CZTERY WESELA Szkic fantastyczny J. K. Tom drugi. Wilno, Kosztem i drukiem A. Dworca. 1834. Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury trzech exemparzy. Wilno 3 Października 1853 roku. Cenzor Paweł Kukolnik. I. DWIE PARY. – Moja droga! ja jutro muszę wyjechać do Lublina - – Mnie się zdaje, że w tem nie ma nic pilnego. – Naprzód, muszę się widzieć z naszym plenipotentem, względem tej sprawy - – Możesz napisać do niego. – Musze dla siebie meble kazać robić - – Czyż na to nie będzie czasu! Zresztą poślemy komissarza. – Potem, wypadało by pomyśleć o Jasiu – możeby go do szkół odwieść, albo oddać na pensyą - – Ten rok może jeszcze zostać w domu – odpowiedziała Matylda z wyraźnem nieukontentowaniem. Jeszcze tak młody! Nie ma nic gorszego jak te dzieci wcześnie do miasta oddawać. – Można by wprawdzie przyjąć guwernera, ale i poto jechać trzeba samemu - – Jeśli to za konieczną rzecz uważasz, tobyśmy mogli pojechać razem – i ja znajdę interessa. – A gdzie tam! – odparł Adolf z niecierpliwością – do karety nie mamy koni - – Pojedziem wielkim koczem - – Gdzież tobie jechać koczykiem – jeszcze się zaziębisz – jesień tak brzydka. – Przyzwyczajona jestem do powietrza – a dobrze byłoby przy tej okoliczności porobić swoje sprawunki. – naprzód szlafroków - – To ja ci przywiozę wiele chcesz. – Czyż ty się poznasz na tem, albo zakazać potrafisz – prócz tego nie obejdę się bez zimowego kapelusza. – Tobyś mogła napisać do pani Ru – ban, Ona by ci pewno wedle gustu twego dostarczyła. – Muszę sobie także zrobić zapas trzewików, bo nie mam ledwie par kilka. – Daj miarę, ja ci kopę przywiozę - – O wierzę! przywieziesz takich co mi się na nic nie zdadzą - – No, ale widzisz samej jechać, dla takiego głupstwa. W tak brzydki czas! możesz jeszcze zachorować. Gdyby jeszcze co pilnego, ale to, takie bagatele! Nigdy na to nie pozwolę, abyś się sama bez przyczyny narażała ’ – To imaginacya! cóżby mi się stać miało? wierz mi, że pojadę i wrócę bez żadnego przypadku! – Ale ja na tę podróż nigdy nie pozwolę – i jeśli się uprzesz koniecznie pojechać, to ja sam gotów się jestem odrzec tej podróży. – Najrozumniej byś zrobił? – Tak! ale sama miarkuj! – czyż podobna sprawy zaniechać, zapomnieć o wszystkiem, zakuć się tak w domu! – Zakuć się w domu! Także trzeba było mówić od razu – więc się już znudziłeś w domu? – Ale, broń Boże! nie o tem mówiłem! Takie zaniedbanie może w interessach znaczną zrobić różnicę - – Czyż tych interessów listownie zrobić nie można? – Sama wiesz co to są listy – Któś odbierze, cztery tygodnie nie odpisze, nie pomyśli – Jak sam pojadę, jak mu głowę natrę, pochodzę tam, tu – to się jakoś przypilnuje i zrobi. – I nie jedź – nie jedź – mój drogi – przerwała Matylda – nie jedź kiedy ja cię proszę. – Juściź wiesz Matyldo, że nie ma rzeczy którejbym na proźbę twoją nie zrobił – i to zrobić mogę. Lecz czyż zechcesz być przyczyną utraty jakiej? – Więc odstępuję mego – jedź – jedź, kiedy ci się to tak koniecznem wydaje – ale kiedyż powrócisz? – Ja? – oto tak – Ztąd do Lublina mil 10 – dzień drogi, lub półtora – tam, zabawię dni trzy, cztery, tydzień najwięcej; a jeśliby przypadkiem z drogą tam i nazad zabrało to wszystko dwa tygodnie – to pewno ani godziny więcej. – A kiedyż wyjedziesz? – Jutro, moja droga. Wszak im prędzej to zbyć z karku, tym lepiej – nie prawdaż? – O! zapewne! a masz że pieniądze? – Mam tyle, że mi zapewne wystarczy - – Gdybyś uważał, że ci zabraknie, weź u mnie, wiele zechcesz, bo ty teraz póki nie urządzisz majątku, swemi niebardzo możesz szafować. Ale wracaj, wracaj! prędzej! Nie wiem jak ja tu wyżyję bez ciebie – tu będzie smutno, nudno nie do wytrzymania. – A juściż i ja się będę spieszył – czyż ja tam na zabawy jadę, na jakieś szczególniejsze roskosze – wiesz sama że z potrzeby! – Owszem! na cóż ty się tłumaczysz – Baw się, baw mój drogi – Bądź szczęśliwy choćby nie ze raną – tego ci życzę zawsze, któżby ci bronił szu – kać szczęścia! Dziśże przynajmniej nie odjeżdżaj, bądźmy ciągle razem. – Ach! wszakże zawsze razem będziemy! zawalał Adolf z zapałem przyciskając ją do serca i całując w czoło – Kto ma taką jak ty żonę, ten byłby najwystępniejszym z ludzi, gdyby gdzie indziej szukał roskoszy i szczęścia. I ledwie skończył te słowa, zaczerwienił się, zmięszał, jak gdyby sobie co przypomniał, ochłonął z zapału, poprowadził ręką po czole, i zapytał ją zimno chodząc po pokoju: – Cóż sobie więcej, każesz przywieść z Lublina? – Nic! bylebyś siebie przywiózł jak najprędzej! – O! o to być możesz spokojna! - Któżby nie poznał z tej rozmowy Adolfa, że w Lublinie więcej go cóś nad sprawę zajmowało; któżby nie poznał ze Adolf nudzić się zaczynał z dobrą, miłą Matyldą? I nic dziwnego – można szacować i cenić osoby, a jednak nudzić się z niemi. Dusza potrzebuje po – karmu, nowości, biada temu, kto ją na-! sycić nie może. Nuda do wielu dziwnych i złych rzeczy doprowadza. Lecz w tem sercu Matyldy, spokojnem, gdzie najmniejsza odmiana, najmniejsze gwałtowniejsze poruszenie, zostawiało przykre ślady na długo, nowość nie tylko nie była pożądaną, lecz owszem przykrą. Jemu trzeba było nowości, jej pokoju. Ona, nie wyobrażała sobie jak zniesie to oddalenie, te dwa tygodnie, które jej wiekiem się zdawały; dwa tygodnie przez które, co chwila, co godzina, musiała myśleć o wszystkich przypadkach, jakie mogły spotkać jej męża i jej szczęście rozerwać na wieki! Zacząwszy od gangreny, która z ukłucia palca przypaść może, aż do rozbójników i wilków na drodze, wszystkie okropności wcześnie się jej na suwały na oczy – o jednej tylko nie myślała rzeczy – nie wierzyła w to, aby Adolf, mogł tak prędko pokochać inną kobietę. U niej miłość była nałogiem – im dłuższa, tym mocniejsza. Teraz jednym skokiem rzućmy się gdzie indziej – zostawmy Adolfa liczącego pieniądze na drogę, Matyldę w oknie zamyśloną – zobaczmy jeszcze jedną parę. Pan Półkownik Salezy siedział z fajką na kanapie zamyślony, oparty na poduszce, nadęty – przed nim stała filiżanka wonnej kawy ogromna – Był to ranek, pan Półkownik, ziewał jeszcze. Nagle do jego pokoju wbiegła żona, z trzaskiem, stukiem, hałasem, a Półkownik wstał przed nią z kanapy, sapiąc przybliżył się ku niej i życząc dnia dobrego w rękę pocałował. – Dzień dobry Półkownika! odezwała się Julija głośno, patrząc we zwierciadło, i głaszcząc go pod brodę – Jakie ci się spało? – Umh! jak zwyczajnie, nie ile – tylko sny miałem straszne – śniło mi się żem jeździł konno na pargaminowym przywileju na starostwo jakieś, z radości że mi go dali zmęczyłem się tem okropnie! A Jejmości jak się spało? – Prosiłam cię przecie, żebyś mię nigdy Jejmością nie nazywał! - – A pani? o! – Ja, dobrze, dość dobrze. Ale, w czy wiesz Pułkowniku, że ja myslę jutro jechać do Lublina? – Umh! a to czego? – Tyle interesów razem! zawołała Półkownikowa. A naprzód, nasza spraw wa z sukcessorami pana Żołądka – Umh! a cóż tam, pani żona poradzi? – Juściż, kiedy Waszmość to zaniedujesz i znajesz się na ludzi, to choć ja przypilnować muszę, Adwokata ugodzić, przełożyć interess, być u Sędziów. – To – to – może bym ja pojechał? – A gdzie tam! żywo odpowiedziała Julija – Choćbyś i pojechał, to czy przypilnujesz. Ty się spać położysz, a oni zrobią co zechcą – Ja sama jechać muszę. – Tak – ale w brzydką porę – w jesień – o! żeby ci to nie zaszkodziło, moja duszko! – Cóż mi zaszkodzi? pojadę karetą. – Umh! i długo tam myślisz zabawić? – Będzie to zależało od okoliczności – odpowiedziała Julija obojętnie – Tydzień – miesiąc – kwartał – któż to może wiedzieć? Tylko – mój Półkownika potrzeba rai na to pieniędzy! – I pogłaskała go pod brodę. – Jakto? – Mówie, ze mi pieniędzy potrzeba? – Nierozumiem - – Bez pieniędzy, cóż ja tara zrobię? – Nie słyszę – umh! – Mówię ze mi dasz pieniędzy! – niecierpliwie powtórzyła Julija. – A! i dużoż tam trzeba? – Sam pomyśl – Na poparcie sprawy – Adwokatowi – koszta podróży – życie w mieście – sprawunki – nieprzewidziane wydatki – – Tylko tam na Winiawie, wina mi kup dobrego - – Kupię – i jak miarkujesz, wiele na to potrzeba? – Beczułeczkę! byle dobrego - – Ale – pieniędzy, nie wina – Wieleż mi dasz? – Wiele dam? umh! to trudno – ja niewiem – Na ci kluczyk. Tam w kantorku w szufladce, po prawej ręce, w drugiej od góry, znajdziesz rulony, wszystkie po 50 czątych – Możesz tam wziąść ile potrzeba – i zostawić karteczkę, ile wzięto. Julija chciwie porwała klucz, pobiegła do gabinetu, otworzyła biórko, potem szufladkę na prawo. Jaki widok ją uderzył! Rulonów bez liku! – a w nich tyle uśpionych roskoszy, tyle uczuć, tyle wypadków zawiniętych w tym talizmanie! – Ach! pomyślała – Jakby to z tem można żyć wesoło! Suknie! bale – kocze – wszystko by było a z niemi rój przyjaciół, znajomych, sług – i posługaczów szczęścia! – Potem oparła się na kantorku i zamyśliła wiele wziąść. Naprzód porwała trzy rulony, i napisała na kawałku papieru – Wzięłam dukatów 150 – Chciała odchodzić – jakaś myśl przyszła jej do głowy, zdarła kartkę, wzięła jeszcze dwa rulony i napisała – Wzięłam dukatów 250 – I znowu chciała odchodzić, znowu wróciła, zdarła kartkę i wzięła jeszcze jeden rulonik. Widok tylu pieniędzy razem, zmniejszał w jej oczach cenę tego co brała. Uwinąwszy skarb swój w chustkę, zamknęła biórko, żegnając westchnieniem nieużytecznie leżące złoto i poszła odnieść klucz mężowi. – A co lubciu? czyś dużo wzięła? spytał Półkownik chowając klucz do kieszeni – hę? co? – Bardzo mało! – odpowiedziała Julija obojętnie. – Nu! ileż tam przecie? – Tylko trzysta dukatów – Powinno by to wystarczyć! Jeśli zabraknie, napisze do ciebie, Półkownik zmarszczył się, nic nie odpowiedział i zaczął chodzić po pokoju – potem odezwał się z cicha siadając. – Tylko Jejmość - – Znowu Jejmość? – Tylko Pani bardzo nie szastaj – Wszak znasz mię, że nie jestem rozrzutna! – Tak! umh! Ale trzeba jednakie pamiętać na to, ie nam moie Bóg da dzieci! - – A niech mię Bóg broni od tej biedy – jeszczeby tez czego nie stało. ‘ – Jakto Jejm – Pani, sobie nieżyczysz potomstwa? – Ani troche! – Uu! a to dziw! Każda przecie kopcia życzy sobie być matką - – A ja nie! odpowiedziała Julija stanowczo – niech mię Bóg od tego broni – uciekła bym z domu, jakby się tu tylko piskliwe dzieci rozgościły. – A na cóż my się pobrali? o! – Żeby żyć wesoło – nie nudzić się siedząc pojedyńczo po kątach – A pfe! i ty chcesz dzieci Pólkowniku? a pfe! ty chcesz dzieci? – I nie – ja tylko tak żartowałem – odpowiedział pan Salezy i wytoczył się za drzwi z uśmiechem przymuszonym i boleśnym. II. PRZYBYCIE DO MIASTA. Dnia 25 Września 1826 roku – na rogatkach w Lublinie meldowała się JWielmożna Półkownikowa – Julija z R... Z... Dnia 25 Września 1826 roku, tamże w kwadrans po niej, meldował się Obywatel Województwa Lubelskiego – Wielmożny Adolf N... Dnia 25 Września 1826 roku. Na Krakowskiem przedmieściu, w Domu Gościnnym koło Poczty, na górze – stanęła pani Półkownikowa. Tegoż dnia i roku w kwadrans – w tymże domu, stanął na dole Wielmożny Adolf N... Dnia 27 Września JW. Półkownikowa przeniosła się na mieszkanie do kamienicy naprzeciw Kościołka S. Ducha. Tamże, razem stanął obywatel Adolf N... Mieszkanie zostało najęte na miesiąc. Dnia 28 Września, był wielki Wieczór u JW. Pułkownikowej. Dnia 29 Września, był obiad na osob trzydzieści u JW. Półkownikowej. Dnia 30 Września JW. Półkownikowa nie przyjmowała nikogo. Obywatel Adolf N. cały dzień bawił w domu z nią razem. Wieczorem wyjeżdżali za miasto. Dnia 1 Października. obywatel Adolf N.. wyszedł z domu i w jednej z pierwszych winiarni, spotkał jakiegoś mężczyznę ospowatego, czerwonego, z włosami blond, gębą otwartą, w zielonym fraku z aksamitnym kołnierzem. Adolf przypatrywał mu się długo, on nawzajem przyglądał się jemu – potem Adolf przybliżył się ku ospowatemu i ściskając go zawołał. – Niechże cię powitam! – Ach! jak się masz! taż to Adolf N... nie mylę się! – Kopę lat niewidziany! – Kochany panie Adolfie! – Szanowny szkolny kolego! – Ależ wieki jak o tobie i słychu nie było. – Prawda - – Musiały zajść odmiany od tego czasu. – I wielkie - – Zmizerniałes! Czyś się nie ożenił? – Jestem żonaty. – A co – nie zgadłem? Więc to twoja żona, ta pani z którą cię kilka razy jadącego widziałem? – To jest – nie – ale – ona jest – kuzynka moja - – A! kuzynka.! Bodajżeś przepadł – sądziłem, że cię dawno nie ma już na świecie – Z takiej przyjaźni jak nasza żebyżeś potem choć raz napisał do mnie- – Miałem tyle zmartwień sów – straciłem w krótkim czasie ojca i matkę. – To przykro – Teraz więc jesteś, pan sam sobie – musisz być bogaty? – Dosyć – bo i żona przyniosła mi piękny majątek! – Z kimżeś się ożenił? – Z jedną wdową – z moją kuzynką – – Same kuzynki! z wdową powiadasz? a to nic lepszego! bogata – nie młoda? – Owszem - – Brzydka? – Wcale nie - – Chorowita? – Ani trochę - – Ale bogata? – Bogata! – Tym lepiej! musisz być szczęśliwy - – Alboż szczęście za pieniędzmi chodzi? – Ha! juściż gadajcie co chcecie – a znowu bez pieniędzy szczęśliwym być nie można – – A tyż tu co porabiasz? jak ci się wiedzie? cożeś robił wyszedłszy ze szkół? – Ja! zaraz ci opowiem – Musisz pamiętać, że jak skończyłem szkoły, byłem jeszcze strasznie głupi - – O! pamiętam! – Byłem głupi – Zamarzyła mi się w głowie jakaś miłość, ku jednej panience, która na nieszczęście, nie miała ani trzech groszy posagu – nic, prócz młodości i uśmiechu! Była bardzo wesoła! Zakochałem się w niej jak kot, nie było ratunku, ani perswazyi, ani nic – kochałem się szkaradnie - – Pojmuję. – Pojmujesz? Tym lepiej – Otóż chciałem się żenić. Mój ojciec człek stary z staropolskim wąsem i obyczajami, wręcz mi dał do zrozumienia, żem jeszcze błazen, że mnie o książce myśleć, nie ozonie. Musiałem się poddać losowi i przysiągłszy mojej kochance miłość do grobu – postanowiłem czekać, krótko mówiąc – aż ojciec umrze – – Pfe czyżeś mu życzył śmierci? – O! cóż za wnioski – nie życzyłem śmierci, czekałem tylko na nią, Tak to panie bywa ojcom, którzy synów lub córki, w niepotrzebnej trzymają ryzie. Wracam do rzeczy – Siadłem w domu nibyto gospodarować – i nibyto gospodarowałem rok cały. Rok, to nie fraszki, ojciec mój był zdrów jak ryba, czerwony i rzeźwy, próżno czekałem, ani myślał umierać. Kiedy tak sobie w domu siedzę, aż tu dochodzą mnie wieści, że moja najukochańsza – trzeba żebyś wiedział, że to była popadzianka – idzie bez żartu za mąż. Tknęło mnie to jak sztyletem – lecę do niej, wymawiam, hałasuje, a ona mi odpowiada zimno, że dla mojej przyjaźni, niechce starą panną zostać. Ja w płacz – ona śmieje się. Ja jej mówie, że się zabiję – Ona śmieje się – Dostaję konwulsyj – – ona śmieje się – Porywami pistolet, chcę się nibyto zastrzelić – ona śmieje się – Nie uwierzysz jak była wesoła. Wyczerpawszy nareście wszy: stkie sposoby, proponuję jej, żeby zemną uciekła – proszę, zaklinam, żenić się przyrzekam – a ta się śmieje. Porywam ją nareście, niosę do pojazdu, pędzę konie, uwożę – ona się śmieje. Do domu nie było czego jechać, miałem trochę grosiwa, jadę z nią do miasta, biorę slub – ona śmieje się ciągle. Taka była wesoła! Mija tydzień, drugi – wstaję jednego ranka, patrzę – nie ma jej koło mnie – szukam, pytam – Powiadają, że pojechała! Gdzie? dokąd? co? jak? ani słychu! Ja do pieniędzy – pieniędzy nie ma! A fe! Tak ja do domu, do ojca – czekam już dwóch rzeczy, żony i śmierci – Aż przecie i ojciec mój umiera – Możeś się znudził? – Bynajmniej! ciekawy jestem końca, – Włożyłem żałobę – proszę o butelkę Bordeaux! – Płakałem trochę i objąłem majątek. W kilka dni żona mi się zjawiła – Naturalnie żem jej nie przyjął – wesołość jej stała mi się nie znośną. Pozwoliłem tylko przenoco – wać – dałem pieniędzy na drogę – I – bądź zdrowa! Ruszaj w świat! Teraz żyję sobie uczciwie – po kawalersku, przyjechałem za interessami do Lublina i siedzę już drugi miesiąc. – Masz zapewne jaką sprawę? - – Tak! sprawę – Bo któż teraz sprawy niema? – Ot, wiesz co, chodź do mnie na wieczór, u mnie dziś będzie kilku przyjaciół, – Bardzo cię przepraszam, ale to być nie może – moja kuzynka jest trochę chora, nudzić się musi sama – muszę być u niej - – A! co tam! na chwilkę do mnie, na momencik! co to szkodzi? – Bardzo proszę, jeszcze do niej powrócisz – Go nam tam kuzynki! U mnie ich cztery znajdziesz kiedy zechcesz. Adolf się zarumienił cały, uśmiechnął z przymusu, potem mruknął cóś niewyrozumiałego pod nosem i poszli. Pan Szust stał na Krakowskiem przedmieściu, niedaleko Kapucynów, na pierwszem piętrze, bardzo pięknego do – mu. Pokoje w mieszkaniu jego, były odświeżone, posadzki świecące jak lustro; kryształy, srebro, porcelana stały wszędzie jedne na drugich, bez porządku, ale wytwornie. – Zkąd jemu to wszystko? myślał Adolf wszak nie jest bogaty! – Chyba – moie nań spadło jakie dziedzictwo? – To rzecz dziwna! Człek o 3 tysiącach złotych dochodu, nie mieszka tak pięknie, nie moie mieć tyle kosztownych cacek, nie może się otaczać takim przepychem? – Weszli byli do pierwszego pokoju – tam siedziało już, oczekując zapewne gospodarza, kilku mężczyzn, paląc fajki i rosprawiając między sobą. – Prezentuję panom Dobrodziejom – rzekł wchodząc gospodarz z trzpiotowatym uśmiechem, zacnego mego szkolnego kolegę i przyjaciela – Adolfa N.. Nawzajem prezentuję panu, to są takoż przyjaciele moi. chociaż nie koledzy – To pan A... To pan B... To pan C... to pan D... to pan E... a to pan F... Co się tyczy tego jegomości, który siedzi tam w kącie i paznogcie gryzie, ten ci się sam zaprezentuje – Chodź no tu Rejencie? – Chodź! chodź! krzyknęli wszyscy śmiejąc się – i figura smutna, chuda, w szaraczkowym fraku postąpiła ku nim, skrobiąc się po głowie. Łatwo można było poznać, ie to był jakiś biedak, służący im za zabawkę; bo zaraz jeden z dowcipniejszych, dał mu w bok kułaka, a drugi zadymił mu, fajką pod nos. Biedny Rejent zakrztusił się, ale zniosł wszystko i kłaniając się do kolan nowo przybyłemu, który się usuwał i chwytając go za ręce, wśród powszechnych śmiechów, mówić zaczął. – Mam szczęście prezentować się JWPanu – jestem były Rejent Graniczny Powiatu Upitskiego – Litwin – Mości Dobrodzieju – I dalibóg taki dobry jak i ci Jchmość co się ze mnie śmieją. (Śmiechy podwoiły się). Jestem tu na respekcie u JW. gospodarza (Bravo!!!) – usiłując rozerwać ponure myśli jego i dostojnych gości (Bravo!!!). Chciał mówie dalej Rejent, ale go któś z tyłu, tak silnie uderzył w bok, ie mu glos w piersiach usta Stary obrócił się nagle i zapadłem okiem, spojrzał po otaczających, plunął i chciał się gniewać, ie przed obcym nawet, tak mało go szanują; ale gospodarz zapobiegł temu – zawołał – Dajcie wódki Rejentowi! – i gniew jego ustał – językiem tylko powiodł po spalonych ustach i oczy obrócił na służącego, któremu ten roskaz został wydarty. Na Adolfie Wychowanym starannie, którego wyobrażenia, były jeszcze wstydliwe i tchem cynizmu kawalerskiego niepokalane; wszystko co tu widział u pana Szusta ogromne robiło wrażenie. Obchodzenie się ich ze starcem, mowa tych panów rubaszna, wyrażenia ich bez dowcipu lecz pełne pretensyi, opowiadania, rozmowy, wszystko nosiło cechę obnażenia się ze Wstydu, pokruszenia prawideł towarzyskiej skrom – nosci. Adolf pierwszy raz wpadłszy w takie chaos, kręcił się, czerwienił, spuszczał oczy jak dziecko, jąkał się i słowa nie umiał przemówić. Napróżno usiłował wedle przepisów Julii, nastroić się do tonu towarzystwa, ton ten był tak niski czy wysoki, że strony myśli jego pękały za każdem wysileniem. Podano nowe fajki i poncz – pan Rejent, poszedł w kącik ogryzać paznogcie, przyniesiono świece, nadeszło więcej gości i jakiś łysy jegomość zaproponował żeby wziąść się do gry. – A pan gra? zapytało kilka głosów Adolfa - – W jakąż grę? – Rozumie się, ze w żadną z tych łomigłówek! ale tak sobie – na prawo, na lewo – Sztos i faraonik - – Tych gier całkiem nie rozumiem – odpowiedział jąkając się Adolf, któremu od młodości wpojono wstręt zbawienny do podobnego rodzaju zabawy. I zadrżał mimowolnie, jak gdyby mu jaką zbrodnię zaproponowano. – Jak to? pan nie gra? – nie gra? nie umie? – zawołali wszyscy – i zaczęli szeptać między sobą – Fryc! frejer! – Łysy siadł, wysypał na stół garść dukatów i rozpieczętował taliją kart mówiąc – Tym czasem tylko sto – zabijcie banczek – będzie więcej! – My do stu dukatów, nie myslemy poniterować! – zawołali wszyscy - – No! więc jeszcze sto – zawołał łysy – sypiąc znowu na stół dukaty. Ja dla was nie pożałuję, bylebyście się gracko uwijali!!! - Adolf jak przykuty stał nieruchomy i wryty, patrząc ciekawie, jak się drudzy z poniterkami po miętemi w ręku uwijali koło stołu, a bankier maleńkiemi oczkami rzucał po zgromadzeniu; potem wziął za kapelusz i szedł żegnać się z gospodarzem. – Ależ zmiłuj się, nie uciekaj, co tak spiesznego do tej kuzynki! Poczekaj chwilkę, będziem w motii poniterować - – Kiedy ja w tę grę nie gram, – Ja cię nauczę! parę kart! szczęście! ot i gra cała! Rzuć ten kapelusz, Adolf chciał wychodzić, ale widząc naglące prośby gospodarza, jego ukłony j uściski, pomyślawszy ie kilka dukatów przegranych, nię nie znaczą, a przez pół godziny nie można nabrać nałogu, położył kapelusz i zbliżył się z gospodarzem do zielonego stołu. – Po czemu stawisz? zapytał gospodarz Adolfa, – Jak chcesz! – Ale przecie? – Jakaż najmniejsza stawka? – Jaki kusz najmniejszy? – Dukat - – Więc po dukacie - – Dobrze! wybierz kartę! - Drzała ręka Adolfowi, zdawało mu się ze. wybierając tę kartę, popełniał jakąś zbrodnię straszliwą – wybrał, po – stawiono dukata – a gospodarz dla dodania ochoty, ile ok mazo dostawił. Adolf wiedząc już która strona wygrywa, wlepił oczy w karty – i w sercu jego pierwszy się raz zrodziło to okropne uczucie, złożone z niespokojności, nadziei i strachu, żywioł graczów. Karta wygrała – gospodarz parol au meme załamał – wygrała – na dix couches, wygrała. Adolf śmiał się, ale śmiech jego był dziki, przymuszony, konwulsyiny. Sam nie wiedział co się z nim działo, udręczony, niespokojny, czuł jakąś nieopisaną czczość zwykły skutek podobnej zabawy. Potem okiem powiódł po zgromadzeniu, spójrzał na te twarze zapalone, na czoła poprzerzynane nabrzmiałemi żyłami – ujrzał tę szkaradną grę fizijonomij, drganie muszkułów, warg, wytrzeszczenie oczu, zatamowanie głosu w ustach w pół otwartych, wszystko co tylko można widzieć za zielonym stołem. Słyszał ciche przekleństwa, rzucanie kart o ziemię, kłótnie, przymówki, i cały przelękniony, poruszony do żywego, niepewny, drzący, niekontent z siebie, wygrawszy kilka dukatów wyszedł z tego domu z uczuciami z których sam sobie zdać sprawy nie umiał. Przyszedł do Julii – Julija dała mu turę, że się długo bawił, że próżno traci, drogo okupione chwile, i skończyła na zapytaniu, co robił, gdzie był i czego w tak złym wrócił humorze? Adolf wylał się przed nią zupełnie, opowiedział jej swoją niespokojność, udręczenie, które go po tej grze prześladowało, dziecinną swoją bojaźń i skrupuły. Julija śmiała się z niego, kazała mu powtarzać opowiadanie, i cieszyła się z roli, jaką grać musiał w towarzystwie tak wolnem, taki skromniś jak Adolf. Potem prześladowała go, żartowała z jego zasad, oswajała go powoli z myślami o tem wszystkiem, co dotąd w oczach jego pokryte było zasłoną skromności i wstydu; a udręczywszy go dobrze, i miarkując że lekcija, zostawi wrażenie na nim, zagładzała pieszczotami wyrządzone przykrości. III. KTOŚ NIEPOTRZEBNY. Najnieszczęśliwszym jest człowiek powolnego i bojazliwego charakteru. Taki choć w myśli mało kogo ceni, chociażby w czem widział wyraźną stratę swoją lub przykroić, nie odmówi jednakże ani proźbie, ani zachęceniu – a wiecznie oszukiwany, znając nawet, że go oszukują, dozwala sobą robić co zechcą, byleby nie być przymuszonym do tych kroków stanowczych, do środków silnych, ciągnących za sobą poróżnienia lub explikacye, nieodbicie potrzebne. Taki częstokroć poduszczony, przyprowadzony do złego, staje się występnym mimowoli, jedynie tylko dla braku energii i siły do oparcia się ludziom. Ta – kich ludzi jest wiele, takim był Adolf. Wybaczą mi zapewne matki, kiedy im szczerze wyznam, że od ich wychowania zależą takie charaktery. Dziecię z natury ciche, powolne, słabe, – trzeba hartować, trzeba mu dodawać mocy, a nie głaskać je i dozwalać aby ta bezsilność, potrzebująca ciągłego na potem przewodnika, w nałóg mu weszła. Adolf słaby nie umiał się oprzeć Julii, choć jej nie kochał, dręczył się, żałował siebie i Matyldy, – a nie mógł się odważyć, powiedzieć pani Pułkownikowej prawdę i wrócić do domu. Trzeba było odwagi na zniesienie burzy, jaka po pierwszem wyznaniu, zerwać się mogła – Adolf jej nie miał. Każdy list Matyldy nabawiał go piekielnem udręczeniem, smutkiem, niepokojem i gdyby nie to, że Julija przejmowała większą część ich, i w ogień razem z listami męża rzucała; może Adolf byłby przeczytawszy, który z nich cichaczem powrócił do domu. Takiem to było życie jego w Lubli – nie – Oddany kobiecie, której dziwacznemu charakterowi ulegać musiał, jak mucha w sieciach pająka, targał się napróżno, nie umiejąc się wydobyć. Inny na jego miejscu, byłby dawno wszystko porzucił, on lękał się obrazić, lękał się jej upokorzyć – bał się jej gniewu. A że ludzie bojaźliwi więcej zawsze czynią dla tych których się lękają, niżeli dla tych których kochają; Adolf spokojność swoją, szczęście swoje i Matyldy poświęcał kaprysom Julii, A kiedy pieszczoty jej, nie mogły zniszczyć, dogryzających mu myśli, wówczas rzucał się biedak w towarzystwo gdzie burzliwa zabawa, wino i karty, rzucały chwilową zasłonę na przeszłość i przyszłość. Tam powoli walcząc z świętemi zasadami swego wychowania, które przesądami nazywano, pojął wszystkie uczucia dotąd mu nieznane, gry, upojenia i rospusty. Ale Adolf słaby i drzący zawsze, nie mógł się zepsuć, za chwilę wracały zgryzoty, niespokojności, wstyd nakoniec posłaniec cnoty – Żałował przeszłości i rzucał się w nią na nowo, Julija nie szczędziła sposobów rozweselenia go, nie żałowała czasu na dawanie mu nauk, i wyśmiewając przed nim wszystko bez litości – religiją, cnoty, wstyd, wiarę, starała się najusilniej, zrobić z niego – jak mówiła człowieka; starała się wykorzenić z niego dziecinne przesądy – trucizna działała powoli, trudno było przez kilka tygodni zniszczyć dzieło lat kilkunastu. Jednego wieczora u Półkownikowej było wiele gości, pokoje jaśniały światłami, mężczyźni zwieszeni nad zielonemi stołami topili wzrok w złocie rozsypanem na przynętę – roznoszono wino, wszyscy byli weseli. Julija rozmawiała z kobietami. Adolf tego wieczora pił wiele i w winie pamięć nareście utopił, stawił karty drogo, wygrywał, szczęście mu się uśmiechało i Julija także. Była już dziesiąta. On dobijał banku, nad którym blady jak upior bankier z drzącą ręką, okiem zapadłem, siedział w niemej rospaczy i ciągle z szklanki stojącej przy nim popijał. – Do reszty banku zawołał Adolf – kończę grać! Bankier drząc pociągnął parę abeugów, potem zastanowił się i słabym, grzecznym, błagającym głosem się odezwał - – Dam odstępnego - – Dajże mi pan pokój! – zawołał Adolf zapalczywie – ciągnij! I nachylony zwiesił się, nad taliją kart, wyciągając już rękę po złoto. W tem za drzwiami, głos się dał słyszeć znajomy - – Uu! a toż co tu? imieniny czy bal? hę? daj tu poduszkę skórzaną i fajkę. – Kto to? co to? zaczęli szeptać goście poglądając po sobie – Adolf zbladł jak chusta i porwał się z nad stołu – Julija wstała z kanapy powoli i z uśmiechem wyrzekła - – To mój mąż! - Drzwi się otwarły, bankier abeugu dociągnął – wszedł Półkownik – Adolf przegrał. Zmięszany, niechętny, posu – nął garść złota bankierowi i stanął jak wryty, usiłując ukryć się za innymi gośćmi. W płaszczu futrem podbitym, obwiązany chustkami, w ciepłych butach, w czapce na uszach, wtoczył się Półkownik do sali sparty na ręku służącego. Wszyscy spojrzeli i stanęli zdumieni na widok tej dziwnej figury. Julija ani na chwilę nie straciła przytomności, podbiegła ku niemu i zawołała z uśmiechem. – A tyż tu zkąd Salusiu! – Ja! u! juściż przyjechałem z domu – Przebąknął Półkownik oglądając się w koło zdumiony, zdejmując czapkę powoli i kłaniając się gościom niezgrabnie – Ale tu bal! o! Jejm – pani nie nudzi się - – Chodź że! przerwała mu żona, przynajmniej zdejm te płaszczysko! I porwała go za rękę a zbliżając się do drzwi zawołała do gości. – Proszę się nie deranżować ja wracam w momencie. Wyszli do drugiego pokoju. Półkownik mimo powolności jaką zawsze dla żony okazywał, tą razą zdawał się być nieukontentowany, mruczał coś niewyraźnie pod nosem, i nastawiając lokajowi nogę, aby mu but zdjęto, odezwał się nareście spuszczając w dół głowę. – Cóż to za goście? – młodzież! – Czy nie myślisz być zazdrosnym Półkowniku? zawołała Julija ze śmiechem. Zaprosiłam Sędziów, adwokatów ich żony, ich kuzynki – bez tego się w sprawie nie obejdzie. – Tak! ale to młodzież! – Prawie wszyscy - – Oni tam grali w karty widziałem - – To i cóż? trzeba ich bawić, a u nich ta zabawka w modzie! – Tak! – pójdęż no ja z niemi o sprawie pogadam - – Fe! alboż to czas Półkowniku, zaprosiwszy na wieczór, męczyć pytaniami – pięknoby też o tobie mieli opiniją! – Och! o! i cóż to złego! za naszych czasów - – Im nic do tego, jak było za waszych czasów teraz zupełnie co innego. – O! u nas w Sądach siwi siedzieli, a tu młokosy, trzpioty, bez doświadczenia a pewno i bez nauki utriusque Juris – Muszę ich wyprobować! o! w tem to i ja nie głupi! I już wstawał chcąc iść Półkownik, ale go żona zatrzymała. – Nie dziwacz że się Półkowniku – z drogi, zmęczony, pójdziesz tam jeszcze się spierać – lepiej byś spać się położył. – Um! przecież gospodarzowi - – Ty tu nie jesteś gospodarzem – ja jestem pani i gospodyni. Proszę cię spać się położ – Dobranoc. – Ależ! o! kiedy ja spać niechce - – Kiedy ja proszę i Ręczę ie ci to posłuży. – Jabym chciał z nimi pogadać. – Sprzeczasz się jak dziecko! – Niechże mi przynajmniej dadzą fajki - – Karolino! każ panu przynieść fajkę! Z fajką już ani myśl iść do salonu. Pościelecie tu w drugim gabinecie obok dla Jegomości – poduszkę skórzaną niech przyniosą – nie wychodź ztąd ani krokiem bo będziesz chorował – Dobranoc. – Tylko ie jabym chciał - – Sam niewiesz czego chcesz – Dobranoc. – No, to dobranoc – u! i cóż ja tu będę robił? Ty się tam bęziesz bawić – a ja się tu zanudzę – Zostań ty tu zemną, hę? – A to by pięknie było! cóżby oni pomyślili – gotowiby się jeszcze rozgniewać – i po sprawie by było – Dobranoc. – A prędko Jejm – pani wrócisz? – Niewiem – jednak ty nie czekając kładnij się spać – ja śpię osobno, bo tu ciasno – Dobranoc, Karusiu przy – gotuj panu Szlafmycę i poduszkę – Dobranoc. – Dobranoc. Julija weszła do Salonu i zatrzasnęła za sobą drzwi od gabinetu, w którym się został Półkownik. Ledwie weszła zapytano ją co się z mężem stało. – Poszedł spać – odpowiedziała zimno i rzuciła wzrokiem szyderskim na bladego Adolfa, który wstydząc się i nie mogąc uciekać, stał jak na mękach. Gra szła dalej, goście się bawili – zapomniano o Półkowniku – minęło pół godziny. Zegar uderzył pół do dwunastej – przez drzwi gabinetu pokazała się głowa w szlafmycy, wąsata, z fajką W gębie i odezwała się pół głoskiem. – Proszę Wasani tutaj – pani Półkownikowa! o! Julija podniosła się z kanapy i odpowiedziała machnąwszy ręką. – Idź spać Półkowniku – ja zaraz przyjdę – – I! spać! spać! odbąknął Półkownik potrząsając wąsami i szlafmycą – Proszę no tylko do mnie na minutkę. Wszyscy z uśmiechem zwrócili wźrok na drzwi – Julija się jednak nic a nie tem nie zmięszała i kończąc zaczętą wprzódy rozmowę – zawołała tylko – Zaraz, zaraz i drzwi się przymknęły. Mija kwadrans, młodzież z cicha pozwala sobie żarcików z Półkownika i jego żony – głowa w szlafmycy wysuwa się znowu, przed nią z pod wąsów wybiega kłąb dymu na salon i głos się odzywa - – A co? – Zaraz! zaraz! odpowiada Półkownikowa - Głowa znikła, śmiechy wyraźnie słyszeć się dały. Znowu pokazuje się szlafmyca, kłąb dymu i wąsy i głos słychać. – Proszę się nie smiać! Smiechy się podwajają – szlafmyca znika, lecz drugiemi drzwiami wpada służąca, mruga na panią, Julija przeprasza gości i wybiega. – A co? – Na co pani we drzwiach od drugiego gabinetu klucz zostawiła! – Był tam Pułkownik? był? – Był! zajrzał tam z ciekawości, znalazł łóżko pana Adolfa, jego rzeczy i służącego, pytał się czy on tu mieszka, a teraz chodzi tam i mruczy i łaje chodząc po pokoju. – Czegoż on łaje? – Domyśla się, – Czego się domyśla? cóż w tem jest złego? – śmiało i groźno zawołała Julija. – Ale - – Cóż to myślisz Karolino? – Ja? nic pani! – A proszę! błażnica!– Idź, powiedź panu, ie ja tam zaraz przyjdę, Służąca poszła, Julija wróciła do salonu z miną, równie wesołą i spokojną jak wprzódy, zbliżyła się do Adolfa, szepnęła mu na ucho słów kilka i roz – smiała się. On zbladł jak chusta i chciał wychodzić, Julija go zatrzymała. Goście uważając ie ich przytomność była tu zupełnie zbyteczną, powoli oddalać się zaczęli. Kiedy już tylko Adolf z Juliją pozostał w salonie, głowa półkownika wsunęła się znowu, a za nią i cały półkownik wszedł do sali, czerwony i trzęsący się od gniewu, z fajką w zębach, w szlafroku i zbliżył się do żony. – O! terazem się napatrzył jak Pani Dobrodziejka przepędzasz czas w mieście. – Albo co? zapytała Julija ziewając. – Co? jeszcze pyta! – podchwycił zagniewany Półkownik – a kto śpi obok ciebie w gabinecie? – Pan Aodolf! – z najzimniejszą krwią odpowiedziała Julija – i cóż z tego? – Co z tego? jeszcze pyta! odpowiedział stary rzucając fajkę o ziemię z gniewu i poskakując ku niej ze ścisnionemi pięściami. – Zwarijował! mój mąż zwarijował! – zawołała Julija z politowaniem, odstępując się na krok od niego. – Cóż to! masz mnie za głupiego, za ślepego! wołał Półkownik – Dam ja ci! – Jakto? śmiesz na mój honor, na moją dobrą sławę rzucać podejrzenie? Półkowniku, pomiarkuj się póki czas. Zimna krew i przytomność Julii, zbiła zupełnie z drogi Półkownika, ton jakim mówiła, pewność jej i śmiałość zdurzyły go – osłupiał. – Smiesz mi taką wyrządzać krzywdę? Półkownik milczał i stał jak wryty. – Idę do rozwodu – precz z moich oczu – wołała ciągle – Jak mogłeś, jakeś się odważył, takie na mnie rzucać podejrzenie! Pan Salezy milczał, podjął fajkę z ziemi i mrucząc pod nosem wybąknął – A klucz co tył we drzwiach? – Cóż ten klucz dowodzi? niewdzięczny! zawołała Julija znowu – Ze któś mieszka obok, ze przeszedł przez mój pokoj idąc do mnie na wieczór, tóż to są powody, żebyś mnie miał o niewierność posądzać? Takie to nagradzasz mię za to, żem ci młodość moją poświęciła? – O! a mnie lokaj mówił, ie tych drzwi nigdy nie zamykają - – To ty więcej wierzysz jednemu pijakowi, który sam nie wiedział co mówił, jak mnie? Toż to jest szczęście któreś mi obiecywał przed ślubem? Półkownik stał zdumiały i nieukontentowany, poglądał to na Adolfa, to na żonę; a widząc jednego surową minę, drugiej twarz zapaloną gniewem i oblaną łzami, które w sam czas przyszły ją zmoczyć – uczuł się głęboko występnym, zawstydził się sam swoich podejrzeń i nieufności, rzucił się na. kanapę i zawołał. – No, to ja panią Półkownikowę przepraszam. – Tak! łatwoż to za takie szkaradne postępowanie przeprosić? – łkając przerwała Julija, takiej urazy najprościejsza by ci nie darowała kobieta – Nie! odtąd - – Ależ! odbąknął Półkownik fajkę widząc nieukontentowany, że na niego przyszła kolej przepraszać – pozory – pozory! - – My nie możem źyć z sobą – kiedy lada pozor do najszkaradniejszych prowadzi cię domysłów! Taki to los kobiety cnotliwej! – Ale coż ja mogłem wiedzieć – co raz bardziej zmięszany odpowiedział Półkownik, z resztą ja przepraszam i Wasanią i Jegomości. Julija zamilkła, Adolf zebrał się przecie na słów kilka. – Ja potrzebuję satysfakcyi – rzekł z cicha – za panią i za siebie - – A ja żądam rozwodu – odezwała się Półkownikowa – zrobiłeś mię po – śmiewiskiem całego miasta, moich własnych ludzi – tego nigdy nie daruję - – Są moralne zasady wiodące każdego – dodał Adolf. – Ale ja wiem – ja wiem – mruczał Półkownik - – Idź spać – zawołała Julija po chwili. Półkownik zdjął grzecznie szlafmycę, wziął fajkę swoją, ukłonił się żonie i panu Adolfowi i poszedł spać nie mówiąc ni słowa. - * * * We dwa dni Półkownik na niezaprzeczonych dowodach opierając się, rozłączył się z żoną z powodu jej pobytu w Lublinie i zaczął o rozwód się starać. Napisał takoż list do Matyldy oznajmując, że jej mąż jest uwodzicielem jego żony. IV. NOC. Adolf nazajutrz zaraz po owym wieczorze odjechał do domu lękając się odnowienia scen podobnych. Jedną z najprzykrzejszych chwil jego życia był powrót do domu; czułość i przywiązanie Matyldy, na które nie zasługiwał, jej pieszczoty, jej wiara niezachwiana, że mąż nic złego zrobić nie mógł, dolegały mu okropniej nad wszystko. Czuł się tak nikczemnym, tak upokorzonym W obliczu kobiety która gomiała za wzór wierności małżeńskiej; sto razy chciał jej paść do nóg, chciał wyznać że ją oszukał, ale wstyd go wstrzymywał, a tymczasem list Półkownika przyszedł. Adolf był na polowaniu – Noc była jesienna, gwiazdy i księżyc świeciły, chmury latały po niebie, wiatr dął smutny, drzewa szeleściły ostatkiem swych liści. W około było cicho, tylko czasem pies zaszczekał, wróbel świergotnął, lub na wodzie blisko domu plusnęły ryby. W pokoju sypialnym paliły się świece na stole i przez okno walcząc z ich światłem księżyc patrzał blady. Nikogo nie było, tylko ona sama, dwa łóżka stały posłane, na kominie zegar wybijał pół do dwónastej. Adolf nie powrócił jeszcze z polowania – przed Matyldą leżał list Półkownika. Oko biednej żony zwracało się często, to na drzwi, to na ten papier i zalewało się łzami. Spoglądała na księżyc, na łóżka, na drzwi i wzdychała, potem sparła się na ręku i zadumała głęboko. Drzwi otworzyły się po cichu, ona obróciła oczy, Adolf z fuziją w ręku w myśliwskim ubiorze, wszedł, postawił broń u proga, spojrzał na łóżka i widząc je nietknięte odezwał się po cichu - – Jeszcześ się spać nie kładła Matyldo? Ona spójrzała na niego ze łzami w oczach i cicho odpowiedziała – O! nie jeszcze! – Po głosie, oczach i odpowiedzi, poznał Adolf, że Matylda wie o wszystkiem i cały drzący jak winowajca, oczekiwał wybuchnienia i ustania burzy, która się zbierała. Zdjął powoli burkę z siebie i położył ją na krześle. Oboje milczeli – lecz jakie przykre było tomilczenie – Adolf odchodził prawie od przytomności – a po twarzy Matyldy przemykały się łzy ciche jak gwiazdki spadające po niebie wsród pogodnej nocy. Po długiej milczenia chwili, Matylda podała mężowi list ze stołu, a sama poszła i usiadła w kątku. On go pochwycił drzącą ręką, przebiegł oczyma, po bladł, z trzech słów treść jego wyssał całą i stał pomięszany nie śmiejąc ust otworzyć, wyrzec słowa i zacząć tej rozmowy tak przykrej dla niego. Matylda widziała jego pomięszanie i zapytała po cichu. – Czy to prawda Adolfie? Proszę cię, powiedz że to fałsz! ja temu nie wierzę – Półkownik jest dziwak! wszak to nieprawda? Adolfie! to nie prawda co on pisze?? Adolf stał niemy – w sercu jego okropna odbywała się walka, miałże skłamać i wrócić spokojność żonie, która niedopytując się więcej, pewno by mu na słowo uwierzyła – lub powiedzieć prawdę? – ... Usta jego otwierały się razy kilka i w pół wymówione słowa, wracały nazad do ścisnionego serca. – Wszak to nieprawda? zapytała niespokojna Matylda. Adolf milczał jeszcze i to milczenie, dla innej kobiety, byłoby już dostatecznym winy dowodem, bo któż niewinny, tak długo by się wahał, co ma powiedzieć? Potem głosem stłumionym lecz stanowczym odezwał się. – To prawda. – Prawda?! podchwyciła boleśnie Matylda odskakując od niego! Ach! na cożeś mi to powiedział! mógłżeś z tak zimną krwią na zawsze zatruć moją spokojność? Więc kochasz Juliją? – Nie – odpowiedział Adolf – ciebie jedną - – Mnie? możeż kto kochając tak jak ty postępować? – Tam! rzekł Adolf ponuro – pociągnęto mnie tylko, moje ciało – lecz dusza była zawsze przy tobie (Sam nie wiedział, co mówił). – Dusza! łatwo powiedzieć – z usmiechem bolesnym odpowiedziała Matylda – bo nikt temu nie zaprzeczy, o czem się przekonać nie potrafi. Rzadko, mój Adolfie, rzadko i na krótko dusza odłącza się od ciała, a tam gdzie roskosz ciało pociąga i biedna dusza przylgnąc musi mimowoli! - – O! chciałbym, żebyś widziała mo – je tamtejsze roskosze (kłamał) przekonałabyś się że nad nie nie było straszniejszych cierpień. Niebyło chwili wolnej od zgryzot, od wspomnienia tej którą kochałem! Julija ciągnęła mię gwałtem za sobą, gdybym wierzył w czary... – Mogłożby to być prawdą, żebyś mnie kochał jeszcze? przerwała mu Matylda – Adolfie, jakże mię o tem przekonasz. Adolf milczał, przeszedł się po pokoju, zbliżył się do drzwi, wziął fuziją, podjął dekiel, zobaczył czy jest proch na panewce i postawił ją znowu. Matylda drzała ze strachu, on myślał w tej chwili o cietrzewiach, zającach i lisach, i drżał z niecierpliwości, żeby co prędzej i jak najlepiej ukończyć tę scenę. Żona zbliżyła się do niego i biorąc go za rękę, szczerym swoim, miluchnym odezwała się głoskiem. – Bądź ze mną szczerym Adolfie – jeśli ja ci na świecie do szczęścia zawadzam, łatwo się uwolnisz odemnie. Powiedz słowo, a zniknę jak ta chmu – ra za domem – Adolf w tej chwili z miną cale rozrzewnioną, robił jednak w myśli mimowoli uwagę, że chmura nie zniknęła ze wszystkiem. – Ty zostaniesz sam, panem swej woli, mówiła dalej Matylda – nie będzie cię trapić myśl, ze jest ktoś w domu, czyje szczęście od ciebie zależy – Słuchaj! – jeżeli - – Nie mów mi tego Matyldo, chyba mnie nie kochasz?. – Ja? ciebie! moje oddalenie od świata i ciebie, byłoby jeszcze ostatnim miłości dowodem. Myślisz że iżbym poleciała, szukać na łonie burzliwego świata wynagrodzeń za tę ofiarę? – O nie! ukryta gdzieś daleko dokończyłabym tego życia – Bo na cóż mam ci psuć chwile, które bezemnie roskoszniej byś przepędził? Adolf nie wiedział jak się tłumaczyć, był poruszony, chciał się wynurzyć i nie wiedział od czego zacząć. – Jakże cię przekonam! zawołał z niecierpliwiony – nie uwierzysz przysiędze! wszystko przeciw mnie świadczy! Pojechałem dla Julii do Lublina to prawda – ale ciebie kochałem jedną – Własną spokojność, szczęście twoje, poniosłem jej w ofierze – ale ciebie kochałem – Wytłumacz to sobie, daj mi siłę na oparcie się chęciom ludzi, którzy mną władają – daj mi stałość, a będziemy szczęśliwi – Ja jestem słaby, ja to sam czuję, kto chce kieruje mną - – Czemuż ja kierować nie moge? cicho, ze łzami odezwała się Matylda i poszła do okna, patrzeć na dalekie lasy, na księżyc, na noc spokojną, kołyszącą się między niebem a ziemią. Adolf nieprzytomny stał na miejscu, oczy jego obłąkane szły za Matyldą, drząca ręka miotała listem, który z gniewu na drobne podarł kawałki – Zegar wybił pół noc. - Znowu to straszne nastąpiło milczenie, w którem wahała się niepewna przyszłość – Smutna to było chwila, Adolf sparty o komin patrzał na skazówki zegaru, Matylda stała w oknie łzy o – cierając. Po chwili biedna żona odstąpiła od okna, i ostatnią łzę otarłszy zbliżyła się ku niemu. – Czy chcesz wolności mój Adolfie – odezwała się półgłosem – Ja ci ją powrócę, powiedz – Jam dawno myślała, przewidywała, że ty zemną szczęśliwym być nie możesz. Ty potrzebujesz wdzięków, ja mam miłość tylko, a ta twarz blada, oczy łzami przygasłe, mogąż ci wystarczyć? Zwiędły kwiatek politowanie tylko wzbudza, tobie potrzeba ładnej twarzy, wesołych oczu... Adolfie! to ostatnia noc nasza – a potem czy; chcesz być wolnym? – Niechcę nic bez ciebie – odpowiedział Adolf – ja cię kocham i gdyby nie ta kobieta byłbym szczęśliwy - – Więc i ją kochasz także? – Ja się jej boję – cicho przebąknął! Adolf – zdaje się, że przeznaczenie wmięszało ją do mego życia, aby psuła moje szczęście – Matyldo! przebacz mi ten raz tylko i bądźmy szczęśliwi! – Jam się nie gniewała! odpowie – działa Matylda zbliżając się ku niemu – na ciebie gniewać bym się nie mogła – Lecz przyrzecz, przyrzecz mi przed tem niebem, że odtąd zemną tajemnic żadnych mieć nie będziesz! złe i dobre wszystko być wspólnem powinno, niema miłości gdzie są tajemnice. Najskrytszą, najgorszą myśl powierzyć mi możesz, ja ci pomogę oprzeć się ludziom, bo choć sama słaba jestem, znajdę dość siły na obronienie szczęścia twojego! – Teraz koniec wszystkiemu! – Położym się spać! – Ja nie zasnę! – rzekł Adolf patrząc na zegar i wstrzymując się od poziewania – kładnij się, a ja nad tobą czuwać będę. – I mnie się spać niechce – któżby zasnął kiedy jest rad i szczęśliwy? Całe życie bym nie spała, bo dusza nie męczy się radością – smutek tylko potrzebuje wypoczynku – Nie dałby Bóg snu ludziom, gdyby ich do szczęścia stworzył. Noc potrzebna do odłączenia i przegrodzenia daią cierpień, od dnia pociechy; dla zapomnienia – a my, myśmy już zapomnieli o wszystkiem i jesteśmy szczęśliwi. – Bylibyśmy szczęśliwi – przerwał Adolf, gdybyśmy zawsze byli razem, gdybyś ty, mój opiekuńczy aniele czuwała nademną. – I ucałował Matyldę, porwał ją za rękę, i poprowadził do okna. Tam stanęli oboje, uspokojone dusze w obrazie przyrodzenia utopić. A z okna widać tylko było niebo, księżyc, chmury i dalekie lasy i kilka dachów. I słychać było uroczystą cichość, bo wszystko milczało, prócz piersi dwojga małżonków. – Julija będzie od nas szczęśliwszą – odezwała się Matylda po długiej rozmowie. Jej, każdy dzień przyniesie nowe myśli, wyobrażenia, nadzieje – los jej wiecznie zmienny, zawsze się polepszenia spodziewać każe – nasz Adolfie, jest jeden, zamknęliśmy za sobą drzwi nadziei. Sprzężeni na wieki – mamy tylko siebie. Zajrzemy w przyszłość i tam żadnych odmian prawie – zawsze ten sam kątek spokojny – ty mój mąż, ja twoja żona – to samo szczęście co dzisiaj – też co dzisiaj wypadki - – Niech będzie szczęście to samo, ale nie wypadki odezwał się Adolf – Gdybyś mi nie przebaczyła, opatrywałem już fuziją – byłbym się zabił – (kłamał bez wątpienia). – Boże! zakrzyknęła Matylda i rzuciła się do proga, porwała broń, rzuciła na ziemię i odepchnęła nogą. Wynieś to precz, niech nie patrzę i nie przypominam co chwila tego okropnego zamiaru! Byłbyś to zrobił z mojej przyczyny – I jabym to przeżyć miała – dla człowieka, który chce umrzeć w każdym kroku, na każdem miejscu, w każdej chwili – jest gotowych tysiąc śmierci! – V. TRZECIE WESELE. Gdyby przed oczyma ludzi nieustannie smierć słała, iluż by to było cnotliwych! ile ofiar! ilu bohatyrów! Na pozór wprawdzie oswojeni jesteśmy z ią mysią, lecz oswojeni tak dalece, że wyraz ten, jak wiele innych, nie pociąga za sobą żadnego wyobrażenia. Mówiemy o niej, patrzymy na nią, malujem nawet, nie mysląc o sobie, powtarzając bez myśli, to co drudzy bez myśli czynili. Ol ksiądz Baka, niedarmo pisał o niej, pisał i czuł zapewne cały Wpływ, jaki myśl o tej królowej świata, wywierać może na ludzi. Lecz na nieszczęście ksiądz Baka jako professor poetyki więcej się przywiązywał do swoich posiekanych wierszy, niżeli do myśli i zostawił nam kilkanaście sznurków króciutkich wierszy o śmierci, które czynią na nas takie tylko wrażenie, jakie każda niedorzeczność robić zwykła. - Kto żyje życiem ziemskiem, nieczując w sobie duszy, ten się lęka śmierci – ale mędrzec, patrzący z wysoka na mizerne, cechą niedołężności ludzkiej napiętnowane ludzkie sprawy, pragnie jej i wygląda, bo za nią otwiera mu się ta tajemnicza wieczność, ktorą każdy inaczej pojmuje, każdy się lęka ujrzeć i nie mogąc jej pojąć woli o niej zapomnieć. Widziałem ludzi, którzy na samo wspomnienie, że lepiej tym którzy pomarli, odpowiadali potrząsając głową: – Alboż my wiemy, jak na tamtym świecie – nikt nie wrócił, nie mówił - Tym zimnym istotom, jak łopatą, w głowę trzeba kłaść wszystko; niebieskie szczęście i wieczność dowieść im potrzebą czterma regułami arytmety – ki – oni na nieśmiertelność nawet potrzebują dowodów i myśląc o niej, radziby się przekonać, chociażby tylko rachunkiem prawdo – podobieństwa, o ile dłuższa wieczność od godziny. Proszęż takim rachmistrzom dowieść, że nie jedna godzina w życiu człowieka, dłuższą bywa od wieczności! Takich wszelakie wspomnienie śmierci, widok trupa, kości, nabawia strachem, zawrotem głowy, bojaźnią – gotowi się rozpłakać na jedno słowo przypominające że się kiedyś będą musieli pożegnać ze słońcem, drze wami, księżycem i ziemią. Dusza ich nie musi przeczuwać ani się domyślać innej piękności, innego lepszego świata nad ziemię. Są to prawdziwie biedni ludzie – przyjdzie umierać – ich skonanie jest walką, płaczem, żalem, rospaczą – umierają na pozór ufni w przyszłość, lecz w duszy powątpiewający o wszystkiem. Coż to będzie za życie, myślą sobie, tam gdzie nie będzie, ani panny Karoliny, ani szampańskiego, ani pieczonych jarząbków, aniwaksztaffu, ani tych tysiącznych słodyczy, które wszystkie ich zmysły, i duszę biedną z niemi, zagarnęły pod swoją władzę. O! i ja kiedym byt dzieckiem, jak drudzy, kiedy nad świat nic nie widziałem więcej, kiedy jeszcze duszy w sobie nie czułem, posłyszawszy raz pierwszy o śmierci, zobaczywszy pierwszy raz umarłego, jakiem był stropiony! Strach, gorączka mię paliła dniem i nocą – I długo, długo, kiedy mi starzy mówili ze pomrą, słuchałem, myśląc w duchu, ie sobie żartują, że kto zaczął ten przestać żyć nie moie. Trzebaż było wówczas takiemu jakem był cielęciu, dowieść ową prawdę metafizyczną ie co się zaczyna, kończyć się musi. Ale nikt o tem nie myslał i ja długo łudziłem się nadzieją, ie śmierć była istną bajką, na postrach mój tylko sklejoną. Nieszczęściem przyszły przeciwne dowodzenia z wiekiem, śmierć w ty – siącznych obrazach, odbiła się boleśnie! na sercu mojem. Widziałem umierających i umarłych – i któż opisze uczucie to, kiedym raz pierwszy kochaną i kochającą mię utracił osobę? Zdało mi się, ie ta miłość która nas wiązała, połączyła mię z grobem, ześmiercia, że umarły z za grobu kochać mnie będzie, że nić jakaś nie postrzeżona łączy mię z mogiłą. Długom myslał, długom: był smutny, ale na widok nowych twarzy, na miłość innych serc, pękły te związki grobowe, poszedłem drogą życia. Odtąd smierć stała się moim ulubionym dumań przedmiotem – i niech się me gniewają czytelnicy, że czasem prowadzę ich z sobą, patrzeć na smutno obrazy – Proszę wiedzieć, ie to co ja piszę, jest istną bajką, brednią skleconą dla załatania bezfarbnych dni nudy. Smierć atramentowa, miłe panie łez niewarta, czytając nie potrzeba fatygować się co raz po chustkę od nosa i składać hołd swej czułości na bi – bulastych kartkach książki. Oszczędźmy łez na nieodbyte potrzeby, śmiejmy się z tych którzy proszą czytelników, aby płakali – ziewać tylko wolno ile się podoba. Ale szafować łzami – nigdy! One są nam tak potrzebne, niemi to człowiek zaczyna i kończy życie, po nich jak po stopniach dochodzi do szczęścia, one go pocieszą w niedoli – i czy jeden do grobu, swoję tylko przyschłe łzy poniósł na zimnej twarzy, bo każdy z otaczających oszczędzał ich na straty bliższe, na nieodbite potrzeby, na własne interessa, na śmierć krewnych i t. d. Łzy jak pieniądz, darmo ich nie wymożesz u ludzi, kobieta tylko szafuje niemi i często tez jej na końcu dla siebie nie stanie. Ale pytam się, co za potrzeba była tak długo rozprawiać o łzach i śmierci, kiedy tu właśnie wypada opysywać wesele?? Bardzo przepraszam. Kto nie był nigdy na weselu, niech spojrzy na tę salę oświeconą rzęsiście, na to grono kobiet wystrojonych, uśmiechających się, lubieżnych, szukających sobie rnęża na cudzem weselu – niech posłucha muzyki oddychającej radością i dyssonansami, niech sercem poczuje uczucia tych serc, które biją W łonach, pokrytych kamizelkami i gorsetami, kręcąc się w piekielnym walcu, odurzającym, roskosznym, zabijającym, niebespiecznym walcu, w którym dwa ciała dotykają się, łechcą, i kosztują myślą, w obliczu świata najwstydliwszych roskoszy. Ten tancerz naprzykład, musi być pewno szczęśliwy, jak się kręci, jak oddycha, jak patrzy!! Ta sala wydaje mu się przestrzenią nieskończoności; te światła – to gwiazdy na niebie; to muzyka – to sfer harmonija. On jest światem, tancerka jego słońcem – ze swojem słońcem, koło słońca swego kręci się, uszczęśliwiony. Lecz zbliża się koniec marzenia i walca – świat zatrzymując się niezgrabnie, po chyżym obiegu pośliznął się i tylko co nie padł razem ze słońcem. Szczęściem utrzymał równowagę świat i pocałowawszy stonce w rączkę, odprowadził do krzesła. Znikły gwiazdy – zostały świece z nieutartemi knotami, harmonija sfer zmieniła się w najszkaradniejszą muzykę ziemską – szkoda walca i systematu Kopernika! (1). Zbliżmy się! – państwo młodzi muszą nam być znajomi – Ach! to pani Półkownikowa, jeszcze niedawno po rozwodzie, a już męża znalazła – któż mąż? – a to ten nieborak, który pierwszą swoją żonę stratował koniem! Julija wesoła – pan miody stoi jak posąg, któremu snycerz śmiać się kazał, w którego duszy niema ani kropli uśmiechu, tylko się usta skrzywiły. - (1) Autor po niewczasie postrzegł, że w tym kawałku nie było sensu, i prosi o przebaczenie, nie chcąc wymazywać, bo to wiele atramentu kosztuje. Pan młody Mady – to pewno wspomnienie odkopane tym dniem z grobu, porwało jego serce w swe szpony. Biedny pan młody! – jechał po szczęście, a na progu spotkał go dawnych lat blady smutek – jechał po szczęście zapewne i zaślubił Juliją!! Przy drzwiach w ciemnym kątku stoi dwoje dzieci, biednych sierot, których matka leży w grobie, którym ojciec daje matkę drugą, jak perukę zamiast włosów, które z głowy wypełzły. O! prędzej z peruki, włosy do gładkiej czaszki przyrosną, niżeli druga matka, pokocha biedne dzieci sercem pierwszej matki! – One stoją biedne, patrzą i dziwują się, przechodzący je szturchają, nikt na nie nie uważa, bo któżby się zajął dziećmi wśród wesela? Pan młody niecierpliwym się być zdaie, wyjmuje zegarek co chwila, patrzy po zgromadzeniu, potem szepcze cóś żonie na ucho, wychodzi na ganek, a za i Julija – – Julijo! nam czas jechać! odzywa się pan młody głosem drżącym. – Gdzie jechać? – Tu ciasno dla nas, tyle gości trzeba było pomieścić – Pojedziem do Leszczyuki – tam nas czekają – kazałem przygotować pokój sypialny - – I czemuż mi tego wprzódy nie mówiłeś? – odezwała się Julija ziewając. Jedź ty kiedy chcesz a ja zostanę – Cóżby to miało za minę, żebym ja przed przenosinami była u ciebie – i tu znajdziem jeszcze posłanie i pokoik. – Jednakże tara będzie sto razy wygodniej – nalegając odpowiedział pan młody – Proszę cię, nie odmawiaj mi tego, wszak to pierwsza rzecz o którą cię proszę - – A! jeśli tak chcesz koniecznie – zawołała Julija – więc przystaję, każ zajść koniom – ja się tylko pójdę ubiorę. Dzieci twoje wszak tu zostaną? – Tutaj. – I Julija poszła się ubierać, a konie zaszły przed ganek. Pan młody chodził, myśli smutne wi – ły mu się po głowie – Był to ten sam ganek, taki sam wieczór... Obraz przeszłej żony i okropnego jej zgonu przyszedł mu na pamięć ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami. Siadł na ławce, otarł czoło z potu i westchnął. Julija wyszła po cichu, porwała go za rękę i zawołała - – No, jedźmy! Jechali – noc była czarna, cicha, straszna – o trzy kroki trudno było co rozeznać – jechali. Mijali mieysce gdzie kiedyś pies wściekły Juliją przestraszył – Ona wychyliła głowę, spójrzała w ciemności i nic nie zobaczyła prócz drzew czarnych i nieba zachodniego jaśniejącego w oddaleniu. Rozśmiała się po cichu – turkot kół i szum lasu zagłuszył uśmiech, ciemność zakryła go przed okiem męża. Westchnęła nad wspomnieniem tej chwili, chwil późniejszych i nadziei przyszłości – wiatr uniosł westchnienie. Minęli lasek, jechali długo, psy zaszczekały, światełka zajaśniały w oddaleniu – była to wieś Leszczyn – ka. Przed wsią stał kościołek, przed kościołkiem był cmentarz, na cmentarzu pochowana była pierwsza żona pana Hilarego. Woźnica ujrzawszy kościoł i cmentarz, a raczej domyśliwszy się, że się ku nim przybliża, przeżegnał się i konie biczem zaciął; ale pan młody chwycił go za rękę i kazał stanąć. Stanąć? gdzież? – na przeciw samej bramy cmentarza? – Woźnica myślał, że to żarty, dostał po plecach i mrucząc zatrzymał konie. Pan młody wyskoczył z pojazdu i bardzo grzecznie prosił Juliją, aby chwilkę na niego poczekała. Pani młoda drząc z przestrachu siedziała w pojezdzie, woźnica klął i. mruczał pod nosem. – Otto! nie mógł już zajechać do domu! koniecznie mu tu potrzeba było stanąć! Boże odpuść! I zaczął mówić Wiecznie odpocznienie Cicho – potem cóś skrzypnęło jakby brama cmentarza i woźnica zawołał. – Miał gdzie iść! Tać to dalbóg na cmentarz! Boże odpuść! I znowu zaczął mówić Wieczne odpocznienie – oglądając się bojaźliwie. Julija chociaż śmiała, drzała jednakże trochę i aiekontenta była z pana młodego, który wysiadał na cmentarz, a ją przed bramą, w nocy samą jedną zostawiał. Słychać było cos nakształt stąpania, nakształt szeptów i wyrazów których cień tylko dochodził do ucha – potem brama skrzypnęła, któś nagle poskoczył do pojazdu, furman się przeląkł, konie w bok się rzuciły – Julija krzyknęła – Był to pan młody – konie zatrzymano, on siadł do pojazdu i pojechali. Minęli wieś, stanęli przed dworem. Tu wprowadził Julija pan młody do sypialnego pokoju, a twarz jego przybrała wyraz posępnego milczenia. Po chwili zamknął drzwi na rygle, kazał okiennice zaszrubować, odprawił ludzi i sam na sam z żoną pozostał. Ona, milcząc i myśląc nie wiem o czem rozbierała się powoli, on świstał i cho – dził po pokoju. Minęło pół godziny – pan młody prowadził jeszcze obojętną rozmowę, potem poszedł do szafy i wyjął z niej książkę i drugą rzecz, którą starannie schował do kieszeni. Julija stała przy łóżku tyłem do niego obrócona kończąc niby pacierze; pan młody siadł przy gotowalni, podparł się zasłonił ręką od świecy, zaczął czegoś szukać w książce i znalazłszy odezwał się – Czy lubisz czytać? – Dajże mi z tem pokój – odpowiedziała Julija zdejmując suknią – ot byś lepiej posłał po jaką kobietę, coby mnie rozsznurowała! – Szkoda żem swojej nie wzięła służącej. – A to ja cię sam rozsznuruję – zawołał kładnąc książkę na krześle pan młody. Wziął nożyczki ze stołu, zbliżył się i rozciął sznurki. – A to co? krzyknęła Julija ze śmiechem, widząc nagle upadający gorset. – Rozsznurowałem, – zimno odpo – wiedział pan młody, poszedł znowu do stolika, wziął książkę i rzekł. – Czy czytałaś ty Julijo – Otella? – Co? Olella? z podziwieniem podchwyciła pani młoda i obróciła się ku niemu, chcąc zobaczyć wyraz jego twarzy, a nic na niej strasznego ani dziwnego nie ujrzawszy, znowu się spokojnie rozbierać zaczęła i dodała - – Czytałam! ale czy to teraz czas o tem gadać! – Powiedz że mi – z równą obojętnością zapytał mąż – jakie zakończenie lepiej ei się podoba, czy kiedy on ją dusi poduszką, lub kiedy sztyletem przebija? – Co? – podchwyciła Julija niedowierzając uszom swoim i obróciła się ku niemu; lecz widząc spokojnego, opartego nad książką, rozumiała, że to go jaka dziwaczna napadła fantazya i odezwała się śmiejąc: Wolę sztyletem! to prędzej i szlachetniej! Poduszka jest nadto dziwnem i trywijalnem narzędziem śmierci! – Ależ znalazłeś miejsce na ta – kie rosprawy – mówiła dalej – Lepiej chodź się spać położyć. Kiedyś ten gorset rozcinał z takim zapałem, sądziłam żeś rad co najprędzej się położyć – A ty mi jeszcze męczysz głowę literaturą! – Więc mówisz, że lepsza śmierć sztyletem? – odparł mąż patrząc ciągle w książkę i nic odpowiadając na jej pytania – Otello sam zabija się także na końcu! dodał po chwili. – Trzebaż było być takim głupcem jak on – zawołała Julija, żeby oszaleć z zazdrości, cha! cha! cha! z zazdrości. – Zapewne, że z zazdrości dopuścić się takich rzeczy to głupstwo – odpowiedział mąż obojętnie – ja też sam żałuję Hedelmony – ale gdyby naprzykład – gdyby – gdyby to było z innych powodów?.. – A jakież być mogły te inne powody – zapytała pani młoda kładnąc się w łóżko i okrywając kołdrą. Pan Hilary rzucił książkę i zbliżył się do łóżka. – Naprzykład – rzekł – gdyby przez zemstę? - – Niema nic nierozsądniejszego nad zemstę – odpowiedziała Julija ziewając. – Jakto? – przerwał ogniście pan miody – zemsta, ten balsam zranionego serca! i ty to nierozsądkiem nazywasz? – A gdyby Hedelmona zabiła, gdyby była przyczyną śmierci, kochanki, żony Otella? rozumiesz mię?? - Julija porwała się z łóżka, pan młody dobył sztylet, uśmiechnął się piekielnie i trzymając ją drzącą za rękę, zawołał poważnie, – „Nim sen skleił twe powieki – czy błagałaś Boga zastępów??” Julija z przestrachu zamilkła, otworzyła usta i oczy, drzała, potem krzyknęła i twarz rękoma zakryła. Bojaźń odjęła jej mowę, pan młody stał nad nią i trzymał tak silnie za rękę, ie palce jego w ciało jej się wpiły. – Niewinna jestem! – po chwili walki, głosem przerywanym drżącym i stłumionym odezwała się Julija. – Ty czy los – niewiem kto z was winien! – Mnie trzeba zemsty, a na kimże się pomszczę jeśli nie na tobie? Potrzebuję zemsty, za żonę, za dzieci, za siebie – ona w grobie – te sierotami – a ja nieszczęśliwym zostałem! Zemsty! zemsty! ona z grobu woła o nią, krew jej spadnie na ciebie! Go noc pokazuje mi się blada, skrwawiona, zeszpecona; co noc zemstę mi przypomina! – Nie bój się, umrzesz od sztyletu! sztylet mój ostry – i uśmiechnął się obłąkany – Julija omdlała. Patrzał chwilę, potem wziął swiecę ze stołu, zbliżył się do łóżka, spójrzał znowu i widząc ją pół martwą prawie, sztyletem ukłuł w rękę, aby boleścią z omdlenia ocucić – krew trysnęła, Julija powoli przyszła do zmysłów, a widząc krew na sobie, sądziła że kona i boleśnie krzyczeć zaczęła – Ratujcie! umieram! – Jeszcze nie! odpowiedział mąż zimno, stawiając świecę na stole – Je – szcze chwilę pożyjesz – módl się kobieto i żałuj za grzechy! O ratunek napróżno byś wołała, nikt nie przyjdzie; ho wszystkich rozesłałem umyślnie. - Julija porwała się z łóżka i padła mu do nóg oblewając je łzami. Bliskość nieuchronucgo zgonu do obłąkania ją prawie przyprowadzała. – Daruj! daruj! wolała głosem przerywanym łkaniem – czego chcesz? jam niewinna! – puść mię! Pan młody nic nie odpowiadał, nawet nie patrzał na nią, tylko chodził po pokoju z założonymi rękoma i milczał. Julija w rospaczy, nieprzytomna, obłąkana, tarzała się po ziemi, łkając okropnie, gryząc ręce, targając włosy – Potem jakby jej myśl przyszła jaka, rzuciła się ku drzwiom piorunem, z okiem zapalonem nadzieją ocalenia. Ale drzwi tyły zamknięte, mąż poskoczył za nią i zatrzymał z dzikim śmiechem. – Więc byś chciała się ocalić? za – wołał, myślałażeś, że drzwi otworem zostawię, biorąc się do tak ważnego czynu? Żeby kto przypadł na krzyki, żeby mnie schwytano jak złoczyńcę, lub jak warijata. Ale ja nie jestem warijat, jestem przy swoich zmysłach – mam rozum – Miałem go przynajmniej, kiedym udawał kochanie, chcąc cię tylko porwać i zemścić się! Nie jestem szalony! – Chodź do łóżka – zawołał ciągnąc ją nielitościwie za rękę, tu umrzeć powinnaś – Widziałem Otella nie na jednym teatrze. Hedelmona umiera koło łóżka. – Go za scena! – ja nie jestem szalony! nie! – nie! Jeszcze gadał, ale Julija nic nie słyszała – gorączka, rospacz, od zmysłów ją odwiodły, leżała w pół oparta o łóżko, oczy jej były obłąkane, usta drżące, krew ciekła z ręki, łzy z oczu. On stał i patrzał na nią – zdawał się rozmyślać, bawił się sztyletem, uśmiechał się sam do siebie. Potem zbliżył się do niej i mimo konwulsyjnych jej drgań, rzucań się i krzyków, mimo si – ły z jaką się broniła, nie mając nadziei ujść śmierci; przyłożył rękę do lewego jej boku i zamruczał zgrzytając zębami. – Pokaz, pokaż gdzie serce, pokaż mi gdzie bije – prędzej trafię, mniej będziesz się męczyć. Gdybym słuchał zemsty, krajał bym cię po kawałeczku, ale mam litość – marn rozum! nie jestem szalony – I siniał się. Sztylet błyska! W jednym jego ręku, druga szukała serca, Julija padła na ziemię – zaczęła krzyczeć ochrzypłym z próżnego wysilenid głosem, łajać, grozić, przeklinać, ale go to nic nie poruszało. Spojrzał tylko na zegarek i zimno się odezwał. – Chcesz źyć! Źyć! I cóż to życie? marna rzecz, głupstwo nie warto tyle, krzyku, kiedy go kawałek żelaza, odrobina białego proszku odejmie! Co ono warto? – Czyś się modliła? Ja nie jestem szalony, pytam czyś się modliła? Ach i jak jej serce biie – musi się lękać śmierci, głupie stworzenie! – ja nie jestem szalony! – Żyj sobie – kiedy ci tak żal życia, żyj i nie walaj mi się u nóg! - Rzucił sztylet daleko, spójrzał na zegar – Julija padła mu do nóg dziękując, on ją odepchnął znowu i poszedł do komina. Wziął filiżankę, która tam stała papierem nakryta i mrucząc – Nie jestem szalony! – wypił z niej napój jakiś i siadł spokojnie na krześle. Parę razy się wstrząsnął jak, by mu napój nie smakował i patrząc na Juliją osłupiałą ze strachu i podziwienia, odezwał się usiłując przybrać minę spokojną. – Mam dzieci – o dzieciach pamiętaj – nie jestem szalony – wziąłem tylko truciznę – bo dłużej żyć nie mogę – Na co mi życie? – Ty, kobieto, co tak lubisz życie, ty żyj sobie. Ja pójdę do żony. Długo potem udawał spokojność, lecz wyraz jego twarzy, zdradzał boleści. Zagryzał usta, oczy stawały mu słupem, śmiał się konwulsyjnie i gadał ciągle – powtarzając co chwila, że nie jest szalony. Lecz kiedy wnętrzności jego trucizna rozdzierać silnie zaczęła, nagle rzucił się ku Julii, ręce mu drżały, oczy pałały ogniem, krzyk okropny wyrywał się z głębi duszy. Ona skryła się przed nim do łóżka, poleciał na nią. Słychać było pocałunek i jęki bolesne i śmiech szalony, szamotanie się, krzyk, zgrzytanie zębów – znów jęki, oddech ciężki – cóś nakształt słów – wyrywanie się i szamotanie – Polem szelest ucichł powoli – i nic więcej słychać niebyło. VI. WIWAT! Przed drzwiami sypialnego pokoju, stała kupa służących, Była już dwónasta blisko. Tan ani pani nie wychodzili, wszyscy więc czekali aż się obudzą, dziwując się, ze śpią tak długo. Siedzieli tam na ławce w oczekiwaniu, dwóch starych lokajów, jeden chłopak miody, i służąca, która powróciła rano 25 wesela, aby pani usłużyć, – Ale to dziwno – odezwał się jeden ze starych zażywając tobakę i srebrny ogromny zegarek zawiesznny na tombakowym łańcuszku wyjmując z kamizelki – dziwno, że oni śpią. tak długo. Jegomość zwykł rano wstawać. – A cóż to dziwnego? odpowiedział drugi rzucając wzrok z podełba na garderobianę – co to dziwnego – Wczoraj przyjechali tu, gdzie po północy – a toć się i pomęczyli. Nie każda noc tej nocy równa. I spojrzał znów rad z konceptów na garderobianę. – A wasan zawsze głupstwa gadasz, odezwała się dziewczyna rumieniąc się niby ze wstydu i spuszczając oczy. Wasan tylko aby przymawiać – Pójdź precz – nie łechtaj pod rękę, bo krzyknę! – Krzyknij, to się przynajmniej może pobudzą – przerwał stary marszcząc się coraz bardziej – mnie się już znudziło, czekać tu od dziewiątej, jak sołdatowi na straży – Południe, w kuchni Barszcz – a ja tu siedzę, jak jaki ciemięga. Kończąc te słowa ziewnął sztraszliwie i przeciągać się zaczął. – Pójdź no ty Pawełku, rzekł? posłuchaj podedrzwiami, może się pobudzili, a nie wie – dzą, że my tu czekamy – my i panna Karolina. Pawełek wstał z ławki, przeciągnął się niedbale, podszedł ku drzwiom, przechylił się do połowy, nastawił ucha i po chwili machnąwszy ręką – zawołał – Gdzie! ani słychać! śpią pewno - – No to ja pójdę z Ignacym, przekąszę co tymczasem – rzekł stary, a jeśliby pan przebudziwszy się potrzebował mnie – to ty Pawełku przybież do mnie do kuchni – Czy słyszysz ode? – Dobrze, dobrze – odchodząc drzwi odpowiedział chłopiec i siadł zaraz koło panny Karoliny na ławce, przysuwając się blisko, uśmiechając, łaskocząc, szczypiąc – słowem umizgając się całą gębą. – U was tara długo tańcowali? pytał - – O! długo – odpowiedziała Karolina. I my takoż tańcowali długo na folwarku – i tam była muzyka! E! ten łotr Maciejek, tak mnie wczora nogę okrutnie w tańcu podstawił, że pa – dłam jak długa, i jeszcze mi szumi w głowie, tak się rozbiłam - – To łotr! e! już ja jego kiedyścis śpiewać nauczę – odezwał się Pawełek – bo to on i mnie zaczepuje, ale kiedyściś ja jemu dam dychtu! aż popamięta Ruski miesiąc, już mam chrapkę dawno! – Ej dobrze! odparła panna Karolina poprawując chustki, którą wiatr i Pawełek odsłonili byli trochę. On wszystkim kolką stanął we dworze. I złodziej powiadają i kartownik i pijanica; a urwis niech Bóg obroni! On taki swoją śmiercią nie umrze – Któsciś przyjechał! To mówiąc powstała wyjrzeć panna Karolina, a za nią wszyscy na ganek. Na ganku był ojciec Julii i dwóch młodzieży. – A państwo czy wstali? zapytał Sędzia wchodząc do sieni, wyprostowane; przed nim służby - – Jeszcze nie! odpowiedziano chórem. – Jeszcze nie? tfu! otto! panie Ty – tusie – tać to po dwónastej? – mój zegarek się późni? - – Tak. po! odpowiedział zagadniony patrząc na repetyer – Ale czy dziw! – odpoczywają po trudach – dodał z uśmiechem – nie warto budzić, poczeka myj. – Fe! czy ja ich będę czekał – odpowiedział Sędzia ucierając nos z całej siły. Ty chłopcze! otwórz państwu okiennice. Jak im dzień w oczy zajrzy, to się przeckną. Czy się nie naśpią jeszcze – my czekamy, dwónasta, jeszcześmy nic nie pili. – A co? – no – idź otwórz okiennice - – Pan będzie się czasem swarzyć! - – A kpie! kiedy ja mówię, to rób! On tu jeszcze sporzy! hm! Tać ja moie starszy od pana – No – cóż? – chcesz może, iebym sam poszedł – a ty mazgaju! – Ty drugi, z koczyka butelki wyjąć każ i tu przynieś tyrbuszona i kieliszków – hę? czy macie wiwatowe? – Jest panie – w kredensie. – No! żwawo! powitamy ich wiwa – tem pode drzwiami – zawołał Sędzia. Stój! stój – nie idź jeszcze odmykać okiennic – Poczekaj i słuchaj – Jak my tu krzyknicm pode drzwiami – wiwat i kieliszki o drzwi potłuczeni, tak w tym momencie, wy pojednemu mazgaje stańcie koło okiennic i razem wszystkie otwórzcie! Słyszysz! rozumiesz! – Słycham panie! – A ty, odezwał się znów. Sędzia – czy dziś nie dasz kieliszków? – Ale bo – bąknął służący – pan mówi, że tłuc będzie – to ja – to mnie – kredencerz - – Cóż kredencerz? – Jak się potłuką – to mnie kredencerz obije! – Taż ja tu gapiu starszy od kredencerza zdaje się – Idź. tyrbuszon przynoś wnet i kieliszki – słyszysz? W kwadrans przyniesiono nareście kieliszki, wszystkie ponadtłukane i stare, żeby nie było szkoda, jak ich do reszty potłuką. Przygotowano wszystko po cichu, żeby przed czasem nie obu – dzić pańsiwa młodych, odkorkowano butelki na ganku, szampan zajaśniał w kielichach, wszyscy zbliżyli się do drzwi, chłopców wyprawiono do okiennic – Raz – dwa – trzy! – Wiwat! krzyknęli wszyscy i kieliszki roztrzaskały się o drzwi – okiennice odskoczyły od okien, a Sędzia zbliżywszy się do dziurki od klucza, zawołał, – Dzień dobry dzieci! czegoście tak długo spali? he? Spodziewał się odpowiedzi, ale w pokoju sypialnym cicho było jak w grobie. Wszystkich to niepomału zdziwiło. – Tfu! ależ śpią zakamieniałe – odezwał się Sędzia – i Julka moja także – Boże mię skarż, bywało kiedy była panną, czutka była jak wróbel – ledwie co szelesnęło, tyc, już na nogach. Julko! – panie Hilary! I zaczął bić we drzwi kułakiem. Nieszczęściem kawałek szkła z rozbitego o drzwi kielicha, trzymał się na drzewie i Sędzia o niego zranił rękę – Przeklinająć zatem sen nowożeńców, zawołał. – Czy tu niskie okna? – Nie – panie. Ale jeśli pan chce wieść, to ja mogę ławeczkę podstawić. – Aha! Sędzia wyszedł na dziedziniec, a Pawełek pod oknem sypialnego pokoju, będącym na przeciw samego łoża, postawił ławeczkę, ale ze ziemia nierówną była, ławeczka się chwiała. – A ty, widzę – odezwał się Sędzia popierając mowę swoją kułakiem – tyś mnie rad widzieć na ziemi – czemu co pod nóżki nie podstawisz?Ławeczka stała już mocno – Ty – odezwał się Sędzia, trzymaj ławeczkę, a drugiego zawołaj, żeby mi rękę podał - Z ciężkiem westchnieniem wgramolił się nareście, potem przyłożył rękę do okna, dla zasłonienia się od zewnętrznego światła, spojrzał, parsknął od śmiechu, co prędzej zlazł z ławki i śmiejąc się jeszcze, zawołał do towarzyszów. – Poczekajmy troche jeszcze! – Cóż tam pan Sędzia zobaczył? – zapytał go któś – Ale Sędzia nic nie mógł odpowiedzieć, tylko śmiał się do rospuku: Minął kwadrans, Sędzia stuknął śmiało do drzwi - – Hę, no! czas! już popołudniu! – cicho – co to jest? daj sam ławeczkę! I podali mu znowu ławeczkę do okna, znów z pomocą chłopaka, wlazł na nią Sędzia, spojrzał, rozsmiał się głośno, ruszył ramionami i zawołał – A dopókiż tego będzie? I zaczął stukać w okno. Ale mimo śmiechu jego i hałasu, dwa ciała leżące na łóżku, które mu się tak śmiesznemi wydawały, ani się ruszyły. Plunął Sędzia parę razy, kiwnął głową, zlazł z ławki zadumany, zaczął chodzić po ganku, poszedł znowu do okna, zaczął stukać – napróżno, cichość jak wprzódy. Po długim namyśle, Sędzia kazał wybić okno, wybili okno – on stanął na ławeczce, zajrzał – leżą jak leżeli. Przełożył nogę przez okno, szczęściem że krzesło stało z drugiej strony, przełożył nogę, stąpił na nie, a z niego na ziemię i stanął w pokoju. Pierwsza rzecz która go uderzyła, był sztylet w posadzce utkwiony. Spójrzawszy nań kiwnął głową i powoli poszedł dalej. Potem trącił znowu nogą, o książkę rzuconą na podłodze i i mruknął ruszając ramionami – Tfu! wybrali czas do czytania! a ta Julija taka literatka! hm! Szedł dalej, ostróżnie, na palcach, powoli, mijał komin, zobaczył filiżankę z szczątkami jakiegoś napoju stojącą na nim. Że zaś był przyjaciel i znawca napitków, zbliżył się, powąchał i nie mogąc dójść co by to było mruknął znowu - – Łotr, mosanie, zdaje się taki krzepki i młody, a już pokrzepiających lekarstw potrzebował – u! – I poszedł dalej. Dwa już tylko kroki był od łóżka, zbliża się, patrzy – krzyknął przeraźliwie i uciekł co tchu, wyskoczywszy przez okno. Wszyscy hurmem wpadli do sypialni nowożeńców, wyparto drzwi i okna – krzyk, wrzask, przestrach rozszedł się w momencie. Na pościeli ujrzano Juliją bladą, z rozczochranym włosem, z osłupiałemi oczyma, w jednej koszuli leżącą. Ręce jej w tył konwulsyjnie odparte, spoczywały na boku. Na niej siny trup był uczepiony, trup pana młodego w całym godowym ubiorze, bukiecik jego fraka, leżał na obnażonych piersiach Julii, usta miał otwarte, pianą i śliną okryte, zęby wytrzeszczone jakby chciał’ kąsać. Obejmował Juliją, ręce jego wpiły się w jej boki, znać jeszcze było boleść na jego twarzy sinej i czarnej, włos miał rozczochrany, suknie potarte, a łóżko potargane świadczyło, że się na niem okropna odbywała walka. Jedna poduszka leżała pod głową Julii, druga pomięta i podarta na ziemi, łóżko było krwią zbroczone. Na twarzy żony, znaki jeszcze pozostały cierpienia i przestrachu, oczy były wyparte i osłupiałe, ręce w pięści ściśnione, czoło zmarszczone, całe ciało skurczone. VII. ŚMIERĆ i ŻYCIE. – Ona żyje jeszcze, rzekł poważnie lekarz, kiedy trup pana młodego oderwano od ciała żony, czuję ze serce bije. Spieszny ratunek – dopomódz może, jeśli tylko nie wzięła trucizny. Co ten jegomość, dodał spoglądając na trupa, co ten, to nie wstanie. Działo się to w tej samej sypialni. W oknie wyłamanem stał Sędzia płaczący, w pokoju było kilka kobiet i mężczyzn krewnych i poufałych. Przed oknami, na dziedzińcu, w ogrodzie stały tłumy ciekawych, zwabione straszną wiadomością, o śmierci nowożeńców. Nie słychać tam było tych tłumnych pytań i wykrzykników zwykle towarzyszących pomniejszym wypadkom – cichość panowała, osłupieli wszyscy otaczający. Gdzieniegdzie tylko ledwie mogące nazwać się szeptami, przelatywały urywane słówka. Lekarz wlał w jej usta jakieś krople, kazał nacierać skronie, puścił krew i po godzinie prawie takiego męczeństwa, serce chorej mocniej bić zaczęto, puls powoli regulować się zaczął, dziesiętny ułamek rumieńca zawitał na twarzy, oczy nabrały blasku i ruchu, oddech wyraźniejszym się zrobił. Doniesiono to ojcu, ojciec płakał, niewiadomo czy z rozczulenia, czy od bolu zębów, który go był porwał przed chwilą. Chora miała się co raz lepiej, znaki życia były niewątpliwe, wyniesiono trupa, nie bez długich ceregielów, bo słudzy bali się go dotykać, i usuniono natrętów – zostali tylko krewni i lekarz. Julija ożyła wreście zupełnie – z ust jej wyrywało się cóś nie kiedy jakby pół wyrazu, jak cień słowa, niezrozu – miałego dla wszystkich, a nawet dla lekarza, który pulsu tylko macał. Przyszedłszy nareście do siebie, zaczęta się rzucać i krzyczeć o ratunek, zdawało się ii zupełnego dostała obłąkania; gorączka takoż przywiązała się, nieodstępna towarzyszka, każdej prawie słabości. Rzucała się po łożu, przewracała oczami, zębami zgrzytała, i groziła, ścisnionymi rękoma, jak gdyby kogo odepchnąć od siebie chciała. Taki stan trwał do wieczora, w nocy sen ją ujął i zdawało się, że nazajutrz wyjdzie z niebespieczeństwa. Tymczasem, tak dziwny wypadek sprowadził urzędowe figury zjawiające się przy każdej szkaradzie, jak wilcy do padła – zaczęto śledzić pobudki, przyczyny, roztrząsano życie obojga nowożeńców, notowano najmniejsze zdarzenia – ale próżno. Nikomu z Sędziów, z urzędników w głowie się len wypadek nie mógł pomieścić, czekano ozdrowienia Julii, dla wyjaśnienia wątpliwości, i dowiedzenia się cóś o tej zagadce. Schowano sztylet, książkę, filiżankę z flisami trucizny starannie, jako dowody. Zaniesiono trup do sklepu i usilnie przykazano pilnować, aby robactwo i zgnilizna, nie tknęły go się bez pozwolenia wyższej władzy. Julija nazajutrz i w dni następne, miała się co raz lepiej, lecz uważano za rzecz niestosowną wypytywać ją natychmiast, aby świeże przypomnienie tego wypadku, znowu ją w chorobę nie wtrąciło. Od dnia do dnia polepszało się jej zdrowie, lecz z ust nie wyrwało się, ani jedno słówko o okropnej nocy. Unikała najdalszego nawet o tem wspomnienia – przechadzała się już i tej chwili użyto, na przewiezienie ją do domu – Ona pozwalała robić z sobą co chciano, była zimna, milcząca, zamyślona, czasem tylko uśmiechała się nieznacznie do siebie i spoglądała niespokojnie na drzwi, za każdem ich otwarciem, jak gdyby się czyjegoś przyjścia lękała. Długo tak troskliwość i obawa zamykały wszystkim usta; lecz przyszedł czas nareście, że raz z powodu ciekawości, to znowu dla obalenia dziwnych domysłów i pogłosek szarpiących jej sławę, musiano się zapytać jej samej o wypadki owej strasznej nocy. Chodziło bowiem o dowiedzenie się, kto dał truciznę panu Hilaremu, lub jeśli ją sam wziął, z jakiej to przyczyny? bo położenie trupa, sztylet i inne znaki dowodziły, że pan młody chciał ją także zabić. Padły więc domysły dzikie, upadlające, a jednak prosto z rzeczy wypadające, czyli nie żona, dla jakich niewiadomych przyczyn, podała mu napój? czyli nie za to chciał zemsty? Stanęła Julija przed pytającymi, z twarzą zimną, obojętną, i krótko, wyraźnie, dowodnie, opisała im wszystkie szczegóły wypadku i przyczyny między któremi nie pominęła, że pan młody dostał był pomięszania zmysłów. Opowiadanie to zostawiało Jeszcze wiele do życzenia, ale w niedostatku lepszych wiadomości, musiano się temi, kontentować; chociaż wszyscy kiwali głową, i nikt w pomięszanie zmysłów człowieka, którego widziano zupełnie zdrowym umysłowie, przed kilka, dniami, wierzyć niechciał. Lecz odtąd wypadek tak dziwny, zrobił Juliją, przedmiotem powszechnej ciekawości i pewnej zabobonnej odrazy i wstrętu. Patrzano na nią, jak na upiora który się wyrwał z rąk śmierci; w towarzystwach, kobiety jej unikaty, a mężczyźni tylko ciekawość okazywali. Nikt już jak wprzódy niechciał się starać o względy, uśmiech, o słówko zalotnej Julii, z daleka każdy się kłaniał i odchodził wzdychając z politowaniem na twarzy, a odrazą w sercu. Jedno dotknięcie, jeden uścisk trupa pozbawił Juliją miłości, roskoszy i szczęścia. Serce jej zimne wprzódy. zlodowaciało na ówczas zupełnie, a we – sołość dawniejsza skonała na nieszczęsnem małżeńskiem łożu. Napróżno by leż chciała być wesołą, dowcip jej i uśmiech nikogoby nic rozweselił, lak jak piękność jej nikogo zwabić nie mogła. Była to w kąt pogardliwie rzucona skórka pięknego ogryzionego owocu. I ona też nie dbała o nic, milczeniem lub szyderstwem kończąc każdą rozmowę. Żarty jej, urągania, śmiechy nie przepuszczały ojcu, bratu ani siostrze – szydziła ze wszystkiego, był to upior chodzący, uprzykrzony, zgryźliwy, nieznośny, z uśmiechem piekielnym na twarzy; upior któremu za karę kazano błądzić po szerokim świecie, dręczyć ludzi i przypominać im najlżejsze i najobrzydliwsze ich przestępstwa. Wyższe towarzystwo było dla niej obojętne, prości ludzie, słudzy i wieśniacy unikali jej, żegnając się omijali drzwi jej pokoju w nocy, lękali się wieczorem spotkać ją na drodze, jak gdyby w ich oczach z grobu wstawać miała. A ona – ona się śmiała z obo – jętnych i lękliwych; a w duszy, w najgłębszym zakątku, gdzie się kryją najdziksze nadzieje, karmiła się drobna, nieznaczna nadzieja, że szczęście jeszcze kiedyś powróci, że długo obcierając się koło ludzi, zetrze się nareście plama, którą zostawiło dotknięcie trupa. - Raz – księżyc świecił, był to koniec lata – Julija wyszła sama jedna jak zwykle, na przechadzkę do lasku, do pamiętnego lasku, w którym marzyć lubiła, o owej przechadzce z Adolfem. Wyszła i zmęczona usiadła pod drzewem. Tysiące myśli opanowały ją biedną, o nadziejach zawiedzionych, o tem życiu, które młoda, odepchnięta od ludzi, pędzić musiała czczo, bez celu, jednostajnie; o życiu, którego mimowoli wyglądać musiała jak najprędszego końca, jak widz na teatrze, którego aktorowie, deklamują nieznajomym mu językiem. Szelest jakiś przerwał jej myśli – słucha! – tentent konia, powoli, stępo idącego i szum po drodze odchylanych przez jezdca gałęzi, dochodzą jej ucha. Jeździec się zbliża – tuż – tuż – i pokazuje się nareście koń a na nim Adolf z spuszczoną głową siedzący, zadumany – I on myślał zapewne zbliżając się ku temu miejscu o psie wściekłym, o Julii, mimowolnie spojrzał i zadrżał – gdy ją zobaczył. Chwilę sądził, że ta postać biała oświecona blaskiem księżyca, była złudzeniem – spójrzał znowu, ruszył ramionami i konia zatrzymał – to ona sama! Julija w tej chwili podniosła głowę powoli i wlepiając w niego oczy, spójrzała bez najmniejszego znaku podziwienia na niego, westchnęła i obróciła się w inną stronę. Potem jakby od niechcenia sparłszy się na ręku, z uśmiechem złośliwym, przeszywającym, odezwała się. – Dobry wieczór panie Adolfie! – psy wściekłe nie biegają? Adolf zadrżał i milczał – nie dość że było, że ta o której myślał stanęła przed nim jak upior; trzebaż jeszcze na dobit – kę, żeby mu wydarła drugą myśl jego, której się sam wstydził, żeby mu przypomniała chwilę tak różną od dzisiejszej? Adolf drzał i nic mówić nie śmiał, potem widząc ją ciągle obróconą w inną stronę, chciał jechać dalej, uchylił kapelusza, głosem niepewnym życzył dobrego wieczora i chciał jechać i trzymał konia. Elle l’avait fascinée – Koń się wyrywał, on trzymał jeszcze ciągle kapelusz nad głową i – Dobry wieczór – konał powoli na jego ustach. – Koń ten młody być musi! – odezwała się Julija po chwili, nie odwracając się wcale – Słyszę jak się wyrywa! Nie zabieram drogiego czasu! wierna żona czeka w domu! Nikt nie opisze wyrazu z jakim wymówiła Julija przymiotnik – wierna i śmiechu który te kilka słów zakończył i wrażenia, jakie to wszystko zrobiło na biednym, wahającym się Adolfie. Zadrzał naprzód, potem się oburzył, zaciął konia, spójrzał, litość nad opuszczoną wstąpiła mu do serca, uderzył konia i zatrzymał raz jeszcze, odchrząknął i milczał – ale oczyma, duszą patrzał na Juliją i czekał na czem się to skończy. Julija milczała długo, uporczywie, nawet nie chciała oczu na niego obrócić; lecz po długiej chwili spójrzała nareście i widząc go jeszcze przed sobą; z takim samym, jak wprzódy, uśmiechem szyderskim zapytała: – A cóż? Matylda nie zabroniłaż ci jeszcze rozmawiać ze mną? z upiorem? nie kazała się lękać mnie? Biedna! myślała zapewne, ie jej jedynaka odbiorę – cha! cha! nie potrzebuję teraz przynajmniej – wściekłych psów się nie lękam; bo o życie nie stoję! – A ty czekasz? ozwała się znowu po chwili – czego? chcesz mię zapewne pocieszyć? – Zawsześ miał dobre serce – ale to próżno! – Jedź sobie dalej – albo, kiedy chcesz koniecznie, zsiądź z konia pogadamy trochę? Adolf nie umiał się oprzeć żądaniu, Kto wie, czy nie byłby jej posłuchał w tej chwili, gdyby mu życie sobie o – debrać kazała, tak był podbity tym wzrokiem, głosem – i niepojętą władzą pani Julii. Zsiadł więc z konia, przywiązał go do drzewa, i stanął przed nią zmięszany, ciekawy i smutny. Ona milczała długo, potem wlepiła w niego wzrok ciekawy, długi, niepojęty; kiwnęła głową i cicho, smutnie, boleśnie, odezwała się z westchnieniem. – Wieleż to rzeczy minęło Adolfie! – wiele odmian zajść musiało, kiedy ja z twojej kochanki, stałam się teraz zapewne dla ciebie obrzydzenia przedmiotem Ty się mną brzydzisz? – Ja? zapytał Adolf zmięszany i umilkł – ja?. alboż – alboż – ja - – Alboż, przerwała mu Julija z boleśnym śmiechem, alboż myślisz iż niewiem o tem, ze się mną brzydzą wszyscy? Czyż który z was potrafi zamknąć w sercu, tajemnice serca, aby ich zręczne oko nie wyczytało na twarzy jak w zwierciedle? Och! i ty pieszczoszku, cóś tyle słodyczy zpił na tych ustach, boisz się mnie teraz, albo się mną brzydzisz! Wam się zdawać musi, że ten trup – dodała ze śmiechem szyderskim, wisi jeszcze z siną twarzą i otwartem okiem nademną. Przecież go niema oddawna, spruchniał, zgnił, zniweczał. Ale wam, wam się zdaje, ie chodzi za mną jeszcze! cha! cha! boicie się dotknąć tego którego dotknął umarły? – A przecież i śladu na mnie po nim nie zostało! – Były wprawdzie sińce na ręku i na duszy; ale te dawno znikły! Jestem taż sama! – O! nie! nie ta sama, lepiej poznałam ludzi! – nierównie lepiej! – Chciałabym prosić siedzieć pana Adolfa; ale gdzieżby usiadł? To nie tak wygodnie, jak w salonie w Lublinie. Jest tu wprawdzie koło mnie miejsce na drzewie; ale wiem że się boisz – osobliwie w nocy – gdyby to dniem jeszcze! I rozśmiała się znowu tak samo jak wprzódy, wskazując palcem na mchem porosły pnia kawał, na któ – rym siedziała. Adolf wahał się chwilkę tylko – i usiadł. Potem w głowie swojej przebrał wszystkie przedmioty do rozmowy, jakie tylko na ten raz służyć mu mogły i jak gdyby nareście natrafił na szczęśliwą myśl, odezwał się z cicha, – Piękny wieczór! Julija spójrzała mu w oczy i rozśmiała się serdecznie, – Piękna rozmowa, co się zaczyna od wieczora, odpowiedziała. Na czem ie ją skończymy, pewnie ziewając i o jutrzejszej spierając się pogodzie, wyprorokowanej z zachodu słońca, lub lotu jaskółek! Uwagę o pogodzie zrobi każdy co ma, oczy, ty powiedz mi po tak długiem niewidzeniu się jaką nowinę serca – naprzykład – czyś teraz szczęśliwy? Co tu było odpowiedzieć? Adolf westchnął, otworzył usta i zamilkł. – To westchnienie ma zapewne znaczyć, ie sam o tem niewiesz – odpowiedziała Julija, Lecz cóżby ci brakło do szczęścia?? Chyba moie moje wspomnienie truje ci najpiękniejsze chwile – musisz żałować, ie pies wściekły w zły czas przebiegł tą drogą? W jej głosie, w ciągłym uśmiechu szyderskim towarzyszącym wyrazom, było cóś tak przeszywającego, że biedny Adolf stracił przytomność i niewiedział co odpowiadać. Julija zamilkła także, patrzyła na niego, a potem śmiejąc się zawołała. – Cha,! cha! piękny wieczór. Adolf zmięszał się bardziej jeszcze, ona spójrzała, a widząc skutek swoich wyrazów na jego twarzy, zaczęła mówić znowu, ale mniej szyderskim, bardziej boleśnym tonem. – Wieczór! wkrótce noc nastąpi, ty jedziesz do żony, ona cię niecierpliwie wygląda. Mnie, nikt nie czeka! ja zawsze sama jedna do pustego kładnę się łóżka! sama jedna zasypiam i co noc w snach okropnych, odnawia się dla mnie męczarnia tej nocy, która mię na resztę życia szczęścia pozba – wiła! Ty moie nocy jak nieba wyglądasz, tak ładną mając żonę, ja jej lękam jak piekła; bo co dzień we śnie upior ten przeklęty, dręczyć mię przychodzi! – Westchnęła a potem zapytała obiętnie – która godzina? – Musi być po dziewiątej – odpowiedział Adolf – nie mam zegarka. Kiedy tych słów domawiał szelest jakiś zwrócił jego uwagę i Julija zawołała – Adolfie! idź do swego konia, koń ci się urwie – przywiąż go lepiej, prędzej, prędzej! ot i po wszystkiem! Oswobodzony rumak tylnemi wyrzuciwszy nogami, czwałem pobiegł prostą drogą do domu. Julija się śmiała, Adolf stał jak wryty – pół mili dreptać piechotą wśród nocy! – O konia nie masz się co pan turbować, zawołała po chwili; ale ta wierna Matylda! co sobie pomyśli zobaczywszy go przybiegającego bez pana! będzie rozumieć ie cię potłukł zrzuciwszy gdzie w lesie! cha! cha! cha! – I czegoż się tak kręcisz? dodała po chwili, moie chcesz wracać do domu? - – Nie! nie – owszem jeszcze chwilkę posiedzę - – Chwilkę? jakżeś łaskaw! – szydersko przerwała kobieta – chwilkę odejmujesz pięknemu pasmu życia swego dla jednej Julii, Julii, którą pogardzasz, bo pies wściekły nie w czas przebiegł tą drogą! Adolfa ubodło niezmiernie, że mu przypisano pogardę, której nie czuł, odezwał się za tem wysmażyć następującą obronę. – Nigdy nikim nie pogardzałem, a tem bardziej osobą, której pamięć i los, wzbudzają we mnie zawsze - – Ach!-Boże! przerwała mu Julija z szalonym śmiechem. Po tym stylu sądziłabym, żeś dziś wyszedł z szóstej klassy i stoisz nie przed dawną kochanką, ale przed jakim bakałarzem. Ręczę, żeś nie czuł tego cos powiedział – był to obrazek myśli, nie myśl. Ale ja znam się na tych komplementach, w których są tylko słowa, a żadnego czucia. Kleją się one jak wyrazy, które dzieci z pociętych liter układają. Adolf, do mnie, w tem miejscu, czyż tak by przemawiać powinien? – Bardzo – prawdziwie. – przepraszam; ale jakże mam mówić? – ho - – Tak jakeśmy tu dawniej kiedyś; na tem miejscu rozmawiali – czy pamiętasz? – O! pamiętam! – ale się pani od tego czasu tak zmieniła - – A pan, pan piękniej zmieniłeś się jeszcze! Wierna Matylda zatarła w jego sercu biedną Juliją! Chciałam cię prosić, żebyś mi trzewik zawiązał; ale sobie przypominam, że nie umiesz! – No! może już minęła, ta szczęśliwa krótka chwilka? mamże pożegnać? Księżyc zachodzi, chmurzy się, oboje mamy jeszcze drogę przed sobą – Ty, do żony – ja, do domu, gdzie do mnie nikt słowa nie przemówi! gdzie nikt nie spójrzy na mnie! Ale ja nie dbam o nich! – Dobranoc! może się kiedy jeszcze zobaczymy! moie jutro będziesz jechać tędy – ale dobranoc, widzę żeś już nałożył kapelusz, i lecieć zamyślasz do domu. Jdź że, idź kiedy ci tak śpieszno! jutro ja tu będę – No, idź że, czego stoisz? czego chcesz jeszcze? – patrzysz na mnie, wahasz się, miałżebyś czego pożądać? Śmieszny człowiek! a Matylda? – Gzy tak wierna Matylda, jak ty wierny jej mąż? Dobranoc! Nie leć tak prędko, jakbyś się lękał, żeby cię upiór nie gonił: gdziekolwiek nos rozbijesz o drzewo – Strzeż się – psów wściekłych! – Dobranoc! VIII. LITOŚĆ Nazajutrz, Adolf wstał z bijącem sercem; bo pierwsza jego myślą przy obudzeniu, była wczorajsza w lasku przygoda, która mu, się przypominała jak sen przeszłej nocy. Iść, czy nie iść? myślał sobie – iść, czy nie iść? spojrzał na Matyldę, przypomniał sobie jej dobroć, troskliwość, jej serce – pomyślał że nowe związki, związki których przyrzekł nie mieć więcej, oziębią go bardziej jeszcze ku żonie. Nie iść! rzekł sam w sobie. Potem przypomniał Juliją, całą jej historyą od początku do końca, litość nad nią wkradła mu się do serca; przyszła nuda poprzeć sprawę, – pójdę! pomyślał sobie. Matylda jest codzienną potrawą, jakżeby się przejeść nie miała? Lecz przypadkiem weszła Matylda, przemówiła słów kilka, a że Adolf miał serce mięciuteńkie, pożałował żony i przyrzekł, poprzysiągł, postanowił, nie iść do lasku. Nieszczęściem postanowienia jego nigdy długo nie trwały – najlżejsza okoliczność za nos go mogła prowadzić. Cały dzień jednakże po tych przyrzeczeniach, niespokojność go trawiła. Przeszedł się koło gospodarstwa, po ogrodzie, wziął czytać książkę – nie go zająć nie mogło – dzień wczorajszy tkwił mu w myśli, a dzisiejszy dokuczał okropnie. Tymczasem zbliżał się wieczór, a słońce zniżało się po nad lasem. Adolf siedział w oknie wychodzącem na ogród, siedział, dumał i tarł czoło niespokojny. Matylda w tym samym pokoju czytała książkę. – Czy dziś już nigdzie nic pojedziesz? – zapylała go po chwili przerywając czytanie. – Ja? – I Adolf zaczerwienił się. porwał od okna, stanął przed nią zdumiony i zapytał raz jeszcze – Ja? – Czy nigdzie dziś nie pojedziesz? Wahał się okropnie z odpowiedzią, litość brała patrzeć na niego jak jego usta męczyły się nie mogąc słowa wymówić – potem nagle porwał za kapelusz i zawołał. – Czekaj mnie z kolacyą, przejadę się trochę koło pola. – Tylkoż nie na tym gniadoszku! – rzucając książkę, zawołała Matylda. Adolf włożył kapelusz, porwał za klamkę, zamruczał, nie! nie! pod nosem i zniknął. Poszedł, siadł na koń i pojechał - Jechał ciągle walcząc z sobą, ciągle w myśli narzekając na siebie, aż do lasku. Tu, jeszcze czas było się wrócić – stanął, myślał – spojrzał na słońce Słońce już było zaszło, zmrok nadchodził, księżyc czerwony wschodził na drugiej stronie nieba. Jeszcze myślał, myślał długo, polem śpiął konia i w czwał poleciał drogą do lasku. Pod tem samem drzewem, na tem samem miejscu, siedziała Julija, w tej samej postawie co wczora. Serce jej uderzyło radośnie, widząc przybywającego Adolfa. Adolf zsiadł z konia, ona była weselsza, powitała go uśmiechem mniej szyderskim i zapytała - – A cóż, czy wielką dostałeś wczoraj burę od żony? – Nie! – cicho odbąknął Adolf – prawdziwie, na co mówić o tem? – A zawsześ dziecko! odpowiedziała Julija, zawsze boisz się mówić o tem, czego się robić nie lękasz. Cha! cha! – no i cóż Adolfie? – Nic! Adolf siadł koło niej śmielej jak wczora na wywróconem drzewie i spojrzał na nią. – Jeszcze więc, radośnie zawołała Julija, jeszcze jest jeden człowiek na świecie, który mi pół chwilki poświęcić się nie waha! Ach! to nadto szczęścia dla mnie! Myślałam, że od czasu tej nocy, będę musiała obcować tylko z umarłymi i wspomnieniami I zamilkła, a po długim namyśle obracając się do Adolfa stanowczo zapytała - – Czegoś tu przyjechał? – Czego? ja? Wszak mówiłaś wczoraj, że tu będziesz, ja cię tak żałuję, tak jesteś smutna – chciałem, chciałem ci chwilkę osłodzić, pocieszyć cię - – Tylko? o! to nie było czego przyjeżdżać! – podchwyciła Julija zimno i szydersko. Więc ja na politowanie Już tylko zasługuję? kiedy tak, to możesz siadać na koń i wracać do domu, ja niepotrzebuję litości. – Ale – przebąknął zmięszany Adolf – alboż jest w tem co złego? alboż - – Proszę bardzo, bez żadnych użaleń, bez żadnych patetycznych, zabijających pocieszań! Sadziłam, że Adolfa co innego tu przywiodło! a to tylko litość! – tylko litość! cha! cha! piękne uczucie! – A czegóż pani żądasz więcej? – nieśmiało przebąknął zmięszany i nieukontentowany Adolf. – Pani? pani? – zkądże to państwo! czego żądam? czy to jeszcze mówić trzeba? – Myślisz że, że ci to powiem, jeśli sam nie wiesz? O! nie! nadto jestem dumna, abym się czegokolwiek, sama napierać miała! Wróć do domu! Dobranoc! - I wstała rozgniewana śmiejąc się szydersko, i odeszła na kilka kroków.. Adolf sam nie wiedział co począć, poszedł za nią z głową spuszczoną i cicho przebąknął. – Uciekasz odemnie? – Nie od ciebie, od twojej litości – z przyciskiem odpowiedziała Julija. Dobranoc! – I szła dalej. – Więc się nie będę litował, nie będę pocieszał, nie będę... – A cóż będziesz robił? będziesz siedział i ziewał – obejdę się bez tego, sama siedzieć i ziewać potrafię. Dobranoc. – Bądź cierpliwa chwilkę – jam umyślnie przyjechał – – Żeby mnie upokorzyć? znamy się na tem - – W myśli mi to nie postało! nigdy! – prawdziwie, żal mi tylko że napróżno - – Ujechałeś tak spory kawałek drogi! prawda, że to szkoda! musiałeś całą drogę jeszcze, układać, une longue ?pitre consolatrice i skończyło się na tem, że po kilku słowach, dajemy sobie dobranoc! cha! cha! Adolf mięszał się co raz bardziej, a jednak nie odchodził, stał tuż koło niej i błagającym wzrokiem, o litość zdawał się prosić. Ona patrzyła także na niego ze zwykłym uśmiechem. Tak minęło kilka minut – Julija nakoniec ruszyła ramionami i wróciła na swojo siedzienie. Adolf powlókł się za nią znowu – siedli razem i milczeli. – I o czem że przecie będziemy rozmawiać? – przerwała szydersko Julija po chwili, nie mogąc się doczekać, aby Adolf usta otworzył. O Tureckiej wojnie? o drobiu, czy o dzisiejszym zacho – dzie słońca? – O czem chcesz, byle nie o litości panie Adolfie! – I czegóż tak milczysz, jakbyś się lękał ust otworzyć?’ – Kiedy, co tylko powiem, wszystko źle tłumaczysz, przebąknął nieukontentowany Adolf – z każdego słowa, cóś złego wyssać umiesz; – Pewno tego nie wyssę, czego w niem niema – odpowiedziała Julija. Dawniej chociażem równie jak dziś umiała cudze myśli przenikać, lecz dbając o ludzi więcej taiłam, co złego lub śmiesznego w nich widziałam Dziś kiedy o nic nie stoję, gorzką prawdę mówie tylko – a ona się i panu Adolfowi nie podoba; Przywykłszy do pieszczot Matyldy, burki moje źle brzmią w uszach – nie prawdaż? I już ręczę ie tu więcej nie przyjdziesz do lasku? – Owszem – przyjadę! prędko odpowiedział Adolf i jakby się sam zląkł nieuważnie zrobionego przyrzeczenia zaczerwienił się i spuścił oczy. – A coby to powiedziała Matylda gdyby o tem wiedziała? Zapytała znowu Julija powoli z wyrazem szyderstwa, które ją ciągle nie opuszczało. Adolf porwał się z siedzenia, przypomnienie dobrowolne Matyldy dobiło go do reszty. – Więc przyrzekłaś sobie pani, zawołał, dogryzać mi na wszelkie sposoby! – Po toż mam tu przyjeżdżać, aby z każdego słowa mego, co chwila, robiono dla mnie nową męczarnią! – Ależ się nie gniewaj! – powoli! powoli – kiedy chcesz to ci więcej o tem nie wspomnę – Sądziłam ie to nudy przerwie, bo się nudzisz nieboraku – de kiedy niechcesz – dobrze, dobrze – Domówiemy o czem innem – naprzykład. – o piękności dzisiejszego wieczora! Julija się śmiała Adolf znowu porwał się z siedzenia, zamruczał cóś pod nosem, ruszył ranionami i usiadł w milczeniu. Julija patrzyła mu w oczy i zdawała się nasycać jego udręczeniem, potem przy – brała minę weselszą, ujęła go za rękę, spójrzała mu w oczy i cicho się odezwała. – Dobry z ciebie dziecina! – ale dziecina! ty nim będziesz do śmierci – Tobie trzeba kogoś, co by cię za nos wodził, ze mną byłbyś szczęśliwy, ja bym to potrafiła, Matylda jest, za słabą dla ciebie – Czemuż ty się że mną nie ożenił? – Los tak zrządziła - – Powiedz raczej – przerwała Julija zbliżając się ku niemu, że sam tego nie chciałeś, boś mną pogardzał. Biada kobiecie, która mężczyznę przed czasem uszczęśliwi! Umiecie się za tę słabość wypłacić wzgardą, obojętnością, zapomnieniem. Żeby was utrzymać, trzeba wam do skonania, do ostatniego tchu, wszystkiego odmawiać! - Milczała znowu – potem zawołała ze śmiechem - – Ależ pięknych rzeczy dowiedziałam się, Adolfie, o twojej wiernej Matyldzie – – Co? co? mów! na Boga! co? podchwycił Adolf zrywając się z siedzenia. Julija powstała także i zimno odpowiedział Adolfowi – To była próba, tylko próba, ja nic nie wiem o Matyldzie – Ale ten zapal los nasz rozstrzyga! Dobranoc – nie masz tu po co przyjeżdżać. Ja litości nie potrzebuję, a ty jak widzę, prócz niej nic mi więcej ofiarować nie możesz. Siadaj, siadaj na koń i jedź do wiernej żony, którą tak kochasz! Dobranoc! przepraszam że mojej przyczyny pan i koń fatygowali się aż tutaj. – Ależ zastanów się nad tem co robisz – przerwał jej Adolf. – Nauk nie potrzebuję, nie jestem dziecko, dzięki Bogu! – Więc na cóż się obrażasz, że mię żona interessuje, – Gdybym jej nawet nie kochał, jeśli nie serce to honor mój, obchodziłyby wieści o niej. – Doskonała wymówka! zimno przebąknęła Julija – szkoda że się na tem znamy. Szkoda, że ten zapał pokazał mi aż nadto wyraźnie że się od ciebie nic prócz litości spodziewać nie mogę. A ja sto razy powtarzam, że serca, serca żądam, nie tego nudnego uczucia rozlewającego się jak Zupa Rumfordska, na wszystkich nieszczęśliwych. Czy możesz mnie kochać Adolfie! czy możesz mi wszystko poświęcić?... Adolf stał nie poruszony, serce jego nie mówiło, ale usta wzbraniały się wymówić tak stanowczego wyrazu, on sam lękał się zimną odpowiedzią zbić wszystkie nieszczęliwej Julii nadzieje, pomyślał, że tak lub nie, nic nie stanowią i wyrzekł – Tak. – mogę! Potem jakby się przeląkł, żeby to bezrozumne przyrzeczenie, które mu słabość jego podyktowała, nie miało więcej świadków, obejrzał się niespokojnie, A Julija była prawie szczęśliwą, promyk nadziei błyszczał w jej oku, chwyciła go za szyję i zawołała żywo, – A ja, ja cię mogę tak szczęśliwym uczynić, jakim nigdy nie byłeś jeszcze! – Zdziwił się Adolf przyrzeczeniem – myślał, dociekał, jakież to mogło być szczęście? – Julija sama niewiedziała, co mówiła – a on. darmo łamał głowę – – – IX. OSTATNIE DOBRA – NOC. Adolf niespokojny, udręczony powrócił do domu. Póki był przy Julii, zapominał o żonie, lecz nim wrócił do domu, chłód wieczora oziębił jego zapał, uczuł się występnym; uczuł, że niegodziwie zdradzał ufność kobiety, która mu wierzyła jak Bogu która mu już raz przebaczyła. Męczył się nieszczęśliwy, bo rozwaga, przyszła na miejsce chwili zapomnienia o wszystkiem, chwili w której robiąc krok stanowczy, nie zastanawiał się nad jego następstwami. Julija przeciwnie, rada że w życiu, które sobie czczeni i bladem na przyszłość wyobrażała, zajaśniała jeszcze gwiazdka roskoszy i zajęcia, wróciła do domu śpie – wając, wesoła i szczęśliwa o tyle ile nadzieje uszczęśliwiać mogą. Nieobchodziło już ją wcale zimne obejście się siostry i brata, obojętność ojca – pobiegła do swego pokoju i rzuciła się zmordowana na łóżko rozmyślać, ważyć, układać. Trzeba było rospocząć dzieło, wielkie i niełatwe, odstręczenia męża od żony, której nic a nic nie można było zarzucić! Myślała nad tem długo Julija i wyznała sama przed sobą, że to było trudne i prawie do wykonania niepodobne. Adolf ze swojej strony ważył także szczęście jakiego mógł doznać z tą kobietą i Matyldą – a Matylda przeważała zawsze. Pomimo tego jednakże nazajutrz był w lasku i co dzień potem przez czas długi schodzili się podobnie co wieczór. Mijały tygodnie i miesiące. udręczenia i chwilowe przyjemności, a postepowanie Adolfa było tajemnicą dla żony. Lecz niedługo – Oko i serce kobie – ty, łatwo przedrą zasłonę tajemnicy – resztę usłużni Judzie, którym tyle przyjemności robi, każda zła nowina doniesiona, dokończą. Matylda dowiedziała się o wieczornych schadzkach, a co nad tem uczuła, nie wiem i opisać nie potrafię. Wiem tylko, że w dni kilka po odebraniu tej wiadomości, Matylda nim się mąż jej na wieczorną wybrał przechadzkę, wyjechała pod pozorem jakichś odwiedzin, a ukryła się w lasku, chcąc się zapewne przekonać o niewinności Adolfa, lub naocznie oglądać jego przestępstwa. Biedna! drżała cała ukrywając się i wyrzucała sama sobie, że się na szpiegowstwo rzuca – lecz szczęście i spokojność obojga wymagały tego, a Matylda nikomu nie chciała wierzyć, chyba własnym oczom – tak dalece kochała Adolfa, tak czyste o jego charakterze miała wyobrażenie. Zaledwie ukryła się w krzaku i okiem powiodła po drodze; ujrzała jak przy świetle wschodzącego księżyca, mignęła biała suknia kobieca. Serce jej poznało Juliją, usłyszała z niewymowną boleścią piosnkę, tak dziwną stanowiącą sprzeczność z niepewnością, z udręczeniem jej serca. Julija usiadła pod drzewem o dwa kroki od krzaku, w którym ukrytą była Matylda; sparła głowę na ręku, westchnęła i spójrzała na drogę. Upłynęła chwila – tentent konia dał się słyszeć, Julija podniosła głowę, Matylda zadrzała – obie spojrzały, obie zobaczyły razem Adolfa. Adolf śpiesznie jechał na siwym koniu i wzrok niespokojny rzucał w około. Matylda w jego twarzy pierwszy raz dziki jakiś wyraz przymuszonej szczerości i wesołości spostrzegła. Zbliżył się, zsiadł, przywitał Juliją głośnem – Dobry wieczór, uszedł kilka kroków w las, uwiązał konia do drzewa, powrócił do Julii, przywitał ją pocałunkiem, uścisnął poufale, siadł koło niej, objął ją w pół – i trzebaż było Matyldzie lepszych jego niewierności dowodów?? – A cóż Matylda? – zapytała Julija po chwili. – Zawsze to twoje najpierwsze pytanie – odezwał się Adolf, zawsze mię tem dręczysz! Tyle cię razy prosiłem, abyś mi jej nie wspominała – Ja jej tak żałuję! - – Jak widzę panującem twojem uczuciem jest litość – panie Adolfie, szydersko odpowiedziała Julija – dawno żeś to i nademną taksie litował? Prawda – o! prawda, że biedna Matylda; ale któż jej winien, na co tak wierna, wierna takiemu trzpiotowi? Ty ją oszukujesz szkaradnie, a ona cię kocha i o zemście nawet nie myśli. Adolf westchnął ciężko i po chwili zimno dosyć odpowiedział. – Widzę, żem cię prosił napróżno, abyś mi żony nie wspominała więcej – proźby moje żadnego nie czynią skutku. Chcesz mię koniecznie dręczyć – Sądzisz że, iż ja nie pojmuję złego, które popełniam; lub że mam złe za dobre? O! dla ciebie Julijo – ciężkie muszę znosić wyrzuty sumienia! – Sumienia? pocieszny człowiek – z głośnym śmiechem przerwała mu Julija. Chciałabym wiedzieć, jak też wygląda sumienie panów mężów? Nie możesz innej zrobić mi ofiary, dajesz sumienie! Śliczny dar prawdziwie; lecz go przyjąć nie mogę! Twoja oziębłość panie Adolfie, nieraz mi nastręcza pytanie, jak się przecie zakończą nasze stosunki? – Alboż ja wiem! odpowiedział Adolf obojętnie. – Juściż pomyślałeś o tem zapewne? – Tak! myślałem, skończą się zapewne razem z latem - – A zima zmrozi twe serce - – Serce?? – Ach! przepraszam podchwyciła Julija, zapomniałam, że w naszych stosunkach, serce zapewne niema najmniejszego udziału. Jest to sobie tylko zabawka, którą pan Adolf raczy przedłużać, przez litość nad biedną kobietą! To mówiąc porwała się Julija rozgniewana i odchodzić chciała. Adolf milczący wstał także, serce Matyldy biło mocno w ciągu całej tej rozmowy. Już Julija odchodzić miała, gdy Adolf zatrzymał ją jeszcze - – Julijo! – nie bądź że dzieckiem, zawołał – Znamy się dobrze, na co te wybiegi! Co dzień ich używasz ze mną, jak z dzieckiem, w którego oczach cacko nabiera większej wartości, gdy mu je niańka kilka razy wyżej głowy podniesie, tak iż go dostać nie może. Prześladujesz ranie Matyldą, jak gdybym był powinien obojętnym być dla niej. Ona tyle mi dała dowodów przywiązania – ja ją kocham nareście. – – Kochasz? – a mnie? – zapylała Julija z rozognioną twarzą i oczyma. – Ciebie? – ciebie! – rzekł zmieszany Adolf – ciebie ja także kocham, – ale inaczej, ją jak żonę, ciebie jak – jak – jak - – Jak naczynie z którego piłeś roskosze – odpowiedziała Julija szydersko i popędliwie. Za taką miłość, równie jak za litość dziękuję. Ja wcale czego innego żądam! Ale ty – ty nie dla mnie jesteś – precz! precz! – To dzieciństwo – powolnie przerwał Adolf – gniewasz się, jak gdybyś o tem pierwszy raz posłyszała. Przecież mało nie co dzień powtarzałem, ze ją kocham i szacuję. – Dość! o! dość że tych wymówek, dość! bardzo proszę, skończmy już wszystko raz przecie! Żal mi, ie mimo pracy mojej, mimo pary zdartych trzewików na przechadzki do lasku, nie mogłam nic zrobić z ciebie. Zostałeś czem byłeś – dzieckiem. – Dobranoc Julija poszła, Adolf został na miejscu kiwając głową i nie wiedząc co począć. Ona szła, ale takim krokiem jakim, idzie dziecię, odpędzone od matki, spodziewając się, że je nazad przywołają za chwilę. Szła i obejrzała się uszedłszy kilka kroków i ujrzała Adolfa sto – jącego w tejże samej postawie jak wprzódy – i zawołała jeszcze – Dobranoc; chcąc tyra wyrazem wywołać jakie usprawiedliwienia z ust Adolfa. Ale on milczał zakamieniałe, poczęści z powodu, iż tajemne do lasku przejażdżki i ciągła walka z samym sobą, już mu były dojadły; poczęści ie niewiedział co mówić. Obrał więc sobie milczenie, jako środek zastępujący doskonale dowody i wymowę. Julija szła co raz dalej. Adolf stał, a biedna Matylda poglądała na niego okiem politowania, żalu i radości. Serce jej wyrywało się ku niemu, chciała już wyjść, chciała się zbliżyć, uścisnąć go i przebaczyć mu znowu; ale się lękała ażeby Julija nie wróciła jeszcze dać po raz dwudziesty – Dobranoc i pogodzić się z Adolfem. Wszyscy troje byli w niepewności – Julija szła, lecz duszą była przy Adolfie; Adolf niepewny czekał czyli Julija nie wróci i niewiedział czy się brać do konia, czy czekać jeszcze; a Matylda okiem szła za Juliją, lękając się jak śmierci jej powrotu. Lecz w jednej chwili rozwiązały się wszystkie niepewności – Julija już była daleko, może o sto kroków – Adolf jej nie wolał, gniewała się oczywiście i przyśpieszała chodu. Adolf widząc, że próżno czeka, ruszyłra mionami i poszedł po konia. Ledwie go odwiązał, Matylda stanęła przed nim i zarzucając mu uścisk na szyję, zapytała go swym miłym głosem. – Jakie mię kochasz Adolfie? Adolf przelękniony krzyknął, puścił cugle konia i stanął jak wryty. Ale Matylda nie dała mu wiele czasu do myślenia, w trzech słowach opowiedziała rzecz całą, przebaczyła wszystko i biorąc go za rękę wyprowadziła na drogę, przypominając, aby więcej tu nie wracał. – Ale na wszystkie jej słowa Adolf przelękniony, w pół zabity, nieprzytomny, mruczał tylko cóś pod nosem tak niezrozumiale, że nie można było odgadnąć, czy to było tak czy nie, przekleństwo czy przysięga, przyrzeczenie czy wymówka. Wróćmy jeszcze do Julii – kiedy Adolf wszedł! w krzaki po konia, ona obróciła się, pożałowała go, a raczej sama siebie, zawołała jeszcze raz – Dobranoc i nie słysząc odpowiedzi, bo właśnie W tej chwili Adolf spotkał się z żoną, wróciła nazad spiesznie i zbliżała się jaz ku miejscu na którem siedzieli, gdy ujrzała – jego z żoną! – Osłupiała – cóż było począć? – Blada, drząca, słowa nie znalazła w tej chwili, tylko Uśmiech piekielny usta jej przeleciał, dwie łzy popłynęły po twarzy, załamała ręce, zawróciła się i szybkim krokiem poszła nazad, nie oglądając się już za siebie i nie dając więcej – Dobranoc. – X. CZWARTE WESELE. – Zdecydowałem się! zdecydowałem się i kwita! – E! porzuć, musisz żartować – Czy nie lepiej żebyś wziął Ruzię młodszą? To dobra dziewczyna, dalibóg dobra dziewczyna. Zresztą, wszak wiesz, że i to i to siostra moja; ale widzisz, ie nim ty się zdecydowałeś, tamta Julija przerzuciła już przez siebie dwóch mężów. Czy ty koniecznie chcesz Trójcy dopełnić! Cha! cha! – I pan Dyonizy śmiał się w najlepsze ze swego głupiego konceptu, a pan Aleksy popijał poncz, którego waza staią na stole i wielkim krokiem myślącego głęboko człowieka chodził po pokoju, a potem się odezwał ucierając świecę. – Dziej się wola Boża! jużem się zdecydował! Kilka lat nad tem myśląłem, i zauważałem, ie lepsza nie równie żona słusznego wzrostu. Biorę panią Juliją! Nie sądź że tylko wzrost mię zdecydował, o nie! jest w tem cóś więcej. Julija jest rozumna, bardzo rozumna! oho! ma ona lepiej w głowie od pięciu mężczyzn! Co ja mówię, od pięciu? od sześciu! A gdzie od sześciu – od siedmiu – Nawet więcej od siedmiu – pewno od ośmiu! – Wysoko myśląca kobieta! Zdecydowałem się! Po prawdzie powiedziawszy i los sam zdaje się na tę stronę mię chylić. Podobno widziałeś po ojcu s. p. dwa łóżka ślubne, co mi się zostaty, te na łapach, co stoją w niebieskim pokoju? – Widziałem - – Otoż uważ! Jedno z nich krutkie, rycht jak na mnie, drugie dłuższe, jak wymierzył dla Julii. To zaraz pokazuje, ie już jest przeznaczenie – No! a przytem, to stary romans i jak uwa – żam kocha mnie dotąd; chociaż z woli ojca musiała była dwa razy iść za mąż, choć nie za mnie, kocha mnie! – ba! i rozwód z Półkownikiem to podobno czy nie z tej przyczyny był tylko, że się stary dowiedział, iż mnie kochała! - – To być może! – Tak jest, jest lak pewno. No i posag lei ma jeszcze znaczniejszy, bo po obydwóch mężach oberwała zapisy. – To prawda; ale to rozwódka i wdowa: a Ruzia panna, – Jak by to panna cóś lepszego? i cóż mi z tej panny i panieństwa, jak odstapim od ołtarza, tak i po tej całej kwalifikacyi! Jużem się, dzięki Bogu, zdecydował! – Jak chcesz! – Bo też w domu, bez żony najmniejszego niema porządku. Ot i dziś naprzykład zasiałem jak ten urwis Wańka nachował z funt cukru pod poduszkę! Nigdy by do tego nie przyszło, gdybym się był wprzód ożenił! – A czemuż nie było o tem wcześniej pomyślić? – Naprzód, że tak prędko nie mogłem się zdecydować. – Prędko? tai to lat kilka - – Ot! właśnież to można w rok namyślić się, gdzie o życie całe chodzi. Tu wszystko, najdrobniejsze szczegóły rozebrać potrzeba. Z pół roku nad wzrostem zastanawiałem się. A potem, zraziła mnie jakoś ta brudna awantura z tym Hilarym warijatem! I fe! jak on zioną postąpił brzydko! Het precz panie jak Turek! fe! jak Turek! Nie miał osioł, Boga w sercu! – a czemu nie pijesz? – Piję. – Pijesz? to dobrze. Pijmy na wiwat, bom się już zdecydował i wątpię ażeby co moim chęciom stanęło na przeszkodzie. Tylko racz pamiętne, kochany Dyonizy względem obrączek ślubnych, żebyś wziął miarę mego palca, bo jeśli wedle zwyczaju przyjdzie do tego, że Julija da mi obrączkę ze swej ręki, to na żaden palec nie wejdzie, ani nawet na koniuszek. – E! to bogatela. – Ba! bogatela, a na czemże ja będę nosił ślubną obrączkę? Po tych i tym podobnych układach, po formalnych oświadczeniach, zaczęto robić przygotowanie do wesela. Gdyż ani pan Sędzia, ani Julija, nic temu zarzucić nie mogli; a Sędzia życzył sobie pozbyć się jej z domu, równie jak ona wyjść za mąż. Pan Aleksy rad, że się raz przecie zdecydował, kazał zrobić nowy frak, kupić nowy kapelusz, białe rękawiczki i parę trzewików. Nie mówię o przygotowywanych prezentach, ani o odmianach, które zajść musiały w obu domach, na krzesłach, podłogach, żyrandolach i oknach: gdyż o tem czytelnik z doświadczenia lepsze odemnie wyobrażenie mieć musi. Przyszło nareście i wesele, z twarzą wesołą, z muzyką, z gośćmi, z przekleństwami sług, z nadziejami nowożeńców, z cukrową kolacyą i całą czeredą róż – nych pięknych rzeczy, które ciągnie za sobą. Było blisko północy, Julija ziewała, spać jej się chciało, nudziła się biedna i nie dziw, było to jej trzecie wesele. Spowszednieć musiały dla niej te zachwalone roskosze pierwszej nocy nowożeńców, pokryte w oczach niedoświadczonych firanką tajemnicy i szczęścia. – Pójdziem spać! – odezwała się do męża, ziewając szeroko, a mąż zawsze posłuszny, grzecznie odpowiedział całując ją w rękę. – Pójdziem! tylko jeszcze, za chwilkę, za kwadransik, za godzinkę. Nie mogę się zdecydować odejść, tak się bawią wesoło. Miło patrzeć! posiedzim. Na ten raz uznała Julija za rzecz przyzwoitą ustąpić mężowi, choćby tylko dla tego, żeby okazać powolność i słodycz charakteru właściwą pierwszych dni po ślubie. Mija kwadrans, pani młoda ziewa coraz obszerniej, a pan młody śmieje się tylko, patrząc oczyma, duszą i gębą otwartą na tańcujących. Po chwili czuje, że go któś trąca w bok – odwraca się i słyszy jak mu żona szepcze do ucha. – Pójdziem spać! – O! pójdziem! – odpowiedział Aleksy i prędko odwraca głowę, patrzeć znowu na tańcujących, lecz głos żony znów się odzywa. – No, to idź że mój kochanku! Ja już dłużej czekać nie mogę – jeśli ty nie chcesz, to sama pójdę; bo mi się chce spać straszliwie. – To idź, idź moja duszko! połóż się a ja wnet, zaraz, natychmiast przychodzę. - Poszła pani młoda, a pan młody pozostał i tak się szczęśliwie zagawronił że się dopiero obejrzał, jak muzyka ustała i wszyscy do spoczynku się zabierali. – Ho! a ty tu jeszcze? zawołał jeden z młodzieży ziewając do pana Aleksego, kiedy ich już tylko kilku pozostało w salonie pustym, w którym tylko dwie świece dopalały się ostatkiem światła goniąc. – A ty tu! a myśmy dawno myśleli, żeś poszedł do żony. – E! ja widzisz, jak zapatrzyłem się, łąk nie mogłem się odejść zdecydować! bawiliście się tak wesoło. – Go? chcesz iść, przerwał drugi – o! nie puścim póki z nami tych butelek nie wypróżnisz! – A! nie mogę! jak na dziś, to może zaszkodzić. – Chyba nie widzisz, że to porter, porter nigdy nie szkodzi, a tym bardziej, w podobnem zdarzeniu. – Napijesz się! napijesz! zakrzyknęli wszyscy i tak dobrze go częstowali, że się zupełnie podochocił. Trzeba było nareście wyjść z salonu – wyszli też i drwiąc dobranoc mu dawali. – Dobranoc! uwijaj się! - – Dobranoc! zobaczym jak jutro będziesz wyglądał! – Dobranoc! kłaniaj się od nas żonie! – Dobranoc! Dobranoc! Słuchał tego wszystkiego pan Aleksy, i w duchu śmiał się z radości – odchodzili już, zatrzymał ich jeszcze – Poczekajcie no! zawołał, poczekajcie momencik, wiecie co ja wam powiem! Mnie tam do żony pójść rozbierać się nie wypada? - – Więc dziś do niej nie pójdziesz? – Ot to lubię! a na cóż bym się miał żenić! Ale posłuchajcieno do końca. Ja bez lokaja rozebrać się nie moge, a tam do sypialni nie wypada wprowadzać lokaja, więc pozwólcie żebym się u was rozebrał? Wezmę szlafrok ztamtąd i pójdę do żony? Chodźcie! tylko żwawo! – Chodź! chodź! zakrzyknęli podochoceni i weszli do pokoju, gdzie pokotem posłano było dla gości. Tu nim się rozebrał pan młody, nasłuchał się starych, wywietrzałych i głupich konceptów, używanych zwykle w podobnym razie, na które jednostajnie ciągle odpowiadał, że się zdocydował. Włożył nareście szlafrok, życzył dobrej nocy wszystkim i zabierał się wychodzić, aż tu traf – jeden urwis zrywa się z łóżka, drzwi na klucz zamyka i woła pękając od śmiechu, powracając z kluczem do łóżka – A niech mię diabli wezmą, jeśli ja cię puszczę! musisz spać z nami. – O! figle! no! daj klucz – zawołał pan Aleksy – daj! daj, serce – Dobranoc wam, no! dawaj klucz! eh! nie żartuj! niemam czasu! no! dawaj! Wszyscy się śmieli. – Porzuć to, a otwórz – mówił znowu Aleksy, bo tam widzisz czeka żona no! no, dawaj – mój kochany. Smieją się jeszcze, pan Aleksy niecierpliwie się zaczyna. – No! dawaj! woła – niech cię diabli wezmą, tylko mię marudzisz! fe! co za koncept! Proszę wasana nie żartować to takie głupstwo! et! Nu! ty! no! dajże! fe! a tam żona Bóg wie co myśli, że mnie tak długo niema. – Myśli żeś się zpił jak bela i leżysz gdzie pod ścianą, – odezwał się głos gruby z pomiędzy pokotem usłanych pościeli. – Ale proszę mię nie mitrężyć! dali – pan, bo cóż, cóż to się znaczy – co on sobie myśli? Urwis który klucz ode drzwi zabrał, ażeby nie odpowiadać na proźby i pytania pana młodego, zaczął straszliwie chrapać i udawać śpiącego. Napróżno pan Aleksy, łajał, krzyczał, wołał, targał go za rękę, kopał nogą, kołdrę mu zrywał, ten spał jak kamień. Nie widząc innego sposobu, odchylił głowę śpiącego pan młody i zaczął szukać klucza pod poduszką, w ręku jego, w pościeli, lecz napróżno; bo klucz z ręki do ręki poszedł był na drugi koniec pokoju. Klął, aż, w piekle słychać było, pan Aleksy; ale to nie pomagało, wszyscy się śmieli, nikt o wyprowadzeniu z kłopotu nie myślał, Widząc, że z tego nic nie będzie, pan młody porwał się nareście do okna, ale nim go zdołał otworzyć, dwóch silnych stanęło przed nim i śmiejąc się szczerze, nie dozwoliło mu wyjścia. – A to dalipan! proszę bardzo, wo – łał Aleksy – Proszę wiedzieć, że to jest impertynencija – Dalibóg, odstąpcie się panowie, bo palnę bez żadnego względu! – I nastawił kułaka, ale wszyscy się śmieli, rzucił się do drugiego okna i tam już znalazł zaślep młodzieży. Wszyscy pękali z radości, że figiel udał się tak doskonale, on pękał ze złości, czerwienił się, tupał, latał po pokoju, przeklinał, odgrażał się – nic nie pomagało. Tak minęło pół godziny. Któś się wreście ulitował nad spoconym i nieszczęśliwym, i tajemnie klucz mu podał, zalecając ostróżność, aby go raz jeszcze nie odebrano. W skutek tej przestrogi, pan Aleksy przeklinając bez ustanku zbliżył się do drzwi, stanął u nich niby od niechcenia, raptem kluczem zakręcił, otworzył drzwi i jak piorun wypadł do sieni; a potem podejmując szlafroka, aby nim o co pociemku nie zawadził i nie upadł, pobiegł przez korytarz, lękając się aby go nie przytrzymano znowu. Biegł, biegł, i stanął wreście u drzwi po – koju żony. Pokręcił klamką – zamknięto ze środka. Odchrząknął – cicho; staczał kaszlać – cicho; łupie – cicho; pluje j kaszle mocniej – nikt się nie odzywa. Zniecierpliwiony trochę, zwolna pukać zaczyna – cicho; puka mocniej, nikt nieodpowiada ze środka. Kręci klamką i stuka, chrząka – cicho jak wprzódy. – Musi spać, pomyślał sobie, trzeba mocniej szturmować. I stuknął pięścią! – Napróżno. – – Jejmość! duszko! odezwał się półgłosem pukając. Proszę puścić, to ja, pan Aleksy, twój mąż! – Znowu cicho. Stuka jeszcze i niecierpliwi się, podejmuje zawadzający szlafrok, póci się cały, płacze prawie z kłopotu, mruczy cóś pod nosem i stuka. Po długiem oczekiwaniu, głos się nareście ze środka odzywa. – Kto tam? – To ja, jejmość! przyszedłem spać – to ja! proszę puścić! Na klucz zamknięto - – A czegoż tak długo bawił ci się? odezwał się głos ze środka. – Te łotry, urwisy, nie puścili. Jabym się dawno zdecydował powrócić, odpowiedział żałośliwie pan młody. Już ja dawno gotów, proszę puścić bo zimno na korytarzu. – Czyż ją będę boso z łóżka wstawać dla ciebie? Czemu wcześniej nie przyjść było? Ja tylko co zamknęłam! – A kiedy ja mówię Jejmości, żem był dawno zdecydował się, ale te urwisy zamknęli mnie – proszę otworzyć! – Już ja teraz dla nikogo w świecie z łóżka nie wstanę! Dobranoc! – A to gdzież ja będę nocował? – Gdzie chcesz. – Wszędzie pozamykali się i śpią - – Czegożeś się bawił lak długo? – Taż ja temu nie winien. – Dobranoc! – A gdzież ja będę spał? – Gdzie, chcesz. – Wszędzie zamknięto, chyba jak pies gdzie na Iawie, w sieni, w dzień ślubu - – A już ci boso nie pójdę otwierać, a moje trzewiki Karolina zabrała. – Ale proszę otworzyć! coraz płaczliwiej odzywał się pan młody. – Dobranoc! odpowiedziała czuła żona ze środka. – A gdzież ja będę spał? – Gdziekolwiek. – To chyba na ławie? – Można i na ławie. – Nie spodziewałem się żebyś jej – mość była taka fanatyczka, żebyś boso drzwi otworzyć nie chciała. – Nie spodziewałam się, żebyś był taki opieszały, żebyś żonie kazał do dnia prawie czekać na siebie, – A to nie moja wina! – A toż moja wina, że Karolina trzewiki zabrała? – Ale gdzież ja będę spał? chyba tu jak pies w sieni, pode drzwiami, I! – proszę otworzyć, ja tak spać nie mo – gę – proszę otworzyć, bo oknem wlazę. – Proszę takiego głupstwa nie robić – odpowiedział szybko głos ze środka. Otwierając w nocy okno, możesz mię romatyzmem nabawić. Spij sobie gdzie chcesz. – Oh! bodaj ich! gdzież ja będę spał? – Ja nie mogę zdecydować się położyć się jak pies gdzie - – Jak chcesz, dobranoc! mnie się spać chce – odpowiedziała Julija ze środka. – Ale ja - – A ty sobie rób co chcesz, a mnie Spać nie przeszkadzaj, bo mnie głowa boli. – Otto! to cóż, nie otworzysz? to cóż? – to dobranoc. Czy słyszysz Jejmość, duszko, czy nie otworzysz? – to dobranoc – Dobranoc duszko. Czy słyszysz? – ja tylko daję dobranoc – Dobranoc – A idź że ty sobie, nie bębnij rai nad głową. Dobranoc, dobranoc – nie krzycz, mnie i tak już głowa boli. – Dobranoc, moja duszko, dobranoc. I tak został się pan Aleksy w pantoflach, w szlafroku, sam jeden na ciemnym korytarzu, pode drzwiami pokoju żony, jak ten co przy worku złota, umierał z głodu na pustyni. Wszyscy spali, cichość uroczysta panowała dokoła, tylko kiedy nie kiedy przeciągłe chrapanie, przezedrzwi pokojów gości słyszeć się dawało. – Co tu było począć? – pan Aleksy nie mógł się zdecydować. Chodził wielkim krokiem po korytarzu, podnosząc szlafrok, aby się nim gdzie nie zaczepić lub na połę sobie nie nastąpić i nie upaść. Po długiej nareście z samym sobą naradzie, postanowił iść kołatać do drzwi gdzie młodzież spała. – Idzie, puka, raz, dwa, trzy razy, kułakiem, nogą, nogami i rękoma, ale napróżno, upojeni z wieczora zasypiają jak gdyby opium wzięli. Przecież po długich stukaniach, odzywa się razem kilka mocnych głosów - – Kto łam? – To ja, proszę puścić, jestem pan młody! Rozbudzają się wszyscy, wszyscy się śmieją do rospuku i drwią z niego niemiłosiernie, – ale puszczać nie chcą żadnym sposobem. Straciwszy pół godziny na próżnem błaganiu pode drzwiami, nasłuchawszy się okropnych żartów przeszywających duszę, odchodzi nareście pan Aleksy, pełen oburzenia, zgrozy i gniewu. Nowe rozpoczynają się namysły, nowy spacer po korytarzu z podjętym po kolana szlafrokiem, nowy wniosek, nowa próba. Pan miody myśli iść do sali spać na kanapie, przychodzi pod drzwi – na klucz zamknięto! – A bodajby te klucze! – i stuknął parę razy. W tem najromaitsze głosy cieniuchne, ochrzybłe i czyste, słyszeć się dają. – Aj! Jezus! złodziej! mami! Karuniu! któś chodzi! któś stuka – strach! aj! aj! aj! Pan Aleksy unosi się co najprędzej, nabawiwszy strachu wszystkie kobiety poglądając się, czy zanim jako za złodziejem w pogoń nie posłano, opiera się aż na drugim korytarzu. Tu nowe namysły, i nowa decyzya – myśli iż mógłby pójść zastukać do izby służących. Kroczy więc stuka i woła – Budzą się wszyscy, ale choć głos jego poznali, nie wierzą w niego. – Ej! to psia wiara jakaś, odzywa się jeden stary kamerdyner, udaje pański głos, żeby go tu urwisa puścić. Czy by to pan młody włóczył się po nocy? Fiu! otto! psa kawał – jeszcze głos udaje! a ty mi tu tylko stukaj a piszcz, to ja ci tak wyszedłszy plecy posmaruję, że do sądnego dnia popamiętasz, co to głos cudzy udawać. Niebyło czego czekać – wyniosł się jak oparzony pan Aleksy i płacząc prawie, zaczął chodzić po śieni i myśleć o nowym jakim środku. Nim się zdecydował, jeszcze pół godziny minęło. Przypomniał sobie pan młody, że w sieniach stała skrzynia, w której złożone były gościnne sienniki, i że ta często sypiał jego służący w lecie, kiedy u Sędziego nocowali. Poszedł więc omackiem i z kilką guzami, ze smutkiem w sercu, płaczący, zafrasowany, dostał się nareście, do skrzyni. Lecz sienniki zniknęły z niej niestety! została tylko maleńka siana garsteczka, na której rad nierad pan młody znużone składa ciało, a sen wkrótce klei mu zmordowane powieki. Nazajutrz tylko, jeszcze cokolwiek, było kłopotu; bo rano gdy się obudził, ujrzał że wieko skrzyni było zamknięte. Chciał je podnieść, ani sposobu – przywalił je któś z góry tak ogromnym ciężarem, że pan Aleksy podołać mu nie mógł. Musiał więc krzyczeć i o pomoc wołać, atak ledwie domyślili się ludzie, że nazajutrz po slubie, trzeba było szukać pana młodego w sieniach w skrzyni – na której wieko, szarym zmrokiem stróż kilka brzemion drew nawalił. * * * Taki był koniec przypadków pana Aleksego w dzień czwartego i osta – tniego Wesela – taki jest i koniec całego naszego rozczochranego opowiadania. Pozostaje nam tylko uwiadomić krótko Czytelników o losie reszty bohaterów. Nie odważę się bowiem zapomnieć o tem, bo doświadczyłem sam, jak niebespiecznie nie robić zakończeń. A naprzód – W pożyciu pana Aleksego z Juliją nic się więcej godnego uwagi nie trafiło – płynęły im dni bardzo szczęśliwie, sam pan co dzień się upijał, pani robiła co chciała. Mąż przez całe życie, nie mogł się zdecydować i słówka żonie powiedzieć, choćby dóm do góry nogami wywróciła, i dla tego tez święta spokojność panowała między niemi. Po długiem i Szczęśliwem pożyciu, pan mąż nareście, zdecydował się umrzeć, a Julija poszła czwarty raz za mąż za jakiegoś młodego człowieka bez grosza i wychowania, którego przeżyła nawet podobno. Po jego śmierci mniemali ludzie, ie raz jeszcze wejdzie w święty stan mat – żeński; ale śmieli stanęła na przeszkodzie jej zamiarom. Adolf wkrótce został wdowcem i niedługo płacząc nad zgonem Matyldy, pojął za żonę pannę Rozaliję, siostrę Julii, z którą miał synów sześciu i dwie córki. Byli z nią słyszę niezmiernie szczęśliwi i poumierali w zgodzie i miłości... Pan Sędzia umarł w podeszłym wieku, powiadają że z zapalenia gardła. Półkownik skończył dni swoje na skórzanej poduszcze, z fajką w ustach z przyczyny suchot, któremi go przyjaciółka jego fajka nabawiła. Pana. Dyonizego poncz wpędził do grobu, z żalem przyjaciół i krewnych. Reszta osób poumierała takoż, z rozmaitych przyczyn, a ci którzy żyją jeszcze, w krótce pójdą za tamtemi. Smierć kończy wszystko. SPIS ROZDZIAŁOW. I. Dwie pary... 1 II. Przybycie do miasta... 15 III. Któś niepotrzebny... 32 IV. Noc... 49 V. Trzecie Wesele... 61 VI. Wiwat... 84 VII Smierć i Życie... 95 VIII Litość... 112 IX. Ostatnie Dobranoc... 127 X. Czwarte Wesele... 138