czas, jaki by� dany tej wsp�lnocie, czy mo�e, �ci�lej: jednoosobowemu zaw�aszczeniu, wyczerpywa� si�, kurczy� w spos�b nieub�agany. I ten up�yw odczuwa�a nie mniej intensywnie ni� drgnienia mi�ni 7 i sk�ry �pi�cego, pulsowanie krwi, zapach i smak potu, zawsze ten sam, gdy j�zyk napotyka� jego kropelki na twarzy,- � ramionach, torsie. Salomea Goldman mia�a suche gard�o i usta. Podnios�a si� ostro�nie i, opieraj�c si� o �cian�, posz�a do kuchni, aby si� napi�. Ale nie ugasi�a pragnienia: t woda by�a ciep�a. Zawaha�a si�, czy wr�ci� do sypialni. Nauczona do�wiadczeniem pani Salomea wiedzia�a, �e ju� nie u�nie. Zbli�y�a si� do kotary i przesun�a jej brzeg. Popchn�a bezszelestnie okno i wychyli�a g�ow�. Tu� ponad oknem, z nier�wnej kraw�dzi dachu, zwisa�y grube krople rosy. W ciemno�ci, nie prze�wietlonej najs�abszym promieniem, ledwo rysowa�y si� kontury dach�w i komin�w z naprzeciwka. Srebrzystoszara pow�oka wilgoci pokrywa�a blaszany parapet. W dole, wzd�u� ca�ej ulicy Pere-ca, od jej wschodniego kra�ca po zachodni, zamkni�ty ulic� Akademick�, pe�z�a mg�a. Z mg�y wy�ania�o si� kilka kupieckich budek. Salomea Goldman wzi�a g��boki oddech. Ch��d pieszczotliwie ogarn�� jej ramiona i szyj�. Ziewn�a. W�o�y�a za uszy kosmyki opadaj�cych na twarz rudych w�os�w, teraz zgaszonych, bez miedzianego, ostrego zwykle blasku. Czekaj�c na swoj� por�, nie unosi� si� jeszcze �aden z dobrze znajomych zapach�w pobliskiego targowiska, zapach wysch�ego ko�skiego nawozu czy wiruj�cego w letnie dni kurzu. �adnej zapowiedzi tych i innych woni, kt�re mia�y nape�nia� powietrze p�niej, stopniowo, chwila po chwili i godzina po godzinie, w zgodnym z kolej� rzeczy porz�dku. Niczego, co by powietrze naznaczy�o charakterem, rzec by te� mo�na osobowo�ci�, czym�, co by je okre�li�o jako zjawisko �ci�le ograniczone, lokalne. Pani Salomea westchn�a i po�o�y�a na parapecie d�o�. Spod palc�w sp�yn�y stru�ki wody. Zadr�a�a od ch�odu. Cofn�a si� i przymkn�a okno. Osuszy�a palce o brzeg aksamitnej kotary. Zanim wr�ci�a do ��ka, zasun�a j�. Brzask stawa� si� namacalnie bliski. By�o cicho. Z podmiejskich ��k dochodzi�y pojedyncze, podobne do skarg, st�umionych j�k�w i nawo�ywa� g�osy rozbudzonych ptak�w. Miasto zastyg�o w bezruchu. Tylko mg�a, �ywo obecna, acz nie wsz�dzie jednakowo intensywna, zajmowa�a lub dyskretnie opuszcza�a place i zau�ki. Obraca�y si� wskaz�wki miejskiego zegara, przesuwa�y si� na tarczy o ka�dej, a wi�c i o tej porze. R�wnie� za ich spraw� bezruch by� zjawiskiem pozornym. Domy, ulice, podw�rka szykowa�y si� do obudzenia. Z pomp mia�y si� potoczy� strumienie wody, uwolnione od rygli mia�y otworzy� si� bramy, nieco p�niej drzwi i okiennice sklep�w i budek kupieckich. Cho�by jednej z tych, na kt�re spogl�da�a Salomea Goldman, niskiej, i dlatego po dach ukrytej we mgle: skleconej z czerniej�cych ju� ze staro�ci desek budki Fajgi Katz z dobrze znanym w mie�cie i okolicach pieczywem. Od wczesnego ranka zapach precli, obwarzank�w posypanych makiem i bu�ek ma�lanych przyci�ga� do budki miejscow� i wozami przyje�d�aj�c� na targ klientel�. W znajduj�cej si� na wschodnim przedmie�ciu piekarni Unterrechta � to w niej swoj� budk� zaopatrywa�a Fajga Katz � praca trwa�a ca�� noc. Ja�nia�y okna, w otwartych drzwiach wida� by�o uwijaj�cych si� piekarzy, ich dono�ne �miechy i rozmowy nios�y si� daleko i zapada�y w sadach, w trawie, w ��kach za ostatnimi domami ulicy Nadrzecznej. Tam by�y ju� nies�yszalne. W ciszy chlupota�a woda, �a-bu�ka bowiem, przep�ywaj�c pod kamiennym mostem, ob- 8 9 ni�a�a nieznacznie koryto i chlupotaniem nieustannie informowa�a o tej odmianie. Na przedmie�ciach mg�a si� przerzedza�a. Zanurzone w niej wierzby (te szczeg�lnie licznie porasta�y okolice ��k i pastwisk), krzewy g�ogu i dzikiej r�y przypomina�y �pi�ce zwierz�ta. Do �pi�cych zwierz�t upodobni�y si� te� stogi siana. Z lip i akacji, kt�rymi obsadzone by�y drogi i trakty, kapa�a rosa. Wok� drzew grunt by� rozmi�k�y, mazisty, z k�pami po��k�ej trawy. W s�oneczne dni zdarza�o si�, �e korony zamyka�y si� nad drog� i tworzy�y tunele cienia. Zjechawszy z p�l, znika�y w nich, w k��bach wznieconego kurzu, furmanki. Kurzy�o si�, kiedy sp�dzane w po�udnie z pastwisk krowy kroczy�y, jedna za drug�, na odpoczynek i do koryt z wod�. Za Lwowsk� i Krasnobrodzk� szarza�o, najpierw ponad horyzont wysun�� si� czerwony skrawek s�o�ca. Obie ulice prowadzi�y na niewielkie wzniesienie, za kt�rym otwiera�a si� rozleg�a przestrze� ��k, p�l i rzuconych na nie wiosek: Kalinowic, Jatutowa, �abu�, Pni�wka. To tam najwcze�niej �wiat�o porusza�o si�, pe�z�o po �cierniskach, ��kach, pniowskich stawach, lasach i podmok�ych zagajnikach, w��cza�o si� w nurt �abu�ki, Topornicy i ich bezimiennych, niepoliczonych dop�yw�w, a tak�e zwyk�ych osuszaj�cych podmok�e tereny row�w. �wiat�o przenika�o ci�gn�ce si� wzd�u� rzek siedliska trzcin, pokrzyw i mietlic, kt�re k�ad�y si� na trawie d�ugim, niepewnym cieniem. Na potarganych przez wiatr i owady paj�czynach wisia�y, chybocz�c si�, drobiny wody. R�wnie� i je �wiat�o przenika�o na wylot, sprawia�o, �e b�yszcza�y jak nanizane na niewidzialn� nitk� szklane, r�nej wielko�ci paciorki. Na rozlewiska wyp�ywa�y kaczki krzy��wki i z zanurzony- mi pod wod� szyjami szuka�y na dnie po�ywienia. Z trzcin i ostrych traw nios�o si� ptasie kwilenie i wzmaga�o, w miar� jak s�o�ce, ju� nie czerwone, stawa�o coraz wy�ej za wschodnim horyzontem. Budzi� si� powiat, a z nim miasto i przedmie�cia. �wiat�o si�ga�o szczytu wzniesienia, na kt�re prowadzi�a ulica Krasnobrodzk�. Skrzypia�y drzwi, bramy, furtki. Wpuszczane do studni wiadra ha�a�liwie odbija�y si� od cembrowiny. Porykiwa�y krowy: niebawem, zanim obeschnie rosa i zrobi si� cieplej, mia�y by� wyprowadzone na pastwiska, blisko, bo nad rzek�. Niecierpliwi�y si� na ogrodzonych sztachetami podw�rzach, ociera�y si� o sztachety, wyci�ga�y br�zowe i czarne g�owy. Wzd�u� przydro�nych sad�w i ogrod�w szkli�y si� zwilgotnia�e grabowe szpalery. Przeskakiwa�y w�r�d nich, zanosz�c si� �wierkaniem, jakby uk�ada�y od� do poranka, wr�ble. Na ratuszu �wiat�o ods�ania�o zegar i z mg�y wy�ania�o ratuszowe schody � wst�powa�o w�a�nie na ich pierwszy stopie� � oraz markiz�, dziuraw� i wystrz�pion�, nad drzwiami cukierni na Rynku Solnym, w s�siedztwie pompy. Powoli �wiat�o penetrowa�o zachodnie zbocze wzniesienia, nachylone ku ulicy M�y�skiej i Nowemu Miastu. Ods�ania�o koleiny, bruzdy, miedze, polne kamienie. Na chwa�� tego, co stworzone, wy�ania�o je z niebytu. Od tej pory bruzdy, drogi i wzniesienie, cho� pozbawione, mimo �e na nie zas�ugiwa�y, imion, mia�y kszta�t i barw�. Dach�wka na paru domach w najbli�szej okolicy oraz na g�ruj�cym nad nimi m�ynie Samuela Ka-hana odzyskiwa�a czerwie� wypalonej gliny. Pod dotkni�ciem �wiat�a, o �wicie czu�ym i delikatnym, nabiera�a wyrazu i intensywno�ci. By�a jak jaskrawa plama, po�o�ona 10 11 naumy�lnie czy te� przez roztargnienie, na tle wszechobecnej, bujnej zieleni (jesieni�, kiedy ziele� ulega�a spiesznemu i zdumiewaj�cemu rozmachem przeistoczeniu, czerwie� dach�wek stawa�a si� nieodzownym dope�nieniem kompozycji). Zupe�nie inaczej przedstawia�y si� dachy kryte gontem, blach� czy s�om�. Zestrojone z ziemi�, drogami, chmurami i barw� powietrza, by�y naturaln� o ka�dej porze roku, niczym nie wyr�niaj�c� si� cz�ci� krajobrazu. Realne, prawdziwe i powszednie. Pewnie dlatego przekonywa�y, �e wcale ich nie ma. | Wi�kszo�ci dach�w brakowa�o tego, co nazywane by-1 wa indywidualno�ci�. To dzi�ki niej otoczenie zyskiwa�o przykuwaj�cy uwag� detal. Detal trwa�y, acz nie zawsze dostrzegany, niekonieczny, mo�e obecny tylko dla czyjej� fantazji lub kaprysu. Tym samym odmawiano mu wszelkiej warto�ci pr�cz tej, kt�ra nie wykracza�a poza domnieman� czy rzeczywist� u�yteczno��. Na przyk�ad dymniki: by�y jak ma�e oczy ze stale, jakby w zdziwieniu, uniesion� g�rn� powiek�, bacznie i bez spoczynku spogl�daj�ce w dalek� przestrze� czy bli�ej, w g��b podw�rek i ulic. Nie by�o chwili, aby cokolwiek dzia�o si� bez ich wiedzy. Przypomina�y zacne kobiety, kt�re us�yszawszy najbardziej nawet oczywist� informacj�, unosi�y brwi � z brwiami unosi�y si� i powieki � udaj�c zdziwienie, �e rzeczy maj� si� tak a nie inaczej. Wiadomo sk�din�d, �e dziwi�yby si� i wtedy, gdyby o tym samym fakcie us�ysza�y co innego, a zdziwienie r�wnie� objawi�yby uniesieniem brwi i powiek. Na przyk�ad nacz�ki: sprawia�y, �e dachom �agodnia�y profile. Obdarza�y je rodzajem mi�kko�ci, przyzwolenia (a tak�e t�poty), kt�re w tym przypadku mog�o oznacza� cierpli- wo�� wobec gwa�townych zmian aury. Nacz�ki przywodzi�y na my�l osoby, o kt�rych inteligencji nale�a�oby pow�tpiewa�, do�� bowiem z�o�y�y dowod�w, �e i z tej, z kt�r� przysz�y na �wiat, nie potrafi�y, ilekro� mia�y okazj�, korzysta�. Dachy o �agodnych profilach najliczniej rozsiane by�y na przedmie�ciach. Sadowi�y si� pod nimi domy niskie i obszerne, solidne i na sw�j spos�b stateczne. Nawet czerwona dach�wka i drewniany, wyp�owia�y gont wygl�da�y na nich podobnie. O wra�eniu, jakie owe domy wywiera�y, decydowa�y nacz�ki. To nacz�ki m�wi�y tyle� o dachach, na kt�rych si� znalaz�y, ile o ludziach, kt�rzy postanowili nada� tym dachom, a wi�c i domom, taki a nie inny charakter. By�a w tych domach pe�na zgoda na to, co jest i co przyniesie przysz�o��. Na powolne odchodzenie, staro��, mursze-nie, rozpad. Na Rynku Solnym rozbrzmia�a pompa. Najpierw par� powolnych, jakby dla dope�nienia rytua�u przebudzenia, ruch�w d�ugim ramieniem, par� jego uderze� o kamienne pod�o�e, i w�sk� stru�k� woda pop�yn�a drewnian�, sfatygowan� rynn�. Metaliczny d�wi�k pompy odbija� si� od najbli�szych dom�w, od cukierni, oddala� si� w g��b ulic i milk� na ich kra�cach. D�wi�cza� strumie� wody, uderzaj�c o dno wiadra, kt�re Helena Hawryluk, praczka, ustawi�a u wylotu rynny. Woda pieni�a si� i pryska�a, z g��bi pompy s�ycha� by�o syczenie i bulgotanie. Ju� o tak wczesnej porze, zanim Rynek Solny zape�nia� si� przechodniami i furmankami, a nawet zanim na powitanie nowego dnia zacz�to otwiera� okiennice sklep�w i okna po�o�onych nad sklepami mieszka�, Helena Hawryluk pierwsza pojawia�a si� przy pompie (Helena Hawryluk by�a praczk� sumienn� 12 13 r i punktualn�). Z szeroko rozstawionymi nogami, pochylali si� i prostowa�a wraz z opuszczanym i podnoszonym ra mieniem pompy, dop�ki woda nie nape�ni�a obu wiader. Tui obok, na ulicy Mleczarskiej, mie�ci�a si� pralnia. Zapad mydlin unosz�cy si� z par� przez otwarte latem, a zim�! uchylone drzwi nieomylnie wskazywa� do niej drog�. Ni ma�ym podw�rku przed pralni� suszy�a si� na sznurach, bez r�nicy pochodzenia czy wyznania jej w�a�ciciela, bielizna. W ciep�e dni lekkie podmuchy wiatru wydyma�y schn�ce obrusy, koszule, prze�cierad�a. Komin cegielni rzuca� w kierunku miasta d�ugi, zw�aj�cy si� cie�. Na placu przed cegielni�, us�anym ceglasto-siwym py�em, rozgarniaj�c dziobami resztki ko�skiego obroku, uwija�y si� go��bie. Z zadasze�, kt�re chroni�y ceg�y przed deszczem, rozlega� si� �wiergot wr�bli. Obok, w k�pach pokrzyw, �opianu i wysokiej trawy, k�ad�o si� poranne s�o�ce. Strz�sa�o zawieszone na brzegach li�ci krople rosy. Ziemia oddycha�a w przeczuciu d�awi�cego upa�u. Pachnia�y zio�a. Zjawiska natury sumowa�y si� w przejrzysty wz�r. Wsp�istnia�y jako jedyne i niezast�pione. Brak kt�regokolwiek z nich by�by zak��ceniem tej harmonii, kt�ra sk�ada�a si� z cyklu powrot�w. By�y to powroty w te same miejsca i w tych samych lub bardzo podobnych, jak glos dzwon�w czy wo� schn�cych badyli krwawnika, postaciach. A jednak odr�nia�o je wi�cej, ni� mo�na by pochopnie s�dzi�. Jak przychodz�ce po sobie poranki � dzisiejszy na poz�r jak ten sprzed tygodnia � nie by�y to takie same powroty zjawisk realnego �wiata. Wypr�ony cie� komina cegielni ka�dego dnia inaczej ociera� si� o ziemi�, traw� i kor� pobliskiej jarz�biny. Jeszcze inaczej dzia- �o si�, kiedy w po�udnie cie� si� skraca� i zastyga� obok komina w bezruchu. Jego leniwa zmys�owo�� wykorzystywa�a najmniejsz� nier�wno��, aby wci�� odmiennie zasmako-wywa� dotyku napotykanej materii. Aby j� na nowo i wci�� inaczej obejmowa�, g�adzi�, przenika�. Cie� powraca�, a�eby ziemia, trawa i kora odwzajemnia�y mu si� t� sam� czu�o�ci� i uwag�. Sponad lip i kasztanowc�w wy�ania�y si� kopu�y ko�cio��w. Na Nowym Mie�cie ko�cio�a �w. Krzy�a, �w. Micha�a Archanio�a na ulicy Marsza�ka Pi�sudskiego i trzech ko�cio��w na Starym Mie�cie: �w. Katarzyny, �w. Miko�aja i kolegiaty. Od �witu na oczach mieszka�c�w miasta i jego okolic ko�cio�y podejmowa�y nie ko�cz�cy si� wysi�ek, aby oderwa� si� od rzeczy ziemskich. Naj�atwiej by�o kopu�om i wie�cz�cym je krzy�om: z oddali wydawa�o si�, �e si�gaj� � najpewniej niekiedy si�ga�y � chmur i ob�ok�w. Dzie�o wznoszenia si� ko�cio��w wspomaga� g�os dzwon�w, �piewy, zwielokrotnione modlitwy. A przecie� ka�dy z nich trwa� w miejscu tylko jemu przeznaczonym. W s�siedztwie tych samych od lat ulic i dom�w (gdy ubywa�o starych dom�w, pojawia�y si� nowe), sad�w, p�l, w przemienno�ci p�r roku, w nast�pstwie zmierzch�w i porank�w. I ws�uchany by� w te same, a wci�� na nowo powierzane b�agania i pro�by, w udr�ki i bole�ci wysup�ywane kornie i w zaufaniu, w pragnienia, dzi�kczynienia i adoracje. Do nich znoszono t� cz�� ludzkiego �ywota, jego jednoczesn� wielko�� i ma�o��, kt�ra trwa�a w snach i na jawie, g�sta, g��boka, chwalebna i wstydliwa. I je�li ko�cio�y odrywa�y si� od rzeczy ziemskich, to wraz z tym coraz wi�kszym i bez ustanku pomna�anym depozytem. By� on zamkni�ty w zakamarkach 14 15 kaplic, za�amaniach mur�w, w o�tarzach, w konfesjona�ach, pod sklepieniami, utrzymywa� si� w spojrzeniu �wi�tych na obrazach, w ich wyci�gni�tych ku miastu, powiatowi, �wiatu d�oniach. A tak�e w witra�ach. Wierni rozpoznawali na nich swoich pocieszy cieli: �wi�tego J�zefa, aposto�a Piotra, Magdalen�, kt�ra wi�cej nie grzeszy�a, Weronik� z chust� w d�oni, Jezusa trzeci raz upadaj�cego pod krzy�em. I oni gromadzili, nie�li i rozumieli ludzkie tajemnice, wsp�czuli i odejmowali, zwykle mniej ni� by trzeba, cierpienia. Obecni na witra�ach, byli zapatrzeni w pospolit� krz�tanin�, kt�ra trwa�a tu� obok, niewyczerpana, ha�a�liwa, czasami dokonuj�ca si� w milczeniu. �yli na granicy. Wraz z ko�cio�ami wznosili si� ponad dachy i wierzcho�ki najwy�szych drzew i wraz z wiernymi oraz z tymi, kt�rzy si� do nich nie zaliczali, pracowali, kochali, �nili, rodzili si� i umierali. U �w. Krzy�a we wczesnym s�o�cu ogrzewali wych�odzone noc� cia�a, prostowali ko�ci i uwa�nym spojrzeniem ogarniali wschodni� i zachodni� cz�� miasta. L�ni�y przed nimi li�cie jesion�w na Lwowskiej, po�yskiwa�a �abu�ka, czerwieni� si� dach m�yna Samuela Kahana. Pod ich wzrokiem Fajga Katz z w�zkiem opuszcza�a dziedziniec piekarni Unterrechta, przez rynek ci�gn�� w�z, z komin�w zaczyna} unosi� si� dym. Na �cianach kolegiaty s�o�ce prze�witywa�o spoza lip i odrysowywaio kszta�t ga��zi. Z ros� sp�ywa�o po kopule i zawisa�o na brzegach rynien. W ga��ziach lip trzepota�y synogarlice. �wiat�o wpada�o do wn�trza kolegiaty i przesuwa�o si� po twarzy �wi�tego Tomasza nawracaj�cego pogan. U st�p ratusza, od strony ulicy Ormia�skiej, �wiat�o wspina�o si� na schody. Zaczyna�o liczy� 16 stopnie. Zegar pilnowa�, aby nie czyni�o tego zbyt opieszale ani zbyt pospiesznie. S�o�ce wype�nia�o ulic� Pereca na ca�ej jej d�ugo�ci. Zdobywa�o ka�dy dom od progu po dach, jednocze�nie obejmuj�c bramy, gzymsy, okiennice. Sta�o jeszcze nisko � ledwie wznosi�o si� ponad Kalinowicami i wschodnim kra�cem ulicy Krasnobrodzkiej � dlatego o tej porze mog�o zagl�da� pod okapy dach�w, w miejsca, w kt�re nie zapuszcza� si� niczyj wzrok, kt�re nikogo nie zajmowa�y. To tam odkrywa�o dok�adn� map� zaciek�w, jakie pozostawia�y letnie burze i jesienne szarugi (ile lat liczy�y zacieki, tego nikt nie wiedzia�). Wyp�owia�e szaro�ci o wyd�u�onych i zw�aj�cych si� ku do�owi kszta�tach przechodzi�y w cynobry, ugry i brunatne zakola, z kolei �rodek tych zakoli mie�ci� bia�e i ple-�niawoszare �ci�le zamkni�te plamy. Nie by�a to mapa ostateczna. Czas niespiesznie nanosi� na ni� korektury. Ale nowy rysunek oszcz�dza� to, co na mapie przypomina�o dawn� przesz�o��, jej barw� zastyg�� w �wczesny wz�r, przekorne �wiadectwo nikomu niepotrzebnej trwa�o�ci. Pod okapami istnia�y razem, we wsp�lnym, bez przerwy odnawianym wizerunku. I tu� obok zaciek�w, czy raczej: z nimi, s�o�ce odkrywa�o po�acie wykruszonego tynku, si�gaj�ce ni�ej, nieust�pliwe, rozpe�z�e po ca�ych �cianach. Te po�acie by�y w ci�g�ym, acz niezauwa�alnym, ruchu, post�powa�y od okna do okna i od bramy do bramy. Wnika�y tak g��boko, �e rozkwita�y w�r�d nich jak pelargonie na parapetach fragmenty cegie�. �wiat�o, zale�nie od pory dnia, podkre�la�o lub gasi�o ten przygodny wybuch czerwieni. Rozkwitaj�ce na �cianach ceg�y zapowiada�y upadek. Ich barwa, wci�� �wie�a i we wci�� innych jawi�ca si� od- 17 cieniach � mo�na by je tak�e por�wnywa� do odcieni niekt�rych odmian mieczyk�w, astr�w i georginii � by�a nai-grawaniem si� z tego ostatecznego aktu. Zdarza�o si�, �e pani Salomea wodzi�a palcem po ods�oni�tej spod tynku czerwieni. Wystarczy�o wychyli� si� z okna. Palec natrafia� na podatn� uciskowi materi�, kt�ra osypywa�a si� ceglasto-siw� smug�. Gdy pani Salomea podnosi�a palec do oczu, w pyle skrzy�o si� odbite �wiat�o. Skrzy�o si�, gdy py� zdmuchiwa�a i patrzy�a, jak niknie pod oknami jej mieszkania, unosz�c si� lub opadaj�c na ulic�. Tynk kruszy� si� tak�e na �cianie z naprzeciwka. I tam ceglasta czerwie� barwi�a si� szaro�ci�, i tam spod okap�w wyziera�y zacieki podobne do fantastycznej, d�ugiej jak �ciana mapy. Nieraz patrzy�a na nie, a jakby ich nie widzia�a, tak nieod��czn� by�y, odk�d si�ga�a jej pami��, cz�ci� �ciany, trwalsz� nad tysi�ce zjawisk i spraw, kt�re dawno ju� zamieni�y si� w ni-klejszy od zdmuchni�tego z palca py�. A skoro tej powstaj�cej naturaln� kolej� rzeczy mapy pani Salomea nie dostrzega�a, nie mia�a sposobno�ci, by przeciwstawi� jej kt�rykolwiek z owych tysi�cy fakt�w jako wa�niejszy, cho� przez czas ju� uniewa�niony, zaprzesz�y, rzadko zab��kanym, niepewnym refleksem powracaj�cy we �nie lub w chwili t�sknoty za tym, co by�o. Cho�by dotyk d�oni babki, kt�ra g�adzi�a j� przed za�ni�ciem po twarzy, przysiad�szy w czarnej sukni na brzegu ��ka. A przecie�, by�a pewna, nic nie uniewa�ni�o tych chwil b�ogo�ci i s�odyczy, kiedy babka k�ad�a d�ugie, ko�ciste palce na jej w�osach i policzkach, chwil co wiecz�r jednakowo wyczekiwanych, b�d�cych, jak jej si� wtedy zdawa�o, ich obu tylko tajemnic�. Przytrzymywa�a d�o� babki 18 i przyciska�a do ust, by z�o�y� na niej najbardziej kochaj�cy poca�unek. I zamyka�a oczy, udaj�c, �e zasypia, jakby wiedzia�a, �e tym sposobem sprawi babce przyjemno�� i wynagrodzi jej niesko�czon� mi�o�� i oddanie. Ws�uchiwa�a si� w oddech babki i w szelest jej sukni, wreszcie ostatni� przed snem my�l� zmierza�a ku jutrzejszemu wieczorowi, kiedy babka zn�w mia�a usi��� na jej ��ku. Im bardziej czas oddala� jednoczesn� intensywno�� i ulotno�� tamtych dozna� pani Salomei, a tak�e im rzadziej ich wspomnienie pani� Salome� nawiedza�o, tym dotkliwsze ogarnia�o j� poczucie braku, poczucie nie nazwane, niejasne, rozszerzaj�ce si� na niemal ca�y horyzont jej �ycia. To poczucie budzi�o niepok�j pani Salomei, a bywa�o, �e i trwog�, kt�rej miar� by�a samotno��. Poczucie braku ��czy�o si� z odchodzeniem tych, kt�rych kocha�a: najpierw babki, p�niej rodzic�w i m�a, Barucha Goldmana. To, co lekkomy�lnie uwa�a�a niegdy� za trwa�e, kruszy�o si� i rozsypywa�o, nik�o w oczach, w pami�ci, w z�udnej mo�liwo�ci powrotu. I tego, co utraci�a, �aden zmys�, �aden wysi�ek woli nie m�g� ofiarowa� jej na nowo. Dwie smugi �wiat�a uko�nie przecina�y plecy doktora Tarnowskiego, wspina�y si� po �cianie i za�amuj�c si� zatrzymywa�y na suficie. Pr�y�y si� i drga�y jak zwykle czyni� to poranne promienie, znajduj�c rado�� poznawania rzeczy nieznanych czy tylko wnikliwego przypominania sobie tych, kt�re studiowa�y po wielekro�. Przesuwa�y si� nieznacznie po plecach, wydobywa�y z cienia kropelki potu i pojedyncze, porastaj�ce sk�r� od ramion po l�d�wie jasne w�osy. Na poro�ni�tym w�osami karku pulsowa�a obrzmia�a �y�a, czy raczej jej przebiegaj�cy tu� pod sk�r� kr�tki odci- 19 nek. Pochylona nad doktorem Tarnowskim pani Salomea[ pieszczotliwie, zapewne te� i w odruchu przekory, uciska�a t� obrzmia�� wypuk�o��, badaj�c, gdzie znajduje si� jej pocz�tek i koniec. Doktor Tarnowski nie wiedzia�, na czym skupi�o si� zainteresowanie pani Salomei, nic zatem nie mog�o umniejszy� przyjemno�ci jej pulsuj�cego dotyku, kt�ry rozszerza� si� na drug� stron� karku, na ramiona i �opatki (tym bardziej nie przypuszcza�, �e to nie on sam m�g� by� przedmiotem podziwu i czu�o�ci). Zapach starych mebli i mi�kkich obi� by� coraz mniej obecny w zetkni�ciu z bezwonnym jeszcze, ch�odnym powietrzem, kt�re nap�ywa�o do mieszkania przez otwarte okna. Ale nad zapachem szafy, pod��g i foteli dominowa� zapach dala doktora Tarnowskiego, ostry i md�y zarazem, niepodobny do jakiegokolwiek innego spo�r�d tych, kt�re zna�a pani Salomea, cho� ku jej �alowi tym razem � inaczej ni� wczorajszego p�nego wieczoru � obecny w niepe�nej, jak jej si� wyda�o, ubogiej gamie. Pani Salomea po�o�y�a palce pomi�dzy �opatkami doktora i powoli, wzd�u� wg��bienia wyznaczaj�cego kr�gos�up, zacz�a przesuwa� je w d�, podra�niaj�c sk�r� paznokciami. Cia�o doktora Tarnowskiego dr�a�o. M�czyzna obr�ci� si� na bok, twarz� do pani Salomei, przyci�gn�� j� do siebie i obr�ci� si� ponownie, tym razem \ na plecy. Zaterkota� w�zek. Obok odg�os�w pompy terkotanie by�o jednym z sygna��w co dzie� tak samo objawiaj�cego si� poranka. To Fajga Katz zbli�a�a si� do swojej budki. Wyprzedza� j� potykaj�cy si� na nier�wno�ciach ulicy cie�. Wsparta o �cian� budka, jak i rozpe�z�e po �cianie zacieki, wydawa�a si� jej nieod��czn�, niezdoln� do samodzielnego istnienia cz�ci� (czy� mo�na by inaczej my�le� o s�siaduj�cym z budk� Fajgi Katz zak�adzie zegarmistrza Chaima Brondweina?). Sklecona z desek � by�y ju� sczernia�e ze staro�ci � i kawa�k�w �ataj�cej je tu i tam dykty, budka niebezpiecznie pochyla�a si� w stron� ulicy Bazylia�skiej. I je�li sta�a, dzia�o si� tak za spraw� silniejszego ni� jej konstrukcja przyzwyczajenia, a tak�e zgody najbli�szych dom�w, ulic, ducha �yj�cego wesp� z ni� otoczenia. Budk� pokrywa� blaszany jednospadowy dach, a od po�udniowej strony, tu� pod dachem, znajdowa�o si� niewielkie okno. Sk�ada�y si� na nie cztery kwadratowe szybki, szare i zakurzone, upstrzone przez muchy. Za szybkami ko�ysa�a si� zawieszona na tasiemce firanka. Firanka by�a poplamiona, u do�u postrz�piona, w paru miejscach niedbale, mo�e pospiesznie zacerowana. Ale czas nie sfatygowa� jej tak dalece, by nie da�o si� odczyta� wci�� zdobi�cego j� wzoru, kt�rym by� powtarzaj�cy si� motyw kwiat�w i li�ci. I ten wz�r, cho� z ka�dym rokiem mniej czytelny (mie�ci�a si� w nim bodaj czterolistna koniczyna), ur�ga� kurzowi, plamom i ubytkom. Wyziera� spoza szybek ten sam, acz coraz bardziej do siebie dawnego niepodobny, wz�r jak wspomnienie, jak dogasaj�ce przed horyzontem echo. Fajga Katz sprawnie u�o�y�a na p�kach i w koszach pieczywo. Osobno precle, osobno bu�ki ma�lane i cha�ki, osobno obwarzanki i placki z cebul� i makiem. Opr�niony w�zek � nied�ugi acz g��boki, nisko zawieszony na ma�ych k�kach, ze z�uszczon� prawie do szcz�tu zielon� farb� � postawi�a za budk�. Na w�zku stale znajdowa� si� niewielki worek. Worek by� nieokre�lonego koloru i mocno wys�u�ony � pokrywa�o go kilka lat. Wype�nia�y go rze- 20 21 czy, kt�re do r�k kupcowej trafia�y jako znaleziska. Te rzeczy nie tyle mog�y okaza� si� potrzebne w przysz�o�ci, ile niezb�dne by�y ju� teraz. Nawet je�li �adna okoliczno�� nie sprawia�a, by Fajga Katz musia�a si�gn�� na przyk�ad po pozbawione jednego szk�a okulary, to fakt, �e okulary stale pozostawa�y w zasi�gu jej r�ki, czyni� je u�ytecznymi, bowiem wzrok kupcowej odzyskiwa� sprawno��, kt�r� uwa�a�a za wystarczaj�c�. Cieszy� Fajg� Katz ciep�y ranek i spodziewany upa�. Siedz�c przed budk�, kupcowa lubi�a z zamkni�tymi oczami wygrzewa� si� w s�o�cu, zas�uchana w szum miasta, w rozmowy, �miechy, w szelest wiatru, wyczekiwa� mrowienia, kt�re przenika�o sk�r� w gor�ce po�udnie. Na kolanach sk�ada�a suche, ciemne od s�o�ca d�onie z dr��cymi, wykrzywionymi artretyzmem palcami. Do tego przywyk�a, tak by�o jej dobrze. Nawet latem nosi�a, jak atrybut staro�ci, ciep�� sukni�, z zapi�tymi na nadgarstkach r�kawami, d�ug� i z sutymi marszczeniami, przepasan�, aby si� nie niszczy�a, fartuchem. Spod zawi�zanej z ty�u g�owy wielobarwnej, cho� ju� spranej, zdobnej w tureckie motywy chustki wygl�da�a peruka, a z uszu zwisa�y z�ote kolczyki. Pobru�d�ona twarz Fajgi Katz budzi�a zaufanie i szacunek. Przenikliwy, badawczy wzrok spod przymkni�tych powiek domaga� si� respektu (wzrok wydawa� si� tym bardziej przenikliwy, im bardziej z biegiem lat kupcowa niedowidzia�a). Wysoki g�os Fajgi Katz wibrowa� wok� budki do wieczora. Nieomylny znak, �e nie sprzeda�a jeszcze wszystkiego towaru. Do miasta traktami z czterech stron ci�gn�y furmanki. Bez po�piechu, bo do ka�dego z cel�w przyje�d�a�y w por� � nie liczy� si� te� dla wo�nic�w przywilej pierw- sze�stwa � z dostoje�stwem nale�nym czynno�ciom wa�nym acz zwyczajnym posuwa�y si� w r�wnym, czasem wolniejszym dla odpoczynku koni rytmie. Jak drogowskazy widnia�y przed nimi kopu�y ko�cio��w, komin cegielni, zegar i g�ruj�ca nad miastem kopu�a ratusza, dach banku. Cie� furmanek bieg� przed nimi, umyka� w bok lub wiernie pod��a� za tylnymi ko�ami. Ostre sierpniowe �wiat�o przenika�o drogi i sady, rdzawe miejscami ��ki, �cierniska, wysychaj�ce na miedzach osty, rz�dy prawie gotowej do zbioru kukurydzy. I daleko, przed Jaros�awcem, ale jeszcze nie tam, gdzie zamyka� si� widnokr�g, w ca�ej jasno�ci wydobywa�o pochylon� posta� dzikiej gruszy (patrzy� na ni� z furmanki Karol Adamczuk), za grusz� pokazywa�o nitk� zapylonej drogi, a przy niej bia�� kapliczk� w asy�cie lip. Oraz wiele zjawisk nietrwa�ych, nijak nie usi�uj�cych d�u�ej zaprz�tn�� uwagi �wiata, mglistych, niepewnych, nieustannie podaj�cych swoje istnienie w w�tpliwo��. Jak przelot roz�piewanego stada szpak�w, ka�dej chwili zmieniaj�cego kszta�t, osiadaj�cego nieoczekiwanie na drzewie, nikn�cego z oczu, to zn�w wyros�ego przed oczami w zupe�nie innym miejscu, na tle tego samego bladoniebieskie-go b��kitu. Jak ��ciej�ce ju� li�cie wi�ni, kt�re natura mia�a wkr�tce, zgodnie z konieczno�ci� i zwyczajem, roztrwoni� razem z tworzon� przez nie po�yskliw�, zawieszon� na drzewie plam�. Ale ta plama ��ciej�cych li�ci, raz odbita w spojrzeniu m�odego wo�nicy, ju� w nim zostawa�a. I zastyga�a, unieruchomiona, wy�owiona z rozko�ysanego podmuchem drzewa, w bursztynowym niezm�conym powietrzu. Spojrzenie wo�nicy rozpina�o j� na innych drzewach, przenosi- 22 23 �o coraz bli�ej miasta, dzieli�o si� ni� z napotykanymi lud�mi, mijanymi domami, przecznicami, witra�ami u �w. Krzy�a. By�a jak obraz na kliszy, uchwycony w jedyno�ci i niepowtarzalno�ci, odtwarzany p�niej potrzeb� pami�ci i wyobra�ni: ju� nie ten sam, bo ubo�szy albo bogatszy, wkomponowany w nowe miejsce, w kt�rym przysz�o mu ponownie rozb�ysn�� ��tym blaskiem. Nie inaczej dzia�o si� z mn�stwem pozosta�ych obraz�w, spojrze� kr�tkich jak mgnienie oka, zapisanych zrazu �ci�le, z poszanowaniem faktografii, na kt�r� sk�adaj� si� szczeg�y barw i kszta�t�w. Z oddali podobna do ma�ego zielonoczarnego punktu umieszczonego na miedzy po�r�d p�l, dzika grusza pochyla�a si� ku wschodowi, jakby roz�o�onym na lata wysi�kiem chcia�a koron� dotkn�� ziemi albo, inaczej pojmuj�c jej stan i sylwetk�, nie mog�a do ko�ca pod�wign�� si� i wyprostowa�. I tak trwa�a � w p� drogi mi�dzy ziemi� a chmurami, zgarbiona, cierpliwa i dumna, przynale�na obu �wiatom, bezbronna, do�wiadczana przez ka�dy z �ywio��w. Widziana z innej perspektywy, grusza z p�kat� koron� buja�a si� nad ziemi� jak dmuchawiec, przywi�zana niewidzialn� si��, wychylaj�c si� ku czterem stronom. I tak� widywa� j�, gdy przeje�d�a� przez Jaros�awiec, wo�nica. I tak� przenosi� z p�l do miasta, gdy chybota�a si� i koron� dotyka�a ob�ok�w. k G�owa Salomei Goldman le�a�a na ramieniu doktora ' Tarnowskiego. Oboje byli rozgrzani. Jeszcze nier�wny, powoli uspokaja� si� rytm ich oddech�w. Pani Salomea mia�a zamkni�te oczy. Mo�na by my�le�, �e zasypia�a (by�a przecie� bardzo senna), gdyby lew� d�oni� nie przesuwa�a po brzuchu Henryka Tarnowskiego. Podobnie jak plecy, brzuch doktora porasta�y po�yskliwe w �wietle, acz ciemniejsze i bardziej bujne w�osy. Doktor Tarnowski patrzy� przed siebie: za oknem znajdowa� si� szczyt dachu z naprzeciwka, z dwoma ceglanymi kominami, na kt�rych k�ad�o si� od wschodu s�o�ce. S�ycha� by�o kwilenie jask�ek, rozmowy przechodni�w, ha�as otwieranych na parterze okiennic. Na ulicy Pereca kupcy rozpoczynali prac�. W niewielkim sklepie w podw�rzu mia�a j� te� rozpocz�� pani Salomea. Gdy le�a�a obok doktora, upewnia�a si�, �e nie mogli by� bardziej razem. Dla tych chwil nie zawaha�aby si� op�ni� otwarcia swojego sklepu (guziki, tasiemki, szpilki i inne drobiazgi krawieckie). Je�li by�y to chwile szcz�cia, to przenika� je b�l, kt�ry r�s�, w miar� jak mija�y, a najsilniejsze nawet pragnienie, powiedzie� by raczej nale�a�o: potrzeba, nie mog�o ich zatrzyma�. Nagie cia�a obojga styg�y. Doktor Tarnowski wspar� si� na �okciu, aby spojrze� na zegar. � To ju� dwadzie�cia cztery minuty po si�dmej? � tyle� zapyta�, co oznajmi�, zadziwiony, �e czas up�ywa tak szybko. Pani Salomea przylgn�a do doktora twarz� i piersiami. Wstrzyma�a oddech. Doktor Tarnowski poca�owa� j� kr�tko w usta. Wsta� i przeci�gn�� si� przed oknem. L�ni�o przed nim niebo. Sprzed budki zobaczy�a doktora Fajga Katz. I zobaczy�a, mimo �e niedowidzia�a, �e na ratuszowym zegarze wskaz�wki oznaczaj�ce godzin� i minuty przypomina�y opuszczone skrzyd�a. By�o dwadzie�cia jeden minut po si�dmej. Wskaz�wki przesuwa�y si� w nier�wnomiernym tempie, jakby z osobna walczy�y ze s�abszym i mocniejszym na przemian �ywio�em. Tylko wtedy, gdy na nie spogl�dano, zatrzymywa�y si�, a�eby nie ujawni� � one 24 25 l tylko wiedzia�y dlaczego � �e s� w ci�g�ym, nie znaj�cym celu ruchu. Zaklinanie rzeczywisto�ci odbywa�o si� na oczach mieszka�c�w miasta, a ka�de spojrzenie na zegar, nawet przelotne (bywa�o, �e i mimowolne), okazywa�o si� niezb�dne, by ten proceder � ruch i bezruch � trwa� w spos�b niezak��cony i by zyskiwa� powszechn� wiarygodno��. Wiarygodno�ci zegara s�u�y� te� g�os dzwon�w ko�cielnych, od wschodu od �w. Krzy�a, od p�nocy od �w. Micha�a Archanio�a i od trzech pozosta�ych ko�cio��w, stoj�cych w bliskim s�siedztwie ratusza. Dzwony potwierdza�y prawdom�wno�� zegara � chyba i wszelkich innych zegar�w � a wi�c i sens jego nie ko�cz�cej si� pracy. Zim� brzmia�y mocno i krystalicznie, ich glos t�a� w mro�nym powietrzu, z chrz�stem osypywa� si� na domy, ulice, bia�e pola i sady. Inaczej latem: wtedy falowa�, wznosi� si�, opada�, potr�ca! wierzcho�ki drzew, odbija� si� od dach�w, zatrzymywa� nad ��kami, niekiedy w��cza� si� w ch�ralny �piew z dzwonami wiejskich ko�cio��w w Horyszowie, Sita�cu, Udryczach. Zazdro�ci� �piewu ptakom, bo pr�bowa� go na�ladowa�, wspina� si� po niewidzialnych stopniach powietrza i rozp�ywa� si� milkn�cym, ledwo s�yszalnym akordem. Go�� pani Salomei opar� si� mocno o parapet i wychyli� przez okno. I w tej chwili zobaczy� go Chaim Brondwein. Na jednym z zegar�w w zak�adzie Chaima Brondwei-na, tarcz� zwr�conego ku ulicy, mija� � jak nale�a�o, bo o tej godzinie zegarmistrz zwyk� rozpoczyna� prac� � kwadrans po si�dmej. Tak m�wi�y z�ocone, przypominaj�ce ostro zako�czone strza�y wskaz�wki. Gdy Chaim Brondwein wszed� do zak�adu, przywita� go dobrze znany szmer. To mechanizmy wszystkich zegar�w wie�ci�y, �e dzia�aj�, 26 i czyli �e up�ywaj�cy czas poddany jest ich sta�ej kontroli. Szmer dochodzi� ze �cian, z wisz�cych na nich p�ek, ze sto�u, z ton�cych w mroku k�t�w, a wydawa�o si�, �e tak�e zza framug i ze szpar pod�ogowych. Mo�na by s�dzi�, �e ka�dy zegar mia� co� w�asnego i pilnego do powiedzenia, a czyni� to z konieczno�ci dyskretnie i cicho, ani na moment nie rezygnuj�c ze swej misji. Porusza�y si� wahad�a, a dwie kuku�ki (lub ca�a ich gromada) niecierpliwi�y si� i chcia�y � cho� to nie by�a jeszcze ich pora � otwiera� dzioby. Chaim Brondwein s�ysza� zegary naraz i z osobna, z ledwo s�yszalnego szumu ich mechanizm�w wy�awia� poszczeg�lne g�osy, kt�re r�ni�y si� tak dalece, �e pozwala�y si� rozpozna�, a wi�c istnie� samodzielnie i by� mo�e ku swojemu tylko po�ytkowi. Sekundniki p�dzi�y w szale�czym po�cigu za czym�, co wydawa�o si� umyka� tu� przed nimi, wci�� nieuchwytne, cho� niemal dotykalne, niewidzialne, a prawie cielesne, o trzy milimetry, o milimetr wyprzedzaj�ce, zawsze wcze�niej, mimo �e meta pozostawa�a bardziej domys�em ni� realnym faktem. Czy widzia� met� Chaim Brondwein, gdy zak�ada� na oczy szkl� powi�kszaj�ce i przybli�a� tarcze, na kt�rych odbywa� si� ten nie maj�cy fina�u po�cig? Zegar z ratusza i g�os dzwon�w nie mia�y wp�ywu na przywracane do �ycia przez Chaima Brondwei-na zegary. Bo tu, w klitce przy ulicy Pereca pod numerem dziewi��, by�y u siebie. Istnia�y poza zjawiskami natury, poza dyktatem kalendarza, poza ludzk� potrzeb� i konieczno�ci�. Zwolnione ze s�u�by, nie podlega�y niczyjej, poza w�asn�, woli. Chaim Brondwein przywraca� im (na czas jaki�) wolno��, dawa� schronienie, zezwala� na swobod� w innym ni� jego zak�ad miejscu nie do pomy�lenia. Nie wiadomo, jak zegary zachowywa�y si�, kiedy nie czu�y na sobie wzroku mistrza. Nie wiedzia� tego on sam Ale gdy Chaim Brondwein pojawia� si� w wype�nionym szmerem i ruchem wahade� i wskaz�wek kr�lestwie, panowa� nad nimi. Je�li kt�ra� ze spr�yn odzywa�a si� nie swoim g�osem, je�li fa�szowa� szmer sekundnika, zegarmistrz nieznacznym ruchem g�owy, a bywa�o, �e i spojrzeniem, przywo�ywa� je do porz�dku. Panowa�, gdy zasiada� przy stole pod oknem i spo�r�d nieprzeliczonych trybik�w, szkie�, wskaz�wek i spr�yn wybiera� te, kt�rym nale�a�o przywr�ci� �ycie, aby w��czone w niesprawny organizm zn�w mog�y by� jego niezast�pion� cz�ci�. Wolno�� zegar�w by�a iluzoryczna, nie wykracza�a poza przyzwolenie. ��czy�a je z Chaimem Brondweinem zale�no�� podobna tej, jaka cechuje tresera i jego zwierz�ta. Zale�no�� by�a ustalona od dawna i wydawa�a si� niezak��cona: oddawane do naprawy zegary rych�o dostosowywa�y si� do panuj�cych w zak�adzie regu�. Te regu�y nie zna�y przymusu. Chaim Brondwein post�powa� z zegarami �agodnie i cierpliwie. Nie w�tpi�, �e ka�dy z nich posiada dusz�, duszy za� nie m�g� zadawa� gwa�tu. Obchodzi� si� z zegarami najdelikatniej jak potrafi�, nie tylko dlatego, �e delikatno�ci wymaga�y wra�liwe mechanizmy. M�wi� do zegar�w, g�adzi� je, zdmuchiwa� z nich py�. Cieszy� si�, gdy udawa�o si� przywr�ci� je do �ycia, i smuci�, kiedy wraca�y do swoich w�a�cicieli. Nie ca�kiem go opuszcza�y, bo czy mog�y znik- . na� z pami�ci? I Zamkn�wszy za doktorem Tarnowskim drzwi, Salo- \ mea Goldman spojrza�a na zegar. Wskaz�wka oznaczaj�ca i minuty skierowana by�a prosto do do�u, jakby usi�owa�a 28 przek�u� jeden z p�atk�w odlanej w mosi�dzu lilii: mija�o wp� do �smej. Pani Salomea podesz�a do okna i wyjrza�a na ulic�. Henryk Tarnowski skr�ci� z bramy w prawo. Nie obr�ci� si�. Szed� w stron� Rynku Solnego. Zauwa�y�, �e na ratuszowym zegarze min�o dwadzie�cia siedem po si�dmej. W s�o�cu z�oci�y si� wskaz�wki. Mury dom�w przy ulicy Pereca pachnia�y porann� wilgoci�. Powietrze dobywa�o z nich aromaty strych�w, podw�rzy, bram i piwnic: zduszon� wo� kurzu, ple�ni, zapach kiszonych og�rk�w, beczkowych �ledzi, kociego moczu. Zapachy przenika�y si�, ulatywa�y, wraca�y. By�y w ruchu, �y�y, m�wi�y jednocze�nie, acz r�nymi j�zykami. Obejmowa�y doktora jak zaciskaj�ce si�, coraz szczelniejsze, to zn�w spowolniaj�ce ucisk niewidzialne obr�cze. Rynek Solny, ulica Pereca, Ba-zylia�ska, Mleczarska i inne tworzy�y t� ulotn� stref�, kr�g przejrzysty i nieprzenikniony, wznosz�cy si� ponad ziemi�, ko�uj�cy, zanikaj�cy i nawracaj�cy. I ju� nie taki sam, bo odmieniony, zm�cony, nie do ponowienia w pierwszej, klarownej postaci. Ka�dy bez ma�a krok to wst�pienie w odr�niaj�cy si� od opuszczonego dopiero co �wiat. Za doktorem by� wi�c zapach kiszonych og�rk�w w bramie domu pani Salomei i niemal r�wnoczesna z nim (w�a�ciwiej by�oby powiedzie�: wcze�niejsza od niego) wo� pieczywa z budki Fajgi Katz. Przed doktorem otwiera�a si� rozleg�a strefa zapach�w pralni Heleny Hawryluk: mydlana, ma�o wyrazista, rozwiewaj�ca si� przy lada podmuchu. Ale by�o co�, dzi�ki czemu przykuwa�a uwag�: z otwartych drzwi sklepiku Biny Hechtkopf przy Rynku Solnym ulatywa� i miesza� si� z ni� aromat pieprzu, go�dzik�w i li�ci laurowych. Aromat ten wyzywa�, kusi�, porusza� wyobra�ni�. 29 Miasto pokrywa�a mapa zapach�w. Niewiele mia�a Pereca. Patrzy�a chwil� w miejsce przez niego opuszczone, wsp�lnego z map� ulic i plac�w, ich d�ugo�ci�, szeroko�ci�, dotkliwie od tej pory puste. Wydawa�o si� jej, �e s�yszy kro-kierunkiem. Ze stemplem nazwy, kt�ry nawet zau�kom ki doktora przy naro�nym domu, �e jego bia�a koszula daje ofiarowywa� inne od pozosta�ych imi�. Mapy zapach�w nie jaki� ostatni znak, �e jaki�, mo�e mimowolny, znak daje jego ogranicza�a d�ugo��, nie wyznacza� kierunek, nie wi�zi� ry- prawe rami�, a tak�e ruch g�owy, gdy doktor upewnia si� co g�r nazw. Istnia�a samodzielnie, zmienna, kapry�na, w ci�- do godziny, ponownie spogl�daj�c na ratuszowy zegar. Tak-glym ruchu. Je�li czemukolwiek podlega�a, to porom roku �e pani� Salome�, wychylon� poza parapet, widzia�a z budki i dnia, s�o�cu, deszczowi, wiatrom. Realna, acz nie zawsze Fajga Katz i przypomnia�a sobie, �e przecie� dzia�o si� tak precyzyjna: gdzie bra� si� pocz�tek strefy zapach�w pralni, ju� niejeden raz: najpierw doktor spiesznie opuszcza� bra-a gdzie kawy, imbiru i wanilii ze sklepiku Biny Hechtkopf? me domu Salomei Goldman i tu� przed ratuszem skr�ca� Nie dzieli�a ich przecie� �adna granica. Zapachy wsp�ist- w stron� Rynku Solnego, a Salomea Goldman, zanim doktor nia�y, a znaczy�o to, �e u�ycza�y sobie cz�stk� tego, co Tarnowski wyszed� z bramy, wychyla�a si� z okna zwr�cona w nich by�o najwa�niejsze. Doktor Henryk Tarnowski by� w jego stron�, jakby chcia�a mu co� powiedzie� lub czeka�a �wiadkiem tego zjawiska, kt�re niewiele dalej od Rynku na s�owo od niego. Po czym trwa�a tak chwil�, mimo �e ten, Solnego mia�o ulec kolejnej przemianie: tu� przed straga- za kt�rym wygl�da�a, min�� z pewno�ci� pomp� na Rynku nami otwiera�a si� strefa zapachu sera, �mietany i ma�lan- Solnym. Ta powtarzaj�ca si� w nier�wnych odst�pach czasu ki. Mijaj�c pralni� Heleny Hawryluk, doktor Tarnowski obserwacja Fajgi Katz nie nios�a �adnego po�ytku poza wie-zbli�a� si� w�a�nie do tej strefy. Obwieszcza� j� gwar, stu- dz�, utwierdzaj�c� j� w tym, o czym wiadomo by�o jej wcze�-kot k� i parskanie koni. I przywodzi� na my�l zapach obory niej, jak dziwnych, nie ca�kiem zrozumia�ych w praktyce �y-i udoju. Swojski, ciep�y zapach kr�w. Je�li zapachy mog� cia obyczaj�w mo�na by� �wiadkiem. Kiedy Salomea mie� barw�, to ta by�a mlecznobiala (wok� pralni biel mia- Goldman wychyla�a si� z okna, doktor Tarnowski wci�� �a odcie� seledynu i ultramaryny, za� aromat towar�w ko- szed� obok naro�nego domu przy ulicy Pereca i stawia� kolonialnych Biny Hechtkopf barwi� si� ostr� czerwieni�, fio- lejne kroki. I na zawsze mia� pozosta� (tak go pani Salomea letem i g��bokim br�zem). Promienie s�o�ca sublimowaly widzia�a) w tym samym miejscu, jak gdyby nie chcia� czy barw� powietrza. By�a ona nieustalona, a powietrze, roz- nie m�g� skr�ci� w prawo, i tylko czeka�, a� obr�ci si�, pod�wietlone i przenikni�te aromatami, wydawa�o si� dokto- niesie d�o� i pomacha na po�egnanie, rowi nierzeczywiste. Doktor szed� lekki i radosny, na twa- Woda by�a zimna. Sp�ywa�a stru�kami po twarzy, r�y wci�� czul dotyk piersi i w�os�w pani Salomei. szyi, pomi�dzy piersiami. Krople zawis�y na kolczykach. A ona sama mia�a jeszcze w oczach doktora Tarn�w- Pani Salomea pochyla�a si� nad misk�, nabiera�a w d�onie skiego, kt�ry znikn��, nie obejrzawszy si�, na rogu ulicy wod� i przemywa�a ramiona i brzuch. Z wod� sp�ywa� za- 30 31 l pach potu doktora Tarnowskiego, oddala�a si� �wie�a jesz-! cze pieszczota, ostry dotyk zarostu, pami�� w�druj�cyd po sk�rze ust. Pani Salomea osuszy�a si� i stan�a przed lustrem. Odgarn�a z czo�a mokre w�osy. W lustrze odbija� si� za ni� zdobny w r�nobarwne pasy kilim. Coraz wyra-j �niej zaznacza�a si� �agodna fa�da podbr�dka. Niebawem mia�o pani Salomei min�� czterdzie�ci siedem lat. Unios�a g�ow� i podbr�dek znikn�� � jakby wraz z nim kilka lat uby�o. Pani Salomea si�gn�a po p�kat� butelk� z perfumami. Skierowa�a rozpylacz na szyj� i piersi i dwukrotnie nacisn�a gumow� gruszk�. Znowu poczu�a zimno. Opuszkami palc�w rozprowadzi�a perfumy pod uszami i na policzkach. Wr�ci�a do sypialni. Otworzy�a szuflad� toaletki. By�a w niej koperta z listem, dwa grzebienie, bransoletka, kilka pier�cionk�w i broszka. Wsun�a na palec pier�cionek, po czym zdj�a i wsun�a inny. Nim zamkn�a szuflad�, kr�tko zatrzyma�a wzrok na kopercie. Ponownie stan�a przed lustrem. Jej w�osy si�ga�y piersi. Trzeba je by�o rozczesa�, aby opadaj�c� fal� otoczy�y ramiona i plecy i p�niej, upi�te z�ocon� klamr�, w s�o�cu rozb�ys�y barw� miedzi. Rogowy grzebie� zagarnia� ich pasma, najpierw po jednej stronie g�owy � pani Salomea przechyla�a j� w�wczas na bok � potem po drugiej. Grzebie� przesuwa� si� ku do�owi i przez przypadek, a mo�e niedok�adno�� ruchu, podra�nia� ramiona i piersi. Sk�ra na ramionach i piersiach by�a delikatna i zwykle bia�a, ale po porannej toalecie wydawa�a si� spr�ysta i zar�owiona. Pani Salomea lubi�a chwile tej kr�tkotrwa�ej metamorfozy. S�ysza�a, jak zegar odmierza sekundy. By�o w tym okrucie�stwo, a je�li nie okrucie�stwo, to na pewno roz- my�lnie zadawana przykro��, kt�rej do�wiadcza�a za ka�dym odg�osem sekundnika. Co� topnia�o, umyka�o, kurczy�o si�, oddala�o. Co� bardzo w�asnego, cho� nienazwanego. Co� osobistego, cho� i przynale�nego do �wiata, w kt�rym �y�a. Pani Salomea nie zgodzi�aby si�, �e up�ywaj�cy czas sumowa� przesz�e z tera�niejszym i �e to, co si� oddala�o, przeobra�a�o si� tylko, w niczym nie umniejszaj�c tego, czym by�o kiedy�. Minione by�o wi�c dla niej zgas�ym lub dopalaj�cym si� �wiat�em, resztk� �aru, kt�rego nie spos�b na nowo rozdmucha�, p�owiej�c� barw�, zanikaj�cym kszta�tem, sfa�szowanym przez up�yw czasu smakiem i zapachem. Szept jej m�a, Barucha, brzmia� wyt�umiony i niesw�j, mimo �e pani Salomea mocno pragn�a, by powraca� w pe�ni, wi�c najprawdziwiej. Baruch Goldman szepta�, kiedy w sobotnie popo�udnie siedzieli w parku na ocienionej �awce, pie�ci� pani� Salome� ustami i oddechem, mru�y� oczy, �mia� si�, wypatrywa� ob�ok�w. Dudni� wtedy poci�g, odcinaj�c przedmie�cie, aby okr��y� je �ukiem od p�nocnej strony i zaraz potem uciszy� si�, znikn�� wraz z popo�udniem, z przyci�gaj�cym pani� Salome� ramieniem Barucha Goldmana, odbitym w stawie s�o�cem, ob�okami, ptakami, owadami, z chrz�stem �wirowanych �cie�ek. Po latach pani Salomea bardziej s�ysza�a przetaczaj�cy si� po szynach poci�g, ni� odczuwa�a i pami�ta�a to, co odjecha�o z nim na zawsze, zabieraj�c i j� sam�, a je�li nie j�, to cz�� jej �wiata, wtedy realnego, pulsuj�cego �yciem, na wyci�gni�cie r�ki, ogarni�cie spojrzeniem i czu�o�ci�. �wiat�o ogarnia�o miasto i jego bli�sze i dalsze okolice. S�o�ce znajdowa�o si� nad Krasnobrodzk� czy raczej nad ��kami rozci�gni�tymi za po�udniow� stron� ulicy 32 33 Nadrzecznej. Stamt�d si�ga�o tomaszowskich las�w i, po przeciwleg�ej stronie, izbickich wzg�rz, na kt�rych widzia-! ne z odleg�ej perspektywy grabowe i d�bowe zagajniki przypomina�y zielone jeszcze k�py zi� i traw. Zagajniki by�y pi�kne zw�aszcza jesieni�, kiedy bezinteresownie, czyi te� na chwa�� tego, kt�ry je stworzy�, pyszni�y si� splendo-F rem kolor�w, oblekaj�cych barokowe kszta�ty. Wzg�rza przedziela�y z�ociste lub zszarza�e ju� pasma p�l, �cierniska i kartofliska, kluczy�y mi�dzy nimi strze�one przez kapliczki drogi, szukaj�c zatopionej w s�o�cu wioski i prowadz�c do ko�cio��w z wystrzelonymi ku ob�okom wie�ycami (niskie i p�kate, ko�cio�y sadowi�y si� w dolinach, w miejscach, gdzie rozchodzi�y si� trakty). Nad wzg�rzami i nad wioskami przelatywa�y, pewnie by sprawdzi�, czy wszystko jest tam, gdzie jego miejsce, gawrony. W niespiesznym rytmie, z furmankami i ci�gn�cym si� za nimi kurzem, w�drowa�o drogami �wiat�o. Nie wybiera�o kierunk�w: na rozstajach sk�ania�o si� ku wszystkim stronom, ku kt�rym wiod�y pyliste koleiny, zapuszcza�o si� w �cie�ki � mo�na by s�dzi�, �e to ono je wytycza�o po�r�d p�l i zaro�li. Zatrzymywa�o si� przy kapliczkach, a�eby skrzy�owa� promienie na d�oniach i twarzy Chrystusa frasobliwego. I aby � odbite od szat Chrystusa malowanych bia�� i b��kitn� farb� � wraz z nim patrze� przed siebie, na doliny i wzniesienia, na sady, dachy, gawrony, na poruszane wiatrem d�by i graby. Znad ��k przy ulicy Nadrzecznej do tomaszowskich las�w by�o o wiele dalej. Nim �wiat�o do nich dotar�o, otrz�sa�o samotne olchy, prostowa�o trawy i pochylone pod ci�arem rosy trzciny. Jak co dzie� odmierza�o d�ugo�� pniowskich staw�w i uko�nymi promieniami wchodzi�o do glinianek i pod mosty, przeskakiwa�o groble. Jeszcze spr�yste i nie zm�czone upa�em, �lizga�o si� na powierzchni rzek i strumieni. �wiat�o zagl�da�o pod k�py pokrzyw obok dr�g i rozgarnia�o wiklin�: cokolwiek mog�o wypatrzy�, zas�ugiwa�o na uwag� i podziw. Czyni�o to bez po�piechu i starannie. Z up�ywem czasu przesuwa�o si�, a�eby ka�dy z osobna li��, �odyg�, usypany przez mr�wki kopczyk obj�� od g�ry i od do�u spojrzeniem. Pochwali�, unieruchomi�, ocali�. Tak�e wy�uskan� spo�r�d grudek ziemi czarn� chi-tyn� chrz�szcza, kremow� muszelk�, czekaj�ce na swoj� por� nasienie ostu. Jak gdyby li��, �odyga, chityna i muszelka krzycza�y i domaga�y si�, a�eby �wiat�o nie odchodzi�o i nie zostawi�o ich na zawsze samych, ale by powiedzia�o �wiatu o ich takim w�a�nie, zwyczajnym i zachwycaj�cym istnieniu. Za ��kami w r�nych kierunkach rozchodzi�y si� d�ugie i w�skie pasma p�l. Miedze dzieli�y je po to, by pasma, spe�niaj�c fantazj� ich tw�rcy, mog�y p�owie�, z�oci� si�, szarze� i brunatnie� (nawet ta prze-mienno�� nie podlega�a regule). Aby odr�ni� si� od barw i nieruchomo�ci pejza�u, kroczy�y po polach lub przelatywa�y nad nimi gawrony. �wiat�o wylegiwa�o si� na polach i drzewach. A po drugiej stronie Topornicy doko�a rz�du top�l zabawiaj�c si�, owija�o wok� ka�dej z nich cie�. Kiedy dociera�o do las�w, zapada�o w igliwie, w mech i tam le�a�o, dop�ki zupe�nie nie wygas�o. Powoli i niezauwa�alnie cie� pe�zn�� po trawie i zakurzonym dziedzi�cu cegielni. Jeszcze zwisa� z ga��zi jarz�biny i tkwi� wpl�tany w pokrzywy i �opian, a ju� �wiat�o zacz�o go toczy�, podobnie jak czyni�o to doko�a top�l za 34 35 Topornic�, doko�a komina. Czyni�o to bez znudzenia i z w nakow� ka�dego dnia gorliwo�ci�, jak gdyby to tylko byt jego najwa�niejszym celem. A cie� zatrzymywa� si�, nien chomia�, kiedy ktokolwiek na niego spojrza�. Najpewnit wzorowa� si� na wskaz�wkach zegara na ratuszu: cie� ai drgn��, zwr�cony przed po�udniem na zach�d, d�ugi i prosti wsparty na jarz�binie, przyci�gany do ziemi przez trai i jak trawa zakurzony. �wiat�o st�pa�o po dachach. Po dach m�yna Samuela Kahana i piekarni Unterrechta. Po dachact dom�w na ulicy Pereca i niskim blaszanym dachu bui Fajgi Katz. Po dachu banku i kolegiaty. Po dachu s�du, szpi tala i wojskowych koszar�w. Po dachu synagogi przy uliq Bazylia�skiej. Wsz�dzie jednocze�nie i z osobna, tu wypali j�� dach�wk�, tam rozja�niaj�c seledyn miedzianej blach) Obejmowa�o dachy od szczytu po rynny, szparami zapuszcza�o si� na strychy, ze�lizgiwa�o si� z nacz�ik�w. Ucz� pia�o si� gzyms�w, pok�ada�o na attykach i wspiera�o K pilastrach. Wchodzi�o za bramy i rozsuwa�o okiennice Z cienia i ha�asu wyprowadza�o na przedmie�cia ulice: Folwarczn�, Wierzbow�, Powiatow�, M�y�sk�. Tam ulice wydawa�y si� bezimienne, cho� odr�nia�a je barwa i zapad py�u, zapach p�l i ��k, jeden niepodobny do drugiego zakr�t, g��boko�� kolein, a potem ich brak. I wychylaj�ce si� zzai p�ot�w krzaki bzu, leszczyna, ga��zie zduszonych w s�o�cu akacji. �wiat�o ko�owa�o nad miastem, zatrzymuj�c si� m kopu�ach ko�cio��w, kt�re wraz z kominem cegielni by�y od �witu nie tylko dla mieszka�c�w miasta, ale i dla ca