© Copyright by Piotr Szewc © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000 Projekt okładki i stron tytułowych Jacek Szczerbiński Na okładce wykorzystano fotografię Sebastiana Woj Redaktor Wieslawa Otto-Weiss Redaktor prowadzący Lucyna Kowalik Redaktor techniczny Bożena Korbut Wydanie pierwsze Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, 2000 31-147 Kraków, ul. Długa l http://www.wl.net.pl e-mail: handel@wl.interkom.pl Bezpłatna linia informacyjna 0-800 42 10 40 Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA", Kraków, tel. (0501) 169-877 Druk i oprawa: Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej BERNARDINUM 11-130 Pelplin, ul. Biskupa Dominika 11 ISBN 83-08-03027-0 Ty kochasz wszystkie rzeczy, które są, i nie brzydzisz się niczym, co mzynileś. Anibyś nie uksztalcil rzeczy nienawistnych Tobie. (Księga Mądrości 11, 24) Tłum. Cz. Miłosz Wzrok Salomei Goldman przyzwyczaił się do ciemności. Rozpoznawała przedmioty w sypialni: wiszące na przeciwległej ścianie lustro, stół, a na nim wazon, kanapę, dwa fotele. I framugę otwartych drzwi, które prowadziły do sąsiedniego pokoju. Lewa ręka Salomei Goldman przylegała do rozgrzanego, poruszającego się w rytm równomiernych oddechów, ciała mężczyzny. Był to doktor Henryk Tarnowski. Doktor spał na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi nogami, z obróconą na bok głową. Pani Salomea leżała nieporuszona, aby go nie obudzić. Trwało to długo. Słyszała, jak mosiężny, z tarczą wspartą na rozkwitłych liliach, secesyjny zegar odmierza sekundy. Znużenie pani Salomei ustąpiło uczuciu, które było czymś innym — tak jej się wydało — a na pewno czymś więcej niż przyjemnością. Doktor Henryk Tarnowski należał do niej niepodzielnie i bezwarunkowo, mimo że czas, jaki był dany tej wspólnocie, czy może, ściślej: jednoosobowemu zawłaszczeniu, wyczerpywał się, kurczył w sposób nieubłagany. I ten upływ odczuwała nie mniej intensywnie niż drgnienia mięśni 7 i skóry śpiącego, pulsowanie krwi, zapach i smak potu, zawsze ten sam, gdy język napotykał jego kropelki na twarzy,- • ramionach, torsie. Salomea Goldman miała suche gardło i usta. Podniosła się ostrożnie i, opierając się o ścianę, poszła do kuchni, aby się napić. Ale nie ugasiła pragnienia: t woda była ciepła. Zawahała się, czy wrócić do sypialni. Nauczona doświadczeniem pani Salomea wiedziała, że już nie uśnie. Zbliżyła się do kotary i przesunęła jej brzeg. Popchnęła bezszelestnie okno i wychyliła głowę. Tuż ponad oknem, z nierównej krawędzi dachu, zwisały grube krople rosy. W ciemności, nie prześwietlonej najsłabszym promieniem, ledwo rysowały się kontury dachów i kominów z naprzeciwka. Srebrzystoszara powłoka wilgoci pokrywała blaszany parapet. W dole, wzdłuż całej ulicy Pere-ca, od jej wschodniego krańca po zachodni, zamknięty ulicą Akademicką, pełzła mgła. Z mgły wyłaniało się kilka kupieckich budek. Salomea Goldman wzięła głęboki oddech. Chłód pieszczotliwie ogarnął jej ramiona i szyję. Ziewnęła. Włożyła za uszy kosmyki opadających na twarz rudych włosów, teraz zgaszonych, bez miedzianego, ostrego zwykle blasku. Czekając na swoją porę, nie unosił się jeszcze żaden z dobrze znajomych zapachów pobliskiego targowiska, zapach wyschłego końskiego nawozu czy wirującego w letnie dni kurzu. Żadnej zapowiedzi tych i innych woni, które miały napełniać powietrze później, stopniowo, chwila po chwili i godzina po godzinie, w zgodnym z koleją rzeczy porządku. Niczego, co by powietrze naznaczyło charakterem, rzec by też można osobowością, czymś, co by je określiło jako zjawisko ściśle ograniczone, lokalne. Pani Salomea westchnęła i położyła na parapecie dłoń. Spod palców spłynęły strużki wody. Zadrżała od chłodu. Cofnęła się i przymknęła okno. Osuszyła palce o brzeg aksamitnej kotary. Zanim wróciła do łóżka, zasunęła ją. Brzask stawał się namacalnie bliski. Było cicho. Z podmiejskich łąk dochodziły pojedyncze, podobne do skarg, stłumionych jęków i nawoływań głosy rozbudzonych ptaków. Miasto zastygło w bezruchu. Tylko mgła, żywo obecna, acz nie wszędzie jednakowo intensywna, zajmowała lub dyskretnie opuszczała place i zaułki. Obracały się wskazówki miejskiego zegara, przesuwały się na tarczy o każdej, a więc i o tej porze. Również za ich sprawą bezruch był zjawiskiem pozornym. Domy, ulice, podwórka szykowały się do obudzenia. Z pomp miały się potoczyć strumienie wody, uwolnione od rygli miały otworzyć się bramy, nieco później drzwi i okiennice sklepów i budek kupieckich. Choćby jednej z tych, na które spoglądała Salomea Goldman, niskiej, i dlatego po dach ukrytej we mgle: skleconej z czerniejących już ze starości desek budki Fajgi Katz z dobrze znanym w mieście i okolicach pieczywem. Od wczesnego ranka zapach precli, obwarzanków posypanych makiem i bułek maślanych przyciągał do budki miejscową i wozami przyjeżdżającą na targ klientelę. W znajdującej się na wschodnim przedmieściu piekarni Unterrechta — to w niej swoją budkę zaopatrywała Fajga Katz — praca trwała całą noc. Jaśniały okna, w otwartych drzwiach widać było uwijających się piekarzy, ich donośne śmiechy i rozmowy niosły się daleko i zapadały w sadach, w trawie, w łąkach za ostatnimi domami ulicy Nadrzecznej. Tam były już niesłyszalne. W ciszy chlupotała woda, Ła-buńka bowiem, przepływając pod kamiennym mostem, ob- 8 9 niżała nieznacznie koryto i chlupotaniem nieustannie informowała o tej odmianie. Na przedmieściach mgła się przerzedzała. Zanurzone w niej wierzby (te szczególnie licznie porastały okolice łąk i pastwisk), krzewy głogu i dzikiej róży przypominały śpiące zwierzęta. Do śpiących zwierząt upodobniły się też stogi siana. Z lip i akacji, którymi obsadzone były drogi i trakty, kapała rosa. Wokół drzew grunt był rozmiękły, mazisty, z kępami pożółkłej trawy. W słoneczne dni zdarzało się, że korony zamykały się nad drogą i tworzyły tunele cienia. Zjechawszy z pól, znikały w nich, w kłębach wznieconego kurzu, furmanki. Kurzyło się, kiedy spędzane w południe z pastwisk krowy kroczyły, jedna za drugą, na odpoczynek i do koryt z wodą. Za Lwowską i Krasnobrodzką szarzało, najpierw ponad horyzont wysunął się czerwony skrawek słońca. Obie ulice prowadziły na niewielkie wzniesienie, za którym otwierała się rozległa przestrzeń łąk, pól i rzuconych na nie wiosek: Kalinowic, Jatutowa, Łabuń, Pniówka. To tam najwcześniej światło poruszało się, pełzło po ścierniskach, łąkach, pniowskich stawach, lasach i podmokłych zagajnikach, włączało się w nurt Łabuńki, Topornicy i ich bezimiennych, niepoliczonych dopływów, a także zwykłych osuszających podmokłe tereny rowów. Światło przenikało ciągnące się wzdłuż rzek siedliska trzcin, pokrzyw i mietlic, które kładły się na trawie długim, niepewnym cieniem. Na potarganych przez wiatr i owady pajęczynach wisiały, chybocząc się, drobiny wody. Również i je światło przenikało na wylot, sprawiało, że błyszczały jak nanizane na niewidzialną nitkę szklane, różnej wielkości paciorki. Na rozlewiska wypływały kaczki krzyżówki i z zanurzony- mi pod wodą szyjami szukały na dnie pożywienia. Z trzcin i ostrych traw niosło się ptasie kwilenie i wzmagało, w miarę jak słońce, już nie czerwone, stawało coraz wyżej za wschodnim horyzontem. Budził się powiat, a z nim miasto i przedmieścia. Światło sięgało szczytu wzniesienia, na które prowadziła ulica Krasnobrodzką. Skrzypiały drzwi, bramy, furtki. Wpuszczane do studni wiadra hałaśliwie odbijały się od cembrowiny. Porykiwały krowy: niebawem, zanim obeschnie rosa i zrobi się cieplej, miały być wyprowadzone na pastwiska, blisko, bo nad rzekę. Niecierpliwiły się na ogrodzonych sztachetami podwórzach, ocierały się o sztachety, wyciągały brązowe i czarne głowy. Wzdłuż przydrożnych sadów i ogrodów szkliły się zwilgotniałe grabowe szpalery. Przeskakiwały wśród nich, zanosząc się ćwierkaniem, jakby układały odę do poranka, wróble. Na ratuszu światło odsłaniało zegar i z mgły wyłaniało ratuszowe schody — wstępowało właśnie na ich pierwszy stopień — oraz markizę, dziurawą i wystrzępioną, nad drzwiami cukierni na Rynku Solnym, w sąsiedztwie pompy. Powoli światło penetrowało zachodnie zbocze wzniesienia, nachylone ku ulicy Młyńskiej i Nowemu Miastu. Odsłaniało koleiny, bruzdy, miedze, polne kamienie. Na chwałę tego, co stworzone, wyłaniało je z niebytu. Od tej pory bruzdy, drogi i wzniesienie, choć pozbawione, mimo że na nie zasługiwały, imion, miały kształt i barwę. Dachówka na paru domach w najbliższej okolicy oraz na górującym nad nimi młynie Samuela Ka-hana odzyskiwała czerwień wypalonej gliny. Pod dotknięciem światła, o świcie czułym i delikatnym, nabierała wyrazu i intensywności. Była jak jaskrawa plama, położona 10 11 naumyślnie czy też przez roztargnienie, na tle wszechobecnej, bujnej zieleni (jesienią, kiedy zieleń ulegała spiesznemu i zdumiewającemu rozmachem przeistoczeniu, czerwień dachówek stawała się nieodzownym dopełnieniem kompozycji). Zupełnie inaczej przedstawiały się dachy kryte gontem, blachą czy słomą. Zestrojone z ziemią, drogami, chmurami i barwą powietrza, były naturalną o każdej porze roku, niczym nie wyróżniającą się częścią krajobrazu. Realne, prawdziwe i powszednie. Pewnie dlatego przekonywały, że wcale ich nie ma. | Większości dachów brakowało tego, co nazywane by-1 wa indywidualnością. To dzięki niej otoczenie zyskiwało przykuwający uwagę detal. Detal trwały, acz nie zawsze dostrzegany, niekonieczny, może obecny tylko dla czyjejś fantazji lub kaprysu. Tym samym odmawiano mu wszelkiej wartości prócz tej, która nie wykraczała poza domniemaną czy rzeczywistą użyteczność. Na przykład dymniki: były jak małe oczy ze stale, jakby w zdziwieniu, uniesioną górną powieką, bacznie i bez spoczynku spoglądające w daleką przestrzeń czy bliżej, w głąb podwórek i ulic. Nie było chwili, aby cokolwiek działo się bez ich wiedzy. Przypominały zacne kobiety, które usłyszawszy najbardziej nawet oczywistą informację, unosiły brwi — z brwiami unosiły się i powieki — udając zdziwienie, że rzeczy mają się tak a nie inaczej. Wiadomo skądinąd, że dziwiłyby się i wtedy, gdyby o tym samym fakcie usłyszały co innego, a zdziwienie również objawiłyby uniesieniem brwi i powiek. Na przykład naczółki: sprawiały, że dachom łagodniały profile. Obdarzały je rodzajem miękkości, przyzwolenia (a także tępoty), które w tym przypadku mogło oznaczać cierpli- wość wobec gwałtownych zmian aury. Naczółki przywodziły na myśl osoby, o których inteligencji należałoby powątpiewać, dość bowiem złożyły dowodów, że i z tej, z którą przyszły na świat, nie potrafiły, ilekroć miały okazję, korzystać. Dachy o łagodnych profilach najliczniej rozsiane były na przedmieściach. Sadowiły się pod nimi domy niskie i obszerne, solidne i na swój sposób stateczne. Nawet czerwona dachówka i drewniany, wypłowiały gont wyglądały na nich podobnie. O wrażeniu, jakie owe domy wywierały, decydowały naczółki. To naczółki mówiły tyleż o dachach, na których się znalazły, ile o ludziach, którzy postanowili nadać tym dachom, a więc i domom, taki a nie inny charakter. Była w tych domach pełna zgoda na to, co jest i co przyniesie przyszłość. Na powolne odchodzenie, starość, mursze-nie, rozpad. Na Rynku Solnym rozbrzmiała pompa. Najpierw parę powolnych, jakby dla dopełnienia rytuału przebudzenia, ruchów długim ramieniem, parę jego uderzeń o kamienne podłoże, i wąską strużką woda popłynęła drewnianą, sfatygowaną rynną. Metaliczny dźwięk pompy odbijał się od najbliższych domów, od cukierni, oddalał się w głąb ulic i milkł na ich krańcach. Dźwięczał strumień wody, uderzając o dno wiadra, które Helena Hawryluk, praczka, ustawiła u wylotu rynny. Woda pieniła się i pryskała, z głębi pompy słychać było syczenie i bulgotanie. Już o tak wczesnej porze, zanim Rynek Solny zapełniał się przechodniami i furmankami, a nawet zanim na powitanie nowego dnia zaczęto otwierać okiennice sklepów i okna położonych nad sklepami mieszkań, Helena Hawryluk pierwsza pojawiała się przy pompie (Helena Hawryluk była praczką sumienną 12 13 r i punktualną). Z szeroko rozstawionymi nogami, pochylali się i prostowała wraz z opuszczanym i podnoszonym ra mieniem pompy, dopóki woda nie napełniła obu wiader. Tui obok, na ulicy Mleczarskiej, mieściła się pralnia. Zapad mydlin unoszący się z parą przez otwarte latem, a zimą! uchylone drzwi nieomylnie wskazywał do niej drogę. Ni małym podwórku przed pralnią suszyła się na sznurach, bez różnicy pochodzenia czy wyznania jej właściciela, bielizna. W ciepłe dni lekkie podmuchy wiatru wydymały schnące obrusy, koszule, prześcieradła. Komin cegielni rzucał w kierunku miasta długi, zwężający się cień. Na placu przed cegielnią, usłanym ceglasto-siwym pyłem, rozgarniając dziobami resztki końskiego obroku, uwijały się gołębie. Z zadaszeń, które chroniły cegły przed deszczem, rozlegał się świergot wróbli. Obok, w kępach pokrzyw, łopianu i wysokiej trawy, kładło się poranne słońce. Strząsało zawieszone na brzegach liści krople rosy. Ziemia oddychała w przeczuciu dławiącego upału. Pachniały zioła. Zjawiska natury sumowały się w przejrzysty wzór. Współistniały jako jedyne i niezastąpione. Brak któregokolwiek z nich byłby zakłóceniem tej harmonii, która składała się z cyklu powrotów. Były to powroty w te same miejsca i w tych samych lub bardzo podobnych, jak glos dzwonów czy woń schnących badyli krwawnika, postaciach. A jednak odróżniało je więcej, niż można by pochopnie sądzić. Jak przychodzące po sobie poranki — dzisiejszy na pozór jak ten sprzed tygodnia — nie były to takie same powroty zjawisk realnego świata. Wyprężony cień komina cegielni każdego dnia inaczej ocierał się o ziemię, trawę i korę pobliskiej jarzębiny. Jeszcze inaczej dzia- ło się, kiedy w południe cień się skracał i zastygał obok komina w bezruchu. Jego leniwa zmysłowość wykorzystywała najmniejszą nierówność, aby wciąż odmiennie zasmako-wywać dotyku napotykanej materii. Aby ją na nowo i wciąż inaczej obejmować, gładzić, przenikać. Cień powracał, ażeby ziemia, trawa i kora odwzajemniały mu się tą samą czułością i uwagą. Sponad lip i kasztanowców wyłaniały się kopuły kościołów. Na Nowym Mieście kościoła św. Krzyża, św. Michała Archanioła na ulicy Marszałka Piłsudskiego i trzech kościołów na Starym Mieście: św. Katarzyny, św. Mikołaja i kolegiaty. Od świtu na oczach mieszkańców miasta i jego okolic kościoły podejmowały nie kończący się wysiłek, aby oderwać się od rzeczy ziemskich. Najłatwiej było kopułom i wieńczącym je krzyżom: z oddali wydawało się, że sięgają — najpewniej niekiedy sięgały — chmur i obłoków. Dzieło wznoszenia się kościołów wspomagał głos dzwonów, śpiewy, zwielokrotnione modlitwy. A przecież każdy z nich trwał w miejscu tylko jemu przeznaczonym. W sąsiedztwie tych samych od lat ulic i domów (gdy ubywało starych domów, pojawiały się nowe), sadów, pól, w przemienności pór roku, w następstwie zmierzchów i poranków. I wsłuchany był w te same, a wciąż na nowo powierzane błagania i prośby, w udręki i boleści wysupływane kornie i w zaufaniu, w pragnienia, dziękczynienia i adoracje. Do nich znoszono tę część ludzkiego żywota, jego jednoczesną wielkość i małość, która trwała w snach i na jawie, gęsta, głęboka, chwalebna i wstydliwa. I jeśli kościoły odrywały się od rzeczy ziemskich, to wraz z tym coraz większym i bez ustanku pomnażanym depozytem. Był on zamknięty w zakamarkach 14 15 kaplic, załamaniach murów, w ołtarzach, w konfesjonałach, pod sklepieniami, utrzymywał się w spojrzeniu świętych na obrazach, w ich wyciągniętych ku miastu, powiatowi, światu dłoniach. A także w witrażach. Wierni rozpoznawali na nich swoich pocieszy cieli: świętego Józefa, apostoła Piotra, Magdalenę, która więcej nie grzeszyła, Weronikę z chustą w dłoni, Jezusa trzeci raz upadającego pod krzyżem. I oni gromadzili, nieśli i rozumieli ludzkie tajemnice, współczuli i odejmowali, zwykle mniej niż by trzeba, cierpienia. Obecni na witrażach, byli zapatrzeni w pospolitą krzątaninę, która trwała tuż obok, niewyczerpana, hałaśliwa, czasami dokonująca się w milczeniu. Żyli na granicy. Wraz z kościołami wznosili się ponad dachy i wierzchołki najwyższych drzew i wraz z wiernymi oraz z tymi, którzy się do nich nie zaliczali, pracowali, kochali, śnili, rodzili się i umierali. U św. Krzyża we wczesnym słońcu ogrzewali wychłodzone nocą ciała, prostowali kości i uważnym spojrzeniem ogarniali wschodnią i zachodnią część miasta. Lśniły przed nimi liście jesionów na Lwowskiej, połyskiwała Łabuńka, czerwienił się dach młyna Samuela Kahana. Pod ich wzrokiem Fajga Katz z wózkiem opuszczała dziedziniec piekarni Unterrechta, przez rynek ciągnął wóz, z kominów zaczyna} unosić się dym. Na ścianach kolegiaty słońce prześwitywało spoza lip i odrysowywaio kształt gałęzi. Z rosą spływało po kopule i zawisało na brzegach rynien. W gałęziach lip trzepotały synogarlice. Światło wpadało do wnętrza kolegiaty i przesuwało się po twarzy świętego Tomasza nawracającego pogan. U stóp ratusza, od strony ulicy Ormiańskiej, światło wspinało się na schody. Zaczynało liczyć 16 stopnie. Zegar pilnował, aby nie czyniło tego zbyt opieszale ani zbyt pospiesznie. Słońce wypełniało ulicę Pereca na całej jej długości. Zdobywało każdy dom od progu po dach, jednocześnie obejmując bramy, gzymsy, okiennice. Stało jeszcze nisko — ledwie wznosiło się ponad Kalinowicami i wschodnim krańcem ulicy Krasnobrodzkiej — dlatego o tej porze mogło zaglądać pod okapy dachów, w miejsca, w które nie zapuszczał się niczyj wzrok, które nikogo nie zajmowały. To tam odkrywało dokładną mapę zacieków, jakie pozostawiały letnie burze i jesienne szarugi (ile lat liczyły zacieki, tego nikt nie wiedział). Wypłowiałe szarości o wydłużonych i zwężających się ku dołowi kształtach przechodziły w cynobry, ugry i brunatne zakola, z kolei środek tych zakoli mieścił białe i ple-śniawoszare ściśle zamknięte plamy. Nie była to mapa ostateczna. Czas niespiesznie nanosił na nią korektury. Ale nowy rysunek oszczędzał to, co na mapie przypominało dawną przeszłość, jej barwę zastygłą w ówczesny wzór, przekorne świadectwo nikomu niepotrzebnej trwałości. Pod okapami istniały razem, we wspólnym, bez przerwy odnawianym wizerunku. I tuż obok zacieków, czy raczej: z nimi, słońce odkrywało połacie wykruszonego tynku, sięgające niżej, nieustępliwe, rozpełzłe po całych ścianach. Te połacie były w ciągłym, acz niezauważalnym, ruchu, postępowały od okna do okna i od bramy do bramy. Wnikały tak głęboko, że rozkwitały wśród nich jak pelargonie na parapetach fragmenty cegieł. Światło, zależnie od pory dnia, podkreślało lub gasiło ten przygodny wybuch czerwieni. Rozkwitające na ścianach cegły zapowiadały upadek. Ich barwa, wciąż świeża i we wciąż innych jawiąca się od- 17 cieniach — można by je także porównywać do odcieni niektórych odmian mieczyków, astrów i georginii — była nai-grawaniem się z tego ostatecznego aktu. Zdarzało się, że pani Salomea wodziła palcem po odsłoniętej spod tynku czerwieni. Wystarczyło wychylić się z okna. Palec natrafiał na podatną uciskowi materię, która osypywała się ceglasto-siwą smugą. Gdy pani Salomea podnosiła palec do oczu, w pyle skrzyło się odbite światło. Skrzyło się, gdy pył zdmuchiwała i patrzyła, jak niknie pod oknami jej mieszkania, unosząc się lub opadając na ulicę. Tynk kruszył się także na ścianie z naprzeciwka. I tam ceglasta czerwień barwiła się szarością, i tam spod okapów wyzierały zacieki podobne do fantastycznej, długiej jak ściana mapy. Nieraz patrzyła na nie, a jakby ich nie widziała, tak nieodłączną były, odkąd sięgała jej pamięć, częścią ściany, trwalszą nad tysiące zjawisk i spraw, które dawno już zamieniły się w ni-klejszy od zdmuchniętego z palca pył. A skoro tej powstającej naturalną koleją rzeczy mapy pani Salomea nie dostrzegała, nie miała sposobności, by przeciwstawić jej którykolwiek z owych tysięcy faktów jako ważniejszy, choć przez czas już unieważniony, zaprzeszły, rzadko zabłąkanym, niepewnym refleksem powracający we śnie lub w chwili tęsknoty za tym, co było. Choćby dotyk dłoni babki, która gładziła ją przed zaśnięciem po twarzy, przysiadłszy w czarnej sukni na brzegu łóżka. A przecież, była pewna, nic nie unieważniło tych chwil błogości i słodyczy, kiedy babka kładła długie, kościste palce na jej włosach i policzkach, chwil co wieczór jednakowo wyczekiwanych, będących, jak jej się wtedy zdawało, ich obu tylko tajemnicą. Przytrzymywała dłoń babki 18 i przyciskała do ust, by złożyć na niej najbardziej kochający pocałunek. I zamykała oczy, udając, że zasypia, jakby wiedziała, że tym sposobem sprawi babce przyjemność i wynagrodzi jej nieskończoną miłość i oddanie. Wsłuchiwała się w oddech babki i w szelest jej sukni, wreszcie ostatnią przed snem myślą zmierzała ku jutrzejszemu wieczorowi, kiedy babka znów miała usiąść na jej łóżku. Im bardziej czas oddalał jednoczesną intensywność i ulotność tamtych doznań pani Salomei, a także im rzadziej ich wspomnienie panią Salomeę nawiedzało, tym dotkliwsze ogarniało ją poczucie braku, poczucie nie nazwane, niejasne, rozszerzające się na niemal cały horyzont jej życia. To poczucie budziło niepokój pani Salomei, a bywało, że i trwogę, której miarą była samotność. Poczucie braku łączyło się z odchodzeniem tych, których kochała: najpierw babki, później rodziców i męża, Barucha Goldmana. To, co lekkomyślnie uważała niegdyś za trwałe, kruszyło się i rozsypywało, nikło w oczach, w pamięci, w złudnej możliwości powrotu. I tego, co utraciła, żaden zmysł, żaden wysiłek woli nie mógł ofiarować jej na nowo. Dwie smugi światła ukośnie przecinały plecy doktora Tarnowskiego, wspinały się po ścianie i załamując się zatrzymywały na suficie. Prężyły się i drgały jak zwykle czynią to poranne promienie, znajdując radość poznawania rzeczy nieznanych czy tylko wnikliwego przypominania sobie tych, które studiowały po wielekroć. Przesuwały się nieznacznie po plecach, wydobywały z cienia kropelki potu i pojedyncze, porastające skórę od ramion po lędźwie jasne włosy. Na porośniętym włosami karku pulsowała obrzmiała żyła, czy raczej jej przebiegający tuż pod skórą krótki odci- 19 nek. Pochylona nad doktorem Tarnowskim pani Salomea[ pieszczotliwie, zapewne też i w odruchu przekory, uciskała tę obrzmiałą wypukłość, badając, gdzie znajduje się jej początek i koniec. Doktor Tarnowski nie wiedział, na czym skupiło się zainteresowanie pani Salomei, nic zatem nie mogło umniejszyć przyjemności jej pulsującego dotyku, który rozszerzał się na drugą stronę karku, na ramiona i łopatki (tym bardziej nie przypuszczał, że to nie on sam mógł być przedmiotem podziwu i czułości). Zapach starych mebli i miękkich obić był coraz mniej obecny w zetknięciu z bezwonnym jeszcze, chłodnym powietrzem, które napływało do mieszkania przez otwarte okna. Ale nad zapachem szafy, podłóg i foteli dominował zapach dala doktora Tarnowskiego, ostry i mdły zarazem, niepodobny do jakiegokolwiek innego spośród tych, które znała pani Salomea, choć ku jej żalowi tym razem — inaczej niż wczorajszego późnego wieczoru — obecny w niepełnej, jak jej się wydało, ubogiej gamie. Pani Salomea położyła palce pomiędzy łopatkami doktora i powoli, wzdłuż wgłębienia wyznaczającego kręgosłup, zaczęła przesuwać je w dół, podrażniając skórę paznokciami. Ciało doktora Tarnowskiego drżało. Mężczyzna obrócił się na bok, twarzą do pani Salomei, przyciągnął ją do siebie i obrócił się ponownie, tym razem \ na plecy. Zaterkotał wózek. Obok odgłosów pompy terkotanie było jednym z sygnałów co dzień tak samo objawiającego się poranka. To Fajga Katz zbliżała się do swojej budki. Wyprzedzał ją potykający się na nierównościach ulicy cień. Wsparta o ścianę budka, jak i rozpełzłe po ścianie zacieki, wydawała się jej nieodłączną, niezdolną do samodzielnego istnienia częścią (czyż można by inaczej myśleć o sąsiadującym z budką Fajgi Katz zakładzie zegarmistrza Chaima Brondweina?). Sklecona z desek — były już sczerniałe ze starości — i kawałków łatającej je tu i tam dykty, budka niebezpiecznie pochylała się w stronę ulicy Bazyliańskiej. I jeśli stała, działo się tak za sprawą silniejszego niż jej konstrukcja przyzwyczajenia, a także zgody najbliższych domów, ulic, ducha żyjącego wespół z nią otoczenia. Budkę pokrywał blaszany jednospadowy dach, a od południowej strony, tuż pod dachem, znajdowało się niewielkie okno. Składały się na nie cztery kwadratowe szybki, szare i zakurzone, upstrzone przez muchy. Za szybkami kołysała się zawieszona na tasiemce firanka. Firanka była poplamiona, u dołu postrzępiona, w paru miejscach niedbale, może pospiesznie zacerowana. Ale czas nie sfatygował jej tak dalece, by nie dało się odczytać wciąż zdobiącego ją wzoru, którym był powtarzający się motyw kwiatów i liści. I ten wzór, choć z każdym rokiem mniej czytelny (mieściła się w nim bodaj czterolistna koniczyna), urągał kurzowi, plamom i ubytkom. Wyzierał spoza szybek ten sam, acz coraz bardziej do siebie dawnego niepodobny, wzór jak wspomnienie, jak dogasające przed horyzontem echo. Fajga Katz sprawnie ułożyła na półkach i w koszach pieczywo. Osobno precle, osobno bułki maślane i chałki, osobno obwarzanki i placki z cebulą i makiem. Opróżniony wózek — niedługi acz głęboki, nisko zawieszony na małych kółkach, ze złuszczoną prawie do szczętu zieloną farbą — postawiła za budką. Na wózku stale znajdował się niewielki worek. Worek był nieokreślonego koloru i mocno wysłużony — pokrywało go kilka lat. Wypełniały go rze- 20 21 czy, które do rąk kupcowej trafiały jako znaleziska. Te rzeczy nie tyle mogły okazać się potrzebne w przyszłości, ile niezbędne były już teraz. Nawet jeśli żadna okoliczność nie sprawiała, by Fajga Katz musiała sięgnąć na przykład po pozbawione jednego szkła okulary, to fakt, że okulary stale pozostawały w zasięgu jej ręki, czynił je użytecznymi, bowiem wzrok kupcowej odzyskiwał sprawność, którą uważała za wystarczającą. Cieszył Fajgę Katz ciepły ranek i spodziewany upał. Siedząc przed budką, kupcowa lubiła z zamkniętymi oczami wygrzewać się w słońcu, zasłuchana w szum miasta, w rozmowy, śmiechy, w szelest wiatru, wyczekiwać mrowienia, które przenikało skórę w gorące południe. Na kolanach składała suche, ciemne od słońca dłonie z drżącymi, wykrzywionymi artretyzmem palcami. Do tego przywykła, tak było jej dobrze. Nawet latem nosiła, jak atrybut starości, ciepłą suknię, z zapiętymi na nadgarstkach rękawami, długą i z sutymi marszczeniami, przepasaną, aby się nie niszczyła, fartuchem. Spod zawiązanej z tyłu głowy wielobarwnej, choć już spranej, zdobnej w tureckie motywy chustki wyglądała peruka, a z uszu zwisały złote kolczyki. Pobrużdżona twarz Fajgi Katz budziła zaufanie i szacunek. Przenikliwy, badawczy wzrok spod przymkniętych powiek domagał się respektu (wzrok wydawał się tym bardziej przenikliwy, im bardziej z biegiem lat kupcowa niedowidziała). Wysoki głos Fajgi Katz wibrował wokół budki do wieczora. Nieomylny znak, że nie sprzedała jeszcze wszystkiego towaru. Do miasta traktami z czterech stron ciągnęły furmanki. Bez pośpiechu, bo do każdego z celów przyjeżdżały w porę — nie liczył się też dla woźniców przywilej pierw- szeństwa — z dostojeństwem należnym czynnościom ważnym acz zwyczajnym posuwały się w równym, czasem wolniejszym dla odpoczynku koni rytmie. Jak drogowskazy widniały przed nimi kopuły kościołów, komin cegielni, zegar i górująca nad miastem kopuła ratusza, dach banku. Cień furmanek biegł przed nimi, umykał w bok lub wiernie podążał za tylnymi kołami. Ostre sierpniowe światło przenikało drogi i sady, rdzawe miejscami łąki, ścierniska, wysychające na miedzach osty, rzędy prawie gotowej do zbioru kukurydzy. I daleko, przed Jarosławcem, ale jeszcze nie tam, gdzie zamykał się widnokrąg, w całej jasności wydobywało pochyloną postać dzikiej gruszy (patrzył na nią z furmanki Karol Adamczuk), za gruszą pokazywało nitkę zapylonej drogi, a przy niej białą kapliczkę w asyście lip. Oraz wiele zjawisk nietrwałych, nijak nie usiłujących dłużej zaprzątnąć uwagi świata, mglistych, niepewnych, nieustannie podających swoje istnienie w wątpliwość. Jak przelot rozśpiewanego stada szpaków, każdej chwili zmieniającego kształt, osiadającego nieoczekiwanie na drzewie, niknącego z oczu, to znów wyrosłego przed oczami w zupełnie innym miejscu, na tle tego samego bladoniebieskie-go błękitu. Jak żółciejące już liście wiśni, które natura miała wkrótce, zgodnie z koniecznością i zwyczajem, roztrwonić razem z tworzoną przez nie połyskliwą, zawieszoną na drzewie plamą. Ale ta plama żółciejących liści, raz odbita w spojrzeniu młodego woźnicy, już w nim zostawała. I zastygała, unieruchomiona, wyłowiona z rozkołysanego podmuchem drzewa, w bursztynowym niezmąconym powietrzu. Spojrzenie woźnicy rozpinało ją na innych drzewach, przenosi- 22 23 ło coraz bliżej miasta, dzieliło się nią z napotykanymi ludźmi, mijanymi domami, przecznicami, witrażami u św. Krzyża. Była jak obraz na kliszy, uchwycony w jedyności i niepowtarzalności, odtwarzany później potrzebą pamięci i wyobraźni: już nie ten sam, bo uboższy albo bogatszy, wkomponowany w nowe miejsce, w którym przyszło mu ponownie rozbłysnąć żółtym blaskiem. Nie inaczej działo się z mnóstwem pozostałych obrazów, spojrzeń krótkich jak mgnienie oka, zapisanych zrazu ściśle, z poszanowaniem faktografii, na którą składają się szczegóły barw i kształtów. Z oddali podobna do małego zielonoczarnego punktu umieszczonego na miedzy pośród pól, dzika grusza pochylała się ku wschodowi, jakby rozłożonym na lata wysiłkiem chciała koroną dotknąć ziemi albo, inaczej pojmując jej stan i sylwetkę, nie mogła do końca podźwignąć się i wyprostować. I tak trwała — w pół drogi między ziemią a chmurami, zgarbiona, cierpliwa i dumna, przynależna obu światom, bezbronna, doświadczana przez każdy z żywiołów. Widziana z innej perspektywy, grusza z pękatą koroną bujała się nad ziemią jak dmuchawiec, przywiązana niewidzialną siłą, wychylając się ku czterem stronom. I taką widywał ją, gdy przejeżdżał przez Jarosławiec, woźnica. I taką przenosił z pól do miasta, gdy chybotała się i koroną dotykała obłoków. k Głowa Salomei Goldman leżała na ramieniu doktora ' Tarnowskiego. Oboje byli rozgrzani. Jeszcze nierówny, powoli uspokajał się rytm ich oddechów. Pani Salomea miała zamknięte oczy. Można by myśleć, że zasypiała (była przecież bardzo senna), gdyby lewą dłonią nie przesuwała po brzuchu Henryka Tarnowskiego. Podobnie jak plecy, brzuch doktora porastały połyskliwe w świetle, acz ciemniejsze i bardziej bujne włosy. Doktor Tarnowski patrzył przed siebie: za oknem znajdował się szczyt dachu z naprzeciwka, z dwoma ceglanymi kominami, na których kładło się od wschodu słońce. Słychać było kwilenie jaskółek, rozmowy przechodniów, hałas otwieranych na parterze okiennic. Na ulicy Pereca kupcy rozpoczynali pracę. W niewielkim sklepie w podwórzu miała ją też rozpocząć pani Salomea. Gdy leżała obok doktora, upewniała się, że nie mogli być bardziej razem. Dla tych chwil nie zawahałaby się opóźnić otwarcia swojego sklepu (guziki, tasiemki, szpilki i inne drobiazgi krawieckie). Jeśli były to chwile szczęścia, to przenikał je ból, który rósł, w miarę jak mijały, a najsilniejsze nawet pragnienie, powiedzieć by raczej należało: potrzeba, nie mogło ich zatrzymać. Nagie ciała obojga stygły. Doktor Tarnowski wsparł się na łokciu, aby spojrzeć na zegar. — To już dwadzieścia cztery minuty po siódmej? — tyleż zapytał, co oznajmił, zadziwiony, że czas upływa tak szybko. Pani Salomea przylgnęła do doktora twarzą i piersiami. Wstrzymała oddech. Doktor Tarnowski pocałował ją krótko w usta. Wstał i przeciągnął się przed oknem. Lśniło przed nim niebo. Sprzed budki zobaczyła doktora Fajga Katz. I zobaczyła, mimo że niedowidziała, że na ratuszowym zegarze wskazówki oznaczające godzinę i minuty przypominały opuszczone skrzydła. Było dwadzieścia jeden minut po siódmej. Wskazówki przesuwały się w nierównomiernym tempie, jakby z osobna walczyły ze słabszym i mocniejszym na przemian żywiołem. Tylko wtedy, gdy na nie spoglądano, zatrzymywały się, ażeby nie ujawnić — one 24 25 l tylko wiedziały dlaczego — że są w ciągłym, nie znającym celu ruchu. Zaklinanie rzeczywistości odbywało się na oczach mieszkańców miasta, a każde spojrzenie na zegar, nawet przelotne (bywało, że i mimowolne), okazywało się niezbędne, by ten proceder — ruch i bezruch — trwał w sposób niezakłócony i by zyskiwał powszechną wiarygodność. Wiarygodności zegara służył też głos dzwonów kościelnych, od wschodu od św. Krzyża, od północy od św. Michała Archanioła i od trzech pozostałych kościołów, stojących w bliskim sąsiedztwie ratusza. Dzwony potwierdzały prawdomówność zegara — chyba i wszelkich innych zegarów — a więc i sens jego nie kończącej się pracy. Zimą brzmiały mocno i krystalicznie, ich glos tężał w mroźnym powietrzu, z chrzęstem osypywał się na domy, ulice, białe pola i sady. Inaczej latem: wtedy falował, wznosił się, opadał, potrąca! wierzchołki drzew, odbijał się od dachów, zatrzymywał nad łąkami, niekiedy włączał się w chóralny śpiew z dzwonami wiejskich kościołów w Horyszowie, Sitańcu, Udryczach. Zazdrościł śpiewu ptakom, bo próbował go naśladować, wspinał się po niewidzialnych stopniach powietrza i rozpływał się milknącym, ledwo słyszalnym akordem. Gość pani Salomei oparł się mocno o parapet i wychylił przez okno. I w tej chwili zobaczył go Chaim Brondwein. Na jednym z zegarów w zakładzie Chaima Brondwei-na, tarczą zwróconego ku ulicy, mijał — jak należało, bo o tej godzinie zegarmistrz zwykł rozpoczynać pracę — kwadrans po siódmej. Tak mówiły złocone, przypominające ostro zakończone strzały wskazówki. Gdy Chaim Brondwein wszedł do zakładu, przywitał go dobrze znany szmer. To mechanizmy wszystkich zegarów wieściły, że działają, 26 i czyli że upływający czas poddany jest ich stałej kontroli. Szmer dochodził ze ścian, z wiszących na nich półek, ze stołu, z tonących w mroku kątów, a wydawało się, że także zza framug i ze szpar podłogowych. Można by sądzić, że każdy zegar miał coś własnego i pilnego do powiedzenia, a czynił to z konieczności dyskretnie i cicho, ani na moment nie rezygnując ze swej misji. Poruszały się wahadła, a dwie kukułki (lub cała ich gromada) niecierpliwiły się i chciały — choć to nie była jeszcze ich pora — otwierać dzioby. Chaim Brondwein słyszał zegary naraz i z osobna, z ledwo słyszalnego szumu ich mechanizmów wyławiał poszczególne głosy, które różniły się tak dalece, że pozwalały się rozpoznać, a więc istnieć samodzielnie i być może ku swojemu tylko pożytkowi. Sekundniki pędziły w szaleńczym pościgu za czymś, co wydawało się umykać tuż przed nimi, wciąż nieuchwytne, choć niemal dotykalne, niewidzialne, a prawie cielesne, o trzy milimetry, o milimetr wyprzedzające, zawsze wcześniej, mimo że meta pozostawała bardziej domysłem niż realnym faktem. Czy widział metę Chaim Brondwein, gdy zakładał na oczy szklą powiększające i przybliżał tarcze, na których odbywał się ten nie mający finału pościg? Zegar z ratusza i głos dzwonów nie miały wpływu na przywracane do życia przez Chaima Brondwei-na zegary. Bo tu, w klitce przy ulicy Pereca pod numerem dziewięć, były u siebie. Istniały poza zjawiskami natury, poza dyktatem kalendarza, poza ludzką potrzebą i koniecznością. Zwolnione ze służby, nie podlegały niczyjej, poza własną, woli. Chaim Brondwein przywracał im (na czas jakiś) wolność, dawał schronienie, zezwalał na swobodę w innym niż jego zakład miejscu nie do pomyślenia. Nie wiadomo, jak zegary zachowywały się, kiedy nie czuły na sobie wzroku mistrza. Nie wiedział tego on sam Ale gdy Chaim Brondwein pojawiał się w wypełnionym szmerem i ruchem wahadeł i wskazówek królestwie, panował nad nimi. Jeśli któraś ze sprężyn odzywała się nie swoim głosem, jeśli fałszował szmer sekundnika, zegarmistrz nieznacznym ruchem głowy, a bywało, że i spojrzeniem, przywoływał je do porządku. Panował, gdy zasiadał przy stole pod oknem i spośród nieprzeliczonych trybików, szkieł, wskazówek i sprężyn wybierał te, którym należało przywrócić życie, aby włączone w niesprawny organizm znów mogły być jego niezastąpioną częścią. Wolność zegarów była iluzoryczna, nie wykraczała poza przyzwolenie. Łączyła je z Chaimem Brondweinem zależność podobna tej, jaka cechuje tresera i jego zwierzęta. Zależność była ustalona od dawna i wydawała się niezakłócona: oddawane do naprawy zegary rychło dostosowywały się do panujących w zakładzie reguł. Te reguły nie znały przymusu. Chaim Brondwein postępował z zegarami łagodnie i cierpliwie. Nie wątpił, że każdy z nich posiada duszę, duszy zaś nie mógł zadawać gwałtu. Obchodził się z zegarami najdelikatniej jak potrafił, nie tylko dlatego, że delikatności wymagały wrażliwe mechanizmy. Mówił do zegarów, gładził je, zdmuchiwał z nich pył. Cieszył się, gdy udawało się przywrócić je do życia, i smucił, kiedy wracały do swoich właścicieli. Nie całkiem go opuszczały, bo czy mogły znik- . nać z pamięci? I Zamknąwszy za doktorem Tarnowskim drzwi, Salo- \ mea Goldman spojrzała na zegar. Wskazówka oznaczająca i minuty skierowana była prosto do dołu, jakby usiłowała 28 przekłuć jeden z płatków odlanej w mosiądzu lilii: mijało wpół do ósmej. Pani Salomea podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Henryk Tarnowski skręcił z bramy w prawo. Nie obrócił się. Szedł w stronę Rynku Solnego. Zauważył, że na ratuszowym zegarze minęło dwadzieścia siedem po siódmej. W słońcu złociły się wskazówki. Mury domów przy ulicy Pereca pachniały poranną wilgocią. Powietrze dobywało z nich aromaty strychów, podwórzy, bram i piwnic: zduszoną woń kurzu, pleśni, zapach kiszonych ogórków, beczkowych śledzi, kociego moczu. Zapachy przenikały się, ulatywały, wracały. Były w ruchu, żyły, mówiły jednocześnie, acz różnymi językami. Obejmowały doktora jak zaciskające się, coraz szczelniejsze, to znów spowolniające ucisk niewidzialne obręcze. Rynek Solny, ulica Pereca, Ba-zyliańska, Mleczarska i inne tworzyły tę ulotną strefę, krąg przejrzysty i nieprzenikniony, wznoszący się ponad ziemię, kołujący, zanikający i nawracający. I już nie taki sam, bo odmieniony, zmącony, nie do ponowienia w pierwszej, klarownej postaci. Każdy bez mała krok to wstąpienie w odróżniający się od opuszczonego dopiero co świat. Za doktorem był więc zapach kiszonych ogórków w bramie domu pani Salomei i niemal równoczesna z nim (właściwiej byłoby powiedzieć: wcześniejsza od niego) woń pieczywa z budki Fajgi Katz. Przed doktorem otwierała się rozległa strefa zapachów pralni Heleny Hawryluk: mydlana, mało wyrazista, rozwiewająca się przy lada podmuchu. Ale było coś, dzięki czemu przykuwała uwagę: z otwartych drzwi sklepiku Biny Hechtkopf przy Rynku Solnym ulatywał i mieszał się z nią aromat pieprzu, goździków i liści laurowych. Aromat ten wyzywał, kusił, poruszał wyobraźnię. 29 Miasto pokrywała mapa zapachów. Niewiele miała Pereca. Patrzyła chwilę w miejsce przez niego opuszczone, wspólnego z mapą ulic i placów, ich długością, szerokością, dotkliwie od tej pory puste. Wydawało się jej, że słyszy kro-kierunkiem. Ze stemplem nazwy, który nawet zaułkom ki doktora przy narożnym domu, że jego biała koszula daje ofiarowywał inne od pozostałych imię. Mapy zapachów nie jakiś ostatni znak, że jakiś, może mimowolny, znak daje jego ograniczała długość, nie wyznaczał kierunek, nie więził ry- prawe ramię, a także ruch głowy, gdy doktor upewnia się co gór nazw. Istniała samodzielnie, zmienna, kapryśna, w cią- do godziny, ponownie spoglądając na ratuszowy zegar. Tak-glym ruchu. Jeśli czemukolwiek podlegała, to porom roku że panią Salomeę, wychyloną poza parapet, widziała z budki i dnia, słońcu, deszczowi, wiatrom. Realna, acz nie zawsze Fajga Katz i przypomniała sobie, że przecież działo się tak precyzyjna: gdzie brał się początek strefy zapachów pralni, już niejeden raz: najpierw doktor spiesznie opuszczał bra-a gdzie kawy, imbiru i wanilii ze sklepiku Biny Hechtkopf? me domu Salomei Goldman i tuż przed ratuszem skręcał Nie dzieliła ich przecież żadna granica. Zapachy współist- w stronę Rynku Solnego, a Salomea Goldman, zanim doktor niały, a znaczyło to, że użyczały sobie cząstkę tego, co Tarnowski wyszedł z bramy, wychylała się z okna zwrócona w nich było najważniejsze. Doktor Henryk Tarnowski był w jego stronę, jakby chciała mu coś powiedzieć lub czekała świadkiem tego zjawiska, które niewiele dalej od Rynku na słowo od niego. Po czym trwała tak chwilę, mimo że ten, Solnego miało ulec kolejnej przemianie: tuż przed straga- za którym wyglądała, minął z pewnością pompę na Rynku nami otwierała się strefa zapachu sera, śmietany i maślan- Solnym. Ta powtarzająca się w nierównych odstępach czasu ki. Mijając pralnię Heleny Hawryluk, doktor Tarnowski obserwacja Fajgi Katz nie niosła żadnego pożytku poza wie-zbliżał się właśnie do tej strefy. Obwieszczał ją gwar, stu- dzą, utwierdzającą ją w tym, o czym wiadomo było jej wcześ-kot kół i parskanie koni. I przywodził na myśl zapach obory niej, jak dziwnych, nie całkiem zrozumiałych w praktyce ży-i udoju. Swojski, ciepły zapach krów. Jeśli zapachy mogą cia obyczajów można być świadkiem. Kiedy Salomea mieć barwę, to ta była mlecznobiala (wokół pralni biel mia- Goldman wychylała się z okna, doktor Tarnowski wciąż ła odcień seledynu i ultramaryny, zaś aromat towarów ko- szedł obok narożnego domu przy ulicy Pereca i stawiał kolonialnych Biny Hechtkopf barwił się ostrą czerwienią, fio- lejne kroki. I na zawsze miał pozostać (tak go pani Salomea letem i głębokim brązem). Promienie słońca sublimowaly widziała) w tym samym miejscu, jak gdyby nie chciał czy barwę powietrza. Była ona nieustalona, a powietrze, roz- nie mógł skręcić w prawo, i tylko czekać, aż obróci się, podświetlone i przeniknięte aromatami, wydawało się dokto- niesie dłoń i pomacha na pożegnanie, rowi nierzeczywiste. Doktor szedł lekki i radosny, na twa- Woda była zimna. Spływała strużkami po twarzy, rży wciąż czul dotyk piersi i włosów pani Salomei. szyi, pomiędzy piersiami. Krople zawisły na kolczykach. A ona sama miała jeszcze w oczach doktora Tarnów- Pani Salomea pochylała się nad miską, nabierała w dłonie skiego, który zniknął, nie obejrzawszy się, na rogu ulicy wodę i przemywała ramiona i brzuch. Z wodą spływał za- 30 31 l pach potu doktora Tarnowskiego, oddalała się świeża jesz-! cze pieszczota, ostry dotyk zarostu, pamięć wędrującyd po skórze ust. Pani Salomea osuszyła się i stanęła przed lustrem. Odgarnęła z czoła mokre włosy. W lustrze odbijał się za nią zdobny w różnobarwne pasy kilim. Coraz wyra-j źniej zaznaczała się łagodna fałda podbródka. Niebawem miało pani Salomei minąć czterdzieści siedem lat. Uniosła głowę i podbródek zniknął — jakby wraz z nim kilka lat ubyło. Pani Salomea sięgnęła po pękatą butelkę z perfumami. Skierowała rozpylacz na szyję i piersi i dwukrotnie nacisnęła gumową gruszkę. Znowu poczuła zimno. Opuszkami palców rozprowadziła perfumy pod uszami i na policzkach. Wróciła do sypialni. Otworzyła szufladę toaletki. Była w niej koperta z listem, dwa grzebienie, bransoletka, kilka pierścionków i broszka. Wsunęła na palec pierścionek, po czym zdjęła i wsunęła inny. Nim zamknęła szufladę, krótko zatrzymała wzrok na kopercie. Ponownie stanęła przed lustrem. Jej włosy sięgały piersi. Trzeba je było rozczesać, aby opadającą falą otoczyły ramiona i plecy i później, upięte złoconą klamrą, w słońcu rozbłysły barwą miedzi. Rogowy grzebień zagarniał ich pasma, najpierw po jednej stronie głowy — pani Salomea przechylała ją wówczas na bok — potem po drugiej. Grzebień przesuwał się ku dołowi i przez przypadek, a może niedokładność ruchu, podrażniał ramiona i piersi. Skóra na ramionach i piersiach była delikatna i zwykle biała, ale po porannej toalecie wydawała się sprężysta i zaróżowiona. Pani Salomea lubiła chwile tej krótkotrwałej metamorfozy. Słyszała, jak zegar odmierza sekundy. Było w tym okrucieństwo, a jeśli nie okrucieństwo, to na pewno roz- myślnie zadawana przykrość, której doświadczała za każdym odgłosem sekundnika. Coś topniało, umykało, kurczyło się, oddalało. Coś bardzo własnego, choć nienazwanego. Coś osobistego, choć i przynależnego do świata, w którym żyła. Pani Salomea nie zgodziłaby się, że upływający czas sumował przeszłe z teraźniejszym i że to, co się oddalało, przeobrażało się tylko, w niczym nie umniejszając tego, czym było kiedyś. Minione było więc dla niej zgasłym lub dopalającym się światłem, resztką żaru, którego nie sposób na nowo rozdmuchać, płowiejącą barwą, zanikającym kształtem, sfałszowanym przez upływ czasu smakiem i zapachem. Szept jej męża, Barucha, brzmiał wytłumiony i nieswój, mimo że pani Salomea mocno pragnęła, by powracał w pełni, więc najprawdziwiej. Baruch Goldman szeptał, kiedy w sobotnie popołudnie siedzieli w parku na ocienionej ławce, pieścił panią Salomeę ustami i oddechem, mrużył oczy, śmiał się, wypatrywał obłoków. Dudnił wtedy pociąg, odcinając przedmieście, aby okrążyć je łukiem od północnej strony i zaraz potem uciszyć się, zniknąć wraz z popołudniem, z przyciągającym panią Salomeę ramieniem Barucha Goldmana, odbitym w stawie słońcem, obłokami, ptakami, owadami, z chrzęstem żwirowanych ścieżek. Po latach pani Salomea bardziej słyszała przetaczający się po szynach pociąg, niż odczuwała i pamiętała to, co odjechało z nim na zawsze, zabierając i ją samą, a jeśli nie ją, to część jej świata, wtedy realnego, pulsującego życiem, na wyciągnięcie ręki, ogarnięcie spojrzeniem i czułością. Światło ogarniało miasto i jego bliższe i dalsze okolice. Słońce znajdowało się nad Krasnobrodzką czy raczej nad łąkami rozciągniętymi za południową stroną ulicy 32 33 Nadrzecznej. Stamtąd sięgało tomaszowskich lasów i, po przeciwległej stronie, izbickich wzgórz, na których widzia-! ne z odległej perspektywy grabowe i dębowe zagajniki przypominały zielone jeszcze kępy ziół i traw. Zagajniki były piękne zwłaszcza jesienią, kiedy bezinteresownie, czyi też na chwałę tego, który je stworzył, pyszniły się splendo-F rem kolorów, oblekających barokowe kształty. Wzgórza przedzielały złociste lub zszarzałe już pasma pól, ścierniska i kartofliska, kluczyły między nimi strzeżone przez kapliczki drogi, szukając zatopionej w słońcu wioski i prowadząc do kościołów z wystrzelonymi ku obłokom wieżycami (niskie i pękate, kościoły sadowiły się w dolinach, w miejscach, gdzie rozchodziły się trakty). Nad wzgórzami i nad wioskami przelatywały, pewnie by sprawdzić, czy wszystko jest tam, gdzie jego miejsce, gawrony. W niespiesznym rytmie, z furmankami i ciągnącym się za nimi kurzem, wędrowało drogami światło. Nie wybierało kierunków: na rozstajach skłaniało się ku wszystkim stronom, ku którym wiodły pyliste koleiny, zapuszczało się w ścieżki — można by sądzić, że to ono je wytyczało pośród pól i zarośli. Zatrzymywało się przy kapliczkach, ażeby skrzyżować promienie na dłoniach i twarzy Chrystusa frasobliwego. I aby — odbite od szat Chrystusa malowanych białą i błękitną farbą — wraz z nim patrzeć przed siebie, na doliny i wzniesienia, na sady, dachy, gawrony, na poruszane wiatrem dęby i graby. Znad łąk przy ulicy Nadrzecznej do tomaszowskich lasów było o wiele dalej. Nim światło do nich dotarło, otrząsało samotne olchy, prostowało trawy i pochylone pod ciężarem rosy trzciny. Jak co dzień odmierzało długość pniowskich stawów i ukośnymi promieniami wchodziło do glinianek i pod mosty, przeskakiwało groble. Jeszcze sprężyste i nie zmęczone upałem, ślizgało się na powierzchni rzek i strumieni. Światło zaglądało pod kępy pokrzyw obok dróg i rozgarniało wiklinę: cokolwiek mogło wypatrzyć, zasługiwało na uwagę i podziw. Czyniło to bez pośpiechu i starannie. Z upływem czasu przesuwało się, ażeby każdy z osobna liść, łodygę, usypany przez mrówki kopczyk objąć od góry i od dołu spojrzeniem. Pochwalić, unieruchomić, ocalić. Także wyłuskaną spośród grudek ziemi czarną chi-tynę chrząszcza, kremową muszelkę, czekające na swoją porę nasienie ostu. Jak gdyby liść, łodyga, chityna i muszelka krzyczały i domagały się, ażeby światło nie odchodziło i nie zostawiło ich na zawsze samych, ale by powiedziało światu o ich takim właśnie, zwyczajnym i zachwycającym istnieniu. Za łąkami w różnych kierunkach rozchodziły się długie i wąskie pasma pól. Miedze dzieliły je po to, by pasma, spełniając fantazję ich twórcy, mogły płowieć, złocić się, szarzeć i brunatnieć (nawet ta prze-mienność nie podlegała regule). Aby odróżnić się od barw i nieruchomości pejzażu, kroczyły po polach lub przelatywały nad nimi gawrony. Światło wylegiwało się na polach i drzewach. A po drugiej stronie Topornicy dokoła rzędu topól zabawiając się, owijało wokół każdej z nich cień. Kiedy docierało do lasów, zapadało w igliwie, w mech i tam leżało, dopóki zupełnie nie wygasło. Powoli i niezauważalnie cień pełznął po trawie i zakurzonym dziedzińcu cegielni. Jeszcze zwisał z gałęzi jarzębiny i tkwił wplątany w pokrzywy i łopian, a już światło zaczęło go toczyć, podobnie jak czyniło to dokoła topól za 34 35 Topornicą, dokoła komina. Czyniło to bez znudzenia i z w nakową każdego dnia gorliwością, jak gdyby to tylko byt jego najważniejszym celem. A cień zatrzymywał się, nien chomiał, kiedy ktokolwiek na niego spojrzał. Najpewnit wzorował się na wskazówkach zegara na ratuszu: cień ai drgnął, zwrócony przed południem na zachód, długi i prosti wsparty na jarzębinie, przyciągany do ziemi przez trai i jak trawa zakurzony. Światło stąpało po dachach. Po dach młyna Samuela Kahana i piekarni Unterrechta. Po dachact domów na ulicy Pereca i niskim blaszanym dachu bui Fajgi Katz. Po dachu banku i kolegiaty. Po dachu sądu, szpi tala i wojskowych koszarów. Po dachu synagogi przy uliq Bazyliańskiej. Wszędzie jednocześnie i z osobna, tu wypali jąć dachówkę, tam rozjaśniając seledyn miedzianej blach) Obejmowało dachy od szczytu po rynny, szparami zapuszczało się na strychy, ześlizgiwało się z naczóików. Uczę piało się gzymsów, pokładało na attykach i wspierało K pilastrach. Wchodziło za bramy i rozsuwało okiennice Z cienia i hałasu wyprowadzało na przedmieścia ulice: Folwarczną, Wierzbową, Powiatową, Młyńską. Tam ulice wydawały się bezimienne, choć odróżniała je barwa i zapad pyłu, zapach pól i łąk, jeden niepodobny do drugiego zakręt, głębokość kolein, a potem ich brak. I wychylające się zzai płotów krzaki bzu, leszczyna, gałęzie zduszonych w słońcu akacji. Światło kołowało nad miastem, zatrzymując się m kopułach kościołów, które wraz z kominem cegielni były od świtu nie tylko dla mieszkańców miasta, ale i dla całego powiatu, punktami wyznaczającymi kierunek i odległość. Od kopuły kościoła św. Krzyża światłu najbliżej było do witraży. Na nich Maryja o zbolałej twarzy wyciągała do Syna ręce, ażeby pomóc Mu podnieść krzyż i dźwigać go na Golgotę. Te bezradne ręce, zastygłe w ułamkach kolorowych szkieł, w świetle były żywe, najbardziej miłujące i czułe. Drżały palce, a z pochylonej głowy Maryi osuwała się na ramiona chusta. Obok stali żołnierze Piłata i czuwali, aby tak właśnie dopełniała się droga Odkupiciela. To witraże mówiły, że światło ma nieskończoną ilość barw. Trzeba było świtu, aby witraże obudził, poruszył nieruchome szkła, zapalił aureole, zwrócił oczy cieśli Józefa na miasto z jego już rozpoczętym, codziennym trudem. Ten trud nie różnił się — lub różnił bardzo niewiele — od wczorajszego i sprzed kilku dni: każda z powtarzanych czynności była jak rytuał, którego dopełniano tyleż z konieczności, ile z przyzwyczajenia. Aron Waks jak co dzień zdejmował zasuwy i skoble z okiennic i drzwi sklepu z żelazem, a potem zawsze w tym samym miejscu na ścianie od strony rynku zawieszał wiadra i łańcuchy. Co dzień wczesnym rankiem Alina, posługaczka z lokalu Rosenzweiga, na kolanach, obrócona tyłem do rynku, pod-kasawszy długą spódnicę, energicznie, choć nie całkiem starannie, myła drewniane schody. Po czym z rozmachem wylewała zawartość kubła od strony ulicy Gminnej, obok śmietnika, i wracała na rynek, aby raz jeszcze z bliska przyjrzeć się dopiero co ukończonemu dziełu. Ale dzieło nie było ukończone. Alina napełniała kubeł wodą i rozpoczynała mycie podłogi. Światło poranka podążało za Aliną otwartymi drzwiami i znajdowało ją na szeroko rozstawionych kolanach, z podkasaną i wciąż opadającą spódnicą, jak tuż za progiem zgarnia brudną wodę, obraca się i wyżyma ścierkę w kubeł. I ramieniem wyciera czoło — spocone lub spryskane wodą, gdy nie dość ostrożnie wyżymała ścierkę. 36 37 Przed młyn Samuela Kahana wjechała furmanka, płosząc gołębie, które od rana w pyle, obroku i końskim nawozie szukały ziaren. Jakub Derkacz z Kalinowic minął kilka innych młynów i przywiózł pszenicę tu, na wschodnie przedmieście, bowiem młyn Samuela Kahana zalecał się najstaranniejszym przemiałem zboża. Po chwili konie Jakuba Derkacza odpoczywały w cieniu kasztanowców i opędzały się od owadów. Witold Dembowski, inny gospodarz, zostawił furmankę za lokalem Rosenzweiga i ulicą Gminny poszedł na pacierz do św. Krzyża, a potem na rynek do sklepu z żelazem Arona Waksa. Drzwi sklepu Waksa były uchylone i światło przesuwało się po pólkach, na których leżały metalowe obręcze do kół i kosy. Ze ścian zwisały łańcuchy i zwoje miedzianego drutu, a na podłodze stały wiadra i wypełnione gwoździami garnki. Na woń metalu nakładał się zapach chroniącej go przed rdzą oliwy. W sklepie panowała cisza, czasem tylko zaskrzypiała podłoga i zabrzęczało poruszone wiadro lub obręcz. Aron Waks ostrożnie kładł na ladzie wskazywane przedmioty, jak gdyby miała im się stać krzywda, którą mógł na tę chwilę zażegnać czy powstrzymać. Witold Dembowski długo oglądał wyłożony towar i po namyśle kupił dwa łańcuchy do wypasania krów. Łańcuchy pobrzękiwały, gdy niósł je na ramieniu, idąc wzdłuż zachodniej pierzei rynku. Upewniał się, że pierzeje — jak strony świata — są, że lokal Rosenzweiga podobnie jak sklep Arona Waksa nie zmienił swojego położenia i że gdy przyjedzie tu za kilka tygodni, wszystkie pierzeje zastanie, podobnie jak młyn, kościół, lokal Rosenzweiga i sklep żelazny, na swoim miejscu. W tym obchodzie rynku Witolda Dembowskiego była uważność gospo- darza dbałego o powierzone jego staraniu rzeczy, radość z tego, że istnieją, że nic im nie zagraża, a porządek, o którym się upewnił, nie może poddać się żadnej, poza zarządzoną przez Opatrzność, zmianie. Okno budki Fajgi Katz sięgało okapu. Fajga Katz przecierała niekiedy cztery szybki, ale nigdy nie były one przejrzyste: deszcz zostawiał szare zacieki, które z nowym dniem pokrywały się kurzem. Budka nie była widna, jednak jej właścicielce, przesiadującej w drzwiach lub na ławeczce przed budką, światła wystarczało. Nigdy nie zauważyła, jak światło padając na szybki jednocześnie z różnych stron odsłania zacieki, ich nierówne, rozmazane ścierką obrzeża, odcienie szarości, nieprzewidywalny, na każdej szybce niepodobny do sąsiadującego wzór. Fajga Katz nie przypatrywała się też uważniej firance, być może równie starej jak sama budka, zawieszonej na tasiemce, poplamionej i zakurzonej. Światło przenikało do firanki, do jej rozszerzających się ku dołowi marszczeń. Próbowało ożywiać wytłoczone listki koniczyny, czy może innej rośliny, bo czas nie pozwalał tu na żadną pewność. I pobudzało do nie spełnionej próby ucieczki kilka much, uwięzionych między firanką i oknem. Ich brzęczenie, tłumione gruchaniem gołębi, wizgami jaskółek, stukotem przejeżdżających furmanek, wypełniało budkę od przedpołudnia do wieczora. Kiedy Piotruś przechodził z matką ulicą Pereca, prosił, aby matka kupiła mu obwarzanek z makiem w budce Fajgi Katz. Piotrusiowi smakowały jej obwarzanki i lubił, gdy Fajga Katz mawiała do niego i matki: — No proszę, jaki duży chłopiec, już prawie mężczyzna. — Mrużyła oczy i głaskała Piotrusia po głowie. A on, gryząc obwarzanek, stawał 38 39 przy oknie i przypatrywał się muchom, które obijały się między szybkami i firanką. Walczył z pokusą uchylenia firanki i wypuszczenia much na wolność, ale wiedział, że gdy je oswobodzi, muchy nie wrócą, a on wolał, ażeby tu były, kiedy za kilka dni przyjdzie z matką do budki po obwarzanek. Półmrok panował w sklepie z towarami kolonialnymi Biny Hechtkopf. Sklep osłaniały podcienia, a przez oszklone drzwi i niewielkie okno ledwo napływało światło. W półmroku niczym nie odróżniały się słoje z pieprzem, cynamonem i goździkami. Wypełniała je zawartość tajemnicza i ekscytująca, esencja smaków i zapachów z tego podobno świata, skoro dawała przeliczyć się na pieniądze. Otwierając blaszane pudełka i słoje, Bina Hechtkopf, przez chwilę l władczyni wszelkich wonnych tajemnic, za opłatą dopuszczała klientów do wiedzy o świecie bardziej przez nich wyobrażonym niż realnym. Namiastki tej wiedzy trzeba było dotąd szukać na mapie, z palcem przecinającym morza i pustynie i zatrzymującym się w miejscach, których nazwy pobrzmiewały powabem egzotyki. I uwodziły wizerunkiem słonia, antylopy czy wybuchającą pośród nieskończonych piasków oazą. Ściany sklepu Biny Hechtkopf zdobiło kilka oprawnych w drewno oleodruków. Podczas kiedy matka kupowała liście laurowe i herbatę, Piotruś wstrzymywał oddech i wpatrywał się w oleodruki. Na jednym z nich żyrafa skubała liście akacji, której korona zawieszona była w pół drogi między sawanną i niebem. Cętki żyrafy układa- f ły się w niepodobny do niczego wzór, akacja zaś nie przy-' pominała żadnego znanego Piotrusiowi drzewa. Na innym oleodruku pasło się stado zebr, nie dostrzegając w trawie lwa, który gotował się do skoku. Na jeszcze innym — hinduski zaklinacz wężów grał na flecie, a kobra o spłaszczonej głowie wyginała uniesione ciało, nie czyniąc ani zakli-naczowi, ani podziwiającym jego kunszt gapiom krzywdy. Matka, dokonawszy zakupu, ciągnęła Piotrusia za rękę, nieodwołalnie kończąc dziejący się przed jego oczami niemy spektakl. — Niech sobie jeszcze popatrzy — zwracała się do matki Bina Hechtkopf, wydłużając Piotrusiowi chwilę fascynacji. Ta chwila była hojnym i bezpłatnym dodatkiem do zakupionych liści laurowych i herbaty. Byli już na Mleczarskiej, gdy matka przypomniała sobie, że ma kupić nici. Piotruś matki nie słyszał. W oczach miał żyrafę skubiącą liście akacji, zebry i kobrę posłuszną magii zaklinacza. W małym i mrocznym sklepie Biny Hechtkopf, znajdującym się naprzeciwko pompy na Rynku Solnym, mieścił się świat przedziwny: zagęszczony, zamknięty w słojach w postaci wysuszonych ziaren i liści. Świat, nad którym świeciło inne słońce, owiany wonnym wiatrem, daleki, niedostępny, zamieszkały przez inne zwierzęta i innych ludzi. Piotruś drżał, gdy wchodził z matką do sklepu, jak gdyby uchylając oszklone drzwi i przekraczając wytarty próg dopuszczany bywał do części tajemnicy o rzeczach niezwykłych. Ta część tajemnicy nie była niczym więcej niż aromatem goździków, wanilii i cynamonu, który wychynął z blaszanego pudełka, gdy Bina Hechtkopf podniosła wieczko. Wychynął i uleciał, rozwiał się, niewidzialny i nieuchwytny, jak cień wielobarwnej papugi, który zatrzepotał nad głową Piotrusia, matki i kupcowej. To Bina Hechtkopf była depozytariuszką pełni tajemnicy. Wystarczało, by sięgnęła ręką do słoika czy pudełka, a jej sklep 40 ł 41 zmieniał się w pustynię z karawaną wielbłądów, ciągnącą! pod rozpalonym słońcem. Pulchne, zdobne w złote pierścionki palce Biny Hechtkopf, z namaszczeniem, jakby były narzędziem kapłanki, unosiły pokrywkę, przechylały słoik i usypywały drobinę jego wonnej zawartości. Powietrze w sklepie gęstniało. „Niech sobie jeszcze popatrzy" — powtarzała z przyzwalającym uśmiechem kupcowa, gdy Piotruś z matką obok synagogi skręcali z ulicy Mleczarskiej w Bazyliańską. I wtedy, i teraz Bina Hechtkopf wydała się Piotrusiowi bardzo stara. Piotruś mrużył od światła oczy. W drodze do komina cegielni i wzgórz izbickich słońce zatrzymywało się nad miastem. Stało między kinem a kościołem św. Mikołaja. Patrząc z innej perspektywy, na przykład z nowomiejskie-go rynku, oczami Witolda Dembowskiego, należałoby powiedzieć, że stało między pniowskimi stawami, ulicami Krasnobrodzką i Nadrzeczną a młynem Samuela Kahana. Miasto znajdowało się w zasięgu każdego promienia. Dymnikami i dziurawym gontem promienie wchodziły na stry-: chy. Były tu u siebie równie dobrze jak gdziekolwiek indziej. Spośród szpargałów i rzeczy nie całkiem spisanych na straty, złożono je bowiem na strychach z podyktowaną realizmem myślą, że staną się jeszcze użyteczne, promienie wydobywały oparcie rozbitego krzesła, zardzewiałe żelazko, zdobny we frędzle abażur, anioła z gipsu lub z drewna, klatkę zamieszkaną kiedyś przez kanarka. Nad tymi i innymi wzgardzonymi przedmiotami wirował kurz. Puszczało go w ruch światło, gdy ze współczuciem przesuwało się po powierzchni chwilowo niepotrzebnych rzeczy. Nad nimi na wbitych w belki gwoździach odpoczywały stare ubrania. Najpewniej im także sądzony był w przyszłości żywot — mogły okazać się jeszcze użyteczne — wszelkie zaś oznaki rezygnacji, jakie na co dzień okazywały, musiały być przekorą lub dąsem. Te opuszczone ramiona płaszczy, palt i jesionek lada chwila gotowe były ożyć, unieść się, zatrzepotać triumfalnie nad żelazkiem i abażurem. I nad gipsowym czy drewnianym aniołem, który trwał w milczącej medytacji za kominem, jak mnich posłuszny regule, cichy, wierny, zawsze na swoim miejscu. Na strychach panowała wieczna cisza. Jakby anioł z palcem położonym na ustach nie pozwalał, by odezwało się jakiekolwiek stworzenie, nie zaskrzypiał pozbawiony nogi stół ani ugięta pod ciężarem ubrań belka. Czasem wiatr poruszał gałęziami po brzegu dachu lub facjacie. Najmniejszy szelest, głos kawki, która przysiadła na kominie, chrobotanie myszy zwabionej zapachem suszonych gruszek, budziły zaciekawienie i emocje. Wtedy okazywało się, że cisza rozbrzmiewa głosami złożonych na strychach przedmiotów. Znów byli na ulicy Pereca. Piotruś nie nudził się, mimo że przed niespełna półgodziną szedł tędy z matką. Lubił patrzeć na rzeczy, które już znal, podobnie jak lubił wracać do książek, które już przeczytał. Wypatrywał po lewej stronie zakładu Chaima Brondweina. Opierał się o parapet i choć nie było potrzeby, wspinał się na palcach, aby zajrzeć przez okno do środka. Niecierpliwił się. Zostawił matkę i podbiegł przed zakład. Chaim Brondwein siedział pochylony nad stołem, na którym leżały oświetlone lampą metalowe precjoza. Były to niepoliczone, delikatne wnętrzności zegarów, wyjęte z konieczności i na chwilę, wstydliwie bezradne, wystawione na niełaskę przypadkowych spoj- 42 ł 43 rżeń. Nie mogły istnieć każde z osobna: sprężyny i tryli leżały nieruchomo, wskazówki i sekundniki zatracały kie runek biegu, opuszczał je nawet sens wspólnego, ściśli oznaczonego na tarczy istnienia. Wnętrzności zegara czekały, aż je Chaim Brondwein uzdrowi. Zegarmistrz nil zauważył Piotrusia. W skupieniu, z włosami opadłymi n czoło, dokonywał sobie wiadomej operacji. Budził zegarf z letargu, w który zapadały wbrew swojej woli, przywrad im głos, puszczał w nie kończący się i najbardziej rytmiczny z możliwych ruch. Praca Chaima Brondweina graniczył ła z niepodobieństwem: nie dość, że mistrz wiedział, jaij organizm zegarów ożywić, to sprawiał, że nawet najdy-skretniejsze oznaki i miary tego życia, a więc szmer se-kundników, stawały się wzorcem doskonałym. Zegar stojący na stole, wsparty o ścianę, wskazywał, że minęło trzydzieści jeden minut po dziesiątej. Z twarzą na szybie Piotruś obserwował, co działo się obok. Nie słyszał kroków zbliżającej się matki. W chwili, kiedy matka chwyciła go a rękę, Chaim Brondwein podniósł znad stołu głowę i Piotruś zobaczył stare, zmęczone i dobre oczy. Mijali budkę Fajgi Katz. Zapach obwarzanków i placków z cebulą sprawił, że Piotruś poczuł, jakby znalazł się w środku budki, na skrzypiącej, uginającej się podłodze, przed pólkami, koszami i oklejonymi papierem ścianami, Ale był na ulicy. Matka trzymała go za rękę, co znaczyło, że do budki nie wstąpią. Z ławeczki uśmiechała się do nich Fajga Katz. Piotruś nie wyrywał się, bo pamiętał, że jest już prawie mężczyzną. Patrzył na okno w budce. Tłukły się za nim muchy, a firanka zdawała się drżeć przez nie poruszana. Piotruś ucieszył się, że muchy są tam, gdzie je zo- stawił. Szli w stronę ratusza. Wskazówki zegara owijały się na tarczy tylko wtedy, gdy Piotruś nie patrzył na nie. Gdy zerkał, nieruchomiały, udając, że bezustannie tkwią w tej pozycji. Nigdy nie nużyła ich ta zabawa, o każdej porze zachowywały się tak samo. Piotruś wiedział, że ze wskazówkami przegrywa, że to one, choć milczą i są zainteresowane wyłącznie sobą, mają nad nim władzę, bo kiedy na nie spojrzy, zatrzymają się, jak gdyby stały w bezruchu od dawna. Ich stan mówił o rezygnacji, o tym, że cokolwiek się dzieje, dzieje się bez ich udziału, że również jaskółki śmigające nad ratuszem wypuszcza na niebo świt i że jaskółki znad ratusza znikają, gdy poranki budzą się chłodne, a zmierzchy zapadają szybciej, niż zwykły to czynić latem. Tuż za budką, w podwórzu, mieścił się sklep Salomei Goldman. Kiedy skręcali w bramę, Piotruś zerknął na ratuszowy zegar. Wskazówki znajdowały się po lewej stronie tarczy: za dwadzieścia trzy minuty miała minąć jedenasta. Podwórko było nieduże, kwadratowe. Do każdej z zamykających go ścian wciskały się — o jeden, dwa lub trzy ponad miarę — sklepy. Sklep Salomei Goldman znajdował się po prawej stronie, pomiędzy sklepem z obuwiem i zakładem rymarskim, na parterze wschodniej ściany. Prowadziły do niego wąskie, latem uchylone drzwi, pod którymi bardziej dla szyku niż potrzeby spoczywały dwa niskie stopnie drewnianych schodów. Za oknem wisiała odsłonięta firanka (Salomea Goldman zasłaniała okno po południu, gdy słońce stawało się zbyt dokuczliwe). O parapet, jak co dzień, wspierały się metalowe sztaby, które wieczorem pani Salomea zakładała na drzwi i okno. Piotruś znał to podwórko. Lubił je. Było na nim wszystko. Jak gdyby całe 44 45 miasto zamykało się w jego ścianach, pomiędzy brukiem, sklepami, oknami, dachami, kominami i niebem, które wyglądało zza rynien, kiedy zadzierał glowę. Podwórko było ciche, mimo że wiele się na nim działo. I pachniało, o czym Piotruś wiedział, woniami całego miasta, jakby tu właśnie,' za bramę przy ulicy Pereca, wiatr znosił zapachy przedmieść i zaułków, ciemnych sieni, strychów, targowisk, ogrodów, sklepów, kuchni i piwnic. W przeciwieństwie do zapachów ze sklepu Biny Hechtkopf te były swojskie, I każdy chciał być, choć na chwilę, nawet na krócej niż chwilę, najważniejszy. Każdy miał miejsce. Zapach siana z łąk znad Łabuńki i zapach kapiącego w trawę soku śliwek z sadu, do którego Piotruś wchodził przez uchyloną sztachetę. Zapach końskiej sierści i zapach skórzanej uprzęży Zapach pleśni, śledzi, gnijących jabłek i kiszonych w beczce ogórków. Pojawiały się tu jednocześnie, a może nigdj podwórka nie opuszczały. Kwiląc, nad dachami przeleciały jaskółki. — Uważaj, bo się przewrócisz — powiedziała matka, gdy wstępowali na stopnie schodów, prowadzącyd do sklepu Salomei Goldman. Pani Salomea była sama. Kiedy weszli, zamknęła książkę, wcześniej zagiąwszy róg kartki. Siedziała za oszkloną częścią lady. Piotruś nie musiał już wspinać się naj palcach, aby oglądać za szkłem nici, tasiemki i poduszki na' igły. Pani Salomea uśmiechała się. Miała obrzękłe powieki. Palec zdobił ten sam pierścionek, który Piotruś już widział, Na włosach nad czołem złociła się klamra. Matka oglądała nici. Oprócz białych, o które poprosiła, Salomea Goldman położyła na ladzie niebieskie i czarne. Ważniejszy od obrzę-kłych powiek pani Salomei był zapach perfum. Piotruś wciągał go głęboko, ale zapach niczego mu nie przypominał. Był jeszcze jedną tajemnicą. Większą od tych, z którymi wyszedł ze sklepu Biny Hechtkopf. Pani Salomea mówiła niskim i ciepłym głosem. Wraz z zapachem perfum jej głos łagodnie falował i osiadał miękko na zwojach tasiemek, wstążek, niciach i poduszkach na igły. Krążył nad matką i Piotrusiem, uchodził otwartymi drzwiami i oknem i wracał. Pani Salomea nie wiedziała, że jej perfumy stworzono do tego, aby były od jej głosu nierozdzielne. Wiedział o tym doktor Tarnowski i od tej pory Piotruś. Wydało mu się, że zapach perfum miał czarny kolor. Zapach ogarniał wszystkie przedmioty w sklepie, owijał się wokół zwisającej z sufitu lampy, wokół ruchomej części lady i lekko wydętej do środka firanki. W sklepie było jasno i cicho, skrzypiała jedynie podłoga, ktoś mówił na podwórzu i na niebie kwiliły jaskółki. Matka kupiła białe nici i dodatkowo niebieskie. Podziękowała i pożegnała się. We drzwiach Piotruś obejrzał się i potknął o próg. Pani Salomea sięgała po książkę. Zapach perfum Salomei Goldman ulotnił się, czy raczej pozostał w jej sklepie, na wstążkach, firance i lampie, we włosach, na szyi pani Salomei, na ramionach i dłoniach. Tam, za dopiero co przekroczonym przez Piotrusia progiem, było jego najlepsze miejsce. Szkoda, że matka tak krótko oglądała nici. Nie wiadomo kiedy znów przyjdzie do sklepu pani Salomei i czy weźmie ze sobą Piotrusia. Może przyjdzie sam i powie, że przysłała go matka. Również na ścianach od podwórza osypywał się tynk i odsłaniał cegły. Ich jaskrawa, podkreślona promieniami słonecznymi barwa ożywiała zmartwiałe przestrzenie pomiędzy oknami i pod 46 \ 47 dachami, rozweselała szarość, jak gdyby chciała przypodo bać się światu, coś od poranka... — Dlaczego nie kupiłaś czarnych? — Bo nie potrzebuję. — Mamo, czy pani Salomea ma męża? | — Miała męża. Pani Salomea jest wdową. Co ci przy szło do głowy? ...do zmierzchu mówić. Odsłaniając cegły, czas ni czynił tego bez powodu. Być może zbyt spiesznie przemijaj ły pory roku, zbyt szybko przesuwały się wskazówki zegaf na ratuszu i w nazbyt szaleńczy pościg wyruszyły sekundś ki zegarów Chaima Brondweina. Na ścianach domów czas przemijał w wolniejszym rytmie. Ściany przypominały twi rze, każda inną, zastygłą w odmiennym grymasie, cierpiąc na własny, wystawiony na powszechne współczucie sposót W deszczowe dni ściekająca po ścianach woda rozmazywali ich rysy, gasiła czerwień cegieł, koiła udrękę, bądź sprawił la, że udręka była mniej dokuczliwa. Nawet firanek nie po ruszało tchnienie powietrza, za mokrymi szybami nic nie działo. Ściany porozumiewały się w milczeniu. W WK trzne noce pochylały ku sobie kominy i wtedy niósł się nich przeciągły jak skarga szum. Ale ci, którzy słyszę! szum kominów, nie wiedzieli, czy to one tak się porozumie wają, czy tylko wiatr tłucze się po strychach, uderza w fa cjaty, potrąca dziurawe rynny. Odsłonięte cegły przypora nały Piotrusiowi oczy lub otwarte ze zdumienia usta. Pew nie coś, wszystkie naraz, mówiły. Wiedziały, co kryje sięa[ ścianami, znały zapach i kolor perfum pani Salomei. Ponownie byli na ulicy Pereca. Ze stojących po je obu stronach domów patrzyły na Piotrusia inne oczy. Pio truś obrócił się i podniósł głowę: z otwartych na piętrze okien wyglądały pelargonie, uległe słońcu, poddane mu, każdym liściem i płatkiem wychylone ku światłu. Pożądały jego tkliwego dotyku. Światło spoczywało na nich do zachodu słońca. W różnych porach dnia dotyk był inny. Od delikatnego, niepewnego, ostrożnego, gdy słońce wyłaniało się spoza dachów wschodniej części miasta, poprzez dławiący i gwałtowny (tkliwość światła bywała i taka) w południe, po rozluźniający uścisk i dotyk na nowo delikatny, czuły, drżący, gdy słońce zapadało za kolegiatą. Trwał sezon tych miłosnych uścisków. Pelargonie bieliły się, różowiały i czerwieniały bez pamięci i bez wytchnienia. Prze-kwitały, aby za chwilę jeszcze obficiej i w bardziej wyrazistych barwach zakwitnąć. Brakowało im miejsca. Liście prześcigały się, aby jak najdalej wysunąć się poza doniczki i parapety. Prześcigały się kwiaty: szło o pierwszeństwo w pieszczocie ze światłem, o to, by światło obejmowało je od każdej strony i by jego dotyk trwał najdłużej. Tylko noc przerywała tę wzajemność. Była czasem wyczekiwania za zamkniętymi oknami. Tak samo działo się w domu Piotrusia — na oknie w kuchni, w obydwu pokojach i na ganku. Nigdy nie było im dość światła. Krzewiły się ponad miarę, zakrywały okna, zwisały nad łóżkiem. Odurzały zapachem. Matka mówiła, że pięknie rosną, i codziennie wieczorem je podlewała. Tak było do wczesnej jesieni, gdy chłodniejsze noce hamowały to szaleństwo wzrostu i kwitnienia, a zapach przestawał odurzać. W oknach Salomei Goldman nie stały pelargonie. A czyje były te różowe znad budki Fajgi Katz, Piotruś nie chciał pytać matki. Pewnie znowu by usłyszał, że coś mu przyszło do głowy. 48 49 Łabuńka oddychała zielononiebieskim światłem, Z wysokiego nieba obejmowało ją słońce. Wędrowało od brzegu do brzegu, odpływało zakolami, wylegiwało się w płytkich, ciepłych rozlewiskach. Gdy rzeka zwalniała, przeglądało się w jej chwilowo wygładzonych zmarszczkach. Przetaczało się po dnie, licząc ziarnka piasku, pokrti-! szone muszle i ścigając się z ciernikami. Aby się ochłodzić, słońce podpływało pod zarośnięty brzeg, pod jego miękką, nierówną skarpę. Czasem trwało wplątane w trzciny i wtedy kładło na wodę potargane, chwiejące się z lada podmuchem odbicie. Kiedy indziej nieruchomiało: było jak świetlista pieczęć, jak stempel położony nieznaną ręką, wyraźne acz niepochwytne świadectwo przynależności, A rzeka stawała się jeszcze jednym dowodem rzeczowymi który co dzień potwierdzał, że istnieje ona, słońce i że istnieje świat. Nad rzeką krążyły brązoworude ważki, przy-; siadały na sitowiu i ostach i przelatywały na drugą stronej niknąc w tle łąk z drobiną światła roziskrzonego w skrzydłach, z łąką, wodą i ostami zatrzymanymi w wielkich, wypukłych oczach. Gdy wieczorem słońce zapadało w sitowie i grzęzawiska, nurt Łabuńki znów stawał się wartki. Znikała świetlista pieczęć i rzeka mogła być tylko sobą — ze szmerem, bulgotaniem, z rzuconym w nią przez kogoś daleko stąd liściem, z rozchodzącymi się i zanikającymi krę-1 gami. Krowy ostrożnie zniżały nad Łabuńkę głowy, jat gdyby lękały się ruchomego odbicia i tego, że mogą wraz z nim odpłynąć. Ale zostawały na brzegu ze strużkami cieknącej z pysków wody, zapatrzone w swój rozkołysany! wizerunek, zasłuchane w szum trawy i owadów. Gnijącymi korzeniami, trawą i rybim śluzem pachniała nad brzegiem rozmiękła ziemia. Pachniały krowy. Ten zapach zawisł nad łąką w ciężkim, wilgotnym powietrzu. Z trudem przebijał się przez powietrze stukot toczącego się podmiejskimi torami pociągu. Pociąg jechał z zachodniej strony, ze Zwierzyńca. Najpierw spoza zieleni na równinie wyłoniła się lokomotywa, za nią, na łagodnym łuku torów, bokiem zwrócone ku pastwiskom, łąkom i rzece wagony. Pociąg jechał z wyraźnym wysiłkiem: nie wiadomo, jak długą przebył drogę i jak długa droga jeszcze go czekała. Pokonywał opór nie tylko przestrzeni, ale i zgęstniałego powietrza. Z oddali wyglądało to tak, jakby musiał walczyć z żywiołem drzew, ze szpalerami schnącej kukurydzy, słonecznikami, kępami leszczyny, zaroślami. W dalekim tle pozostały lasy: już pokonane, coraz mniejsze, grzywami zawadzające o niskie nad nimi niebo. Nad lokomotywą pienił się dym. W miarę jak lokomotywa zbliżała się do miasta, dym zataczał coraz szersze spirale, wypełniał się powietrzem i osiadał na ostatnich wagonach, przykrywał je, spływał pod koła, słał się pod nasypem. Dlatego chwilami pociąg wydawał się nierzeczywisty. I stawał się nierzeczywisty, gdy przeciąw-szy miasto na dwie części, nabierał rozpędu i znikał po północnej i w chwilę później wschodniej stronie, coraz cichszy, mniejszy, nieledwie wyobrażony. Przed nim była stacja. Wzmagał się mimo oddalenia stukot. Pociąg spowalniał bieg. Od lokomotywy bił czarny blask. Krowy obróciły głowy w stronę pociągu i stacji. W różnych porach dnia przez miasto przejeżdżały pociągi, a one zawsze patrzyły na nie z uwagą, witały je i żegnały. Stacja była pusta. Nie zatrzymując się, pociąg przetoczył się przez nią wolno. Jeszcze 50 51 chwilę widoczny był w całej okazałości, z lokomotywą i w gonami, po czym zniknął wśród drzew, pomiędzy ogrodami' i domami, milknąc, z rozwianą pianą dymu w krowicl oczach. Gdy znalazł się po północnej stronie miasta, za ulij cami Wierzbową, Listopadową i Hrubieszowską, wygaśli i stukot, a krowy ponownie zwróciły głowy do rzeki. j Powietrze toczyło nad nimi spiralne kręgi. Krę/ zbliżały się i oddalały. Zagarniały zapach krów, mułu, trawj trzcin i sitowia. I z miejsc położonych wyżej zapach siani, delikatny zapach ściernisk i pól biorących głęboki oddecl w upalne dni. Kręgi toczyły się pomiędzy krowami, łąkami i niebem. Wstępowały ku górze i zstępowały ku polonj i miastu jak po niewidzialnych schodach. Były świetlisti i przezroczyste. Wokół tych obręczy obracały się ptaki: sl da szpaków, gawrony, wróble, sójki. Bywało, że kręgi wii ziły je w swym uścisku. Na spiralnych obręczach powietrz! rozpinało się odbicie Łabuńki, pniowskich stawów i nil Czarnego Potoku z drugiej strony miasta. Rozpinało ji, i owijało w powolnym rytmie wznosząc ponad komin ceł gielni, ratusz i wieże kościołów. Ale Łabuńka, stawy, Czat' ny Potok, pociąg i krowy zawieszone na obręczach zgęstj niałego powietrza były swobodną, a nawet fantazyjni repliką siebie samych: ruchome, prześwietlone, wpół tyłki realne, mogły wydawać się żartem z dzieła tego, który jt stworzył. Może to zresztą on sam bawił się swoim dziełem, I pomnażał je w sposób inny niż dotychczas, aby zadziwi, siebie, ludzi, rzeki i krowy. Dlatego podnosił pochyloną dzij ką gruszę, obracał w powietrznych spiralach młyn Samuel: Kahana, rozpalał czerwień dachówek, odbijał witraże ot św. Krzyża. Na obręczach powietrza od świtu ciągnęła swć wózek z pieczywem Fajga Katz, choć zdarzało się, że już przed południem ciągnęła go w odwrotnym kierunku: od budki na ulicy Pereca ku piekarni Unterrechta, ugięta pod ciężarem, zmęczona, ale dzielna. Z rynku na Nowym Mieście — rynek również odbijały obręcze — z łańcuchami dla krów wracał do furmanki Witold Dembowski, a w tym samym czasie jego żona Celina i córka Zosia w cukierni na Rynku Solnym piły wodę sodową. I jeszcze Alina, posłu-gaczka z lokalu Rosenzweiga: wymknęła się na godzinę, ażeby odpocząć. Z zamkniętymi oczami leżała w trawie w sadzie za piekarnią. Podciągnęła spódnicę, wystawiając ku słońcu białe uda. Żonaty młynarz wyjął jej piersi, obracał je w dłoniach i całował. W spiralnych kręgach powietrza, nie wiedząc o tym, byli oboje raz wyżej, raz nieco niżej. — Jeszcze nie, poczekaj — mówiła z trudem, z obróconą na bok głową, Alina. Ale Roman Mazur, młynarz, nie słyszał jej: trzy słowa wypowiedziane przez Alinę zdławionym głosem uwięzły między trawą a gałęziami grusz i jabłoni. Może Roman Mazur nie chciał ich słyszeć, a może to one sprawiły, że czekać już nie mógł. W pośpiechu, czy raczej niecierpliwie, zdejmował biało zapylone spodnie. Brzęcząc, nad obojgiem przelatywały osy. Sad, Alina, młynarz i jego leżące na trawie spodnie zatoczyli się nad miastem na spiralnym kręgu. Otwierał się przed nimi podniebny powiat: schodzące ze wzgórz drogi, wioski, przedmieścia, zatopione w lipach i kasztanowcach kościoły, pociąg, który był już za Jarosławcem, wracający do domu Piotruś z matką, krowy, dzika grusza, pelargonie w oknach na ulicy Pereca. I oni — sad, Alina i młynarz — byli częścią tego powiatu, rozległego, położonego hojną ręką, rozświetlone- 52 i 53 go i podrywającego się w falach ciepłego powietrza. Alina opuszczała na kolana spódnicę. Na plecach Romana Mazura szybko wysychał pot. Młynarz leżał z twarzą na piersiach Aliny, kłując je twardym zarostem. Alina znała ten ból: był oczekiwany, a nawet konieczny. Był pożądany. Nosiła go nai sobie od spotkania z Romanem Mazurem do spotkania. Ten ból nie gasł ani nie zmywała go woda. Alina zwykła zresztą myć się pobieżnie: na jej szyi i piersiach pot zasychał j w szarych strużkach. Młynarz ich nie zauważał. Całując szyję i piersi Aliny, rozmazywał je ustami i językiem. Również te strużki składały się na dobrze mu znany smak skóry Aliny. Wyczekiwał tego smaku i wolałby go nie zmieniać. Już drugi rok nad Aliną i młynarzem owocował sad. Z sadu wychodzili osobno: najpierw Roman Mazui, po nim, gdy już zniknął za ostatnimi drzewami i krzewami agrestu, Alina. Alinie wydało się, że młynarz się spieszył, Czasami tak bywało, dlatego Alina nie dziwiła się, że młynarz nie włożył koszuli dokładnie do spodni. Jej prawa pola, jak biała wetknięta za pas chorągiewka, poruszała się w rytm oddalających się kroków Mazura. Alina najpiew usiadła, potem przeciągnęła się i poprawiła włosy. Dotknęła piersi, jak gdyby chciała sprawdzić, czy są tam, gdzie być powinny. Były. Na szyi i na piersiach odczuwała kłucie za-j rostu młynarza. Rada by jeszcze w sadzie zostać, ale wstała leniwie, spojrzała na niebo i na gałęzie. Za północną stroną sadu wznosiła się wieża kościoła św. Krzyża: z miejsca z którego patrzyła na nią Alina, wyglądała, jakby umieszczono ją między koronami grusz i jabłoni. Podobnie wy-! glądał komin piekarni Unterrechta: on również wyrastał z drzew na obrzeżach sadu, ale był od kościelnej wieży niż- 54 szy i nie wieńczyła go kopuła. Na prawo od wieży, tuż przed ulicą Krasnobrodzką, wyłaniał się czerwony dach młyna Samuela Kahana. W sadzie brzęczały osy i zduszonym głosem, zmęczone upałem, świergotały ptaki. Alina otrzepała i wygładziła spódnicę. Ruszyła przed siebie. Miała rozpaloną twarz i potargane, mimo że je poprawiała, włosy. Nie zauważyła, że wstążka, która zsunęła się z włosów, gdy leżała z Romanem Mazurem, wymięta i zdeptana, została w trawie. Spódnica zaczepiała o pokrzywy, zarośla i o suche, leżące w trawie gałęzie. Alina szła w stronę piekarni i kościoła, w stronę rynku. Słońce kładło na jabłoniach namiętny, nie kończący się pocałunek. W słońcu lśniły liście i owoce. Alinie kręciło się w głowie: gdyby nie komin i wieża kościoła, pewnie by zabłądziła. Chciało się jej pić. Pochyliła się i podniosła z trawy gruszkę. Gruszka była dojrzała, soczysta, ale robaczywa: miąższ przecinały korytarze niewidocznego jeszcze owada. Spod piekarni Unterrechta dobiegało rżenie konia, a bliżej, tuż za sadem, ktoś wpuszczał do studni wiadro. Alina była na skraju sadu, gdy postanowiła, że jeszcze zostanie. Poczuła się znużona, a nogi, być może na skutek tego, że grunt był nierówny, lub że musiały pokonywać trawę i chwasty, zrobiły się ciężkie. Usiadła na trawie i oparła się o pień jabłoni. Zamknęła oczy. Włosy przylgnęły do kory, a stopy zanurzyły się w ciepłej trawie. Alina złożyła ręce na kolanach i splotła palce. Na jej spódnicy, nogach i dłoniach migotało światło. Od liści i owoców, gałęziami i pniem, ciepło spływało ku ziemi. Poruszało się ruchem stałym, obejmującym i Alinę, jakby ona także była częścią pnia. Alina podciągnęła do kolan spódnicę i odsłoni- 55 ła piersi i brzuch. Miała omdlałe ciało i było jej gorąco. Nigdy bardziej niż teraz nie potrzebowała bliskości Romani Mazura, jego tych samych, odkąd pamiętała, pieszczot twardego zarostu, języka, zębów, palców, zapachu. Odszedł; zbyt szybko, to znaczy nie w porę. Znów słyszała oddecl Romana Mazura, a potem zamierający głos jego krokowi w zaroślach i coraz cichszy trzask gałązek. Poruszył sieje-; szcze krzew agrestu na końcu sadu i ostatni raz zabielił, się poła koszuli. Nie przestawały brzęczeć owady. Alina by-! h sama, wypełniał ją ból i spływające po pniu jabłoni dej pło. Osunęła się z pnia na trawę i usnęła. Po piersią* i brzuchu, tam gdzie pieściły ją usta Romana Mazura i przesuwał się jego język, teraz błądziły przebijające się przez liście promienie słoneczne. Były tak delikatne, że śpiąca Alina ich nie czuła. Na spiralnym kręgu gęstego powietrza wstępowała ponad sad, rynek, piekarnię Unter-rechta, lokal Rosenzweiga i młyn Samuela Kahana. Unosiła się, nie czując znużenia, bólu, nie tęskniąc i nie pożądając. Niedaleko, na tej samej świetlistej obręczy, leżała w trawie wstążka, bieliła się poła koszuli młynarza i drżał potrącony przez niego krzew agrestu. Kiedy światło wstępowało na trzydziesty trzeci -ostatni od wschodniej strony — stopień schodów ratusza, Piotruś przystawał i spoglądał na kolegiatę i ratusz. Niej musiał zadzierać głowy, aby zobaczyć je w całej okazałości:" mimo że coraz bardziej oddalone, wciąż były tak samo wielkie. Tak jak lipy, które sięgały dachu kolegiaty, ażeby o świcie spijać spływającą po nim rosę. I dodawać budowli dostojeństwa. Dostojeństwo lip pyszniło się barokiem kształtów, było czymś w rodzaju braku trwałej formy, ta zaś, któq chwilowo — jak o tej porze roku — przybierało w sutej, rozłożystej i spienionej zieleni, przypominała żart, kaprys, przedrzeźnianie sunących nad miastem obłoków. W październiku, zapatrzone w jesiony z ulicy Lwowskiej, w kasztanowce sprzed młyna Samuela Kahana i w grabowe zagajniki z izbickich wzgórz, lipy oblekały się w splendor barw i trwały tak, zdobiąc kolegiatę, dopóki wiatr nie ogołocił ich z tego przebrania. Kształtami i barwami włączały się do chóru, który powtarzał: jesteś. Inaczej ratusz. Wokół niego i ponad nim owijały się spiralne kręgi, on zaś, z zegarem, który odmierzał czas najmniej nawet ważnych zdarzeń, i ze złotą, rozświetlającą powietrze kopułą, miał wgląd we wszystko, co działo się w mieście i jego bliższych i dalszych okolicach. Przed ratuszem rozpościerał się powiat: drogi, lasy, szare i żółte wzgórza, synagoga, kościół w Tyszowcach i kaplica w Kornelówce, piekarnia Unter-rechta, sad, w którym spała Alina, przecinające miasto tory kolejowe, komin cegielni, krowy nad Łabuńką, lipy i ćwierkające rano wróble. Dopóki stał ratusz, nic powiatowi nie zagrażało: mógł się bezpiecznie budzić i zasypiać, a zegar upewniał go, że czyni to, kiedy trzeba. Gdy Piotruś przystanął, aby jeszcze raz spojrzeć na kolegiatę i ratusz, przed jego oczami przesunął się afisz przyklejony na murze na ulicy Bazyliańskiej, blisko zakładu Chaima Brondweina i budki Fajgi Katz. Zbyt późno go zauważył. Zapamiętał tylko dwa wyrazy, „Bezbronne dziewczę". Nie mylił się: litery były wyraźne, odbite czarnym tuszem. Teraz, na przedmieściu, te wyrazy odezwały się w nim ciekawością i niepokojem. Nie wiedział, czy matka zauważyła afisz. Poczeka do wieczora, wtedy zapyta wujka Henryka o bezbronne dziewczę. 56 57 Matka zaparzała herbatę i za chwilę miała wyjść m| ganek. Ganek prześwietlało słońce, zawisało na liściact pelargonii, skrzyło się w białych płatkach, nie mogło wyj plątać się z firanek. Drzwi zatrzasnęły się za Piotrusieil same, zadźwięczały szybki i skrzypnęły pod nim schodyl Sprzed domu zerwało się stadko wróbli i znikło w ogrodzie,: Piotruś westchnął, przed nim był cały prawie dzień. Słońcej stało nad domem i ogrodem, długo trzeba było jeszcze cze-i kac, nim cień domu okręci się i spocznie w krzewach czarnego bzu i pokrzywach. Droga do sadu za piekarnią Unterrechta prowadziła skrajem przedmieścia: tu, wśród1 ściernisk i kartoflisk, kończyły się drogi, koleiny porastali trawa, a na poboczach sterczały zakurzone osty. Tędy, za-, pylonymi drogami, mając po prawej stronie pola, a za nimi łąki i Łabuńkę, szedł Piotruś. Na razie zapomniał o bez-j bronnym dziewczęciu, patrzył, jak ścierniskami umykają kuropatwy i jak na pastwiskach nad rzeką pasą się i wylegują krowy. Po lewej stronie, i już za Piotrusiem, niebo przebijał komin cegielni, a na opuszczonych gałęziach metalicznie lśniły liście. Miasto usiłowało poderwać się z prądami gorącego powietrza, ale to tylko jego odbity obraz obracał się nad kolegiatą, ratuszem i kominem. Zbyt mocno: było umocowane w realności i to, czym żyło na co dzień, nadmiernie mu ciążyło. Być może to nie spełnione marzenie sprawiało, że miasto, w uwznioślonych modlitwą i biciem dzwonów chwilach, za rzeczywistość brało swoje odbicie i czuło się wtedy wyróżnione, piękniejsze, lepsze, Przed Piotrusiem, we wschodniej części miasta, za młynem Samuela Kahana (wśród kasztanowców czerwienił się! jego dach), furmanka z trudem zdobywała wzniesienie, na; które prowadziła ją ulica Krasnobrodzka. Szczyt wzniesienia wciąż był dla furmanki zbyt daleki, a biała plamka konia drgała w powietrzu na tle drogi, jak gdyby nie mogła, mimo stałego wysiłku, ruszyć się z miejsca. Podobnie wyglądały płatki pelergonii, chyboczące się przy lada powiewie lub dotykane promieniami słońca, wprawione w ruch i unieruchomione: nie mogły się zdecydować, czy pozostać tu, gdzie są, czy się oderwać. Od strony piekarni Unterrechta do sadu prowadziła drewniana brama i furtka. Otwierano je w czas zbiorów, ostatni raz zeszłej jesieni. Teraz były zamknięte i rosła pod nimi trawa. Do sadu można było wejść obok nich, w płocie bowiem brakowało sztachet, inne zaś tkwiły w nim -siłą długoletniego przyzwyczajenia. Podobnie było od stron ulic Folwarcznej i Młyńskiej i od strony łąk: tam gdzie brakowało sztachet, sadu strzegły pokrzywy i łopian. Piotruś szedł obok sadu żwirowaną ścieżką. Gdy na ścieżkę wpeł-zał rdest, wtedy gubiła się, stawała się coraz węższa i coraz bardziej nikomu niepotrzebna. Nad Piotrusiem zwisały gałęzie orzechów i śliw. Pewnie opadłyby na ścieżkę, gdyby nie utrzymywało ich ciężkie powietrze. I tu powietrze było gęste i znieruchomiałe. Z potrąconego łopianu kurz nie unosił się ku gałęziom, ale z szelestem spadał w trawę. Piotruś uchylił sztachetę i wszedł do sadu. W sadzie powietrze wydało mu się gorętsze niż na ścieżce. Odurzał zapach dławionej upałem trawy i ziół. W sadzie nikogo nie było, ale cisza tętniła życiem drzew i zarośli. Dojrzewały owoce, korzenie pompowały soki, liście orzechów rozsiewały ciemny aromat. Piotruś spojrzał w głąb sadu, w stronę piekarni Unterrechta. A jednak nie był sam. Za krzewa- 58 59 mi agrestu i porzeczek znikała, jeszcze się na ułamek chwili wyłoniła, kobieta. Widział tyłko jej plecy i rozpuszczone, długie włosy. Stracił ją z oczu, w bezruchu zastygały poruszone przez nią krzewy. Szedł przed siebie, uważał, aby nie zaplątać się w trawie, schnącej pokrzywie i krwawniku. Nie wiedział, która jest godzina. Podniośli głowę: wysoko, pomiędzy koronami drzew, stało słońce) i przemykały jaskółki. Było mu dobrze. Między drzewami i wokół Piotrusia krążyły owady, Sama ich obecność była częścią ciszy, nadawała ciszy koloryt, czyniła ją materialną i niemal osobową. Piotruś przy-kucał i pochylał się nad rozchodnikiem i źdźbłami perzu, Przed jego wzrokiem i palcami umykały czarne i brązowe owady. I zatrzymywały się, jakby nie dowierzając, że naprawdę dzieje się z nimi coś, czego dotąd nie doświadczały. Patrzyły na Piotrusia oczka małe i wyłupiaste, nie wiadomo: zadziwione czy zlęknione, i nie wiadomo jeszcze, czy myślące, czy bezmyślne. Odbijały się w nich iodygi, liście, drzewa i niebo. Czasem poruszyły się, dając znak życia znieruchomiałego stworzenia, podobne do wąsów czułki. Piotruś wstrzymywał oddech. Nie chciał spłoszyć tej chwili bliskości. Niemal intymności. Rodzaju porozumienia, które nie potrzebowało słów. Drętwiały mu nogi i w skroniach mocno pulsowała krew. Obracał się i rozgarniał perz i trawę w innym miejscu. Znów owady umykały w różne ; strony lub zamierały w bezruchu, w pół drogi do niewiado- ! mego celu, ze światłem migoczącym na chitynowych łu-skach. Nie wiedział, czy w ten sposób przekazywały sobie i znaki. Jeśli tak, to pewnie i on powinien je rozumieć. Ze- ; rwał łodyżkę perzu z brązowym chrząszczem. Owad zbliży! 60 się do końca łodyżki, uniósł chitynowe łuski, aby odfrunąć, zatrzymał się, po czym łuski złożył i zbliżył się 'do palców Piotrusia. Patrzył Piotrusiowi prosto w oczy. Było to spojrzenie zachłanne, jak gdyby chciało objąć nie tylko Piotrusia, jego uczucia i zaciekawienie, ale i słońce, grusze, jaskółki nad sadem. Jakby chciało objąć cały dostępny tym oczom świat. Być może obejmowało. Ten świat odbijał się wraz z Piotrusiem w oczach owada. Chrząszcz powędrował na wierzch dłoni Piotrusia, obrócił się, rozłożył skrzydła iodfrunął. Z owadem odleciał jego świat: niebo, porzeczki, roz-chodnik, niedojrzałe śliwki i liście orzechów. Piotruś pozostał w sadzie. Powietrze było gęste i słodkie jak miód. Spływało po owocach, kapało w trawę. Z trudem, podobnie jak furmanka na ulicy Krasnobrodzkiej, poruszały się w nim osy i pszczoły. Inaczej jaskółki: kwiliły i śmigały między drzewami, jak gdyby nic nie ważyły, a powietrze nie stawiało im oporu. W środkowym rzędzie sadu rosły jabłonie. Stały pochylone, z gałęziami wyciągniętymi ku ziemi, próbując się czegoś uchwycić czy na czymś oprzeć. Były stare i pewnie dlatego wydawały się zgarbione. Miały połyskliwe, jakby powleczono je woskiem, liście. Kwaśno pachniały toczone przez robaki, gnijące jabłka, do których, krążąc nad trawą, ciągnęły osy. Dławił upał. Zastygł w nim zapach jabłek, liści orzechów, suchej ziemi, kurzu i zduszonej trawy. Każdy krzew, drzewo upał zatopił jak w żywicy. Słońce zatrzymało się wysoko, a cień grusz, śliw i jabłoni odpoczywał znieruchomiały pod gałęziami. Znieruchomiał czas. Jeśli upływał, to działo się to niezauważalnie, bo żaden znak nie zaświadczał o tej przemianie, a minuty mijały 61 z ociąganiem, owijając się wokół pni jak na szpulach, przezroczyste, przez nikogo nie widziane, nikogo nie popędzały, nie poruszały wierzchołków drzew, nie strącały robaczy-wych jabłek, usypiały pszczoły, same senne pokładały się na liściach łopianu. Pod jedną z jabłoni dusiła się zgnieciona trawa. Piotruś usiadł na niej. W trawie leżała czerwona wstążka. Również była zgnieciona, strzępiły się jej końce, a czerwień (kiedyś musiała mieć odcień bordowy) zszarzała, dawno już zabrudzona i chyba nigdy nie prana. Rozprostowując wstążkę i oglądając ją pod słońce, Piotruś żałował, że przedmioty nie potrafią mówić. Pewnie byłby usnął — trawa, na której usiadł, czekała jak gotowe posłanie — gdyby nie wstążka. Owijał ją na dłoni i rozprostowywał. Ale zgniecenia pozostawały na l wstążce jak zmarszczki. Zapisał się w nich cały żywot tego. wąskiego pasma nabytego, można przypuszczać, na jarmarku lub odpuście materiału, pośledniego raczej gatunku, wysłużonego i przedwcześnie sfatygowanego, chyba już niepotrzebnego. Piotruś widywał podobne wstążki, nawet dzisiaj zauważył je w sklepie Salomei Goldman. Wisiały założone na złoconej obręczy, do wyboru: żółte, niebieskie, zielone, różowe, amarantowe. Pospolita ozdoba dziewcząt Bywało, że dla fantazji wplatano wstążki w końskie grzywy lub uprząż. Z wystrzępionego końca Piotruś wyciągną} nitkę. Poruszana jego oddechem, nitka falowała w powietrzu, I ona niczego nie mówiła. Piotruś wstał i zawiązał wstążką na wiszącej nad nim gałęzi. Na pamiątkę, że był tu on i ktoś, kto wstążkę pozostawił w trawie, przed nim. A może zawiązał wstążkę dla ozdoby gałęzi, choć gałąź, mimo że stara jak jabłoń, krucha i gruzłowata, swoim kształtem, §2 l wielkością, samym istnieniem zdobiła jabłoń i sad. Zdobiła nie zamierzając zdobić. Wisiała, owocowała, bo istniał sad, bo upał pokładał się na łopianie i gęste powietrze z liści grusz i orzechów kapało pod Piotrusia nogi. Piotruś zostawił wstążkę i ruszył przed siebie, w stronę piekarni Unter-rechta. Wędrował z nim zapach gnijących jabłek i gruszek, leciały osy. To wciąż był sad: realny, materialny, wonny i owadzi. Drobina życia i zieleni zatopiona w upalnym powietrzu, mała prowincja śliw, porzeczek, perzu i łopianu pod płotem. A wstążka? Czy i ona była częścią tej prowincji? Cień komina cegielni leżał krótki i nieporuszony. Jeszcze niedawno gładził korę jarzębiny, przynosił ulgę liściom, chronił przed światłem prawie dojrzałe owoce. Zwrócił się ku północy, aby powoli, udając, że tego nie czyni, cal po calu przenosić się na wschód. Miał na to dużo czasu. Podobnie jak wskazówki zegara na ratuszu, zatrzymywał się, gdy na niego spoglądano. Tylko cień pokrzyw, wysokiej trawy i krwawnika drżał od świtu, niepewny tego, co go czeka. Kołysany promieniami słońca, przechylał się, obracał, prężył i uginał. Jeśliby go porównać do wskazówek zegara, przypominał sekundnik, choć jego ruch nie był tak zdecydowany i oczywisty jak sekundnika: naprzód, jak najszybciej przed siebie. Wprawdzie żywot pokrzywy, trawy i krwawnika ściśle wyznaczały pory roku, fazy rozwoju i obumierania, zostały mu także przypisane cechy improwizacji, swobody, ograniczonej niezależności. Istniały więc nie tylko jak mogły, ale i jak chciały: wybujałe, skarlałe, wiotkie lub nad wyraz silne. Cień odbijał te żywoty, ich fazy chwilowe i długotrwałe, inne wiosną, inne późnym la- 63 tem, jeszcze inne jesienią, inne w południe i inne przed zmierzchem. Cień nie mógł więc być inny niż rozedrgany — nieostateczny, z łatwością pozbywający się jednej formy, by przyjąć drugą, wierny, ale na mgnienie oka, wciąż stający się na nowo. Może i owady, które przysiadały na łodygach i liściach — wyłaniały się nie wiadomo skąd i nie wiadomo gdzie znikały — sprawiały, że cień stawał się tak niepochwytny. Mówiąc inaczej, owady (przecież i ich żywoty były równie zmienne i kruche) podkreślały tę niepo-chwytność. Pewny wydawał się zapach. Mocny, gęsty i jak powietrze ciężki. Unosił się nad placem przed cegielnią i za nim. Naciągał z liści, które wypalało słońce, ze schnących kwiatów, z korzeni. Obracał się wolno wokół jarzębiny i komina, już odmieniony, bo bogatszy o woń końskiego potu i skórzanej uprzęży. O woń kurzu i końskiego nawozu, Wróble, które przelatywały nad placem, wznosiły ceglasto-siwy pył i mąciły zapachy. Cień wróbli znikał szybciej niż milkł ich świergot. Cienie przechodniów zastygały na ulicy Pereca. Widziane z oddalenia, rozmazywały się w szklistym powietrzu. Nie poruszały się wraz z przechodniami, ale pozostawały na miejscu, jak gdyby nie nadążały lub chciały odpocząć. Słońce zatrzymywało je na ścianach, na witrynach i na bruku. Ale nie trwało to długo: kolej rzeczy wymagała, aby podążały w niewiadomym sobie kierunku. Inaczej cień Fajgi Katz. Gdy Fajga Katz siedziała nieruchomo obok budki, wydawała się częścią i budki, i ulicy. Jej cień nie musiał nigdzie za nią podążać, nie skradał się oddalony o pół kroku, stałe wytchnienie znajdował za plecami kupcowej, na ścianie. Nad nim i nad Fajgą Katz wychylały się 64 z parapetu różowe pelargonie. Promienie słońca prześwietlały płatki i liście: można by sądzić, że same chciały być płatkami i liśćmi. Obezwładnione pelargonie nie broniły się. Przeciwnie: kusiły światło kształtem i barwą. Odkąd promienie wtargnęły w nie, chciały w nich pozostać. Ta brutalna pieszczota odbywała się na oczach przechodniów. Powtarzała się, dlatego nie przyciągała uwagi ani nie dziwiła, mimo że trwała długo. Pelargonie drżały, a z nimi drżał ich cień. Ledwo rysował się na wykruszonym tynku. Ale i tego chwiejnego rysunku nikt nie zauważał. A temu, który go wywołał na ścianie, wystarczał taki, jaki był: odmienny od cienia Fajgi Katz, migotliwy, może nierzeczywisty, na pograniczu istnienia. I to jednak wystarczało, ażeby zapisał się jako coś, co istnieje, do kogoś przynależy i jest konieczne. Bo ten, który o świcie wywoływał z nicości bruzdy i polne kamienie na wzniesieniu opadającym ku Nowemu Miastu, nie mógł poskąpić światu i sobie rozchybotanego, ledwo jawiącego się na ścianie odbicia pelargonii, wychylonych z parapetu nad ulicę Pereca i nad Fajgę Katz pogrążoną w półśnie, z opadłą na piersi głową i z dłońmi splecionymi na fartuchu. Możliwe, że Fajga Katz nie spała. Podnosiła głowę, gdy do budki zbliżał się klient, witała go i zapraszała. Godziny, które spędzała na ławeczce, były stanem wyczekiwania. Więcej: wyczekiwaniem było życie Fajgi Katz. Czas ponaglał zegar na ratuszu, kolejne dni i pory roku. Cokolwiek spełniało się, ustępowało miejsca temu, co spełnić dopiero się miało. Na przykład zdrowa starość. Artretycz-ne palce zaciskały się i rozluźniały, z głowy zsuwała się chustka i złote kolczyki odbitym blaskiem porozumiewały 65 się ze słońcem. Nad ulicą Pereca powietrze stało gorące ; ciężkie. Żadnego ruchu, żadnego spowolnienia uścisk Za oknem budki bez przerwy brzęczały muchy i w słońcu płowiała wysłużona firanka. Nie wiadomo jakim sposobem od strony łąk nadciągnął zapach suchych ziół i wraz z zapachem precli, chałek, świeżo ukiszonych ogórków -a w nim tak wyraźnej woni czosnku i kopru — i śledzi z beczki zawisł nad budką, nad Fajgą Katz i, po drugiej stronie ulicy, przed zakładem Chaima Brondweina. Tak odmieniony, lepiej powiedzieć: zestrojony w przemyślną kompozycję, był specjalnością lokalną, obejmował nie tę nawet część miasta, ale część ulicy. Przed wieczorem ustępował, ulicę zaczynał wypełniać zapach ciasnych podwórek i wilgotnych piwnic: gniły nie zmiecione resztki warzyw, spływały nieczystości, pleśnią i wilgocią oddychały piwnice. Budka Fajgi Katz wtedy była już zamknięta — ławeczkę w obawie przed złodziejami właścicielka wstawiła do środka — aż zamkniętego zakładu Chaima Brondweina przez okno wyglądały kukułki. O tej porze wskazówki zegara na ratuszu stawały się niewidoczne. Cienie przechodniów zamierały w bramach, gasło światło w pelargoniach i w skos ulicy bezgłośnie przemykały koty. W południe, równie często jak rankiem, na Rynku Solnym odzywała się pompa. Woźnice szukali cienia, znużone i spocone konie domagały się wody. Pod pompą kupcy przemywali twarze i ręce. Do kałuż i drewnianej rynny zlatywały się wróble i gołębie. Znad ratusza bił przenikliwy blask. Głos pompy nie był tak donośny jak o świcie. Wydawał się wyciszony, pozostawał w granicach Rynku, łączył się z gruchaniem gołębi, pobrzękiwaniem podków, skrzy- 66 pieniem drzwi sklepów i magazynów. Otaczała go powszedniość i przypadkowość innych dźwięków, muzyka znana, pozornie jednostajna, chór wypróbowaną formą zaświadczających o swoim istnieniu stworzeń i rzeczy. Sama pompa była wkomponowanym w ten nurt dźwięków instrumentem, przypominała o sobie tak, jak potrafiła, mówiła, że jest. Ożywała. Ożywała też wtedy, gdy unoszono jej ramię, najwcześniej Helena Hawryluk, później inni, dając jej złudne (lub nie) poczucie, że jest ważna i niezastąpiona. Cień pompy trafiał na bruk i kałuże zdecydowanie: żadnego wahania, czekania, niepewności. Jak ruch ramienia: wracało tam, skąd zostało uniesione. Nikt pompy nie podziwiał, ale dla niej, tym bardziej że o tym nie wiedziała, nie miało to znaczenia. Nie podziwiano poplamionej firanki w budce Fajgi Katz ani samej budki. Nie podziwiano czerwonej wstążki, którą Piotruś zawiesił na gałęzi jabłoni. Nie podziwiano komina cegielni. Pewnie nie wystarczyłoby podziwu. Pompa, firanka, wstążka, komin istniały samotne, osobno i bez żalu, że tak już będzie. Ale w tej samotności, może dlatego że tak głębokiej, były bardziej niż inne stworzenia i rzeczy razem. Oddalone, nie znane sobie, a bliskie. Wspaniałe, jedyne, niezastąpione. Jeśliby mogły, przygarnęłyby się, ażeby we wzajemnym uścisku choć trochę, choć przez chwilę podzielić wspólny los. Słońce zaglądało do sklepów na podcieniach naprzeciwko pompy. Ukośnymi promieniami wślizgiwało się sponad domów z ulicy Pereca. Penetrowało witryny, szyldy, okiennice. Uchylało drzwi i poruszało rękawy sukienek na wieszakach. Wędrowało po bruku i zatrzymywało się na progach. Wchodziło do środka. Jak wczoraj o tej porze, we- 67 szło do sklepiku Biny Hechtkopf i rozjaśniło półmrok. Na włosach kupcowej wywołało, jak gdyby wcześniej jej na nich nie było, jedwabną, fioletową opaskę. Spod opaski wysuwały się starannie uczesane ciemne włosy peruki. Bina Hechtkopf dbała, ażeby zawsze wyglądały tak samo i żeby nie wysuwało się ich więcej, niż tego sobie życzyła. Starsza od Salomei Goldman, ale młodsza od Fajgi Katz, nie była jeszcze, jak to się wydało Piotrusiowi, „bardzo stara". Miała pełną, otłuszczoną twarz. Lewy policzek zdobiła, podkreślona czernią, brodawka. Obfity podbródek udawał szyję. Spod dekoltu sukni usiłowała wydostać się górna część piersi. Ramiona Biny Hechtkopf skrywały bufiaste rękawy. A na sukni, uszytej z aksamitu, pod promieniami słońca rozkwitały pąsowe róże. Do ich barwy Bina Hechtkopf dobrała szminkę. Te same promienie jarzyły się w oczach kupcowej i błyszczały na jej twarzy. Gdy trzymała na ladzie dłonie i odrywała kawałki bułki, światło pobly-skiwało w obu złotych pierścionkach. W atmosferze półmroku — słońce nawet w południe operowało tu trochę na własne życzenie, a więc ukradkiem — zapach kawy, wanilii i cynamonu znajdował sposób, ażeby wydobyć się z naj-szczelniej szych blaszanych pudełek. Ten zapach wypełniał cały niewielki sklep, krążył nad ladą i nad Bina Hechtkopf, wokół słoików z pieprzem i pudełek z goździkami. I wracał tam, skąd się wydobył, aby ponowić nie mający kresu cykl. Bez pośpiechu, bez niecierpliwości. Nie dość mu było miejsca w sklepie: jak stręczyciel wylęgał na podcienia i Rynek Solny, kusił wyrafinowaną słodyczą i pikanterią. Rozwiewał się, ale tylko na niby. Również nocą, gdy drzwi do sklepu Biny Hechtkopf były zaryglowane, krążył po naj- 68 bliższej okolicy, ażeby napotykanym przechodniom szepnąć: idź za mną. A nad Salomeą Goldman krążyły perfumy. Czarne, jak chciał Piotruś: pani Salomeą nie lubiła perfum z nutą roślinną. Lektura książki szła jej z trudem. Męczyło ją gorące powietrze. Zamiast liter jawił się pani Salomei doktor Tarnowski tuż przed rogiem ulicy Pereca, skąd za moment miał skręcić w prawo, na Rynek Solny. Właśnie unosił głowę i spoglądał na zegar na ratuszu. Poranne światło odbijało się od jego białej koszuli na plecach, a to odbicie przeznaczone było tylko dla niej, może zamiast pożegnalnego gestu ręką, która — mimo że byłoby to przecież tak łatwe — nie uniosła się, a doktor się nie obejrzał. I tak już miało w przyszłości pozostać: pani Salomeą miała wychylać się z okna ku zachodniej stronie ulicy Pereca, a Henryk Tarnowski, zerknąwszy na ratuszowy zegar (minęło dwadzieścia siedem minut po siódmej) miał właśnie obrócić się w prawo i skręcić za rogiem. Światło wplątało się w firankę, unosiło ją i popychało ku pani Salomei. Ale nasycone zapachem perfum powietrze stawiało jej opór. Firanka, nie zbliżywszy się do lady, wracała do okna, ażeby zaraz ponowić próbę jej dosięgnięcia. Cień firanki omiatał podłogę i ściany, falował, zabawiał się sam ze sobą. Dawało mu radość to, co mogło uchodzić za monotonne, i co w chwili, gdy pani Salomeą odrywała oczy od książki, nużyło ją. Za firanką, za oknem, za otwartymi drzwiami, widok był ten sam: po drugiej stronie podwórka ściana, na niej rozkwitające cegły, pomiędzy nimi sklep kapelusznika, czasem czyjaś sylwetka. Stan zawieszenia, stan wyczekiwania. Atmosfera duszności. Nie było to szczęście. Pani Salomeą 69 przywykła do tego stanu, mimo że jej ciążył. Ciążyły jej powieki, usypiały godziny za ladą. Uśmiechnęła się do siebie — nie wiadomo czy z litości, czy aby się rozweselić. Tętniła cisza. Inaczej niż o poranku, wieczorem i nocą. Każda z tych pór barwiła ją własnym kolorytem, znaczyła odmiennym charakterem. W ciszy poranka mieściło się przeczucie bliskiej przyszłości, rodzaj napięcia, rutyna podszyta niepewnością, czy nic nie zakłóci biegu rzeczy. W wieczornej ciszy sumowały się godziny i zdarzenia: wszystko od świtu się dokonało, spełniło, obrócił się cień komina, zmierzch zagarnął polne kamienie, zgasła czerwień dachu młyna Samuela Kahana i blask słońca na La-buńce. Dlatego była zgęstniała jak esencja. Cisza nocy najbardziej chyba przypominała ciszę w południe. Coś się w jej tle działo, coś mogło każdej chwili nadciągnąć: rozbrzmiewały w niej sny i szamotała się bezsenność, rzeka rozmawiała z gwiazdami, pobłyskiwała wskazówka zegara na ratuszu i dymniki wścibsko zaglądały w głąb podwórek. Cisza południa tętniła i drgała. Jak biała plamka konia na ulicy Krasnobrodzkiej, jak płatki pelargonii na parapecie nad drzemiącą Fajgą Katz. Wieloznaczna i nieoczywista. Trzepotały w niej ważki, zapach wanilii uwodził przechodniów na Rynku Solnym, ktoś poruszył się na witrażu u św. Krzyża, młynarz Roman Mazur zbyt spiesznie opuszczał Alinę. Ta cisza dźwięczała, a jaskółki kwiląc stawiały nad nią akcenty. Nieprawda, że nudziła. Bez ustanku o czymś zajmującym opowiadała. Całymi zdaniami lub sylabami. Czasami jąkała się. Ożywała, zamierała. Cisza w sadzie za piekarnią Unterrechta niepodobna była do ciszy u zegarmistrza Chaima Brondweina. Jak zapachy, dzieliła 70 się na strefy: inna w kolegiacie, inna na łące, inna na ulicy Bazyliańskiej. Niczego pewnego nie dało się o niej powiedzieć. Nie było takiej potrzeby. Cisza wciągała w dywagacje, ale to do niej należało ostatnie słowo. Gruchanie gołębi usypiało miasto. Dochodziło z bram, dachów i podcieni. Opadało, milkło, po czym wznosiło się, głośniejsze i bardziej wyraźne. Było jak znana wszystkim ballada o ustalonym rytmie. Ballada krążyła po ulicach, wchodziła do sklepów i mieszkań, towarzyszyła woźnicom i straganiarkom. Promienie słońca z dachów spływały pod nogi, a z nimi gruchanie — głuche, zza muru, zza ściany, lub metaliczne, obijające się o rynny i o blaszane parapety. Miasto zasłuchiwało się w nim, ulegało mu, podobnie jak ulegało słońcu. I jeśli w godzinach południowych żyło w rytmie gruchania, to samo było balladą. Ballada kołysała się i zatrzymywała na krótko po to, aby nabrać tempa i kolejny raz zatoczyć się nad ratuszem. Unosiła ze sobą zapach wanilii i pieprzu, zapach precli z budki Fajgi Katz i zapach perfum pani Salomei. Spod furmanek wynosiła zapach końskiego moczu, z piwnic zapach kiszonych ogórków, cebuli, kopru i beczkowych śledzi. Toczyła się po kręgach gorącego powietrza, oddalała i osiadała bezgłośnie na łąkach i pomiędzy izbickimi wzgórzami. Pełno jej było w powiecie. Kiedy gruchanie milkło, Fajga Katz podnosiła głowę i przecierała oczy. Wskazówki zegara na ratuszu zatrzymywały się, gdy spoglądała, aby sprawdzić, która godzina. Obracała się w obie strony, wypatrując w widmowym powietrzu przechodnia. Dla każdego miała inne słowo: o coś pytała lub o czymś chciała powiedzieć. Zdarzało się, że przesuwała się na brzeg ławeczki, aby dać miejsce komuś, kogo daw- 71 no nie widziała. Drzemała i czuwała, siedziała i była w ruchu. Pełnym pieczywa wózkiem budziła ulicę Pereca, a wieczorem, zamykając budkę i ciągnąc pusty wózek, powierzała ją nocy. Fajga Katz była jak trwały ornament ulicy, jak coś, czego nie przybywa, ale i czego nie ubywa. Odporna na słońce i wiatr, ta sama, z rękawami zapiętymi na nadgarstkach, w długiej ciepłej sukni, przepasana fartuchem, z chustką zawiązaną na karku i z kolczykami w uszach. Przez dymniki światło penetrowało strychy. Dymniki unosiły powieki, a spojrzenie ogarniało, mogłoby się zdawać, cały świat. To znaczy tę część świata, ku której się kierowały. Odkąd umieszczono je na dachach, ich żywot, przypominający mnisią regułę, polegał na obserwacji i kontemplowaniu: od rana do wieczora i od wieczora do rana. Jeśliby potrafiły i jeśli znaleźliby się inni prócz mieszkańców strychu słuchacze, to również im opowiedziałyby o wszystkim, co wiedziały. O swoim podwórku, ulicy, o mieście i powiecie. Przemijały pory roku, strzelały pąki j i opadały liście, a dymniki starzały się z drzewami, z domami, kruszyły się z gontem i dachówką. Niektóre — jak ten z ulicy Listopadowej, w sąsiedztwie domu Herszego Bau-ma — zamykały powieki, niczego nie ciekawe, na zawsze uśpione, stracone dla podwórka i miasta. Inne z trudem } trzymały nadaną im dawno temu postać: jak u ludzi znużonych faktem, że żyją, zmęczone powieki opadały, senne, , zniechęcone, niewytrwałe. Dymniki odróżniały się jak j wszystko, czemu przypisano żywot odrębny. Miały charak- i ter. Im wyżej unosiły powiekę, jak gdyby w ten sposób mogły i chciały więcej ogarnąć świata, tym widniejsze stawały się strychy. Poprzez dymniki światło omiatało je od kąta po kąt, zaglądało do szpar, zatrzymywało się na kominie. Przetrząsało schnące zioła (osobno miętę i osobno dziurawiec), otwierało stare skrzynie i kufry, czytało dawno porzucone listy, wchodziło, może czegoś szukając, do kieszeni płaszczy. Światło miało na to dużo czasu, dlatego w którymkolwiek miejscu na strychu się znalazło, zatrzymywało się dłużej. Znajdowało w tym obopólną, jak się zdaje, przyjemność i korzyść. Emocje wibrowały i unosiły się z kurzem. Kurz miał zapach suszonych grzybów, które zwisały nanizane na nici za kominem, mięty i starych ubrań. Dławiła duchota. Szeptały dachówki — to ślizgało się po nich słońce — i wspominając deszcze gaworzyły rynny. Mimo bezwietrznej pogody, o facjatę i dach ocierały się gałęzie wiśni: i one znajdowały w tym przyjemność, bo czyniły to bez ustanku, w dzień i nocą, pod spojrzeniem dymników, wyrozumiałych dla każdej formy zależności i upodobań ludzi, stworzeń i rzeczy, znały je bowiem lepiej niż najbystrzejsi obserwatorzy życia i obyczajów. Na ulicy Krasnobrodzkiej nie drgała już biała plamka: koń z furmanką pokonał wzniesienie, a pył opadł na chwasty i pola. Powietrze kłuły na miedzach osty. Przed wzniesieniem, po obu stronach ulicy Krasnobrodzkiej, rozłożyła się kłująca cisza. Mieściła się w niej suchość pól, przenikliwość światła, woń ściernisk, nieruchomy upał. Nad polami i trudem przelatywały gawrony: przestrzeń rozciągała się, a horyzont był coraz dalszy. Widziany ze wzniesienia komin cegielni stał wyprostowany, odmierzając odległość gawronom i furmankom. O powietrze opierała się grusza, a bliżej, przed ulicą Hrubieszowską, pokładały się na nim konopie i słoneczniki. Wolno (pewnie i dla nich droga była 72 73 daleka) z pastwiska wracały krowy. Kroczyły spragnione i zmęczone upałem. Naprzód dwie i kilka kroków za nimi trzy. Szty poważnie, a nawet dostojnie. W tle polnej drogi leniwie poruszały się ich brązowe i czarno-biale brzuchy, Napojone, miafy odpocząć porf drzewami', aóy znów pójść na pastwisko, gdy s\ońce obróci się na zachód, gdy obróci się i wydłuży cień komina cegielni. W szpalerach zamilkli wróble. Gdyby nie kroczące krowy, można by sądzić, że świat zatrzymał się w bezruchu, a cisza unieruchomili czas. Możliwe, że czas sączył się, pełzał, przez nikogo nit popędzany i donikąd nie zmierzający. Że tak odpoczywał, bo tu, na ulicę Krasnobrodzką, nie dochodził szmer zegarów Chaima Brondweina, a wskazówki zegara na ratuszi były ze wzniesienia niewidoczne. Odpoczywał w stońa i w cieniu, na czerwonym dachu młyna Samuela Kahana wśród słoneczników, w grabowych szpalerach i w kukurydzy. Krowy były coraz bliżej. Zaskrzypiała drewniana brama, którą miały wejść na podwórze. Skrzypienie zapowiadało, że niebawem ugaszą pragnienie i położą się w cieniu, Gdy czas sączył się i pełzał, światło przesuwało się po ścierniskach, drogach i bezdrożach. Podążało za krów mi, ażeby zagłębić się w pozostawione w pylistej ziemi ślą dy racic, wypełnić je, dotknąć. Tak, jakby chciało w nich zamieszkać. Odbijało cień ułamanej trawy, kłosa pszenicy porzuconej gałęzi i przekrzywionego nad bruzdą ostu. foniwszy o świcie polne kamienie, teraz otaczało je ; rżeniem z każdej strony. Delikatne i natarczywe, wierne, namiętne, wszechobecne i niedyskretne. Gładziło promieniami skórę kamieni, ciesząc się, że na jednym kamieniu jest gładka, a na innym szorstka. Poznawało smak sk 74 cierpkość wytapianych w upale i obmywanych deszczami minerałów. Kamienie leżały samotnie, nie wiedząc o istnieniu podobnych sobie. Trwały bez skargi i bez pocieszenia, potrącane pługiem i kopytem, odrzucane, nie chciane, obce. Niczyje. Również ich samotność kłuła ciszę. Rozwieszała się nad polami, pylistymi drogami wchodziła do przedmieścia, oknami zaglądała do domów. Samotność kamieni potężniała, choć nikt o niej nie wiedział. Może tylko wiedzieli o niej cieśla Józef, apostoł Piotr, Weronika i Magdalena z witraży u św. Krzyża. I Pan wszelkiego stworzenia. To dzięki nim kamienie, zagubione na polach i bezdrożach, nocą zimne, ciemne jak wygasłe planety, choć trochę do kogoś przynależały. Trudno by je zebrać i policzyć. Nie miały imion. Przypominały o samotności pompy z Rynku Solnego, czerwonej wstążki i poplamionej firanki. I mnóstwa innych rzeczy z całego powiatu. Na przykład czarnego piórka na ściernisku, znieruchomiałego od rana w pieszczocie światła, również niczyjego, niepewnego miejsca, na którym znajdzie się jutro. Nie wiadomo czego piórko wyczekiwało ani komu, niczyje i bezradne, się powierzało. Tu, na ściernisku, acz gdzie indziej niż wczoraj, obracało się wokół niego światło, ocierało się i gładziło. Tak miało być do wieczora. W świetle piórko trwało na oczach świata, istniało w sposób niezaprzeczalny, jedyne pośród innych, upuszczonych nad łąkami, w lesie, na ulicy Wierzbowej czy Lwowskiej. Było krótkie, łukowato wygięte, półokrągło zakończone. Takie pióra wypadają z brzucha lub z piersi ptaka. Lśniło metaliczną czernią. Jego puchowa część była jaśniejsza: pokładając się w niej, światło nią poruszało, można powiedzieć, że się 75 w tej części kołysało, chyba nie mogło mieć lepiej. Pokłute przez osty powietrze w piórku znajdowało ukojenie. Gdyby mogły, położyłyby się w piórku miedze i drogi, drzewa i krowy, położyłby się Piotruś i Fajga Katz (a także Alina i młynarz Roman Mazur). Cokolwiek istniało, znalazłoby w nim ukojenie. Ale piórko o tym nie wiedziało. Dlatego nie mogło być mniej samotne. Trwało na ściernisku bezinteresownie, nikomu i niczemu nie służyło, niczego nie oczekiwało, donikąd nie zmierzało. Piękne i doskonałe. Jak mały klejnot zdobiło ściernisko, wzniesienie, miasto i cały powiat. Pewnie powiat marzył, ażeby w nim, jak światło w śladach krowich racic, zamieszkać. Piórko jednak, ulica Krasnobrodzka, wzniesienie i miasto żyły zbyt blisko, aby się zauważyć i za sobą tęsknić. Osobno rodziły się, marzyły, śniły, osobno przemijały. Świat przepełniała osobność. Każdy liść chciał być — i był — osobny, każda jaskółka, każda wstążka w sklepie Salomei Goldman. Spotykały się, ale i tam trochę osobno, na świetlistych kręgach, które wstępowały spiralnie, jeden po drugim, coraz wyżej nad miasto, nad kolegiatę, komin cegielni, a nawet nad izbickie wzgórza. Czarne piórko było na kręgach jeszcze mniejsze. Leżało nieporuszone i lśniło metalicznie. Kołysało się w nim światło. Jakub Derkacz odjechał spod młyna Samuela Kahana, Wracał do domu. W głębi ulicy Młyńskiej znikała furmanka i milkł stukot kopyt. Na miejsce, na którym stały konie i furmanka, wróciły kury i sfrunęły gołębie. Tu, pod kasztanowcami i za północną ścianą młyna, byłoby cicho, gdyby nie pracowały żarna, nie skrzypiały podłogi i schody. Bywało, że te odgłosy milkły późnym wieczorem. Działo się 76 tak jesienią, po omłotach, gdy skracał się dzień i czerwień dachówki — drogowskaz dla woźniców — gasła. Młyn drżał, chrobotał, postękiwał. Przypominał szemrzące w upale senne ule. Był jak zegar z precyzyjnie działającym wnętrzem. Wytężał się w wysiłku od wczesnego ranka i nie odpoczywał. Usypiał na krótko w obawie, aby nie trwonić mierzonego porami dnia czasu. Pracował w powadze, jakby towarzyszyła mu świadomość, że odbywa się w nim ważna, może najważniejsza przemiana. Nie różnił się tym od innych młynów, a było ich w mieście jeszcze kilka: na przykład trzy na wschodnim przedmieściu, na ulicach Hrubieszowskiej, Listopadowej, Spadku. Młyny znajdowały się jeszcze na ulicach Marszałka Piłsudskiego i Lipskiej. Te, które stały na podmiejskich traktach, zaliczane były, obok kościołów, cmentarzy, lasów, rzek i rozwidleń dróg, do punktów orientacyjnych, istniejących zdawało się od zawsze, niezmiennych, pewnych. Również wyjazd furmanek do młyna odbywał się w powadze, rankiem, nie częściej niż raz w roku. Każda, dla spełnienia gospodarskiej powinności, toczyła się do tego samego, zwykle najbliższego młyna. Żegnały je, a w drodze powrotnej witały przydrożne kapliczki i krzyże, targane wiatrem drzewa, snujący się nad ziemią dym ognisk. Im dłuższą miały drogę do domu, tym głębiej zapadały się w zmierzch i chwilę potem w ciemność. Ale to jeszcze nie teraz. W końcu lata słońce wschodziło wcześnie i nie spieszno mu było zachodzić. Gdy furmanki wyjeżdżały z Jarosławca lub Kalinowic, poranne promienie zatrzymywały się na plecach woźniców. Kiedy wyjeżdżały z Mokrego lub Karolówki, słońce świeciło im 77 w oczy. Drogi prowadziły prosto, aby czym prędzej spotkać się przed ratuszem czy którymś z kościołów. Kopyta i kota wystukiwały woźnicom poranną balladę. Światło zabawiało się na złoconych kopułach, na czerwonych i seledynowych dachach. A młyny, na Listopadowej, Spadku, Hrubieszowskiej, już pławiły się w ostrym świetle, wtulone w lipy, jesiony i kasztanowce, nie obudzone z krótkiego jak noc snu. Rankiem ciągnęła wilgoć i chłód, na końskich grzbietach szkliła się rosa. Podnosiły się słoneczniki i prężyła się przydrożna trawa. Pachniała ziemia. Z każdą minutą jaśniało niebo. I wskazówki zegara na ratuszu wykonywały powolne ruchy. Kiedy rozbudzały się młyny, Fajga Katz napełniała wózek preclami i obwarzankami. Także jej, gdy opuszczała dziedziniec przed piekarnią Unterrechta, koła wózka wystukiwały tę samą co wczoraj balladę. Stąd, sprzed piekarni, Fajga Katz nie widziała wskazówek zegara na ratuszu, ale cokolwiek robiła, działo się to w najwłaściwszej porze. Mury, płoty, obwieszone kroplami rosy liście pochłaniały odgłosy wózka. Już o dwie, trzy przecznice dalej nie było ich słychać. Te odgłosy powtarzały się każdego ranka i każdego ranka zapadały na zawsze w nieistnienie. Jakby wsiąkały w pustkę, odzywając się czasem głucho, niepodobne do siebie i nie całkiem rzeczywiste. Fajga Katz tego głuchego terkotania nie słyszała, na pewno nic o nim nie wiedziała. Bo • nie było realne i uchwytne. Nie miał do niego dostępu za- l den ze zmysłów. Nawet kiedy drzemała przed budką na uli- • cy Pereca, nigdy się jej nie przyśniło. Jej sen zapadał się w szum miasta i nie kończące się gruchanie gołębi. Ażeby odetchnąć i rozprostować nogi, pani Salomea wyszła przed sklep. Ale na podwórzu zamkniętym z czte- 78 rech stron piętrowymi murami powietrze stało zmartwiałe. Pani Salomea zapomniała, że to firanka w sklepie, wydymając się, stwarzała pozór, iż świeże powietrze przynosi nieco chłodu. Zstępując z drewnianych schodów, uniosła głowę, po czym odchyliła do tyłu ramiona. Trochę z ukosa słońce świeciło jej prosto w twarz. Wciągnęła głęboko powietrze. Było gorące i było go mało. Płuca czuły się oszukane. Również drugi głęboki oddech nie przyniósł im ulgi. Zamiast tego, czego tak pilnie potrzebowały, wraz z tym, co udawało, że jest powietrzem, zza bramy napłynął zapach pieczywa z budki Fajgi Katz. A z kąta podwórza zapach schnących i gnijących — tak jakby nie mogły się zdecydować — liści kapusty, naci marchwi, obierzyn ogórków i głów śledzi. Nic nowego. Lecz mimo że bardzo chciała, pani Salomea nie potrafiła tych zapachów nie zauważyć. Silniejsze od jej woli i chęci, na ulicy, na podwórzu i ponad dachami były u siebie. Można by powiedzieć, że stały się, wiedząc o tym czy nie, oddechem miasta, jego znakiem rozpoznawczym, barwą, klimatem, powszedniością i świętem. Snuły się po podwórzu, w bramie, okręcały wokół pani Salomei, i wilgotnymi schodami, nie trzymając się poręczy, zstępowały do piwnic, ażeby już trochę inne, intensywniejsze i pomnożone, przeciskając się wąskimi schodami i ciemnymi sieniami, znów znaleźć się na podwórzu, przypomnieć się omszałą, zagrzybioną ścianą, zeszłorocznym jabłkiem i cebulą. Pani Salomea zmrużyła oczy. W jej rudych włosach zapalało się światło. Po drugiej stronie podwórka, naprzeciwko pani Salomei, ktoś wchodził do sklepu kapelusznika. Pani Salomea nie przestawała głęboko oddychać, ale tak 79 jak przed chwilą jej płucom nie wystarczało powietrza. Musiała czekać, by naprawdę odetchnąć. Witold Dembowski zatrzymał furmankę na Rynku Solnym. Napoił konie, dał im siana, a sam poszedł w stronę ulicy Pereca. Po chwili wrócił do wozu, bo miał wątpliwość, czy dobrze ukrył łańcuchy dla krów. Konie, jak gdyby zdziwione, że ich gospodarz tak szybko się pojawił, podniosły znad siana głowy i obróciły je w jego stronę. Furmanka stała w cieniu, od ściany ciągnęła wilgoć i chłód. Ale może to było złudzenie. Odwiązane od dyszla, konie opędzały się od much i odpoczywały, niosła się od nich woń rozgrzanej, spoconej skóry. Pod ich nogami i pod furmanką chodziły gołębie, szukały czegoś do jedzenia. Od pralni Heleny Hawryluk napływał zapach mydlin, a od sklepu kolonialnego Biny Hechtkopf, przed upałem chronionego podcieniami, dochodził zapach goździków i wanilii. Wszystkie zapachy łączyły się swojsko, acz każdego dnia i każdej godziny osobliwie, wypróbowując się, kojarząc na chwilę i na dłużej, spierając, godząc, mając za świadków konie, gołębie, przechodniów i pompę. Nie dało się od tych zapachów uwolnić. Nie dało się o nich zapomnieć. Wchodziły do synagogi na rogu Mleczarskiej i Bazyliańskiej i do kruchty u św. Katarzyny. Stare i nowe, te same i ciągle inne. Jeśli wierzyć zegarowi na ratuszu, siedem minut minęło od trzynastej. O tej porze zapachy stawały się bardziej niż kiedy indziej natarczywe i niespokojne, prowokowały i zwracały na siebie uwagę. Mimo bliskości zegara na ratuszu można było za ich sprawą stracić rachubę czasu. Można było, mimo nieporuszonego w oddali komina cegielni, pomylić kierunki, zapomnieć celu, w jakim znalazło się w tej 80 części miasta, zgubić się na własnej ulicy. Również na Rynku Solnym drżał upał. Chwiały się, choć nie poruszał ich wiatr, liście na drzewach przed św. Katarzyną. Nad blaszanymi dachami falowało powietrze. W złoconej kopule ratusza odbijało się miasto, niebo i cały powiat, przepływały w niej domy i furmanki, słońce topiło się w Łabuńce, a nad polami przelatywały szpaki i gawrony. A nad miastem przelatywały jaskółki: przelatywały bezładnie, a przecież nie bezcelowo, przelatywały tak, jak było to konieczne. Kwiliły, milkły i znowu kwiliły. Witold Dembowski otwierał usta, aby krzyknąć do żony i córki, ale nie zdążył. Właśnie znikły w bramie na ulicy Pereca. Szedł w stronę bramy, w stronę budki Fajgi Katz. Fajga Katz stała przed budką, rozmawiała z klientką i kiwała głową, być może zgadzając się ze wszystkim, co słyszała od swojej rozmówczyni. Chustka Fajgi Katz zsunęła się z peruki, ale kupcowa najpewniej tego nie zauważyła. Witold Dembowski otarł wierzchem dłoni czoło, był coraz bliżej bramy (dzieliło go od niej nie więcej niż pięćdziesiąt kroków). Poczuł się zmęczony: z Kornelówki wyjechał wczesnym rankiem, czekała go długa droga powrotna. I poczuł się głodny, może dlatego że zapachniały mu bułki z budki Fajgi Katz. Kiedy na Fajgę Katz, podobnie jak na wszystkich i wszystko inne patrzył uważnym okiem, nie miał wątpliwości, że od lat stara kupcowa nie zmieniała się nic a nic. Było to krzepiące. Nie zmieniały się drogi, kościoły, ulica Pereca i pompa na Rynku Solnym. Nie zmieniały się, choć można by sądzić, że rosną, niektóre drzewa. To samo, to znaczy nie zmienione, było niebo nad miastem i nad Kornelówką. Nawet młyn Samuela Kahana, do którego jeź- 81 dzii co roku zaraz po omłotach, był ten sam. Mogłyby przetrwać siebie? Czy mogły istnieć wiecznie, a nawet później! Co by się musiało stać, ażeby przestały istnieć? Ktoś śmiał się w otwartym oknie i raźno, za Witoldem Dembowskim, odezwała się pompa. Leniwie przelatywały owady. Powietrze było gorące i gęste jak esencja. Patrząc stąd (z ulicy Pereca) lub z Rynku Solnego, wydawało się, że komin cegielni przechyla się w stronę ulicy Marszałka Piłsudskiego, Witold Dembowski nie skręcił w bramę. Tuż za nią stalą budka Fajgi Katz. — Dzień dobry, pani Katz. Proszę o najlepszą, jaką pani ma, bułkę. Albo od razu dwie. Za bramą, w podwórzu, było goręcej niż na ulicy. Otwarte drzwi i okna na piętrze błagały o ratunek. Gęste i niemal dotykalne powietrze nie chciało, choć na chwilę, pomóc Salomei Goldman. Drzwi, okna i panią Salomeę miało uratować później. Celina Dembowska i Zosia stały w jej magazynie. Rzeczy najprostsze i zwyczajne okazywały się godne pożądania i podziwu: pluszowe poduszki na szpilki, koronki do obszywania bielizny, wstążki, tasiemki, grube i cienkie nici. — Można kupić, można popatrzeć. Patrzenie nic nie kosztuje — pani Salomea, uśmiechając się, wyjmowała je kolejno na oszkloną część lady. Celina Dem-bowska szukała nici. Miały być nie tyle piękne, ile mocne, do cerowania płóciennych worków na kaszę. Znalazła je: w magazynie Salomei Goldman były nici wszelkiego rodzaju. Szyja i twarz pani Salomei zwilgotniały od potu. Wytarła je białą chustką. Nie na wiele to pomogło. Pani Salomea czuła, że ma spocone uda, plecy i brzuch. Ledwie wytarła twarz i szyję, a już musiała to powtórzyć. Witold Dembowski widział żonę i córkę przez otwarte drzwi sklepu. 82 i chciał im przeszkadzać. I ciekawsze było to, co obok: na ścianie zakładu rymarza wisiała uprząż konna. Kantary. Na-szelniki. Lejce. Proste i zdobne. Pachniały garbowaną skórą. Witold Dembowski rozsuwał je, badał dotykiem i oglądał. Również tu patrzenie nic nie kosztowało. I tu gospodarskie oko sprawdzało, czy wszystko jest na swoim miejscu. Czy istnieje celowo i czy rzeczy ściśle, bez szczelin i pęknięć, przylegają do świata, z którego się poczęły i któremu miały służyć. Witold Dembowski palcami i wzrokiem potwierdzał tę przynależność. Mógł sądzić, że nic jej nie zakłócało, choć nie wiedział o samotności komina cegielni i piórka na ściernisku, o zagubionej wstążce Aliny i udręce Salomei Goldman. To była szczelina, drzazga, której Witold Dembowski nie widział ani nie mógł dotknąć. — Jesteście głodne? — Witold Dembowski zapytał żonę i córkę, gdy z zalanego słońcem podwórza wchodzili do bramy. — Zjadłabym placek z cebulą — powiedziała Zosia. — A ja bułkę z makiem — powiedziała Celina Dembowska. — Zobacz, co kupiłam — pokazała mężowi nici do cerowania prześcieradeł i łatania worków na kaszę i groch. — Słuchaj, Zosiu. Co wolisz, cerować prześcieradła czy łatać worki? — No to chodźmy do Fajgi Katz, a potem do domu — Witold Dembowski pocałował Zosię w policzek i z bramy skręcił w lewo. — Napiłabym się jeszcze wody sodowej z truskawkowym albo malinowym sokiem — Zosia przytuliła się do ojca i już wiedziała, że od Fajgi Katz pójdą prosto do cukierni. 83 — Gdzie zostawiłeś konie? — zapytała męża Celina Dembowska. — Na Rynku Solnym, pod ścianą. Zgrzały się, niech trochę odpoczną. A ja u Waksa kupiłem łańcuchy dla krów. Powinienem jeszcze kupić wiadro, ale wyszło mi z głowy. Zbliżali się do budki Fajgi Katz. Kupcowa już ich zauważyła, podniosła się z ławki i splotła dłonie na sukni. Przez otwarte drzwi budki było widać półki i kosze z pieczywem. Światło spływało z dachu na ulicę. Na parapecie nad budką nieustannie drżały różowe płatki pelargonii. — Panienka coraz ładniejsza. Widziałam starsze siostry panienki. Wszystkie śliczne. A panience jak na imię? — Fajga Katz zwróciła się do Zosi. — Zosia. A moje siostry to Irka, Weronika i Aniela, Ja jestem czwarta. Lubię pani placki z cebulą. Mamusia też piecze, ale inne. — Na pewno są dobre. Panienka woli, jak jest dużo czy mało cebuli? — Żebym to wiedziała. Najlepiej, jak jej jest w sam raz. I jak jest mak. — Do wyboru, proszę — Fajga Katz przepuściła do budki Zosię i weszła za nią. — A jadła panienka te obwarzanki? Wąskie drzwi cukierni stały otwarte na oścież. Nad nimi i nad oknem chwiała się krótka, zakurzona markiza. Ani nie chroniła cukierni przed słońcem, ani jej nie zdobiła, Można by sądzić, że upadłaby pod próg, gdyby nie zgęstniałe powietrze, które utrzymywało ją na dwu drążkach, Sfatygowana podobnie jak firanka w budce Fajgi Katz, wypłowiała, zdaje się, że nawet dziurawa. Drżała i przemijała jak wszystko, czemu wypadło istnieć w jej sąsiedztwie, jak szyldy sklepów w podcieniach, jak pompa, ratusz i jego kopuła, jak pokolenia gołębi i jaskółek. Ale chciała się wyróżniać, wdzięczyła się, udawała, że nie zmienia jej czas i że jest od tego, co ją otacza, piękniejsza i lepsza. Pewnie uważała, że dodaje światu splendoru. Również dzięki niej tym, którzy zaglądali do cukierni, ażeby zjeść pączka lub wypić wodę sodową, wydawało się, że na chwilę wymkną się powszedniości. Na przykład Zosi, która powtórnie poszła do cukierni nie tylko dlatego, że była spragniona, ale żeby uświetnić swój pobyt w mieście, a wróciwszy do domu, pochwalić się siostrom. Od rana do wieczora markiza obraca-ta się na spiralnych kręgach powietrza, tam, w górze, nieco może piękniejsza, mniej zakurzona, nie prześwitująca dziurami. I mijali się pod nią w drzwiach cukierni ci, którzy potrzebę przyjścia na ten właśnie róg Rynku Solnego mogliby, gdyby zostali zapytani, po prostu usprawiedliwić pragnieniem lub chęcią zjedzenia rurki z kremem. Chwiejąc się na dwu drążkach nad drzwiami cukierni, markiza rozpościerała się nad Rynkiem Solnym, nad łąkami, nad Starym i Nowym Miastem, nad ulicą Krasnobrodzką i nad ścierniskami. Nie targały nią deszcze ani wiatr. Pod markizą przystanęła Alina, ażeby poprawić włosy, spódnicę, odetchnąć i wytrzeć spoconą twarz. Wychodzili z cukierni. Najpierw w otwartych drzwiach pod markizą pojawiła się Zosia, za nią Celina Dembowska i jej mąż Witold. Zobaczył ich Karol Adamczuk. Zosia — tak ją widział — która przekroczyła już drzwi, wciąż pod markizą pozostawała, z wysuniętą poza próg, zawieszoną w powietrzu lewą stopą, jak gdyby wyjść z cukierni nie 85 mogła lub nie chciała. Zupełnie podobnie jak rano doktor Tarnowski, który z ulicy Pereca skręcał w Rynek Solny i skręcić, w oczach patrzącej na niego z okna Salomei Goldman, nie mógł: wciąż szedł — pani Salomea liczyła jego kroki — a przecież pozostawał w miejscu w niezgodzie z porządkiem, jaki wyznacza rzeczywistość. Zosia była już przed cukiernią, zatrzymała się i obejrzała, nie wiadomo, czy na rodziców, którzy szli tuż za nią, czy na samą cukiernię, czy może na markizę, ażeby z wyraźniejszym w pamięci jej obrazem opuścić Rynek Solny i miasto. Zmierzali w stronę furmanki, było to bardzo blisko. Droga do Korne-łówki miała im zająć nie mniej niż godzinę. I tyle czasu miała trwać powrotna droga do Sitna Karola Adamczuka (jego furmanka stała pod drzewami we wschodniej części Starego Miasta). I Witold Dembowski z żoną i córką, i Karol Adamczuk, odwiedziwszy kościoły na pacierz, jak mawiali, niezamierzenie umniejszając cel wizyty w świątyniach, bo szło przecież nie tylko o szacunek, jaki chcieli wyrazić Bogu Ojcu modlitwą, ale i o dar obcowania z Nim oraz dziękczynienie Mu za to, co im ofiarowuje, mogli wyjechać z miasta bezpieczni i spokojni, że żadna „przygoda", jak określano wszelkie nieprzewidziane w krótkiej nawet podróży okoliczności — na przykład koń mógł się ochwacić lub zgubić podkowę, mogła spaść nagła ulewa — im się nie przydarzy. Było szczęściem móc z tak krzepiącą myślą wyjechać z miasta. Modlitwa chroniła przed „przygodą" i w domu, obejmując na przykład ciężką chorobę, wichurę, pożar czy śmierć najbliższych. W powiecie nie znano lepszego sposobu, by zapewnić sobie życie, o którym najkrócej można by powiedzieć: stabilne. Z drugiego krańca Rynku Solnego Karol Adamczuk patrzył, jak Zosia z rodzicami idzie na róg ulicy Mleczarskiej, do furmanki. O czymś rozmawiali, ale był za daleko, aby ich usłyszeć. Markiza znad drzwi cukierni ani drgnęła, żeby zaprzeczyć lub podać w wątpliwość, że chwiała się przed chwilą. Pewnie tak chciała, nieruchomo, przetrzymać upał. Karol Adamczuk był spragniony i spocony. Podszedł do pompy. Podniósł i opuścił jej ramię. Do drewnianej rynny potoczyła się struga wody. Najpierw opłukał dłonie, a potem twarz. Woda spływała szyją za koszulę. Jeszcze raz podniósł i opuścił ramię pompy: gdy dotykało kamiennego bruku, on napełnił wodą złożone dłonie i podniósł je do ust. Spojrzał przed siebie. Furmanka z Zosią zbliżała się do ulicy Marszałka Piłsudskiego: nie dochodziły tu odgłosy kół ani kopyt, do rynny kapała woda, a pompa, już z opuszczonym ramieniem, zdawała się pobrzękiwać. Jeśli pobrzękiwała, można przypuszczać, że starała się z Karolem Adam-czukiem porozumieć, coś powiedzieć, o czymś go upewnić czy o coś zapytać. Jeśli pobrzękiwała, to tylko tak mogła, w czasie gdy nie służyła napełnianiu wodą wiader lub dłoni, zwrócić uwagę na swoje istnienie, przypomnieć, że jest, że była tu wczoraj i że będzie jutro. Może odczuwała zadowolenie, że Karol Adamczuk dotknął i podniósł jej ramię, że i nią był, że umiejszył jej samotność i że sprawił jej, nie wiedząc o tym, radość. A on sam miał właśnie w oczach dziką gruszę, której korona obracała się na tle nieba, pochylała się i unosiła, ciemnozielona, pękata, od lat niezawodna w tym jedynym na miedzy miejscu. Na krótko — zaraz bowiem obraz rozkołysanej gruszy znikł z pamięci i oczu Karola Adamczuka — grusza po- 87 chyliła się nad pompą, nad kamiennym brukiem i nad drewnianą rynną. Jak gdyby chciała pokłonić się Rynkowi Solnemu, cukierni, markizie, podcieniom, sklepowi z herbatą i pieprzem Biny Hechtkopf, rozgrzanym dachom i osypującym się ze starości murom. I w chwilę potem unieść się, rzucić na cukiernię cień, zajrzeć do rynien i okien na piętrze. Ale na Starym Mieście grusza nie miała miedzy. Rynek Solny był zbyt mały, aby poruszona podmuchem wiatru mogła naprawdę pochylić się, nie zrywając markizy ani nie zaczepiając o parapet. Dlatego nim Karol Adamczuk odszedł od pompy, grusza wróciła — jeśli rzeczywiście gościła przez chwilę na Rynku Solnym — na miedzę. Stamtąd mogła panować nad ścierniskami, drogami, nad perzem i nad samą miedzą. Przypatrywać się obłokom i dawać schronienie wróblom i gawronom. Tam nie była samotna. Zdobiła rozległą dolinę, bo istniała po to, aby być i zdobić. Pozwalając jej żyć na miedzy, nikt od niej niczego więcej nie oczekiwał: nawet to, że zdobiła, nie było konieczne. Sobie szumiała, dla siebie rzucała cień, tylko osy i ona cieszyła się drobnymi i cierpkimi gruszkami. Może marzyła, aby stać się kimś ważnym, kimś, komu rozmyślnie powierza się spojrzenia, o kim się pamięta i kogo się odwiedza (a także obejmuje pień i tuli do kory twarz). Może marzyła. Wystarczało, że trwała na miedzy. To powiat o niej marzył. Ją słońce co ranka wyłaniało z niebytu. Niepodobna, aby któregoś dnia nie znalazła się na miedzy. Nie byłoby powiatu, gdyby nie dzika grusza. Wokół niej i dla niej trwał i przemijał świat. Szczyt schodów ratusza wieńczył codzienną wspinaczkę światła. Od poranka pokonywało stopień po stopniu, pławiło się w Łabuńce, zerkało na zegar, zatrzymywało się na kominie cegielni, odwiedzało strychy. Na szczycie schodów mogło odpocząć. Czas spowolniał wtedy bieg, nawet kukułki z zakładu zegarmistrza Brondweina nie rwały się, aby wykrzyczeć kolejną godzinę. Tylko ci, którzy musieli, spiesznie przemierzali wielki, słońcu oddany na wyłączność rynek, i z trudem, na chwilę niknąc w zgęstniałym, rozfalo-wanym powietrzu, wyłaniali się, nie wiadomo do końca, czy rzeczywiści, z gorących podmuchów i z ulgą docierali do podcieni po przeciwległej stronie, jak do miejsca, które stawało się wybawieniem. Ktokolwiek zadarł głowę, aby zobaczyć, która godzina, zawiedziony ją opuszczał: wskazówki przyczaiły się w bezruchu, jakby dając sobie czas do namysłu, czy warto przesunąć się, aby spełnić cudze oczekiewa-nie, czy też nie zważać na nic i na nikogo, zapaść w drzemkę, odpocząć, udać obojętność. Spowolniony czas przystawał. Kaprysy wskazówek nie mogły bardziej prawdo-mównie niż kiedykolwiek wcześniej czy później oznajmić tego oczywistego faktu. Nad miastem zatrzymywały się spiralne kręgi. Na nich dzika grusza nie podnosiła ani nie opuszczała korony, pięć krów więziła w bezruchu polna droga i furmanka Jakuba Derkacza, gospodarza z Kalinowic, nieustannie skręcała w prawo z ulicy Młyńskiej we Lwowską. Schody ratusza były puste. Trzeba by rodzaju zuchwałości, aby o tej porze próbować je zdobyć. Gołębie milkły na parapetach po północnej stronie domów. Pola i łąki wstrzymywały oddech. Muchy przestawały tłuc się za oknem w budce Fajgi Katz. Czyjś cień nieodwołalnie zamierał w głębi rynku. Cień zamarł i już się nie obudził. Z wysokości zegara na ratuszu i z wysokości schodów było widać, jak najpierw 89 zadrżał, potem przylgnął do pyłu, jeszcze wyraźny, z odrysowaną sylwetką, jeszcze próbował się poruszyć podcieni na południowej stronie rynku dzieliło go kroków), dopełznąć czy się doczołgać, ale już nie mógł. Zatrzymał się. Usiłował go poderwać podmuch gorącego powietrza. Uniosły się i opadły ramiona. Przygarnął je i zasypał pył. Trzeba by się zbliżyć, pochylić, a może w piasku i wyschłym błocie pozwoliłby się dojrzeć zarys cienia, tuż obok tak wyraźnie odciśniętego śladu butów, może palce tego, który bez wątpienia tędy przechodził, chwytałyby się jeszcze jak poręczy gęstego powietrza, może tliłaby się jakaś nadzieja na ocalenie. Realnych mieszkańców miasta słońce zmieniało w postacie widmowe, istniejące na krawędzi tego, co zwykło się powszechnie uważać za dostępną zmysłom rzeczywistość. I cienie, które wyłaniały się na rynku przed ratuszem i przesuwały się na nim jak odbicie obłoków czy krowich głów na powierzchni Łabuńki, mówiły, że nie może być pewności, czy naprawdę do kogoś przynależały, czy też sprowadził je tu domysł, przypuszczenie, omyłka zmęczonego wzroku. Słońce w południe podsycało tę nieoczywistość. Igrało z nią, potwierdzało ją lub podważało. Bo nie każdy przechodzień zmieniał się w swoje widmowe wyobrażenie. Rzeczywista pozostawała Fajga Katz, nawet gdy potrzeba zmuszała ją do zamknięcia budki na kwadrans czy dwa kwadranse, by mogła wyłonić się u stóp ratusza u wylotu ulicy Ormiańskiej i spiesznie, dla wygody podtrzymując suknię i fartuch, na skos w słońcu przemierzyć Rynek, i tą samą drogą, stąpając zamaszystym krokiem po własnych śladach, powrócić do budki. 90 Podobnie cienie zamierały i budziły się w nasłonecznionych ulicach. I tam były niepewne. Pewniejsze wydawały się odgłosy butów, wystukujące między murami melodię upału i zmęczenia, milknące w ciemnej bramie, by za chwilę znów o sobie przypomnieć, gdy wolno wspinały się drewnianymi schodami na piętro. Dochodzące z różnych bram i podwórzy odgłosy butów porozumiewały się: gdy milkły na Bazyliańskiej w przecięciu z Pereca, odzywały się o przecznicę dalej na Ormiańskiej, gdy najwyraźniej rozlegały się na podcieniach na Rynku Solnym, wydawało się, że w tym samym rytmie odpowiadały im czyjeś kroki spod ratusza. Co mówiły? Odgłosy proste, czytelne, ale tylko dla nich samych zrozumiałe. Czasem odpowiadało im terkotanie furmanek spod Bram Lubelskiej i Szczebrze-skiej oraz z ulicy Marszałka Piłsudskiego, pobrzękiwanie uprzęży, równy rytm kopyt. Ciszej terkotał wózek Fajgi Katz, ale i on na własną miarę włączał się w rozmowę. Odgłosy furmanek i wózka Fajgi Katz tłumiły wyhamowujące swój bieg przez miasto pociągi: ich glos obniżał się i potężniał, zanim zbliżyły się do zachodniej części miasta. Przed ratuszem brzmiał zgrzytliwie, metalicznie, nieubłaganie. Najwięcej do powiedzenia miały dzwony: kolegiacki, od św. Katarzyny i od św. Krzyża. Starały się śpiewać. Swój głos układały w melodię, którą rozumiało miasto i powiat. Powiat zanurzał się w dźwięku dzwonów. Dzwony sprawiały, że czuł się bezpieczny i uwznioślony. Dzwony ubierały powiat w odświętność. Od rana budziły jego zmysły: podnosiły dym z kominów, wpuszczały do studni wiadra, zaludniały drogi. Melodia dzwonów niosła się w powietrzu ponad wzgórzami i rzekami, do zmierzchu kołysała się nad 91 Łabuniami i nad Sitańcem. Usypiała z powiatem na pniow-skich łąkach, w trzcinie, w miękkich zakolach kluczącej pod miastem Łabuńki. Gdy Alina, trochę ukradkiem i spiesznie (wydało się jej, że zbyt dużo czasu spędziła w sadzie), wracała do lokalu Rosenzweiga, rynek Nowego Miasta był niemal wyludniony. Tylko łuszczące się szyldy nad otwartymi na oścież drzwiami i oknami sklepów mówiły, że właściciel jest w środku i że czeka na klienta. Nad rynkiem i dalej na północ, nad ulicami Wierzbową i Hrubieszowską, krążyły gołębie: w niewielkich stadach, po pięć, osiem, dziesięć, kołowały nad dachami, wznoszone falami powietrza, na stale tej samej orbicie lotu, niezmordowane, jakby utrzymywanie się w powietrzu nie sprawiało im wysiłku. Albo było łatwiejsze od siedzenia na rozgrzanym dachu. Ale nie zaprzątnęły uwagi Aliny. Jak teraz, widywała je niekiedy przypadkiem, gdy przyszło jej unieść głowę, aby obetrzeć spocone czoło czy sprawdzić, jaką pogodę na resztę dnia wróży niebo. Zastanawiała się, co odpowie żonie Rosenzweiga, Cywii, kiedy ta ją zapyta, gdzie i dlaczego tak długo była. „A nie wolno?" — taką odpowiedź już nieraz wypróbowała. Jeśli dziś „a nie wolno?" nie wystarczy, to odpowie, że była u siostry. Alinie ciążyła spódnica, stopy ranił piasek, który dostał się do butów. Szła zarośniętym kępkami zrudziałej trawy poboczem ulicy Gminnej: jej środek wyznaczały rozjeżdżone przez furmanki koleiny, pyli-ste, ani kręte, ani proste, ani płytkie, ani głębokie. Po obu stronach ulicy w kępach bzu, jaśminu, za jabłoniami i śliwami kryły się przed słońcem domy. Niskie i podupadające, wrosłe w ziemię i w zieleń. Dziurawe dachy i podniesione 92 powieki dymników zachęcały, aby dociekać, co mieszkańcy domów złożyli na strychach. Z głębi podwórek wyglądały drewutnie i komórki. W koleinach, w resztkach końskiego obroku, grzebały się kury. Za płotami zalegała cisza: ulica Gminna czekała, aby słońce minęło kościół św. Krzyża i piekarnię Unterrechta. Słońce wysuszyło pot na włosach Aliny. Była już blisko lokalu Rosenzweiga. Wciąż potykała się na nierównym poboczu. Jakby na pocieszenie słońce obejmowało ją za ramiona i plecy, ale Alina wcale tego nie zauważała. Obejmowało winorośl, która wspinała się po ścianach i dachach i oplatała ganki. Domy, ze starości wrastające w ziemię, uginały się pod ciężarem bujnego, niepohamowanego we wzroście żywiołu. Pochylały się w milczeniu. Już się wydawało, że upadną, że rozsypią się do samych podwalin, ale za sprawą cudu przetrzymywały i ten rok, trwale zespolone z bzem, jabłoniami i winoroślą. O cuda na ulicy Gminnej i najbliższej okolicy nie było trudno: czuwali święci z witraży u św. Krzyża, o tym, co potrzebne mieszkańcom, wiedzieli wcześniej, niż ci zdążyli wnieść pro-szalne modlitwy. Pewnie i świętym dobrze było współ-gospodarzyć okolicą, przechadzać się tymi samymi drogami i ścieżkami, wypuszczać na niebo gołębie, zaglądać na strychy, jesienią w poszukiwaniu dojrzałych owoców rozgarniać liście winorośli. Pewnie z wysokości witraży lubili patrzeć na ulice Listopadową, Wierzbową, Polną, Gminną i Młyńską, na kominy, dachówki, naczółki, na furmanki, na krowy, kozy i kury. Pewnie wspomagali jak mogli tych, którzy choć raz w tygodniu powierzali się ich opiece, na przykład Alinę i młynarza Romana Mazura, i tych, na 93 przykład Rosenzweiga czy Arona Waksa, którzy nie chcieli wiedzieć i nie wiedzieli, kto również im, jak i całemu Nowemu Miastu, patronuje z witraży. Cuda były w tej okolicy zjawiskiem powszednim. Wszyscy przyzwyczaili się do nich i dlatego ich nie zauważali. Bo czy może być coś bardziej zwyczajnego niż poranne ćwierkanie wróbli w oszronionym szpalerze? Niż zmieniająca odcień, wraz z położeniem słońca, barwa dachówki? Blask światła na skrzydlaci goiębi, które podrywają się z dachu na ulicy Krasnobrodz-kiej? Można było żyć pośród cudów, nie wiedząc o nich, Wiadomo było o tych, na które się czekało i które się zdarzały. Bo zdarzały się. Starcy dożywali wieku, w którym tracili rachubę swoich lat. — Co się stało z twoimi włosami? — zapytała Alinę Cywia Rosenzweig. — Z włosami? Zgubiłam wstążkę. W domu mam drugą. — Zgubiłaś? Tak po prostu zgubiłaś? — Zgubiłam. Ale nie żałuję jej, bo była stara. — Widzę, że musisz dojść do siebie. — Dojść do siebie? Ciekawe dlaczego. — No, to ty już wiesz lepiej. Ale dość tego. To nie ze mną coś się dzieje. W sadach drzewa wiśni odmieniały kolory. Żółkły, różowiły się i brązowiały, czasem, na chwilę, odzyskiwały drobinę bezpowrotnie, wydawałoby się, utraconej zieleni, Była to inna zieleń: bladła, wycofywała się, kurczyła, jeszcze obecna, a już od siebie odbita, znużona latem, jakby nie chciała niczym się wyróżnić, jakby oczekiwała, aby czym prędzej o niej zapomniano. I zapominano. Ale nie od razu. Ta dokonująca się z dnia na dzień zmiana budziła nie- 94 I:! pokój. Coś na oczach mieszkańców miasta się kończyło. Ptaki z hałasem podrywały się z ogrodów i leciały na ścierniska i kartofliska. Horyzont dłużej stał zamglony, jakby miał coś do ukrycia. Wzrok nie mógł się oderwać od sznura wagonów, który nikł za ostatnim zakrętem. Nad miastem, nad powiatem drzewa wiśni obracały się w powietrznych kręgach, odsłaniały każdą stronę, bywały tu i tam, nisko i wysoko, pozwalały, by powiat się nimi do woli nacieszył. Do woli znaczyło: krótko. To krótko musiało wystarczyć. Jesienią miały się odmieniać liście kasztanowców w parku, na cmentarzu i wokół młyna Samuela Kahana. Kasztanowcom się nie spieszyło. Jak długo mogły, tak długo trwały w żółtym i rudawym jednocześnie przebraniu. Jakby rozpełzły się po nich płomienie. Najlepiej było patrzeć na kasztanowce ze wzniesienia na ulicy Krasno-brodzkiej. Nad miastem trzymały swoje korony jak płonące grzywy. Unosiły je do zmierzchu, który je gasił nieodwołalnym zdmuchnięciem. W dzień od kasztanowców zajmowały się grabowe zagajniki na wzgórzach przed Izbicą i Kras-nem. Płomień obejmował je od położonych w dolinach wiosek i piął się zrudziałymi trawami z każdą godziną wyżej. Owijał się wokół wzgórz i zstępował po północnych zboczach. Czerniły się zaorane pola, a po drogach przesypywały się suche liście. Ciemniało niebo i ptaki z dnia na dzień stawały się spokojniejsze. Unoszoną przez gorące powietrze firankę Salomea Goldman rozsunęła na całą szerokość okna. Jak przed chwilą i przed godziną, firanka wciąż starała się swoim krańcem dosięgnąć lady. Czasem to się jej udawało. Pani Salomea uważała, że gdy firankę rozsunie, słońce stanie 95 się mniej dokuczliwe i nie będzie wchodziło do sklepu oknem, lecz otwartymi na oścież drzwiami. Wyjrzała na podwórze i wróciła za ladę. Gdy wyglądała, promienie światła rozjarzyły się w jej rudych włosach. Rozjarzyły się i okryły włosy miedzianozłotym blaskiem. Na podwórzu nikogo nie było, dlatego nikt nie zauważył ani światła w jej włosach, ani tego, jak rozbłysły. A światło we włosach Sa-lomei Goldman powoli gasło, gdy była już za ladą. Pani Sa-lomea o tym nie wiedziała. Czuła, że ma ciężką głowę, ale nie było to nic nowego. Od początku lata z ciężką głową budziła się i zasypiała. Najtrudniejsze były godziny spędzane w sklepie przy szpilkach i wstążkach: nie miały końca, nie miały celu. Nawet gruchanie gołębi rozciągało je. Godziny owijały się wokół kominów, wokół pompy, znużone przesiadywały na dachu budki Fajgi Katz (ona zaś towarzyszyła im na ławeczce), snuły się przed pralnią na ulicy Mleczarskiej, odpoczywały na schodach ratusza. Również kukułki w zakładzie Chaima Brondweina ociągały się i niechętnie, zdaje się, że zachęcane wzrokiem samego mistrza, ogłaszały kolejne godziny. Jakby chciały coś przeczekać, coś odwlec, coś unieważnić, czemuś okazać lekceważenie. Do sklepu Salomei Goldman nie dochodził głos kukułek, mimo że zakład Chaima Brondweina mieścił się tuż obok — należało wyjść z podwórka i na skos przeciąć ulicę Pereca. Głos kukułek słyszała Fajga Katz. Również on wyznaczał rytm jej dnia. Do budki docierał stłumiony i nie dość wyraźny, ale nauczona doświadczeniem Fajga Katz potrafiła go rozpoznawać, wyławiać z miejskiego szumu, z krzyku kawek, gruchania gołębi, ćwierkania wróbli i kwilenia jaskółek. Jeśli drzemała na ławeczce i przychodził 96 ( czas, aby kukułki ogłosiły kolejną godzinę, rozbudzała się i podnosiła głowę. Spod budki przywoływała je do porządku. Kukułki odzywały się: najpierw jedna, jakby dając znak, że to już, i zaraz po niej inne. Fajga Katz spoglądała wtedy na zegar na ratuszu. Nic się nie zgadzało. Albo kukułki chciały dać trochę jeszcze czasu miastu i sobie i odzywały się za późno, albo ratuszowy zegar był niecierpliwy, popędzał minuty i spieszył się ze wskazaniem mijającej godziny. W żywot Fajgi Katz, który od rana wiodła przed budką, ta niezgodność wprowadzała zamęt. Wzbudzała niepokój. To się nie mogło nie zgadzać, tak nie mogło być. Komu należało wierzyć: kukułkom czy zegarowi? Tego Fajga Katz nie wiedziała. A może nie należało wierzyć ani kukułkom, ani zegarowi? Fajga Katz odczuwała też rodzaj satysfakcji — podobnie jak ci, których wyróżniono sekretną wiadomością — że tylko ona o tej niezgodności wie, że ją demaskuje, że siedząc na ławeczce pomiędzy zakładem Chaima Brondweina a ratuszem odkrywa fałszerstwo. Nikomu o tym odkryciu nie powiedziała. Wolała, aby pozostało jej własnością. Budkę zamykała wtedy, gdy sprzedała wszystek towar, kukułki i zegar nie miały tu nic do rzeczy. Niepokój, który Fajgę Katz ogarniał, gdy nie mogła być pewna mijającej godziny, trwał nader krótko. Po chwili, z opadającą na piersi głową, zapadała w drzemkę: życie wokół niej toczyło się swoim trybem. Jeśli zegar nie wyznaczał punktualnie godzin, to najpewniej miasto mu tę domniemaną czy rzeczywistą nieścisłość wybaczało. Wiadomo bowiem, że kilka minut różnicy nie miało ani dla miasta, ani dla powiatu żadnego znaczenia. Najważniejszy był dla nich rytm zmierzchów i poranków, cykl pór roku, kalendarz świąt, czas po- grzebów, wyjazdów do miyna. Zegar ze złoconymi wskazówkami pozostawał jedynie ozdobą, czymś, co pozoruje życie i zainteresowanie dla biegu dziejących się spraw. Może zresztą był czymś więcej niż pozorującą życie ozdobą, ale to niedzielne dzwony kolegiaty i u św. Krzyża poruszały serca i wzywały do życia jedynie prawdziwego. Mijała czternasta, kiedy z Rynku Solnego odjeżdżał Witold Dembowski z żoną Celiną i córką Zosią. Jeśliby wierzyć kukułkom zegarmistrza Chaima Brondweina, czternasta miała minąć dopiero za sześć minut. O tej różnicy Witold Dembowski, jego żona i córka nie wiedzieli. Była zbyt niewielka, żeby brać ją w rachuby najbliższych godzin. Zosia nie chciała siedzieć tyłem do rodziców, bo przez całą prawie drogę słońce świeciłoby jej w twarz. Gdy jechali ulicą Marszałka Piłsudskiego, siedziała między nimi, rada z otwierających się w północnej części miasta widoków. Kiedy minęli park, spoglądała na komin cegielni, potem na koszary i zaraz za nimi na kościół św. Michała. Domy były tu inne niż w Kornelówce, przed żadnym nie rósł jak przed jej domem kasztanowiec. Podobało się jej dzikie wino, które wspinało się na ganki, pełzło po dachach, zwisało ze ścian i facjat, opadało z naczółków i zaglądało do okien. Kiedy zbliżali się do Majdanu, miasto było za nimi. Zosia obejrzała się, jakby czegoś żałowała: może komina cegielni, który zza koszar celował w niebo, może kolegiackiej wieży, usiłującej oswobodzić się z objęć lip, albo i ratusza, który sprawował nad miastem pieczę. Wszystko to było coraz dalej. A Kornelówka coraz bliżej, choć jeszcze daleko. Czuło się suchy, dławiący oddech pól. Od obu stron drogi rozchodziły się miedze. Schła na nich trawa i chwasty. Po- 98 między miedzami tłoczyły się wąskie pasma ściernisk. Na pochylonych tyczkach dojrzewała fasola, a ze słoneczników, które opuściły głowy, coś przepędzało stada wróbli. Grały świerszcze. W innym rytmie kopyta koni głucho uderzały o twardy trakt. — Zmęczyłaś się, Zosiu? — zapytała matka. — Nie — odpowiedziała Zosia, choć czuła, że troszkę skłamała. — Wszystko takie ciekawe. Mogłabym chyba do wieczora chodzić po mieście. — Do wieczora? Tak długo? — zapytał Witold Dembowski. — Weszłabym na schody ratusza i z nich popatrzyłabym na miasto. Ale tak, żebym nie musiała się spieszyć. Oglądałabym wystawy na podcieniach. Poszłabym na stację kolejową, żeby z bliska zobaczyć pociąg. Zjadłabym w cukierni ciastko i jeszcze raz wypiłabym wodę sodową. A na koniec posiedziałabym na ławce w parku. — Pewnie bolałyby cię nogi — powiedziała Celina Dembowska. — Może. Ale teraz mnie nie bolą. Nic a nic. Trakt to zwężał się, jakby skąpił furmankom sam siebie, to się rozszerzał, nie wiadomo dlaczego nagle szczodry. O tej porze furmanki z miasta wracały, ale było ich niewiele. Przesuwały się niespiesznie, wynurzając się na chwilę z cienia drzew i znikając za najbliższym zakrętem. Ciężki kurz bez zwłoki osiadał na przydrożnych chwastach. Osiadał na jarzębinach, które rosły tu i ówdzie wzdłuż obu stron traktu, Pomiędzy zakurzonymi liśćmi migotały dojrzewające owoce. Ścierniska, fasola, słoneczniki i jarzębina zapowiadały czas sytości. Pod jabłoniami, obok zagród, wy- 99 legiwały się krowy. Polami kroczyły gawrony, przystawały, jakby czemuś się dziwiąc, i ruszały przed siebie stateczne, bo to one panowały nad polami. Pewnie i gawrony patrzyły na pola gospodarskim okiem. Patrolowały je z powietrza i z ziemi. Do nich należał powiat. Nie wiadomo czy ławeczka, na której siedziała Fajga Katz, odpoczywała, czy też była utrudzona. Skoro staia cały dzień przed ścianą obok budki, można by uważać, że wystarczało jej czasu, aby nie tylko odpoczęła, ale i mocno się odpoczynkiem znużyła. Skoro jednak od rana służyła kupcowej, która poruszała nią, wielokrotnie wstawała i siadała, kręciła się, a wieczorem przezornie zamykała w budce, ławeczka mogła czuć się sposobem i rolą, jakie przyszło jej w życiu wypełniać, wyczerpana. Fajga Katz nigdy się tym nie zainteresowała. Bywało, że zapraszała którąś z klientek, aby usiadła na ławeczce, a sama w geście uprzejmości przesuwała się na jej kraniec. Obu nie spieszyło się, dlatego ławeczka wiedziała, co to cierpliwość i wytrwałość. Była to bardzo skromna ławeczka, skromna jak budka, obok której pędziła żywot, i skromna jak interes prowadzony przez Fajgę Katz. Wysokością sięgała kolan kupcowej, była wąska, więc niewygodna, i krótka: dwie osoby mieściły się na niej z trudem. Powierzchnia ławeczki była gładka i wytarta, pośrodku znajdował się sęk, otoczony kilkoma rozchodzącymi się słojami. Inaczej przedstawiały się nogi: nie wytarła ich spódnica Fajgi Katz, dlatego stroszyly się wokół nich drzazgi, dały się też zauważyć resztki kory. I albo bruk, na którym stała ławeczka, był nierówny, albo jej nóg nie przycięto na jednakową długość. Może fakt, że była ułomna, że się chybotała, sprawiał, iż tliło się w niej życie, Że kołatało w niej coś, co można by nazwać duszą. Ławecz-skrzypiała — w ten tylko sposób mogła coś światu powiedzieć. Ale świat nie słyszał jej głosu: głośniejsze były gołębie i kukułki Chaima Brondweina. Nawet pompa głośniej upominała się, aby o niej pamiętać. Jeśli przedmioty cierpią, tęsknią i szukają w uczuciach wspólnoty, to na pewno jest pośród nich ławeczka. Szczęśliwie odrobinę wspólnoty ławeczka odnajdywała. Przygarniały ją spiralne kręgi powietrza. Na nich ławeczka krążyła nad miastem wraz z budką, z Fajga Katz i pelargoniami, zwisającymi z parapetu na ulicy Pereca. Może to na spiralnych kręgach ławeczka istniała w sposób pełny, nie tęskniła, bo towarzyszyło jej mnóstwo innych przedmiotów, na przykład rozbite, leżące w kątach podwórek beczki na ogórki i śledzie, i nie cierpiała, bo tam, w świetlistym powietrzu nad miastem, nie cierpieli ludzie ani przedmioty. I nigdzie indziej nie mogli być bardziej razem niż tam. Z oddali markiza trzepotała nad drzwiami cukierni, jakby chciała powiatowi powiedzieć, że tu jest i że nie musi się wstydzić, iż jest wystrzępiona i dziurawa. Nawet wystrzępiona na obu końcach wstążka Aliny, którą Piotruś zawiesił w sadzie na gałęzi jabłoni, czerwieniała między liśćmi jak nowa, przed chwilą kupiona na jarmarku lub w sklepie Salomei Goldman, czerwieniała, jakby chciała przypodobać się owadom i jaskółkom. Był jeszcze czas, by miasto i powiat mogły się nacieszyć tą paradą, w której każdy miał miejsce i mógł istnieć inaczej niż w codziennej realności. Do zmierzchu, kiedy świetliste obręcze przestawały toczyć się nad ratuszem, nad kominem cegielni i nad młynem Samuela Kahana, markiza, Alina, schody ratusza, 100 101 Piotruś, pompa, Karol Adamczuk, komin cegielni i winorośl z ulicy Gminnej przesuwały się, obracały, pokazując się to z jednej, to z drugiej strony, ze świetlistych kręgów spoglądając na powiat, na inny zbliżający się do miasta pociąg i na dziką gruszę, która podobna do balona podnosiła się znad miedzy, aby zaraz pochylić się nad nią i polem, ogarnąć je cieniem, przypomnieć o sobie krótkotrwałą pieszczotą. Nad miastem kołował bocian. Znad stacji kolejowej, znad obrzeży łąk, pofrunął nad cegielnię, rynek, park i kolegiatę. Wstępował, jak przed południem światło na schody ratusza, na coraz wyższe stopnie powietrza, biorąc coraz rozleglejszą miarę przestrzeni, jakby chciał ogarnąć nie miasto, jego starą część i wschodnie przedmieście, ale cały powiat, o którym nikt nie wiedział, gdzie się kończy. Bocian więc, prawie już niewidoczny, bo bardzo już oddalony, kołującym lotem jak cyrklem wyznaczał granice powiatu. Powiat poszerzał się, rósł, ogromniał. Pomnażał polnymi drogami, wyłaniającym się zza wzgórza lasem, studnią, młynem, kapliczką i rzeką. Bociana przyciągało niebo. Nie przestając odmierzać przestrzeni, z każdą minutą okazywał powiatowi i miastu, że to nie jego przestrzeń, że posiadł ją tymczasem i nie ze swojej woli. Donikąd się nie spieszył, niczego mu nie ubywało, to zaś, czego przybywało, nie należało do niego. Zegnał się z miastem i powiatem, a te wolno upływające chwile, gdy pozwalał unosić się prądom gorącego powietrza, nie były stratą. Żywot bociana niczego nie zaprzepaszczał. Przeciwnie: sumował każdą drobinę bliskiej i dawno minionej przeszłości i każdy szczegół pejzażu. Sumował, ale dla kogo, skoro nie dla siebie? Ptak od- 102 dalał się. Kręgi, które zataczał, były teraz szersze i podnosiła się wysokość, na której kołował. Pojawiał się i nikł i oczu. Słusznie byłoby powątpiewać, czy to naprawdę on, czy może widmowe odbicie innego bociana, starszego o kilka pokoleń, który również zdobywał przestrzeń i w powietrzu wyznaczał granice powiatu. Ratusz, komin cegielni, kościoły i rynek były centralnymi punktami tej mapy. W upalne dni rzeki opływające skórę ziemi podobne były do strużek potu. Stawy i jeziora wydawały się jak stale zwrócone ku światu uważne oczy. Omiatający trawy, łąki i lasy wiatr przypominał dłoń Biny Hechtkopf, która wygładzała źle, jej zdaniem, ułożoną suknię. A furmanki, które pokonywały zwrócone ku wszystkim stronom polne drogi i podmiejskie trakty, były jak poruszane własną logiką wnętrzności otworzonego zegara. Także z nich bocian odczytywał, czym żyje na co dzień powiat. Już nie odczytywał. Znikł z oczu. Pochłonęło go niebo. Znużone upałem światło zaczynało zstępować ze schodów ratusza. Ale zstępowanie było, czego dowiodła codzienna praktyka, trudniejsze niż wspinaczka, którą rozpoczynało od świtu. Światło miało też o jeden stopień do pokonania więcej: zachodnia strona schodów liczyła ich trzydzieści cztery. Dlatego mogło niemal do woli zatrzymywać się na stopniach, oglądać połyskującą w słońcu, bliską, bo wyłaniającą się tuż za dachami rynku, seledynową kopułę kolegiaty (na niej wspierał się krzyż). Światło wahało się: opuszczało dwa lub trzy stopnie po to chyba, by zaraz znów się wspiąć i pozostać nieco wyżej, markując potrzebę czy konieczność ruchu. Można powiedzieć, że ów nieunikniony ruch objawiał się jako bezinteresowna prze- 103 chadzka, której trwania nie limitował żaden zegar, również ten znad schodów zapatrzony na miasto. Dobrze by było, gdyby w czasie tej przechadzki światła na schodach dla szyku powiewała markiza, choćby dziurawa i wystrzępiona. Ale nad schodami markiza nie wisiała. Zdarzało się, że zatrzepotał nad nimi gołąb, zdarzało się, że przyfrunęło na nie parę wróbli. I zdarzało się, że ktoś na schodach na chwilę przysiadł dla odpoczynku, bez zadawania sobie fatygi wejścia na szczyt, słusznie uważając, że odpocząć można na najniższych stopniach. Gdyby nie światło, również schody, jak ławeczka czy pompa, trwałyby w samotności, nieod-świętne, z wyszczerbionymi stopniami, zszarzałe, umęczone wiatrem i deszczem. Bywało, że Piotruś przebiegał przez nie w tę i z powrotem, i jeszcze raz, bo schody, jak Piotruś uważał, na niego czekały, jakby dla niego je postawiono, aby zbiegając mógł liczyć stopnie i mylić ich liczbę. Coś mu się bowiem, jak Fajdze Katz, słuchającej kukułek Chaima Brondweina i spoglądającej na ratuszowy zegar, nie zgadzało, ale może nie był dość uważny, bo licząc stopnie, myślał, jak to on, o czymś innym. Do domu Piotruś postanowił wrócić dłuższą drogą. Był w północnej części sadu — to tu widział kobietę z rozpuszczonymi włosami, która znikała za krzewami porzeczek i agrestu — obok drewnianej bramy i furtki. Na furtce okręcał się powój, już niemal suchy, bo dopełniał się jego czas. Trawa, która rozrosła się pod bramą i furtką, swoją obecnością zdawała się mówić, że nigdzie nie może jej być lepiej. Piotruś wsparł się na bramie, a ta skrzypiąc, jakby sprawił jej przykrość, przechyliła się i zadrżała. Już miał się prześlizgnąć między bramą a porzeczkami, kiedy przy- 104 szła mu ochota na jeszcze jedną gruszkę. Zawrócił. Pod rzędem grusz w chwastach i trawie pełno było owoców. Wszystkie dojrzałe. I bez wyjątku robaczywe. Podniósł kilka gruszek, wytarł je o spodnie i włożył do kieszeni. Spojrzał na drzewa. Stały pochylone, dusząc się w rozgrzanym powietrzu. Każdą opuszczoną gałęzią godziły się ze swoim żywotem. Żadnej oznaki, że sad to najlepsze miejsce, jakie ofiarował im powiat, i że ręka, która przed laty posadziła je w tym oto rzędzie, uczyniła to z wiarą, że pozostaną tu możliwie najdłużej. Opuszczone gałęzie wyrażały smutek, a może i cierpienie. Piotruś nie potrafił gruszom pomóc. Nie mógł uchronić ich przed upałem ani przed robakami, które drążyły owoce. Ani przed starością, bo ta, nie było wątpliwości, już przyszła. Ugryzł gruszkę: brodą spłynął słodki i ciepły sok. W trawie, szeleszcząc, przebiegła mysz. Piotruś zostawił grusze. Wiedział, że jeszcze je odwiedzi. Może jutro? Czas upływał, toczyły się godziny, cienie grusz, śliw i jabłoni zmieniały położenie w chwastach i trawie. Piotruś obejrzał się (nigdy nie było mu dość widoku miejsc, które opuszczał), jakby chciał zabrać ze sobą grusze. Już nie dotykał bramy. Rozgarnął gałęzie porzeczek i przecisnął się na drugą stronę sadu. Widniał przed nim kościół św. Krzyża i piekarnia Unterrechta. A po prawej stronie czerwony dach młyna Samuela Kahana. Wokół dachu pieniły się korony kasztanowców. Z oddalenia, sprzed sadu, wydawały się niskie, ale Piotruś był już kiedyś przed młynem i wiedział, że kasztanowce są wysokie. Nad północną częścią Nowego Miasta zobaczył gołębie, te same, które z ulicy Gminnej widziała Alina. Kołowały w kilku stadach, każde stado nad dachem, nad go- 105 łębnikiem, który je wywiódł na świat. Krążyły lekko, rzec by można — tanecznie, sprawiając wrażenie, że unosi je sama chęć przebywania ponad dachami i drzewami. Jakby tylko końcami skrzydeł wspierały się na powietrzu. Piotruś szedł w stronę rynku. Spod nóg podnosił się kurz i nim się Piotruś obejrzał, osiadał na ścieżce i trawie. Piotruś potrącał gałęzie leszczyny, które zawisły nad ścieżką, również zakurzone i nie wiadomo dlaczego ciężkie. Popołudnie sączyło wonie, te same co wczoraj i dwa dni temu, acz chyba intensywniejsze. Wonie sączyły się z każdego zakątka ogrodu, z dróg, z pól, z podchodzących do miasta pastwisk i łąk. Z targowiska, z rynku, z ulicy Gminnej i Listopadowej. Jakby miasto i jego okolice uwolniły esencje, do tej pory zamknięte w liściach, grudach ziemi, źdźbłach i owocach. Wonie sączyły się, czy raczej rozlewały, bez umiaru, bo nic ich nie ograniczało, wznosiły się i opadały, narzucały się, odchodziły i zaraz wracały. Wszystko pachniało. Baldachimy suchych koprów drżały na krańcach zagonów, słoneczniki nie miały siły, by podnieść ciężkie, utrudzone głowy. Nad ogrodami i ulicami przelatywały wróble. Coś dźwięczalo w ciszy, szeptało, do czegoś nawoływało czy przed czymś przestrzegało. Coś niewidzialnego i nieuchwytnego. Coś, co nie dawało o sobie zapomnieć. Piotruś wyjął z kieszeni gruszkę. Również pachniała. Była pękata i z jednej strony zaróżowiona. Ogryzek odrzucił w trawę obok ścieżki, myślał, że tym sposobem da robakowi szansę na dalsze życie. Za ścieżką — Piotruś był już coraz bliżej piekarni Unterrechta — chuda krowa usiłowała językiem przyciągnąć gałąź jabłoni: kusiły ją liście. Piotruś wyjął z kieszeni gruszkę i położył ją przed krową. Kro- 106 wa zjadła gruszkę i błagalnie spojrzała w oczy Piotrusia. Piotruś miał w kieszeni jeszcze dwie gruszki. Teraz wiedział, że wyniósł je z sadu dla krowy. Pogładził krowę po szyi i podgardłu. — Jaka jesteś ciepła — powiedział do niej. Uradowana pieszczotą, krowa dotknęła nozdrzami ramienia Piotrusia. Nozdrza były ciepłe i wilgotne. Ramię poczuto krowi oddech. A Piotruś poczuł zapach krowy. Pachniała oborą i świeżo wydojonym mlekiem. Był to zapach sytości i bezpieczeństwa. Unosił się nad krową i nie odstępował jej na krok. Łagodne oczy krowy patrzyły przyzwalająco na cały, jaki mogły dojrzeć i jaki mógł się w nich pomieścić, świat. Piotruś dał krowie drugą gruszkę. Delikatnie zgarnęła ją z dłoni, rozgryzła i połknęła. Z pyska wyciekła i zawisła strużka śliny. Piotruś objął krowę za szyję i przytulił się do niej. Krowa cierpliwie przyjęła pieszczotę, może dotąd jej nie znała. Milczała, ale jej płuca i trzewia obracały trawę i krew. Z wnętrza krowy dobywał się szum albo przeciągły pomruk. Podobnie jak z młyna lub ula. Piotruś pogładził krowę po boku: dłoń przesunęła się po żebrach, a potem, niżej, po brzuchu. Natrafiła na wezbraną, pulsującą żyłę. Żyła prowadziła dłoń do wymienia. Wymię okazało się pełne i nabrzmiałe. W górnej części porastała je rzadka sierść. Piotrusiowi przemknęła myśl, że wyciśnie strużkę mleka prosto do ust, ale tego nie zrobił. Jeszcze raz pogładził krowę po głowie i szyi. I dał jej trzecią gruszkę. Za piekarnią Unterrechta, obok płotu i stosu przeznaczonego na opał drewna, bawiły się dzieci. Były od Piotrusia młodsze. Gdy go zobaczyły, podniosły na chwilę głowy, po czym wróciły do swojego zajęcia, a i one same, pewnie dlatego że młodsze, nie zatrzymały jego uwagi. 107 Pachniał pieczony chleb, a może wokół piekarni snuł się zapach chleba pieczonego minionej nocy, jeszcze obecny lub tylko przez Piotrusia wyobrażony. Przywołany jako już znany, bo Piotruś chciał, aby chleb w tym miejscu pachniał. Rychło zresztą, gdy tylko Piotruś piekarnię minął, po zapachu nie zostało śladu. I Piotrusia zajęło co innego: od witraży po zachodniej stronie kościoła św. Krzyża odbijało się światło. Przecinały się przed nimi żółte, fioletowe, niebieskie i czerwone promienie. Ale żaden z promieni, spotkaw-szy się z odmiennym od siebie, nie pozostawał taki sam. Żółty nie był już żółtym ani czerwony czerwonym. I ponownie kładły się na witrażach, nie na tych jednak szkiełkach, od których się odbiły. Dlatego to, co wydawało się zastygłym w szkle wizerunkiem, ożywało. Wciąż trwała droga Jezusa na miejsce ukrzyżowania. Wciąż żołnierze Piłata naśmiewali się z Niego i przymuszali Szymona, ażeby dźwigał Jego krzyż. Ukrzyżowanie miało nastąpić niebawem. Światło na witrażach odwlekało tę chwilę. Może łudziło się, że ta chwila nie nadejdzie. A może chciało, ażeby Jezus jak najdłużej pozostał pośród tych, którzy Go kochali, i tych, którzy Mu bluźnili. Szkiełka witraża pragnęły powstrzymać to, czemu przypisana była nieuchronność. Przeciwstawiały się w sposób, w jaki mogły to czynić, woli Ojca i Syna. Byłby to jeszcze jeden cud, inny niż te, które działy się w mieście za sprawą postaci świętych z witraża. Piotruś mijał kościół, zaraz miał skręcić w stronę rynku. Obejrzał się i podniósł głowę: żółte, fioletowe, niebieskie i czerwone promienie nie przestawały odbijać się od witraży. Tylko jaskółki przelatujące przed nimi były czarne. 108 Widziane z oddalenia czarne były też szpaki, które pojawiły się nad rynkiem. Szybciej niż Piotruś zdążył zauważyć, ich stado znikło po północnej stronie ulicy Lwowskiej. Zapanowała cisza. Pełzła nad opustoszałym rynkiem, nad straganami, sklepami i domami. Milczała pompa. Różniła się od pompy na Rynku Solnym: była wyższa, miała dłuższe ramię, poruszała się, dźwięcząc i zgrzytając, przy jego unoszeniu. Wokół pompy rozlewały się kałuże, przylatywały do nich zażyć ciepłej kąpieli wróble. Milczeli kupcy Aron Waks i Hersze Baum. Milczała kaszarnia. Cywia Ro-senzweig mówiła coś do Aliny, ale jej głos nie dał się na rynku słyszeć. Z ciszą pełzło światło, a z nim cienie. Krótki i mocny cień pompy odrysowywał w kałużach kształt jej ramienia. Na piasku i pyle kładły się prostokątne, wierne odbicia straganów. Za lokalem Rosenzweiga, tam gdzie Alina wylewała brudną wodę, nie zaszeleścił łopian: trwał rozłożysty, zwrócony ku rynkowi i światłu, donikąd się nie spieszący, pewnie czekał na jesień, i niczego nie ciekawy. Z jego liści bezgłośnie osypywał się żółtosiwy pył. Na rynku wszystko było na swoim miejscu: nawet szyld kaszarni wisiał przekrzywiony, ze złuszczoną literą „s", tak jak od dawna widywał go Piotruś. Szyld tylko udawał, że klientów wita i żegna, że informuje, co znajduje się za otwartymi pod nim drzwiami. Nie musiał jak markiza zadawać szyku. Ktokolwiek potrzebował kaszy, trafiłby tu i bez szyldu. Ciepłe podmuchy roznosiły po rynku wonie. Zza młyna Samuela Kahana i ulicy Nadrzecznej nadciągał zapach łąk i pastwisk, zapach suchej trawy. Piotruś bez znudzenia przypatrywał się cieniom i szyldowi. Miał czas, aby pomyśleć, co odpowie matce, gdy go zapyta, gdzie tak długo był. 109 Krowy przekroczyły uchyloną bramę, minęły koleiny ulicy Krasnobrodzkiej i znalazły się na polnej drodze. Szły na pastwisko. Z każdym dniem pastwisko było coraz bardziej suche: słońce, omiatając je, zostawiało rude i szare ślady. Racice wgłębiały się w sypkie podłoże i wzniecały pył. Pyl wzniecały też ogony, którymi krowy opędzały się od owadów. Przed krowami rozciągała się prawie płaska przestrzeń: pola, pastwiska, łąki, z ulicy Krasnobrodzkiej niewidoczna wśród łąk Łabuńka. Może tylko pasma zasiedlających jej brzegi trzcin mówiły, którędy prowadzi bieg. Słońce toczyło się po tej przestrzeni od poranka do zmierzchu, towarzyszyło krowom, wyszukiwało ptasie pióra, potrącało liście ostów. Stąd miało blisko do dachu młyna Samuela Ka-hana i innych czerwonych dachów. Żeby przestrzeń nie była zbyt monotonna, na łąkach, po obu stronach rzeki, wznosiły się stogi siana. Służyły gawronom, które na nich siadały i obserwowały, jak w ciągu dnia i dzień po dniu zmienia się — albo i nie zmienia — świat. Na rozstajach przecinających łąki i pastwiska dróg stały wierzby. Z każdym rokiem większe, jakby nie mogły wypuścić wciągniętego w gałęzie powietrza, zawsze nieruchome. To w ich cieniu chłodziło się słońce. I one służyły ptakom, ale nie gawronom: ptaki, które na wierzbach przesiadywały, miały w nich schronienie. Na tej przestrzeni, dla żartu, że jest płaska, znajdowały się też olchy i topole. Niektóre samotne i bardzo od siebie odległe. Przechylały się w tę lub drugą stronę, bo tylko tak mogły być bliżej siebie. Za Topornicą topole rosły w rzędzie: były smukłe, a ich wierzchołki, jak wyszczerbione ostrze, kaleczyły niebo. O wierzchołki zahaczało słońce. Z nich gawrony miały przed oczami cały powiat. Widziały pięć krów, które dotarły na pastwisko iż opuszczonymi głowami, mając czas do wieczora, każda zwrócona w inną stronę, skubały skąpą trawę. Może to było szczęście. Szczęściem i spokojem krów tętnił powiat. Tętno biło na polnych drogach i ulicach, na obu rynkach, przed budką Fajgi Katz, w sadzie i we młynach. Również cień topól i komina cegielni, który owijał się, skracał i wydłużał nieprzerwanie, wyznaczał tętno powiatu. Same gawrony, przesiadujące na stogach i topolach lub kroczące wzdłuż i w poprzek pól, przydawały powiatowi charakteru, innego latem i innego zimą, podkreślały koloryt miejsc, w których się znajdowały, wpisywały się w zmienną jak pory dnia mapę powiatu. Znikąd nie mogły lepiej towarzyszyć biegowi zdarzeń i rzeczy niż z wierzchołków topól za Topornicą. W ich obecności pejzaż stawał się dostojny, a wszystko w nim konieczne. Najpewniej istniały po to, żeby osądzać świat i wydawać wyroki, ale nie wiadomo jakie, bo nikt nie fatygował się, aby je ogłosić. O powiecie gawrony wiedziały więcej niż ktokolwiek inny: skrupulatnie badały dziobami ziemię, rozbijały grudy, przewracały mniejsze kamienie. Czegoś się dowiadywały, skoro nie odstępowały od tej czynności. Spłoszone, w milczeniu odlatywały, ale niedaleko, by zająć się tym, od czego nie wiadomo po co zostały oderwane. Może, każdy z osobna, coś rachowały i nie mogły się doliczyć albo sprawdzały, czy nic od wczoraj, od tygodnia, od wiosny i od minionego roku się nie zmieniło. Świat byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim gawronów. Świat bez gawronów byłby nie do wyobrażenia. Czasami siadywały na kominie cegielni, czasami spacerowały przed cegielnią. Zdarzało im się znaleźć szczęśli- 110 111 wie przeoczone przez wróble ziarnko owsa z końskiego obroku. Ale gdy tak spacerowały, można by sądzić, że czyniły to jak przebrani w togi wysłannicy wysokiego urzędu, ze stokroć ważniejszym zadaniem niż drobna jak ziarnko osobista korzyść. I tu ich zadanie, czy raczej misja, nie znajdowało respektu: nikt ich nie kochał ani nie szanował. Płoszył je spod nóg zniecierpliwiony koń lub posądzający je o zuchwałość woźnica. Gawrony odfruwały z ociąganiem, jakby chciały okazać lekceważenie, nie obrażone, ale z poczuciem mitręgi, bo nie minęła chwila, jak wracały tara, skąd je wypłoszono, i nadal, udając — a może nie udając — że nic się nie stało, kroczyły po pylistej ziemi, przekrzywiały głowy i szperały dziobami w obroku, wysuszonym nawozie, źdźbłach trawy. Pojawiały się przed cegielnią nie wiadomo kiedy i nie wiadomo kiedy znikały. Na znak, że były, zostawiały pióro. Ale tego świadectwa nikt nie potrzebował: wciskało je w pyl kopyto lub unosił lada podmuch. Na krótko w całodziennej wędrówce pióro przygarniał cień komina. I porzucał je chyba bez żalu, a wracał do niego, jeśli pióro pozostało w tym samym miejscu, dopiero nazajutrz. Cień komina znów był dłuższy. Przylgnął mocno do ziemi, trawy i porzuconego pióra. W tym samym tempie podążał za nim cień jarzębiny. Był rozłożysty: z rodzajem solenności brał w posiadanie pylisty grunt i zwiędłą trawę. Wkrótce miał sięgnąć po gawronie pióro. Młode wróble obsiadły gałęzie jarzębiny, ćwierkały i trzepotały, pewnie to lubiły najbardziej. W popołudniowym słońcu zapachy stawały się szczególnie natarczywe. Były wszechobecne, nie znajdowały czy nie chciały znaleźć ujścia: jakby miasto nakryto kloszem 112 bez jednej, najmniejszej bodaj szczeliny. Miasto oddychało, choć brakowało mu powietrza. Rytm płytkich oddechów przyspieszał, po czym na krótko zatrzymywał się, skupiał, zbierał myśli, nabierał sił. I tak do zmierzchu, kiedy się uspokajał i oddech się pogłębiał, a zapachy przyczajały się, aby przeczekać noc. Ale noc miała dopiero nadejść. Po Rynku Solnym, jak i przed południem, snuł się zapach wanilii i cynamonu, krążył po podcieniach, potykał się o bruk, ocierał o ramię pompy, zaglądał do okien i pod markizę. Ci, którzy o tej porze przyszli na Rynek, z trudem mogli go opuścić. Zapach wiódł przechodniów prosto do cukierni lub sklepu z towarami kolonialnymi Biny Hechtkopf. Już Gabriela Koprowska z córką zbliżały się do ulicy Pereca, już miały w nią skręcić, gdy okazało się, że nie mogą. Zawróciły, trochę się sobie dziwiąc, i podcieniami poszły do sklepiku Biny Hechtkopf: gdy światło zstępowało po trzydziestu czterech stopniach zachodniej części schodów ratusza, kupcowa miała najwięcej klientów. Klienci, choć nie było potrzeby, tłoczyli się przy ladzie, jakby czym prędzej musieli nabyć parę deka kawy lub torebkę z pieprzem, lub jakby obawiali się, że pieprzu czy kawy może dla nich nie starczyć. Im również brakowało powietrza. Nie mieli wątpliwości, że przyszli do Biny Hechtkopf po ratunek. W sklepie wzrastała temperatura, a klientom błyszczały oczy. Wpatrywali się w blaszane pudełka, w duże i małe słoje, pilnie śledzili każdy ruch kupcowej, liczyli na jej czole krople potu. Tak bliska chwila, w której mieli zostać uratowani, wydawała się wcale nie nadchodzić. Dyszał łopian. Obok ścieżki prowadzącej do sadu za piekarnią Unterrechta, za cegielnią i za lokalem Rosen- 113 zweiga. I w dziesiątkach innych znanych i nie znanych miejsc. Wydzielał mdławy zapach leniwie krążącego w liściach soku. Na liściach przysiadały owady. W nieruchomy żywot łopianów wprowadzały niepokój — przypominały łopianom, że ich byt się gwałtownie kurczy — nie pozwalały na pełną bezmyślność, wzniecały pył, czegoś szukały pod liśćmi. A żywot łopianów kończył się rzeczywiście. Mówiło o tym ostre, przenikliwe światło, ptasi niepokój w ogrodach i na podmiejskich polach, żółciejące liście wiśni, schnący krwawnik i koper, zapach gnijącego, rzuconego byle gdzie ogryzka. Nic tej przemiany nie powstrzymywało. I łopian nie był już ten sam. Prześwitywały w nim dziury, liście się strzępiły, łamały, niektóre nie miały siły zwracać się do słońca i chyliły się ku ziemi. Żadnej wybujałości, żadnej jawnej ani skrytej pychy. Łopianowi szło o to, żeby przetrwać: już byle jak, nie siląc się na wspaniałość kształtów, nawet w pogardzie i zapomnieniu, w pyle, w prawdziwej czy urojonej drwinie przelotnych ptaków. Łopian dyszał, bo jemu także brakowało powietrza. Wyschnięta ziemia nie dawała mu wody. Czuł pewnie, że zwracają się ku niemu oczy świata — z uniesioną górną powieką trwały dymniki —jakby chciały być świadkami jego upadku. Na to nie było rady. Patrzyły gawrony, patrzył Piotruś, patrzyły przepędzane krowy. Nawet zwisające nad łopianem gałęzie orzechów nie zdołały go przed ich oczami ukryć. Wybawienie miało nadejść ze zmierzchem. Łopian przestawał dyszeć i jego zapach wsiąkał w wilgoć. Wtedy pod jego liśćmi znajdowały schronienie koty. Rozpoczynały długą jak noc obserwację. Teraz wiedza o świecie należała do nich. 114 Zapachy tłoczyły się w ciasnych, ni to podmiejskich już, ni to miejskich jeszcze ulicach. Nosiły stosowne do swego charakteru, długości i cech otoczenia nazwy: Krzywa, Skośna, Polna, Cicha, Boczna. Bywało, że nazwa ulicy opisująca ją czyniła to w sposób nazbyt może dosłowny, trochę więc przesadzony, lub całkowicie umowny, wprowadzając w błąd tego, kto by się spodziewał pełnej zgodności nazwy z realiami. Przykładem ulica Gęsia. Nader krótka, niczym się nie wyróżniająca, jakby chciała ukryć fakt, że w ogóle istnieje. Jej początek, a zarazem wschodni kraniec, przylegał do Spadku. Dlaczego Gęsia? Dlatego tylko, że na jednym z jej podwórek, pośród kur, przechadzało się parę gęsi? Czasem rozlegał się ich krzyk, ale gęganie dochodziło też z innych, pobliskich lub całkiem odległych ulic. W dni targowe na ulicy Gęsiej zatrzymywały się furmanki: gdy było po omłotach, pełne zboża w workach, jesienią — ziemniaków i głów kapusty. Z furmanek dochodziło też kwiczenie prosiąt, a z klatek wyciągały szyje wystraszone i niepewne dalszych kolei losu kury, gęsi i kaczki. Zdarzało się, że przy furmance stała przywiązana powrozem krowa, wyczerpana i zalękniona: przebyła długą drogę, by podzielić równie niepewny los, jaki czekał kury i kaczki. Pomiędzy furmankami krążyli kupcy: Pesach Forem targował się ocenę zboża, Salomon Lichtson polecał wyjmować z klatek gęsi i kury i badał, czy są dość tłuste, niedowidzący Leizor Gelibter oglądał z każdej strony krowę, uciskał jej grzbiet, kark, nogi, wyszukiwał wady i zapewniał, że krowa jest nic niewarta. Konie zamykały oczy i czekały cierpliwie, aż będą mogły wrócić do domu. Nie obchodzili ich kupcy ani to, co stanie się z krową, kaczkami i kurami. 115 Trwało to i trwało. Kilka przedpołudniowych godzin stawało się niemal wiecznością. Konie przestępowały z nogi na nogę, ocierały się o dyszle, sięgały do obroku lub siana. Czasem któryś z kupców w geście uprzejmości poklepał je po szyi. Nauczone doświadczeniem, kupcy bowiem klepiąc je okazywali w ten sposób uprzejmość raczej gospodarzom, konie przyjmowały te gesty z obojętnością. Inaczej krowa. Gospodarz, Józef Marczuk, przywiódł ją tu z Janowie. Nie znała świata poza oborą i pastwiskiem. Pierwszy raz znalazła się w mieście na ulicy Gęsiej. Nie wiedziała, czego ten, który ją ogląda i uciska, od niej chce. Leizor Gelibter zaś, mimo iż nie wątpił, że krowa jest nic niewarta, bo nie przestawał tego powtarzać, nie odstępował krowy ani gospodarza, jakby dzięki temu ta „skóra i kości, skóra i kości", jak w zatroskaniu zauważył, mogła na oczach gospodarza oraz jego, Leizora Gelibtera, i całej ulicy Gęsiej przemienić się w krowę. Bez wątpienia przemieniła się. Po godzinie krowa, nadal nie rozumiejąca, co się z nią dzieje i co ją czeka, z niechęcią, poszturchiwana kijem, powędrowała za Leizorem Gelibterem w głąb Spadku i nikt, prócz gospodarza, nie całkiem pewnego, czy dobrze zrobił, że krowę sprzedał, za nią się nie obejrzał. Pośród błota i kałuż — jesienne szarugi ciągnęły się tygodniami — przy furmankach pozostali Pesach Forem i Salomon Lichtson. Jeden przesypywał w dłoniach pszenicę, drugi nie mógł się zdecydować, czy kury, które najdokładniej zbadał, ważąc w dłoniach i rozdmuchując na podbrzuszu pióra, warte są żądanej ceny. Kupiecki żywot ulicy Gęsiej kończył się przed południem: konie z ulgą ruszały, a furmanki toczyły się Spadkiem w stronę Lwów- 116 ikiej lub Hrubieszowskiej. W deszczowe dni słońce stało za chmurami i nad miastem nie obracały się świetliste kręgi. Nie mogła się na nich znaleźć krowa, „skóra i kości, ikóra i kości", którą na powrozie Spadkiem poprowadził Leizor Gelibter. Na ulicy Gęsiej nie było żadnej furmanki. Zostały po nich rozjeżdżone koleiny i trochę startej, rozwleczonej od ipadku po Gminną słomy. W pyle grzebały się kury i szu-:ały czegoś wróble. Od strony ulicy Gminnej na koleiny iadl się cień słoneczników i jabłoni: sprawiał wrażenie, że leży nieruchomo i że jest tu od rana. Ale cień omiatał ulicę Gęsią od jej krańca po kraniec, choć nie byto mu donikąd »lno, podobnie jak domokrążcy czy żebrakowi, którym nie mierzony czas, żaden z nich bowiem nie pytał o godzinę, wydłużająca się droga dawały złudną, czego częstokroć dowiodła praktyka, nadzieję większego zysku. Musiał minąć dzień, aby cień zajrzał pod tę i tamtą sztachetę, ogarnął naprzód z jednej, a później z drugiej strony wspinający się po sztachecie powój czy wyglądającą spoza niej gałązkę po-taywy. Oraz dzikie wino, które jak peruka nakryło z obu stron dach narożnego domu i czekało, ledwo unosząc czasem liście od przypadkowego wiatru, aż cień, jak wcześniej słońce, go obejmie, aby dopełnił się rytuał tego następstwa. W suchym powietrzu drżał jeszcze zapach minionego dnia targowego czy też przeczucie tego, który miał właśnie nadejść, i powiat, miasto, ulica Gęsia oczekiwały go w podobnym skupieniu, jak w kończącej się nocy oczekiwały na brzask. Za sztachetami w ogrodzie żółciły się dynie i żółkły wyrośnięte ponad miarę, najpewniej przeznaczone na nasienie ogórki. Nad dojrzałymi, pękającami w słońcu i cieniu 117 pomidorami pochylała się na tyczkach fasola. Na tyczkach kołysały się wróble, a dzień kołysał się, obracał, zanurzał w zapachach i ćwierkaniu. Powiat, miasto i ulica Gęsia nie znały innej powszedniości. Salomea Goldman gotowa była zamknąć swój sklep: wiedziała, że ta pora nie sprowadzi już żadnego klienta, a zatem dalsze przebywanie w źle przewietrzanej klitce (otwarte drzwi zdawały się jedynie udostępniać ją przez cały dzień upałowi) naprzeciwko okna z wydymającą się bez ustanku firanką uważała za niepodobieństwo, które chętnie na własny użytek nazywała, dając rzeczy właściwe imię, stratą czasu. Czy skądinąd czas spędzany przez panią Salomeę poza sklepem, a sumowały się w nim i czynności, których nijak nie mogła uniknąć (tych było najwięcej), i chwile, które dobra wola określiłaby szczęśliwymi, pozwalał, by mówić o nim, że wypełniał się właściwie? Że nie mitrężył całych połaci i drobin, że ofiarowywał coś cennego, coś, bez czego życie pani Salomei poniosłoby jeśli nie oczywistą stratę, to uszczerbek? I jaką przyjąć miarę, ażeby móc tę stratę czy uszczerbek wynieść na powierzchnię, opisać, uchwycić, zdekonspirować? Miałaby dość siły i umiejętności, by to, co najpewniej traciła, odnaleźć, wkomponować w przyszłe życie, uczynić użytecznym? I kto by ją upewnił, że to, co odnalazła, lub co by się jej wydało, że odnalazła, jest w istocie tym, czego szukała? Niezdecydowanie (pani Salomei przypomniał się ostatni list z Palestyny od młodszego brata jej męża, Natana Goldma-na) przybrało formę milczenia. Formę odwlekania, uniku. Forma ta sprawiała wrażenie, że czas ma moc rozstrzygającą, a jego upływ, stawiając rzeczy i sprawy w wyrazistszych 118 konturach, zmniejsza ryzyko błędu. Aby dowieść, jak mylne były to rachuby i jak upływający czas bywa niefrasobliwym doradcą, kontury bowiem, które rzekomo wyraziściej zarysowuje, są zazwyczaj wyobrażeniem tego, co chcemy widzieć, wystarczyło, że pani Salomea ogarnęła wspomnieniem swoje przeszłe życie, a w nim ileż dostrzegła niefortunnych wyborów, ileż faktów, co do których wolałaby, aby się nigdy nie wydarzyły... Niezdecydowanie było więc też wyrazem obawy. Umiejętność dwojakiego postrzegania minionych i obecnych spraw, które rzeźbiły biografię pani Salomei — niefortunne wybory miewały przecież, co należy powiedzieć z szacunku dla wartości zwanej prawdą, i dobre, wysoko niekiedy oceniane z pewnego punktu widzenia strony — powodowała, że wszelki wybór nosił trwałą skazę nieoczy-wistości. Ustępowała radość, jaka zwykle towarzyszy sprawom, o których mniemamy, że kierując nimi, wpływając na nie, przyniosą nam, jak depozyt powierzony rękom biegłego w swojej sztuce bankiera, spodziewaną korzyść, my zaś możemy poczuć się upewnieni, że jak to już bywało, postępujemy rozumnie i słusznie. Ale nawet wówczas gdy wybór nie był okupiony wątpliwościami (takie przypadki zdarzały się nader rzadko) i przed panią Salomea rysowały się nie całkiem już mgliste kontury celu, pamięć podsuwała słowa jej babki. O takich, którzy ubiegają się o więcej niż możliwe, babka mawiała, śmiejąc się trochę szyderczo, a trochę z politowaniem, że gołymi rękami chwytają obłoki. Takie postępowanie nie mieściło się zdaniem babki w regułach życia, które we wszelkich okolicznościach domagały się szacunku dla realiów: sama tych reguł przestrzegała 119 jak mogia najpilniej, a swoją postawę traktowała jako rodzaj cnoty. Prawda, że była to cnota na pokaz. Nie wiadomo, czy od dobrowolnie przyjętych reguł babka by nie odstąpiła, gdyby nie powszechna o niej opinia kobiety nieskłonnej do ryzyka, co w jej oczach oraz w środowisku, do którego przynależała, uchodziło, mniejsza o to, czy zasadnie, za przejaw mądrości. Pani Salomea nie wykształciła w sobie tego rodzaju zależności od opinii, jakie czasami bałamutnie kreują nasz wizerunek, ale też nie odważała się gołymi rękami chwytać obłoków, ażeby nie musiała o sobie samej pomyśleć, że jest śmieszna. Z przyzwyczajenia, choć nie było potrzeby, wspinała się na palce, aby założyć na okiennicy dwie metalowe sztaby. Sztaby, najpewniej żelazne, były stare i wysłużone, ciężkie, nieco wygięte, o łagodnie wyprofilowanych końcach. Ich liczona dziesiątkami lat użyteczność sprawiała, że nie dawały się rdzy: może fakt, że były dwie i że niemal co dzień brano je w ręce — kiedyś ojciec pani Salomei, a teraz ona — utrzymywał sztaby w nienagannym stanie. Ale choć pani Salomea nosiła w dłoniach pamięć ich kształtu i ciężaru, nie poświęcała sztabom więcej uwagi, niż wymagała tego konieczność. Nie wiedziała także, że gdy rano zdejmuje sztaby z okiennic, a wieczorem lub po południu zakłada, obdarza je pieszczotą niezamierzoną, a zatem całkowicie bezinteresowną, podobną tej, jaką czasami otrzymujemy w najbardziej przypadkowych okolicznościach od osób nie przypuszczających nawet, że mogą stać się narzędziem przyjemności wyszukanych, bo na swój sposób przewrotnych. Sztaby nie musiały więc tęsknić: czuły się potrzebne i zawsze, czy to oparte o parapet, czy założone na okienni- 120 ce, czy też w dłoniach pani Salomei, na swoim miejscu. Pani Salomea odetchnęła. Do wydymającej się firanki miała wrócić jutro. Kukały dwie lub trzy kukułki zegarmistrza Brondweina. Dzień obracał się leniwie jak koło wodnego młyna popychane spokojnym nurtem rzeki. Zapach wanilii i pieprzu sączył się ze sklepiku Biny Hechtkopf i Fajga Katz niecierpliwiła się na ławeczce, czekała bowiem na nabywców ostatnich obwarzanków i chałek. Jak zwykle, wskazówki zegara na ratuszu toczyły z Fajgą Katz znaną grę: kiedy spoglądała na nie, nieruchomiały, gdy opuszczała głowę i zapadała w krótką drzemkę, każda z nich ruszała do przodu. Być może nie była to gra, a jeśli nie gra, to co? Różowe pelargonie z parapetu znad głowy Fajgi Katz słońce wyzwoliło z uścisku. Znów, jak rankiem i przed południem, obejmowało je delikatnie, ale teraz od zachodniej strony, od strony Rynku Solnego i ratusza. Zmęczone całodzienną pieszczotą, pelargonie nie wysuwały już ku słońcu kwiatów ani liści, chciały odpocząć i odetchnąć, choć inaczej niż pani Salomea, która zamknąwszy sklep, wróciła do mieszkania na piętrze. Słońce patrzyło na miasto zza kolegiaty. Miało dłuższą drogę do pelargonii. Natrafiało na przykościelne lipy, na dachy, na wyszczerbione kominy. Natrafiało na strychy, którym nigdy nie było dość światła, a każdy wlatujący szparą promień okazywał się namiastką tego, czego nawet w południe nie otrzymywały w obfitości. Bo gdyby mogły, strychy zatrzymałyby całe światło, żeby choć raz mieć je do woli, nacieszyć nim wszystkie kąty, wszystkie na głucho zatrzaśnięte skrzynie, wszystkie zakurzone i dziurawe palta. Strychy ożywiało to pragnienie, które nie miało się, niestety, spełnić. Dlatego trwały mar- 121 kotne i nieszczęśliwe. Szparami i dymnikami spoglądały na świat, ale cóż mogły przez nie zobaczyć? Dach z naprzeciwka, z naczółkami lub bez naczółków, facjatę, zawsze tę samą ścianę z zamkniętym lub uchylonym oknem, urwaną rynnę, ścieżkę na podwórko, gubiący już liście krzew bzu, skrawek nieba, a na nim przelotną chmurę czy gawrona, w czas burzy błyskawicę i zaraz po niej mogły usłyszeć grzmot. I mimo że zarówno urwana rynna, jak i przelotna chmura bez wątpienia zasługiwały na zainteresowanie i szacunek, były przecież zaledwie ułamkiem świata — strychy nie widziały go w całości. Ten zaś, który w tak zredukowanej, można nawet powiedzieć: okaleczonej postaci im się jawił, budził zniecierpliwienie, przeradzające się w apatię. Ponieważ strychy wiedziały, że nic nie odmieni ich losu, a świat zewnętrzny mogą oglądać jedynie przez wąskie szpary, już dawno przestały mu poświęcać uwagę. W końcu, znana to rzecz, na strychach działo się wiele. Na przykład któregoś przedpołudnia okazywało się, że skrzynia zdobna w malowane kwiaty — nie szkodzi, że zakurzone i wyblakłe — z metalowymi u podstawy okuciami i z podnoszonym wiekiem (gdy je unoszono, wieko skrzypiało, jakby doświadczało szczególnej męki), została uznana za nie całkiem jeszcze zniszczoną, a więc użyteczną, a może nawet piękną. Wśród ceregieli i głosów zatroskania, obawiano się bowiem, żeby jej nie uszkodzić, stromymi schodami znoszono skrzynię do mieszkania, gdzie miała wieść dalszy, choć nie wiadomo jak długi żywot. Fakt, że strychowi ubył jeden lokator, solidny przy tym i zgodny, w pierwszych tylko dniach uznano za towarzyską stratę. ift tata \imym lokatorom strychu nadzieję, że również ich los, to znaczy wygnanie, może się odwrócić i, by zatrzymać się w najbliższym sąsiedztwie skrzyni, klatkę dla kanarka zajmie czyżyk lub szczygieł. A beżowe palto z rogowymi guzikami, otrzepane z kurzu, wywietrzone i podreperowane (na kilka dokonanych przez mole ubytków można przymknąć oko), cudem — lub bez uciekania się do cudu — nim nadejdzie zima, zawiśnie w szafie. Podobne okoliczności i nadzieje nie pozwalały strychom popaść w całkowite otępienie, a spekulacje tych przedmiotów, które czekały na swoją Mej, przeciągały się do późnej nocy. Wprawdzie każdy strych ży} innymi sprawami, jednak istniało podobieństwo realiów dnia codziennego, które tworzyły rodzaj wspólnoty. Na przykład przeciekający dach. Albo winorośl, która prze-chwytywała najsłabszy promień światła. Pani Salomea zdejmowała biżuterię. Lepiej byłoby zauważyć, że rozbierała się z biżuterii, czyniła to bowiem ze starannością i uwagą, jakby z szacunku dla rzeczy, które ją stroiły i które, na skutek wieloletniej zażyłości, stały się już jej częścią. Owszem, nie każdego dnia wsuwała na palec ten sam pierścionek i nie te same zawieszała na uszach kolczyki, zwykle jednak kierowała się nastrojem dnia lub chwili, czasem zaś brała miarę z kaprysu, który jak żurnal mody żądał bezwzględnego posłuszeństwa. W znacznej mierze pani Salomea szła za głosem przyzwyczajenia i uczucia wierności wobec na co dzień towarzyszących jej przedmiotów, nie podążała więc za wymogami nowinek ubioru czy ozdób, wykluczających jakąkolwiek poufałość ne. Pewnie stosunek do rzeczy, które jej służyły, wynikał 122 123 z charakteru (czy też tego, co zwykło się określać naturą), i mówił o pani Salomei więcej, niż sama by przypuszczała, był też jednak i zamierzony, przemyślany, co odbierało mu walor bezinteresowności. Wyprzedzając bowiem jutrzejszą modę sięgającą po zapomniane niemal atrybuty elegancji, ich ówczesny kształt, kolor, rodzaj materiału — choćby pantofli czy kapeluszy — pani Salomea czyniła je na powrót eleganckimi już dzisiaj. Stała przed toaletką. W szufladzie pomiędzy pierścionkami, dwoma grzebieniami, bransoletką i broszką bieliła się koperta. Koperta wzywała, by wziąć ją do ręki. I już pani Salomea miała po nią sięgnąć, by kolejny raz przeczytać list, ale się zawahała. Powstrzymała się. Nie chciała jeszcze postanawiać czegoś, czego koperta, ilekroć pani Salomea otworzyła szufladę, domagała się, budząc niepokój i rozterkę. Zrobi to któregoś następnego dnia. Zdjęła kolczyki i położyła je na kopercie. Zamknęła szufladę. Poczuła małą ulgę. Chciała umyć twarz. Najpierw przejrzała się w lustrze. Powieki były, niestety, obrzękłe i ciężkie. W oczach odbijała się senność i nużący dzień, a na czole i skroniach pojawiły się czerwonawe plamy. Skórze nie pozostał ślad świeżości. Nawet włosy, od rana spięte złotą czy złoconą klamrą, już się spod niej wymykały, nie mogąc się doczekać chwilowej bodaj swobody. Pani Salomea stała przed lustrem boso, bo i stopy miała obrzękłe i bolesne. Pochyliła się nad miską z wodą: mokre dłonie wolno przesuwała po czole i policzkach, zagarniała kosmyki włosów i układała je za uszami. Trwało to długo. Nie myślała o liście, o sklepie ani o wstążkach. Postawiła miskę na podłodze i włożyła do wody najpierw lewą, a potem prawą 124 stopę. Wycierała je pobieżnie, chciała bowiem, aby były wilgotne, gdy się położy. Nie patrząc w lustro, zdjęła z włosów klamrę: oswobodzone włosy rozsypały się po ramionach i plecach. Mieszkanie przeszywały ukośne promienie i odbijały się od tarczy zegara. Ale zegar odmierzał czas własnym trybem, jakby nie wiedział, albo nie miało to dla niego żadnego znaczenia, że słońce zagląda na rynek zza kolegiaty. Odbite promienie układały się na podłodze, na kilimie, na zsuniętej kotarze. Suche powietrze niosło zapachy miasta i przedmieść. Zapach pieczywa z budki Fajgi Katz, cynamonu ze sklepiku Biny Hechtkopf i krów znad Łabuńki. Zapach ściernisk i sadu za piekarnią Unterrechta. Był jeszcze zapach potu doktora Tarnowskiego — krążył po mieszkaniu albo tak się tylko pani Salomei wydawało — i „czarnych" perfum. Najpierw zapachy te odurzyły panią Salomeę, a potem odpłynęły. Leżała na boku z ugiętymi w kolanach nogami. Usypiała. I wznosiła się na słonecznych kręgach, które tego dnia chyba po raz ostatni przetaczały się nad miastem. Miała złożoną na ramieniu głowę. Za nią, na ścianie, pysznił się różnobarwny, z frędzlami kilim, a na tarczy zegara, celując w lilie, obracały się wskazówki. Tam, nad miastem, włosy śpiącej pani Salomei znów rozbłysły miedzianozło-tym blaskiem. I tak, nieugaszone, płonęły, gdy tuż obok, nawet ich nie zauważając, Piotruś wracał do domu. Przystawał, oglądał się, bo się nie nudził i wszystko go ciekawiło. Pewnie nawet zapomniał o czarnych niciach i perfumach pani Salomei, zapomniał o muchach za firanką w budce Fajgi Katz i o czerwonej wstążce na gałęzi jabłoni. Jest bowiem tak, że sprawy, którym jeszcze niedawno po- 125 święcaliśmy nie tylko uwagę, ale i serce, które żyły w nas w sposób, jak sądziliśmy, trwały, rychlej, niż moglibyśmy się spodziewać, usuwają się poza obecne namiętności i wtajemniczenia, aby wrócić kiedyś jak dawni znajomi, z braku zaufania do siebie samych, niepewnych minionych uczuć, teraz traktowani trochę podejrzliwie. Piotruś nie myślał o niciach, perfumach ani o wstążce. Mimo że nie później niż przed godziną karmił krowę gruszkami i gładził jej brzuch i wymię, postanowił jeszcze raz się z krową spotkać i poszedł do niej, już bez gruszek, ścieżką za kościołem i piekarnią Unterrechta. Było mu pilno. Nawet nie podniósł oczu na witraże i nie zauważył, że słońce zapadło za zachodnią częścią miasta, może za Janowicami. Piotrusiowi chciało się pić, ale myśl, że zaraz spotka się z krową, umniejszyła pragnienie. Martwił się, że nie ma ani jednej gruszki. Krowa stała tam, gdzie ją zostawił: pod jabłonką, uwięziona na krótkim, założonym na rogi postronku. Wyciągnęła do Piotrusia głowę. — No widzisz, już jestem powiedział do niej Piotruś, jakby słowem „już" chciał wyrazić czym prędzej spełnione zobowiązanie czy obietnicę, siebie zaś upewnić o nie wyczerpującym się w zwykłej sympatii uczuciu, którym obdarzył krowę. — Chciałabyś gruszkę, prawda? — Wzrok krowy mógł świadczyć, że rozumiała pytanie Piotrusia. Bo obok pogodzenia się z faktem, że jest, że istnieje, że sięga językiem po trawę, połyka ją i przeżuwa — nie pogodzenia, należałoby raczej powiedzieć: zadowolenia — w oczach krowy odbijało się i to, co zdarza się odczytywać w ludzkich oczach. Piotruś zobaczył w oczach krowy głód. Ale nie tylko. Również są 126 motność i tęsknotę. Rodzaj cierpienia, pozornie przeczącego zadowoleniu krowy z tego, że istnieje. Tego cierpienia było w niej nawet więcej: obejmowało cierpienie krowy, którą w dzień targowy Spadkiem poprowadził Leizor Gelibter, i cierpienie konia, który z wysiłkiem pokonywał wzniesienie na ulicy Krasnobrodzkiej, z oddali podobny do j chwiejącego się na wietrze płatka pelargonii. Przesadą by-1 loby pewnie mówić, że w krowich oczach mieściło się cier-\ pienie świata czy powiatu, już dawno bowiem przebrałaby ! się jego miara i oczy nie mogłyby go unieść. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że cierpienie, czyli to wszystko, co się na nie składało, należało do najważniejszych spraw krowy. Ani myślała bronić się przed pieszczotami Piotrusia. Piotruś delikatnie drapał ją pod żuchwą i między rogami, gładził po bokach, gdzie pieszczota była szczególnie pożądana, ponieważ skóra ledwo zdołała utrzymać żebra, odpędzał muchy, które siadały na powiekach i wchodziły do nozdrzy. Przyjdę do ciebie jutro — powiedział do krowy. — Tylko tu będziesz — zmartwił się. — Ja przyjdę na pewno. Słońce obniżało się i chowało za drzewami. Działo się to daleko za miastem, za Janowicami, może za Zwierzyńcem, ale na pewno w powiecie. Ostatnie przed zmierzchem powinności wykonywały gawrony: spieszniej niż do 1 ej pory przenosiły się z drzew orzecha na kasztanowce, ; kasztanowców na topole, a z topól sfruwały na pola, do ogrodów, na drogi, przed cegielnię. Ciągle miały coś do sprawdzenia, a jako stworzenia sumienne, pozostające na usługach nieznanego, acz z pewnością wysokiego urzędu, '". mogły niczego przeoczyć. Musiały zdążyć. Przeszuku-pastwisko, wędrowały między krowami. Wędrował z ni- 127 mi, krok po kroku, cień — coraz dłuższy, zawadzający o źdźbła trawy. I on, nie odstępując gawronów, miał do spełnienia jakieś zadanie. A krowy, jeszcze pochylone nad trawą, za kilka chwil miały pastwisko opuścić. Wrócą tu jutro, nim obeschnie rosa i trawa wyda im się w porannym słońcu mniej skąpa, niż naprawdę jest. Również z krowami wędrował cień, powolny i majestatyczny, wydłużał się, gdy krowy podnosiły głowy, aby rozejrzeć się, gdzie zostało trochę trawy. Żadna z krów nie czyniła więcej niż trzeba, co mogło sprawiać wrażenie, że do świata odnoszą się z obojętnością czy znudzeniem. Było jednak tak, że one, znając świat lepiej niż kto inny — świat, a więc pastwisko, drogę, podwórze i oborę — oczekiwały od niego tyle tylko, ile mógł im dać. Niewiele. Słońce, cień, wiatr, wodę, trawę. Dlatego zainteresowanie światem ograniczało się u krów do tego, co konieczne. Innej rzeczywistości krowy nie znały i nie wiadomo, czy chciałyby ją poznać. Możliwe, że inna rzeczywistość była głupstwem, dlatego stratą czasu byłaby każda poświęcona głupstwu chwila. A cienie, nie tylko gawronów i krów, brały w posiadanie coraz rozleglejsze przestrzenie. Ulice, drogi, mosty i pola przecinały cienie drzew i zarośli. Poruszały się, postępowały. Znikały w nich bruzdy i wzniesienia, kępy traw i porzucone ptasie pióra. Mroczniały strychy. Powiat chował się w cieniach. Odkąd zstępującemu ze schodów ratusza światłu zostały trzy czy cztery stopnie — ile ich zostało, nie było oczywiste — słońce wycofywało się z podwórza, w którym mieścił się sklep Salomei Goldman, z Rynku Solnego i z ulicy Bazyliańskiej. Zszarzała markiza. Już się do nikogo nie wdzięczyła, nie wabiła, nie musiała udawać, 128 że czas nie działa na jej szkodę i że nie przemija równie szybko jak gzymsy, kominy i rynny. Ale trwała dzielnie na dwu drążkach, ażeby od jutra odgrywać znaną rolę. Przypominała pewne kobiety znane z tego, że postarzawszy się mocno, przestają zmuszać do kłamstwa naturę, decydując się nie utrzymywać dłużej w błędzie tych, którzy brali pozór za autentyk i w prostocie ducha sądzili, że sprawy podległe zwykłej kolei rzeczy nie zasziy aż tak daleko. Kiedy cienie przesuwały się przez miasto, markiza była najprawdziwsza. Jeszcze dotykało ją światło, a już pogrążała się w utajonej poniekąd, bardziej skromnej części żywota. Pewnie wolałaby, ażeby ten czas i ten stan, o którym można by powiedzieć: nieokreślony, minął czym prędzej. Chciałaby zaoszczędzić publicznemu widokowi upadku, który za dnia mienił się świetnością i wykwintem. Co innego stojąca tuż obok pompa: niczego nie udawała o wcześniejszej ani o tej porze, pewnie nie znała przewrotności, dzięki której ten czy ów mankament mogłaby objawić światu jako wyszukany walor. O każdej godzinie była równie prawdziwa. Możliwe, że nie była to roztropna postawa w sztuce bycia. Ale nic nie zapowiadało, by pompa miała odstąpić od tego, co stało się jej nawykiem. Fajga Katz nie czekała do zmierzchu. Wolała za dnia, jak mówiła, wrócić do domu. Wstawiła ławeczkę do budki i na dwie kłódki zamknęła drzwi. Sprawdziła jeszcze, czy kłódki są zamknięte, i dla pewności, że wszystko jest w porządku, obeszła budkę. Na szybie za firanką siedziało kilka much, ale kupcowa ich nie zauważyła, tak jak nie widziała ich wczoraj ani tydzień temu. Połatany worek leżał na wózku. O worku można by powiedzieć, że był kaprysem staro- 129 ści, kaprysem niegroźnym, zabawnym, a chyba i śmiesznym. Starości wolno było kaprysić dopóty, dopóki godzii się na to świat, czyli, prościej rzecz ujmując, ludzie. Wózek terkotał i podskakiwał na bruku ulicy Pereca. Przed nim i przed Fajgą Katz poruszał się cień, wciąż pierwszy, jakby i on chciał za dnia dokądś zdążyć. Kupcowa miała skręcić w prawo, gdy przystanęła, może aby odpocząć, i obejrzała się: budka stała na swoim miejscu, a nad nią różowiły się pelargonie. Spojrzała na zegar na ratuszu, ale niewiele zobaczyła: w niedowidzących oczach znikły wskazówki i tarcza zegara nie dawała znaku życia. Nad dachami uwijały się jeszcze jaskółki, ale ich także Fajga Katz nie widziała. Ciążył jej wózek, suknia i fartuch. Potykała się ze zmęczenia, ale z każdym krokiem była bliżej domu. Droga powrotna, choć ta sama, co rankiem do budki, wydawała się jej krótsza. Kupcowa zastanawiała się, jak zwykła to czynić co wieczór, dlaczego drogę do domu łatwiej było pokonać, jak gdyby fakt, że ciągnie pusty wózek nie był oczywisty. Bo i nie był. Przecież od rana nagromadziło się więcej zmartwień, bolała ją głowa i kości, czuła, jak słabnie serce, i oddech staje się cięższy. A wszystkie zmartwienia i bóle ciągnęła w pustym rzekomo wózku. Fajga Katz ponownie przystanęła i sięgnęła po butelkę z wodą. Orzeźwiła się i wzmocniła. Zapadające za miastem słońce chciało nacieszyć się ogrodami: prześwietlało jabłonie, podnosiło gałązki agrestu, otaczało czułością dynie i pomidory. Odwiedzało kapliczki, przechadzało się pustymi drogami i ulicami. I zawieszało cienie w drżącym od niespokojnych owadów powietrzu. Popędzane przez gospodarza, z pastwiska wracały krowy. Dostojne, bo tak zostały stworzone, każdym poru- tso szeniem, gestem oddane stałemu rytmowi życia. Ten rytm wydeptywały od wczesnego ranka, a jego ślady odciskały się w koleinach polnej drogi. Od krów niósł się zapach rozgrzanej skóry i mleka. O tej porze oddychało nim, jak w południe zapachem rzeki i łąk, miasto i powiat. Przed wieczorem w powietrzu zbierały się wszystkie rozproszone, może pogubione zapachy dnia. Teraz mogły być razem, bez różnicy skąd przychodziły i jak długo kazały na siebie czekać. Tkliwy zapach suchych pól przywodził na myśl osty i ścierniska. Za ostami wędrowało wyobrażenie wydziobu-jących ich nasiona szczygłów, a za ścierniskami obraz gawronów, które pracowicie badały je dziobami. Nic, co stworzone, nie chciało, nie mogło, nie potrafiło istnieć osobno, a więzy, które łączyły na przykład suchość pól, osty i szczygły, okazały się prawdziwe i mocne. Podzielony na elementy świat znów stawał się jednością. Nawet w ciszy, która tętniła jak wcześniej, odzywały się wspólnie, dotąd osobne i nie znane sobie, głosy dróg, młynów, jaskółek i znów przejeżdżającego przez miasto pociągu. Krowy o tym wiedziały: jeśli nie rozumiały, to czuły, że i one podległe są, chcąc tego czy nie, tej wzajemności. Ich widok tak zapadł w wizerunek polnej drogi (miały go w oczach gawrony i mieszkańcy tej części miasta), że nawet gdy znikały za grabowym szpalerem po drugiej stronie ulicy Krasno-brodzkiej, na wzniesieniu łagodnie opadającym ku ulicy Młyńskiej, w owym wizerunku jeszcze szły, gdzieś między pastwiskiem i gospodarstwem, na przedzie dwie, a za nimi trzy kolejne. Szły ociężałe i rozkołysane, upewniały siebie i powiat, że byłoby niepodobieństwem, gdyby nie pojawiły się tu jutro. 131 Na Łabuńce wygasa} blask słońca. Jej nurt ciemniał czy może mętniał. Nie unosił już zapatrzonych w nią krów ani odbitych na powierzchni ważek. Stał się niecierpliwy, pewnie przed zmierzchem musiał dopełnić czegoś, na co nie dość miał czasu wcześniej. I on chciał zdążyć. Rzeka bulgotała, coś do siebie, jak to miała w zwyczaju, mówiła. Ptaki z furkotem przenosiły się na drugi brzeg, aby znaleźć dobre dla siebie miejsce. Nad wodą pochylały się trzciny, jakby teraz dopiero zamierzały ugasić pragnienie. Wśród sitowia i pokrzyw uwijały się owady, a rozwieszone pajęczyny już gotowały się, aby łowić poranną rosę. Nad brzegami Łabuńki dużo się działo — trawy i każde fruwające czy pełzające stworzenie szykowały się do innego, niejawnego, choć być może prawdziwszego życia. Jego jedynym świadkiem była szemrząca rzeka. To, co widziała, odpływało z nią poza łąki i poza powiat, błąkało się po zakolach, nierzeczywiste i nikomu niepotrzebne. Świat jawił się bowiem w nadmiarze, w obfitości, którą trudno było ogarnąć, nazwać, dociec, jaki jest jej cel. Chętniej stawiał pytania, niż odpowiadał, co trafnie, jak należałoby przypuszczać, zdawało sprawę z jego natury. Czy nie mówiła o tym przeczuta zaledwie misja gawronów? Czy wskazówki zegara na ratuszu nie zatrzymywały się, gdy na nie spoglądano, i nie ruszały naprzód, każda w innym rytmie, kiedy wzrok przenosił się w ich sąsiedztwo? Świat trwonił to, co posiadał, bez żalu, jaki towarzyszy utracie, bo to, czego mu ubywało, miał otrzymać już wkrótce w dwójnasób i w formie, o której trudno było mieć niewyraźne nawet wyobrażenie. Uspokoiły się, ucichły kukułki Chaima Brondweina. Być może sprawiła to nieobecność w zakładzie samego mi- 132 strza, który wzorem Fajgi Katz (tak jakby to ona wskazywała mu porę, o której ma zamknąć klitkę przy ulicy Pe-reca pod numerem dziewiątym), w chwilę po tym, jak i terkoczącym wózkiem wolno przesunęła się za szybą, odłożył precjoza, ukrył twarz w dłoniach, wsłuchał się i w dobiegający z czterech ścian szmer, spojrzał troskliwie na zegary i wyszedł. Kukułki, które dotychczas z obowiązku, a także z chęci przypodobania się swojemu opiekunowi głosiły, nie zawsze, ku jego utrapieniu, punktualnie, godziny i upływające po nich kwadranse, po tym, jak zamknął zakład, poczuły się z tego obowiązku zwolnione. Być może dało o sobie znać lenistwo lub przekora, którą okazywały z upodobaniem, udając, że zadanie, jakie na nie nałożono, przerasta ich cierpliwość. Dość że milczały jak zaklęte. W umówionych porach wyłaniały się z zegarów po to chyba, aby w ten sposób powiadomić się, że jest im dobrze. Prowadziły, nie wiedząc pewnie, że wzorują się na licznych przykładach ze świata ludzi, życie podwójne, choć jeśli mowa o ludziach, niejawna część ich żywotów przybierała • oczywiście bardziej urozmaicone postaci. Kukułkom wy-| starczało, że z odejściem Chaima Brondweina milkły, co w ich rozumieniu oznaczało, że powiat, nie mówiąc o mieście, zwalniał bieg, gubił rytm, słowem, błąkał się w realności. Odkąd bowiem rozsiadły się w zegarach, ubywało im wiedzy o sprawach, które toczyły się poza zakładem Chaima Brondweina, ta zaś, o której mniemały, że ją zyskują, była fantazją, by nie nazwać jej urojeniem. Ale, szczęśliwie dla siebie, tego kukułki również nie wiedziały: tygodnie, miesiące, a nawet lata spędzone w czterech ścianach sprawiły, że niczego, co wykraczało poza ich dawno nabyte do- 133 świadczenie, jak ludzie z własnej czy cudzej woli na długi czas oddzieleni od świata, nie przyjmowały do wiadomości. Kiedy zachodziło słońce, rozpoczynały nie znane Chaimowi Brondweinowi życie. Było w nim coś z pantomimy, przedstawienia, w którym nie słowo, nie dźwięk służył porozumieniu. Kukułki mówiły gestem, ruchem. Lekceważąc zasady mechaniki, podległość dyktatowi sprężyn i zębatych kół, starały się, by choć pozór sprawił, że żyją prawdziwie. Ale było to niemożliwe. Ani na chwilę nie mogły poderwać się do lotu, opuścić budki — jedynego domu do końca ich dni. Zdradzała je ułomność, zawsze to samo skinienie głowy i poruszenie dziobem, szeroko otwarte oczy i wzrok, który jak na twarzach porcelanowych lalek nie przestawał niczemu się dziwić. Kukułki pojawiały się o stałych porach. Wszystkie, siedem czy osiem, naraz. Przedstawienia odgrywały bez zarzutu. Nie oszczędzały się, grały, jakiekolwiek ono było, sercem. Przypominały nieco nie dość biegłych w swojej sztuce aktorów, którzy — by wzbudzić dla niej uznanie — kryjąc niedostatek wyuczonych umiejętności, w nadmiarze angażowali własną osobowość i posługiwali się jej uczuciową struną. Mawiano o nich, może niesprawiedliwie, bo nie całkiem zdając sobie sprawę, jak wielkiego wysiłku ducha wymagała taka gra, że chcą zasłużyć na podziw tanim kosztem. Kukułki tym przede wszystkim różniły się od owych aktorów, że nie miały publiczności i grały dla siebie. Można by więc sądzić, że skoro nie mogły liczyć na żadną formę podziwu ani krytykę, grały bezinteresownie. Była to prawda. Trochę dlatego, że ruch kukułek zależał od sprawności utrzymujących je przy życiu mechanizmów, przedstawienia, które odbywały się 134 bez publiczności i za zamkniętymi drzwiami, wzruszały. Niemi z wyboru aktorzy, depozytariusze samorodnego talentu, wznosili się na wyżyny kunsztu, który z regularnością objawiał się w ciemniejącym, niedostępnym żadnemu widzowi pomieszczeniu. Zobaczyłby przedstawienie Piotruś, gdyby przechodził ulicą Pereca. Ale był gdzie indziej. Jeszcze nie wrócił do domu, a już słyszał matkę, która mówiła, że zapomniał o Bożym świecie. Zapomniał, ale o tym, który matka miała na myśli. Bo w Bożym świecie, o którym Piotruś powinien zdaniem matki pamiętać, nie było miejsca dla kolorowych świateł przed witrażami i dla krowy, która chciała, żeby ją pieścił i dawał jej gruszki. Chociaż, jeśli idzie o Boży świat matki, było trochę inaczej: Piotruś nie potrafił jeszcze czytać ani pisać, kiedy matka, siedząc z nim w kościelnej ławce, objaśniała mu, kogo witraże przedstawiają i dlaczego Jezus dźwiga krzyż. Prawda, Piotruś nie patrzył dzisiaj na krzyż ani na Jezusa, tylko na światło, które opowiadało swoją historię, ale przecież... Rzeczywiście, Piotruś pamiętał też o innym świecie. W oczach miał afisz, który, już go niemal minąwszy, zauważył na murze na ulicy Bazyliań-skiej, kiedy ze sklepu Salomei Goldman wracał z matką do domu. Nie miał pojęcia, dlaczego dziewczę było bezbronne ani o którym z dziewcząt, tych bowiem nie brakowało, afisz mówił. Musi jeszcze pójść na ulicę Bazyliańską, najlepiej jutro, bo dzisiaj już nie zdąży, a może coś więcej na afiszu przeczyta. Do jutra trzeba tak długo czekać. Słowo „bezbronne" sugerowało, że dziewczęciu działa się lub dzieje krzywda. Jeśli działa się, to wszelka pomoc, ratunek były spóźnione. Jeśli zaś się dzieje... Tylko w zachodniej części 135 kopuły kolegiaty dogasało światło. Patrzył na nią z oddali. Miała seledynową barwę. Podobny odcień przybiera wiosną trawa, gdy wolno przesuwa się nad nią, jakby nieświadoma, że zaraz zniknie, mgła. Piotruś szedł prawie opustoszałym przedmieściem. Wróble umilkły w szpalerach i w ogrodach. Życie mieszkańców przenosiło się na werandy. I on po całym dniu odpocznie na ganku. Bardzo zgłodniał, ale do domu było już blisko. Na twarzy miasta zacierały się rysy. Zapewne pojawiały się inne, jak to dzieje się na twarzach ludzi — wystarczy, by poprzestać na przykładach Salomei Goldman i Biny Hechtkopf — gdy trwały, zdawałoby się, wykrój ust czy kształt podbródka zmieniał się z czasem w sposób, którego przewidzieć się nie dało, a natura, niespiesznie posługując się nimi, ukazywała, jak działa bezwzględnie i jak nie dość jej tego, na czym mogłaby poprzestać. Rysy miasta zmieniały się nie tylko z biegiem lat, ale i z upływem godzin. Czym innym bowiem pełznące po najbardziej szacownych murach liszaje starości, które, mimowolnie rzucając na nie okiem, uczyniliśmy należnym tym murom przymiotem, albo nierówności ulicy z każdym rokiem uciążliwsze, ale uciążliwe nie dla nas, bo pamiętając o nich, nauczyliśmy się je zawczasu omijać, czym innym zaś fasady zagłębiających się w zmroku domów, tak odmienione, że do siebie niepodobne, pozbawione znaków, które jak uniesiona brew czy bruzda na policzku, odróżniały je pośród wielu innych, upewniając i nas samych, że nie jesteśmy niczyim duplikatem. Dekompozycja, której ulegały fasady, była aż zdumiewająca: jakby dotknęła je najcięższa i szybko postępująca choroba. W zmroku stawały się niemal jedna- 136 ] kowe. Okna, które jeszcze przed godziną, dwiema, najwięcej mówiły o ich osobowości, wtapiały się w sczerniałe jak twarze sędziwych żebraków ściany. Tylko żarzące się za szybami światło dawało do zrozumienia, że w domach tli się jeszcze życie i że jutro, jeśli choroba nie pogrąży ich ostatecznie, można będzie je poznać, szczęśliwie wciąż takie same, czy to na ulicy Ormiańskiej, czy Bazyliańskiej. Nie inaczej z bramami. Mroczniały może rychlej niż fasady domów. Nikogo nie wypuszczały, a przechodniów kusiły stłumionymi odgłosami śmiechów, podobnymi tym, jakie dochodzą z miejsc zakazanych uciech. Wszystko, co światło wyłoniło o świcie z nocy, czyli z niebytu, zmierzch zagarniał, okrywał, usypiał. Zegar i ratuszowe schody, kopuły kościołów, pompę na Rynku Solnym i markizę. A na przedmieściach koleiny dróg, ścierni-; ska, miedze i polne kamienie, kasztanowce obok młyna Samuela Kahana i rząd topól za Topornicą. Gruszę na miedzy, która od pochylania się nad polami i wznoszenia mogła wreszcie otulona zmierzchem odpocząć. Okrywał dachy: tu wygasała czerwień lub seledyn, tam barwa mroczniała jak fasady domów. Znikały, jeden po drugim, czy może wszystkie naraz, naczółki. A jeśli dachy upodobniały się i w zmierzchu trudno było je odróżnić po rysunku profilu, to i zmieniał się ich wyraz: na nic już nie przyzwalał, nie wydawał się tępy czy bezmyślny. Jaki więc był? Sugerował, że dachy, każdy z osobna, coś rozważały, że coś sumowały, że dzień, który minął, teraz dopiero objawia się im w pełni. Taki właśnie, pochłonięty niewiadomej treści refleksją, wydał się Piotrusiowi dach na jego domu. Szczyt i komin rysowały się na tle niezupełnie jeszcze ciemnego nieba, które barwą 137 starało się zestroić z sadem, drogą i pobliskimi polami. Na polach miedze już się schowały w mroku, a samotne stojące na nich osty, ni to wysmukłe, ni rozłożyste, bardziej majaczyły niż były realne, z kurzem i z rozsiewającymi się z wiatrem i bez wiatru nasionami. Droga może dla żartu chciała przekonać, że prowadzi donikąd: zakręt pojawił się wcześniej niż zwykle, a za nim koleiny wiodły w stronę łąk na bezdroża. Piotruś wiedział, że tak wieczorami bywa. Bawiła go ta przekora drogi, bowiem nie zdarzyło się jeszcze, aby pozwolił się jej uprowadzić. A w sadzie, już przed domem (za uchylonym oknem w kuchni widział matkę), gałęzie orzecha pochylały się nad porzeczkami, nie wiadomo, czy żeby osłonić je przed nocą, czy może, kiedy nie ma w pobliżu świadków, otaczać je czułością, pieścić, składać językiem roślin wyznania. O zmierzchu cisza mówiła różnymi językami. Należało jej uważnie posłuchać, to znaczy zgodzić się, że i ona ma coś do powiedzenia. Cisza, teraz inaczej niż w południe na ścierniskach, rozbrzmiewała gwarem rzeczy, roślin, dróg, wiejskich świątków, polnych kamieni, młynów i strychów. Było prawdą, że o tej porze powiat odpoczywał, ale było też prawdą, że właśnie teraz, kiedy przystanął, aby zaczerpnąć powietrza po trudzie całego dnia, miał czas, niczym nie ponaglany, nawet głosem kukułki z ulicy Pereca, by opowiedzieć sobie o tym, co się zdarzyło. Trochę to przypominało Fajgę Katz z klientką na krótkiej ławeczce, które za nic sobie mając upływające minuty i cale kwadranse, gawędziły w słońcu o sprawach im obu wiadomych, po to tylko, aby upewnić się, że te sprawy są im naprawdę znane, a powtórzone lepiej zapadają w pamięć i stają się bardziej rzeczywiste. Odkąd cień owinął się wokół komina cegielni, powiat nie spoglądał, bo i po co, na ratuszowy zegar. O zmierzchu zgarniał rozproszone, sumował przeszłe z teraźniejszym, przywoływał nieobecne. Pewnie i to, co wyszperały gawrony, jawiło się jako konieczne. Dymniki unosiły wyżej, niż to czyniły w ciągu dnia, powieki i spoglądały w głąb ulic, za bramy i na przedmieścia, ażeby rozeznać się we wszystkim, czym o tej porze żyją mieszkańcy. Dymniki służyły strychom. To na nich stare ubrania, gipsowe anioły i koślawe stołki rozprawiały o świecie, do którego nie miały, może tylko tymczasem, dostępu. Strychy bowiem, na wzór Fajgi Katz i jej klientki, nie lubiły nie wiedzieć. Dlatego w ciszy dało się słyszeć, jak o czymś szepczą, naradzają się, zadają sobie pytania, o coś się sprzeczają. Matka nie była sama. Rozmawiała z wujkiem Henrykiem: Piotruś dopiero teraz, gdy miał wejść na ganek, zobaczył, że w kuchni, obrócony plecami do okna, przy stole siedzi wujek. Matka zapytała wujka, czy się nie spieszy. Wujek nie spieszył się. Chciał odpocząć, bo było mu duszno. Ucieszył się, kiedy we drzwiach zobaczył Piotrusia. Pił herbatę. Gdyby Piotrusiowi było duszno, na pewno nie piłby herbaty. Tak mu się wydało. Wujek go przytulił i pocałował. — Wujku, widziałem na ulicy Bazyliańskiej afisz... — Piotrusiu — przerwała mu matka — wujek jest zmęczony. — Przeczytałem na nim „Bezbronne dziewczę". Mo-; że wujek... l — O czym ty mówisz, Piotrusiu. Jaki afisz, jakie dziewczę? — zdziwiła się matka. 138 139 Wujek uśmiechnął się. Afisza nie widział, ale zobaczy. Może jeszcze dzisiaj. Albo jutro rano. Powiedział do Piotrusia, żeby się nie martwił i że dziewczę sobie poradzi. Ale kto to wiedział? Piotruś nie był pewny. Okazało się, że i matka nie zauważyła afisza. A jeśliby nawet zauważyła, pomyślał Piotruś, to czy przeczytałaby wszystko, co na nim napisano? Matka pamiętała o Bożym świecie, a on nie pamiętał. Był to grzech i kiedyś za niego odpowie. Bo Piotruś nie znał miejsca, gdzie się Boży świat zaczyna i co do niego należy. Takie miejsce musiało gdzieś być, może tu, w mieście... Pod fajerkami trzaskał ogień. Czekała kolacja. Z sadu do kuchni garnęły się ćmy. Piotruś był i głodny, i senny. Ulice Wierzbowa i Gminna pogrążyły się w ciemności szybciej od innych. Wyznaczały je rozjeżdżone, siwe od pyłu koleiny. Nad koleinami zwisały gałęzie wiśni i jabłoni. Wydawały się bardziej ciężkie, niż były. Po dniu, który przeczekały pod liśćmi, w gałęziach szeleściły owady. Właściwiej byłoby powiedzieć, że od gałęzi niósł się owadzi gwar. O zmierzchu, nim nastała noc, pojawiały się w ilościach wciąż, mimo że lato miało się ku końcowi, niewyobrażalnych. Nie mogło to dziwić: również ten etap ich żywota musiał dopełnić się w sposób sobie właściwy. Gdy głowa przechodzącej ulicą Gminną Cywii Rosenzweig potrąciła gałąź, wzmagał się ów szelest czy gwar. I przenosił się za furtki i płoty. Tam milkł, czy raczej nie dał się słyszeć. A nad gałęziami, w głębi ogrodów, wznosiły się podobne do widm dachy. Coś im nie pozwalało, choć bardzo się starały, poderwać do lotu. O zmierzchu wydawało się to łatwiejsze niż kiedy indziej. Ale nie mogły dzisiaj, wczoraj i dwa dni temu rozłożyć ciężkich jak gałęzie skrzydeł. Może mieszkańcy strychów — stare palta, skrzynie, gipsowe anioły — woleliby, ażeby nic się nie zmieniło. Może obawialiby się o przyszły, jakby ten nie był dość niepewny, los. W suchym powietrzu zawisł zapach podmiejskich pól. Oddychały nim komórki, dachy, domy. Wytężając wzrok, dymniki jeszcze wyżej unosiły powieki. Ulice Wierzbowa i Gminna zasypiały szybciej od pozostałych. W ten sposób okazywały, że po całym dniu (a zaczęły go wcześnie, kiedy słońce wytoczyło się spoza wzniesienia, na które wiodła ulica Krasnobrodzka) czują się wyczerpane. Głęboko oddychając, zasypiały wśród szelestu liści i owadów. I poszczekiwania psów. Niewiele o tej porze różniła się od ulic Wierzbowej i Gminnej ulica Krasnobrodzka. Podobne koleiny, podobnie zwisające gałęzie wiśni i jabłoni, podobny gwar owadów i podobnie usiłujące poderwać się do lotu, choć nie wiadomo dokąd miałby to być lot, widmowe w zapadającej ciemności dachy. Bo uroda podmiejskich ulic zasadzała się na podobieństwie. Wprawdzie każda z nich trwała w swej osobności — poświadczały to ich nazwy — gdzie indziej brała początek i ku innemu miejscu, niekiedy bezdrożu, wiodła, to jednak, może wbrew swemu oczekiwaniu, przywodziły na myśl rodzeństwo, za sprawą mnóstwa cech podobne, rozpoznawalne jako brat i siostra, choć przecież odróżniające się nie tylko płcią, imionami, wyrazem oczu czy barwą głosu. Ażeby i ulice były takim rodzeństwem, czuwał duch miasta, a nawet duch powiatu. Dlatego ulica Krasnobrodzka mogła być dłuższa od ulic Wierzbowej i Gminnej, mogła piąć się ku wzniesieniu i do woli przyglą- 140 141 dać się łąkom, i jednocześnie zaświadczała, że jest pokrewna swoim przecznicom (na przykład ulicy Węgierskiej) oraz tym z ulic, których nawet ze wzniesienia nie zdołałaby objąć spojrzeniem. Bo to, co osobne, z woli powiatu było jednocześnie częścią powszechnego. Prawdę tę można by też odnieść na przykład do ulic Bazyliańskiej i Ormiańskiej, do Bram Lubelskiej i Lwowskiej i w pewien, odleglejszy już, choć w zupełności zasadny sposób do sklepów Biny Hechtkopf i Salomei Goldman. Powiat obfitował w podobieństwa. Także dzięki nim był rozpoznawalny. Wszystkie jego ulice, drogi, kościoły, sklepy, rzeczy, mimo że rozbiegły się na cztery strony, przynależały do siebie, oddychały tym samym powietrzem i zasypiały o tym samym zmierzchu. Zgasła czerwień dachówek na młynie Samuela Kaha-na, pewnie nawet gawrony, gdziekolwiek teraz były, nie mogłyby jej zobaczyć. Sprzed młyna odjechała ostatnia furmanka. Widziane z ulicy Krasnobrodzkiej jego okna przypominały zapadnięte oczodoły. Młyn zasypiał. Jeszcze postękiwał, jakby obracały się w jego wnętrzu, już bez potrzeby, rozpędzone żarna, dyszał, drżał, oddychał głęboko, acz coraz wolniej. Otulały go kasztanowce, w których owady rozpoczynały nocne życie. I do nocnego życia budziła się piekarnia Unterrechta. Za jej oknami paliło się światło. Coś się w niej działo: tętniła niewidzialnym z zewnątrz ruchem. Tak więc i piekarnia, choć otwierała się przed nią cała noc, musiała zdążyć. Dymił komin. O szyby tłukły się owady. Nadeszła pora, gdy z rozpędzonymi żarnami młyna i ze sposobiącym piekarnię do nocnego życia ruchem ze-strajało swój rytm miasto. Pomagał mu ponownie wartki nurt Łabuńki i nieme spektakle kukułek w zakładzie Chai-ma Brondweina. Odległe sobie zjawiska, przedmioty i żywioły łączyły się w działalności, której celu nie znając ani o nim nie wiedząc, nie potrafiły przewidzieć. Były więc nieświadomym narzędziem siły, której podlegał i powiat? Czy również jej służyła dzika grusza, unieruchomiona pośród pól, do świtu niewidoczna, samotna bardziej niż kiedykolwiek indziej? Komin cegielni nie przestawał celować w niebo, mimo że ani nie służył światłu, dla zabawy owijającemu wokół niego cień, ani podróżnym, gdy wespół z kopułami kościołów i kopułą ratusza wskazywał im drogę do miasta. Czynił to z nawyku i dobrej woli. One zresztą mówiły o nim więcej, niż mogłyby powiedzieć najbardziej dokładne pomiary i studia. Obudziła się Salomea Goldman. Jakby nie dowierzając, że jest już ciemno — kilim na ścianie utracił wszystkie barwy — wyjrzała za okno. I za oknem było ciemno. Na dachach po drugiej stronie ulicy Pereca pochylały się ku sobie kominy. Za plecami pani Salomei odzywał się sekun-dnik zegara: jak przez najdrobniejsze sito, skąpiąc tego, co nic go nie kosztowało, przepuszczał drobiny czasu. W parku krzyknął nocny ptak, na wschodnim przedmieściu porykiwała krowa, z bardzo daleka dał się słyszeć, a może tak i się tylko pani Salomei wydało, głos pociągu. To we własnym rytmie obracało się miasto i powiat. Piotruś zasypiał. Ostatnią myślą znalazł się przy chudej krowie za kościołem św. Krzyża i w sadzie pod jabłonią. Żałował, że zostawił w sadzie czerwoną wstążkę, którą zawiązał na gałęzi. Pójdzie po nią jutro. Doktor Henryk Tarnowski był coraz bliżej celu. Wstępował w strefę zapachów ze sklepu kolonial- 142 143 nego Biny Hechtkopf: uwodziła go woń wanilii i goździków. Nim z Rynku Solnego skręcił w ulicę Pereca, należał do niej. Nad drzwiami cukierni, pewnie by zwrócić na siebie uwagę, poruszyła się markiza. Ale doktor Tarnowski tego nie zauważył. Nie zdołał, mimo że miał taki zamiar, przejść przez Rynek Solny najkrótszą drogą: gdy mijał pompę, skręcił w podcienia, teraz puste, bo sklepy, które się na nich znajdowały, dawno były zamknięte. Przez chwilę poczuł, że wplątał się w coś, czego nie potrafił nazwać, w coś przedziwnego. Kolegiata, by bezpiecznie przeczekać noc, wtulała się w lipy. Usnęła Maryja na witrażach u św. Krzyża. W ciemności odpoczywało piórko na ściernisku za ulicą Krasnobrodzką. A na ulicach Wierzbowej i Gminnej dachy wciąż usiłowały poderwać się do lotu. Nie cichły owady w sadach. Na dzikiej gruszy pod Jarosławcem czekało świtu kilka gawronów. Długa noc czekała wstążkę przywiązaną do gałęzi jabłoni. Wstążka martwiła się, że nikt o niej nie pamięta. 1998-1999 \