14676

Szczegóły
Tytuł 14676
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14676 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14676 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14676 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CICHE WODY. Powieść współczesna Przez J. I. Kraszewskiego Tom II. Wilno. Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego. 1881. CICHE WODY. Od bardzo dawna nie pamiętano w Warszawie zimy tak ożywionej i tak obfitej w zajmujące plotki, jak ta, która właśnie upływała, – pod względem meteorologicznym dając księciu Ignacemu pole do obserwacyj i porównań niezmiernie nauczających. Czem dla niego były zmiany atmosferyczne, z których on najrozmaitsze, wielce hypotetyczne wyciągał wnioski (jest to właściwością, dylettantów, że śmielej się rzucają na ciemności, niż prawdziwi uczeni) – czem dla księcia były przeskoki baro i termometryczne, tem dla pospolitej gawiedzi ruchy tego świata, którego ona widywała tylko cząsteczkę, chwytała tylko odgłosy. Wnioskowano z wizyt, z ich trwania, z twarzy, którą, widziano w oknie karety, nareszcie z przedpokojowych obserwacyj lokajskich, które niekiedy do wcale szczęśliwych prowadziły rozwiązań zawiłych kwestyj. Kilka domów stojących na górze, zajmujących stanowisko pierwszorzędne, szczególną zwracało baczność. Szeptano sobie o hrabinie Julii i jej fantazyach, o ekscentrycyzmie hrabianki Elizy, o purytanizmie hrabiny Laury, bałamuctwie jej syna rozkochanego w pięknej Elizie, pokątnym jakimś romansie pięknego Zdzisia, o księciu Ignacym, który dawał już literackie wieczory, i o – zamierzonem a mającem się na pewno skojarzyć małżeństwie jego córki z synem hr.Laury. Odgadnięto tę myśl raczej niż się o niej dowiedziano, bo nie było jeszcze najmniejszych poszlak, gdy już vox populi wróżył księżniczce, że zostanie hrabiną, Lambertową. Rozbudzona była niezmiernie ciekawość spektatorów dramatu przewidywaną katastrofą, jaka z rozerwanej miłości hrab.Elizy i Lamberta musiała koniecznie wyniknąć. Co miała począć porzucona, jak mógł się znaleźć postawiony między matką, a ideałem, hrabia Lambert? Epizodyczne postaci tego karnawału nikły w blasku dwóch głównych, które wiązała miłość a dzieliła przepaść. Wprawdzie obie rodziny były na jednej karcie historyi zapisane w równym rzędzie, obie z przeszłości wyniosły wyposażenie wspomnień obfite, lecz charakter rodzin, ich losy, tradycye stawiły je na dwóch krańcach przeciwnych. Między hrabiną Laurą a Julią były tylko kontrasta i antytezy – ani jednej myśli wspólnej. Traf, który się bawi wynajdując łamigłówki najosobliwsze dla pociechy spektatorów, zbliżył serca dwojga młodych ludzi wcale do siebie nieprzeznaczonych. Pytali się wszyscy, co z tego miało wyniknąć? Najniespokojniejszą była sama hrabina Julia, której życzeniem najgorętszem było sklejenie tego małżeństwa. Przypominamy, że w początkach uważała je za tak prawdopodobne i niemal łatwe, iż rachowała na wesele po Wielkiejnocy. Wszystko prawie poszło po jej myśli, choć nie jej staraniem, ale niezmierną śmiałością Elizy marzenie zmieniło się w rzeczywistość – hr.Lambert był zakochany – lecz miłość ta nie obiecywała nic oprócz chyba jakiegoś skandalu... Wyczerpały się środki dalszego działania, a hr. Julia obawiała się uciec do ostatniego, do stanowczego wymagania rozwiązania, aby nie ściągnąć rekuzy i nie zerwać stosunków... Zrozumiała ona bardzo dobrze przybycie księcia Ignacego z córką, sprowadzonego umyślnie, aby Lambert mógł ją poznać. Małżeństwo było widocznie ułożone, postanowione, szło tylko o skłonienie syna, by woli matki był posłuszny. Można sobie wystawić, z jakiem oburzeniem i zgrozą, mówiono u hrabiny Julii o despotyzmie pani Laury. Niepokoju hrabiny wcale się nie zdawała podzielać córka, która wszystkie groźne wiadomostki przyjmowała chłodno i obojętnie, jeśli nie jakimś uśmiechem wzgardliwym. Nie mogła się tej obojętności wydziwić hrabina Julia, i trochę ją, to pocieszało, bo posądzała Elizę, iż musiała już jakieś zobowiązanie uzyskać. Hrabianka na pytania nie odpowiadała wcale. Książę Ignacy od dawna poufale był znajomy z pułkownikiem Leliwą. Lubił go uczony książę, gdyż miał w nim nieoszacowanego pośrednika, posła, informatora w wielu drobnych okolicznościach, któremi sam się zajmować nie lubił. W parę dni po przybyciu księcia, stary przyjaciel domu stawił się, powitany niezmiernie czule. – Jam cię z utęsknieniem wyglądał, zawołał książę – jaki ty mi jesteś potrzebny!... Mnóztwa rzeczy tutejszych pamięć mnie odbiegła – ty wszystko wiesz, rachowałem jak na Zawiszę... – Byłbym pośpieszył na usługi wcześniej, rzekł Leliwa, ale nie chciałem być natrętny... – Ty! natrętny! rozśmiał się książę. Zaledwie siedli, książę już zagaił o wydobycie swej paki z książkami i ułatwienie formalności do jej odzyskania, które chciał Leliwie powierzyć. – Nie mogę się rozgospodarować bez moich książek – mówił gospodarz; – zmiłuj się jedź ty po nie i wyproś, aby mi oddano. Leliwa podjął, się tej usługi. Książę potem zaczął mówić o rozprawie, którą pisał i chciał posłać sławnemu meteorologowi hollenderskiemu; o artykule w gazecie, przeciw któremu chciał małą notę umieścić w jakimś dzienniku; pytał o uczonych, o posiedzenia „Biblioteki Warszawskiej, „o sztukę dramatyczną, gdyż’ i ta go zajmowała żywo... Gdy się wyczerpało mnóztwo tych przedmiotów, na które książę wpadał nie wiedzieć jaki upatrując między niemi związek, zaledwie dając tchnąć Leliwie, – pułkownik w końcu gwałtem zwrócił mowę do spraw potocznych. – Cóż to przecie księcia sprowadziło do nas? rzekł; bo jużci wolałbyś zimować w Paryżu, w południowej Francyi, gdzieś na brzegu Włoch, w Rzymie nawet, niż tu... Książę, nigdy nie lubiłeś naszego poczciwego miasteczka. – Mylisz się, kochany pułkowniku – wtrącił książę, – lubię je bardzo, tylko zdrowie córki trzymało mnie w klimacie łagodniejszym. Bogu dzięki, jest teraz zupełnie zdrowa, i ja się mogłem zbliżyć do kraju. – Tutaj posądzają, kochanego księcia... o pewne projekta! wesoło rzekł pułkownik. – O jakie? – Całe miasto pretenduje, że musi być osnuty, ułożony maryaż księżniczki z hr. Lambertem... Książę zdawał się mocno zdumiony – cofnął się nieco. – Któż to mówi? – Spytaj książę, kto o tem nie mówi? ciągnął pułkownik, – o tem tylko gadają wszyscy... – A cóż mówią? Leliwa począł seryo bardzo. – Znasz mnie książę, iż jestem starym, wiernym sługą jego domu (pułkownik był zawsze wszędzie tym najwierniejszym przyjacielem rodziny), wiesz, że pochlebstwem nie każą się nigdy usta moje. Będę ehem ogólnego głosu... Kraj całyby się cieszył z połączenia dwóch tak dostojnych rodzin... przyklasnęliby wszyscy! Nic stosowniejszego, nic piękniejszego pomyśleć nie można... Ten anioł wasz i ten znakomity młodzian... Księciu się twarz uśmiechała, a pułkownik przerwał swą, mowo westchnieniom głębokiem. Urwał nagle i sposępniał. – Cóż więc? co? wtrącił książe. – Ten najśliczniejszy ze wszystkich projektów, najrozumniejszy, odezwał się pułkownik, trzeba chyba Boga prosić, aby przyszedł do skutku. Tu przestał mówić Leliwa. potarł swe siwe najeżone włosy. – Jako przyjaciel rodziny, miałbym na sumieniu, gdybym nie pośpieszył z przestrogą. Szybko zbliżył się książę do niego, okazując niepokój. – Zmiłuj się – cóż tam takiego? nastraszyłeś mnie... – Matka podobno o tem nie wie, albo nie bierze tego na seryo, ale Lambert jest namiętnie rozkochany w dziewczynie, dla której istotnie głowę stracić można, w córce hr.Julii. – Bałamuctwo może karnawałowe – plotki! rzekł książę. – Jużciżbym o tem nie mówił, gdybym nie miał przekonania, że to rzecz niezmiernej wagi, mości książę. Takiemu aniołkowi jak księżniczka Marta, tej istocie z niebios spadłej, należy mąż, coby ją całem sercem mógł kochać, umiał ten. skarb oszacować! Wydać ją za najzacniejszego w świecie młodzieńca, bo za ta – kiego mam hr.Lamberta, ale szalenie rozkochanego w innej, której i po ślubie z pewnością, kochać nie przestanie – a! mości książę, krzyknął z ogromnym zapałem pułkownik – toby był kryminał! Wzdrygnął się książę. – Ale hr.Laura nic mi o tem nie wspomniała... Czyż być może, by nie wiedziała? – Z pewnością nie wie chyba, jak daleko rzeczy zaszły... mówił Leliwa. Eliza jest niesłychanie śmiałą, wzięła to po matce, piękną, rozumną, czarującą. Rozkochała się zapamiętale, i kompromitując się w oczach całego miasta, opanowała Lamberta... – A toś mi zabił klina! zawołał książe. Przyznaję ci się, tak, jechałem tu z tym projektem, nie robię przed tobą tajemnicy, było to marzenie moje, wprowadzić najdroższe, jedyne dziecię moje w dom nieposzlakowany, w którym cnoty są tradycyą i spadkiem pokoleń. Lambert... ale możeż to być, aby on, sensat taki, Anglik poważny, rozmiłował się w płochej dziewczynie, w córce tej Julii! – C`est de notoriété publique, skonkludował pułkownik. Zechcesz książę, to się sam naocznie będziesz mógł przekonać o tem, bo ich dwoje, en téte á téte, spotykać można w ulicy, tak zajętych sobą, iż nikogo nie widzą i o nikogo dbać się nie zdają. – Ale hrabina Laura! ona! żeby nie wiedziała o tem, żebyście wy jej o tem nie donieśli, nie przestrzegli! – Znasz książę tę dostojną naszą matronę, przerwał Leliwa. Być może, iż ją ostrzegano, ona tego nie bierze seryo, bo ma to przekonanie matek i rodziców dawnej daty, że dzieciom dane rozkazy spełnione być muszą... Nie wątpię też, że gdy powie Lambertowi: „Żeń się,” ożeni się... Ale, książę mój, takie zamążpójście dla waszej córki... Westchnął książę Ignacy... – W istocie to anioł niewinności, to dziecię, którebym chciał tylko oddać człowiekowi, coby ocenić je umiał... Na świecie nic mi się tak nie uśmiechało jak wejście do tego domu, taka matka jak hr.Laura! – A! zawołał pułkownik składając ręce – w istocie, ideał matrony polskiej... Klękam przed tą niewiastą. – Dla mojej Marci, dodał książę, coby to było za szczęście!... Zamyślił się nieco i rzekł głosem ośmielonym: – Kochany pułkowniku – wiesz co? słowo ci daję, z dzisiejszej młodzieży wybierając, jeszczebym Lamberta z tą głupią jego namiętnością wolał, niż innego bez żadnej. To uczci – wy człowiek, il se fera une raison, przy wiąże się, namiętność zwycięży. Leliwa usta skrzywił, brwiami ruszył – nie powiedział nic. – Daruj mi, mój drogi książę – odezwał się po długiem milczeniu – daruj mi, przebacz, błagam, żem ci tu przyniósł tak niesmaczną, przestrogę. Sumienie mi nakazywało; Uderzył się w piersi. Zamyślony, chmurny stał książę Ignacy. Nic nad to przykrzejszego dla niego być nie mogło; pragnął nadewszystko spokoju, aby swoim uczonym dogadzać fantazyom swobodnie, a tu, w chwili gdy zdało mu się, że do portu dopływał, wiatr z czystego nieba pędził go znowu na burzliwe morza prądy. Leliwa szukał kapelusza już i chciał odchodzić, pożegnali się w milczeniu, bardzo serdecznie, choć książę miał niejaki żal do tego zbyt gorliwego przyjaciela, że mu tak nielitościwie oczy otworzył. Po odejściu gościa siadł rozmyślać, a owocem głębokich roztrząsali zadania, które miął przed sobą, było, żeby się otwarcie rozmówić z hrabiną, Laurą. Do tej przystęp miał książę o każdej dnia godzinie, chciał tylko obrać taką, któraby najstosowniejszą była do poufnej sam na sam rozmowy. Objawiać hr.Laurze tego o czem się dowiedział od pułkownika – nie miał odwagi; postanowił ostrożnie ją wybadać o stan serca hr. Lamberta. Przychodziło mu teraz na myśl, że codzień bywający (z rozkazu matki) Lambert, w istocie do Marty się jakoś opieszale i nieśmiało zbliżał; krótko bawił, mówił najwięcej z Szordyńską, i nie okazywał najmniejszej ochoty do lepszego poznania swej narzeczonej. Marta też spoglądała na niego z przestrachem jakimś, zdającym się nie zmniejszać, ale rosnąć. Niespokojny, po obiedzie, nad wieczór poszedł książę do pałacu hr.Laury, którą zastał samą z panną Anielą, ale ta natychmiast się wysunęła... Zaczęto od rzeczy obojętnych. Książę Ignacy wiedząc, jak hrabina czytała wiele, wyliczył jej cały szereg nowości, które sobie ponotował. – Był u was Lambert? zapytała hrabina. – Był na chwilę rano – rzekł książę. – ale bawił krótko. Ona nieśmiała bardzo, a on tak jakoś... z daleka ciągle, że sam nie wiem jakby ich zbliżyć... Wie, kochana hrabina – dodał – że ten poczciwy i rozumny Lambert strasznie mi się wydał jakoś zmieniony. – W czem? w czem? niespokojnie zawołała hrabina. – Nie ma tej dawnej młodzieńczej swej wesołości – przemówił nieśmiało książę, – chwilami wydaje mi się smutnym, roztargnionym, jakby obarczonym... Laura przenikliwie spojrzała na księcia chcąc go zbadać i odkryć, czy mu już czego nie doniesiono. – Jakże bo książę chcesz – odezwała się. – żeby w tak uroczystej chwili, gdy człowiek swoją przyszłość stawi na szalę i bierze na siebie odpowiedzialność za los drugiej, mającej mu się oddać istoty – nie przychodziły myśli poważne i pewna obawa? Nie idzie tu o szczęście własne; więcej daleko pewnie o to drugie, za które ma się wziąć przed sumieniem, Bogiem i ludźmi odpowiedzialność. Lambert, wierz mi książę, jest niezepsutym i zacnym a poczciwym chłopcem... – Święcie w to wierzę! rzekł książę ręce składając – ale kochana hrabino, człowiekiem jest... – Wszyscyśmy ludźmi, pośpiesznie dodała Laura – wszyscy słabi; idzie o to, w kim zasady pewne tak są wszczepione, by się słabości nie dozwalały obawiać. Książę przysunął się z krzesłem do staruszki, pocałował ją w rękę i rzekł cicho: – Mówmy szczerze... jak rodzice, których los dzieci nad wszystko obchodzi... Lambert nie ma jakiej miłostki w sercu? Hrabina Laura zarumieniła się mocno. – Pewna jestem mój książę, iż już ci coś szepnięto, nie bez złej myśli, o czem byłbyś się dowiedział odemnie. Hrabina Julia z całą, swą przebiegłością, mogę śmiało powiedzieć, szatańską, wywarła wszystkie siły i czary własne i córki, aby mi pochwycić Lamberta. Wiem o tem, wiedziałam, żaden krok jego nie uszedł baczności mojej. Bałamucono go, mogło się ludziom płochym zdawać, że będąc grzeczny tylko, musiał być zakochany, bo dziewczyna i bardzo śliczna, i jak ogień sprytna, niesłychanie śmiała.... Mogła bawić Lamberta, i powiem ci otwarcie, żem się jej dla niego obawiała – lecz, czyż podobna, aby mając do wyboru między tym twoim aniołkiem, a tą jakąś... swawolnicą roztrzpiotaną, nie poczuł gdzie jest dla, niego szczęście! – Tak, tak! przebąknął książe zadumany, ale te swawolnice wielki urok mają. – Na nieszczęście – odpowiedziała hr.Laura – lecz nikt z niemi nie idzie do ołtarza... Skoczyć w przepaść w chwili szału... tylko nie związać się na całe życie. Lambert ma przed oczami los hr.Ludwika, historyę hr.Julii i przykład tego coby go czekało. Lambert wie – dodała z energią wielką, – że prędzejbym umarła, niż na podobny związek dozwoliła; że umierając rzuciłabym na niego klątwę, gdyby mi śmiał wprowadzić do domu taką istotę... Książę pocałował w rękę staruszkę. – Niech no się pani uspokoi... niech się kochana hrabina nie irrytuje... Mówmy, czy może on nabrawszy smaku do takiej drastycznej istoty, pokochać moją cichą, bojaźliwą nieśmiałą gółąbkę?... Staruszka podniosła głowę. – Niech się nie kochają, aż po ślubie – dodała żywo – to daleko lepiej, niż żeby się rozromansowywali teraz, mając począć nie romans, ale drogę życia wspólnego ciężką i trudną... – Jabym tak Marcie chciał widzieć szczęśliwą! westchnął książę. – I będzie szczęśliwą, i musi być, o ile na świecie, w warunkach bytu naszego szczęście jest możliwe... Lambert, ja, otoczymy ją największą czułością i staraniem, aby ... idąc drogą Na ostry kamień nie trafiła nogą! Bądź książę pewien, będzie dla mnie więcej może niż własnem dziecięciem! będę dla niej więcej niż matką... powierz mi ją ślepo – i bądź spokojny... Ja Lamberta znam, ja za niego, ja za jej przyszłość ręczę! Rozczulił się książe Ignacy. – Dosyć, dosyć! zawołał – będę spokojny! Zamykani oczy! Wiem komu zaufałem! Na tem skończyła się drażliwa rozmowa, po której hr.Laura długo zostawszy sama, uspokoić; się nie mogła. Czekała na syna, potrzebowała z nim szczerze i otwarcie się rozgadać. Wieczorem przybyli goście, zajrzał przyjaciel wszystkich domów i rodzin, pułkownik, przyszedł Zdzisław, który teraz przemykał się dosyć często., był i pan Adolf zajmujący miejsce w kąciku. Nie rychło, gdy się to wszystko rozeszło, a Lambert dawał dobranoc, zatrzymała go hrabina. – Lamciu! no, mów, odezwała się, jak ci się Marta podobała? Zaskoczony tem pytaniem hrabia stanął i długo się nie mógł na odpowiedź zebrać. – Ani mi się podobała, ani nie podobała – rzekł w końcu; ale dla czego się mama pyta o to? – Bo – bo chcę, żeby ci się podobała. I spójrzała na niego wyraziście. Lambert począł się z wolna przechadzać po salonie. – Mogłeś się domyślić że życzę, pragnę, chcę, aby była twoją, żoną... Rzuciła na niego okiem po drugi raz, i zobaczyła tylko chmurne czoło. – Powiem ci, że niezupełnie jestem z ciebie kontenta od pewnego czasu. Tobie się zdaje, że ja nie widzę nic, że nie wiem nic. Eliza cię bałamuci, ty się dajesz bałamucie, mimowolnie złe jej towarzystwo oddziaływa na ciebie... Trzeba z nią zerwać zupełnie... – Nie mam potrzeby zrywać, odpowiedział Lambert bardzo poważnie, – bo nic zawiązywałem nic. Znam ją, bawi mnie, znajduję ją ładną... – To wszystko źle: jej piękność nie powinna mieć dla ciebie uroku, jej paplanie bezwstydne nie powinno cię bawić. Wiesz, na jakiem... gnojowisku ten kwiatek urosnął... Lambercie... – Niemniej on bardzo ładnie pachnie! odparł zimno hrabia. Hrabina rzuciła o stół gwałtownie robotą, którą, trzymała, i załamała ręce... – Dziecko moje! ja cię nie poznaję! – Ale, mamciu kochana – rzekł łagodniej syn – niech mi mama wierzy, nie ma grożącego nic... Mam tylko obowiązek powiedzieć w obronie tej istotnie nieszczęśliwej Elizy, że, ona czuje cała, okropność swojego położenia, że tem gnojowiskiem się brzydzi. – A! cicho! komedye! obrzydłe komedye! krzyknęła matka. ‘ – Nie – rzekł zimno Lambert – czuje się komedye... takiej rozpaczy nie odegra żaden najlepszy artysta. – Kto miał takiego nauczyciela jak jej matka! wybuchnęła hr.Laura. Widząc wzburzenie wielkie, Lambert zbliżył się, usiłując ukoić matkę. – Mama kochana – rzekł – nie ma najmniejszego powodu niepokoić się. Jakkolwiek mara niewysłowioną litość nad tą, biedną, wiem, że mi o niczem więcej myśleć niewolno... – Litować się nie powinieneś nawet – dodała matka – to plugawstwo nie warte miłosierdzia Lambert zamilczał. – Proszę, błagam, wymagam, dodała matka, abyś się zbliżył do Marty... – Pełnię rozkazy mamy, odparł powolnie syn, – ale przepraszam zarazem że z góry zaprotestuje. Jeśli mi się Marta niepodoba, nie ożenię się z nią, gotowem wcale się nie żenić, a przeciw mojej skłonności nie chcę – toby było świętokradztwo. – To są głupie idee nowe! krzyknęła hrabina; idee, których się nabywa między ludźmi płochymi. Małżeństwo dla uczciwego człowieka świętokradzkiem być nigdy nie może; w jego mocy zawsze dotrzymać na co przysiągł u ołtarza... – Na miłość przysięga! szepnął Lambert. – Tak, na miłość, ale nie na tę, jaką wy rozumiecie, nie na namiętne rozkochanie, ale na miłościwe i pełne szacunku obejście się. To jest w mocy człowieka. Małżeństwo nie zostało postanowione dla dogodzenia passyi, ale dla ugruntowania rodziny i społeczeństwa. Kto je inaczej rozumie, ten grzeszy... Lambert skrzywił się nieznacznie. – Dla czego nie masz się ożenić z Martą? dodała matka. Młoda jest, ładna, dobrego domu, ma wszystkie warunki. Ja ci ją przeznaczam... – Mamo kochana – przerwał syn – ależ szczęście moje! – Szczęście twoje pewniejsze jest z nią niż z każdą inną... Ja ci to mówię – ja, co mam siwe włosy doświadczenia, ja, co cię jak matka kocham, ja, co pragnę szczęścia twego, choćby mem życiem zapłaconego, ale szczęścia, któregobym się wstydzić nie potrzebowała... Hrabina chwyciła się za głowę, cała jej twarz ogniem pałała, w piersiach jej tchu brakło, podparła się na rękach, zamyśliła i dwie łzy z oczu jej pociekły. Lambert żywo przystąpił ku niej, całując ręce i szepcząc słowa pociechy, ktore mało skutkowały___ Rozstali się tak oboje podrażnieni, a syn powróciwszy do mieszkania, długo chodził nie mogąc się uspokoić. Usiłował z sumieniem własnem przyjść do porozumienia i nie mógł. Miłość dla Elizy, powaga matki, jej wymagania, strach tego małżeństwa narzuconego, życie mu zatruwały. Aniołek z mitrą książęcą, pomimo swego wdzięku, młodości, swej nieśmiałości i pokory, budził w nim niewysłowiony wstręt i trwogę. W twarzyczce tej płonącej i blednącej, w oczach, które patrzały ukradkiem i unikały spotkania ze wzrokiem innych ludzi, mimowolnie czytał Lambert jakiś fałsz, cóś przerażająco podstępnego; siłę, która się osłaniała słabością, myśl zuchwałą, nieświadomą własnego zuchwalstwa, patrzącą z pod powiek spuszczonych jak zwierz czatujący na pastwę. Słowem jednem księżniczka ze swą minką klasztorną, pobożną – nie podobała mu się – straszyła go. Nie widział co leżało na dnie tej duszy i serca, czy kamień bezbarwny, czy żar pokryty popiołem.Świętość ta wydawała mu się pokrywką drgających passyi... Wszystko to wirowało w jego głowie tem mocniej i uparciej, im bardziej porównywał Martę z Elizą. Nie byłby śmiał nigdy i nikomu powiedzieć, przyznać się do myśli, jakie w nim obudzała księżniczka, na pół dziecko, wychowane tak starannie, osłonione od wszelkiego wpływu zgubnego... Jakiś tam podmuch wiatru mógł wnieść i zaszczepić złe ziarno? Sam przed sobą, musiał hrabia wyznać, że to były przypuszczenia niegodziwe – lecz ile razy widział Martę, wracały uparcie... Wrażenie było zawsze jedno... Lękał się... Me obawiałby się był cynicznej Elizy, choć w istocie ta trwoga była daleko więcej usprawiedliwiona – bał się Marci. Rozumowanie nic na to nie pomagało... Nazajutrz z obowiązku musiał hrabia pójść do księcia, który już zbywszy się wczorajszej trwogi, wybierał się do Obserwatoryum, a Lamberta posłał do córki. Być bardzo mogło, że sztywność i pompatyczność pani Szordyńskiej, osoby niezmiernie zacnej, ale przesadnej i męczącej, przyczyniała, się do obudzenia dla księżniczki wstrętu. W salonie tym niepodobna było tchnąć swobodnie... Lambert usiłował się przezwyciężyć, zbliżył się nawet do panny Marty, której trwożliwe, blado-niebieskie oczy dwa razy złapał na ukradkowych wejrzeniach, usiadł przy niej, zawiązał niby rozmowę. Prawie na wszystkie pytania jego, Szordyńska poddawała odpowiedzi, panna się czerwieniła i jąkała. Hrabia patrząc na nią śmiał się z własnego strachu – a jednak gdy z pod rzęs długich, białych dobyło się wejrzenie ukośne, dreszcz go przebiegał. Przez oczy patrzała jakaś istota ukryta w tej anielskiej powłoce – zła, zawzięta i przewrotna... Obwiniając siebie o nieprzebaczone wizyonerstwo, Lambert wyszedł ztąd, chcąc wprost powrócić do domu, gdy w ulicy spotkał jakby czatującą na niego Elizę, która z wesołą twarzą, dała mu dzień dobry. Ranek był wyjątkowo suchy i łagodny. – Idę na przechadzkę, odezwała się, ale nie proszę z sobą, bo wiem, że hrabiemu nie wolno publicznie się pokazywać w tak złem towarzystwie... A nużbyśmy spotkali księcia Ignacego, lub. jego córkę, od której pan powracasz, nie prawdaż? – Tak jest! potwierdził Lambert. – Urocza! dodała szydersko trochę Eliza. Tak jest! widziałam ją, i bez żartu, a! jak ja jej zazdroszczę tej minki trwożliwej i świętej! Cobym dała, aby być do niej podobną!... Westchnęła i rzekła seryo: – Istotnie jest ładna – choć dla mnie nie sympatyczna. – Dla mnie także – odezwał się Lambert. – A jak się hrabia będziesz musiał z nią, ożenić? spytała. – Nie przypuszczam aby mnie kto, nawet matka, którą kocham, mogła przymusić do czegoś – przeciw przekonaniu i woli – począł hrabia. Nie wiem jakie okoliczności zmusićby mnie potrafiły – ale gdybym był zmuszony... Tu przerwał nagle i wstrząsł się. – Ale nie! nie! przymusowi nie ulegnę nigdy. Matka może mi wzbronić ożenienia, nie może nakazać... – Kazać! mój hrabio – przerwała Eliza – po cóż ma rozkazywać? O! jak bo pan nas nie znasz? Dosyć, by płakała – smuciła się, prosiła... Łzy przymusić mogą! Lambert milczący patrzał na nią, jakby chciał nasycić się widokiem, nasłuchać... nie odpowiadał. – Więc gdy mama wypłacze u pana to ożenienie? Milczący nie otworzył już ust Lambert... Wzrok jego zaczynał niepokoić nawet niestrwożoną niczem hrabiankę. Twarz jej sposępniała. – Wiesz hrabio – dodała – dla czegoby nie. można się kochać bądź co bądź, mimo wszystkich przegród i płotów stojących na drodze? Toby mogła, być najśliczniejsza miłość, wiecznie spragniona i świeża!... Ja – będę musiała pójść za mąż... dodała, – bardzo mi w domu ciasno. Myslę teraz o wyborze jak najłagodniejszego, najmniej znaczącego i najmniej dokuczliwego stworzenia, któremu podam rękę, aby mnie... wyprowadził... Gdybyś mi hrabia dał radę jaką?... Lambert nie był w możności ani odpowiedzi dać, ani rady; pochwycił jej rękę gwałtownie... podniósł do ust... oboje zamilkli... Elizie dwa brylanty w oczach stanęły. – Ja się nie żegnam – szepnęła. Jak cień, pójdę za tobą. Znajdziemy się na świecie... Prawda?... Niedosłyszano dał odpowiedź hrabia. Eliza szybkim krokiem pobiegła w stronę przeciwną... Skazany na głód p.Adolf, przyjmowany wyrzutami przez Rusińską, z początku walczył z nią, wsuwał się, nastręczał, zdawał się czasem blizkim jakiegoś kompromisu; lecz ile razy przychodziło do stanowczego kroku, cofał się. On, co tak wysoko patrzał, tak wiele wymagał od życia, żeby się mógł związać przyrzeczeniem z osobą... niemającą nic nad małą kamieniczkę i pensyjkę? Gdyby go wszystkie, opuściły nadzieje, w ostatniej ostateczności chwyciłby się tej deski, tymczasem właśnie świetne na horyzoncie zdawały się świtać widoki przyszłości... Od hrabiego Zdzisława dawało się teraz wiele i często pozyskać, wiedział o stosunkach siostry, i znając ją, był prawie pewien, że ona je wyzyskać potrafi. Czasem tylko ogarniała obawa, a nuż Zdzisław albo znudziwszy się porzuci, albo rozumniejszym się okaże od panny Anieli! Ile razy badać chciał ją, zbywała go milczeniem, nie dozwalając mu się mieszać: do niczego. Adolf podpatrzył schadzki nieszporne, wieczorne spacery, i strwożył się mocno. Nietyle mu szło o siostrę, do której przywiązanie jego wcale się gorącością, nie odznaczało, ile o siebie samego, Romans z hrabią, Zdzisławem mogł ich oboje postawić na stanowisku niezależnem, jego poprowadzić wysoko.... Nie można mu było dozwolić się rozchwiać na niczem. Aniela mogła się omylić, być niezręczną, słabą, zbyt zaufać Zdzisławowi; Adolf czuł potrzebę interwencji, nie własnej, bo na tej siłę niewiele mógł rachować, ale jakiejś Po namyśle powiedział sobie, że ze wszystkich względów hr.Lamberta powinien był wybrać jako pomocnika. Hrabia miał obowiązki względem wychowanki swej matki i dalekiej krewnej; Adolf wiedział, że dawniej po dzie – cięcemu się kochali; był więc pewien, iż nie zostanie odepchnięty. Postanowiwszy krok ten bardzo ważny spełnić z wielkim taktem, powagą, umiarkowaniem, zameldował się jednego ranka do hr.Lamberta w interesie – bardzo wielkiej wagi. Hrabia był najpewniejszy, iż idzie o pożyczenie pieniędzy znowu, i dosyć niecierpliwie puścić, go kazał, a przyjął twarzą, nachmurzoną,. – Bardzo mało mam wolnego czasu, rzekł zaraz na wstępie; proszę cię panie Adolfie, mów otwarcie czego potrzebujesz, i nie trzymaj mnie długo. Adolf okazał niby obrażona, minę. – Nie przychodzę w żadnym interesie własnym, rzekł; a rzecz, o którą, mi idzie, na nieszczęście w kilku słowach się zamknąć nie da. Hrabia może mi będziesz łaskaw dać inną; godzinę? Lambert, wolał już nie odkładać, skrzywił się troche, padł na krzesło i wskazał blizkie Adolfowi. Z twarzy widać było, jak niechętnie ulegał – konieczności. – Sprawa, która mnie tu sprowadza, rzekł Adolf, jest tak delikatnej natury... – Proszę cię, panie Adolfie, jeśli możesz, bez wstępu i przygotowania, o co idzie? – Potrzebuję protekcyi, rady, a może i czynnego wdania się hrabiego w sprawę, któ – ra go obchodzić powinna, bo – my, ja i siostra... szczycimy się pokrewieństwem... Lambert rzucił mu wejrzenie zimne i ostre. – O cóż idzie? – O los mojej siostry – rzekł Adolf. Lambert podniósł się z siedzenia. – O pannę Anielę? brwi namarszczył – cóż to się stało? – Położenie jest dla niej groźne, odezwał się z wymuszoną powagą, przybyły. Hrabia Zdzisław, nie wiem jakim sposobem, zawiązał z nią potajemny stosunek. – Co pleciesz! krzyknął hrabia. – Najprawdziwsza prawda – mówił Adolf powoli; – pisują do siebie i schadzki mają umówione po nieszporach w ulicy. Hrabia się o tem sam upewnić możesz. Co do listów, jestem ich pewien, bom podpatrzył. Aniela nieopatrzna dała się, nie wiem jak, wplątać w ten romans; a ja pozwolić nie moge, aby się skończył na niczem. Lambert stał tak niezmiernie zdziwiony w początku, że mówić nie mógł; nie chciało mu się wierzyć, nie wiedział zresztą jak i czy się ma mieszać do tego... Adolf czekał odpowiedzi, a tymczasem pomrukiwał: – To się tak skończyć nie może – nie. Szlacheckie dziecko, tak dobre, a może i lep – sze od pana. Zdzisława. Kocha się w niej, to niechże się z nią, żeni. – Ale jestżeś pewien? wtrącił Lambert; mnie się to zdaje niepodobnem do wiary. Znam twoją, siostrę od dziecięctwa, jest dumna, nieprzystępna, nigdy o najmniejszą płochość posądzić nawet nie było można... – A! tak – dodał Adolf, – ale i na nią, przyszła godzina. Zdzisław napastliwy i śmiały, prawdziwie nie wiem jak sobie i czem czy przez kogo utorował drogę, a to wiem z pewnością, że co mówię, święta prawda. – Mówiłeś o tem z siostrą? zapytał Lambert. – Z chorym nie ma co mówie o lekarstwie – odparł Adolf. Hrabia zamilkł znowu, gdy napróżno poczekawszy na odpowiedź, młodzieniec przydał: – Za mój krok, ja całą odpowiedzialność biorę na siebie. Pan hrabia będziesz tylko łaskaw w imieniu mojem i jako opiekun, rozmówić się z hr.Zdzisławem co sobie myśli? Jeżeli skompromitowawszy siostrę moją, nie zechce jej dać jedynej satysfakcyi, jakiej my wymagać mamy prawo, to jest, jeżeli się nie zechce żenić – ja się ujmę za honor domu! Lambert wtrącił żywo: – Nikt o niczem nie wie! zmiłuj się! pojedynek z nim właśnieby honorowi siostry uczynił niewynagrodzoną ujmę. – Przepraszam hrabiego, rzekł żywo Adolf: jeżeli nikt nic nie wie, to pojedynek może być przypisany innym powodom; jeżeli kto jak ja podpatrzył schadzki... Powinienem ratować Anielę... Lambert przechadzając się żywo po pokoju, ramionami ruszał i zżymał się. – Wszystko to, panie Adolfie, zdaje mi się jakąś zagadką i czemś nieprawdopodobnem. Żeby panna Aniela, tak jak ją znam, mogła się dopuście: – czegoś podobnego, takiej lekkomyślności – zajść w niej tak daleko... zapomnieć o tem co sobie winna i naszemu domowi, matce mojej, która ją tak kocha... to mi się nie mieści w głowie. Żeby pan Zdzisław ze swemi stosunkami w świecie, ze swemi pretensyami, młodością, majątkiem, miał się dać ująć bardzo skromnej kuzynce rezydentce... nie grającej żadnej roli w tym świecie, do którego on chce się wcisnąć... – Ale to co ja mówie, to są fakta – rzekł Adolf, zawahawszy się nieco. Muszę się przyznać hrabiemu, że przewidując jego niewiarę, użyłem niegodziwego środka, aby mieć dowód w ręku. Wkradłem się do pokoju siostry i biurko jej otworzyłem wytrychem. – A! a! zawołał oburzony Lambert. – Cel uświęca środki, dodał rumieniąc się Adolf – to moja rzecz... jestem bratem... To mówiąc dobył z kieszeni papier. – Własnoręczny list pana Zdzisława, dodał ironicznie, – który dowodzi, że się schadzają i widują i na jakiej stopie są z sobą. Oniemiał hrabia, list biorąc do ręki. – Cóż chcesz, żebym z tem zrobił? spytał chmurno. – Jeśli się zaprze, – to dowód niezaprzeczony – dodał Adolf. Po tem co zaszło między siostrą moją a nim, nie pozostaje nic innego, dla rehabilitacyi, nad ożenienie. Zamyślił się hr.Lambert. – Mówiłeś pan o tem z siostrą? zapytał raz jeszcze, jakby już nie pamiętał, że brat mu przed chwilą odpowiadał na to pytanie. – Nie miałem potrzeby mówić z nią o tem... powtórzył Adolf. – Należałoby... może – dodał zakłopotany nieco hr.Lambert – zasięgnąć rady mojej matki. – Ja pana hrabiego przyszedłem prosić o jedno, i przytem stoję, odezwał się Adolf - o pośrednictwo do Zdzisława. Jeżeli mi go hrabia odmówisz, udam się do kogo innego... i proszę zachować to przy sobie. Wyjawienie tajemnicy mogłoby pozbawić Aniele przytułku: ani ona sama, ani jabym jej go wyszukać teraz nie mógł... Wyciągnął rękę po list Adolf, ale Lambert mu go nie oddał i schował do kieszeni. – Jestem zmuszony czynnie się wdać w tę sprawę – odezwał się po namyśle, z goryczą, nie patrząc już na Adolfa. Przyjdź się dowiedzieć co wypadnie. – Interes ten nie cierpi zwłoki – odezwał się nalegając Adolf. – Zrobię co i jak będzie można, spuść się na mnie. Pośrednio i dom nasz jest w to wplątany, odezwał się hrabia. Proszę dopóty nie robić żadnego kroku póki ja nie upoważnię do tego. Kończąc żywo niesmaczną tę rozmowę, hrabia zawołał kamerdynera, aby mu przygotował ubranie, i dał znak Adolfowi, aby się oddalił. Gdyby nie list i nie zapomnienie brata, nigdyby Lambert nie przypuścił nawet podobieństwa tak płochego postępowania ze strony Anieli. Pomimo jej gróźb, wyrzutów, zapowiedzianej zemsty, resztka jakiejś sympatyi pozostawała w sercu hrabiego dla biednej sieroty. Radby ją był ratował, a ze Zdzisławem sprawa mu się zdawała tak trudną, iż przewidywać było potrzeba albo krwawe, lub wcale jakieś niedające się odgadnąć rozwiązanie... Dziwiąc się temu upadkowi dumnej dziewczyny, wdającej się w romans pokutny, hr.Lambert zapomniał, że nie było to wcale nadzwyczajniejszem nad jego własną, miłość dla ekscentrycznej panny Elizy... Prędzej nawet można sobie było tłómaczyć słabość kobiety, sieroty, której zaświeciła jakaś nadzieja łudząca lepszego bytu, niż jego fantazyę dla dziewczęcia, od którego dzieliły go nieprzełamane zapory... Ubrawszy się prędko i rozważywszy nieco jak ma do sprawy przystąpić, Lambert – pojechał wprost do p.Zdzisława, u którego bywał bardzo rzadko. Zastał go jeszcze w rannym stroju, u komina, z głową dziwacznie potarganą, w humorze jakimś złym i zniecierpliwionego... Nie byli z sobą na stopie wielkiej poufałości, chociaż piękny Zdziś się o to starał. Lambert wielką grzecznością, pełną chłodu przyzwoitego trzymał go na pewnem oddaleniu. Nie znali się też głębiej oba, i żaden z nich charakteru właściwego przeciwnika się nie domyślał. Lambert miał Zdzisia za dosyć pustego i próżnego chłopca; Zdziś go za pyszałka arystokratę. Podanego cygara nie przyjąwszy, nie siadając nawet, hrabia Lambert z pewnym uroczystym akcentem oświadczył gospodarzowi, że ma z nim do pomówienia na osobności, i prosił, aby drzwi swe zamknął dla innych gości. Trochę zmieszany tą zapowiedzią, Zdziś popatrzał uważnie w oczy mówiącemu, namyślił się i – zawołał służącego, któremu dał rozkaz żądany. – Przychodzę do was w bardzo drażliwej sprawie – odezwał się hrabia – lecz obowiązki krewnego i opiekuna czynią to wystąpienie nieuniknionem. Zdzisław pobladł trochę, lecz uśmieszek ironiczny przesunął mu się przez usta. – Jestem na rozkazy wasze! odparł z wymuszoną grzecznością. – Domyślacie się może o co idzie, rzekł Lambert; oszczędzilibyście mi... Zdziś gryzł w ustach koniec cygara, który wyplunął. – Nic nie rozumiem, rzekł. – Idzie o pannę Anielę, która jest kuzynką, naszą, a ulubienicą matki mojej – rzekł hrabia. Jej stosunek z wami jest nam wiadomy. – Jakim sposobem? zawołał niezręcznie Zdziś. – O to nie idzie, wiemy o wszystkiem, o korrespondencyi, o schadzkach... – A! a! odparł Zdzisław zimno i kwaśno: zatem hrabia i o tem zapewne wiedzieć mu – sisz, że ja dziś miałem się oświadczyć hr.Laurze o rękę panny Anieli. Lambert aż się cofnął i podając rękę Zdzisławowi, zawołał: – Przepraszam, o tem nie wiedziałem Zdzisław przybrał minę dumną, zakłopotaną, szyderską razem. – Tak, jest to rzecz postanowiona! żenię się – rzekł powoli cedząc słowa – zakochałem się, panna nie była inaczej do pozyskania. Sądzę, że w mem położeniu mogę sobie pozwolić dogodzenia tej fantazyi... gdyby ona fantazyą, była. W przyszłości, jeśliby się okazała niezgodność charakterów... coś takiego coby mi życie truło – a! jużci, moyenant finance rozwód zawsze iest możliwy. Ruszył ramionami Lambert, spoglądając na młodzieńca z pewnem politowaniem. Pan to tak z krwią zimną przewidujesz! Ha! wszystko potrzeba przewidywać w życiu rzekł Zdziś. W tym momencie jestem zakochany do szaleństwa... Wołałbym stokroć me żenić się... i uczynić nawet wielką ofiarę... Panie Zdzisławie! wtrącił Lambert: to są rzeczydo których się nie przyznaje... – O! ja – przyznaję się do wszystkiego, i gdybym miał ochotę zamordować kogoś, naprzykład tego p.Adolfa, który jest bratem panny Anieli, wyznałbym to otwarcie. Na dziś tylko chciałbym się go pozbyć, a ponieważ jesteśmy na tym przedmiocie, pozwolisz mi hrabia, spytać się o radę... cobym ja mógł zrobić z tym fantem? Mimowolnie Lambert się uśmiechnął. – Żenić się z panną Anielą nie czyni wiele honoru – mruknął Zdziś, – ale gdy się kocha jak ja i ma namiętności gwałtowne – on passę par la; żenić się zaś razem z takim Adolfkiem... Nie opowiadając na pytanie, hrabia zwrócił rozmowę. – Pozwolisz mi przygotować moją matkę do tej miłej niespodzianki? – Możesz hrabia uczynić co zechcesz, jak osądzisz za właściwe, rzekł z ukłonem Zdziś, – a tymczasem, mam suchą starą, hawannę, na którą proszę. Jest to coś w swoim rodzaju – niezrównanego... Siadaj kochany hrabio, a jeżeli pozwolisz wkrótce kochany kuzynie... Lambert się skłonił. Zdziś tryumfował swą oryginalnością i był z tego szczęśliwy. – Z rodzicami miałem przejście ciężkie – dodał zniżając głos, – szczególniej z mamą, bo ojciec najpoczciwszy w. świecie, uścisnąwszy mnie wyznał na ucho, tak, aby mama nie słyszała, że i z pomywaczką pozwoliłby mi się ożenić, gdybym ja w tem widział szczęście moje... Z pół godziny jeszcze Zdziś rozpowiadał różne miłości swej przygody i dzieje serca, które tak niespodzianie wpadło w łapkę, nie mogąc się z niej wydobyć. – Bardzo mi się z daleka ta melancholiczno-dunmo-zagadkowa twarzyczka podobała, mówił poufnie – ale gdym na żart rozpoczynał romans, miałem go za rozrywkę bez konsekwencyi. Bliższe poznanie dopiero odkryło przedemną, cały porywający urok tej istoty dziwnie oryginalnej... Jestem pewien, że w świecie do którego ją wprowadzę – dodał, zrobi wrażenie niewypowiedziane – będzie to rewelacya... Posąg milczący... – Przemówi powołany do życia przez nowego Pigmaliona – dodał hr.Lambert wesoło, podając rękę na pożegnanie... Rozstali się uprzejmie bardzo. Zaledwie kilkadziesiąt ujechawszy ztąd kroków ku pałacowi, hr.Lambert spotkał czekającego na niego w ulicy Adolfa. Kazał stanąć. – Bądź spokojny – rzekł do niego: wszystko ułożone... – Ale jak? chciwie spytał brat panny Anieli. – O tem się dowiesz wprędce... Konie ruszyły, Adolf z dwuznacznikiem tym nie wiedział co począć... Lambertowi śpieszno było do matki, wiedział bowiem, że dla niej wiadomość ta będzie bardzo przyjemna. Nie oznąjmnjąc się wchodził do jej gabinetu, gdy zobaczył klęczącą u nóg staruszki pannę Anielę, która szybko zerwała się zarumieniona i uciekła. Hrabina Laura ocierała oczy z łez radosnych. Zobaczywszy syna w progu, wykrzyknęła, nie mogąc się powstrzymać. – Wiesz o mojem szczęściu? Aniela! Aniela świetnie za mąż wychodzi. Cud nigdy niespodziewany!... Ktoby się był tego domyślił! Ona! Tak mało widywali się z sobą? Lambert nie potrzebując już nic mówić, zmilczał, i powinszowawszy matce kilku słowami, zasiadł słuchać jej opowiadania. Historya, jaką pani Laura miała z ust panny Anieli, była ad usum Delphini przykrojona i w niczem do prawdziwej niepodobna. Wszystko w niej było cudownem, opatrznościowem, a nadewszystko wynagradzającym cnotę, pokorę, poświęcenie i.t.d. Wysłuchawszy bez kommentarza wszystkiego, hrabia wstał, i wyszedłszy od matki, wprost się udał do pokoju panny Anieli, która z wypieczonemi rumieńcami chodziła tryumfująca... Zobaczywszy Lamberta uśmiechnęła, się z ironią, złością i dumą. – Przychodzę pani powinszować, odezwał się zimno hrabia, a razem. – Jeżeli hrabia myślisz – zawołała nagle mu przerywając Aniela, że ja, dostąpiwszy tak wielkiego szczęścia jakiem jest zaślubienie p.Zdzisława, wyrzeknę się pamięci przeszłości, poprzysiężonej zemsty, mylisz się mocno. Nie zmienia się nic, nieprzyjaciel zyskuje tylko siłę nową, sprzymierzeńca, nowe stanowisko... Dopóki ja żyję, póki jesteśmy na świecie – walka nie ustanie... Lambert skłonił się obojętnie, nie przywiązując jakby żadnej wagi do tych wyrazów. – Jeżeli jestem dziś z czego szczęśliwa – dodała Aniela z zajadłością obudzoną chłodem przeciwnika, – to z tego, że więcej szkodzić, srożej dokuczyć, boleśniej się pomścić będę mogła. Hrabia skrzywiony nie odpowiedział; dobywał powoli z kieszeni list Zdzisława, który mu powierzył Adolf. – Brat pani – rzekł – nie w porę się dziś właśnie wybrał przezemnie wyzywać Zdzisława... Jeździłem w tym interesie – mówił obojętnie Lambert, – a że szczegółom, jakie mi opowiadał wierzyć nie chciałem, bom nie przypuszczał, ażeby panna Aniela surowa i ostroż – na, cnotliwa panna Aniela, mogła się ważyć na potajemne schadzki wieczorne, Adolf mi powierzył list Zdzisława, który u niej wykradł z biurka... Oddaję go pani... nieczytanym – bo nie chcę, aby brat się z nim nosił. Widzi pani, że ja mściwy nie jestem... – Bo nie masz się mścić za co, zawołała list mu z rąk wyrywając i ciskając go na ziemię Aniela. Tak! ważyłam się, ważyłam na wszystko! wiesz. pan dla czego? dla tego, aby nabyć siłę... do zemsty... – To niepochlebne dla pana Zdzisława – rzekł cicho Lambert. Anieli łzy trysnęły z oczu, zakryła je rękami, a hrabia nie chcąc dłużej być wystawiony na wymówki – wysunął się z jej pokoju... Jakim sposobem miłość dla Zdzisława, a przynajmniej pewna skłonność ku niemu łączyła się w głębi tego namiętnego serca, z niewygasłą namiętnością dla Lamberta? nie umiemy wytłómaczyć. Tak było, lub tak się ono wydawało. W ciągu dnia pułkownik Leliwa zaszedłszy do hr.Laury, dowiedział się od niej o tem co nazywała szczęściem swojem, i – osłupiał. Nie wierzył uszom; gdyby nie powaga szanownej matrony, która. mu to oznajmowała, Leliwa rozśmiałby się jak z plotki. Wiedział on o za – wsze niby trwającym romansie hr.Julii z pięknym Zdzisiem, który szydersko nawet obiecywał jednocześnie z nią odbyć podróż do Szwajcaryi czy do Włoch; przewidywał więc jakąś konjunkturę tragiczną. Hr.Laura wzywała go, aby podzielał jej radość, aby winszował; Leliwa siedział oniemiały. – Niechże się, droga pani moja nie dziwuje mojemu osłupieniu, rzekł w końcu pułkownik. Gdyby mi pani oznajmiła, że dzwonnica kościoła żeni się z wieża ratuszową” doprawdy nie więcejby to mnie zdumiało... Panna Aniela milcząca, niepstrząca, jak cień przemykająca się ta zagadka... i.... – Pułkowniku! Opatrzność boża, – odezwała się hrabina – błogosławieństwo niebios, które cichą cnotę nagradza... wierzaj mi! Skłonił głowę Leliwa, skrócił wizytę i strzałą popędził do hrabiny Julii. Nie myślał wcale być posłem i pierwszym zwiastunem, lecz ciekaw był, czy ta wiadomość nie wtargnie właśnie w jego obecności. W salonie hrabiny nie było, wyszła na moment, zostawując Elizę samą, z całym pocztem adoratorów: z Jeremim, Romanem i Tadziem, otaczającymi piękną zwodnicę, która na nich patrzała z góry i szydziła bezlitośnie. Zobaczywszy pułkownika, rada była staremu może, iż trochę dywersji przyniósł z sobą. Opu – ściła zaraz tych panów i poszła naprzeciw niemu... – Witam pułkownika, rzekła z uśmiechem... bardzom mu rada! Zniżyła głos i pochyliła mu się do ucha. – Pan co znasz ludzi – szepnęła – powiedz mi proszę, który z tych trzech będzie najlepszym na męża? Potrzebuję koniecznie, jak pan wiesz, wyjść za mąż, mama także tego sobie życzy, bo ja ją, trzymam w niewoli – zatem to rzecz postanowiona, że któregoś z tych paniczów wybrać muszę, nie mogąc mieć kogobym chciała... Powiedz mi pan, co – powtarzam – znasz ludzi, który z nich... (tu przysunęła się do samego ucha uśmiechającemu się dziwnie staremu), który z nich najgłupszy? Z uśmiechu Leliwa przeszedł, do głośnego wybuchu... – To jest kwalifikacya konieczna, dodała Eliza... – Nie zawsze ona daje rękojmię powolności zawołał pułkownik... – No to wybierz mi, proszę cię, któregoś z nich, albo – chcesz? pociągnijmy węzełki! Nudzą mnie wszyscy trzej, a przynajmniej gdy wybiorę, nudzić już będzie jeden tylko. Czysty zysk. – Żartujesz, bogini moja! rzekł Leliwa – Niestety jest to smutna prawda – dodała Eliza. Potrzeba dla mamy nawet, abym raz sobie z domu poszła,. a i mnie tu zaczyna być duszno w tej Warszawie. W czasie tego a parte podedrzwiami, pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio bawili się sami. Jeremi dawał im swe odgrzewane koncepta, pewien, że aż nadto świeże dla nich będą.