5559
Szczegóły |
Tytuł |
5559 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5559 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5559 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5559 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACEK SOBOTA
b�dzie ci policzone
Monice, Muzie w ci�kich buciorach
1. Gospod� postawiono opodal go�ci�ca prowadz�cego wprost do zakazanego miasta
Barden. Miejsce by�o dobre, zatem gospodarz nie m�g� narzeka� na brak klienteli.
Jednak tego dnia mia� tylko czterech go�ci. Mo�liwe, �e pozostali opu�cili
gospod�, by unikn�� towarzystwa tych czterech, wygl�daj�cych na typy spod
ciemnej gwiazdy. Ciemnych gwiazd nie mo�na zobaczy� i powiadaj�, �e z tego
w�a�nie powodu tak trudno odczyta� losy obwiesi�w i bandzior�w.
Tak czy inaczej - lokal opustosza�, a nikt nie odwa�y� si� powiedzie� przybyszom
z�ego s�owa. Dobrego zreszt� - te� nie. Gospodarz, cz�ek leciwy i do�wiadczony,
o czym �wiadczy�o bielmo na prawym oku, siwizna na skroniach i przeszkadzaj�ca
przy chodzeniu podagra, obs�ugiwa� klient�w bez s�owa. Najm�odszy z czw�rki
nazywany przez kompan�w Kandanem usi�owa� do gospodarza zagada�, wspominaj�c
mgli�cie o jesiennym ch�odzie przenikaj�cym szpik kostny. W�a�ciciel gospody
tylko �ypn�� na� prawym, przes�oni�tym bielmem okiem i nieproszony dyskutant
zamilk�.
Pogoda zaiste by�a paskudna; jesie�, niczym z�odziej przekonany o w�asnej
bezkarno�ci, ogo�oci�a z li�ci nieliczne przydro�ne drzewa. Wiatr szala� po
bezkresnej r�wninie i wydawa�o si�, �e w jego szale�stwie nie mo�e by� metody.
Chwilami dach gospody furkota� gro�nie, jakby ostrzega� ludzi, �e za moment ich
pod sob� pogrzebie. By�by to jednak r�wnie� jego pogrzeb.
Od kilku godzin przybysze poch�aniali wino, nie p�ac�c za nie. Zanosi�o si�, �e
zamierzaj� w gospodzie nocowa�. Najstarszy w grupie by� Jago; dobiega� ju�
pi��dziesi�tki. Wiek oraz karczemne awantury spowodowa�y znaczne ubytki w jego
uz�bieniu, co ogranicza�o komunikatywno�� niekt�rych wypowiedzi. Kiedy by�o
trzeba, m�wi� jednak jasno i kr�tko, a wszyscy go s�uchali; by� przyw�dc� grupy.
Kawalkado niemal dor�wnywa� wiekiem Jagowi. G��wnie milcza�, a jego twarz gin�a
w cieniu. Cnob by� porywczy i do�� m�ody. Jego oblicze przecina�a �wie�o
zasklepiona rana. Otwiera�a si� przy gwa�towniejszej mimice, zatem stara� si�
odzywa� rzadko i nie okazywa� �ywszych uczu�; przy jego temperamencie by�o to
niewykonalne.
Kandan gada� o dziewkach, kt�re mia� ostatnio w Barden - w jego opowie�ciach
by�o du�o przesady i towarzysze w�a�ciwie go nie s�uchali. Zreszt� tak naprawd�
nikt nikogo nie s�ucha� - biesiadnicy wyg�aszali monologi i sami byli ich
jedynymi s�uchaczami. Jago co jaki� czas wraca� do tematu zas�u�onej emerytury;
wspomina� te�, �e zlecenie jest ostatnim parszywym zleceniem w jego �yciu. Mo�e
jedynie milcz�cy Kawalkado �owi� s�owa k�tem ucha, ale i to nic pewnego. Z kolei
Cnob co chwila wpada� we w�ciek�o��, cho� by�o to w jego stanie niewskazane,
wraca� wci�� do suki, kt�ra tak fatalnie go urz�dzi�a. Snu� krwawe wizje, jak to
wypruje jej wn�trzno�ci, kt�rymi nast�pnie nakarmi trzod� chlewn�. Przy trzodzie
Jago drgn��.
- Zamknij si�, Cnob - rzek�. - Widzia�em w �yciu wi�cej wn�trzno�ci, ni� ty
dziwek i �wi� razem wzi�tych. Jakby� tego nie przelicza�, nawet na wag�. Odk�d
si� znamy, nie us�ysza�em od ciebie nic nowego, wi�c wol�, kiedy milczysz. Ta
kobieta nam nie ujdzie, musi troszczy� si� o bachora.
Kandan, mocno ju� pijany, z m�tnym spojrzeniem i czerwonym obliczem, pocz��
niedelikatnie pokpiwa� z zawodowych umiej�tno�ci Cnoba, kt�rego byle dziewka
naznaczy�a sztyletem na reszt� �ycia. Cnob wpad� we w�ciek�o��, rana na policzku
zn�w j�a krwawi�. Chc�c nie chc�c Cnob rozlewa� nie tylko swoj� juch�.
Jago dyplomatycznie roz�adowa� sytuacj�, wysy�aj�c Kandana po wino, Cnoba zasi�
- na g�r�, do go�cinnej izby, by tam opatrzy� sobie ran�.
Gdy zostali przy stole we dw�ch, Kawalkado odezwa� si� po raz pierwszy tego
dnia.
- Parszywa robota.
- Robota jak robota - odpar� filozoficznie Jago.
- By�em z tob� pod Wardan, Jago. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widzia�em
tylu trup�w w jednym miejscu, jakby sta� za tym jaki� potworny kolekcjoner. Nie
widzia�em takiego okrucie�stwa ani takiego morza nonsensownie rozlanej krwi.
- Milcz, Kawalkado - warkn�� Jago, poniewa� i jemu pami�� s�u�y�a dobrze.
- Mordowali�my, bo Sorm za to p�aci�. S�uszno�� sprawy niewa�na, zawsze sz�o o
to jeno, �e jeste�my najemnikami i z tego �yjemy. Lecz czego� takiego... -
Kawalkado j�� przemawia� szeptem, jakby d�awi� go w�asny g�os. - Czego� takiego,
Jago, nikt nigdy od nas nie wymaga�. Jestem, jak ty, morderc� bez honoru,
urodzonym pod parszyw� gwiazd� i god�em. Ale to... To jest naprawd� z�e...
Ja�nie o�wiecony ksi��� Sorm Bez Palca postrada� zmys�y.
- Przyj�li�my zlecenie, Kawalkado. Nigdy nikogo nie zawiedli�my, to nasz jedyny
kapita�. Ksi��� p�aci dobrze. Robota parszywa, ale nie tylko my si� jej
podj�li�my. Je�li jest piek�o, to nie trafimy tam sami. Po tej robocie wycofuj�
si� z rzemios�a, a i tobie radz�. Ale dopiero PO tej robocie... Nie martw si�,
Kawalkado. Czeka nas spokojna, dostatnia staro��.
- Spokojna staro��... I milcz�ce sumienie, co Jago? - zadrwi� Kawalkado.
- Czy ja dobrze s�ysz�?! - krzykn�� Kandan, kt�ry z pomoc� karczmarza doni�s�
wreszcie wino.- Waleczny Kawalkado sumieniem udr�czon! Dobrze, wi�cej z�ota do
podzia�u.
- Milcz, ��ty dziobie - westchn�� ci�ko Jago. Pomy�la�, �e pi�tna�cie lat temu
za takie odzywki Kawalkado odgryz�by m�odemu durniowi j�zyk. Dzi� byli ju�
starzy, zm�czeni, trapi�y ich niepotrzebne w�tpliwo�ci. �wiat nale�a� do m�odych
g�upc�w, jak Kandan czy Cnob. Trapi�a ich jeno nadmierna rozrzutno�� oraz
w�tpliwo�ci co do czysto�ci dziwek branych mi�dzy jednym a drugim pija�stwem.
Ale Kawalkado uda� po prostu, �e nie s�yszy Kandana.
- My�lisz, �e to prawda?
- Co?
- To, co o Sormie gadaj�. O tej... rzezi niemowl�t. O przepowiedni szalonego
astrologa.
Jago nie odpowiedzia� Kawalkadowi, zanurzy� usta w cierpkim napoju. Jakiego te�
p�ynu przela� w �yciu wi�cej: wina czy krwi?
- M�wi�, �e to nie szaleniec, jeno �wi�ty cz�ek! - wtr�ci� z przej�ciem Kandan.
- �wi�to�� nie idzie w parze z krwio�erczo�ci� - odci�� Kawalkado. Pochyli� si�
nad sto�em, a twarz o�wietli� mu chybotliwy p�omie� pochodni. Liczne blizny
tworzy�y sie� dolin w rozleg�ej r�wninie jego oblicza. - W przeciwnym razie nie
by�oby po�r�d ludzi m�a bardziej �wi�tobliwego nade mnie!
Zarechotali unisono, ale kr�tko i sucho.
- Prawda chyba - mrukn�� Jago. - Nie m�wmy o tym wi�cej. Nie nam roztrz�sa�
przyczyny. My jeste�my od skutk�w.
Jago my�la� kiedy� powa�nie o karierze filozofa. Pewien my�liciel zrazi� go
jednak do tego rzemios�a, udowadniaj�c bezspornie, jakoby zaj�c w �aden spos�b
nie m�g� dogoni� ��wia. Filozofia pozostaj�ca w sprzeczno�ci ze �wiadectwem
zdrowych zmys��w wyda�a si� Jagowi pust� igraszk� intelektu. Wybra� zaw�d maj�cy
wi�cej wsp�lnego z rzeczywisto�ci�.
Kandan, kt�rego rozumem j�a komenderowa� chu�, zapyta� gospodarza o potomstwo
p�ci �e�skiej. Gdy odpowiedzi� by�o milczenie oraz b�ysk bielma, zrozpaczony,
zapyta� o siostr� starca. Tymczasem Cnob zszed� na d�; mia� twarz obwi�zan�
niechlujnie brudn� szmat�. I przez ni� zd��y�a ju� przesi�kn�� krew.
- Do diab�a, Cnob! - krzykn�� Jago; wino szumia�o mu w g�owie jak ocean. - To
wygl�da jeszcze gorzej. Kawalkado, zaszyj mu t� szram�, a b�dzie ci to
policzone!
Zmierzch zapad� niespodziewanie szybko, a pomog�y mu atramentowe i ci�kie
chmury. Jago postanowi� da� komend� do zas�u�onego odpoczynku, lecz nie zd��y�,
bo w tym momencie nowy go�� zawita� w gospodzie. Wraz z przybyszem wtargn�� do
�rodka nieproszony, przenikliwy ch��d, kt�ry Kawalkado odczu� jak nag�y dotyk
�mierci. Ogarn�y go z�e przeczucia, ale nie pokaza� tego po sobie.
Ogie� pochodni rozchybota� si�, a po �cianach pocz�y pe�ga� cienie o
fantastycznych kszta�tach.
- Kobiety mnie nudz�, �piewu nie s�ysz�, ale ch�tnie napij� si� wina - rzek�
przybysz. - I niech kto� zajmie si� moim wierzchowcem.
- Nie widz� srebra, nie widz� z�ota - mrukn�� gospodarz. - Mog� jednak patrze�
niew�a�ciwym okiem.
- Tak, wierzchowcem! - powt�rzy� obcy g�o�niej. - Zanocuj� tu. Ale najpierw
wino.
- Chyba sk�d� go znam... - szepn�� scenicznie Jago.
Karczmarz, z oci�ganiem, nape�ni� przybyszowi kielich.
W�osy obcego by�y bia�e jak �nieg, ale wygl�da�o to na teatraln� sztuczk� - zbyt
by� m�ody na tak wszechogarniaj�c� siwizn�. Twarz przybysza okaza�a si� wsp�lnym
dzie�em autorskim smutku i zw�tpienia; przypomina� psa, kt�rego najpierw kto�
dotkliwie obi�, by nast�pnie odebra� mu upragnionego gnata. Pies wlecze si�
zatem do budy, by tam szuka� schronienia, ale na miejscu znajduje zgliszcza.
Nieznajomy wygl�da� na cz�owieka zmierzaj�cego z podziwu godn� konsekwencj� od
kl�ski do kl�ski. Mimo to by� rycerzem - �wiadczy� o tym nie tylko miecz u boku,
wykonany z drogiej, najpewniej daleta�skiej stali; r�wnie� i god�o na piersi -
Wiewi�rka Bez Kity. Jago du�o by da� za takie god�o. To, kt�re od wiek�w
przynale�a�o do rodu Jaga - Koniczyna Bez Li�ci - by�o przyczyn� nieustannych
zgryzot najemnika. Albowiem im wy�szy w hierarchii byt�w organizm na godle, tym
wy�szy status posiadacza. God�ami arystokrat�w bywa�y zwykle ptaki, rzadziej -
ryby. Powiadano, �e god�em Cesarza by�a Kobieta Bez W�os�w �onowych. Kr��y�y
r�wnie� pog�oski, nie potwierdzane jednak przez autorytety, �e god�em w�adcy
odleg�ej krainy Hongh mia� by� Upad�y Anio� Z Jednym Skrzyd�em.
A� nagle przypomnia� sobie Jago, kim jest przybysz. Przypomnia� sobie, cho�
kiedy go widzia� ostatni raz, nie wygl�da� rycerz na psa obitego, a na krwi
�akn�cego. Jego oblicza nie rze�bi�y smutek i zw�tpienie pospo�u, ale niczym nie
wzruszona pewno��, a jego w�osy... w�osy by�y czarne. Czarne jak noc bez gwiazd.
- Kwaidan - szepn�� Jago i doda� g�o�niej: - Witaj, panie!
- On nie s�yszy - powiedzia� gospodarz. - Sp�jrz, panie, na jego uszy.
Kwaidan nie mia� uszu.
- Kwaidan - mrukn�� Kawalkado. - S�ysza�em to imi�.
Jago opr�ni� dzban z wina i wsta� z �awy.
- Szkoda, �e nie mog� go zapyta�, w kt�r� stron� �wiata zmierza.
- Po co? - zainteresowa� si� Cnob.
- Po to, by uda� si� w przeciwnym kierunku. Idziemy spa�, ch�opcy. Jutro ci�ki
dzie�. Gospodarzu, za wszystko zap�acimy o �wicie. Przed wyjazdem.
- B�dzie wam policzone - szepn�� do siebie karczmarz.
2. Kroni kl�a, na czym �wiat stoi, le�y oraz siedzi. Osadzi�a ostro
wierzchowca; ko� nie by� tym zachwycony. Dzieciak zn�w wymiotowa� na jej plecy.
Kroni mia�a do�� trud�w podr�y. Ch�opiec by� za ma�y. Pr�bowa�a jecha� na tyle
wolno, by nie chorowa�, a jednocze�nie wystarczaj�co szybko, by umkn�� pogoni.
- I gdzie� teraz jeste�, o ty, Kt�ry Nie Jeste�?! - krzykn�a. Nawet echo jej
nie odpowiedzia�o. Wok� rozci�ga�y si� wrzosowiska i wydawa�o si�, �e nie maj�
kresu. Lecz kres by�, na p�nocy, tam, gdzie zaczyna�a si� Szara Pustynia.
Pobie�nie oczy�ci�a nosid�o na plecach i spr�bowa�a nakarmi� ma�ego piersi�. -
Nic z tego. Ch�opiec, wyczerpany, p�aka� bezg�o�nie.
- Jeszcze troch� - szepn�a. - Jeszcze troch�... Zatrzymamy si� w Kaltern, potem
niech si� dzieje, co chce.
Zaczyna�a �a�owa�, �e ci�a m�odego siepacza sztyletem w twarz. Mo�e powinna
odda� dzieciaka, mo�e taka cena za �wi�ty spok�j wcale nie by�a wyg�rowana?
Kroni, jak zawsze, czu�a si� zdradzona i opuszczona. Uczucie to towarzyszy�o jej
od wczesnego dzieci�stwa. Zdrada nadawa�a jej �yciu sens i kszta�t. Najpierw
zdradzana by�a Kroni, potem j�a zdradza� sama, mszcz�c si� w ten spos�b za sw�j
los. Jej matka by�a dziewk� z podrz�dnego lupanaru - zabi�a j� nieczysta
choroba. Tu� przed �mierci� odda�a Kroni do mieszcza�skiej rodziny w Barden;
siedmioletnia dziewczynka odczu�a to jak pierwsz� zdrad�. W wieku dwunastu lat
zakocha�a si� w panu domu, zdradzaj�c zaufanie jego ma��onki. Nie odczuwa�a z
tego powodu wyrzut�w sumienia; talent odziedziczony po matce pom�g� jej w sztuce
uwodzenia. Pan domu kocha� sw� �on� i uchodzi� za cz�eka honoru, nie potrafi�
jednak stawi� czo�a umiej�tnie pobudzonej nami�tno�ci. Konflikt szalej�cy w jego
sumieniu doprowadzi� go do pomieszania zmys��w i w konsekwencji do samob�jstwa.
Kroni odebra�a to jak kolejn� zdrad�. Gdy mia�a pi�tna�cie lat, uciek�a z domu
dobroczy�c�w i zosta�a ulicznic�. Traktowa�a swe rzemios�o jak jedn�,
nieustann�, monstrualn� zdrad�. Wyobra�a�a sobie, �e zdradza wszystkich
m�czyzn, kt�rym si� oddaje i poniek�d by�o tak w istocie. Kroni umyka� jednak
fakt, �e zdradzani przez ni� wiedz� o zdradzie, godz� si� z ni�, p�ac� za ni�, a
mo�e nawet jej po��daj�. M�czy�ni lubi� si� p�awi� w moralnych nieczysto�ciach.
Jednakowo� dw�ch z tego legionu, kt�ry j� oblega�, rzeczywi�cie zapa�a�o
�arliwym uczuciem. Nic w tym dziwnego - Kroni by�a pi�kna i m�oda, na dodatek -
po matce - uwodzicielska. Ma�o tego - jako jedna z pierwszych j�a stosowa�
sztuk� makija�u. Pierwszy ofiarowa� poka�ny maj�tek, drugi - arystokratyczne
god�o. Jednak system warto�ci Kroni wywodzi� si� z innego pi�tra rzeczywisto�ci;
nie tytu�y i nie bogactwa j� poci�ga�y, jeno zdrada w najczystszej postaci.
Po�ama�a obu serca, jakby to by�y wysuszone �d�b�a trawy. Kroni uwa�a�a, �e
�wiat jest dobry wy��cznie dla ludzi silnych i wyzbytych prostych wzrusze�;
porywy serca bra�a za szkodliwe dla serca; w istnienie duszy nie wierzy�a w
og�le. Nic nie wiedzia�a - nikt jeszcze w jej �wiecie o tym nie wiedzia� - o
mechanizmach doboru naturalnego, ale intuicyjnie uwa�a�a si� za element podobnej
machiny. Czasem my�la�a o sobie jak o prawie natury, niewzruszonym �ywiole,
dzia�aj�cym poza dobrem i z�em.
Kilkakrotnie zasz�a w ci��� i za ka�dym razem j� usuwa�a, p�ac�c za to s�ono
znajomej znachorce. O dziwo, mniema�a, i� by�y to jedyne akty mi�osierdzia w
kr�tkim �yciu. Mia�a wr�cz pretensj� do w�asnej matki, �e ta nie usun�a jej w
odpowiednim momencie ze swego cia�a. Tak oto chwile zw�tpienia i cierpienia
przeplata�y si� w jej �yciu z momentami rado�ci z pope�nionych wyst�pk�w i
zdrad. �mier� cz�sto nawiedza�a j� w my�lach, Kroni by�a jednak pewna, �e
samob�jstwo jest oznak� s�abo�ci, poddania si� tym prawom, kt�re dot�d stanowi�a
sama.
A� nagle, ca�kiem niedawno, pojawi� si� on. Podszed� do niej na ulicy, gdy
przechadza�a si� w celach zawodowych.
- Jam jest, Kt�ry Nie Jest - przedstawi� si�.
- D�ugie imi�, panie Kt�ryniejest. Jestem droga - powiedzia�a Kroni,
uruchamiaj�c arsena� swoich powab�w.
Kt�ry Nie Jest u�miechn�� si� drapie�nie.. W tamtej chwili przypomina� Kroni
wilka - porusza� si� lekko, jakby nic nie wa�y�, lecz z jego postaci bi�a si�a i
gwa�towno��. Lubi�a taki typ m�czyzn; nigdy �adnego nie pokocha�a, ale w�a�nie
takich lubi�a. Dopiero potem zaobserwowa�a zdumiewaj�c� cech� nowego klienta:
jego zdolno�� do p�ynnego zmieniania cech charakteru, a czasem wydawa�o si�, �e
nawet wygl�du - znakomicie to wsp�gra�o ze zmianami oczekiwa� Kroni. Gdy
chcia�a czu�ego kochanka - rysy m�czyzny �agodnia�y, tembr g�osu mi�k�; gdy
pragn�a w nim ujrze� brutalnego zdobywc� - stawa� si� nim. Oddawanie si�
klientom nie sprawia�o jej rado�ci; tym razem by�o inaczej. Przyrodzenie
Kt�regoniema zda�o jej si� niemal nadprzyrodzeniem; czu�a rozkosz, jakiej nigdy
nie zazna�a. Tymczasem mimetyczny kochanek zachowywa� si� w �o�u z zadziwiaj�c�
beznami�tno�ci�, jego ruchy by�y obliczone i wywa�one, co tylko pot�gowa�o
nami�tno�� dziewki. Wygl�da�o to tak, jakby role si� zmieni�y: to ona by�a
klientem, on za� - ulicznic�. I przez ca�y czas m�wi�; wymawia� s�owa, kt�rych
nie rozumia�a. M�wi� o �a�cuchu ewolucyjnym zdrady, kt�rego Kroni mia�a by�
zwie�czeniem. M�wi� o dziecku, kt�re si� narodzi, a kt�re oka�e si� najwi�kszym
zdrajc� w historii.
- Wybra�em ci� z tysi�ca, moja zdradziecka Kroni - powiedzia� na odchodnym. - To
dziecko musi si� narodzi�. Nie usuniesz ci��y, a b�dzie ci policzone.
U�miechn�� si� zdradziecko, lubie�nie i szarmancko, i wyszed�. Od tamtej pory
wi�cej go nie zobaczy�a. Miesi�c p�niej stwierdzi�a, �e jest w ci��y, tak jak
przewidzia� dziwny kochanek. Mimo w�ciek�o�ci postanowi�a donosi� dziecko. By�a
przekonana, �e oka�e si� kim� wyj�tkowym, jak jego ojciec. Tu� po rozwi�zaniu
gruchn�a w Barden wie�� o przepowiedni nadwornego astrologa ksi�cia Sorma.
Gwiazdy m�wi�y, �e w najbli�szej okolicy i jeszcze bli�szym czasie ma przyj�� na
�wiat Kr�l Kr�l�w, detronizator autorytet�w i wielki m�drzec. Sorm, zagro�ony w
swym monopolu na w�adz�, za cich� zgod� Cesarza, rozpocz�� hekatomb� noworodk�w
p�ci m�skiej. Kroni uda�o si� zbiec z Barden; po drodze rani�a jednego z
siepaczy Sorma. My�la�a w skryto�ci ducha, �e to jej syn jest dzieckiem z
przepowiedni.
Pr�bowa�a jecha� wolniej, ni� dotychczas. Nie min�o p� dnia, gdy Kroni
zobaczy�a gospodarstwo. Pomy�la�a, �e los jednak jej sprzyja, zaczyna�o bowiem
brakowa� wody. Z bliska zabudowania wygl�da�y, jakby mia�y si� przewr�ci� na
skutek oddechu dobrze od�ywionego niemowl�cia. Przywita� j� m�czyzna z wid�ami;
wida� okolica nie by�a spokojna. Kiedy zobaczy�, �e przybysz jest kobiet�,
od�o�y� improwizowan� bro�. Kroni us�ysza�a p�acz dziecka.
- Czy to ch�opiec? - zapyta�a.
- Tak - odpar� m�czyzna, wyra�nie dumny. - To syn.
Jego kobieta na widok Kroni i jej niemowl�cia przytroczonego do plec�w za�ama�a
r�ce. Nalega�a, by zostali d�u�ej, lecz Kroni upar�a si�, by rusza� natychmiast.
- Dok�d? - zapyta� gospodarz.
- Na p�noc.
M�czyzna zblad�.
- Niebezpiecznie jest si� tam zapuszcza�, pani. Wracaj lepiej, sk�d przyby�a�.
Jakikolwiek z�y los przywi�d� ci� a� tutaj, tam czeka ci� jeno �mier�.
- Daleko st�d do Kaltern? - zapyta�a Kroni, nie zaprz�taj�c sobie g�owy
bredzeniem prostak�w.
- B�dzie dzie� drogi.
- Dzi�kuj� wam, dobrzy ludzie.
Chcia�a im zap�aci� za wod�, ale nie przyj�li srebrnej monety.
Kroni nic nie wspomnia�a o siepaczach Sorma ani o przepowiedni. Pomy�la�a, �e
najemnicy, je�li nadal j� �cigaj�, mog� zadowoli� si� �mierci� syna wie�niak�w.
Nawet nie zauwa�y�a, kiedy jej mi�o�� w�asna nieco rozszerzy�a granice. Wreszcie
znalaz� si� w jej �yciu kto�, kogo pokocha�a: w�asny syn. Nie wiedzia�a jednak,
czy odzywa si� w niej macierzy�ski instynkt, czy nadzieja na matkowanie
przysz�emu Kr�lowi Kr�l�w?
Kobieta i m�czyzna patrzyli za oddalaj�c� si� Kroni. Oboje my�leli, �e ju�
nigdy jej nie zobacz�.
Nie mylili si�.
3. Kwaidan jecha� drog� wij�c� si� po�r�d wrzosowisk. Od czasu spotkania z
Bazyliszkiem nie opuszcza�o go zw�tpienie w sens jakiegokolwiek dzia�ania.
Bestia mia�a wielk� moc - zanik uszu pod jej pal�cym spojrzeniem by� tylko
symbolem, materialnym ekwiwalentem utraty w�a�ciwo�ci. W�a�ciwo�ci s�yszenia i
wiary. Bazyliszek odebra� rycerzowi te umiej�tno�ci, a jedno wi�za�o si� �ci�le
z drugim: nie us�yszy nigdy Kwaidan G�osu Boga.
Dwukrotnie usi�owa� ze sob� sko�czy�, jednak rzeczywisto�� uparcie
przeciwstawia�a si� jego pr�bom. Za pierwszym razem powiesi� si� w pe�nym
rynsztunku, jak na wojownika przysta�o, na przydro�nym drzewie - ga��� nie
wytrzyma�a obci��enia. Kwaidan mia� przedsmak zwi�zanych z tym wra�e� i obra�e�,
uzna� wi�c, �e �mier� przez uduszenie nie jest ani �atwa, ani godna rycerza.
Nast�pnie wypr�bowa� na sobie trucizn� sporz�dzon� przez pewnego pustelnika -
do�wiadczenie zako�czy�o si� ci�k� biegunk�. Po tym incydencie Kwaidan doszed�
do wniosku, i� �aden rodzaj �mierci nie nale�y do przyjemno�ci, postanowi� zatem
zawiesi� samob�jcze pr�by na czas nieokre�lony. Nie oznacza�o to oczywi�cie, �e
b�dzie ust�powa� �mierci z drogi.
Zgorzknia� i zoboj�tnia�; rozpacz obezw�adniaj�c� mu dusz� pokrywa�
nonszalancj�, brawur� oraz cynizmem. I tylko rze�ba jego twarzy, wykonana d�utem
smutku i zw�tpienia, oddawa�a prawdziwe uczucia Kwaidana.
Czasami zdarza�o mu si� my�le� o Bogu. Czy utrata s�uchu rzeczywi�cie by�a
znakiem? Jaka jest prawdziwa natura Boga? Czy B�g w og�le istnieje? Powszechnie
obowi�zuj�ce s�dy o Stw�rcy jako istocie niesko�czenie dobrej i mi�osiernej
zda�y si� Kwaidanowi naiwne. I wcale nie dlatego, �e w�asne przykre
do�wiadczenia zaw�a�y mu perspektyw�. Takie pojmowanie Boga powa�nie ogranicza
Boskie Atrybuty. Albowiem jakiekolwiek pojedyncze cechy rozbudowane do rozmiar�w
monstrualnych pomniejsza�y w istocie Boga. Je�li rzeczywi�cie by� wolny od
ogranicze�, niesko�czony, to wszystko musia�o by� w Nim niesko�czone: dobro i
z�o, mi�osierdzie i okrucie�stwo, poczciwo�� i z�o�liwo��... Tylko taki byt m�g�
uchodzi� za niesko�czony. Z drugiej strony niesko�czono�� cech przeciwstawnych
wyklucza�a si� wzajem. Poza tym jakiekolwiek cechy, cho�by i posiadane w
niesko�czonej dawce, ogranicza�y w istocie posiadacza. Przecie, jak powiadali
m�drcy, wolna wola nie polega na uleganiu sk�onno�ciom, lecz na przeciwstawianiu
si� im. By�by zatem B�g istot� bez w�a�ciwo�ci? Dochodz�c do tego punktu
rozwa�a�, Kwaidan godzi� si�, �e ulega paradoksom niedoskona�o�ci cz�eczego
poznania i rozumienia. I poprzestawa� na praktycznej konstatacji: oto trafi� na
z�y dzie� Boga. A dni Boga bywaj� bardzo d�ugie. Niekiedy trwaj� tyle, co �ycie
przeci�tnego rycerza.
Od dw�ch dni porusza� si� tropem krwawego �ladu na drodze. Najpierw przywiod�o
go to do gospody i tam zrozumia�, �e �lad ma wiele wsp�lnego z dzia�alno�ci�
najemnik�w ksi�cia Sorma Bez Palca, kt�rzy akurat go�cili w karczmie. Jednak
dwudniowe krwawienie w takiej obfito�ci oznacza zwykle �mier� brocz�cego - nie
mog�o zatem i�� o paskudn� szram� przebiegaj�c� oblicze jednego z drab�w. W
Kwaidanie po raz pierwszy od d�ugiego czasu obudzi�o si� co� na kszta�t
zainteresowania. Trop wi�d� na p�noc, tam, gdzie znajdowa� si� zamek Kaltern -
obiekt ciesz�cy si� ponur� s�aw�, dalej za� - Szara Pustynia, kt�rej s�awa by�a
jeszcze gorsza. Kwaidan wraca� zatem w strony, kt�re winien by� omija� z daleka,
tak jakby nie tajemnica krwawego �ladu, lecz los osobi�cie kierowa� rycerzem.
Trop prowadzi� do przydro�nego gospodarstwa, kt�re na pierwszy rzut oka
wygl�da�o na opuszczone. Nawet gdyby Kwaidan m�g� cokolwiek s�ysze�, to i tak
nie doszed�by do niego �aden d�wi�k; wok� panowa�a niczym nie m�cona cisza.
Rycerz zsiad� z konia i na wszelki wypadek si�gn�� po miecz. Drzwi sk�aniaj�cego
si� ku upadkowi domostwa by�y uchylone - Kwaidan ostro�nie wszed� do �rodka.
Najpierw zobaczy� trupa m�czyzny wci�� kurczowo zaciskaj�cego d�o� na wid�ach;
mia� rozp�atan� g�ow�, wok� kt�rej wiosennie wykwit�a aureola krwi. Na wid�ach
te� by�a krew, z czego Kwaidan wywnioskowa�, �e m�czyzna zdo�a� rani� swego
przeciwnika. Kobieta skona�a w s�siedniej izbie i Kwaidan domy�li� si�, �e
musia�a broni� dost�pu do niewielkiej, drewnianej ko�yski. Rycerz �a�owa�, �e
nic nie s�yszy - by� mo�e dziecko p�acze i d�wi�ki te, niczym muzyka sfer,
ukoi�yby Kwaidana, rozwia�y obawy, kt�re za chwil� mog�y zmieni� si� w pewno��.
Bowiem ko�yska nie porusza�a si�; sta�a nieruchomo jak g�az. Wreszcie podszed�.
W ko�ysce by�o bardzo du�o krwi, a� trudno uwierzy�, �e tyle jej w tak ma�ym
cia�ku. Korpus niemowl�cia pozbawiono g�owy. Kwaidan nie m�g� jej nigdzie
znale��.
Pochowa� cia�a. Nie zna� odpowiednich modlitw, lecz wstawi� si� za nimi u Boga,
w kt�rego nie do ko�ca wierzy�.
Potem dosiad� konia i ruszy� dalej krwawym tropem.
Na p�noc.
4. Niema kobieta, jedyna, nie licz�c jej syna, mieszkanka zamku Kaltern,
powita�a Kroni bez zdziwienia. Od razu poczu�a, �e co� je ��czy. Obie powi�y
syn�w w tym samym czasie i w tajemniczych okoliczno�ciach. By�y dla siebie
antytezami: dziewka i dziewica, jakby ko�cami tego samego kija. Aktualna
gospodyni na Kaltern, przekl�tym zamku, natychmiast przejrza�a Kroni na wylot -
taki ju� mia�a dar. Zrozumia�a, �e �ycie jej go�cia by�o pasmem zdrad.
Dostrzeg�a to w pi�knych, lecz twardych rysach twarzy Kroni, w zaci�ni�tych
ustach, w zimnych oczach, kt�rych b��kit nie niebo przywodzi� na my�l, a stal.
Niemowa wiedzia�a, �e �wiat rz�dzi si� twardymi prawami i �e sprawiedliwo��
niewiele ma z tym wsp�lnego. Nie wini�a Kroni za jej z�o ani nawet hrabiego
Mortena za to, �e kiedy� kaza� jej - jako ma�ej dziewczynce - usun�� j�zyk, by
tajemnice zamku nie wydosta�y si� t� drog�. Nie wini�a r�wnie� Kata Bez Imienia
za to, �e wykona� polecenie hrabiego. �wiat by� ci�kim �a�cuchem uczynk�w i ich
nast�pstw, kt�ry oplata� ludzi, kr�powa� swobod� ich mi�osierdzia. Nie potrafili
go rozerwa�; byli na to zbyt s�abi. Zdrada rodzi�a zdrad�, cierpienie odbija�o
si� cierpieniem. Z�o nigdy nie gin�o. By�o to Prawo Zachowania Z�a, kt�re niema
kobieta sformu�owa�a kiedy� na w�asny u�ytek i kt�rym nie mog�a si� z nikim
podzieli� z racji swej niemoty oraz braku umiej�tno�ci pisania. Mia�a jeno
nadziej�, �e by� mo�e kiedy� jej syn, urodzony w cudownych okoliczno�ciach,
b�dzie tym, kt�ry rozerwie �a�cuch i zaprzeczy prawu.
Kroni widzia�a - b��dnie - bezradno�� i s�abo�� niemowy. Nieco nadwer�ona
trudami podr�y uroda Kroni (cienie pod oczami nie b�d�ce wynikiem
wyrafinowanego makija�u, w�osy w ra��cej dysharmonii) wykwit�a na tle jaskrawej
brzydoty pani zamku. I za to g��wnie, a nie za okazan� go�cinno��, poczu�a
ulicznica wdzi�czno�� do niemowy.
Zamczysko w umiarkowany spos�b przera�a�o Kroni, nie przyzwyczajon� do budowli
tak obszernych, zawi�ych, tak zawilgoconych. Ka�de ciche nawet odezwanie Kroni,
ka�dy jej krok kwitowa�y pog�osy i g��bokie echa. Pod nieobecno�� prawowitych
w�a�cicieli zapanowa� w Kaltern istny raj dla paj�k�w, kt�re - zorientowawszy
si� w osobistej nietykalno�ci - j�y wyplata� paj�czyny o artystycznych
ambicjach. Ich dalsza ewolucja przebiegaj�ca w warunkach tak sprzyjaj�cych oraz
stymuluj�cych mog�a w rezultacie zaowocowa� paj�czym intelektem.
Synek Kroni szybko doszed� do siebie; matka by�a dumna z jego si�y - musia�
odziedziczy� j� po ojcu. Niemowl�ta spoczywa�y w komnacie na pi�trze, gdzie
znajdowa� si� daj�cy ciep�o kominek. Dzieci zachowywa�y si� z niezwyk�ym
spokojem, wydawa�o si�, �e obserwuj� si� wzajem. Ich kolejne spotkanie mia�o
odmieni� losy tego �wiata.
Nad kominkiem wisia� portret kobiety o zniewalaj�cej urodzie. Kroni usi�owa�a
nie patrze� w tamt� stron�, jednak jej wzrok �ci�ga�o co� ku wizerunkowi wr�cz
magnetycznie. Uwa�a�a, �e pi�kniejsze od niej kobiety s� karygodn� rozrzutno�ci�
�wiata. To ona, Kroni, powinna wyznacza� kanony pi�kna, nikt inny.
Zasn�a ze wzrokiem wlepionym w portret. Mia�a dziwny i straszny sen. Najpierw
zobaczy�a rycerza o bia�ych w�osach, pozbawionego uszu. Ale ten obraz szybko si�
rozwia� i jego miejsce zaj�� inny. Widzia�a teraz niemowl� w z�otej koronie.
Pomy�la�a, �e to jej syn i by�a dumna, czu�a, �e serce za chwil� wyskoczy,
deformuj�c jej kszta�tne piersi (wizja ta wyda�a si� Kroni niepokoj�ca). Dopiero
po chwili zobaczy�a, �e to nie jest jej syn; to nie jej dziecko by�o Kr�lem
Kr�l�w. By� to syn niemej kobiety! Nienawidzi�a go, Bo�e, jak go znienawidzi�a!
- Dobrze, moja pi�kna, zdradziecka Kroni - us�ysza�a szept Kt�rego Nie Ma i po
chwili go ujrza�a. - Nie powo�uj si� jednak na Boga. To niepotrzebne.
Chcia�a krzycze�, zapyta� go k��liwie, gdzie te� by�, gdy �cigali j� siepacze
Sorma, pragn�a przeklina�, drapa� go po twarzy paznokciami, ale on tylko
pog�aska� j� po w�osach i musn�� czo�o wargami. Nic nie powiedzia�a.
- Patrz - rzek�. - Patrz...
Zobaczy�a w�a pe�zn�cego w kierunku ch�opca w koronie. Przez chwil� chcia�a go
ostrzec, krzykn��, by ucieka�, jednak nie uczyni�a tego. Niech ginie! To nie jej
syn, to nie krew z jej krwi. Niech umiera w m�czarniach!
- Przyjrzyj si� w�owi, Kroni - szepta� Kt�ry Nie Jest. - Czy� nie jest pi�kny?
Wtedy zrozumia�a: to w�� jest jej synem. Zap�aka�a; �zy ��obi�y jej pi�kne
policzki.
- Zabij naszego syna, Kroni!
Nie rozumia�a. Przecie� to ich syn, wprawdzie wije si� po ziemi bez wdzi�ku i
powabu, ale jednak to ich syn! Jednak Kt�ry Nie Jest powtarza�: zabij, zabij,
zabij.
Podbieg�a do w�a, by go zadepta�, ju� podnios�a stop�. Mi�o�� macierzy�ska,
obudzona nieoczekiwanie, zmaga�a si� w niej z nienawi�ci� p�yn�c� z
rozczarowania, potwornego rozczarowania. Kt�ry Nie Jest powstrzyma� j� w
ostatniej chwili.
- Kt�rego� dnia, Kroni, b�dziesz musia�a zdradzi� naszego syna - rzek�. - Zdrada
rodzi zdrad�.
W�� pe�zn�� uparcie, a Kr�l Kr�l�w, kt�ry - zgodnie z logik� sn�w - sta� si�
nagle doros�ym m�czyzn�, siedzia� nieporuszenie. Widzia� �mier� zbli�aj�c� si�
z nieuchronno�ci�, ale nie reagowa�. Tylko patrzy�.
Patrzy�.
Z lito�ci�.
5. Po przebudzeniu sytuacja Kroni znacznie si� pogorszy�a. Le�a�a zwi�zana w
wielkim pomieszczeniu, kt�rego centrum stanowi� du�y, drewniany st� otoczony
�awami. Na �cianach wisia�y obrazy przedstawiaj�ce na przemian martwe natury z
frykasami w roli g��wnej oraz polowania, gdzie ofiarami pada�y g��wnie dziki;
by�o to dziwne, poniewa� stworzenia owe nie wyst�powa�y w pobli�u Kaltern. Kroni
domy�li�a si�, �e jest najpewniej w sali biesiadnej. Obok w r�wnie fatalnym
po�o�eniu le�a�a niema kobieta. Jeden z najemnik�w ksi�cia Sorma, ten, kt�rego
onegdaj naznaczy�a sztyletem, spoczywa� na �awie w rosn�cej ka�u�y krwi.
Pochyla� si� nad nim Kawalkado, z zainteresowaniem ogl�daj�c rany.
- No i po co ja ci g�b� �ata�em? - zapyta�.
- �le si� czuj� - j�kn�� Cnob.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Ten wie�niak prawie ci� przebi� na wylot. Po czym�
takim nie mo�na czu� si� dobrze, uwierz mi.
Jago by� w�ciek�y. Nie chcia� rzezi tamtej rodziny, nie chcia� straci�
cz�owieka.. Nie chcia�o mu si� r�wnie� zabija� tych dw�ch ch�opc�w, a wszystko
wskazywa�o na to, �e b�dzie musia� wzi�� na siebie �w ci�ar. Nic to, sumienie
mia� rozci�gliwe.
Cnob le�a� na �awie i dogorywa�. Ka�u�a coraz g�stszej i ciemniejszej krwi ros�a
wok� niego. Grymas b�lu tak rozci�ga� mu twarz, �e szwy za�o�one przez
Kawalkada puszcza�y - i rana zn�w zacz�a broczy�. Wygl�da�o tak, jakby
wszelkimi sposobami postanowi� si� jak najkr�tszym czasie wykrwawi�. Nie by�o to
oczywi�cie prawd�. Cnob bardzo ba� si� �mierci.
Kandan patrzy� �akomym wzrokiem na Kroni.
"Trzeba b�dzie zabi� t� dziewk�", pomy�la� Jago. My�l ta jeszcze bardziej
rozci�gn�a mu sumienie. A� poczu� si� pusty w �rodku.
- Kandan - powiedzia� na g�os.- Id� po w�r z g�owami. Cuchn�. Zanie� je do lochu
- tam ch�odniej.
Jago mia� nadziej�, �e ch��d loch�w mo�e r�wnie� ostudzi� g�ow� Kandana.
- Po co taszczymy te g�owy?! - warkn�� Kawalkado, cho� doskonale zna� odpowied�.
Po prostu nerwy mu puszcza�y.
- Sorm p�aci od g�owy.
Kandan wyszed� na dziedziniec po w�r.
- Zostawiamy po sobie krwawy �lad. Jak... �limaki!
- Zamknij si�, Kawalkado! Opatrz lepiej tego durnia. Rzyga� mi si� ju� chce na
widok czerwieni. A ten jej od pocz�tku dostarcza najwi�cej!
Jago zbiera� si� w sobie, by p�j�� na g�r� i zamordowa� dzieci. Sz�o mu to
ci�ko, tak ci�ko, �e niemal z rado�ci� powita� okrzyk Kandana, kt�ry wpad� do
�rodka.
- Jaaagooo!
- Gdzie w�r? - zapyta� Jago dla zasady, udaj�c zaw�d.
- Kto� nadje�d�a traktem od po�udnia!
- Rozpozna�e� kto?
- To chyba ten rycerz. Ten... Kwaidan!
- Niedobrze - mrukn�� Jago.
- Przecie to nie jego sprawa - powiedzia� Kawalkado. - Po co ma si� wtr�ca�? I
�ywotem ryzykowa�? S�ysza�em, �e z niego taki sam dra�, jak my.
- Kiedy� taki by� - przyzna� Jago. - Ale potem zabi� dziecko. Ma�� dziewczynk�.
Powiadaj�, �e co� w nim p�k�o.. Boga j�� szuka�... Wycofa� si� z rzemios�a. Boj�
si�, �e bachory mog� by� jego czu�ym punktem.
Jago zastanawia� si� gor�czkowo. Negocjacje nie mia�y sensu, ze wzgl�du na
trudno�ci w komunikacji. Nale�a�o rycerza ubi�. Kandan do niczego si� nie
nadawa�, zatem wys�a� go do lochu razem z kobietami. Cnob w�a�nie wyzion��
ducha. Wi�c zosta�o ich dw�ch, jak zawsze: Jago i Kawalkado. Kawalkado i Jago.
Rami� przy ramieniu.
"O czym ja my�l�?", pomy�la� ze wstr�tem Jago. - "Sentymenty? W moim wieku?".
Us�yszeli t�tent kopyt na dziedzi�cu.
Spokojnie si�gn�li po miecze.
- Naprawd� jest a� tak dobry? - zapyta� Kawalkado.
- Tylko raz widzia�em, jak wywija� mieczem - odpar� wymijaj�co Jago. - By�o to z
dziesi�� lat temu. Pojedynkowa� si� z durniem, kt�ry mia� nieszcz�cie �le
wyrazi� si� o jego uszach.
- Ju� wtedy mia� k�opoty z uszami? - zainteresowa� si� Kawalkado.
- Tak. Tylko �e wtedy mia� je w nadmiarze... za du�e. Odstaj�ce... pod he�m nie
wchodzi�y.
- I co?
- Co: co?
- Jak si� sko�czy� pojedynek?
- By� kr�tki. Trwa� tyle, co mrugni�cie okiem. Nigdy nie widzia�em nikogo tak
szybkiego jak Kwaidan. Ale to by�o dziesi�� lat temu.
- Zawsze potrafi�e� mnie pocieszy�, Jago. Mam nadziej�, �e b�dzie ci to
policzone.
- Do nieba i tak nie trafi�.
- A piek�o... przepe�nione.
Najmnicy wymieniali uprzejme uwagi, a Kwaidan zagl�da� do przesi�kni�tego krwi�
wora. Powoli narasta�a w nim furia, z gatunku tych najbardziej niebezpiecznych,
zimnych jak l�d, a zarazem nie maj�cych z�ego wp�ywu na przytomno�� my�li.
Tymczasem w lochu Kandan dzieli� swe zainteresowanie na dwie cz�ci. Dawno nie
mia� kobiety, a Kroni by�a pi�kna. Ponadto zafascynowa�a go dziwaczna machina
tortur - nigdy przedtem takiej nie widzia�, cho� hobbystycznie zwiedza� r�ne
lochy. S�ysza� oczywi�cie o rezyduj�cym tu kiedy� legendarnym Kacie Bez Imienia
i jego technicznych innowacjach. Machina, kt�ra zainteresowa�a �ywo Kandana
nazywana by�a w innej rzeczywisto�ci gilotyn� - od imienia wynalazcy. Kandan nie
mia� wyobra�ni technicznej, zatem po�o�y� g�ow� pod ostrzem i z tej perspektywy
przygl�da� si� Kroni. Potem nieostro�nie opar� si� o d�wigni� i ostrze zosta�o
uwolnione.
Kwaidan nie spieszy� si� - szed� krwawym tropem, cho� ten nie by� ju� tak obfity
- jaki zostawia� po sobie Cnob przebity wid�ami. Rycerz dawno nie bi� si�, zatem
pr�bowa� wprawi� si� w odpowiedni nastr�j - pomieszanie ch�odu i determinacji.
Gdy dotar� do sali biesiadnej, by� ju� w�a�ciwie usposobiony.
Kawalkado, swoim zwyczajem, zacz�� od obelg. To, �e przeciwnik nie m�g� ich
s�ysze�, nie by�o istotne - obelgi podtrzymywa�y w najemniku ducha bojowego.
Jednak ju� pierwszy wypad: pchni�cie pozornie szybkie i b�yskotliwe, a na
dodatek niczym nie sygnalizowane, kt�re mia�o przebi� serce Kwaidana, zako�czy�o
si� dla Kawalkada fatalnie. Rycerz wykona� b�yskawiczny unik piruetem, tanecznym
w swym wdzi�ku, a nast�pnie szybkim jak my�l ci�ciem z g�ry pozbawi� najemnika
prawej d�oni wraz z mieczem. B�l by� potworny, cho� nerwy zadzia�a�y z
b�ogos�awionym op�nieniem - przed oczami Kawalkado zamajaczy�y czerwone plamy
poruszaj�ce si� w ob��dnym ta�cu. Zgin��by niechybnie, gdyby nie atak Jaga,
kt�ry zaabsorbowa� uwag� rycerza.
- My�lisz, �e to b�l? - zapyta� spokojnie Kwaidan. - To �aden b�l w por�wnaniu z
b�lem istnienia, psie.
Rycerz by� przekonany, �e to on do�wiadczy� najwi�kszego b�lu w historii
ludzko�ci: b�lu w�asnej duszy.
Kawalkado w duchu zgodzi� si� nawet z przeciwnikiem: sam te� do�wiadcza� ju� w
�yciu wi�kszego cierpienia - cho�by wtedy, gdy przypiekali mu boki celem
zdobycia informacji, kt�rych, niestety, nie posiada�. Do dzi� sw�d palonego
mi�sa przyprawia� go o md�o�ci, zatem wola� spo�ywa� mi�so gotowane. Teraz
s�ania� si� na nogach, krew wyp�ywa�a ze�, jakby kto� nieostro�nie otworzy� w
jego ciele zaw�r. A jednak pochyli� si�, by podnie�� miecz lew� r�k�. Nim si�
wyprostowa�, Jago ju� by� martwy. "Spokojna staro��", przemkn�o Kawalkado przez
my�l, jako� ironicznie. Zebra� si� w sobie i zn�w b�ysn�� elokwencj�, obrzucaj�c
przeciwnika stekiem plugawych przekle�stw, od kt�rych rycerzowi niew�tpliwie
spuch�yby uszy. Gdyby je posiada�. Najemnik zd��y� pomy�le�, �e to dobry dzie�
na umieranie i - rzeczywi�cie - w sekund� p�niej ju� nie �y�.
6. Kwaidan nigdy nie zobaczy� uratowanych przez siebie ch�opc�w. Nawet nie
wiedzia�, �e ich uratowa�. Nigdy by nie przypu�ci�, jak blisko znalaz� si� cudu,
kt�rego poszukiwa� przez ca�e swe ja�owe �ycie. Mo�liwe, �e nie zas�u�y� na t�
�wiadomo��; by�o w tym jednak niew�tpliwe okrucie�stwo losu.
Kiedy odje�d�a� na po�udnie, niema kobieta, kt�ra wyczu�a trawi�c� rycerza
pustk�, pomy�la�a, �e to, czego dokona� w Kaltern, b�dzie mu policzone w niebie.
W tym samym momencie Kroni, kt�ra r�wnie� przygotowywa�a si� do dalekiej
podr�y, krzykn�a za znikaj�cym w oddali rycerzem:
- B�dzie ci policzone! W piekle!
Kwaidan oczywi�cie nie m�g� jej s�ysze�.